Reszta domu
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
Reszta domu
Czyli salon połączony z jadalnią i osobnym wejściem do kuchni oraz wyjściem do ogrodu. W salonie dodatkowo znajduje się prywatna biblioteczka wujka i mnóstwo kwiatów.
[bylobrzydkobedzieladnie]
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Ostatnio zmieniony przez Solene Baudelaire dnia 27.05.17 12:44, w całości zmieniany 1 raz
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
|10 kwietnia, wieczór
Bardzo lubiła wieczory, w które była sama w domu. Pozwalała sobie na swobodę, której nie za bardzo mogła prezentować przed wujostwem lub pracowała do późna nocy w dowolnym miejscu domu ze świadomością, że nikogo nie obudzi przypadkowym wywróceniem krzesła, czy zrzuceniem wieszaków, co zdarzało jej się dość często. Dziś, wykręcając się od wyjścia do zaprzyjaźnionych znajomych bólem głowy, za cel obrała sobie salon, za którym zresztą nie bardzo przepadała. W jej pokrętnej logice w tym miejscu przepływały złe siły, które przez błędne ustawienie mebli, kiepsko wpływały na pracę, ale za to tutaj miała dostęp do ogrodu i dużego stołu, którego brakowało jej w pokoju. Dlatego teraz całe pomieszczenie znajdowało się w próbkach materiałów, rozmaitych dodatkach i koronkach, nie wspominając o zaczętych i niedokończonych projektach rozłożonych na stole.
Zadziwiający był zresztą jej strój, składający się ze spodni i koszuli - w końcu żadna ze znanych jej dam nie nosiła tego typu ubrań, a ona, jako dyktatorka mody, tym bardziej nie powinna ich mieć nawet w swojej garderobie. Solene jednak miała specyficzny pogląd na kwestię ubioru, a czas spędzony we Francji, Hogsmeade i Londynie przeznaczyła na skrupulatną obserwację otoczenia, niekoniecznie składającego się z części magicznej. Wiedziała, że w magicznym półświatku spodnie u kobiet nie są zbyt mile widziane i przede wszystkim wywołują niesmak, szok, czy blisko tego położone uczucia, ale za to były niesamowicie wygodne i praktyczne! Zwłaszcza, gdy chodziła w nich po domu, wykonując kilka czynności na raz poprzez szycie, noszenie materiałów, malowanie i w międzyczasie kręcenie się w kółko po pokojach dla odpoczynku i inspiracji, co w długiej sukience było niemal niemożliwe. Na co dzień co prawda nosiła się godnie i z klasą, ale praca z zahaczającym się przy każdym ruchu materiałem skutecznie utrudniała jej życie. Bo Solene nie pracowała jak normalny człowiek siedząc na krześle, a siedząc na ziemi.
W drodze wyjątku teraz akurat siedziała na stołku w przejściu między salonem a ogrodem, dzierżąc dzielnie w dłoni szkicownik i kieliszek wina, które skradła wujostwu z barku w salonie. Próbowała zaprojektować kilka sukien ślubnych mając na uwadze to, że sezon ślubny powoli się rozpoczynał; to właśnie w tym okresie zawsze miała najmniej czasu, życia i wszystkiego, jednak jak na złość nie mogła połączyć obu wizji w jedną spójną całość - dlatego też zaczęła wpatrywać się bezsensownie przed siebie, w migające wokół krzaka robaczki świętojańskie, zupełnie tracąc kontakt z otoczeniem.
Bardzo lubiła wieczory, w które była sama w domu. Pozwalała sobie na swobodę, której nie za bardzo mogła prezentować przed wujostwem lub pracowała do późna nocy w dowolnym miejscu domu ze świadomością, że nikogo nie obudzi przypadkowym wywróceniem krzesła, czy zrzuceniem wieszaków, co zdarzało jej się dość często. Dziś, wykręcając się od wyjścia do zaprzyjaźnionych znajomych bólem głowy, za cel obrała sobie salon, za którym zresztą nie bardzo przepadała. W jej pokrętnej logice w tym miejscu przepływały złe siły, które przez błędne ustawienie mebli, kiepsko wpływały na pracę, ale za to tutaj miała dostęp do ogrodu i dużego stołu, którego brakowało jej w pokoju. Dlatego teraz całe pomieszczenie znajdowało się w próbkach materiałów, rozmaitych dodatkach i koronkach, nie wspominając o zaczętych i niedokończonych projektach rozłożonych na stole.
Zadziwiający był zresztą jej strój, składający się ze spodni i koszuli - w końcu żadna ze znanych jej dam nie nosiła tego typu ubrań, a ona, jako dyktatorka mody, tym bardziej nie powinna ich mieć nawet w swojej garderobie. Solene jednak miała specyficzny pogląd na kwestię ubioru, a czas spędzony we Francji, Hogsmeade i Londynie przeznaczyła na skrupulatną obserwację otoczenia, niekoniecznie składającego się z części magicznej. Wiedziała, że w magicznym półświatku spodnie u kobiet nie są zbyt mile widziane i przede wszystkim wywołują niesmak, szok, czy blisko tego położone uczucia, ale za to były niesamowicie wygodne i praktyczne! Zwłaszcza, gdy chodziła w nich po domu, wykonując kilka czynności na raz poprzez szycie, noszenie materiałów, malowanie i w międzyczasie kręcenie się w kółko po pokojach dla odpoczynku i inspiracji, co w długiej sukience było niemal niemożliwe. Na co dzień co prawda nosiła się godnie i z klasą, ale praca z zahaczającym się przy każdym ruchu materiałem skutecznie utrudniała jej życie. Bo Solene nie pracowała jak normalny człowiek siedząc na krześle, a siedząc na ziemi.
