Londyńskie ZOO
AutorWiadomość
First topic message reminder :
-
Lokal zamknięty
Podchodzicie do drzwi wejściowych i dostrzegacie panującą wewnątrz pustkę. Dopiero po chwili odszukujecie spojrzeniem brzydki napis spisany w pośpiechu zamknięte. Domyślacie się, że wojna musiała zmusić właścicieli do wycofania się z prowadzenia biznesu. I kto wie? Może również ucieczki?
[bylobrzydkobedzieladnie]
Londyńskie ZOO
Pamiętasz, kiedy po raz pierwszy trafiłeś tutaj z rodzicami? A może było to podczas szkolnej wycieczki? ZOO zrobiło na tobie wielkie wrażenie, większe niż pozostałe części sławnego Regent Park, na którego terenie jest zlokalizowany jeden z najstarszych na świecie ogrodów zoologicznych. Liczyły się tylko zwierzęta: zabawne pingwiny, niezwykle szybkie gepardy, zwinne małpy, słodkie niedźwiadki, a także te zagrożone wyginięciem, których prawdopodobnie nie zobaczyłbyś nigdzie indziej... I to wszystko dostępne tutaj, w centrum wielkiego Londynu.
Podchodzicie do drzwi wejściowych i dostrzegacie panującą wewnątrz pustkę. Dopiero po chwili odszukujecie spojrzeniem brzydki napis spisany w pośpiechu zamknięte. Domyślacie się, że wojna musiała zmusić właścicieli do wycofania się z prowadzenia biznesu. I kto wie? Może również ucieczki?
Lokal został zamknięty do odwołania. Można jednak prowadzić rozgrywki mające miejsce przed budynkiem.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:12, w całości zmieniany 1 raz
Friedrich wywrócił ślepiami na jej słowa. Oczywiście, że nie tak. Nie potrafił jednak w tym momencie zrozumieć powodu jej złości. Wiedziała, czym się zajmował. Już pierwszego dnia gdy przyszło im się poznać miała okazję zauważyć, na co narażony jest każdego kolejnego dnia. Ech, kto zrozumie te baby? Nie wiedział.
Obserwował uważnie jak wyciąga różdżkę z kieszeni by opatrzyć rozcięcia, gdzieś w środku żałując, że nie udał się wpierw do uzdrowiciela. Znał kilka zdolnych czarownic, które opatrzyłyby zranienia bez większych wyrzutów sumienia bądź awantur. Nie to co panna Chang, dająca mu pokaz swojej, w jego mniemaniu niepotrzebnej, złości jaka ją ogarnęła.
Wywrócił ślepiami oglądając pokaz obrażonej dziewczynki okraszony o wypełnione niezadowoleniem westchnienia oraz minę naburmuszonej księżniczki. Brakowało jedynie, aby zaczęła tupać nóżką i machać włosami, jak to niegdyś widywał w barach.
Pomruk niezadowolenia wyrwał się z jego ust, gdy dziewczyna odrzuciła jego dłoń. Zacisnął usta w wąską linię, powstrzymując słowa, jakie cisnęły mu się na język. Pozwolił jej wypowiedzieć odpowiednie inkantacje, nie zaprzestając wodzenia palcami po jej ciele. Skupiał się na dotyku, nie chcąc przykuwać większej uwagi do słów, jakie padały z jej ust.
Prychnął poirytowany, gdy ta zaczęła mu grozić, po czym podciągnął portki oraz zapiął pasek. leczenie było skończone, ich czekała wycieczka o ile za chwilę nie zatłuką się w publicznej toalecie.
- Uważaj na słowa, Wren. Ja nie pcham się w twoją robotę. - Warknął, wyraźnie urażony jej słowami. Może w jej zabawie w mamę mugolek wszystko było oczywiste. W jego polowaniach tak nie było. Czynniki zmieniały się i nawet najostrożniejsi nie raz dostawali po łbie. Nie wiedziała, jak pracuje. Nie miała pojęcia o procesie przygotowawczym do rozpoczęcia polowania, a mimo to zachowywała się, jakby pozjadała wszystkie rozumy.
- Nie wiem. - Odpowiedział, a jego słowa podszyte były złością. Próbował się dowiedzieć, nie raz rozkładał wszystkie czynniki ostatniego spotkania na części pierwsze. Analizował. Szukał informacji, poszlak bądź chociażby niewielkiego punktu zaczepienia. Do tej pory nie odnalazł jednak niczego, a dokładniejsze rozłożenie dzisiejszej akcji musiało poczekać, aż wróci do domu. Dłonie mężczyzny odruchowo zacisnęły się w pięści, a ostre rysy ściągnął wyraz gniewu.
- Ostatnia akcja na nic nie wskazywała, informatorzy milczą. To musi być coś nowego, nie ma innej możliwości. Mam pewne podejrzenia. Zabiliśmy jednego, jutro będę go sprawdzał. - Mówił lakonicznie, chłodno, wyrzucając z siebie tylko ogólnikowe informacje. Nie chciał podawać jej szczegółów, nie chciał aby w jakikolwiek sposób ingerowała w jego śledztwo oraz interesy, nieświadomie chcąc najzwyczajniej w świecie chronić ją przed niebezpieczeństwem.
- Nie, nie od Maggie. Zabiłem mugoli ukrywających się w tamtej kryjówce, spotkałem tam jednego szlamoluba, jestem jednak pewien, że to nie jest powiązane. - Mruknął, wzruszając szerokimi ramionami. Nie wiedziała, nie mogła wiedzieć o tym, co zaszło na polanie świetlików. W tamtym okresie nie miał kiedy jej o tym opowiedzieć. A później go rzuciła. Kolejny pomruk niezadowolenia wyrwał się z jego ust. - Przesadzasz. - Odpowiedział, lecz obmył dłonie oraz twarz w niewielkiej umywalce, zaklęciem pozbywając się resztek wody z jego twarzy. - Idziemy? - Spytał, zielone spojrzenie kierując na twarz narzeczonej. Miał nadzieję, że dziewczyna nie będzie dalej wnikała w jego śledztwo.
Obserwował uważnie jak wyciąga różdżkę z kieszeni by opatrzyć rozcięcia, gdzieś w środku żałując, że nie udał się wpierw do uzdrowiciela. Znał kilka zdolnych czarownic, które opatrzyłyby zranienia bez większych wyrzutów sumienia bądź awantur. Nie to co panna Chang, dająca mu pokaz swojej, w jego mniemaniu niepotrzebnej, złości jaka ją ogarnęła.
Wywrócił ślepiami oglądając pokaz obrażonej dziewczynki okraszony o wypełnione niezadowoleniem westchnienia oraz minę naburmuszonej księżniczki. Brakowało jedynie, aby zaczęła tupać nóżką i machać włosami, jak to niegdyś widywał w barach.
Pomruk niezadowolenia wyrwał się z jego ust, gdy dziewczyna odrzuciła jego dłoń. Zacisnął usta w wąską linię, powstrzymując słowa, jakie cisnęły mu się na język. Pozwolił jej wypowiedzieć odpowiednie inkantacje, nie zaprzestając wodzenia palcami po jej ciele. Skupiał się na dotyku, nie chcąc przykuwać większej uwagi do słów, jakie padały z jej ust.
Prychnął poirytowany, gdy ta zaczęła mu grozić, po czym podciągnął portki oraz zapiął pasek. leczenie było skończone, ich czekała wycieczka o ile za chwilę nie zatłuką się w publicznej toalecie.
- Uważaj na słowa, Wren. Ja nie pcham się w twoją robotę. - Warknął, wyraźnie urażony jej słowami. Może w jej zabawie w mamę mugolek wszystko było oczywiste. W jego polowaniach tak nie było. Czynniki zmieniały się i nawet najostrożniejsi nie raz dostawali po łbie. Nie wiedziała, jak pracuje. Nie miała pojęcia o procesie przygotowawczym do rozpoczęcia polowania, a mimo to zachowywała się, jakby pozjadała wszystkie rozumy.
- Nie wiem. - Odpowiedział, a jego słowa podszyte były złością. Próbował się dowiedzieć, nie raz rozkładał wszystkie czynniki ostatniego spotkania na części pierwsze. Analizował. Szukał informacji, poszlak bądź chociażby niewielkiego punktu zaczepienia. Do tej pory nie odnalazł jednak niczego, a dokładniejsze rozłożenie dzisiejszej akcji musiało poczekać, aż wróci do domu. Dłonie mężczyzny odruchowo zacisnęły się w pięści, a ostre rysy ściągnął wyraz gniewu.
- Ostatnia akcja na nic nie wskazywała, informatorzy milczą. To musi być coś nowego, nie ma innej możliwości. Mam pewne podejrzenia. Zabiliśmy jednego, jutro będę go sprawdzał. - Mówił lakonicznie, chłodno, wyrzucając z siebie tylko ogólnikowe informacje. Nie chciał podawać jej szczegółów, nie chciał aby w jakikolwiek sposób ingerowała w jego śledztwo oraz interesy, nieświadomie chcąc najzwyczajniej w świecie chronić ją przed niebezpieczeństwem.
- Nie, nie od Maggie. Zabiłem mugoli ukrywających się w tamtej kryjówce, spotkałem tam jednego szlamoluba, jestem jednak pewien, że to nie jest powiązane. - Mruknął, wzruszając szerokimi ramionami. Nie wiedziała, nie mogła wiedzieć o tym, co zaszło na polanie świetlików. W tamtym okresie nie miał kiedy jej o tym opowiedzieć. A później go rzuciła. Kolejny pomruk niezadowolenia wyrwał się z jego ust. - Przesadzasz. - Odpowiedział, lecz obmył dłonie oraz twarz w niewielkiej umywalce, zaklęciem pozbywając się resztek wody z jego twarzy. - Idziemy? - Spytał, zielone spojrzenie kierując na twarz narzeczonej. Miał nadzieję, że dziewczyna nie będzie dalej wnikała w jego śledztwo.
Getadelt wird wer schmerzen kennt Vom Feuer das die haut verbrennt Ich werf ein licht In mein Gesicht Ein heißer Schrei Feuer frei!.
Wywracać oczyma, fukać i patrzeć na nią spode łba mógł do woli, na podobne pokazy Wren nie zwracała żadnej uwagi. Co więcej - była do nich przyzwyczajona, wyrobiła w sobie zatem pewnego rodzaju odporność, która karmiła ją dumą i butą, nakazywała odpowiadać mu tym samym, nawet jeśli pierwsza iskra doprowadzająca do wybuchu płomienia, jego eksplozji, pochodziła od niej. Wywodziła się z jej własnych słów czy gestów. Prowokujących, kapryśnych, złośliwych; każdego dnia uczyła się jego granic, wytrzymałości, sprawdzała na ile może sobie pozwolić zanim wściekłość przejmie nad szmalcownikiem kontrolę i przeistoczy ją we wroga w jego oczach; podobnie było dzisiaj, ale tym razem podążała utartym szlakiem odrobinę bezwolnie. Nieświadomie. Zdenerwował ją swoją głupotą, nieostrożnością, permanentnym ładowaniem się w tarapaty i powrotem w jej ciepłe objęcia niczym zbity pies ze złamanym ogonem i rozoranym bokiem, liżący swe rany. Była od niego mniejsza, szczuplejsza, słabsza, ale gdy do głosu dochodziły uczucia, postury przestawały mieć znaczenie. Stała naprzeciwko niego jak równy z równym, nieustraszona i wiecznie prowokująca.
- Bo co? - prychnęła pod nosem. - Pchałeś się w moją pracę od momentu, w którym cię poznałam, ja w twoją też mogę - przypomniała mu zimno; zabił należące do niej dziewczęta, pragnął spalić miejsce ich kryjówki, zrujnował całkiem pożyteczną partię oferowanego przez nią towaru. Sprawił, że piękne, młode mugolki przeistoczyły się w nieprzypominający człowieka proch, gdy z nimi skończył. I czasem próbował robić to nadal; prawił jej morały gdy w jego ocenie zachowywała się zbyt ryzykownie czy nieroztropnie, zgrywał znawcę, a tak naprawdę to on, nie ona, chodził z poobijaną twarzą i rozcięciami znaczącymi skórę. Dobre sobie. - Nie macie wśród nich szpiega? Informatora infiltrującego ich od środka? Czy wy w ogóle działacie zgodnie z jakimś planem? - igrała z ogniem, brnęła w temat dalej niczym pobudzona mantykora, patrząc, jak mężczyzna obmywa się ze śladów zaschniętej krwi, pyłu i ziemi. Skrzyżowane na piersi ręce uwydatniały butną postawę, jaką mu dziś prezentowała; zasłużył na nią, mógł być przekonany, że Wren nie odpuści zbyt szybko. Nie teraz, gdy Friedrich uchylał przed nią rąbka tajemnicy i tłumaczył przebieg burzliwego, nieprzewidzianego wieczoru. - Z drugiej strony trudno mi się dziwić - mruknęła po chwili, bez słowa ruszyła w stronę drzwi i otworzyła zamek zaklęciem, wychodząc na zewnątrz. Ciepłe, wieczorne powietrze owiało zarumienione od złości policzki. - Jeśli twoi współpracownicy wyglądają choć w połowie tak koszmarnie jak ty, żaden z was nie może wzbudzać wystarczającego zaufania. Nawet w trupie - a co dopiero w zorganizowanej grupie zajmującej się niesieniem pomocy mugolom. Wren zamyśliła się na moment; mijali właśnie padok mini-farmy otwierającej gardziel uliczek prowadzących do bardziej egzotycznych gatunków, czarne oczy spojrzały na wiszący nieopodal rozwidlenia dróg znak i wybrało drogę prowadzącą do lwów i innych kotowatych. Małpy mogli zobaczyć później - zresztą jedna i tak szła obok niej. - Ja mogłabym to zrobić - rzuciła nagle, przerywając panującą dokoła nich ciszę, na poziomie klatek z sępami i przeróżnym kolorowym ptactwem. Nad ich głowami górowała alkowa zbudowana z krat przestronnych, sięgających nieba klatek, otaczały ich także przyziemne poziomy. Od ostatniej wzmianki poruszonego tematu minęło kilka minut, ale wiedziała, że domyśli się natury wypowiedzi, tego, co planowała zrobić. Nie dla niego - dla własnej adrenaliny, dla własnej ekscytacji. Tak musiało być.
