Kasyno Crockfords
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★★
[bylobrzydkobedzieladnie]
Kasyno Crockfords
Najstarsze kasyno Anglii działa prężnie od przeszło trzystu lat; obsługa baczy, by do środka nie wyszły osobistości niepożądane, nieodpowiednio ubrane, nieobyte, czy mniej majętne. Zbiera się w nim śmietanka towarzyska Londynu. Wystrój wnętrza ukierunkowany jest na zamożnych gości; elegancki, drogi, ociekający luksusem.
Niegdyś przyjmowano tu wszystkich, również mugoli – teraz jednak wszystkie sale są przeznaczone tylko i wyłącznie dla czarodziejów. Zaklęcia ochronne, które wcześniej maskowały niektóre pomieszczenia przed wzrokiem niemagicznych, zostały zdjęte. Kasyno nie cieszy się jednak taką popularnością jak przed wojną, niewielu może pozwolić sobie na przywilej trwonienia pieniędzy na hazard.
Goblińscy krupierzy bacznie przyglądają się gościom i uważnie patrzą im na ręce podczas gier, kelnerzy roznoszą drinki, zręcznie lawirując pomiędzy stolikami. W Crockfords można zagrać w karty, kości, czy czarodziejską ruletkę. W powietrzu unosi się gęsty, drażniący zapach nikotyny, a przy ścianach czujne oko dostrzeże kilku milczących czarodziejów, zapewne pełniących funkcje dyskretnych ochroniarzy tego miejsca.
Niegdyś przyjmowano tu wszystkich, również mugoli – teraz jednak wszystkie sale są przeznaczone tylko i wyłącznie dla czarodziejów. Zaklęcia ochronne, które wcześniej maskowały niektóre pomieszczenia przed wzrokiem niemagicznych, zostały zdjęte. Kasyno nie cieszy się jednak taką popularnością jak przed wojną, niewielu może pozwolić sobie na przywilej trwonienia pieniędzy na hazard.
Goblińscy krupierzy bacznie przyglądają się gościom i uważnie patrzą im na ręce podczas gier, kelnerzy roznoszą drinki, zręcznie lawirując pomiędzy stolikami. W Crockfords można zagrać w karty, kości, czy czarodziejską ruletkę. W powietrzu unosi się gęsty, drażniący zapach nikotyny, a przy ścianach czujne oko dostrzeże kilku milczących czarodziejów, zapewne pełniących funkcje dyskretnych ochroniarzy tego miejsca.
Możliwość gry w czarodziejskie oczko
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:31, w całości zmieniany 5 razy
Nie był pewien, czy wypadało mu w jakikolwiek sposób komentować słowa Deimosa, koniec końców kierowane do (nieobecnego) brata, więc milczał przezornie, starając się zachowywać neutralną minę, choć cała sytuacja nadal go bawiła. Czuł się wyjątkowo swobodnie i obawiał się, że owa swoboda może go finalnie zdradzić, bo chwilami zapominał, że stoi w towarzystwie swojego przyszłego teścia. Trudno mu było jednak nie śmiać się z żartów Adriena; podziwiał zresztą, że sytuacja nie wytrąciła go z równowagi, i że przez cały czas zachowywał godną arystokraty klasę, całokształt traktując jednocześnie z dystansem i przymrużeniem oka. – Cóż, transmutacja to trudniejsza sztuka niż mogłoby się wydawać – zauważył, podejrzewając, że jego próby zamiany jednego przedmiotu w inny, również zakończyłyby się prześmiewczą anegdotką, odbijającą się echem od korytarzy Munga przez wiele tygodni.
Drgnął lekko, zaskoczony, gdy z ust siedzącego na ławce czarodzieja padło jego imię; zdążył się już przyzwyczaić, że nazywano go Fobosem. Ukłonił się jednak uprzejmie w stronę Deimosa, jakby faktycznie dopiero co się tu pojawił. – Lordzie Carrow, miło pana widzieć, sir – przywitał się, w końcu w trakcie bakaratu nie mieli zbyt wielu okazji do rozmów. Zaciągnął się papierosem, czując mimowolną ulgę, gdy znajome pieczenie dotarło do jego klatki piersiowej. Jednocześnie zerknął na stojącego obok Adriena, ale nic nie powiedział; odezwał się dopiero, gdy uzdrowiciel odpowiedział na jego pytanie o zaklęcie trzeźwiące. – Trzecia ręka rzeczywiście byłaby średnio przydatna, ale trzecia noga mogłaby znacząco poprawić koordynację – zażartował cicho, zanim zdążył ugryźć się w język. Zmierzył Deimosa spojrzeniem – wytrzeźwiał już trochę, czy jeszcze nie? – po czym na krótko przeniósł wzrok na zapięty na nadgarstku zegarek. Było późno. – Myślą lordowie, że moglibyśmy się udać już do przygotowanych świstoklików? – zapytał, mając na myśli bardziej stan młodszego z Carrowów. – Obawiam się, że moja droga ciotka potraktuje zbyt widoczne spóźnienie jako osobisty afront – dodał, podejrzewając, że jego nieobecność nie tylko została już zauważona, ale zdążyła spotkać się z dezaprobatą. – Inara pewnie też się już martwi – dodał ciszej, kierując te słowa bezpośrednio do Adriena i mając nadzieję, że nie wystawiał cierpliwości czarodzieja na próbę.
Drgnął lekko, zaskoczony, gdy z ust siedzącego na ławce czarodzieja padło jego imię; zdążył się już przyzwyczaić, że nazywano go Fobosem. Ukłonił się jednak uprzejmie w stronę Deimosa, jakby faktycznie dopiero co się tu pojawił. – Lordzie Carrow, miło pana widzieć, sir – przywitał się, w końcu w trakcie bakaratu nie mieli zbyt wielu okazji do rozmów. Zaciągnął się papierosem, czując mimowolną ulgę, gdy znajome pieczenie dotarło do jego klatki piersiowej. Jednocześnie zerknął na stojącego obok Adriena, ale nic nie powiedział; odezwał się dopiero, gdy uzdrowiciel odpowiedział na jego pytanie o zaklęcie trzeźwiące. – Trzecia ręka rzeczywiście byłaby średnio przydatna, ale trzecia noga mogłaby znacząco poprawić koordynację – zażartował cicho, zanim zdążył ugryźć się w język. Zmierzył Deimosa spojrzeniem – wytrzeźwiał już trochę, czy jeszcze nie? – po czym na krótko przeniósł wzrok na zapięty na nadgarstku zegarek. Było późno. – Myślą lordowie, że moglibyśmy się udać już do przygotowanych świstoklików? – zapytał, mając na myśli bardziej stan młodszego z Carrowów. – Obawiam się, że moja droga ciotka potraktuje zbyt widoczne spóźnienie jako osobisty afront – dodał, podejrzewając, że jego nieobecność nie tylko została już zauważona, ale zdążyła spotkać się z dezaprobatą. – Inara pewnie też się już martwi – dodał ciszej, kierując te słowa bezpośrednio do Adriena i mając nadzieję, że nie wystawiał cierpliwości czarodzieja na próbę.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
– Cóż, transmutacja to trudniejsza sztuka niż mogłoby się wydawać
- Hah... - żachnął się - ...aż mi się egzaminy przypominają. Matko Boska, ile to lat temu było. - Zdziwił się po przeprowadzeniu krótkiego rachunku i po zdaniu sobie sprawy, że to więcej niż połowa tego co żyje. - Lecz pamiętam do dziś, że to był jeden z tych które problemów mi nie sprawiły. Nie to co to ważenie eliksirów. Jak obiecałem wówczas, że nie zbliżę się do kociołka na więcej niż pięć stóp tak tego się trzymam do tej pory. Słowo daję. Nawet pomimo zamiłowań mojego Pączusia. Choć ona również pilnuje bym się nie zbliżał dla dobra jej eksperymentów i mojego własnego. - Na jego twarzy widniała ta charakterystyczna dla średnio trzeźwych ludzi beztroska, a przynajmniej dopóki sobie nie zdał sprawy z dokonanego przez siebie faux pas. Zamarł na chwilę, chrząknął poważnie, przełknął ślinę i dał sygnał by się Percival nieznacznie do niego nachylił - Tak między nami - wcale nie słyszałeś jak nazywam moją Iskier-...Khm, znaczy, Inarę moim Pączusiem. Byłaby niepocieszona. Bardzo. - Spojrzał na niego sugestywnie, śląc jednocześnie podprogową informację o tym, że światu będzie lepiej jak się o tym nie dowie. Dla jego własnego dobra. W końcu niejednokrotnie już obiecywał Inarze, że ostatni raz zdarzyło mu się w towarzystwie nazwać ją "po ojcowsku". Oczywiście ciężko mu to przyrzeczenie szło spełnić w praktyce. Co zrobić.
- Myślę, że i cztery na niewiele by się zdały. - Dodał z pewną wątpliwością, osłaniając nieco swoje zęby. Zmyślił się następnie. Mu się osobiście nigdzie nie śpieszyło, właściwie jego mina idealnie to wyrażała nawet gdy padły słowa odnośnie tego iż Lady Nott mogłaby ślepiem na niego mrużyć. Gdyby się przejmował niezadowoleniem każdej ciotki (do tego nie swoich) to zbrakłoby mu na twarzy miejsca na zmarszczki. Co innego gdy sprawa tyczyła się Inarki.
- Och. Faktycznie... - nieco sposępniał, gdy obie wyobraził wą zatroskaną córkę, tym bardziej, że sam przecież namówił ją by zdecydowała się zaproszenie przyjąć. - Czmychnijmy tam chyżo. Na pewno dla kuzyna znajdzie się tam jakiś zaciszny kąt. - mamrotaną, a potem poklepał nieco niechlujnie Carrowa po ramieniu - Słyszysz Dejmosie, Notty chcą słuchać o twoich koniach, musimy się zbierać. - podszedł sprawnie krewniaka wiedząc, że dzięki tej zachęcie znajdzie w sobie więcej trzeźwości niby się można było po nim w chwili obecnej spodziewać. Następnie wszyscy udali się bawić dalej do posiadłości Nottęłów.
z/t Adrien, Percival, Deimos
- Hah... - żachnął się - ...aż mi się egzaminy przypominają. Matko Boska, ile to lat temu było. - Zdziwił się po przeprowadzeniu krótkiego rachunku i po zdaniu sobie sprawy, że to więcej niż połowa tego co żyje. - Lecz pamiętam do dziś, że to był jeden z tych które problemów mi nie sprawiły. Nie to co to ważenie eliksirów. Jak obiecałem wówczas, że nie zbliżę się do kociołka na więcej niż pięć stóp tak tego się trzymam do tej pory. Słowo daję. Nawet pomimo zamiłowań mojego Pączusia. Choć ona również pilnuje bym się nie zbliżał dla dobra jej eksperymentów i mojego własnego. - Na jego twarzy widniała ta charakterystyczna dla średnio trzeźwych ludzi beztroska, a przynajmniej dopóki sobie nie zdał sprawy z dokonanego przez siebie faux pas. Zamarł na chwilę, chrząknął poważnie, przełknął ślinę i dał sygnał by się Percival nieznacznie do niego nachylił - Tak między nami - wcale nie słyszałeś jak nazywam moją Iskier-...Khm, znaczy, Inarę moim Pączusiem. Byłaby niepocieszona. Bardzo. - Spojrzał na niego sugestywnie, śląc jednocześnie podprogową informację o tym, że światu będzie lepiej jak się o tym nie dowie. Dla jego własnego dobra. W końcu niejednokrotnie już obiecywał Inarze, że ostatni raz zdarzyło mu się w towarzystwie nazwać ją "po ojcowsku". Oczywiście ciężko mu to przyrzeczenie szło spełnić w praktyce. Co zrobić.