W drodze wyjątku teraz akurat siedziała na stołku w przejściu między salonem a ogrodem, dzierżąc dzielnie w dłoni szkicownik i kieliszek wina, które skradła wujostwu z barku w salonie. Próbowała zaprojektować kilka sukien ślubnych mając na uwadze to, że sezon ślubny powoli się rozpoczynał; to właśnie w tym okresie zawsze miała najmniej czasu, życia i wszystkiego, jednak jak na złość nie mogła połączyć obu wizji w jedną spójną całość - dlatego też zaczęła wpatrywać się bezsensownie przed siebie, w migające wokół krzaka robaczki świętojańskie, zupełnie tracąc kontakt z otoczeniem.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Miał wrażenie, że o czymś zapomniał. I nie było to bynajmniej uczucie nowe, a raczej snujące się za nim niczym cień. Był już wieczór, Alexander wstał parę godzin wcześniej po dość niespokojnym odsypianiu jednego z nocnych dyżurów i w obecnym momencie kręcił się po domu bez większego celu. Za cztery dni o tej porze miał znaleźć się w zupełnie innym miejscu i zmienić swoje życie diametralnie. Próba. Zakon. Misja. Misja?
- No jasne - powiedział na głos i odchylając głowę do tyłu, zerkając na sufit. Mimo dobrej pamięci o rzeczach niezwykle oczywistych szło mu zapomnieć najłatwiej. Sprężystym krokiem pokonując po dwa stopnie schodów na raz z salonu przeniósł się do własnej sypialni. Z rozmachem otworzył drzwi szafy i wyciągając różdżkę rzucił krótkie Accio. Ubrania zaszeleściły mnogością materiałów, kiedy gdzieś z tylnych partii mebla do Selwyna przyleciał płaszcz. Czarodziej złapał go w locie, zaciskając palce na grubej, lekko sztywnej skórze. Uniósł go wyżej i końcem różdżki poruszył lewym rękawem - czy też raczej bardziej adekwatnie, smętną pozostałością lewego rękawa. Westchnął, zastanawiając się ileż to miesięcy jego ulubiony płaszcz na niebezpieczne wojaże leżał odłogiem w tej szafie, kiedy wkrótce miał mu być najprawdopodobniej znów potrzebny. Nawet szybciej niż znów.
Zadziałał pod wpływem impulsu, zarzucając na siebie pół formalną, delikatne zmugolszczoną poprzez obecność koszuli i kamizelki na guziki kreację w karmelowo-błękitnych barwach. W pomieszczeniu rozbrzmiał trzask charakterystyczny dla teleportacji i Selwyn zniknął z Chelmsford, w mgnieniu oka pojawiając się na londyńskim Lavender Hill, w cieniu bocznej uliczki skrytej przed ciekawskim wzrokiem przechodniów. Po przejściu kilkuset metrów, przyciskając płaszcz do siebie wszedł raźnie na ganek domu i uniósł rękę, by zapukać. Gdy jego kłykcie spotkały się z twardym drewnem wejściowych drzwi te uciekły spod jego dłoni. Alexandere rozejrzał się niepewnie na prawo i lewo, po czym wślizgnął się do domostwa, wyciągając różdżkę. Bezdźwięcznie rzucił Reparo na najwyraźniej popsuty zamek, który ustąpił zbyt łatwo by szlachcic mógł być spokojny. Zaczął jak najciszej przemieszczać się wgłąb domu z różdżką uniesioną, gotów do natychmiastowej reakcji. Jednakże kiedy wyjrzał zza futryny, która prowadziła do salonu wyraźnie odprężył się i opuścił oręż, chowając go ostatecznie do pochewki w wierzchniej szacie. Solene siedziała cała i zdrowa w salonie, zwrócona doń plecami, całkowicie nieświadoma obecności uzdrowiciela. Mógłby teoretycznie wrócić się na ganek i zapukać raz jeszcze, lecz wtedy niczego by to nie nauczyło pięknej krawcowej. Zapukał więc cicho we framugę, stojąc w wejściu z firmowym półuśmieszkiem.
- Dobry wieczór, Solange - powiedział po francusku swoim miękkim głosem, w którym dawało się wyczuć delikatne rozbawienie. Nie umknął mu oryginalny ubiór panny Baudelaire, w którym bądź co bądź prezentowała się nad wyraz ciekawie. Miał jednak dość taktu by nie przypatrywać się spodniom, a może w szczególności jej samej zbyt długo. Zawsze dbał o to, aby nie krepować ludzi swoim spojrzeniem, które z każdym dniem uzdrowicielskiego kursu nabierało coraz większej przenikliwości; nawet, jeżeli widok był nad wyraz miły dla oka.
- Jeżeli mogę pozwolić sobie na tę śmiałość, to w tych czasach przykładałbym więcej uwagi niż dotychczas do zamykania drzwi i sprawdzania, czy zamek jest w pełni sprawny - dodał, wciąż posługując się ojczystą mową kobiety, okraszając swoją wypowiedź wymownym spojrzeniem spod lekko uniesionej brwi. Bezpieczeństwo przede wszystkim.
- No jasne - powiedział na głos i odchylając głowę do tyłu, zerkając na sufit. Mimo dobrej pamięci o rzeczach niezwykle oczywistych szło mu zapomnieć najłatwiej. Sprężystym krokiem pokonując po dwa stopnie schodów na raz z salonu przeniósł się do własnej sypialni. Z rozmachem otworzył drzwi szafy i wyciągając różdżkę rzucił krótkie Accio. Ubrania zaszeleściły mnogością materiałów, kiedy gdzieś z tylnych partii mebla do Selwyna przyleciał płaszcz. Czarodziej złapał go w locie, zaciskając palce na grubej, lekko sztywnej skórze. Uniósł go wyżej i końcem różdżki poruszył lewym rękawem - czy też raczej bardziej adekwatnie, smętną pozostałością lewego rękawa. Westchnął, zastanawiając się ileż to miesięcy jego ulubiony płaszcz na niebezpieczne wojaże leżał odłogiem w tej szafie, kiedy wkrótce miał mu być najprawdopodobniej znów potrzebny. Nawet szybciej niż znów.