- Bo co? - prychnęła pod nosem. - Pchałeś się w moją pracę od momentu, w którym cię poznałam, ja w twoją też mogę - przypomniała mu zimno; zabił należące do niej dziewczęta, pragnął spalić miejsce ich kryjówki, zrujnował całkiem pożyteczną partię oferowanego przez nią towaru. Sprawił, że piękne, młode mugolki przeistoczyły się w nieprzypominający człowieka proch, gdy z nimi skończył. I czasem próbował robić to nadal; prawił jej morały gdy w jego ocenie zachowywała się zbyt ryzykownie czy nieroztropnie, zgrywał znawcę, a tak naprawdę to on, nie ona, chodził z poobijaną twarzą i rozcięciami znaczącymi skórę. Dobre sobie. - Nie macie wśród nich szpiega? Informatora infiltrującego ich od środka? Czy wy w ogóle działacie zgodnie z jakimś planem? - igrała z ogniem, brnęła w temat dalej niczym pobudzona mantykora, patrząc, jak mężczyzna obmywa się ze śladów zaschniętej krwi, pyłu i ziemi. Skrzyżowane na piersi ręce uwydatniały butną postawę, jaką mu dziś prezentowała; zasłużył na nią, mógł być przekonany, że Wren nie odpuści zbyt szybko. Nie teraz, gdy Friedrich uchylał przed nią rąbka tajemnicy i tłumaczył przebieg burzliwego, nieprzewidzianego wieczoru. - Z drugiej strony trudno mi się dziwić - mruknęła po chwili, bez słowa ruszyła w stronę drzwi i otworzyła zamek zaklęciem, wychodząc na zewnątrz. Ciepłe, wieczorne powietrze owiało zarumienione od złości policzki. - Jeśli twoi współpracownicy wyglądają choć w połowie tak koszmarnie jak ty, żaden z was nie może wzbudzać wystarczającego zaufania. Nawet w trupie - a co dopiero w zorganizowanej grupie zajmującej się niesieniem pomocy mugolom. Wren zamyśliła się na moment; mijali właśnie padok mini-farmy otwierającej gardziel uliczek prowadzących do bardziej egzotycznych gatunków, czarne oczy spojrzały na wiszący nieopodal rozwidlenia dróg znak i wybrało drogę prowadzącą do lwów i innych kotowatych. Małpy mogli zobaczyć później - zresztą jedna i tak szła obok niej. - Ja mogłabym to zrobić - rzuciła nagle, przerywając panującą dokoła nich ciszę, na poziomie klatek z sępami i przeróżnym kolorowym ptactwem. Nad ich głowami górowała alkowa zbudowana z krat przestronnych, sięgających nieba klatek, otaczały ich także przyziemne poziomy. Od ostatniej wzmianki poruszonego tematu minęło kilka minut, ale wiedziała, że domyśli się natury wypowiedzi, tego, co planowała zrobić. Nie dla niego - dla własnej adrenaliny, dla własnej ekscytacji. Tak musiało być.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Krew w austriackich żyłach zagotowała się, gdy usłyszał kolejne słowa. Mógł ją zamordować. Na Merlina mógł wtedy skręcić jej tam kark niczym podłemu mugolowi. Przerżnąć łabędzią szyje aby oddzielić ją od reszy zgrabnego ciała i pozbyć się przyszłego problemu. I gdyby wiedział, że Wren okaże się takim problemem w przyszłości, zapewne by to zrobił. Zamiast tego niczym kretyn chciał się z nią żenić, dostając szewskiej pasji na myśl, że ktoś inny mógłby położyć na niej swoje dłonie; zaciskać palce na jej szyi, odbierać oddech by później wynagradzać jej to w szorstkiej pościeli. I mimo tych uczuć, nie miał zamiaru dać jej wejść sobie na głowę.
Co to, to z pewnością nie.
Jego dłoń sprawnie, szybkim ruchem złapała ją za nadgarstek. W kilku prostych ruchach, brutalnie wykręcił jej rękę. Przyparł ją do kręgosłupa dziewczyny, wywołując falę bólu w niewielkim ciele. W dwóch, długich krokach przeciągnął ją do ściany przyciskając do niej niewielką sylwetkę.
- To nie jest twoja sprawa. - Wysyczał jej do ucha. Był wściekły niczym rozjuszone dzikie zwierzę. Nie powinna mieszać się w jego sprawy. Nie powinna wtykać nosa w wykonywaną przez niego pracę. Nie widział w tym troski, ni zainteresowania lecz poszukiwanie sensacji. Kolejnego powodu do złośliwych uwag bądź odrobiny rozgrywki. Lecz jego praca rozrywką z pewnością nie była. Mężczyzna nacisnął na jej dłoń mocniej, powodując kolejne napięcia w ścięgnach, zapewne kolejny ból. Mógł ją teraz połamać. Wyrwać rękę ze stawu, zerwać wiązania sprawiając, że przez długie tygodnie nie byłaby w stanie unieść chociażby różdżki. Nacisk zwiększył się… lecz odpuścił w ostatniej chwili. Sama była sobie winna. Ostrzegał, a ona jak zawsze przekraczała granicę jego cierpliwości.
Odsunął się, zmył z siebie zapach walki zgodnie z jej życzeniem, po czym opuścił łazienki, czając się tuż za nią, niczym wielki, zły wilk obserwujący czerwonego kapturka. Rzucił jej z ukosa niezadowolone spojrzenie, gdy napomniała o jego prezencji. Nie wiedziała. Nie miała najmniejszego pojęcia o jego życiu w ojczystym kraju. Otoczeniu w jakim się obracał, respekcie jaki wyrobił pośród ulic oraz przelanych beczkach czarodziejskiej oraz mugolskiej krwi. Zielone ślepia uktwiły na chwilę w znaku, nie przykuwał jednak większej uwagi do tego, w którą stronę idą.
- Koszmarnie? Wyglądam z nich wszystkich najlepiej. - Mruknął, unosząc kąciki ust w złośliwym uśmiechu. Wiedział, że nie wzbudza sympatii, to z resztą nigdy nie było jego celem. Nie był przyjaznym chłopczykiem, nie był kimś, z kim dało się wdać w pogawędki. Był myśliwym, łowcą skupionym na zbieraniu informacji oraz zdobywaniu swoich ofiar.
Zielone spojrzenie powiodło po sępach skrytych w jednej z klatek. Paskudne, złodziejskie nasienia wpatrywały się w nich czarnymi, paciorkowatymi oczyma. I mężczyzna wiedział już, że za nimi nie przepada. Drapieżnik nigdy nie dogada się z padlinożercą, przynajmniej w jego pojęciu.
Złość ściągnęła jego rysy, dłonie zacisnęły się w pięści, a przez jego ciało przebiegł nieprzyjemny dreszcz wzdrygając jego ciałem, gdy propozycja padła z jej ust.
- Nein. - Wysyczało lodowato w ojczystym języku. Wiedział, jak to może się skończyć i nie mógł na to pozwolić, nawet jeśli miałby zamknąć ją w piwnicy. - Nawet o tym nie myśl. - Dodał równie lodowato, niemal w ostrzegawczych tonach. Wizja zaszła czerwienią, a od kolejnego wybuchu dzielił go jedynie jeden, niewielki krok.
Jeśli faktycznie chciała - powinna podejść do tematu w inny sposób. Nie kijem, lecz marchewką.
Co to, to z pewnością nie.
Jego dłoń sprawnie, szybkim ruchem złapała ją za nadgarstek. W kilku prostych ruchach, brutalnie wykręcił jej rękę. Przyparł ją do kręgosłupa dziewczyny, wywołując falę bólu w niewielkim ciele. W dwóch, długich krokach przeciągnął ją do ściany przyciskając do niej niewielką sylwetkę.
- To nie jest twoja sprawa. - Wysyczał jej do ucha. Był wściekły niczym rozjuszone dzikie zwierzę. Nie powinna mieszać się w jego sprawy. Nie powinna wtykać nosa w wykonywaną przez niego pracę. Nie widział w tym troski, ni zainteresowania lecz poszukiwanie sensacji. Kolejnego powodu do złośliwych uwag bądź odrobiny rozgrywki. Lecz jego praca rozrywką z pewnością nie była. Mężczyzna nacisnął na jej dłoń mocniej, powodując kolejne napięcia w ścięgnach, zapewne kolejny ból. Mógł ją teraz połamać. Wyrwać rękę ze stawu, zerwać wiązania sprawiając, że przez długie tygodnie nie byłaby w stanie unieść chociażby różdżki. Nacisk zwiększył się… lecz odpuścił w ostatniej chwili. Sama była sobie winna. Ostrzegał, a ona jak zawsze przekraczała granicę jego cierpliwości.
Odsunął się, zmył z siebie zapach walki zgodnie z jej życzeniem, po czym opuścił łazienki, czając się tuż za nią, niczym wielki, zły wilk obserwujący czerwonego kapturka. Rzucił jej z ukosa niezadowolone spojrzenie, gdy napomniała o jego prezencji. Nie wiedziała. Nie miała najmniejszego pojęcia o jego życiu w ojczystym kraju. Otoczeniu w jakim się obracał, respekcie jaki wyrobił pośród ulic oraz przelanych beczkach czarodziejskiej oraz mugolskiej krwi. Zielone ślepia uktwiły na chwilę w znaku, nie przykuwał jednak większej uwagi do tego, w którą stronę idą.
- Koszmarnie? Wyglądam z nich wszystkich najlepiej. - Mruknął, unosząc kąciki ust w złośliwym uśmiechu. Wiedział, że nie wzbudza sympatii, to z resztą nigdy nie było jego celem. Nie był przyjaznym chłopczykiem, nie był kimś, z kim dało się wdać w pogawędki. Był myśliwym, łowcą skupionym na zbieraniu informacji oraz zdobywaniu swoich ofiar.
Zielone spojrzenie powiodło po sępach skrytych w jednej z klatek. Paskudne, złodziejskie nasienia wpatrywały się w nich czarnymi, paciorkowatymi oczyma. I mężczyzna wiedział już, że za nimi nie przepada. Drapieżnik nigdy nie dogada się z padlinożercą, przynajmniej w jego pojęciu.
Złość ściągnęła jego rysy, dłonie zacisnęły się w pięści, a przez jego ciało przebiegł nieprzyjemny dreszcz wzdrygając jego ciałem, gdy propozycja padła z jej ust.
- Nein. - Wysyczało lodowato w ojczystym języku. Wiedział, jak to może się skończyć i nie mógł na to pozwolić, nawet jeśli miałby zamknąć ją w piwnicy. - Nawet o tym nie myśl. - Dodał równie lodowato, niemal w ostrzegawczych tonach. Wizja zaszła czerwienią, a od kolejnego wybuchu dzielił go jedynie jeden, niewielki krok.
Jeśli faktycznie chciała - powinna podejść do tematu w inny sposób. Nie kijem, lecz marchewką.
Getadelt wird wer schmerzen kennt Vom Feuer das die haut verbrennt Ich werf ein licht In mein Gesicht Ein heißer Schrei Feuer frei!.
Tam znajdowała się dziś granica. Przeciągły, niekontrolowany jęk bólu wyrwał się spomiędzy delikatnie zaczerwienionych warg, grymas wykrzywił twarz gdy Friedrich przycisnął ją do ściany, wykręcił rękę. Mięśnie i ścięgna zajęły się ogniem. Nogi zadrżały, Wren próbowała wyrwać się ze stalowego uścisku, ale każdy ruch, nawet ten najdrobniejszy, najmniejszy, słał w jej ciało kolejną falę ostrego rwania, sprawiał, że syczała, warczała, nagle pozbawiona zdolności mowy; wolną dłonią odpychała jego ramię, liczyła, że to przyniesie jakikolwiek rezultat, ale szmalcownik puścił dopiero wtedy, gdy miał na to ochotę - czyli kiedy łzy zapiekły ciemne oczy, a ręka zagroziła złamaniem. Długim okaleczeniem, które pozbawiłoby ją możliwości swobodnego używania magii; złapał bowiem rękę dominującą, to ją wykręcał w ślepej furii, doprowadzając do tego, że drewno kasztanowca wysunęło się spomiędzy bezwładnych, ogarniętych bólem palców i z cichym trzaskiem upadło na podłogę. A kiedy w końcu się od niej odsunął, pozwolił, by niczym ptak o rannym skrzydle przycisnęła nadwyrężoną rękę do piersi, czarownica odetchnęła z ulgą, choć przeciągłe fale pieczenia wciąż rozchodziły się od nadszarpniętej kończyny. Na lekko drżących nogach schyliła się po różdżkę, wolną dłonią wsunąwszy ją z powrotem do kieszeni sukienki; czy tak wychował go ojciec? Wmawiał, że kobiety można było łamać, doprowadzać do porządku jak niesforne klacze? Czarne tęczówki błysnęły złością. Nienawiścią. Chwilową, ulotną, ale głęboką, urażoną.