- Myślę, że i cztery na niewiele by się zdały. - Dodał z pewną wątpliwością, osłaniając nieco swoje zęby. Zmyślił się następnie. Mu się osobiście nigdzie nie śpieszyło, właściwie jego mina idealnie to wyrażała nawet gdy padły słowa odnośnie tego iż Lady Nott mogłaby ślepiem na niego mrużyć. Gdyby się przejmował niezadowoleniem każdej ciotki (do tego nie swoich) to zbrakłoby mu na twarzy miejsca na zmarszczki. Co innego gdy sprawa tyczyła się Inarki.
- Och. Faktycznie... - nieco sposępniał, gdy obie wyobraził wą zatroskaną córkę, tym bardziej, że sam przecież namówił ją by zdecydowała się zaproszenie przyjąć. - Czmychnijmy tam chyżo. Na pewno dla kuzyna znajdzie się tam jakiś zaciszny kąt. - mamrotaną, a potem poklepał nieco niechlujnie Carrowa po ramieniu - Słyszysz Dejmosie, Notty chcą słuchać o twoich koniach, musimy się zbierać. - podszedł sprawnie krewniaka wiedząc, że dzięki tej zachęcie znajdzie w sobie więcej trzeźwości niby się można było po nim w chwili obecnej spodziewać. Następnie wszyscy udali się bawić dalej do posiadłości Nottęłów.
z/t Adrien, Percival, Deimos
Adrien Carrow
Zawód : Ordynator oddziału Zakażeń Magicznych
Wiek : 46
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wznosić się i upadać jest rzeczą ludzką. Ważne jest by nie bać się na nowo rozkładać swych skrzydeł i sięgać wyżej.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
17.09
- I jak wyglądam? - pytam, rozkładając ramiona, żeby zaprezentować się Ascie w pełnej krasie. Na co dzień nie nosiłem się tak elegancko i bogato, ale dzisiejszego wieczora przywdziałem odzienie, które ledwie kilka godzin wcześniej odebrałem od jednego znajomego z teatru, bo przecież był to dzień wyjątkowy, który sprowadzi na mnie i moją towarzyszkę bogactwo, jakiego do tej pory nie znaliśmy! Złoto Leprokonusów spoczywało w mojej sakwie i tylko czekało, aż wymienimy je na takie, które nie zniknie w przeciągu kilku godzin. Ufałem, że wszystko pójdzie gładko. Jak na razie szło - miałem na sobie bogato (może nawet aż nazbyt) zdobioną szatę i pierdyliard drobiazgów zdobiących moje palce oraz inne części ciała, włosy elegancko zaczesane do tyłu, w miarę ułożone, co wcale nie było łatwe... Wyglądałem trochę jak cygański król, ale ze względu na pochodzenie panny Ingisson oraz jej śmieszny akcent, miałem być norweskim szlachcicem, który przyjechał do Anglii w interesach. Asta? Moja urocza tłumaczka, jedyna towarzyszka w podróży i amulet szczęścia. To ona miała dziś grać główne skrzypce, prowadzić rozmowy i flirtować z bogatymi mężami zebranymi wokół okrągłego stolika, w czasie kiedy ja zajmę się tylko i wyłącznie kartami.
- Bo ty wyglądasz wystrzałowo. - mówię, kiwając delikatnie głową i mierząc spojrzeniem sylwetkę Asty. Częściej powinna się tak nosić, a wszyscy mężczyźni padaliby jej do stóp - Tylko obciągnij trochę dekolt jak już wejdziemy do środka... - taką jej daję radę, chociaż trochę się obawiam, że i mnie to rozproszy - Powtórzmy jeszcze raz, jestem szlachcicem z Norwegii, a ty moją tłumaczką, bo słowa po angielsku nie umiem, jakby ktoś pytał to przybyliśmy tutaj w interesach, prowadzić rozmowy na temat transportu ogromnych ilości ingrediencji, dostępnych tylko na moich ojczystych ziemiach. Ufam, że nie będą wypytywać o szczegóły, a jak zaczną to coś wymyślisz. Proste? - proste! Przynajmniej w teorii, w praktyce mogło być różnie, ale wierzyłem w nasze umiejętności i liczyłem na odrobinę szczęścia...
Kasyno Crockfords to był prawdziwie elegancki lokal i to się czuło od razu po przekroczeniu progu. Nie to, co te wszystkie portowe speluny, które znałem i lubiłem. Tutaj czułem się trochę nieswojo, jednak było już za późno na wycofanie. Powodziłem spojrzeniem dookoła, przesuwając wzrokiem po ślęczących tu i ówdzie ochroniarzach, ale głównie stolikach - mieliśmy wybrać ten, gdzie gra toczy się o największe sumy. Póki co nikt za specjalnie nie zwracał na nas uwagi - ot, kilku mężczyzn zerkało na Astę, ale wcale im się nie dziwiłem.
- Trzeci stolik od lewej... - szepczę jej do ucha, wskazując na niego lekkim ruchem głowy i powoli ruszam w tamtą stronę, zatrzymując się przy wolnym siedzisku, po czym witam zgromadzonych skinieniem głowy, a zaraz pstrykam palcami na jednego z kelnerów, by przygotował krzesło także dla mojej towarzyszki. Milczę, bo to nie ja tutaj jestem od gadania, a przy okazji mierzę wzrokiem rywali oraz goblińskiego krupiera - oszukanie goblina nie było wcale takie proste, ale ufałem, że dam radę. Moja twarz nie zmienia się praktycznie w ogóle - maska obojętności i swego rodzaju wyższości zdobi ją odkąd tylko tu weszliśmy.
- I jak wyglądam? - pytam, rozkładając ramiona, żeby zaprezentować się Ascie w pełnej krasie. Na co dzień nie nosiłem się tak elegancko i bogato, ale dzisiejszego wieczora przywdziałem odzienie, które ledwie kilka godzin wcześniej odebrałem od jednego znajomego z teatru, bo przecież był to dzień wyjątkowy, który sprowadzi na mnie i moją towarzyszkę bogactwo, jakiego do tej pory nie znaliśmy! Złoto Leprokonusów spoczywało w mojej sakwie i tylko czekało, aż wymienimy je na takie, które nie zniknie w przeciągu kilku godzin. Ufałem, że wszystko pójdzie gładko. Jak na razie szło - miałem na sobie bogato (może nawet aż nazbyt) zdobioną szatę i pierdyliard drobiazgów zdobiących moje palce oraz inne części ciała, włosy elegancko zaczesane do tyłu, w miarę ułożone, co wcale nie było łatwe... Wyglądałem trochę jak cygański król, ale ze względu na pochodzenie panny Ingisson oraz jej śmieszny akcent, miałem być norweskim szlachcicem, który przyjechał do Anglii w interesach. Asta? Moja urocza tłumaczka, jedyna towarzyszka w podróży i amulet szczęścia. To ona miała dziś grać główne skrzypce, prowadzić rozmowy i flirtować z bogatymi mężami zebranymi wokół okrągłego stolika, w czasie kiedy ja zajmę się tylko i wyłącznie kartami.
- Bo ty wyglądasz wystrzałowo. - mówię, kiwając delikatnie głową i mierząc spojrzeniem sylwetkę Asty. Częściej powinna się tak nosić, a wszyscy mężczyźni padaliby jej do stóp - Tylko obciągnij trochę dekolt jak już wejdziemy do środka... - taką jej daję radę, chociaż trochę się obawiam, że i mnie to rozproszy - Powtórzmy jeszcze raz, jestem szlachcicem z Norwegii, a ty moją tłumaczką, bo słowa po angielsku nie umiem, jakby ktoś pytał to przybyliśmy tutaj w interesach, prowadzić rozmowy na temat transportu ogromnych ilości ingrediencji, dostępnych tylko na moich ojczystych ziemiach. Ufam, że nie będą wypytywać o szczegóły, a jak zaczną to coś wymyślisz. Proste? - proste! Przynajmniej w teorii, w praktyce mogło być różnie, ale wierzyłem w nasze umiejętności i liczyłem na odrobinę szczęścia...
Kasyno Crockfords to był prawdziwie elegancki lokal i to się czuło od razu po przekroczeniu progu. Nie to, co te wszystkie portowe speluny, które znałem i lubiłem. Tutaj czułem się trochę nieswojo, jednak było już za późno na wycofanie. Powodziłem spojrzeniem dookoła, przesuwając wzrokiem po ślęczących tu i ówdzie ochroniarzach, ale głównie stolikach - mieliśmy wybrać ten, gdzie gra toczy się o największe sumy. Póki co nikt za specjalnie nie zwracał na nas uwagi - ot, kilku mężczyzn zerkało na Astę, ale wcale im się nie dziwiłem.
- Trzeci stolik od lewej... - szepczę jej do ucha, wskazując na niego lekkim ruchem głowy i powoli ruszam w tamtą stronę, zatrzymując się przy wolnym siedzisku, po czym witam zgromadzonych skinieniem głowy, a zaraz pstrykam palcami na jednego z kelnerów, by przygotował krzesło także dla mojej towarzyszki. Milczę, bo to nie ja tutaj jestem od gadania, a przy okazji mierzę wzrokiem rywali oraz goblińskiego krupiera - oszukanie goblina nie było wcale takie proste, ale ufałem, że dam radę. Moja twarz nie zmienia się praktycznie w ogóle - maska obojętności i swego rodzaju wyższości zdobi ją odkąd tylko tu weszliśmy.
17.09
- Bogato - odparła po chwili namysłu, odgarniając kosmyk rudawych włosów za ucho. Bogato zdobiona szata Bojczuka kuła po oczach swoim srebrzystym blaskiem. Więcej miał wspólnego z arabskim szejkiem, niżeli z norweskim przedsiębiorczym szlachcicem, ale Asta zdążyła się już przekonać o ignorancji angielskich szlachciców i o ile uwierzą w jej nietutejszy akcent to wszystko powinno pójść gładko i bez najmniejszych kłopotów. Ona sama zmieniła zwyczajowe, niezbyt eleganckie odzienie na suknie, przypominającą lejące się srebrno. W końcu wszystko musiało wskazywać na to, że panna Ingisson pochodzi z kraju skutego lodem, który dla wielu angielskich szlachciców był zapewne krajem, gdzie wikingowie rządzą na morzach, a czarodzieje nie opanowali umiejętności im dobrze znanym. A przynajmniej takie wrażenie odnosiła Asta podczas swojego pobytu w Anglii. Gdzie by się nie ruszyła, była niczym anomalie, zjawiskiem niezrozumiałym, zagadkowym i zabójczym, nawet jeżeli pozory potrafiły mylić. Suknia była długa i skutecznie zakrywała głębokie blizny na łydce Asty.