Zadziałał pod wpływem impulsu, zarzucając na siebie pół formalną, delikatne zmugolszczoną poprzez obecność koszuli i kamizelki na guziki kreację w karmelowo-błękitnych barwach. W pomieszczeniu rozbrzmiał trzask charakterystyczny dla teleportacji i Selwyn zniknął z Chelmsford, w mgnieniu oka pojawiając się na londyńskim Lavender Hill, w cieniu bocznej uliczki skrytej przed ciekawskim wzrokiem przechodniów. Po przejściu kilkuset metrów, przyciskając płaszcz do siebie wszedł raźnie na ganek domu i uniósł rękę, by zapukać. Gdy jego kłykcie spotkały się z twardym drewnem wejściowych drzwi te uciekły spod jego dłoni. Alexandere rozejrzał się niepewnie na prawo i lewo, po czym wślizgnął się do domostwa, wyciągając różdżkę. Bezdźwięcznie rzucił Reparo na najwyraźniej popsuty zamek, który ustąpił zbyt łatwo by szlachcic mógł być spokojny. Zaczął jak najciszej przemieszczać się wgłąb domu z różdżką uniesioną, gotów do natychmiastowej reakcji. Jednakże kiedy wyjrzał zza futryny, która prowadziła do salonu wyraźnie odprężył się i opuścił oręż, chowając go ostatecznie do pochewki w wierzchniej szacie. Solene siedziała cała i zdrowa w salonie, zwrócona doń plecami, całkowicie nieświadoma obecności uzdrowiciela. Mógłby teoretycznie wrócić się na ganek i zapukać raz jeszcze, lecz wtedy niczego by to nie nauczyło pięknej krawcowej. Zapukał więc cicho we framugę, stojąc w wejściu z firmowym półuśmieszkiem.
- Dobry wieczór, Solange - powiedział po francusku swoim miękkim głosem, w którym dawało się wyczuć delikatne rozbawienie. Nie umknął mu oryginalny ubiór panny Baudelaire, w którym bądź co bądź prezentowała się nad wyraz ciekawie. Miał jednak dość taktu by nie przypatrywać się spodniom, a może w szczególności jej samej zbyt długo. Zawsze dbał o to, aby nie krepować ludzi swoim spojrzeniem, które z każdym dniem uzdrowicielskiego kursu nabierało coraz większej przenikliwości; nawet, jeżeli widok był nad wyraz miły dla oka.
- Jeżeli mogę pozwolić sobie na tę śmiałość, to w tych czasach przykładałbym więcej uwagi niż dotychczas do zamykania drzwi i sprawdzania, czy zamek jest w pełni sprawny - dodał, wciąż posługując się ojczystą mową kobiety, okraszając swoją wypowiedź wymownym spojrzeniem spod lekko uniesionej brwi. Bezpieczeństwo przede wszystkim.
Wpatrywała się bezsensownie przed siebie, nie mogąc się skupić na tym jednym postawionym sobie zadaniu. Doszła nawet do wniosku, że może powinna sobie dzisiaj odpuścić i powrócić do pokoju, żeby wreszcie się wyspać, bądź nadrobić zaczętą książkę, ale wgapianie się w świetliki klarowało powoli w jej głowie nowy pomysł. Zamglona wizja, w miarę myślenia, stawała się coraz bardziej wykonalna, innowacyjna i faktycznie, nie usłyszała otwierających się drzwi ani kroków na korytarzu, wyraźnie pochłonięta kreśleniem kolejnych linii na zapisanym w dużej mierze kawałku pergaminu. Dopiero pukanie we framugę wyrwało ją z chwilowego zamyślenia, skutkując upuszczeniem kieliszka z winem i zerwaniem się na równe nogi.
- Alexander! Wystraszyłeś mnie! – Jęknęła żałośnie, po francusku, zdziwiona jego widokiem, choć znacznie bardziej w tej chwili interesowała się skaleczonym palcem bosej stopy, który w wyniku nagłego zrywu trafił na odłamek kieliszka. I chociaż piekło, powodując niemiłe mrowienie w stopie, z należytą kulturą zacisnęła zęby, przemilczając tę kwestię. Nie rozumiała tej nagłej wizyty, zastanawiając się czy przypadkiem o czymś nie zapomniała, jednak trzymane w jego rękach zawiniątko uświadomiło jej, że sprawa była niecierpiąca zwłoki. A ona w większości takich przypadków przyjmowała klientów poza kolejnością i po godzinach pracy.
- Zamek jest zepsuty? A to dziwne, wuj nic nie wspominał, chociaż wychodził niedawno. – Nie przypominała sobie bynajmniej by zawracał jej głowę takim detalem jak zepsuty zamek, bo uznawała, że gdyby ktoś chciał się dostać do środka, to zrobiłby to i napotykając zamknięte drzwi, więc czym miała się przejmować? Nie sądziła, że wujostwo nałożyło na dom zaklęcia ochronne, dlatego tym bardziej nie zamierzała zmieniać zdania. - W każdym razie, dobrze, że postanowiłeś złożyć mi wizytę – inaczej żyłabym w błogiej nieświadomości. – Wzruszyła wątłymi ramionami, podchodząc powoli do lorda Selwyna, a dokładniej utykając, co zbywała uprzejmym uśmiechem i zaciśniętymi do granic możliwości zębami. Bałagan postanowiła posprzątać później lub w międzyczasie, nie poświęcając mu więcej uwagi niż było wymagane; najważniejsze zresztą było i tak to, że wino nie zamoczyło jej projektów kreślonych z wielkim namaszczeniem i skrupulatnością, której wielu mogło pozazdrościć, a także to, że nie pozostawiała za sobą strużki cennej krwi.
- Co się stało? Nie sądzę, że przyszedłeś bez powodu. A może się mylę? - Uniosła wymownie jedną z ładnie zakreślonych brwi; czuła się przy nim jak skrzat, ze względu na dzielącą ich różnicę wzrostu, zwiększającą się zwłaszcza teraz, kiedy nie miała na sobie butów, jednak nie przeszkadzało jej to szczególnie. Wysunęła ręce po płaszcz, który z wrodzoną delikatnością motyla chwyciła, by móc ocenić straty. Podarty rękaw nie wyglądał najlepiej, w zasadzie w ogóle nie wyglądał i nie przypominał rękawa.