- Pieprz się, Schmidt - warknęła po chwili, uspokajając oddech. - I nie licz, ze następnym razem skinę choćby palcem, żeby cię wyleczyć. Skoro tak mi się odwdzięczasz. Nie jestem jedną z twoich szlam - finalnie z łazienki wyszła obrażona, nieco chwiejna, oszołomiona, upojona zapewnionym przez niego bólem. Rozeźlona jeszcze bardziej niż wcześniej. Co on sobie wyobrażał? Myślał, że pierścionek zaburzy wszelkie mury fizycznej nietykalności, sakralności kobiecego ciała?
Dopiero zoo i panujący dookoła spokój odrobinę sprowadziły rozbuchane emocje na ziemię. Szła pomiędzy jednym padokiem a drugim, rozmasowywała bolesną kończynę, a wzrok z niewymuszonym zainteresowaniem wodził po zmęczonych, sennych zwierzętach. Niektóre układały się do wieczornego spoczynku. Inne dopiero teraz budziły się do pełni aktywności, ich ślepia błyszczały, odbijając parkowe oświetlenie; ptaki pohukiwały raz na jakiś czas. Minęli sępy i zmieniła się sceneria; pióra przybrały całą tęczę kolorów, dotarli do przyglądających im się leniwie papug. Jedne były niebieskie, inne czerwone, jeszcze inne w ogóle papug nie przypominały. W oddali rysował się natomiast obiecany wybieg lwów i to na nim Wren skupiła spojrzenie, gdy zbliżali się doń z każdym krokiem. Miała nadzieję, że zwierzęta jeszcze nie spały. W zasadzie wiedziała o nich niewiele - z uwagą przeczytała zatem pokaźnych rozmiarów tablicę informacyjną, sukcesywnie ignorując przy tym obecność Friedricha. Równie dobrze mogłaby te ścieżki przemierzać sama. Skoro nie był w stanie pojąć, że się o niego martwiła - że chciała mu pomóc. Dureń. Oparła się potem łokciami o balustradę nieopodal siatki zabezpieczającej padok; teoretycznie od lwów dzieliła ich wodna fosa, wysoki płot i przynajmniej kilkadziesiąt metrów, ale to nic. Zoo było dość dobrze oświetlone, pozwalało na obserwację krążących lwic i dumnego lwa spoczywającego na pokaźnych rozmiarów głazie.
- To oczywiste, że wam się nie uda - mruknęła, przerywając w końcu głęboko zalegającą między nimi ciszę. Mówiła beznamiętnie. Nie zimno, nie z pasją, nie ze złością. Obojętnie. - Nie słyniecie ze swoich umiejętności przekonywania do siebie ludzi. Szczególnie tych sprytnych - głowa przechyliła się lekko, gdy dwie lwice doskoczyły do siebie w czymś na wzór... zabawy? Pojedynku? - A wasz wróg jest sprytny, musi być, skoro przechytrzył was już dwa razy. Będzie robił to dalej. Ile powie ci trup? - twierdził, że jednego zabili, ale oprócz odczytania ostatnich zaklęć z jego różdżki nie osiągną nic. Gładząc oponenta pozbawili się jedynej możliwości dowiedzenia się więcej o ich szeregach, zorganizowaniu i przyszłych planach. Bardzo mądrze. - Ale może po prostu lubicie marnować czas, bawić się w kotka i myszkę, obrywać od szlamolubów, spełniajcie marzenia - skwitowała kwaśno, zapatrzona w zwierzęcy spektakl.
- Pieprz się, Schmidt - warknęła po chwili, uspokajając oddech. - I nie licz, ze następnym razem skinę choćby palcem, żeby cię wyleczyć. Skoro tak mi się odwdzięczasz. Nie jestem jedną z twoich szlam - finalnie z łazienki wyszła obrażona, nieco chwiejna, oszołomiona, upojona zapewnionym przez niego bólem. Rozeźlona jeszcze bardziej niż wcześniej. Co on sobie wyobrażał? Myślał, że pierścionek zaburzy wszelkie mury fizycznej nietykalności, sakralności kobiecego ciała?
Dopiero zoo i panujący dookoła spokój odrobinę sprowadziły rozbuchane emocje na ziemię. Szła pomiędzy jednym padokiem a drugim, rozmasowywała bolesną kończynę, a wzrok z niewymuszonym zainteresowaniem wodził po zmęczonych, sennych zwierzętach. Niektóre układały się do wieczornego spoczynku. Inne dopiero teraz budziły się do pełni aktywności, ich ślepia błyszczały, odbijając parkowe oświetlenie; ptaki pohukiwały raz na jakiś czas. Minęli sępy i zmieniła się sceneria; pióra przybrały całą tęczę kolorów, dotarli do przyglądających im się leniwie papug. Jedne były niebieskie, inne czerwone, jeszcze inne w ogóle papug nie przypominały. W oddali rysował się natomiast obiecany wybieg lwów i to na nim Wren skupiła spojrzenie, gdy zbliżali się doń z każdym krokiem. Miała nadzieję, że zwierzęta jeszcze nie spały. W zasadzie wiedziała o nich niewiele - z uwagą przeczytała zatem pokaźnych rozmiarów tablicę informacyjną, sukcesywnie ignorując przy tym obecność Friedricha. Równie dobrze mogłaby te ścieżki przemierzać sama. Skoro nie był w stanie pojąć, że się o niego martwiła - że chciała mu pomóc. Dureń. Oparła się potem łokciami o balustradę nieopodal siatki zabezpieczającej padok; teoretycznie od lwów dzieliła ich wodna fosa, wysoki płot i przynajmniej kilkadziesiąt metrów, ale to nic. Zoo było dość dobrze oświetlone, pozwalało na obserwację krążących lwic i dumnego lwa spoczywającego na pokaźnych rozmiarów głazie.
- To oczywiste, że wam się nie uda - mruknęła, przerywając w końcu głęboko zalegającą między nimi ciszę. Mówiła beznamiętnie. Nie zimno, nie z pasją, nie ze złością. Obojętnie. - Nie słyniecie ze swoich umiejętności przekonywania do siebie ludzi. Szczególnie tych sprytnych - głowa przechyliła się lekko, gdy dwie lwice doskoczyły do siebie w czymś na wzór... zabawy? Pojedynku? - A wasz wróg jest sprytny, musi być, skoro przechytrzył was już dwa razy. Będzie robił to dalej. Ile powie ci trup? - twierdził, że jednego zabili, ale oprócz odczytania ostatnich zaklęć z jego różdżki nie osiągną nic. Gładząc oponenta pozbawili się jedynej możliwości dowiedzenia się więcej o ich szeregach, zorganizowaniu i przyszłych planach. Bardzo mądrze. - Ale może po prostu lubicie marnować czas, bawić się w kotka i myszkę, obrywać od szlamolubów, spełniajcie marzenia - skwitowała kwaśno, zapatrzona w zwierzęcy spektakl.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Hugo Schmidt pełnił epizodyczną rolę w wychowaniu Friedricha. Młody Austriak, będący zwykle pod opieką ciotek bądź opiekunek nie zaznał w pełni figury ojca. Widywali się rzadko, zwykle wybywali wtedy po za miasto skupiając się na innych rzeczach - polowaniu, naukach tropienia oraz obchodzenia się z psami myśliwskimi. Przekazywaniem umiejętności, jakich powinien przekazać mu ojciec. W końcu… wszystkiego innego miały nauczyć go opiekunki. Nie zaznał również matczynego ciepła, od najmłodszych lat przebywając w specyficznym towarzystwie. Nie znał delikatności ani większości uczuć. Umiał obserwować, umiał tropić oraz zbierać informacje. W innych kwestiach wykazując się brakami, nie zrozumieniem podstawowych oczywistości. Nikt, nigdy wcześniej nie martwił się o niego. Ojciec ostrzegał, patrzył krytycznym spojrzeniem, nie zrobił jednak nic by wyrwać syna z objęć ciemności, w której ten zatracał się coraz mocniej. Znał wojnę, znał przemoc oraz przekonanie, że jest zdany wyłącznie na siebie. Wychował się wśród bomb spadających na ukochane miasto, mordów oraz gwałtów. Jego umysł nie był w stanie zauważyć troski, skrytej gdzieś, między złością narzeczonej.
Nie odpowiedział. Nie przerwał narzuconej ciszy odpowiadając jedynie na słowa, jakimi raczyła go obdarzyć. Zapewne postąpił źle, nie rozumiał jednak, czemu na widok kilku rozcięć wybuchała tak wielką złością. Zielone ślepia wodziły po kolorowych, barwnych ptakach. Kilka zdjęć podobnych okazów znajdowało się w rodzinnym domu w Austrii, przywiezionych przez ojca podczas którejś z dyplomatycznych wypraw. Kilka zdjęć, mających zastąpić długą nieobecność. Jego zainteresowanie przykuły dopiero drapieżniki. Zwinne śmiercionośne maszyny. Czy w innym świecie i on byłby wystawiany jako okaz? Nie wiedział, żywot lwów wydawał mu się jednak melancholijny. Niewielki padok, kilka skał, zastanie się w nienaturalnym braku świeżej krwi.
Dopiero po chwili przesunął spojrzenie na Wren. Wizja przysłoniła się czerwienią, kłykcie bielały z siły zaciśnięcia pięści. A to zdawało się być dopiero początkiem.
Miał ochotę złapać ją i wrzucić za ogrodzenie. Przyglądać się jak drapieżniki nabierają nią zainteresowania, jak wystawiają kły oraz pazury by finalnie rozerwać jej krtań. Rozpłatać mięso na mniejsze kawałki, brudząc jasne futro szkarłatem.
- Masz mnie za kretyna. - Mruknął dziwną hybrydą pytania oraz stwierdzenia. Urażone męskie ego zabolało. Nie był głupi, nawet jeśli wyniki Hogwartu mogłyby to odrobinę potwierdzić. Nauka nie była jego rzeczą. Wolał obracać się w ciemnościach, zbierać informacje oraz poszukiwać tropów. Pojedynkować, choć nigdy choć przez chwilę nie przyszło mu grać czysto. Zielone spojrzenie przestało błyszczeć, a Friedrich zrobił dwa kroki w tył. Mięśnie zaczęły drżeć w niebezpiecznym napięciu. I przez jedną chwilę wahał się, czy powinien ją zamordować, wrzucić do klatki z lwami bądź pozostawić samą, już na zawsze. - Fick dich. - Wysyczał niemieckie przekleństwo przez zaciśnięte zęby.
- Nic nie wiesz, a zachowujesz się, jakbyś zjadła wszystkie rozumy. Nie wiesz, o czym mówisz. Nie wiesz, jak to wygląda. Nie masz pojęcia, jak musiałoby to być zorganizowane, nie masz chociażby jednej, odpowiedniej informacji. - Syczał lodowatym tonem. Była nierozsądna, a jej nierozsądek zakrawał o wyjątkową głupotę oraz brak jakichkolwiek instynktów. - Wiesz, co Ci zrobią? Zgwałcą, zamordują i nie będzie to szybka śmierć. Rozkroją Cię kawałek po kawałeczku, doprowadzą na skraj świadomości, żebyś wyśpiewała wszystko, co trzeba. - Zaczął wodzić to w jedną, to w drugą stronę niczym rozjuszony lew. W jego krokach można było zauważyć wiele podobieństw do oglądanego przez nią zwierzęcia. Poruszał się płynnie, nerwowo, jakoby w każdej chwili miał rzucić się na ofiarę. - Jak nie oni, to my. Skończysz martwa, rozumiesz? - Mruknął, doskonale wiedząc, że jeśli inny szmalcownik dowiedział się o jej znajomościach, wykorzystałby ją, oszpecił gładkie ciało by zarżnąć ją jak zwykłą świnię. Nie mógł do tego dopuścić. Stojąca na jego drodze ławka okazała się pierwszą ofiarą, zbierając kilka kopnięć. Mięśnie aż drżały z napięcia prosząc się o uwolnienie go. - Skoro tak bardzo chcesz zdechnąć, zrób to teraz. Bez tego całego cyrku. - Bez kolejnych noży wbitych we mnie. Wolała śmierć od niego, to było w tym momencie oczywiste.
Nie odpowiedział. Nie przerwał narzuconej ciszy odpowiadając jedynie na słowa, jakimi raczyła go obdarzyć. Zapewne postąpił źle, nie rozumiał jednak, czemu na widok kilku rozcięć wybuchała tak wielką złością. Zielone ślepia wodziły po kolorowych, barwnych ptakach. Kilka zdjęć podobnych okazów znajdowało się w rodzinnym domu w Austrii, przywiezionych przez ojca podczas którejś z dyplomatycznych wypraw. Kilka zdjęć, mających zastąpić długą nieobecność. Jego zainteresowanie przykuły dopiero drapieżniki. Zwinne śmiercionośne maszyny. Czy w innym świecie i on byłby wystawiany jako okaz? Nie wiedział, żywot lwów wydawał mu się jednak melancholijny. Niewielki padok, kilka skał, zastanie się w nienaturalnym braku świeżej krwi.
Dopiero po chwili przesunął spojrzenie na Wren. Wizja przysłoniła się czerwienią, kłykcie bielały z siły zaciśnięcia pięści. A to zdawało się być dopiero początkiem.
Miał ochotę złapać ją i wrzucić za ogrodzenie. Przyglądać się jak drapieżniki nabierają nią zainteresowania, jak wystawiają kły oraz pazury by finalnie rozerwać jej krtań. Rozpłatać mięso na mniejsze kawałki, brudząc jasne futro szkarłatem.