Na komplement ze strony Bojczuka, uśmiechnęła się delikatnie i ujmując w palce skrawek materiału, aby dygnąć w iście dworski sposób. - Dziękuję, Bojczuk, jeszcze nigdy nie byłeś tak miły - rzuciła, a jej uśmiech z subtelnego przeobraził się w zadziorny, a w jej błękitnych oczach zaczęły tańczyć złośliwe ogniki. Kolejny komentarz utwierdził ją jedynie w tym, że pod bogato zdobioną szatą nadal skrywał się ten sam Jonathan Bojczuk. Obciągnęła nieco materiał sukienki, tak aby jeszcze bardziej wyeksponować swój dekolt. Nie czuła się komfortowo, ale czasem ta praca wymagała poświęceń. Asta musiała być na nie gotowa, chcąc obłowić się i doczekać się upragnionego bogactwa. - Prostsze być nie może - powiedziała, chociaż gdzieś tam zawsze kręciła się nutka niepewności, strach przed tym, że coś może pójść nie tak, że w nieodpowiednim momencie powinie im się noga. Być może okrutny los szykował dla nich jakieś przeciwności. Ale przecież nie z takich rzeczy wychodziła obronną ręką, prawda?
Nie czuła się tutaj swobodnie, nieczęsto miała przyjemność przebywać w takich miejscach, w zasadzie nie przypominała sobie ostatniej okazji, przy której mogła włożyć na siebie sukienkę kosztującą więcej niż cały jej dobytek i po prostu błyszczeć; należała raczej do marginesu społecznego, wyrzutków nieakceptowanych przez ogół społeczeństwa. Mimo to uniosła wysoko głowę, idąc z Bojczukiem. Starała się odwzorować wyniosłość Anglików, z którą spotykała się tutaj nieustannie. Na jego słowa skinęła głową i skierowała swoje kroki w stronę wskazanego stolika. Zaczesane na jedną stronę, poskręcane włosy opadały zgrabnie na jedno ramię. Rzuciła przeciągłe spojrzenie wszystkim zebranym, spod wachlarza gęstych rzęs. - Witam zacnych panów, pozwólcie, że przedstawię wam panicza Haralda Jatgeirssona, norweskiego szlachcica, znakomitego przedsiębiorcę - mówiła powoli, płynnie aczkolwiek nie ukrywała swojego akcentu, wręcz eksponowała go bardziej niż zwykle. - Ja występuję tu, jako tłumaczka lorda Jatgeirssona - przedstawiła się, posyłając im subtelny uśmiech. Siedziała wyprostowana, materiał sukienki opinał się na jej smukłym ciele, a Asta miała wrażenie, że czuje na sobie każde spojrzenie posyłane przez obecnych przy tym stole graczy.
- Bogato - odparła po chwili namysłu, odgarniając kosmyk rudawych włosów za ucho. Bogato zdobiona szata Bojczuka kuła po oczach swoim srebrzystym blaskiem. Więcej miał wspólnego z arabskim szejkiem, niżeli z norweskim przedsiębiorczym szlachcicem, ale Asta zdążyła się już przekonać o ignorancji angielskich szlachciców i o ile uwierzą w jej nietutejszy akcent to wszystko powinno pójść gładko i bez najmniejszych kłopotów. Ona sama zmieniła zwyczajowe, niezbyt eleganckie odzienie na suknie, przypominającą lejące się srebrno. W końcu wszystko musiało wskazywać na to, że panna Ingisson pochodzi z kraju skutego lodem, który dla wielu angielskich szlachciców był zapewne krajem, gdzie wikingowie rządzą na morzach, a czarodzieje nie opanowali umiejętności im dobrze znanym. A przynajmniej takie wrażenie odnosiła Asta podczas swojego pobytu w Anglii. Gdzie by się nie ruszyła, była niczym anomalie, zjawiskiem niezrozumiałym, zagadkowym i zabójczym, nawet jeżeli pozory potrafiły mylić. Suknia była długa i skutecznie zakrywała głębokie blizny na łydce Asty.
Na komplement ze strony Bojczuka, uśmiechnęła się delikatnie i ujmując w palce skrawek materiału, aby dygnąć w iście dworski sposób. - Dziękuję, Bojczuk, jeszcze nigdy nie byłeś tak miły - rzuciła, a jej uśmiech z subtelnego przeobraził się w zadziorny, a w jej błękitnych oczach zaczęły tańczyć złośliwe ogniki. Kolejny komentarz utwierdził ją jedynie w tym, że pod bogato zdobioną szatą nadal skrywał się ten sam Jonathan Bojczuk. Obciągnęła nieco materiał sukienki, tak aby jeszcze bardziej wyeksponować swój dekolt. Nie czuła się komfortowo, ale czasem ta praca wymagała poświęceń. Asta musiała być na nie gotowa, chcąc obłowić się i doczekać się upragnionego bogactwa. - Prostsze być nie może - powiedziała, chociaż gdzieś tam zawsze kręciła się nutka niepewności, strach przed tym, że coś może pójść nie tak, że w nieodpowiednim momencie powinie im się noga. Być może okrutny los szykował dla nich jakieś przeciwności. Ale przecież nie z takich rzeczy wychodziła obronną ręką, prawda?
Nie czuła się tutaj swobodnie, nieczęsto miała przyjemność przebywać w takich miejscach, w zasadzie nie przypominała sobie ostatniej okazji, przy której mogła włożyć na siebie sukienkę kosztującą więcej niż cały jej dobytek i po prostu błyszczeć; należała raczej do marginesu społecznego, wyrzutków nieakceptowanych przez ogół społeczeństwa. Mimo to uniosła wysoko głowę, idąc z Bojczukiem. Starała się odwzorować wyniosłość Anglików, z którą spotykała się tutaj nieustannie. Na jego słowa skinęła głową i skierowała swoje kroki w stronę wskazanego stolika. Zaczesane na jedną stronę, poskręcane włosy opadały zgrabnie na jedno ramię. Rzuciła przeciągłe spojrzenie wszystkim zebranym, spod wachlarza gęstych rzęs. - Witam zacnych panów, pozwólcie, że przedstawię wam panicza Haralda Jatgeirssona, norweskiego szlachcica, znakomitego przedsiębiorcę - mówiła powoli, płynnie aczkolwiek nie ukrywała swojego akcentu, wręcz eksponowała go bardziej niż zwykle. - Ja występuję tu, jako tłumaczka lorda Jatgeirssona - przedstawiła się, posyłając im subtelny uśmiech. Siedziała wyprostowana, materiał sukienki opinał się na jej smukłym ciele, a Asta miała wrażenie, że czuje na sobie każde spojrzenie posyłane przez obecnych przy tym stole graczy.
Gość
Gość
Wszystkie głowy odwróciły się w naszym kierunku, gdy Asta się odezwała przedstawiając mnie zmyślonym imieniem i nazwiskiem, a później zasiedliśmy na wolnych miejscach przy okrągłym stoliku. Powoli zmierzyłem wzrokiem każdego kolejnego zacnego męża, a oni łypali na mnie spod byka, jakby nie do końca przekonani czy moja obecność jest im w ogóle do czegokolwiek potrzebna. Ale nie dałem się zastraszyć, posyłając im równie nieprzychylne spojrzenia. Nieco dłużej obserwowałem goblińskiego krupiera - wydawał się całkiem młody, niedoświadczony, może nawet trochę zdenerwowany swoim stanowiskiem, ale to tylko działało na naszą korzyść. Kąciki moich ust drgnęły... w wyrazie niemego obrzydzenia. Goblin? Przy jednym stole z ludźmi? W moich stronach to by było nie do pomyślenia! Tyle mniej więcej mówiła moja mina. Wywróciłem oczami i pochyliłem się lekko w kierunku kobiety, szepcząc jej do ucha tak cicho, by tylko ona zdołała dosłyszeć moje słowa.
- Zachichotaj i powiedz, że nie możesz tego przetłumaczyć, a później zerknij na goblina, trzeba go trochę rozproszyć. - poprawiam się na siedzisku, również spoglądając ukradkiem na krupiera, a zaraz wyciągam sakwę po brzegi załadowaną złotem i układam ją na blacie, wspierając na niej dłoń i przesuwając palcami po pękatym materiale. Niektórzy na nią zerkają, inni całą uwagę wciąż poświęcają młodej tłumaczce. Odchrząknąłem głośno i wreszcie machnąłem ręką na to przeklęte stworzenie. Pierwsze rozdanie wylądowało na stole i pierwsze nazwiska poszybowały w naszym kierunku. Pan Jakiśtam i Jakiśtam, Sir Blablabla... Niespecjalnie mnie to interesowało, dopóki nie zaczęli zadawać pytań - co właściwie tu robimy, czym zajmuję się w ojczyźnie, ile już czasu spędziłem na wyspach. Zerkałem jeno na każdego kolejnego gracza, z lekko uniesionymi brwiami i zwyczajnie zaciekawioną miną, a później na mój amulet szczęścia, bo teoretycznie nic nie rozumiałem, a te wszystkie dziwacznie dźwięczne słowa mogły brzmieć dla mnie co najwyżej śmiesznie. Wbiłem spojrzenie w swoje karty, całkiem nieźle jak na początek, nawet się nie musiałem szczególnie wysilać w kwestiach oszustwa, bo Los postanowił się do mnie uśmiechnąć na początku tej trudnej drogi po bogactwo. Monety rzucone ze wszystkich stron wylądowały na środku stolika.
porzucamy? c: obydwoje rzucamy na to, czy udało nam się oszukać towarzystwo i faktycznie mają nas za parę prosto z odległej norwegii, doliczamy bonus z kłamstwa, ST wynosi 20, na początek i wzrasta o 10 w każdej następnej kolejce, musimy je osiągnąć obydwoje, albo tylko jedno z nas? właściwie tutaj jak wolisz; dodatkowo rzucam na kanty w kartach, doliczam bonus ze zręcznych rąk, osiągnięcie ST oznacza wygraną partię, ST=20 i również wzrasta o 10 z każdą kolejką.