- Pogryzły cię psidwaki? Nie wygląda to na zwykłe zahaczenie o krzak. - Uznała pół żartem pół serio, chociaż nie była przekonana, czy jest w stanie odratować takie zniszczenie. O swoim absurdalnym, jak na te czasy, stroju najwyraźniej chwilowo zapomniała, w wyniku całego zamieszania.
- Alexander! Wystraszyłeś mnie! – Jęknęła żałośnie, po francusku, zdziwiona jego widokiem, choć znacznie bardziej w tej chwili interesowała się skaleczonym palcem bosej stopy, który w wyniku nagłego zrywu trafił na odłamek kieliszka. I chociaż piekło, powodując niemiłe mrowienie w stopie, z należytą kulturą zacisnęła zęby, przemilczając tę kwestię. Nie rozumiała tej nagłej wizyty, zastanawiając się czy przypadkiem o czymś nie zapomniała, jednak trzymane w jego rękach zawiniątko uświadomiło jej, że sprawa była niecierpiąca zwłoki. A ona w większości takich przypadków przyjmowała klientów poza kolejnością i po godzinach pracy.
- Zamek jest zepsuty? A to dziwne, wuj nic nie wspominał, chociaż wychodził niedawno. – Nie przypominała sobie bynajmniej by zawracał jej głowę takim detalem jak zepsuty zamek, bo uznawała, że gdyby ktoś chciał się dostać do środka, to zrobiłby to i napotykając zamknięte drzwi, więc czym miała się przejmować? Nie sądziła, że wujostwo nałożyło na dom zaklęcia ochronne, dlatego tym bardziej nie zamierzała zmieniać zdania. - W każdym razie, dobrze, że postanowiłeś złożyć mi wizytę – inaczej żyłabym w błogiej nieświadomości. – Wzruszyła wątłymi ramionami, podchodząc powoli do lorda Selwyna, a dokładniej utykając, co zbywała uprzejmym uśmiechem i zaciśniętymi do granic możliwości zębami. Bałagan postanowiła posprzątać później lub w międzyczasie, nie poświęcając mu więcej uwagi niż było wymagane; najważniejsze zresztą było i tak to, że wino nie zamoczyło jej projektów kreślonych z wielkim namaszczeniem i skrupulatnością, której wielu mogło pozazdrościć, a także to, że nie pozostawiała za sobą strużki cennej krwi.
- Co się stało? Nie sądzę, że przyszedłeś bez powodu. A może się mylę? - Uniosła wymownie jedną z ładnie zakreślonych brwi; czuła się przy nim jak skrzat, ze względu na dzielącą ich różnicę wzrostu, zwiększającą się zwłaszcza teraz, kiedy nie miała na sobie butów, jednak nie przeszkadzało jej to szczególnie. Wysunęła ręce po płaszcz, który z wrodzoną delikatnością motyla chwyciła, by móc ocenić straty. Podarty rękaw nie wyglądał najlepiej, w zasadzie w ogóle nie wyglądał i nie przypominał rękawa.
- Pogryzły cię psidwaki? Nie wygląda to na zwykłe zahaczenie o krzak. - Uznała pół żartem pół serio, chociaż nie była przekonana, czy jest w stanie odratować takie zniszczenie. O swoim absurdalnym, jak na te czasy, stroju najwyraźniej chwilowo zapomniała, w wyniku całego zamieszania.
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
- Wystraszenie cię nie było moim celem, wybacz mi proszę - powiedział skruszony, gdy brzęk rozbijanego szkła i krzyk czarownicy już ustały. Zauważył to, jak mięśnie jej twarzy stężały, nie był jednakże w stanie zawyrokować co też było tego przyczyną, nim nie przemieściła się w jego kierunku. Niewielkie smużki krwi pozostawiane na dywanie w każdym z miejsc, w których postawiła stopę przesądziły o tym, że miał rację. nadepnęła na odłamek szkła, który najprawdopodobniej teraz wbijał się milimetr po milimetrze dalej w palec, powodując ból. Ona jednak zachowała spokój i czysty profesjonalizm, mimo iż Selwyn nachodził ją całkowicie niezapowiedziany i to o dość już późnej porze.
- Będąc już całkowicie nietaktownym pozwoliłem sobie zająć się tą usterką - przyznał się, nadal wodząc spojrzeniem od Solene, poprzez jej stopę i dywan aż po zbity kieliszek. Kiedy zapytała uniósł spojrzenie na jej oblicze i z całą wiarą zaprzeczył.
- Nie, nie mylisz się. Zdziwiłbym się niezmiernie, gdyby było inaczej - pokręcił delikatnie głową i podał jej płaszcz z solidnej skóry - gdzie nie gdzie poprzecierany, w innych przesuszony od gorąca, a w jeszcze innych pociemniały od płomieni, które miały już niejedną okazję by polizać materiał swoimi jaśniejącymi językami. Wyjął również różdżkę z kieszeni i marszcząc odrobinę brwi machnął nią z boku, skupiając się na krótką chwilę na niemych inkantacjach. Plamy z czerwonego wina skurczyły się i zniknęły, a rozbite naczynie złożyło się w całość, z cichym brzękiem ustawiając się na stołku, który nim Alexander nie zakłócił jej spokoju wcześniej zajmowała Francuzka.
- Ani krzak, ani psidwaki - odparł, przenosząc ciężar ciała na drugą nogę. - Jako, iż moja rodzina od wieków zajmuje się pirotechniką i igraniem z ogniem dziwnym by było, gdybym urodził się bez takich zapędów we krwi. Mimo odpowiedniej impregnacji i nieznacznej ochrony lekkimi zaklęciami cały rękaw złapał ogień - wyjaśniał, przy czym końcem różdżki zbliżył się do poszarpanej krawędzi skóry, na których pozostawały wyraźne czarne ślady. - Nim udało mi się wyswobodzić z płaszcza cały rękaw był stopiony i zwęglony. Nie pozostało mi nic innego jak go oderwać - bo gdybym zwlekał to zszedłby razem ze skórą z całego ramienia, dodał w myślach, darując jednak niewieście wątpliwej przyjemności słuchania tej części jego relacji. Poruszył się niezręcznie, znów strzelając spojrzeniem ku zranionej stopie - po drodze po raz kolejny kontemplując fakt, że miała na sobie spodnie. Na wszystkie stosy Wendeliny, gdyby pokazywała się tak publicznie zostałaby z szybkością zaklęcia zlinczowana. Odchrząknął, niem nie odezwał się ponownie.