- Masz mnie za kretyna. - Mruknął dziwną hybrydą pytania oraz stwierdzenia. Urażone męskie ego zabolało. Nie był głupi, nawet jeśli wyniki Hogwartu mogłyby to odrobinę potwierdzić. Nauka nie była jego rzeczą. Wolał obracać się w ciemnościach, zbierać informacje oraz poszukiwać tropów. Pojedynkować, choć nigdy choć przez chwilę nie przyszło mu grać czysto. Zielone spojrzenie przestało błyszczeć, a Friedrich zrobił dwa kroki w tył. Mięśnie zaczęły drżeć w niebezpiecznym napięciu. I przez jedną chwilę wahał się, czy powinien ją zamordować, wrzucić do klatki z lwami bądź pozostawić samą, już na zawsze. - Fick dich. - Wysyczał niemieckie przekleństwo przez zaciśnięte zęby.
- Nic nie wiesz, a zachowujesz się, jakbyś zjadła wszystkie rozumy. Nie wiesz, o czym mówisz. Nie wiesz, jak to wygląda. Nie masz pojęcia, jak musiałoby to być zorganizowane, nie masz chociażby jednej, odpowiedniej informacji. - Syczał lodowatym tonem. Była nierozsądna, a jej nierozsądek zakrawał o wyjątkową głupotę oraz brak jakichkolwiek instynktów. - Wiesz, co Ci zrobią? Zgwałcą, zamordują i nie będzie to szybka śmierć. Rozkroją Cię kawałek po kawałeczku, doprowadzą na skraj świadomości, żebyś wyśpiewała wszystko, co trzeba. - Zaczął wodzić to w jedną, to w drugą stronę niczym rozjuszony lew. W jego krokach można było zauważyć wiele podobieństw do oglądanego przez nią zwierzęcia. Poruszał się płynnie, nerwowo, jakoby w każdej chwili miał rzucić się na ofiarę. - Jak nie oni, to my. Skończysz martwa, rozumiesz? - Mruknął, doskonale wiedząc, że jeśli inny szmalcownik dowiedział się o jej znajomościach, wykorzystałby ją, oszpecił gładkie ciało by zarżnąć ją jak zwykłą świnię. Nie mógł do tego dopuścić. Stojąca na jego drodze ławka okazała się pierwszą ofiarą, zbierając kilka kopnięć. Mięśnie aż drżały z napięcia prosząc się o uwolnienie go. - Skoro tak bardzo chcesz zdechnąć, zrób to teraz. Bez tego całego cyrku. - Bez kolejnych noży wbitych we mnie. Wolała śmierć od niego, to było w tym momencie oczywiste.
Getadelt wird wer schmerzen kennt Vom Feuer das die haut verbrennt Ich werf ein licht In mein Gesicht Ein heißer Schrei Feuer frei!.
Miała go za kretyna - czasem, nieczęsto, tylko wtedy, gdy na to zasługiwał. A dziś zasłużył. Wzburzony złością przypominającą bezmyślnie rozlaną miksturę buchorożca Friedrich tkał monolog z czerwieni i czerni, stawał się królem dramatu, z którego inspirację czerpać mógłby sam Shakespeare, gdyby tylko miał okazję usłyszeć te roztaczane w świetle reflektorów zoo i księżyca podniosłości. Nie wiedziała czym zdenerwowała go tak bardzo; chciała zaoferować mu wsparcie, szmalcownik tymczasem obracał to jako atak na swoją osobę, jakby nie dostrzegał faktu, że każda dotychczasowa konfrontacja z tymi ludźmi - szlamolubami - posyłała go na kolana. Metaforycznie, dosłownie. Rozcinała jego ciało, rozszarpywała skórę i wypluwała gęstą krew z ran. Szczycił się zbieraniem informacji, ale nie miał ich; dwukrotnie pozwolił podejść się przeważającej liczebnie, zorganizowanej jednostce, ledwo pewnie uchodząc z życiem. Ale to jej zarzucał bezmyślność. Wren westchnęła ciężko, przewróciła czarnymi oczyma, gdy w jej kierunku ciskał co tylko ślina na język przyniesie, nabuzowany bardziej niż jakiekolwiek zwierzę pojmane w tutejsze klatki. Gdyby dokoła byli ludzie, z pewnością rozstąpiliby się przed nim w mgnieniu oka. Dobrze, że lwy pozostawały na to głuche.
- Skończyłeś? - wymruczała nagle miękko, chyba tym łagodnym, przepełnionym nagłą słodyczą głosem próbując wbić kolejną szpilę w spięte irytacją mięśnie. Zawsze zarzekał się, że może pomóc jej umrzeć. Próbował, zaciskał ręce na szyi, wykręcał nadgarstki, próbował łamać dumę, a koniec końców wciąż stała przed balustradą wybiegu kocich królów i królowych, przyglądając się im z uwagą. Lwice zdawały się bawić w najlepsze. Poddawały próbie swoją siłę, szybkość reakcji, ale nie docierały do krwi. Znały granicę. W porównaniu do Friedricha, który gubił się nawet teraz, w słowie, chodząc wte i wewte, kopiąc ustawione na swej drodze, niewinne ławki. Jeszcze tego brakowało, by z przybytku wyrzucił ich ściągnięty rabanem strażnik. - Uwierz mi, mam swoją pracę, obowiązki i zajęcia, nie potrzebuję uganiać się jeszcze za twoimi zleceniami - mówiła wciąż gładko. Obojętnie. Chłodna barierka oferowała nadwyrężonemu nadgarstkowi odrobinę ukojenia, a to sprawiało, że pozwoliła sobie trzeźwiej myśleć. W porównaniu do niego. - Chcę tylko ci pomóc, Fried. Prędzej zaufają mi - obrończyni mugolek, ich wyzwolicielce z płonącego Londynu, spośród gruzu i walki, niż komukolwiek z was - bo wiedziała jak kłamać. Jak utkać maskę niemal nie do przejrzenia, stworzyć fałszywą przeszłość, ckliwą teraźniejszość i pełną godnych marzeń przyszłość, by przekonać do siebie nawet najbardziej wytrawnych niedowiarków. Mogła to zrobić - a on mógł ją ochraniać, dbać, by żaden nieproszony szmalcownik nie przeszkodził w jej małej zabawie, misji, maskaradzie, jak zwał, tak zwał. Zamiast tego wolał jednak stroić fochy. Chang wyprostowała się i powolnym krokiem ruszyła wzdłuż wybiegu dla lwów; po przeciwnej stronie rzekomo znajdowały się tygrysy, ale akurat nie mogła ich dostrzec. Chyba wylegiwały się w ustawionej na wysepce jamie. - Nie chcesz, żeby stała mi się krzywda. Rozumiem to. Doceniam. Ale wiesz, że mogę ci to zadanie ułatwić - wzrok zwrócił się w stronę wyspy z dumnymi gepardami wylegującymi się na kilku drzewach ogrodzonego padoku. Były naprawdę piękne, a jednak ich niewola zdawała się trochę to piękno zaburzać. - Przemyśl to - dodała, w końcu obróciwszy głowę, by spojrzeć na niego przez ramię. Bez złości, wcześniejszego urazu, czy wyrzutu spowodowanego bolesnym nadgarstkiem. Zupełnie jakby płomienie jej ognia przygasły, ledwie żarzyły się wśród węgli, oferując ostatnie iskry; może doszła do wniosku, że wypływająca z jego słów troska była poniekąd urzekająca, Merlin jeden wie.
- Słyszałeś o rebeliantce Longbottoma na Connaught Square? Widziałam jak ją pojmali - zmieniła potem temat, wracając wspomnieniem do dnia poprzedniego. Nie zarejestrowała obecności Schmidta na placu, może po prostu trzymał się z tyłu lub na uboczu. - Sama jedna rzuciła się przeciwko patrolowi egzekucyjnemu, olbrzymowi i Rycerzom Walpurgii. Nikt nie ruszył jej na pomoc. To dopiero pragnienie śmierci - na moment przystanęła przy legowisku czarnej pantery, ledwie odnajdując ją pośród wieczornego mroku.
- Skończyłeś? - wymruczała nagle miękko, chyba tym łagodnym, przepełnionym nagłą słodyczą głosem próbując wbić kolejną szpilę w spięte irytacją mięśnie. Zawsze zarzekał się, że może pomóc jej umrzeć. Próbował, zaciskał ręce na szyi, wykręcał nadgarstki, próbował łamać dumę, a koniec końców wciąż stała przed balustradą wybiegu kocich królów i królowych, przyglądając się im z uwagą. Lwice zdawały się bawić w najlepsze. Poddawały próbie swoją siłę, szybkość reakcji, ale nie docierały do krwi. Znały granicę. W porównaniu do Friedricha, który gubił się nawet teraz, w słowie, chodząc wte i wewte, kopiąc ustawione na swej drodze, niewinne ławki. Jeszcze tego brakowało, by z przybytku wyrzucił ich ściągnięty rabanem strażnik. - Uwierz mi, mam swoją pracę, obowiązki i zajęcia, nie potrzebuję uganiać się jeszcze za twoimi zleceniami - mówiła wciąż gładko. Obojętnie. Chłodna barierka oferowała nadwyrężonemu nadgarstkowi odrobinę ukojenia, a to sprawiało, że pozwoliła sobie trzeźwiej myśleć. W porównaniu do niego. - Chcę tylko ci pomóc, Fried. Prędzej zaufają mi - obrończyni mugolek, ich wyzwolicielce z płonącego Londynu, spośród gruzu i walki, niż komukolwiek z was - bo wiedziała jak kłamać. Jak utkać maskę niemal nie do przejrzenia, stworzyć fałszywą przeszłość, ckliwą teraźniejszość i pełną godnych marzeń przyszłość, by przekonać do siebie nawet najbardziej wytrawnych niedowiarków. Mogła to zrobić - a on mógł ją ochraniać, dbać, by żaden nieproszony szmalcownik nie przeszkodził w jej małej zabawie, misji, maskaradzie, jak zwał, tak zwał. Zamiast tego wolał jednak stroić fochy. Chang wyprostowała się i powolnym krokiem ruszyła wzdłuż wybiegu dla lwów; po przeciwnej stronie rzekomo znajdowały się tygrysy, ale akurat nie mogła ich dostrzec. Chyba wylegiwały się w ustawionej na wysepce jamie. - Nie chcesz, żeby stała mi się krzywda. Rozumiem to. Doceniam. Ale wiesz, że mogę ci to zadanie ułatwić - wzrok zwrócił się w stronę wyspy z dumnymi gepardami wylegującymi się na kilku drzewach ogrodzonego padoku. Były naprawdę piękne, a jednak ich niewola zdawała się trochę to piękno zaburzać. - Przemyśl to - dodała, w końcu obróciwszy głowę, by spojrzeć na niego przez ramię. Bez złości, wcześniejszego urazu, czy wyrzutu spowodowanego bolesnym nadgarstkiem. Zupełnie jakby płomienie jej ognia przygasły, ledwie żarzyły się wśród węgli, oferując ostatnie iskry; może doszła do wniosku, że wypływająca z jego słów troska była poniekąd urzekająca, Merlin jeden wie.
- Słyszałeś o rebeliantce Longbottoma na Connaught Square? Widziałam jak ją pojmali - zmieniła potem temat, wracając wspomnieniem do dnia poprzedniego. Nie zarejestrowała obecności Schmidta na placu, może po prostu trzymał się z tyłu lub na uboczu. - Sama jedna rzuciła się przeciwko patrolowi egzekucyjnemu, olbrzymowi i Rycerzom Walpurgii. Nikt nie ruszył jej na pomoc. To dopiero pragnienie śmierci - na moment przystanęła przy legowisku czarnej pantery, ledwie odnajdując ją pośród wieczornego mroku.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Ciężkie westchnienie wyrwało się z jego piersi. Nie pomagała, jedynie jeszcze bardziej fatygując naciągnięte nerwy. Czy naprawdę nie mogła zauważyć, o co mu chodziło? Czy naprawdę musiała widzieć tylko i wyłącznie swoją część w tym wszystkim? Nie rozumiał jak można być tak bezmyślnym. Wiedział, że sprawa nowej grupy nie będzie łatwa i pewnie przysporzy mu problemów. Był jednak pewien, że będzie w stanie sobie poradzić. Posiadał umiejętności, posiadał odpowiednich informatorów i czuł, że rozpracowanie tego wszystkiego jest jedynie kwestią czasu. Wiedział, co powinien zrobić. I nie widział sensu aby wciągać w to wszystko narzeczoną.
Słuchał jej, lecz połowicznie. Jej słowa wlatywały do jego ucha tylko po to, by przemknąć przez umysł i wylecieć drugim uchem. Nie chciał słuchać kolejnych uwag, nie chciał słuchać kolejnych prób przekonania go zmiany zdania. W tym momencie żadna siła, nie byłaby w stanie przekonać go do zmiany zdania. Nie w momencie, gdy sam nie posiadał żadnych, konkretniejszych informacji.
Bezwiednie ruszył za nią, skupiając zielone spojrzenie na wybiegach ze zwierzętami. Na Wren nie patrzył w ogóle, przynajmniej dopóki kontynuowała temat możliwego wplątania się w jego obowiązki zawodowe. Mogła pomóc, co do tego nie było dwóch zdań. Sama jednak świadomość zagrożenia wydawała mu się być niewygodna oraz nieprzyjemna.
Pewien pomysł jednak powiał się w jego głowie.
- Przemyślę, jeśli obiecasz mi, że nie zrobisz nic, dopóki nie dowiem się czegoś więcej. - Odpowiedział, wyłapując spojrzenie ciemnych tęczówek. Nie chciał, aby wpadła na głupi pomysł poszukiwania informacji na własną rękę. A skoro doceniała jego chęci utrzymania jej bezpieczeństwa, powinna przystać na jego propozycję. Powiódł spojrzeniem po gepardach rozłożonych na drzewach. Złość powoli ulatywała z jego organizmu, przynajmniej na razie, dopóki Wren nie postanowi zacząć kolejnego, drażliwego tematu.