I kość - kłamstwo poziom III (+60)
II kość - zręczne ręce II (+30)
- Zachichotaj i powiedz, że nie możesz tego przetłumaczyć, a później zerknij na goblina, trzeba go trochę rozproszyć. - poprawiam się na siedzisku, również spoglądając ukradkiem na krupiera, a zaraz wyciągam sakwę po brzegi załadowaną złotem i układam ją na blacie, wspierając na niej dłoń i przesuwając palcami po pękatym materiale. Niektórzy na nią zerkają, inni całą uwagę wciąż poświęcają młodej tłumaczce. Odchrząknąłem głośno i wreszcie machnąłem ręką na to przeklęte stworzenie. Pierwsze rozdanie wylądowało na stole i pierwsze nazwiska poszybowały w naszym kierunku. Pan Jakiśtam i Jakiśtam, Sir Blablabla... Niespecjalnie mnie to interesowało, dopóki nie zaczęli zadawać pytań - co właściwie tu robimy, czym zajmuję się w ojczyźnie, ile już czasu spędziłem na wyspach. Zerkałem jeno na każdego kolejnego gracza, z lekko uniesionymi brwiami i zwyczajnie zaciekawioną miną, a później na mój amulet szczęścia, bo teoretycznie nic nie rozumiałem, a te wszystkie dziwacznie dźwięczne słowa mogły brzmieć dla mnie co najwyżej śmiesznie. Wbiłem spojrzenie w swoje karty, całkiem nieźle jak na początek, nawet się nie musiałem szczególnie wysilać w kwestiach oszustwa, bo Los postanowił się do mnie uśmiechnąć na początku tej trudnej drogi po bogactwo. Monety rzucone ze wszystkich stron wylądowały na środku stolika.
porzucamy? c: obydwoje rzucamy na to, czy udało nam się oszukać towarzystwo i faktycznie mają nas za parę prosto z odległej norwegii, doliczamy bonus z kłamstwa, ST wynosi 20, na początek i wzrasta o 10 w każdej następnej kolejce, musimy je osiągnąć obydwoje, albo tylko jedno z nas? właściwie tutaj jak wolisz; dodatkowo rzucam na kanty w kartach, doliczam bonus ze zręcznych rąk, osiągnięcie ST oznacza wygraną partię, ST=20 i również wzrasta o 10 z każdą kolejką.
I kość - kłamstwo poziom III (+60)
II kość - zręczne ręce II (+30)
The member 'Johnatan Bojczuk' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 93
--------------------------------
#2 'k100' : 27
#1 'k100' : 93
--------------------------------
#2 'k100' : 27
Imię i nazwisko nie było przypadkowe - Asta znała owego Haralda, który był jej dobrym znajomym z czasów szkoły, a umówmy się w Durmstrangu czarownica półkrwi nie mogła mieć zbyt wielu sprzymierzeńców. Na szczęście, nie była dziwadłem jako mieszaniec i kilku jej podobnych przemierzało korytarze Instytutu. Również nadanie właśnie tych personaliów Bojczukowi nie było przypadkowe. Ów Harald był nikim innym, jak największym artystą, który miał równie lepkie ręce co czarujący uśmiech. Właściwie sama nie potrafiła do końca określić jednego konkretnego spoiwa łączącego Jonathana z Haraldem, ale właśnie to coś zadecydowało o nowych personaliach jej kompana na dzisiejszy wieczór. No, ale już dość wspominek. Asta z pozorną swobodą trzymała usta wygięte w delikatny, subtelny uśmiech. Co jakiś czas powolnym spojrzeniem sunęła po twarzach zebranych, zbierając informacje i odpowiednio je katalogując. Liczyło się wszystko, nawet najmniejszy detal, niepozorny gest dżentelmenów siedzący przy stole. Uważnie wysłuchała tego co mówił Jon. Już jej usta formowały się w szeroki uśmiech, aby chichot wypadł naturalnie. Nieznacznie zakryła więc dłonią usta, a spomiędzy jej warg w istocie wydobył się chichot godny salonowej damy - a przynajmniej miała taką nadzieję, bo ćwiczyła to cały dzień - po czym spojrzała na zgromadzonych.
- Wybaczcie panowie, jednakże nie mogę przetłumaczyć słów lorda Haralda - odparła iście niewinnym głosem, przyozdobionym resztkami rozbawienia i norweskim akcentem. Pozornie nie zwracała uwagi, ale jej postawa oraz głęboko wycięty dekolt były jej tajną bronią. Tak, jak polecił jej Bojczuk powłóczystym spojrzeniem wróciła do zdenerwowanego krupiera. Wśród wielu nieprzychylnych mu twarzy jej subtelny uśmiech i pełne uwagi spojrzenie zdawało się być jedynym pozytywem przy stole, tegoż wieczoru. Chłodne, niczym lód, którym skuta była norweska ziemia, oczy patrzyły na goblina. Nie na jego ręce - na niego. Poświęcając uwagę nie jego czynnościom - jemu. Miała nadzieję, że to kilka machnięć wachlarzem rzęs i uśmiech wystarczą, aby zdekoncentrować młodego krupiera. Odwróciła od niego uwagę jedynie na chwilę, gdy każdy z nich się przedstawiał. Pochyliła się w stronę Jonathana. - Uważaj na tego drugiego po lewej stronie krupiera - mruknęła, po czym znowu zaszczyciła krupiera swym zainteresowaniem. Wskazany delikwent pewnie próbowałby kantować, jak każdy, ale ten wydawał się być - zdaniem Asty - jednym z bardziej niebezpiecznych przeciwników.
rzucam na kłamstwo (I)
- Wybaczcie panowie, jednakże nie mogę przetłumaczyć słów lorda Haralda - odparła iście niewinnym głosem, przyozdobionym resztkami rozbawienia i norweskim akcentem. Pozornie nie zwracała uwagi, ale jej postawa oraz głęboko wycięty dekolt były jej tajną bronią. Tak, jak polecił jej Bojczuk powłóczystym spojrzeniem wróciła do zdenerwowanego krupiera. Wśród wielu nieprzychylnych mu twarzy jej subtelny uśmiech i pełne uwagi spojrzenie zdawało się być jedynym pozytywem przy stole, tegoż wieczoru. Chłodne, niczym lód, którym skuta była norweska ziemia, oczy patrzyły na goblina. Nie na jego ręce - na niego. Poświęcając uwagę nie jego czynnościom - jemu. Miała nadzieję, że to kilka machnięć wachlarzem rzęs i uśmiech wystarczą, aby zdekoncentrować młodego krupiera. Odwróciła od niego uwagę jedynie na chwilę, gdy każdy z nich się przedstawiał. Pochyliła się w stronę Jonathana. - Uważaj na tego drugiego po lewej stronie krupiera - mruknęła, po czym znowu zaszczyciła krupiera swym zainteresowaniem. Wskazany delikwent pewnie próbowałby kantować, jak każdy, ale ten wydawał się być - zdaniem Asty - jednym z bardziej niebezpiecznych przeciwników.
rzucam na kłamstwo (I)
Gość
Gość
The member 'Asta Ingisson' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 98
'k100' : 98
Byliśmy lepsi niż mogłem sobie wymarzyć! Wszyscy przy stoliku łykali każde kolejne słowo dziewczyny jak pelikany. Nikt nawet nie podejrzewał, że możemy coś knuć, że wszystko to jest kłamstwem, grą, zwykłym oszustwem, mającym zapodać nam nagły zastrzyk gotówki. W myślach już rozkminiałem na co wydam te złociste galeony!... I karty również były aktualnie po mojej stronie; pokerowy wyraz twarzy nie zdradzał jednak nic, a bystre, błękitne spojrzenie padło na mężczyznę, o którym wspomniała moja tłumaczka. Powoli przesunąłem wzrokiem po jego twarzy, po dłoniach, zaciśniętych na wachlarzu kart. Zmrużyłem lekko ślepia.
- Dowiedzmy się czegoś więcej, spróbuj go zagadać. - szepczę jej do ucha. Ciekaw byłem czy da się wciągnąć w rozmowę; nie robił dobrego pierwszego wrażenia - chmurny wyraz twarzy i srogie spojrzenie. Ale bogacze chyba już tacy byli. Coraz więcej moich współgraczy pasowało, ja z kolei wciąż machałem jedną dłonią, na znak, że wchodzę. W tej kolejce byłem naprawdę pewien swoich kart, a moi kompani już za moment przekonali się, że nie bez powodu. Wygrana wcale mnie nie zaskoczyła, tylko sprawiła, że patrzyli na mnie jeszcze mniej przychylnie, że dokładniej obserwowali palce ozdobione drogimi pierścieniami. Dźwięk przesuwanych po stole monet był moją ulubioną muzyką, szczególnie kiedy ktoś przesuwał je w moją stronę.
Na blacie wylądowało kolejne rozdanie i kolejne galeony wpadły do puli. Zerknąłem w karty, sprawdzając czy i tym razem los się do mnie uśmiechnął; było całkiem nieźle, a mogło być jeszcze lepiej. Wystarczyła odrobina szczęścia, któremu przecież mogłem pomóc. Odchrząknąłem, przyciskając pięść do warg, po czym dołożyłem do puli, rzucając nieme wyzwanie każdemu, kto wszedł do gry. Noooo, dajcie mi się wzbogacić! Następne karty lądowały na stole i wyglądało to całkiem nieźle. Chyba obydwoje mieliśmy dzisiaj szczęśliwy dzień - oby tylko trwał jak najdłużej.
st=30, 1kość - kłamstwo, 2 - zręczne ręce
- Dowiedzmy się czegoś więcej, spróbuj go zagadać. - szepczę jej do ucha. Ciekaw byłem czy da się wciągnąć w rozmowę; nie robił dobrego pierwszego wrażenia - chmurny wyraz twarzy i srogie spojrzenie. Ale bogacze chyba już tacy byli. Coraz więcej moich współgraczy pasowało, ja z kolei wciąż machałem jedną dłonią, na znak, że wchodzę. W tej kolejce byłem naprawdę pewien swoich kart, a moi kompani już za moment przekonali się, że nie bez powodu. Wygrana wcale mnie nie zaskoczyła, tylko sprawiła, że patrzyli na mnie jeszcze mniej przychylnie, że dokładniej obserwowali palce ozdobione drogimi pierścieniami. Dźwięk przesuwanych po stole monet był moją ulubioną muzyką, szczególnie kiedy ktoś przesuwał je w moją stronę.
Na blacie wylądowało kolejne rozdanie i kolejne galeony wpadły do puli. Zerknąłem w karty, sprawdzając czy i tym razem los się do mnie uśmiechnął; było całkiem nieźle, a mogło być jeszcze lepiej. Wystarczyła odrobina szczęścia, któremu przecież mogłem pomóc. Odchrząknąłem, przyciskając pięść do warg, po czym dołożyłem do puli, rzucając nieme wyzwanie każdemu, kto wszedł do gry. Noooo, dajcie mi się wzbogacić! Następne karty lądowały na stole i wyglądało to całkiem nieźle. Chyba obydwoje mieliśmy dzisiaj szczęśliwy dzień - oby tylko trwał jak najdłużej.
st=30, 1kość - kłamstwo, 2 - zręczne ręce
The member 'Johnatan Bojczuk' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 13, 46
'k100' : 13, 46
19 XII
To był niezwykle nowatorski koncept, aby przyjęcie francuskiego ambasadora odbywało się poza murami placówki dyplomatycznej. Organizacja całego przedsięwzięcia stała się sporym wyzwaniem logistycznym, dlatego brytyjska strona po prostu musiała wyjść z inicjatywą pomocy, przede wszystkim dbając o odpowiednie zabezpieczenie całego wydarzenia. Współpraca nie była aż tak trudna, jak z początku spodziewali się niektórzy pracownicy Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów. Francuzi nie składali żadnych skarg, jeśli nie było to absolutnie koniecznie i pokornie ponosili większość kosztów. Impreza dobroczynna w najstarszym angielskim kasynie rozpoczęła się bez najmniejszego problemu. Obsługa była w pełni gotowa, tego jednego wieczoru cały lokal był do dyspozycji jedynie czarodziejów. Szalejąca na zewnątrz śnieżyca nie była wystarczającą przeszkodą, ponieważ kolejni zaproszeni goście przybywali w dobrych nastrojach, nie bojąc się pozostawić odzień wierzchnich pod opieką pracowników eleganckiego przybytku. Każda wygrana kwota miała zostać przeznaczona na szczytny cel.