- Czy miałabyś coś przeciwko temu, jakbym zaproponował ci byś może obejrzała płaszcz siedząc, a ja w tym czasie zająłbym się twoją stopą? - zapytał, nie mogąc ze swoim uzdrowicielskim - krwawiącym aktualnie na ten widok - sercem obojętnie przejść wobec czyjejś krzywdy. Jeszcze na dodatek wyrządzonej z jego winy.
- Będąc już całkowicie nietaktownym pozwoliłem sobie zająć się tą usterką - przyznał się, nadal wodząc spojrzeniem od Solene, poprzez jej stopę i dywan aż po zbity kieliszek. Kiedy zapytała uniósł spojrzenie na jej oblicze i z całą wiarą zaprzeczył.
- Nie, nie mylisz się. Zdziwiłbym się niezmiernie, gdyby było inaczej - pokręcił delikatnie głową i podał jej płaszcz z solidnej skóry - gdzie nie gdzie poprzecierany, w innych przesuszony od gorąca, a w jeszcze innych pociemniały od płomieni, które miały już niejedną okazję by polizać materiał swoimi jaśniejącymi językami. Wyjął również różdżkę z kieszeni i marszcząc odrobinę brwi machnął nią z boku, skupiając się na krótką chwilę na niemych inkantacjach. Plamy z czerwonego wina skurczyły się i zniknęły, a rozbite naczynie złożyło się w całość, z cichym brzękiem ustawiając się na stołku, który nim Alexander nie zakłócił jej spokoju wcześniej zajmowała Francuzka.
- Ani krzak, ani psidwaki - odparł, przenosząc ciężar ciała na drugą nogę. - Jako, iż moja rodzina od wieków zajmuje się pirotechniką i igraniem z ogniem dziwnym by było, gdybym urodził się bez takich zapędów we krwi. Mimo odpowiedniej impregnacji i nieznacznej ochrony lekkimi zaklęciami cały rękaw złapał ogień - wyjaśniał, przy czym końcem różdżki zbliżył się do poszarpanej krawędzi skóry, na których pozostawały wyraźne czarne ślady. - Nim udało mi się wyswobodzić z płaszcza cały rękaw był stopiony i zwęglony. Nie pozostało mi nic innego jak go oderwać - bo gdybym zwlekał to zszedłby razem ze skórą z całego ramienia, dodał w myślach, darując jednak niewieście wątpliwej przyjemności słuchania tej części jego relacji. Poruszył się niezręcznie, znów strzelając spojrzeniem ku zranionej stopie - po drodze po raz kolejny kontemplując fakt, że miała na sobie spodnie. Na wszystkie stosy Wendeliny, gdyby pokazywała się tak publicznie zostałaby z szybkością zaklęcia zlinczowana. Odchrząknął, niem nie odezwał się ponownie.
- Czy miałabyś coś przeciwko temu, jakbym zaproponował ci byś może obejrzała płaszcz siedząc, a ja w tym czasie zająłbym się twoją stopą? - zapytał, nie mogąc ze swoim uzdrowicielskim - krwawiącym aktualnie na ten widok - sercem obojętnie przejść wobec czyjejś krzywdy. Jeszcze na dodatek wyrządzonej z jego winy.
Nie skomentowała słów mężczyzny najwidoczniej uznając, że wystarczyło tych uprzejmości. Nie znali się od dzisiaj, więc nie chciała, by rozmawiali ze sobą w taki sposób - mimo wyuczonych zasad nie lubiła oficjalnego tonu i tym bardziej oficjalnych zwrotów, które odbierały jej jakąkolwiek swobodę rozmowy. Za naprawę oczywiście podziękowała, chociaż poczuła się głupio; w końcu to on był jej gościem, więc nie powinien naprawiać za nią usterek, tym bardziej po niej sprzątać.
- Zawsze zadziwiała mnie twoja uprzejmość i dobroć. - Powiedziała, kątem oka dostrzegając jak kieliszek z kilkunastu odłamków ponownie scala się w jedną, spójną całość. Nie miała nic przeciwko ludziom z takimi cechami - to za ich sprawą świat ten wciąż bywał przyjemny i sprawiał, że pokładała w rasie ludzkiej jeszcze jakiekolwiek nadzieje. Z drugiej strony jednak zastanawiała się jakim cudem nigdy jeszcze nie miała okazji spotkać lorda Selwyna w złym nastroju, nieskorym w żaden sposób do bycia miłym.
Historia z pirotechnicznymi zapędami wyjaśniała uszkodzenia, z kolei Alexander nie musiał wyjaśniać w jaki sposób skończyłoby się pozostawienie materiału na ręce; nie była głupia, potrafiąc wyobrazić sobie skutki różnych sytuacji, w tym zajętego ogniem rękawa.
- Nie będę kłamać, wygląda to dość nieciekawie. Nawet jeśli uda mi się jakoś naprawić ten rękaw, to z pewnością ślady dalej będą widoczne. O ile dam radę, skoro zaklęcia ochronne nie podołały. - Westchnęła głęboko, zastanawiając się czy w ogóle posiada odpowiednie materiały do takich napraw. Rzadko zajmowała się ubraniami ze skóry, która w jej odczuciu nie pasowała do żadnej z kobiet. - Najważniejsze jest to, że przynajmniej tobie się nic nie stało. - Posłała mu przyjazny uśmiech, który równie szybko zniknął z jej ust. Kiedy zaproponował oglądnięcie zranionej stopy, odruchowo cofnęła się o pół kroku do tyłu, unosząc wzrok na jego twarz.