- Byłaś tam? - Spytał, unosząc z zaciekawieniem brew ku górze. Z pewnością była. Był niemal pewien, że jej ciekawość skierowała jej kroki w kierunku egzekucji. Ciężkie westchnienie uleciało z jego piersi. Coś z tym fantem zapewne będzie musiał zrobić, a dzisiejsza noc będzie skutkować przemyśleniami. - Słyszałem o tym. Sam byłem wtedy na spotkaniu z informatorką. - Odpowiedział, lokując spojrzenie na jej twarzy. - Pragnienie śmierci i skrajna głupota. Chociaż… Niech robią tak częściej. Sam chętnie bym któregoś złapał, za ich głowy wystawili niezłe sumki. - Mruknął, unosząc delikatnie kąciki ust ku górze. Kilka tysięcy galeonów było sumą interesującą, zwłaszcza dla Schmidta. - Podobała Ci się egzekucja? - Dodał, ciekaw jej zdania na ten temat.
Friedrich podszedł do Wren, stając z nią ramię w ramię. Wytężył zielone ślepia w poszukiwaniu zwierząt, które wyjątkowo przypadły mu do gustu. Kryjące się w mrokach, z błyszczącymi ślepiami… Schmidt założył ręce na piersi, dokładnie przyglądając się zwierzęciu tonem konesera i znawcy.
- Myślisz, że dałoby się ją wyszkolić do polowań? - Spytał, zerkając w kierunku swojej narzeczonej. Chwilę później zielone spojrzenie rozejrzało się na boki. W ZOO nie było nikogo po za nimi i zapewne szczątkową obsługą. Mógłby rzucić petryfikusa, po czym wskoczyć na wybieg, pomniejszyć futrzaka eliksirem i zabrać do domu… Łobuzerski uśmiech pojawił się na jego twarzy, gdy podszedł odrobinę bliżej do barierki.
Słuchał jej, lecz połowicznie. Jej słowa wlatywały do jego ucha tylko po to, by przemknąć przez umysł i wylecieć drugim uchem. Nie chciał słuchać kolejnych uwag, nie chciał słuchać kolejnych prób przekonania go zmiany zdania. W tym momencie żadna siła, nie byłaby w stanie przekonać go do zmiany zdania. Nie w momencie, gdy sam nie posiadał żadnych, konkretniejszych informacji.
Bezwiednie ruszył za nią, skupiając zielone spojrzenie na wybiegach ze zwierzętami. Na Wren nie patrzył w ogóle, przynajmniej dopóki kontynuowała temat możliwego wplątania się w jego obowiązki zawodowe. Mogła pomóc, co do tego nie było dwóch zdań. Sama jednak świadomość zagrożenia wydawała mu się być niewygodna oraz nieprzyjemna.
Pewien pomysł jednak powiał się w jego głowie.
- Przemyślę, jeśli obiecasz mi, że nie zrobisz nic, dopóki nie dowiem się czegoś więcej. - Odpowiedział, wyłapując spojrzenie ciemnych tęczówek. Nie chciał, aby wpadła na głupi pomysł poszukiwania informacji na własną rękę. A skoro doceniała jego chęci utrzymania jej bezpieczeństwa, powinna przystać na jego propozycję. Powiódł spojrzeniem po gepardach rozłożonych na drzewach. Złość powoli ulatywała z jego organizmu, przynajmniej na razie, dopóki Wren nie postanowi zacząć kolejnego, drażliwego tematu.
- Byłaś tam? - Spytał, unosząc z zaciekawieniem brew ku górze. Z pewnością była. Był niemal pewien, że jej ciekawość skierowała jej kroki w kierunku egzekucji. Ciężkie westchnienie uleciało z jego piersi. Coś z tym fantem zapewne będzie musiał zrobić, a dzisiejsza noc będzie skutkować przemyśleniami. - Słyszałem o tym. Sam byłem wtedy na spotkaniu z informatorką. - Odpowiedział, lokując spojrzenie na jej twarzy. - Pragnienie śmierci i skrajna głupota. Chociaż… Niech robią tak częściej. Sam chętnie bym któregoś złapał, za ich głowy wystawili niezłe sumki. - Mruknął, unosząc delikatnie kąciki ust ku górze. Kilka tysięcy galeonów było sumą interesującą, zwłaszcza dla Schmidta. - Podobała Ci się egzekucja? - Dodał, ciekaw jej zdania na ten temat.
Friedrich podszedł do Wren, stając z nią ramię w ramię. Wytężył zielone ślepia w poszukiwaniu zwierząt, które wyjątkowo przypadły mu do gustu. Kryjące się w mrokach, z błyszczącymi ślepiami… Schmidt założył ręce na piersi, dokładnie przyglądając się zwierzęciu tonem konesera i znawcy.
- Myślisz, że dałoby się ją wyszkolić do polowań? - Spytał, zerkając w kierunku swojej narzeczonej. Chwilę później zielone spojrzenie rozejrzało się na boki. W ZOO nie było nikogo po za nimi i zapewne szczątkową obsługą. Mógłby rzucić petryfikusa, po czym wskoczyć na wybieg, pomniejszyć futrzaka eliksirem i zabrać do domu… Łobuzerski uśmiech pojawił się na jego twarzy, gdy podszedł odrobinę bliżej do barierki.
Getadelt wird wer schmerzen kennt Vom Feuer das die haut verbrennt Ich werf ein licht In mein Gesicht Ein heißer Schrei Feuer frei!.
Chwilowy rozejm, mogła na to przystać. Nadgarstek wciąż pulsował nieprzyjemnie, naciągnięty jego wątpliwą pieszczotą, ale towarzysząca im złość zdawała się blednąć. Traciła na sile z każdym oddechem, z każdą dozą ciepłego powietrza wypełniającego płuca. Adrenalina odchodziła z mięśni, z krwi, sprawiała, że Wren poczuła się niemal letargicznie, sennie; wcześniejszy żelazny splot władający ciałem odchodził w niepamięć i pozwalał jej na nowo cieszyć się dość spokojnym wieczorem. Miała rację, nikt nie pałętał się dookoła. Byli tu sami, nie licząc raz na jakiś czas majaczących w oddali strażników upewniających się, że czarodziejskiej młodzieży nic niemądrego nie strzeli do głów; na szczęście znajdowali się od nich odpowiednio daleko, by nie zarejestrować dźwięku kopniętej w furii ławki. Tylko tego im dziś brakowało, mandatu, bo Schmidt, niczym delikatna szlachcianka, kapryśna księżniczka, nie panował nad silniejszymi emocjami.
- Obiecuję - skapitulowała w końcu, przecież nie była nim, ani żadnym z jego szemranych koleżków, by rzucać się w paszczę lwa bez uprzednio poznania stanu jego uzębienia. Poza tym - chciała z nim współpracować. Szczerze chciała. Wiedzieć, że pilnował, by przedsięwzięcie przebiegło bez niespodzianek, by trzymał szmalcownicze dobermany na krótkiej smyczy, dopóki nie dostarczy im słodkich sekretów grupy wodzącej ich za nosy. Chciała z nim płonąć, spalić się w lawie rozedrganej adrenaliny; dlatego pozwoliła mu to przemyśleć, czuła, że pomysł zaczynał bowiem doceniać. Nie był głupi, wbrew wszelkim znakom na ziemi i niebie, wiedział, że będzie dla niego cennym pionkiem na szachownicy. Ale zmiana tematu jeszcze bardziej rozluźniła teraz atmosferę, tego potrzebowali. Czarownica skinęła głową, mrucząc przy tym z zadowoleniem; z początku nie zamierzała pojawić się na Connaught Square, ale dzień z pewnością stał się ciekawszy dzięki nieoczekiwanej zmianie planów. Mimowolnie przylgnęła do Friedricha ramieniem, oplotła jego umięśnioną rękę własną i oparła się o niego, spojrzeniem wciąż podziwiając czarną panterę spoglądającą na nich beznamiętnie z ledwo oświetlonego legowiska.
- Pięć tysięcy, tak? Wystarczyłoby na długi czas. Na każdą zachciankę. Złap mi jakiegoś Zakonnika, Fried - westchnęła z nieco rozmarzonym, niemal niedostrzegalnym uśmiechem. Rozbawionym. Rebelianci zdawali się być nieuchwytnym przeciwnikiem, w porównaniu do Tonks, która ujawniła swoją obecność wszem i wobec w prawdopodobnie najbardziej tragicznych okolicznościach. Teraz musiała płacić tego srogą cenę. Wren zastanawiała się jakimi torturami wydobędą z niej informacje odnośnie położenia i planów jej pobratymców; strażnicy musieli mieć ich cały arsenał, niezwykle też kreatywny. - Podobała - przyznała miękko. Mniej podobał jej się fakt, że znalazł się tam również Claude, ale tego nie referowała mężczyźnie. - Ścięli im głowy jak niegdyś ścięto francuskich monarchów. Zamiast czterech par oczu, na tłum spojrzało mięso czterech odsłoniętych szyi, rozciętych kręgów - wspominała melodią spokojną, chcąc namalować dla niego ten osobliwy, krwawy obraz, skoro Schmidt sam nie miał okazji go podziwiać. - Pierwszy raz widziałam biegnącego olbrzyma. Usłuchał rozkazu zamaskowanej kobiety i ruszył by złapać Tonks. Ale ubiegł go inny czarodziej, chyba. Nie widziałam dokładnie - bo zdecydowała wtedy oddalić się od miejsca zbiegowiska i upewnić się, że Cunningham z nagłego kłopotu wyszedł bez szwanku. Widziała go, eskortował piękne kobiety, delikatne lilie, był w pracy; w pierwszej kolejności zadbał o innych, nie o siebie. Mogła czynić mu z tego tytułu wymówki, ale wiedziała, że to na nic.
- Nie - odparła cicho, a potem to słowo powtórzyła, gdy Friedrich niczym narwany młokos ruszył w kierunku balustrady. Jej ręka mocniej owinęła się wokół jego ramienia, zatrzymała go wpół kroku. - Jak chcesz kota, kup sobie kuguchara. Nie każ mi myśleć o sobie jak o idiocie - ostrzegła, przypominając sobie jego wcześniejsze słowa. Masz mnie za kretyna. Jak mogło być inaczej, skoro sam prowokował podobne myśli? - Nie ujarzmisz jej. Może być w klatce, ale to nie sprawi, że przestanie być dzika - dłoń zsunęła się wzdłuż jego boku, rozpraszająco, może nawet prosząco. Nie przynoś mi wstydu. Nie daj mi powodu do kolejnego fuknięcia. Na moment zahaczyła palcem o kieszeń spodni; coś w niej było. Coś miękkiego, nieprzypominającego różdżki; Wren zmarszczyła brwi i zwinnym ruchem wyłowiła z przepastnego materiału woreczek wypełniony ususzonymi grzybami, którym przyjrzała się ze zmarszczonymi brwiami. - Co to jest? - spytała podejrzliwie.
- Obiecuję - skapitulowała w końcu, przecież nie była nim, ani żadnym z jego szemranych koleżków, by rzucać się w paszczę lwa bez uprzednio poznania stanu jego uzębienia. Poza tym - chciała z nim współpracować. Szczerze chciała. Wiedzieć, że pilnował, by przedsięwzięcie przebiegło bez niespodzianek, by trzymał szmalcownicze dobermany na krótkiej smyczy, dopóki nie dostarczy im słodkich sekretów grupy wodzącej ich za nosy. Chciała z nim płonąć, spalić się w lawie rozedrganej adrenaliny; dlatego pozwoliła mu to przemyśleć, czuła, że pomysł zaczynał bowiem doceniać. Nie był głupi, wbrew wszelkim znakom na ziemi i niebie, wiedział, że będzie dla niego cennym pionkiem na szachownicy. Ale zmiana tematu jeszcze bardziej rozluźniła teraz atmosferę, tego potrzebowali. Czarownica skinęła głową, mrucząc przy tym z zadowoleniem; z początku nie zamierzała pojawić się na Connaught Square, ale dzień z pewnością stał się ciekawszy dzięki nieoczekiwanej zmianie planów. Mimowolnie przylgnęła do Friedricha ramieniem, oplotła jego umięśnioną rękę własną i oparła się o niego, spojrzeniem wciąż podziwiając czarną panterę spoglądającą na nich beznamiętnie z ledwo oświetlonego legowiska.
- Pięć tysięcy, tak? Wystarczyłoby na długi czas. Na każdą zachciankę. Złap mi jakiegoś Zakonnika, Fried - westchnęła z nieco rozmarzonym, niemal niedostrzegalnym uśmiechem. Rozbawionym. Rebelianci zdawali się być nieuchwytnym przeciwnikiem, w porównaniu do Tonks, która ujawniła swoją obecność wszem i wobec w prawdopodobnie najbardziej tragicznych okolicznościach. Teraz musiała płacić tego srogą cenę. Wren zastanawiała się jakimi torturami wydobędą z niej informacje odnośnie położenia i planów jej pobratymców; strażnicy musieli mieć ich cały arsenał, niezwykle też kreatywny. - Podobała - przyznała miękko. Mniej podobał jej się fakt, że znalazł się tam również Claude, ale tego nie referowała mężczyźnie. - Ścięli im głowy jak niegdyś ścięto francuskich monarchów. Zamiast czterech par oczu, na tłum spojrzało mięso czterech odsłoniętych szyi, rozciętych kręgów - wspominała melodią spokojną, chcąc namalować dla niego ten osobliwy, krwawy obraz, skoro Schmidt sam nie miał okazji go podziwiać. - Pierwszy raz widziałam biegnącego olbrzyma. Usłuchał rozkazu zamaskowanej kobiety i ruszył by złapać Tonks. Ale ubiegł go inny czarodziej, chyba. Nie widziałam dokładnie - bo zdecydowała wtedy oddalić się od miejsca zbiegowiska i upewnić się, że Cunningham z nagłego kłopotu wyszedł bez szwanku. Widziała go, eskortował piękne kobiety, delikatne lilie, był w pracy; w pierwszej kolejności zadbał o innych, nie o siebie. Mogła czynić mu z tego tytułu wymówki, ale wiedziała, że to na nic.