Przyjęcie wydane przez francuską służbę dyplomatyczną uwzględniło świąteczną atmosferę. Co rusz spojrzeniem odnaleźć można było przystrojoną choinkę. Żywa zieleń igieł gęsto ulokowanych na gałęziach przyjemnie współgrała ze śnieżnobiałymi, czerwonymi i niebieskimi ozdobami, które akcentować miały dyplomatyczny akcent. Z długiego holu można było przejść do sal, które podzielono ze względu na proponowane gry. W jednej znajdowały się stoły do pokera, w drugiej ruletki, w trzeciej koście, w czwartej inna gra karciana. Z największej zaś sali płynęła muzyka orkiestry o pomniejszonym składzie, gdzie parkiet przygotowany był dla tańczących par. Zadbano o poczęstunek i napitek, gościom proponując szampana.
Na całe szczęście podczas przyjęcia zdecydowano się unikać wręcz plebejskich atrakcji, dlatego żadna zaczarowana jemioła nie wisiała nad głowami bawiących się osób. Lord Black dobrze znał upór tych drobnych, zielonych wiązanek. Jeśli do pocałunku, choćby w policzek, nie dochodziło od razu, wówczas jedna jemioła rozdzierała się na pół, aby każde z dwójki nieszczęśników miało nad sobą gałązkę poganiającą do zainicjowania pocałunku.
Imprezy towarzyskie nie były mu wcale straszne i potrafił się w ich trakcie jakoś odnaleźć, mimo to nadal pozostawały męczące. Chciał jednak ujrzeć dzieło swoich starań, bo był jedną z osób, które oddelegowane zostały z ramienia Brytyjskiego Ministerstwa Magii do wsparciu działań strony francuskiej. Przede wszystkim pośredniczył w rozmowach pomiędzy ambasadorem Francji a dyrekcją kasyna Crockfords. Był właśnie w trakcie rozmowy z dyrektorem lokalu, gdy mimowolnie dostrzegł wchodzącą do środka znajomą sylwetkę.
Prawie wyrzucił ze swojego umysłu wszystkie myśli o Rosierównie, lecz te zagnieździły się w nim na nowo za sprawą jednej przyjacielskiej rozmowy. Sam w burzliwej dyskusji wspomniał o jej osobie i szybko tego pożałował, bo wysunięty argument szybko został skierowany przeciw niemu. Jej widok obudził w nim złość, irytację i jednocześnie irytację. Nie zamierzał tego wieczoru zbliżać się do lady Rosier, próbując umysł zająć kolejnymi rozmowami z przybywającym dyplomatami. Zwłaszcza ambasadora Hiszpanii i jego małżonkę miał szansę powitać serdecznie.
A jednak czasem, mimowolnie, sunął spojrzeniem po zgromadzonych, chcąc odnaleźć konkretną sylwetkę. Nie był pewien dlaczego to czynił, jak również nie znał powodów, przez które niekiedy nerwowo gładził materiał smokingu. Czasem też upewniał się, czy srebrne spinki dalej trzymają w ryzach mankiety. Walczył ze sobą, uparcie unikając konfrontacji, póki nie uniósł dłoni po to, aby poprawić muszkę. Dla niego był to jasny znak, że dalej nie może już snuć się niczym cień, aby dalej omijać szerokim łukiem lady Rosier. Rozpoznał ją po sukni. Zwrócona była do niego plecami, chyba po raz pierwszy stojąc bez towarzystwa. Prawie cały czas towarzyszyła jej inna kobieta, w zbliżonym do niej wieku, w której Alphard rozpoznał córkę ambasadora Francji. Mogły się znać, być może z Akademii Magii Beauxbatons. To tam odbierały naukę róże. Zbliżył się śmiało, zatrzymując niecały krok za nią. Wciąż tkwiła w nim jakaś niechęć do stanięcia przed nią po ich ostatnim spotkaniu.
– Poznałem znaczenie czarnych róż – zwrócił się do niej, a jego głos zabrzmiał nisko i ochryple, jak zwykle głęboko. – Nie byłem świadom tego, że mogłabyś ten bukiet uznać za złą wróżbę. Nie to było moją intencją.
Czekał aż sama się w jego stronę odwróci, zarazem wcale na to nie liczył. Miała prawo go zignorować. On z kolei miał dać jej spokój. Jeśli Melisande również działała wbrew wcześniejszym postanowieniom, jak on, to prawdopodobnie zdecyduje się wyjść mu naprzeciw.
To był niezwykle nowatorski koncept, aby przyjęcie francuskiego ambasadora odbywało się poza murami placówki dyplomatycznej. Organizacja całego przedsięwzięcia stała się sporym wyzwaniem logistycznym, dlatego brytyjska strona po prostu musiała wyjść z inicjatywą pomocy, przede wszystkim dbając o odpowiednie zabezpieczenie całego wydarzenia. Współpraca nie była aż tak trudna, jak z początku spodziewali się niektórzy pracownicy Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów. Francuzi nie składali żadnych skarg, jeśli nie było to absolutnie koniecznie i pokornie ponosili większość kosztów. Impreza dobroczynna w najstarszym angielskim kasynie rozpoczęła się bez najmniejszego problemu. Obsługa była w pełni gotowa, tego jednego wieczoru cały lokal był do dyspozycji jedynie czarodziejów. Szalejąca na zewnątrz śnieżyca nie była wystarczającą przeszkodą, ponieważ kolejni zaproszeni goście przybywali w dobrych nastrojach, nie bojąc się pozostawić odzień wierzchnich pod opieką pracowników eleganckiego przybytku. Każda wygrana kwota miała zostać przeznaczona na szczytny cel.
Przyjęcie wydane przez francuską służbę dyplomatyczną uwzględniło świąteczną atmosferę. Co rusz spojrzeniem odnaleźć można było przystrojoną choinkę. Żywa zieleń igieł gęsto ulokowanych na gałęziach przyjemnie współgrała ze śnieżnobiałymi, czerwonymi i niebieskimi ozdobami, które akcentować miały dyplomatyczny akcent. Z długiego holu można było przejść do sal, które podzielono ze względu na proponowane gry. W jednej znajdowały się stoły do pokera, w drugiej ruletki, w trzeciej koście, w czwartej inna gra karciana. Z największej zaś sali płynęła muzyka orkiestry o pomniejszonym składzie, gdzie parkiet przygotowany był dla tańczących par. Zadbano o poczęstunek i napitek, gościom proponując szampana.
Na całe szczęście podczas przyjęcia zdecydowano się unikać wręcz plebejskich atrakcji, dlatego żadna zaczarowana jemioła nie wisiała nad głowami bawiących się osób. Lord Black dobrze znał upór tych drobnych, zielonych wiązanek. Jeśli do pocałunku, choćby w policzek, nie dochodziło od razu, wówczas jedna jemioła rozdzierała się na pół, aby każde z dwójki nieszczęśników miało nad sobą gałązkę poganiającą do zainicjowania pocałunku.
Imprezy towarzyskie nie były mu wcale straszne i potrafił się w ich trakcie jakoś odnaleźć, mimo to nadal pozostawały męczące. Chciał jednak ujrzeć dzieło swoich starań, bo był jedną z osób, które oddelegowane zostały z ramienia Brytyjskiego Ministerstwa Magii do wsparciu działań strony francuskiej. Przede wszystkim pośredniczył w rozmowach pomiędzy ambasadorem Francji a dyrekcją kasyna Crockfords. Był właśnie w trakcie rozmowy z dyrektorem lokalu, gdy mimowolnie dostrzegł wchodzącą do środka znajomą sylwetkę.
Prawie wyrzucił ze swojego umysłu wszystkie myśli o Rosierównie, lecz te zagnieździły się w nim na nowo za sprawą jednej przyjacielskiej rozmowy. Sam w burzliwej dyskusji wspomniał o jej osobie i szybko tego pożałował, bo wysunięty argument szybko został skierowany przeciw niemu. Jej widok obudził w nim złość, irytację i jednocześnie irytację. Nie zamierzał tego wieczoru zbliżać się do lady Rosier, próbując umysł zająć kolejnymi rozmowami z przybywającym dyplomatami. Zwłaszcza ambasadora Hiszpanii i jego małżonkę miał szansę powitać serdecznie.
A jednak czasem, mimowolnie, sunął spojrzeniem po zgromadzonych, chcąc odnaleźć konkretną sylwetkę. Nie był pewien dlaczego to czynił, jak również nie znał powodów, przez które niekiedy nerwowo gładził materiał smokingu. Czasem też upewniał się, czy srebrne spinki dalej trzymają w ryzach mankiety. Walczył ze sobą, uparcie unikając konfrontacji, póki nie uniósł dłoni po to, aby poprawić muszkę. Dla niego był to jasny znak, że dalej nie może już snuć się niczym cień, aby dalej omijać szerokim łukiem lady Rosier. Rozpoznał ją po sukni. Zwrócona była do niego plecami, chyba po raz pierwszy stojąc bez towarzystwa. Prawie cały czas towarzyszyła jej inna kobieta, w zbliżonym do niej wieku, w której Alphard rozpoznał córkę ambasadora Francji. Mogły się znać, być może z Akademii Magii Beauxbatons. To tam odbierały naukę róże. Zbliżył się śmiało, zatrzymując niecały krok za nią. Wciąż tkwiła w nim jakaś niechęć do stanięcia przed nią po ich ostatnim spotkaniu.
– Poznałem znaczenie czarnych róż – zwrócił się do niej, a jego głos zabrzmiał nisko i ochryple, jak zwykle głęboko. – Nie byłem świadom tego, że mogłabyś ten bukiet uznać za złą wróżbę. Nie to było moją intencją.