- Usiądź, proszę. Stopą zajmę się później sama, w końcu pół życia mnie tego uczono. - Nie brzmiała niemiło, bardziej stanowczo, kiedy w niezbyt taktowny sposób odmówiła oferowanej pomocy. Bo jak miała inaczej wyjaśnić, że nie lubiła dotyku? Żadnego, nawet tego, który w jakiś sposób miał jej pomóc? Jeśli każda osoba na świecie miała swoje małe dziwactwa, to akurat jej malowało się grubą granicą wokół, budując mur nie do zburzenia, którego powodu nie potrafiła wyjaśnić jednym zdaniem. Dla spokoju towarzysza i własnej wygody mogła rozprawić się z tym teraz, gdyby chociaż miała różdżkę pod ręką; ta jednak spoczywała najpewniej na blacie w kuchni, kiedy podmieniała ją na kieliszek z winem. Ponownie zerknęła na trzymany w rękach płaszcz, ale spojrzenie Alexandra, które czuła na sobie zmusiło ją do kolejnego zerknięcia w jego stronę.
- Widzę, że moja stopa stała się teraz wyjątkowo pożądanym obiektem. - Powiedziała szybciej, niż zdołała skontrolować swoje myśli, wiodąc wzrokiem w dół i... słodka Roweno! Przecież dalej miała na sobie spodnie! Domenę męską, niejako też domenę władzy i coś, co z pewnością gorszyło, niż zachwycało. Zarumieniła się, co na jej niemalże białej skórze, wyraźnie odznaczyło się na policzkach, z kolei płaszcz, który trzymała zwinięty w ramionach, teraz rozłożyła, zasłaniając się.
- Wybacz mi to... niedopatrzenie. - Zgorszenie, niedopatrzenie, złamanie pewnych zasad. - Rozgość się, pójdę się przebrać w coś bardziej przystępnego. - Nie chciała tego robić, jednak zależało jej na zachowaniu dobrego imienia i tajemnicy; w końcu ktoś ubierający arystokratki nie mógł pozwolić sobie na tego typu występki, szczególnie w obecności Lorda.
Uśmiechając się lekko, z przymusem robienia dobrej miny do złej gry, wyminęła go kierując się ociężałym z bólu krokiem w stronę swojej sypialni, a gdy była już odwrócona tyłem, rysy twarzy z powrotem uwidoczniły się pod wpływem zaciskania szczęki.
- Zawsze zadziwiała mnie twoja uprzejmość i dobroć. - Powiedziała, kątem oka dostrzegając jak kieliszek z kilkunastu odłamków ponownie scala się w jedną, spójną całość. Nie miała nic przeciwko ludziom z takimi cechami - to za ich sprawą świat ten wciąż bywał przyjemny i sprawiał, że pokładała w rasie ludzkiej jeszcze jakiekolwiek nadzieje. Z drugiej strony jednak zastanawiała się jakim cudem nigdy jeszcze nie miała okazji spotkać lorda Selwyna w złym nastroju, nieskorym w żaden sposób do bycia miłym.
Historia z pirotechnicznymi zapędami wyjaśniała uszkodzenia, z kolei Alexander nie musiał wyjaśniać w jaki sposób skończyłoby się pozostawienie materiału na ręce; nie była głupia, potrafiąc wyobrazić sobie skutki różnych sytuacji, w tym zajętego ogniem rękawa.
- Nie będę kłamać, wygląda to dość nieciekawie. Nawet jeśli uda mi się jakoś naprawić ten rękaw, to z pewnością ślady dalej będą widoczne. O ile dam radę, skoro zaklęcia ochronne nie podołały. - Westchnęła głęboko, zastanawiając się czy w ogóle posiada odpowiednie materiały do takich napraw. Rzadko zajmowała się ubraniami ze skóry, która w jej odczuciu nie pasowała do żadnej z kobiet. - Najważniejsze jest to, że przynajmniej tobie się nic nie stało. - Posłała mu przyjazny uśmiech, który równie szybko zniknął z jej ust. Kiedy zaproponował oglądnięcie zranionej stopy, odruchowo cofnęła się o pół kroku do tyłu, unosząc wzrok na jego twarz.
- Usiądź, proszę. Stopą zajmę się później sama, w końcu pół życia mnie tego uczono. - Nie brzmiała niemiło, bardziej stanowczo, kiedy w niezbyt taktowny sposób odmówiła oferowanej pomocy. Bo jak miała inaczej wyjaśnić, że nie lubiła dotyku? Żadnego, nawet tego, który w jakiś sposób miał jej pomóc? Jeśli każda osoba na świecie miała swoje małe dziwactwa, to akurat jej malowało się grubą granicą wokół, budując mur nie do zburzenia, którego powodu nie potrafiła wyjaśnić jednym zdaniem. Dla spokoju towarzysza i własnej wygody mogła rozprawić się z tym teraz, gdyby chociaż miała różdżkę pod ręką; ta jednak spoczywała najpewniej na blacie w kuchni, kiedy podmieniała ją na kieliszek z winem. Ponownie zerknęła na trzymany w rękach płaszcz, ale spojrzenie Alexandra, które czuła na sobie zmusiło ją do kolejnego zerknięcia w jego stronę.
- Widzę, że moja stopa stała się teraz wyjątkowo pożądanym obiektem. - Powiedziała szybciej, niż zdołała skontrolować swoje myśli, wiodąc wzrokiem w dół i... słodka Roweno! Przecież dalej miała na sobie spodnie! Domenę męską, niejako też domenę władzy i coś, co z pewnością gorszyło, niż zachwycało. Zarumieniła się, co na jej niemalże białej skórze, wyraźnie odznaczyło się na policzkach, z kolei płaszcz, który trzymała zwinięty w ramionach, teraz rozłożyła, zasłaniając się.