- Nie - odparła cicho, a potem to słowo powtórzyła, gdy Friedrich niczym narwany młokos ruszył w kierunku balustrady. Jej ręka mocniej owinęła się wokół jego ramienia, zatrzymała go wpół kroku. - Jak chcesz kota, kup sobie kuguchara. Nie każ mi myśleć o sobie jak o idiocie - ostrzegła, przypominając sobie jego wcześniejsze słowa. Masz mnie za kretyna. Jak mogło być inaczej, skoro sam prowokował podobne myśli? - Nie ujarzmisz jej. Może być w klatce, ale to nie sprawi, że przestanie być dzika - dłoń zsunęła się wzdłuż jego boku, rozpraszająco, może nawet prosząco. Nie przynoś mi wstydu. Nie daj mi powodu do kolejnego fuknięcia. Na moment zahaczyła palcem o kieszeń spodni; coś w niej było. Coś miękkiego, nieprzypominającego różdżki; Wren zmarszczyła brwi i zwinnym ruchem wyłowiła z przepastnego materiału woreczek wypełniony ususzonymi grzybami, którym przyjrzała się ze zmarszczonymi brwiami. - Co to jest? - spytała podejrzliwie.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Pomruk zadowolenia wydobył się z jego ust, gdy Wren przystała na jego propozycję. Z pewnością, że bez jego zgody w nic się nie wpakuje uspokajała mężczyznę. Sam nie raz podnosił na nią rękę, zaciskał palce na smukłej skórze odbierając dostęp powietrza, jednak nie pozwoliłby, by robił to ktoś inny.
Zielone ślepia powędrowały w jej kierunku, gdy drobne dłonie owinęły się wokół jego ramienia, a szmalcownik nachylił się, by musnąć ustami czubek jej głowy. Napięcie odchodziło, spięcie ulatywało w niepamięć pozwalając ruszyć z zaplanowanym wcześniej wieczorem. Skrzywił się lekko słysząc zdrobnienie swojego imienia. Nie przywykł do niego, nie znosił zangielszczonej jego wersji. I zapewne jeszcze trochę minie, nim do tego przywyknie.
- Postaram się. - Odpowiedział jedynie z nutą rozbawienia w głosie. Chętnie dorwałby jednego z nich. Związał niczym zwykłego wołka i dostarczył przed Wizengamot, aby odebrać nagrodę. Należało pokazać im, gdzie jest ich miejsce, a złapanie Tonks zdawało się być pierwszym krokiem w tym kierunku.
Wsłuchiwał się w jej słowa w zastanowieniu, przymykając odrobinę ślepia aby móc zobrazować sobie opowiadaną przez nią historię.Tak, to z pewnością było piękne. Friedrich Schmidt jak nikt inny potrafił docenić piękno przemocy, brutalności oraz spływającej krwi.
- Tak powinno się z nimi robić. - Odpowiedział, przez chwilę wahając się z wypowiedzeniem kolejnych słów. Nie zwykł dzielić się opowieściami ze swojego życia, niechętnie opowiadając o czymkolwiek, co było związane z jego osobą. - Jak byłem mały, w Austrii również szalała mugolska wojna. Tereny mojego kraju zostały zaanektowane przez Niemców. Ponoć również walczyli o czystość krwi. - Parsknął rozbawieniem doskonale wiedząc, że w przypadku mugoli trudno było mówić o czystej krwi. - Przenieśliśmy się za miasto. Kiedyś, podczas jednego z polowań natknęliśmy się na kilku żołnierzy z rebeliantami. Ale nie ścieli ich, zabili ich mugolską bronią. Puff i po wszystkim. Mało finezyjna kara dla rebelii. - Stwierdził, wzruszając ramionami. Nie oczekiwał finezji od zwykłych, podłych mugoli. Sytuacja jednak wydawała mu się odrobinę podobna. W obu przypadkach chodziło o czystą krew, w obu była rebelia… Obie strony radziły sobie jednak inaczej z buntownikami. Dzieciństwo Schmidta było przepełnione przemocą oraz brutalnością. Wojny towarzyszyły mu przez całe życie i nie był w stanie wyobrazić sobie innego, spokojnego życia.
- Olbrzym? - Spytał, unosząc z zaciekawieniem brew ku górze. Wiedział. Podejrzewał pewne sprawy, które wyłapał gdzieś, między słowami dawnych znajomych. Nie zdradzał jednak ani swoich powiązań, ani znajomości woląc pozostawić te sprawy po za wiedzą Wren.
Prychnął rozbawieniem pod nosem, gdy zatrzymała go w pół kroku, choć myśl o zawinięciu wielkiego, czarnego kocura niezmiernie kusiła.
- Otto by go zagryzł. - Mruknął, wzruszając delikatnie ramionami. Pies myśliwski nie szedł w parze z kocurem, będącym wielkości porządnego zająca. - Żartuję. - Mruknął, mimo iż w pierwszej chwili, wcale nie uważał swoich ruchów za żart. Wiedział, że byłby w stanie złapać zwierzaka. I że byłoby z nim całkiem sporo zabawy. Spasował jednak, zwłaszcza gdy kobieca dłoń wędrowała po jego boku. Schmidt otoczył dziewczynę ramieniem i już chciał ruszyć dalej, gdy ta wygrzebała z jego kieszeni niewielki woreczek. scheiß!
- Tęgoskór Żelaznozęby. Grzybki halucynogenne, znalazłem ostatnio w jednym barze na Nokturnie. - Wyjaśnił, jakoby rozmawiali o pogodzie, oczekując jej reakcji.
Zielone ślepia powędrowały w jej kierunku, gdy drobne dłonie owinęły się wokół jego ramienia, a szmalcownik nachylił się, by musnąć ustami czubek jej głowy. Napięcie odchodziło, spięcie ulatywało w niepamięć pozwalając ruszyć z zaplanowanym wcześniej wieczorem. Skrzywił się lekko słysząc zdrobnienie swojego imienia. Nie przywykł do niego, nie znosił zangielszczonej jego wersji. I zapewne jeszcze trochę minie, nim do tego przywyknie.
- Postaram się. - Odpowiedział jedynie z nutą rozbawienia w głosie. Chętnie dorwałby jednego z nich. Związał niczym zwykłego wołka i dostarczył przed Wizengamot, aby odebrać nagrodę. Należało pokazać im, gdzie jest ich miejsce, a złapanie Tonks zdawało się być pierwszym krokiem w tym kierunku.
Wsłuchiwał się w jej słowa w zastanowieniu, przymykając odrobinę ślepia aby móc zobrazować sobie opowiadaną przez nią historię.Tak, to z pewnością było piękne. Friedrich Schmidt jak nikt inny potrafił docenić piękno przemocy, brutalności oraz spływającej krwi.
- Tak powinno się z nimi robić. - Odpowiedział, przez chwilę wahając się z wypowiedzeniem kolejnych słów. Nie zwykł dzielić się opowieściami ze swojego życia, niechętnie opowiadając o czymkolwiek, co było związane z jego osobą. - Jak byłem mały, w Austrii również szalała mugolska wojna. Tereny mojego kraju zostały zaanektowane przez Niemców. Ponoć również walczyli o czystość krwi. - Parsknął rozbawieniem doskonale wiedząc, że w przypadku mugoli trudno było mówić o czystej krwi. - Przenieśliśmy się za miasto. Kiedyś, podczas jednego z polowań natknęliśmy się na kilku żołnierzy z rebeliantami. Ale nie ścieli ich, zabili ich mugolską bronią. Puff i po wszystkim. Mało finezyjna kara dla rebelii. - Stwierdził, wzruszając ramionami. Nie oczekiwał finezji od zwykłych, podłych mugoli. Sytuacja jednak wydawała mu się odrobinę podobna. W obu przypadkach chodziło o czystą krew, w obu była rebelia… Obie strony radziły sobie jednak inaczej z buntownikami. Dzieciństwo Schmidta było przepełnione przemocą oraz brutalnością. Wojny towarzyszyły mu przez całe życie i nie był w stanie wyobrazić sobie innego, spokojnego życia.
- Olbrzym? - Spytał, unosząc z zaciekawieniem brew ku górze. Wiedział. Podejrzewał pewne sprawy, które wyłapał gdzieś, między słowami dawnych znajomych. Nie zdradzał jednak ani swoich powiązań, ani znajomości woląc pozostawić te sprawy po za wiedzą Wren.
Prychnął rozbawieniem pod nosem, gdy zatrzymała go w pół kroku, choć myśl o zawinięciu wielkiego, czarnego kocura niezmiernie kusiła.
- Otto by go zagryzł. - Mruknął, wzruszając delikatnie ramionami. Pies myśliwski nie szedł w parze z kocurem, będącym wielkości porządnego zająca. - Żartuję. - Mruknął, mimo iż w pierwszej chwili, wcale nie uważał swoich ruchów za żart. Wiedział, że byłby w stanie złapać zwierzaka. I że byłoby z nim całkiem sporo zabawy. Spasował jednak, zwłaszcza gdy kobieca dłoń wędrowała po jego boku. Schmidt otoczył dziewczynę ramieniem i już chciał ruszyć dalej, gdy ta wygrzebała z jego kieszeni niewielki woreczek. scheiß!
- Tęgoskór Żelaznozęby. Grzybki halucynogenne, znalazłem ostatnio w jednym barze na Nokturnie. - Wyjaśnił, jakoby rozmawiali o pogodzie, oczekując jej reakcji.
Getadelt wird wer schmerzen kennt Vom Feuer das die haut verbrennt Ich werf ein licht In mein Gesicht Ein heißer Schrei Feuer frei!.
Wsłuchała się w snutą przez niego opowieść. W porównaniu do niej, szmalcownik widział wojnę na własne oczy - Wren znała ją jedynie z rodzinnych opowieści. Lakonicznych, zimnych półsłówek zdradzanych przez dziadka i zatroskanych tłumaczeń babci, gdy jeszcze żyła. Ojciec był mały, gdy zdecydowali się uciec na ziemie brytyjskie. Może coś wiedział, może nie, nigdy nie zapytała; źródłem informacji było starsze pokolenie, zasklepione gdzieś pośród mięśni i kości rany, niewypowiedziane nigdy żale. Nie tyle do samych mugoli, co do cesarza. Przekleństwa jego nieudolnej próby ujarzmienia tytana zrodzonego z metalu i prochu, wyłowienia blaszanych bestii z głębin wód, ściągnięcia rozpościerających ciężkie skrzydła ptaków o głośnych, okropnych silnikach z błękitu nieba. Wren oparła czoło o ramię Friedricha, zastygła przy nim, pozwalając, by jej ciepło jeszcze bardziej rozwiązało mu język; mówił za mało, większość tłamsił w sobie jak jej dziadek, pozwalając by wspomnienia zatruwały go od środka. I nie chciała mu na to pozwolić.
- Puf? - powtórzyła z początku bez zrozumienia, dopiero później pojmując, że miał na myśli mugolską broń palną. Nigdy nie widziała jej na własne oczy, jedynie słyszała o niej legendy, przestraszone historyjki opowiadane przez mugolskie młódki, które podobne przedmioty zaobserwować mogły u swoich ojców czy braci idących na wojnę. - Na pewno bardzo szybka. Ale nie potrafię sobie tego wyobrazić. Naboje, tak nazywa się ich... amunicja? Nie wyobrażam sobie jak przeszywają ciało - przyznała spokojnie, cicho, choć dookoła nie czaił się nikt niepowołany, mogący ich konwersacje posłyszeć. Ostrza były inne, bardziej zrozumiałe, przyziemne. Z jaką siłą te blaszane, podłużne urządzenia musiały pluć prochem, by ten przeorał całą długość ludzkiej formy? Coś o podobnej mocy nigdy nie powinno było powstać. Nie powinno było zagrozić ich światu. - Twój ojciec angażował się w ich wojnę? - zapytała po chwili. Schmidt o swym stworzycielu opowiadał niechętnie, a ona wciąż była jego przeszłości ciekawa. Tym bardziej teraz, gdy przyszłość należała do nich obojga; kiwnęła lekko na wzmiankę o olbrzymie, namalowała wystarczająco, by zrozumiał powagę tamtego doświadczenia. Ziemia wydawała się zatrząść pod wpływem ciężkich stóp podległego Rycerzom stworzenia, a popłoch otaczający Tonks pochłonął ją do reszty. Jak rozszalały ogień trawiący wszystko na swej drodze. Trochę żałowała, że nie została dłużej, nie obejrzała jak sprawy potoczą się do końca - tym właśnie był jednak ciężar relacji, nakazywał zachowywać się wbrew ciekawości, wbrew sobie. Zmuszał do dbania o innych.