Czekał aż sama się w jego stronę odwróci, zarazem wcale na to nie liczył. Miała prawo go zignorować. On z kolei miał dać jej spokój. Jeśli Melisande również działała wbrew wcześniejszym postanowieniom, jak on, to prawdopodobnie zdecyduje się wyjść mu naprzeciw.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Francja była dla niej niemal jak dom. Zwłaszcza, że spędziła w francuskiej szkole wiele lat i to ona też ukształtowała ją w jakiś sposób. To tam poznała balet i zakochała się w nim. Tam też zawarła przyjaźnie - niektóre z nich trwały nadal. Aimée poznała już podczas pierwszego roku w Beauxbatons. Obie znalazły się w Gryfach i szybko zrozumiały, że uzupełniają się całkowicie. A może szybciej pojęła to Aimée, niż Melisande uparcie nie odstępując jej boku. Aimée była pełna życia i odrobinę szalona, może zwyczajnie otwarta - co zawsze odznaczało francuzów. Była filigranową pięknością. Jasnowłosą damą, o wielkich sarnich błękitnych oczach i nieskazitelnej cerze - nie splamionej plebejskimi piegami, które dotknęły jej skórę. Choć po części też dzięki niej zaakceptowała ten aspekt swojej urody. Powtarzała zawsze, że wygląda, jakby słońce osobiście, składało niewielkie pocałunki na jej nosie. Melisande śmiała się wtedy, kręcąc z rozbawieniem głową. Choć ich kontakt po zakończeniu szkoły rozrzedził się trochę, to gościły się wzajemnie w swoich włościach i od lat na przyjęciu, które jej ojciec hrabia Delescluze wyprawiał co roku w okolicy świąt. Jej listowne zaproszenie dotarło do niej już wiele dni temu. Czerwona suknia opinała jej ciała, rozchodząc się swobodnie od talii. Suknię zdobiła czerwona koronka o wzorze układającym się z odwzorowania róż i ich krzewów. Zabudowana nad biustem koronka pozwalała światu ujrzeć kawałki skóry. Rękawy sięgały do nadgarstków opinające pewnie smukłe ramiona i ręce. Włosy dziś opadały na plecy Melisande kaskadą fal. Lekkie upięcie spinało z tyłu tylko część włosów. Na głowie niosła złotą opaskę ze zdobieniami z rubinów. Delikatną, ledwie zauważalną. Z szyi zwisał rodowy klejnot. Dwa mniejsze zwisały z uszu. Nie zgodziła się na mocniejszy makijaż, choć jej służka zapewniała, że z ciemniejszymi ustami więcej kawalerów straci dla niej głowę.
Nie potrzebowała szminki, żeby to robili.
Blacka dostrzegła wchodząc do kasyna. Nie wykonała jednak w jego kierunku nawet gestu, zgodnie z słowami, które wypowiedziała ostatnio - oddając mu jego spokój, którego przecież pragnął. Weszła do Kasyna pewnie, od razu odnajdując przyjaciółkę z którą objęły się ciepło i ruszyły w głąb sali. Jak co roku spodziewała się spotkać tutaj nie tylko ją, ale na razie nie dostrzegała znajomej twarzy. One zaś zawsze przychodziły odpowiednio wcześnie, by móc większość wieczoru wypełnić rozmowami. Śmiała się serdecznie, słuchając kolejnych opowieści kobiety. Aimée mimo upływu lat nie straciła swojego pierwiastka szaleństwa, posiadała też zdolność do snucia historii - zwłaszcza, jeśli była ich gwiazdą.
Jak co roku, co jakiś czasem Melisande zostawała sama - jeśli ojciec jej przyjaciółki odciągał ją koniecznie musząc kogoś przedstawić, uśmiechała się wtedy do niej, odnajdując sobie szybko zajęcie. Albo kierowała się w stronę w którą popychała ją ona, postanawiając za nią, co powinna dalej. Wędrowała z hrabianką czując na sobie spojrzenie, co jakiś czas pojawiał się w zasięgu jej wzroku, jednak nie zwracała go jego kierunku. Zerkała tam za to Aimée z chytrym uśmiechem i dłuższą pauzą w swojej kolejnej ze swoich historii informując ją o każdym dłuższym spojrzeniu.
I tak mijał wieczór, wśród rozmów o balecie, historiach przyjaciółki i rozmów na tematy które zawsze łączyły je obie i tak miał trwać, mając też zwyczajowo krótkie epizody rozłąki z których jeden nastał, gdy hrabia Delescluze, odciągnął od niej swoją córkę w innym kierunku. Przez chwilę odprowadzała ich spojrzeniem.
Drgnęła, lekko zaskoczona, brzmieniem jego głosu, który dobiegł zza niej. Kącik ust uniósł się ku górze, jednak opadł w momencie, gdy przekręciła ciało w jego stronę odrobinę, mocniej obracając głowę. Zmierzyła go uważnym spojrzeniem - już pierwsze zdanie, dawało jej informację. Skierowała się całkowicie ku niemu, pozwalając, by wypowiedział to, co ma na myśli. Spódnica sukni zafalowała lekko wokół jej ciała, układając się wdzięcznie po bokach.
- Lordzie Black. - przywitała się, zanim postanowiła odpowiedzieć. Dygnęła nienagannie, po chwili już stojąc wyprostowana przed nim. Podbródek niezmiennie unosił lekko ku górze. Stalowo-błękitne spojrzenie uniosło się ku górze i zawisło na nim. - Wyjaśniłeś już swe intencje. - odpowiedziała na wypowiedziane przed chwilą w jej kierunku słowa. - Chciałeś w elegancki sposób rozłączyć nasze drogi. - przypominała mu uśmiechając się łagodnie, jednocześnie wskazując na to, że znów stał przed nią. Iskry zatańczyły w jej spojrzeniu. - Co mogę dla ciebie zrobić? - zapytała zaplatając dłonie przed sobą.
Nie potrzebowała szminki, żeby to robili.
Blacka dostrzegła wchodząc do kasyna. Nie wykonała jednak w jego kierunku nawet gestu, zgodnie z słowami, które wypowiedziała ostatnio - oddając mu jego spokój, którego przecież pragnął. Weszła do Kasyna pewnie, od razu odnajdując przyjaciółkę z którą objęły się ciepło i ruszyły w głąb sali. Jak co roku spodziewała się spotkać tutaj nie tylko ją, ale na razie nie dostrzegała znajomej twarzy. One zaś zawsze przychodziły odpowiednio wcześnie, by móc większość wieczoru wypełnić rozmowami. Śmiała się serdecznie, słuchając kolejnych opowieści kobiety. Aimée mimo upływu lat nie straciła swojego pierwiastka szaleństwa, posiadała też zdolność do snucia historii - zwłaszcza, jeśli była ich gwiazdą.
Jak co roku, co jakiś czasem Melisande zostawała sama - jeśli ojciec jej przyjaciółki odciągał ją koniecznie musząc kogoś przedstawić, uśmiechała się wtedy do niej, odnajdując sobie szybko zajęcie. Albo kierowała się w stronę w którą popychała ją ona, postanawiając za nią, co powinna dalej. Wędrowała z hrabianką czując na sobie spojrzenie, co jakiś czas pojawiał się w zasięgu jej wzroku, jednak nie zwracała go jego kierunku. Zerkała tam za to Aimée z chytrym uśmiechem i dłuższą pauzą w swojej kolejnej ze swoich historii informując ją o każdym dłuższym spojrzeniu.
I tak mijał wieczór, wśród rozmów o balecie, historiach przyjaciółki i rozmów na tematy które zawsze łączyły je obie i tak miał trwać, mając też zwyczajowo krótkie epizody rozłąki z których jeden nastał, gdy hrabia Delescluze, odciągnął od niej swoją córkę w innym kierunku. Przez chwilę odprowadzała ich spojrzeniem.
Drgnęła, lekko zaskoczona, brzmieniem jego głosu, który dobiegł zza niej. Kącik ust uniósł się ku górze, jednak opadł w momencie, gdy przekręciła ciało w jego stronę odrobinę, mocniej obracając głowę. Zmierzyła go uważnym spojrzeniem - już pierwsze zdanie, dawało jej informację. Skierowała się całkowicie ku niemu, pozwalając, by wypowiedział to, co ma na myśli. Spódnica sukni zafalowała lekko wokół jej ciała, układając się wdzięcznie po bokach.
- Lordzie Black. - przywitała się, zanim postanowiła odpowiedzieć. Dygnęła nienagannie, po chwili już stojąc wyprostowana przed nim. Podbródek niezmiennie unosił lekko ku górze. Stalowo-błękitne spojrzenie uniosło się ku górze i zawisło na nim. - Wyjaśniłeś już swe intencje. - odpowiedziała na wypowiedziane przed chwilą w jej kierunku słowa. - Chciałeś w elegancki sposób rozłączyć nasze drogi. - przypominała mu uśmiechając się łagodnie, jednocześnie wskazując na to, że znów stał przed nią. Iskry zatańczyły w jej spojrzeniu. - Co mogę dla ciebie zrobić? - zapytała zaplatając dłonie przed sobą.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Choć nie udało mu się ani razu pochwycić spojrzenia lady Rosier, tak co jakiś czas nawiązywał z czystego przypadku kontakt wzrokowy z towarzyszącą jej hrabianką Delescluze. Było to mocno irytujące, kiedy przy tych krótkich chwilach na twarzy Francuzki gościły rozbawione uśmiechy, w których odnajdywał również ślad pobłażliwości kierowanej w jego stronę. Dla spokoju swego ducha próbował nie dociekać co też córka ambasadora może sobie o nim myśleć, choć sam nie miał o sobie w tej chwili najlepszego mniemania. Snuł się jak cień, całą swą uwagę próbując skupiać na kolejnych rozmowach z ważnymi osobistościami, mimo to jego wzrok raz na jakiś czas uciekał bezwiednie w głąb wystawnej sali, w jakiej to się znajdował. Takie zachowanie było irracjonalne, nie było przecież żadnych powodów, przez które miałby się wstydzić swojej obecności na tym przyjęciu. I nie miał też powodów, aby uparcie obserwować sylwetkę lady Rosier. Nie tylko ona ubrała czerwoną suknię, a jednak to jej kreację zapamiętał najdokładniej. Prezentowała się w niej korzystnie, nie mógł temu zaprzeczyć, ale przecież jemu nie o to się rozchodziło. Wciąż czuł pewną niezręczność w jej towarzystwie i musiał temu jak najszybciej zaradzić. Kiedy wreszcie zebrał się w sobie, ruszył ku niej.
A jednak zdecydowała się zareagować na jego obecność i zwrócić ku niemu. Przez jego twarz przeszedł niezadowolony grymas, gdy został powitany ze swoistą lekkością, jakby jego osoba już całkiem przestała budzić w niej dyskomfort. Wiedział już przecież, że Melisande potrafi świetnie grać, a na podobnych spędach pilnowała się jeszcze bardziej, jak każda zresztą dama świadoma cudzych spojrzeń na sobie. Miała całkowitą rację, wtedy rzeczywiście kierowała nim chęć rozłączenia ich dróg. Gdyby nie bukiet czarnych róż, przestałby nad tym wszystkim rozmyślać. Gdyby tylko znał wcześniej ich znaczenie. To przez te durne kwiaty znajdował się w tej niekomfortowej sytuacji. Ponownie czuł się zobowiązany wobec szlachcianki z wrogiego rodu, a przecież rachunki były rzekomo wyrównane – oddał przecież jedno ze swych wspomnień.