- Wybacz mi to... niedopatrzenie. - Zgorszenie, niedopatrzenie, złamanie pewnych zasad. - Rozgość się, pójdę się przebrać w coś bardziej przystępnego. - Nie chciała tego robić, jednak zależało jej na zachowaniu dobrego imienia i tajemnicy; w końcu ktoś ubierający arystokratki nie mógł pozwolić sobie na tego typu występki, szczególnie w obecności Lorda.
Uśmiechając się lekko, z przymusem robienia dobrej miny do złej gry, wyminęła go kierując się ociężałym z bólu krokiem w stronę swojej sypialni, a gdy była już odwrócona tyłem, rysy twarzy z powrotem uwidoczniły się pod wpływem zaciskania szczęki.
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Uśmiechnął się delikatnie, lekko zmieszany czy też - o jejku! - speszony. Gdyby był damą to zapewne teraz pod wpływem tych słów był się zarumienił. Był jednak mężczyzną, a oblewanie lica szkarłatem nie należało do jego typowych zachowań. Wzruszył ramionami, nie wiedząc co odpowiedzieć Solene, a sam ten gest mógłby zostać zinterpretowany na kilka różnych sposobów. - Przepraszam - powiedział... przepraszając za bycie uprzejmym. I dobrym.
Czy jednak aby na pewno taki był? Czy człowiek, który nie jest w stanie zapobiec krzywdzie jego najbliższych, albo wręcz przeciwnie - chcąc ich obronić gotów byłby na wszystko - może być naprawdę dobry? Byłby w stanie... zabić. To co zbliżało się nieubłaganie z każdym kolejnym dniem to była wojna, a na wojnie nie można było stawiać na półśrodki.
Wrócił jednak szybko myślami to salonu i do panny Baudelaire, wysłuchując diagnozy stawianej jego ulubionemu płaszczowi. Niestety nie było ona pomyślna, jednakże bardzo głęboko wierzył w umiejętności krawieckie Solene. Nie byłoby go tutaj gdyby choć częściowo wątpił w to, że czarownicy uda się naprawić jego zniszczone ubranie. Na przyjazny uśmiech próbował odpowiedzieć tym samym, jednakże słowa po których nastąpił sprawiły, że z lekka przygasł. Moment w Tower, kiedy oddzielał skórę od własnego ciała stanął mu w pamięci tak, jakby zdarzyło się to wczoraj. Smród spalenizny, wilgoć korytarza, ryk zarzynanej wiwerny i ból. Okropny ból, którego nie doświadczył odkąd jako mały chłopiec wpadł do kominka.
- Wszystko już jest dobrze - przytaknął tylko, ignorując mrowienie skóry na lewym ramieniu i nie rozwijając bardziej swojej wypowiedzi; musiał jednakże ją wtrącić, nie chcąc pozostawiać zbyt dużego niedopowiedzenia na temat tego, dlaczego lekko markotniał.
Jej nagła reakcja na jego zaoferowaną pomoc sprawiła, że wpierw uniósł brwi lekko do góry, by następnie pozwolić im opaść w nieznacznym zmarszczeniu. - Nie przywykłem do obojętnego przechodzenia obok kogoś, komu mogę pomóc, lecz jeżeli tego właśnie sobie życzysz... - powiedział, rozkładając ramiona, a następnie siadając wyprostowany na sofie, ciągle strzelając oczami od stopy Solene do jej twarzy. Widać było, że ze sobą walczy - wygrał jednak, bowiem nie rzucił się na Baudelaire i nie obezwładnił jej w celu wcielenia swojego planu w życie siłą. Pokiwał głową, uznając wyższość jej zdania nad jego własnymi, jakby nie patrzeć, szlachetnymi pobudkami. Chciał coś powiedzieć, jednak wtedy Sol wyrzuciła z siebie dwa zdania i odwróciła się w mgnieniu oka, by go opuścić.
- Stój - powiedział stanowczo. - Stój - powtórzył, a za drugim razem jego głos był już miękki, łagodny. - Jeżeli sądzisz, iż w jakiś sposób uraził mnie twój strój to chciałbym cię zapewnić, że nie. Nie przeszkadza mi to. Moje dwie kuzynki również dostrzegają wygodę jaką niosą ze sobą spodnie i zdążyłem się już do tego przyzwyczaić - uśmiechnął się z lekka, zachęcająco. - Nie jest to zbyt dobrze postrzegane, jednak sam nie uważam tego za bulwersujące, tylko nowe. Ale świat się zmienia, prawda? - podsumował, rozglądając się przy tym na boki. I jakby chcąc ostatecznie przekonać Solene, że nie powinna się tym przejmować dodał jeszcze jedno zdanie.
- Wolałbym, żebyś ten czas poświęcia opatrzenie stopy, jeżeli nie chcesz bym ja to zrobił - rzucił jej spojrzenie spod uniesionych brwi, lekko ostrzegawcze. Może i był miły, uprzejmy - nie znaczyło to jednak, że nie miał dobrze ukształtowanego, silnego charakteru, który teraz przebłyskiwał w jego posturze, wyrazie twarzy i przede wszystkim - oczach.
Czy jednak aby na pewno taki był? Czy człowiek, który nie jest w stanie zapobiec krzywdzie jego najbliższych, albo wręcz przeciwnie - chcąc ich obronić gotów byłby na wszystko - może być naprawdę dobry? Byłby w stanie... zabić. To co zbliżało się nieubłaganie z każdym kolejnym dniem to była wojna, a na wojnie nie można było stawiać na półśrodki.
Wrócił jednak szybko myślami to salonu i do panny Baudelaire, wysłuchując diagnozy stawianej jego ulubionemu płaszczowi. Niestety nie było ona pomyślna, jednakże bardzo głęboko wierzył w umiejętności krawieckie Solene. Nie byłoby go tutaj gdyby choć częściowo wątpił w to, że czarownicy uda się naprawić jego zniszczone ubranie. Na przyjazny uśmiech próbował odpowiedzieć tym samym, jednakże słowa po których nastąpił sprawiły, że z lekka przygasł. Moment w Tower, kiedy oddzielał skórę od własnego ciała stanął mu w pamięci tak, jakby zdarzyło się to wczoraj. Smród spalenizny, wilgoć korytarza, ryk zarzynanej wiwerny i ból. Okropny ból, którego nie doświadczył odkąd jako mały chłopiec wpadł do kominka.