- Nawet gdybyś kazał mu tego nie robić? Słaby z ciebie pan - rzuciła kąśliwie, ale niepoważnie. Ich psy miały swoją ujmującą, brutalną naturę, były terytorialne, mniejsze stworzenia postrzegając jako zwierzynę niż potencjalne towarzystwo. Yuan pewnie też nie byłby zadowolony z obecności kuguchara w jej mieszkaniu, ale Wren lubiła myśleć, że miała nad pupilem wystarczającą kontrolę, by wszelkie niesnaski ukrócić odpowiednią komendą. Nie mogła też ponaigrywać się z Friedricha zbyt długo - jej uwagę przykuł grzyb wypełniający woreczek spoczywający w jej dłoniach. Gdy mężczyzna wyjawił jego naturę, jakby w popłochu wcisnęła go z powrotem do jego kieszeni. - Czyś ty do reszty zdurniał, znowu? Nosisz przy sobie nielegalne narkotyki? - warknęła, mimowolnie przypominając sobie doświadczenia ze spotkania z Bojczukiem, który napoił ją zieloną wróżką. O Merlinie. Pewnego dnia mężczyźni wyginą przez swoją głupotę i umiejętność pakowania się tam, gdzie pakować się nie powinni. - Znalazłeś w barze na Nokturnie i postanowiłeś zatrzymać. Nosić w kieszeni, po co? Na specjalną okazję? - wolna dłoń pomknęła do czoła, przyciskając się do odnalezionej tam skóry. - Trzeba było jeszcze rzucać nimi w szlamolubów - syknęła, choć gdzieś na dnie świadomości obudził się ogień innego niż złość rodzaju. Ciekawości. Wren westchnęła ciężko, przeciągle, tym razem będąc tą, która zacisnęła rękę na jego nadgarstku, i pociągnęła Friedricha za sobą w kierunku wyjścia z zoo. - Idziemy. Zanim cię za to zgarną - zarządziła. Widzieli to, co najlepsze, wielkie, kotowate bestie rządzące światem zwierząt, resztę wieczoru mogli zatem spędzić inaczej. U niej w domu, na Pokątnej, gdzie pierwszy raz pokazała mu wejście na przeznaczone dla gości poddasze.
zt x2, cho no tu
- Puf? - powtórzyła z początku bez zrozumienia, dopiero później pojmując, że miał na myśli mugolską broń palną. Nigdy nie widziała jej na własne oczy, jedynie słyszała o niej legendy, przestraszone historyjki opowiadane przez mugolskie młódki, które podobne przedmioty zaobserwować mogły u swoich ojców czy braci idących na wojnę. - Na pewno bardzo szybka. Ale nie potrafię sobie tego wyobrazić. Naboje, tak nazywa się ich... amunicja? Nie wyobrażam sobie jak przeszywają ciało - przyznała spokojnie, cicho, choć dookoła nie czaił się nikt niepowołany, mogący ich konwersacje posłyszeć. Ostrza były inne, bardziej zrozumiałe, przyziemne. Z jaką siłą te blaszane, podłużne urządzenia musiały pluć prochem, by ten przeorał całą długość ludzkiej formy? Coś o podobnej mocy nigdy nie powinno było powstać. Nie powinno było zagrozić ich światu. - Twój ojciec angażował się w ich wojnę? - zapytała po chwili. Schmidt o swym stworzycielu opowiadał niechętnie, a ona wciąż była jego przeszłości ciekawa. Tym bardziej teraz, gdy przyszłość należała do nich obojga; kiwnęła lekko na wzmiankę o olbrzymie, namalowała wystarczająco, by zrozumiał powagę tamtego doświadczenia. Ziemia wydawała się zatrząść pod wpływem ciężkich stóp podległego Rycerzom stworzenia, a popłoch otaczający Tonks pochłonął ją do reszty. Jak rozszalały ogień trawiący wszystko na swej drodze. Trochę żałowała, że nie została dłużej, nie obejrzała jak sprawy potoczą się do końca - tym właśnie był jednak ciężar relacji, nakazywał zachowywać się wbrew ciekawości, wbrew sobie. Zmuszał do dbania o innych.
- Nawet gdybyś kazał mu tego nie robić? Słaby z ciebie pan - rzuciła kąśliwie, ale niepoważnie. Ich psy miały swoją ujmującą, brutalną naturę, były terytorialne, mniejsze stworzenia postrzegając jako zwierzynę niż potencjalne towarzystwo. Yuan pewnie też nie byłby zadowolony z obecności kuguchara w jej mieszkaniu, ale Wren lubiła myśleć, że miała nad pupilem wystarczającą kontrolę, by wszelkie niesnaski ukrócić odpowiednią komendą. Nie mogła też ponaigrywać się z Friedricha zbyt długo - jej uwagę przykuł grzyb wypełniający woreczek spoczywający w jej dłoniach. Gdy mężczyzna wyjawił jego naturę, jakby w popłochu wcisnęła go z powrotem do jego kieszeni. - Czyś ty do reszty zdurniał, znowu? Nosisz przy sobie nielegalne narkotyki? - warknęła, mimowolnie przypominając sobie doświadczenia ze spotkania z Bojczukiem, który napoił ją zieloną wróżką. O Merlinie. Pewnego dnia mężczyźni wyginą przez swoją głupotę i umiejętność pakowania się tam, gdzie pakować się nie powinni. - Znalazłeś w barze na Nokturnie i postanowiłeś zatrzymać. Nosić w kieszeni, po co? Na specjalną okazję? - wolna dłoń pomknęła do czoła, przyciskając się do odnalezionej tam skóry. - Trzeba było jeszcze rzucać nimi w szlamolubów - syknęła, choć gdzieś na dnie świadomości obudził się ogień innego niż złość rodzaju. Ciekawości. Wren westchnęła ciężko, przeciągle, tym razem będąc tą, która zacisnęła rękę na jego nadgarstku, i pociągnęła Friedricha za sobą w kierunku wyjścia z zoo. - Idziemy. Zanim cię za to zgarną - zarządziła. Widzieli to, co najlepsze, wielkie, kotowate bestie rządzące światem zwierząt, resztę wieczoru mogli zatem spędzić inaczej. U niej w domu, na Pokątnej, gdzie pierwszy raz pokazała mu wejście na przeznaczone dla gości poddasze.
zt x2, cho no tu
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
13.08
Trzynaście pingwinów przyglądało się Corneliusowi z zaciekawieniem. Zamrugał, bolała go głowa, obraz rozmazywał się przed oczyma.
Ostatnim, co pamiętał, był podejrzany kociołek przy windach przed wejściem do Ministerstwa. Wyglądał zupełnie na pozór zwyczajnie, ale coś w nim było... nie tak, coś aż nazbyt zwyczajnego, sztucznego. Jak w mugolskich atrapach, używanych w czarno-białych filmach o "magii", które oglądała czasem matka jego syna, w innym życiu. Od razu zwrócił więc na niego uwagę, pomny (własnej) propagandy o mugolskich terrorystach. Zachował bezpieczną odległość, zaalarmował straż, upewnił się przy fachowcach, że naprawdę stoi w bezpiecznej odległości, ale nie opuścił miejsca zdarzenia. Wrodzone wścibstwo nakazało mu obserwować, jak alchemicy zabezpieczają nieznaną substancję. Jeśli to nic strasznego, to uda się do pracy spokojniejszy, a jeśli naprawdę ktoś podstawił tu coś podejrzanego, to będzie mógł to adekwatnie opisać. Tradycyjne wyciąganie informacji od innych było w końcu zmorą dla kogoś przyzwyczajonego do legilimencji. Sallow skosztował już zakazanego owocu (ba, obżarł się nim), jakim było wnikanie do cudzego umysłu i przeglądanie pełni jego wspomnień, doznań, uczuć. Po latach (nad)używania tej umiejętności, Cornelius frustrował się ilekroć ludzie nieudolnie streszczali mu jakieś wydarzenia. Wolałby budować artykuły i przemowy na prawdzie niż na ich kiepskich opowieściach, ale przeważnie musiał polegać na informacjach z drugiej ręki (a nie drugiej głowy). Teraz miał okazję naprawdę się czemuś przyjrzeć.
I pożałował. Pamiętał powoli sączący się dym i pamiętał, że do Ministerstwa szybkim krokiem zmierzała jego siostrzenica, nieświadoma zagrożenia. Musiał chyba postąpić o krok do przodu, bliżej kociołka, tak aby zagrodzić drogę Forsythii. Uniósł ostrzegawczo rękę, chciał zawołać, żeby się nie zbliżała, przecież alchemicy tu pracują... A potem coś wybuchło?
Przytknął dłoń do obolałego czoła.
Ale to wcale nie była głowa.
Tylko czarne skrzydło.
Wrzasnął, ale jego głos nie był już jego własnym. Rozejrzał się spanikowany i zobaczył, że jest w klatce z pingwinami.
Jak...?
-Halo?! Pomocy?! WYPUŚĆCIE MNIE, TO ROZKAZ Z MINISTERSTWA! - krzyknął natychmiast, nie wiedząc, że zrozumieć może go jedynie jego siostrzenica - trzynasty z dwunastu pingwinów, które zwykle okupowały tą klatkę. Poza inteligentniejszym wyrazem oczu, Forsythia wyglądała dla niego jak zwykły ptak, więc z przerażeniem myślał, że jest tu zupełnie sam.
-Durna dziewucha. - mruknął pod nosem, bo tyle mu przyszło z altruizmu. Gdyby nie ona, nigdy nie wlazłby w centrum wybuchu!
Trzynaście pingwinów przyglądało się Corneliusowi z zaciekawieniem. Zamrugał, bolała go głowa, obraz rozmazywał się przed oczyma.
Ostatnim, co pamiętał, był podejrzany kociołek przy windach przed wejściem do Ministerstwa. Wyglądał zupełnie na pozór zwyczajnie, ale coś w nim było... nie tak, coś aż nazbyt zwyczajnego, sztucznego. Jak w mugolskich atrapach, używanych w czarno-białych filmach o "magii", które oglądała czasem matka jego syna, w innym życiu. Od razu zwrócił więc na niego uwagę, pomny (własnej) propagandy o mugolskich terrorystach. Zachował bezpieczną odległość, zaalarmował straż, upewnił się przy fachowcach, że naprawdę stoi w bezpiecznej odległości, ale nie opuścił miejsca zdarzenia. Wrodzone wścibstwo nakazało mu obserwować, jak alchemicy zabezpieczają nieznaną substancję. Jeśli to nic strasznego, to uda się do pracy spokojniejszy, a jeśli naprawdę ktoś podstawił tu coś podejrzanego, to będzie mógł to adekwatnie opisać. Tradycyjne wyciąganie informacji od innych było w końcu zmorą dla kogoś przyzwyczajonego do legilimencji. Sallow skosztował już zakazanego owocu (ba, obżarł się nim), jakim było wnikanie do cudzego umysłu i przeglądanie pełni jego wspomnień, doznań, uczuć. Po latach (nad)używania tej umiejętności, Cornelius frustrował się ilekroć ludzie nieudolnie streszczali mu jakieś wydarzenia. Wolałby budować artykuły i przemowy na prawdzie niż na ich kiepskich opowieściach, ale przeważnie musiał polegać na informacjach z drugiej ręki (a nie drugiej głowy). Teraz miał okazję naprawdę się czemuś przyjrzeć.
I pożałował. Pamiętał powoli sączący się dym i pamiętał, że do Ministerstwa szybkim krokiem zmierzała jego siostrzenica, nieświadoma zagrożenia. Musiał chyba postąpić o krok do przodu, bliżej kociołka, tak aby zagrodzić drogę Forsythii. Uniósł ostrzegawczo rękę, chciał zawołać, żeby się nie zbliżała, przecież alchemicy tu pracują... A potem coś wybuchło?
Przytknął dłoń do obolałego czoła.
Ale to wcale nie była głowa.
Tylko czarne skrzydło.
Wrzasnął, ale jego głos nie był już jego własnym. Rozejrzał się spanikowany i zobaczył, że jest w klatce z pingwinami.
Jak...?
-Halo?! Pomocy?! WYPUŚĆCIE MNIE, TO ROZKAZ Z MINISTERSTWA! - krzyknął natychmiast, nie wiedząc, że zrozumieć może go jedynie jego siostrzenica - trzynasty z dwunastu pingwinów, które zwykle okupowały tą klatkę. Poza inteligentniejszym wyrazem oczu, Forsythia wyglądała dla niego jak zwykły ptak, więc z przerażeniem myślał, że jest tu zupełnie sam.
-Durna dziewucha. - mruknął pod nosem, bo tyle mu przyszło z altruizmu. Gdyby nie ona, nigdy nie wlazłby w centrum wybuchu!