Wcale nie gonię za tobą niczym wygłodniały pies. Jego własne słowa, wypowiedziane ponad miesiąc wcześniej w przestrzeni ministerialnego gabinetu, nagle uderzyły w niego z niezwykłą mocą. Szybko ich pożałował.
– Zbyt pospiesznie i śmiało zadecydowałem o rozłączeniu tych dróg, zapominając o czynniku przypadkowości dla większości naszych spotkań – niechętnie przyznał się do błędu, było to widać gołym okiem, jednak w ostateczności zrobił to, wskazując brak logiczności dla poczynionego przed nią postanowienia. – Dlatego chcę prosić o nadanie tamtym czarnym różom konkretnego znaczenia – zaczął spokojnie, pewnie, wierząc, że znajdująca się przed nim dama nie zrobi żadnej sceny. Gdyby tego chciała, uczyniłaby to już przy samym powitaniu. – Niech będzie to nowy początek. Z pewnością żadne z nas niczego nie zapomni i nie cofnie wypowiedzianych słów, jednak z czasem może uda się umniejszyć ich znaczenie – nie nastąpi to szybko, tego był pewien, chciał jednak naprawić w miarę możliwości całą tę relację. Być może było już za późno i szkody były już nieodwracalne, mimo to zamierzał spróbować. Liczył się z tym, że wyciągnięta przyjaźnie dłoń zostanie odrzucona. Czy sam nie wzgardził wcześniej dobrymi intencjami Rosierówny? Chciał powiedzieć coś więcej, jednak ponownie przy boku Melisande pojawiła się jej francuska towarzyszka.
– Hrabianko Delescluze – powitał ją z uprzejmością, choć w głębi duszy czuł ogromną niechęć do niej z powodu tego nagłego pojawienia się zaledwie po chwili nieobecności.
– Lordzie Black – odparła ze słodyczą. – Czy można wiedzieć jakie to ważkie kwestie sprowadziły lorda do mojej drogiej przyjaciółki?
– Chciałem poprosić lady Rosier o taniec i wciąż oczekuję odmowy z jej strony.
Spojrzał na Melisande z oczekiwaniem, rzucając jej niewypowiedziane wyzwanie. Przepędź mnie w tej chwili, żądało spojrzenie ciemnych oczu.
A jednak zdecydowała się zareagować na jego obecność i zwrócić ku niemu. Przez jego twarz przeszedł niezadowolony grymas, gdy został powitany ze swoistą lekkością, jakby jego osoba już całkiem przestała budzić w niej dyskomfort. Wiedział już przecież, że Melisande potrafi świetnie grać, a na podobnych spędach pilnowała się jeszcze bardziej, jak każda zresztą dama świadoma cudzych spojrzeń na sobie. Miała całkowitą rację, wtedy rzeczywiście kierowała nim chęć rozłączenia ich dróg. Gdyby nie bukiet czarnych róż, przestałby nad tym wszystkim rozmyślać. Gdyby tylko znał wcześniej ich znaczenie. To przez te durne kwiaty znajdował się w tej niekomfortowej sytuacji. Ponownie czuł się zobowiązany wobec szlachcianki z wrogiego rodu, a przecież rachunki były rzekomo wyrównane – oddał przecież jedno ze swych wspomnień.
Wcale nie gonię za tobą niczym wygłodniały pies. Jego własne słowa, wypowiedziane ponad miesiąc wcześniej w przestrzeni ministerialnego gabinetu, nagle uderzyły w niego z niezwykłą mocą. Szybko ich pożałował.
– Zbyt pospiesznie i śmiało zadecydowałem o rozłączeniu tych dróg, zapominając o czynniku przypadkowości dla większości naszych spotkań – niechętnie przyznał się do błędu, było to widać gołym okiem, jednak w ostateczności zrobił to, wskazując brak logiczności dla poczynionego przed nią postanowienia. – Dlatego chcę prosić o nadanie tamtym czarnym różom konkretnego znaczenia – zaczął spokojnie, pewnie, wierząc, że znajdująca się przed nim dama nie zrobi żadnej sceny. Gdyby tego chciała, uczyniłaby to już przy samym powitaniu. – Niech będzie to nowy początek. Z pewnością żadne z nas niczego nie zapomni i nie cofnie wypowiedzianych słów, jednak z czasem może uda się umniejszyć ich znaczenie – nie nastąpi to szybko, tego był pewien, chciał jednak naprawić w miarę możliwości całą tę relację. Być może było już za późno i szkody były już nieodwracalne, mimo to zamierzał spróbować. Liczył się z tym, że wyciągnięta przyjaźnie dłoń zostanie odrzucona. Czy sam nie wzgardził wcześniej dobrymi intencjami Rosierówny? Chciał powiedzieć coś więcej, jednak ponownie przy boku Melisande pojawiła się jej francuska towarzyszka.
– Hrabianko Delescluze – powitał ją z uprzejmością, choć w głębi duszy czuł ogromną niechęć do niej z powodu tego nagłego pojawienia się zaledwie po chwili nieobecności.
– Lordzie Black – odparła ze słodyczą. – Czy można wiedzieć jakie to ważkie kwestie sprowadziły lorda do mojej drogiej przyjaciółki?
– Chciałem poprosić lady Rosier o taniec i wciąż oczekuję odmowy z jej strony.
Spojrzał na Melisande z oczekiwaniem, rzucając jej niewypowiedziane wyzwanie. Przepędź mnie w tej chwili, żądało spojrzenie ciemnych oczu.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Pamiętała dokładnie ich ostatnie spotkanie. Pamiętała też wszystkie inne począwszy od tego, kiedy pierwszy raz zdecydował się zgarnąć jej czas dla siebie. Zgodziła się, sądząc, że czyni odpowiednio. Kolejnym razem była już rozsądniejsza, by później podjąć plan, którego koniec jeszcze nie nadszedł. Nie była pewna, czy zdecyduje się dzisiaj do niej podejść. Wiedziała, że nie odnajdzie specjalnie sposobności, by spotkać się z nią. Jednak zmuszony do tego okolicznościami takimi jak ten - stawał przed wyborem. A ten warunkowało wrażenie, które zostawiła i pytania, które zaszczepiła bardzo rozważnie.
I nie pomyliła się. Dowodem tego był on, kiedy stanął za nią. Choć musiała przyznać, że nie spodziewała się głębi, którą usłyszała w jego głosie mimowolnie zastanawiając się, czy zawsze mówił w ten sposób. Odwróciła się i pozwoliła, by jedna z jej brwi uniosła się na wypowiedziane przez niego słowa. Black przyznający się do błędu - tego nie oczekiwała. Przekrzywiła lekko głowę, słuchając kolejno padających wyrazów. Czarny bukiet - choć jak twierdził nie był niczym wielkim. Powracał ponownie. A fakt, iż sam odszukał znaczenie kwiatów świadczył, że nie tylko on ale i ona sama musiała zapaść mu w głowę na tyle mocno, by być niczym dręczące pragnienie, które należało zaspokoić. Gdy Alphard wypowiedział swoją propozycję pozwoliła, by zapadła między nimi cisza której tło wypełniała muzyka i szum rozmów innych osób. Przez chwilę mierzyła go uważnie, wydymając lekko usta i marszcząc brwi nie do końca pewna, czy mówił szczerze, czy po raz kolejny próbował z niej zakpić.
- Czy wraz z nowym początkiem staniesz się potulny jak puszek? - zadała więc pytanie chcąc zyskać więcej czasu do namysłu. Wszak wiedzieli już, że nie jest wygłodniałym psem, czyż nie?
Jednak nie zyskała go, zaskoczona nagłym powrotem przyjaciółki. Rozmowa którą prowadzili została przerwana. Nie zdziwiło ją pytanie kobiety, słyszała je więcej niż raz, o dziwo ono samo otwierało zawsze inne możliwości. To odpowiedź Blacka przywołała do jego kanciastej twarzy jasne spojrzenie. Uchyliła lekko usta, spodziewając się, że Aimée zwyczajowo zdąży odpowiedzieć przed nią.
- Lady Rosier nie odmówi - zatańczy. - wypadło z różowych warg francuskiej hrabianki. Która obdarzyła nienagannym - z pewnością chwytającym serce nie jednego mężczyznę - uśmiechem.
- Zatańczę. - potwierdziła Melisande, nie odciągając spojrzenia od Alpharda. Łagodny uśmiech nie spłynął z jej twarzy, a w oczach nadal błyszczały iskry. Nie wyglądała, jakby dostrzegła rozkaz płynący z jego spojrzenia. A może zwyczajnie go zignorowała. Powoli odsunęła wzrok spoglądając na przyjaciółkę. - Étienne? - zapytała spoglądając na nią.
- Jeszcze gra, kochana, zresztą musimy poczekać na jego ojca. - zauważyła spokojnie hrabianka. Melisande przesunęła spojrzeniem po sali lustrując obecnych, na chwilę zawiesiła je na Blacku. Westchnęła lekko.
- Nie widzę logiki w tym szaleństwie. To mu urąga. - zadecydowała spoglądając na Aimée która cofnęła się o krok spoglądając gdzieś w bok na krótką chwilę.
- To mu pomaga. A przynajmniej tak twierdzi. Zapytam go jeszcze, jednak wiesz jaki jest, gdy coś postanowi. A ty się zgodziłaś, Mellie. - przypomniała i wiedziała, że uderzyła w odpowiednią strunę. Melisande wywróciła lekko oczami. Aimée spojrzała na Alpharda, dygając przed nim, by odwrócić się na pięcie i odejść.
Zgodziła się, rzeczywiście było to prawdą z którą lady Rosier nie miała jak walczyć, odprowadziła kawałek spojrzeniem przyjaciółkę. Odwróciła się na powrót w kierunku Alpharda, zdawać by się mogło nie przejęta, zaistniałą przed chwilą rozmową. Przywołała na usta uśmiech, dzięki któremu twarz rozjaśniała jej bardziej.
- Zatańczmy więc, lordzie Black. - stwierdziła wyciągając dłoń, czekając aż nie poprowadzi jej na parkiet.
I nie pomyliła się. Dowodem tego był on, kiedy stanął za nią. Choć musiała przyznać, że nie spodziewała się głębi, którą usłyszała w jego głosie mimowolnie zastanawiając się, czy zawsze mówił w ten sposób. Odwróciła się i pozwoliła, by jedna z jej brwi uniosła się na wypowiedziane przez niego słowa. Black przyznający się do błędu - tego nie oczekiwała. Przekrzywiła lekko głowę, słuchając kolejno padających wyrazów. Czarny bukiet - choć jak twierdził nie był niczym wielkim. Powracał ponownie. A fakt, iż sam odszukał znaczenie kwiatów świadczył, że nie tylko on ale i ona sama musiała zapaść mu w głowę na tyle mocno, by być niczym dręczące pragnienie, które należało zaspokoić. Gdy Alphard wypowiedział swoją propozycję pozwoliła, by zapadła między nimi cisza której tło wypełniała muzyka i szum rozmów innych osób. Przez chwilę mierzyła go uważnie, wydymając lekko usta i marszcząc brwi nie do końca pewna, czy mówił szczerze, czy po raz kolejny próbował z niej zakpić.