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Ostatnio zmieniony przez Cornelius Sallow dnia 04.01.21 3:23, w całości zmieniany 1 raz
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Otwierając oczy, zobaczyła nad sobą pingwinią głowę, wgapiającą się z zaciekawieniem. Co też się wydarzyło i czemu ten pingwin był tak wielki? Zamrugała kilkakrotnie i już chciała się podnosić, lecz coś było nie tak. Jej nóżki był zdecydowanie za krótkie, a ciało wydawało się dziwnie obłe. Dopiero po chwili zaczęły napływać wspomnienia, co też się wydarzyło. Biegła, musiała jak najprędzej, donieść dokumenty, których nie chciał wydać jej jeden hodowca, twierdząc, że nie będzie współpracował z Ministerstwem. Termin jednak ją gonił i stracony czas na przemawianie do rozsądku mieszkańcowi Londynu, musiała nadrobić biegiem do budynku. Spostrzegła zaledwie wujka i kociołek, koncentrując się bardziej na wypadających z rąk dokumentach. Później był krzyk, był wybuch, aż w końcu ciemność. Reinkarnowała się w pingwina? Przyglądała się czarnym płetewkom przez dłuższą chwilę, a potem pokracznie wstała, wspierając się o stworzenie, które wcześniej wgapiało się w nią z taką uwagą. Starała się w pierwszej chwili przypomnieć sobie wszystko, co wiedziała o pingwinach, błądząc w pamięci po wycieczkach do zoo, jak i wracając do woluminów na temat stworzeń, trzymanych w domowej bibliotece. Zdziwiła się jedynie, że jej ponowne narodziny nie były związane z wykluciem się z jajka i dlaczego wciąż miała swoje wspomnienia? Z każdą chwilą, wracało do niej coraz więcej obrazów dziwnego kociołka, przez co teoria o reinkarnacji upadała, na rzecz zwykłej przemiany przez… eliksir? A może jakieś zaklęcie transmutujące? Że też musiało się to przytrafić właśnie jej! Zaklepała płetewkami o swoje boki i wtedy usłyszała znajomy głos, odwróciła się raptownie, niemal wywracając się ponownie, absolutnie nieprzyzwyczajona do pingwiniego ciała. Już miała podreptać do pokaźnego okazu zwierzaka, wrzeszczącego głosem Sallowa, lecz zatrzymała się w pół kroku, słysząc mocne słowa. Spuściła dziobek, przymykając lekko oczęta – zabrzmiał dokładnie jak jej ojciec, jednak nie było to coś, do czego nie była przyzwyczajona. Zebrawszy się w sobie, potupała do pingwina, brzmiącego jak Cornelius. – Wujku, to ja Forsythia. Spokojnie – zaczęła, wystawiając płetewki przed siebie w poddańczym geście. Jednocześnie rozglądała się uważnie po klatce, starając się znaleźć drogę wyjścia. – Zaraz stąd wyjdziemy – dodała, próbując w jakiś sposób przejąć inicjatywę nad tą sytuacją. Krzyki nic nie dawały, jedynie mogły wzbudzić niechęć reszty pingwinich braci. Obróciła się do nich i wykonała jakieś gesty, poudawała sygnały, jakie wydawały jej się odpowiednie, a przez to kilka stworzeń przekrzywiły główki, niepewnie podchodząc do dwójki nowych lokatorów. – Co się stało? – zagaiła w międzyczasie do wuja, aby upewnić się, że jej wizja jest zgodna z rzeczywistością.
- podsumowanie rzutów:
Nerwowo uderzył skrzydłami w kraty, które zdawały się ani drgnąć. Aż ktoś odezwał się, damskim głosem, prosząc go o spokój. Drgnął i przekrzywił łeb, rozpoznając głos Forsythii. Czy już do reszty zwariował, że widział pingwina przemawiającego głosem jego siostrzenicy? W dodatku w odpowiedzi na mamrotane pod nosem obelgi, które chciał zachować tylko dla siebie. Był wszak dyplomatą, nie chciał obrażać nikogo bez powodu. Gdyby miało mu to w czymś pomóc, to co innego. Słowa miały moc, nie należało rzucać ich na wiatr. A chociaż szwagier chętnie (zbyt chętnie?) krytykował małą Forsythię, to Cornelius nigdy tej krytyki nie powtarzał, nie miał w tym żadnego interesu. Ugryzłby się w język, ale prędko przekonał się, że pingwiny nie mają takiej możliwości. Albo to on nie miał, nieporadnie manewrując dziobem.
-Ty? Tu? - upewnił się, opuszczając skrzydła. Westchnąłby, ale pingwiny nie wzdychają. -Też cię dorwał ten wybuch, czy cokolwiek to było? Krzyczałem, żebyś się odsunęła. - usprawiedliwił swe wcześniejsze słowa, choć w jego tonie nadal pobrzmiewała nuta pretensji.
-A oni? Hej, kim jesteście? - powiódł wzrokiem po tuzinie pingwinów, ale one tylko przypatrywały mu się ciekawsko. Nie znał się na zwierzętach, ale z milczenia ptaków wywnioskował, że nie są ludźmi. Co stało się z resztą obecnych przy kociołku? Dlaczego ktoś wrzucił jego i Forsythię do klatki, jakim prawem? Poczuł, jak wrze w nim gniew. Zwykle zachowywał w takich sytuacjach spokój i cierpliwie czekał, aż złość znajdzie sprawiedliwe ujście. Tak będzie i tym razem, rozmówi się z odpowiedzialnymi za to upokorzenie, gdy tylko znajdzie się z powrotem w Ministerstwie. O ile ktoś jest odpowiedzialny. Co, jeśli deportowała ich tu magia? Albo jeśli paskudny psikus zamienił go miejscami z pingwinem i jakieś zwierzę chodzi teraz po korytarzach w jego ciele? Brrr!
-Musimy się stąd wydostać, wrócić do Ministerstwa. Tamtejsi specjaliści nam pomogą. Zresztą... sama jesteś specjalistką, masz pomysł, co to za podły urok? - zadecydował, przypominając sobie, że siostrzenica pracowała przecież w departamencie, z którego czarodzieje mogliby im pomóc. Zdeterminowany, spróbował podskoczyć i zamachać skrzydłami, chociaż był nielotem. Może mógłby sięgnąć do umieszczonej wyżej dźwigni, która mogła odpowiadać za manewrowanie drzwiami klatki?
-Ty? Tu? - upewnił się, opuszczając skrzydła. Westchnąłby, ale pingwiny nie wzdychają. -Też cię dorwał ten wybuch, czy cokolwiek to było? Krzyczałem, żebyś się odsunęła. - usprawiedliwił swe wcześniejsze słowa, choć w jego tonie nadal pobrzmiewała nuta pretensji.
-A oni? Hej, kim jesteście? - powiódł wzrokiem po tuzinie pingwinów, ale one tylko przypatrywały mu się ciekawsko. Nie znał się na zwierzętach, ale z milczenia ptaków wywnioskował, że nie są ludźmi. Co stało się z resztą obecnych przy kociołku? Dlaczego ktoś wrzucił jego i Forsythię do klatki, jakim prawem? Poczuł, jak wrze w nim gniew. Zwykle zachowywał w takich sytuacjach spokój i cierpliwie czekał, aż złość znajdzie sprawiedliwe ujście. Tak będzie i tym razem, rozmówi się z odpowiedzialnymi za to upokorzenie, gdy tylko znajdzie się z powrotem w Ministerstwie. O ile ktoś jest odpowiedzialny. Co, jeśli deportowała ich tu magia? Albo jeśli paskudny psikus zamienił go miejscami z pingwinem i jakieś zwierzę chodzi teraz po korytarzach w jego ciele? Brrr!
-Musimy się stąd wydostać, wrócić do Ministerstwa. Tamtejsi specjaliści nam pomogą. Zresztą... sama jesteś specjalistką, masz pomysł, co to za podły urok? - zadecydował, przypominając sobie, że siostrzenica pracowała przecież w departamencie, z którego czarodzieje mogliby im pomóc. Zdeterminowany, spróbował podskoczyć i zamachać skrzydłami, chociaż był nielotem. Może mógłby sięgnąć do umieszczonej wyżej dźwigni, która mogła odpowiadać za manewrowanie drzwiami klatki?
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Cornelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 5
'k100' : 5
- Tak, ja... - chciała wtrącić, aby przytaknąć i wytłumaczyć się, lecz wuj mówił dalej. Po prostu zamilkła, dając mu wypowiedzieć się do końca, cierpliwie czekając na swoją kolej. Był starszy, musiała mieć do niego szacunek czy tego chciała, czy nie, w dodatku posiadał umiejętność, jakiej Forsythia obawiała się najbardziej - legilimencję. Nie chciała nikogo w swojej głowie, szczególnie kogoś, kto mógłby powiedzieć wszystko jej ojcu, wyznając każda dziwną myśl, każde wspomnienie, które poddawałoby pod znak zapytania jej poglądy. Gdyby mogła, zmarszczyłaby brwi na dźwięk pretensji, jaka zadrżała w głosie Corneliusa. Nie pamiętała dokładnie, jak to się stało, że weszła w promień rażenia wybuchu, niemniej jednak pokornie odwróciła spojrzenie, przyjmując na barki zarzut. - Wiem, przepraszam. Byłam gdzie indziej myślami - stwierdziła, bo cóż więcej mogła rzec? Potarła się płetwą po główce i oparła się o kraty, badawczym wzrokiem lustrując przestrzeń wokół. Znajdowali się najwidoczniej w jakimś budynku do połowy, a w drugiej połowie rozciągał się wybieg z wodą, skałami szybką, pozwalającą zwiedzającym oglądać zwierzęta w warunkach udających "naturalne". Och, jak nienawidziła już tego miejsca, nienawidziła zoo.
- To nie ludzie, tylko pingwiny - zauważyła, poprawiając Corneliusa, a potem dostrzegła dźwignię przy jednym ze skupisk metalowych prętów. Był to jakiś progres i nim tylko zdążyła cokolwiek zrobić, jej płetwa automatycznie powędrowała do boku, gdzie winna znajdować się kieszeń z różdżką. Lecz nic tam nie było. Kobieta wydała z siebie dziwny pingwinowaty dźwięk w zaskoczeniu, na co inne stworzenia najwyraźniej przybrały nieco bojową postawę, podnosząc wrzawę i rozglądając się nerwowo po pomieszczeniu, jakby się czegoś bały. - Dziwne - mruknęła pod nosem. A może był to jakiś nielegalny proceder? Być może było więcej takich jak oni? Zamkniętych ze zwierzętami. A co jeśli mieli ich gdzieś wysłać? Zadrżała na tę myśl, a nóżka, zastukała nerwowo o dno klatki. - Myślę, że przeprawa do Ministerstwa w tej formie może być nieco utrudniona - stwierdziła poważnie, zerkając, jak wuj próbował podskoczyć. Gdyby mogła, z pewnością zaśmiałaby się na ten widok lub chociaż upamiętniłaby go w jakiś sposób. - Zajmuję się stworzeniami, a nie klątwami, tu przydałaby się konkretna ekspertyza. Jednak jeśli to od… wybuchu kociołka to prędzej pomoże nam alchemik - zauważyła, pokracznie tuptając na drugą stronę klatki. Zerknęła potem znów na dźwignię, a później na kilka innych pingwinów, które kierowały się najwyraźniej do wyjścia na wybieg, który mimo wszystko wciąż był za wielką klatką. Jednak chyba lepiej było zatrzymać stadko tutaj, w pogotowiu, toteż wykonała ślizg, zagradzając podobnym sobie drogę. – Kwa? – wydała ponownie dziwny dźwięk, a nieloty popatrzyły najpierw po sobie, a potem zamrugały niezrozumiale. Panna Crabbe niewiele myśląc, zaczęła podskakiwać w dziwny sposób i niektóre z pingwinów… powtórzyły jej ruch. Cóż, przynajmniej chyba je sobie zjednała. – Może powinniśmy zrobić z nich piramidę? Wtedy dosięgniemy dźwigni – zaproponowała, nie wiedząc właściwie, w czym mogłoby to pomóc. Co z tego, że wyjdą? Wciąż byli pingwinami!
- To nie ludzie, tylko pingwiny - zauważyła, poprawiając Corneliusa, a potem dostrzegła dźwignię przy jednym ze skupisk metalowych prętów. Był to jakiś progres i nim tylko zdążyła cokolwiek zrobić, jej płetwa automatycznie powędrowała do boku, gdzie winna znajdować się kieszeń z różdżką. Lecz nic tam nie było. Kobieta wydała z siebie dziwny pingwinowaty dźwięk w zaskoczeniu, na co inne stworzenia najwyraźniej przybrały nieco bojową postawę, podnosząc wrzawę i rozglądając się nerwowo po pomieszczeniu, jakby się czegoś bały. - Dziwne - mruknęła pod nosem. A może był to jakiś nielegalny proceder? Być może było więcej takich jak oni? Zamkniętych ze zwierzętami. A co jeśli mieli ich gdzieś wysłać? Zadrżała na tę myśl, a nóżka, zastukała nerwowo o dno klatki. - Myślę, że przeprawa do Ministerstwa w tej formie może być nieco utrudniona - stwierdziła poważnie, zerkając, jak wuj próbował podskoczyć. Gdyby mogła, z pewnością zaśmiałaby się na ten widok lub chociaż upamiętniłaby go w jakiś sposób. - Zajmuję się stworzeniami, a nie klątwami, tu przydałaby się konkretna ekspertyza. Jednak jeśli to od… wybuchu kociołka to prędzej pomoże nam alchemik - zauważyła, pokracznie tuptając na drugą stronę klatki. Zerknęła potem znów na dźwignię, a później na kilka innych pingwinów, które kierowały się najwyraźniej do wyjścia na wybieg, który mimo wszystko wciąż był za wielką klatką. Jednak chyba lepiej było zatrzymać stadko tutaj, w pogotowiu, toteż wykonała ślizg, zagradzając podobnym sobie drogę. – Kwa? – wydała ponownie dziwny dźwięk, a nieloty popatrzyły najpierw po sobie, a potem zamrugały niezrozumiale. Panna Crabbe niewiele myśląc, zaczęła podskakiwać w dziwny sposób i niektóre z pingwinów… powtórzyły jej ruch. Cóż, przynajmniej chyba je sobie zjednała. – Może powinniśmy zrobić z nich piramidę? Wtedy dosięgniemy dźwigni – zaproponowała, nie wiedząc właściwie, w czym mogłoby to pomóc. Co z tego, że wyjdą? Wciąż byli pingwinami!
- podsumowanie rzutów:
- Cornelius: +5 od rzutu (+30 onms Forsythii)
Razem: 123/300
Forsythia: 120/300
Londyńskie ZOO
Szybka odpowiedź