- Czy wraz z nowym początkiem staniesz się potulny jak puszek? - zadała więc pytanie chcąc zyskać więcej czasu do namysłu. Wszak wiedzieli już, że nie jest wygłodniałym psem, czyż nie?
Jednak nie zyskała go, zaskoczona nagłym powrotem przyjaciółki. Rozmowa którą prowadzili została przerwana. Nie zdziwiło ją pytanie kobiety, słyszała je więcej niż raz, o dziwo ono samo otwierało zawsze inne możliwości. To odpowiedź Blacka przywołała do jego kanciastej twarzy jasne spojrzenie. Uchyliła lekko usta, spodziewając się, że Aimée zwyczajowo zdąży odpowiedzieć przed nią.
- Lady Rosier nie odmówi - zatańczy. - wypadło z różowych warg francuskiej hrabianki. Która obdarzyła nienagannym - z pewnością chwytającym serce nie jednego mężczyznę - uśmiechem.
- Zatańczę. - potwierdziła Melisande, nie odciągając spojrzenia od Alpharda. Łagodny uśmiech nie spłynął z jej twarzy, a w oczach nadal błyszczały iskry. Nie wyglądała, jakby dostrzegła rozkaz płynący z jego spojrzenia. A może zwyczajnie go zignorowała. Powoli odsunęła wzrok spoglądając na przyjaciółkę. - Étienne? - zapytała spoglądając na nią.
- Jeszcze gra, kochana, zresztą musimy poczekać na jego ojca. - zauważyła spokojnie hrabianka. Melisande przesunęła spojrzeniem po sali lustrując obecnych, na chwilę zawiesiła je na Blacku. Westchnęła lekko.
- Nie widzę logiki w tym szaleństwie. To mu urąga. - zadecydowała spoglądając na Aimée która cofnęła się o krok spoglądając gdzieś w bok na krótką chwilę.
- To mu pomaga. A przynajmniej tak twierdzi. Zapytam go jeszcze, jednak wiesz jaki jest, gdy coś postanowi. A ty się zgodziłaś, Mellie. - przypomniała i wiedziała, że uderzyła w odpowiednią strunę. Melisande wywróciła lekko oczami. Aimée spojrzała na Alpharda, dygając przed nim, by odwrócić się na pięcie i odejść.
Zgodziła się, rzeczywiście było to prawdą z którą lady Rosier nie miała jak walczyć, odprowadziła kawałek spojrzeniem przyjaciółkę. Odwróciła się na powrót w kierunku Alpharda, zdawać by się mogło nie przejęta, zaistniałą przed chwilą rozmową. Przywołała na usta uśmiech, dzięki któremu twarz rozjaśniała jej bardziej.
- Zatańczmy więc, lordzie Black. - stwierdziła wyciągając dłoń, czekając aż nie poprowadzi jej na parkiet.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Wcale nie wydawała się zaskoczona jego podejściem, zapewne poinformowana o posyłanych w jej stronę spojrzeniach. Nie potrafił rozstrzygnąć, czy był z prowadzeniem przez siebie tej obserwacji zbyt oczywisty, czy może jednak to córka ambasadora okazała się wyjątkowo spostrzegawcza. Dla spokoju własnego ducha wolał odrzucić opcję o czytelności jego zachowań. Zatem lady Rosier była gotowa na rozmowę, jednak niespodziewany dla niej okazał się jej charakter, co było widoczne w głębi jasnego spojrzenia. Przyglądała mu się podejrzliwie, po wszystkich wcześniejszych spotkaniach nauczona ostrożności wobec jego osoby. Żałował, że obecne okoliczności nie sprzyjały do końca prowadzeniu swobodnych rozmów. Zbyt wiele osób nadstawiało uszy w oczekiwaniu na pochwycenie tematu do plotek. Przybycie francuskiej hrabianki również ograniczało znacząco możliwość wypowiedzenia myśli bardziej otwarcie.
Liczył się z odmową i przyjąłby ją z godnością, jednak spotkało go zaskoczenie. Kolejny raz jego założenia okazały się błędne. Pochylił jedynie czoło przed przyszłą partnerką w tańcu w ramach wdzięczności, jak nauczono go czynić już w dzieciństwie podczas pierwszej lekcji tańca. Potem czekał uprzejmie, starając się nie przesłuchiwać wymianie zdań, jaka miała miejsce pomiędzy kobietami, jednak jego ciekawość poczęła narastać wraz z kolejnymi wzmiankami o nieznanym mu mężczyźnie. Kim tak właściwie był ten cały Étienne? Zapytać o to tak po prostu nie wypadało. Musiał o tym zapomnieć i skupić się na czekającym go zadaniu – tańcu.
Ostrożnie pochwycił wyciągniętą ku niemu przychylnie kobiecą dłoń i poprowadził lady Rosier w stronę parkietu, gdzie tańczące pary stopniowo ustawały w swych popisach wraz z dobiegającym końca utworem. Mieli zatem jeszcze chwilę, aby zamienić ze sobą kilka zdań, a przynajmniej na to liczył Black, nim zacznie być grany przez orkiestrę kolejny walc, w który chciał wejść od samego początku.
– Nie odmówiłaś mi tańca – stwierdził z czymś ciężkim w głosie, marszcząc przy tym brwi, ukazując w pewnym stopniu swoje niedowierzanie, jak również podejrzliwość. – Dlaczego? – pytał, ponieważ naprawdę chciał wiedzieć. Poznanie jej motywów było dla niego istotne, kiedy jego własne wcale już Melisande nie obchodziły. Zgodziła się tylko z powodu przedwcześnie rzuconych słów akceptacji przez przyjaciółkę? Trudno mu było oszacować, czy hrabianka Delescluze uczyniła to w ramach zaczepki, czy może ubiegła jedynie lady Rosier, ponieważ znała ją tak doskonale, iż wiedziała z góry, co ta odpowie.
Orkiestra na krótką chwilę ucichła, tancerze nagrodzeni zostali oklaskami. Dobrały się nowe pary i weszły na parkiet, w tym również oni. Czuł, że przyciągnęli spojrzenia – lord Black wprowadzający na parkiet lady Rosier, prawdziwy ewenement. Muzyka znów przeszyła powietrze, dając możliwość ruszenia w rytm walca. Przyjął odpowiednią postawę, budując ramę dla walca angielskiego. Prawą dłoń ułożył pod lewym ramieniem szlachcianki, lewą zaś ujął kobiecą prawą dłoń, ramiona trzymając idealnie wyprostowane i łokcie sztywne. Ich ciała znajdowały się blisko siebie, jednak nie stykały ze sobą. Alphard zamierzał poprowadzić partnerkę jak najlepiej potrafił, wciągając ich w taneczny wir.
– Odnośnie zadanego przez ciebie pytania, muszę zaprzeczyć – rzucił w jej stronę, jednak rezygnując w dumnie uniesionego podbródka, woląc przyglądać się jej twarzy. Dyskutowanie podczas tańca nie było w jego mniemaniu żadnym naruszeniem i nie sprawiało mi nigdy większych trudności, choć z niewieloma damami miał okazję prowadzić rozmowy w ruchu. – Potulność niezbyt do mnie pasuje – jakby na potwierdzenie swych słów zainicjował pierwszy obrót w prawo. W pełni kontrolował ich ruch w tańcu, dzięki czemu podstawowa figura została wykonana płynnie.
Liczył się z odmową i przyjąłby ją z godnością, jednak spotkało go zaskoczenie. Kolejny raz jego założenia okazały się błędne. Pochylił jedynie czoło przed przyszłą partnerką w tańcu w ramach wdzięczności, jak nauczono go czynić już w dzieciństwie podczas pierwszej lekcji tańca. Potem czekał uprzejmie, starając się nie przesłuchiwać wymianie zdań, jaka miała miejsce pomiędzy kobietami, jednak jego ciekawość poczęła narastać wraz z kolejnymi wzmiankami o nieznanym mu mężczyźnie. Kim tak właściwie był ten cały Étienne? Zapytać o to tak po prostu nie wypadało. Musiał o tym zapomnieć i skupić się na czekającym go zadaniu – tańcu.
Ostrożnie pochwycił wyciągniętą ku niemu przychylnie kobiecą dłoń i poprowadził lady Rosier w stronę parkietu, gdzie tańczące pary stopniowo ustawały w swych popisach wraz z dobiegającym końca utworem. Mieli zatem jeszcze chwilę, aby zamienić ze sobą kilka zdań, a przynajmniej na to liczył Black, nim zacznie być grany przez orkiestrę kolejny walc, w który chciał wejść od samego początku.
– Nie odmówiłaś mi tańca – stwierdził z czymś ciężkim w głosie, marszcząc przy tym brwi, ukazując w pewnym stopniu swoje niedowierzanie, jak również podejrzliwość. – Dlaczego? – pytał, ponieważ naprawdę chciał wiedzieć. Poznanie jej motywów było dla niego istotne, kiedy jego własne wcale już Melisande nie obchodziły. Zgodziła się tylko z powodu przedwcześnie rzuconych słów akceptacji przez przyjaciółkę? Trudno mu było oszacować, czy hrabianka Delescluze uczyniła to w ramach zaczepki, czy może ubiegła jedynie lady Rosier, ponieważ znała ją tak doskonale, iż wiedziała z góry, co ta odpowie.
Orkiestra na krótką chwilę ucichła, tancerze nagrodzeni zostali oklaskami. Dobrały się nowe pary i weszły na parkiet, w tym również oni. Czuł, że przyciągnęli spojrzenia – lord Black wprowadzający na parkiet lady Rosier, prawdziwy ewenement. Muzyka znów przeszyła powietrze, dając możliwość ruszenia w rytm walca. Przyjął odpowiednią postawę, budując ramę dla walca angielskiego. Prawą dłoń ułożył pod lewym ramieniem szlachcianki, lewą zaś ujął kobiecą prawą dłoń, ramiona trzymając idealnie wyprostowane i łokcie sztywne. Ich ciała znajdowały się blisko siebie, jednak nie stykały ze sobą. Alphard zamierzał poprowadzić partnerkę jak najlepiej potrafił, wciągając ich w taneczny wir.
– Odnośnie zadanego przez ciebie pytania, muszę zaprzeczyć – rzucił w jej stronę, jednak rezygnując w dumnie uniesionego podbródka, woląc przyglądać się jej twarzy. Dyskutowanie podczas tańca nie było w jego mniemaniu żadnym naruszeniem i nie sprawiało mi nigdy większych trudności, choć z niewieloma damami miał okazję prowadzić rozmowy w ruchu. – Potulność niezbyt do mnie pasuje – jakby na potwierdzenie swych słów zainicjował pierwszy obrót w prawo. W pełni kontrolował ich ruch w tańcu, dzięki czemu podstawowa figura została wykonana płynnie.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Kasyno Crockfords
Szybka odpowiedź