- Wszystko już jest dobrze - przytaknął tylko, ignorując mrowienie skóry na lewym ramieniu i nie rozwijając bardziej swojej wypowiedzi; musiał jednakże ją wtrącić, nie chcąc pozostawiać zbyt dużego niedopowiedzenia na temat tego, dlaczego lekko markotniał.
Jej nagła reakcja na jego zaoferowaną pomoc sprawiła, że wpierw uniósł brwi lekko do góry, by następnie pozwolić im opaść w nieznacznym zmarszczeniu. - Nie przywykłem do obojętnego przechodzenia obok kogoś, komu mogę pomóc, lecz jeżeli tego właśnie sobie życzysz... - powiedział, rozkładając ramiona, a następnie siadając wyprostowany na sofie, ciągle strzelając oczami od stopy Solene do jej twarzy. Widać było, że ze sobą walczy - wygrał jednak, bowiem nie rzucił się na Baudelaire i nie obezwładnił jej w celu wcielenia swojego planu w życie siłą. Pokiwał głową, uznając wyższość jej zdania nad jego własnymi, jakby nie patrzeć, szlachetnymi pobudkami. Chciał coś powiedzieć, jednak wtedy Sol wyrzuciła z siebie dwa zdania i odwróciła się w mgnieniu oka, by go opuścić.
- Stój - powiedział stanowczo. - Stój - powtórzył, a za drugim razem jego głos był już miękki, łagodny. - Jeżeli sądzisz, iż w jakiś sposób uraził mnie twój strój to chciałbym cię zapewnić, że nie. Nie przeszkadza mi to. Moje dwie kuzynki również dostrzegają wygodę jaką niosą ze sobą spodnie i zdążyłem się już do tego przyzwyczaić - uśmiechnął się z lekka, zachęcająco. - Nie jest to zbyt dobrze postrzegane, jednak sam nie uważam tego za bulwersujące, tylko nowe. Ale świat się zmienia, prawda? - podsumował, rozglądając się przy tym na boki. I jakby chcąc ostatecznie przekonać Solene, że nie powinna się tym przejmować dodał jeszcze jedno zdanie.
- Wolałbym, żebyś ten czas poświęcia opatrzenie stopy, jeżeli nie chcesz bym ja to zrobił - rzucił jej spojrzenie spod uniesionych brwi, lekko ostrzegawcze. Może i był miły, uprzejmy - nie znaczyło to jednak, że nie miał dobrze ukształtowanego, silnego charakteru, który teraz przebłyskiwał w jego posturze, wyrazie twarzy i przede wszystkim - oczach.
Zdziwiła się, nie do końca rozumiejąc za co ją przepraszał. Przecież bycie miłym i uprzejmym nie było czymś złym, ba, wręcz przeciwnie! Bezinteresowne i niewyuczone przez etykietę odruchy powoli wymierały, stąd też postulowała, by dzielił się nimi z ludźmi na co dzień. Reakcja Alexandra zresztą była na tyle urocza, że szczerze urzekła serce potomkini wili; posłała mu więc przyjazny uśmiech, ciut rozbawiony, ostatecznie jednak nie powiedziała już nic więcej, żeby przypadkiem nie wyprowadzić go ze strefy prywatnego komfortu, której granic nigdy nie mogła odnaleźć. Nie znali się od dzisiaj i mimo czasu, jaki ze sobą spędzali, nie wiedzieli o sobie wielu rzeczy, choćby tego, że ona nie przepadała za dotykiem, a on, cóż, że potrafił być stanowczy w uprzejmy sposób.
Nie chciała pomocy i miała ku temu swoje powody; nie chciała czuć jego dotyku, bo czyż nie w ten sposób zaczęła się wielka przygoda ze złamanym sercem pięknej najady? Z perspektywy czasu zaczęła dostrzegać swoje błędy i moment, w którym powinna była zakończyć tamtą znajomość, by nie ucierpieć – gdyby jednak człowiek potrafił przewidywać przyszłość, to najpewniej żyliby w świecie pełnym spokoju, względnej nudy i harmonii, od czego z każdym dniem aktualnie się oddalali. Nie interesowała się za bardzo polityką, a przynajmniej nie mówiła o niej otwarcie; swoje wiedziała i tego się po prostu trzymała, nie odrzucając jednak poglądów innych osób. Być może też przesadzała ze swoim "niedotykalstwem", choć w jej odczuciu serce było głupie, a miłość najsilniejszą z trucizn, po której cierpienie prowadziło prostą drogą do śmierci.
Stopa nie bolała, bardziej piekła i powodowała nieprzyjemne uczucie mrowienia, rozchodzące się po całym delikatnym ciele z każdym kolejnym dotknięciem podłogi, ale idąc w zaparte uznawała, że poradzi z nią sobie sama, choć zamiaru takiego nie miała. Nie teraz przynajmniej, kiedy obrała sobie za najwyższy cel naprawienie spalonego szczątka rękawa, który planowała załatać ręcznie, niż zaklęciem. Wierzyła w to, że magia czasami więcej psuła, zamiast naprawiać, zwłaszcza w takich subtelnych kwestiach jak szycie, przyszywanie, poprawianie i naprawianie mankamentów; jedynie wprawne dłonie – takie jak jej, pełne zauważalnych z bliska blizn – były w stanie precyzyjnie coś zrobić, bez większych strat. Nie odeszła daleko; w zasadzie słysząc ten stanowczy ton zatrzymała się w pół kroku, wyraźnie zaskoczona tym, że wśród tej fasady uprzejmości i dobroci znajdowało się miejsce dla silnego, męskiego charakteru, którego wcale mu nie odmawiała. Odwróciła się przez ramię, z uniesionymi brwiami, przez chwilę nie wiedząc jak się zachować.
- Żywię nadzieję, że zachowasz ten fakt dla siebie. Nie chciałabym, żeby to wpłynęło w jakiś sposób na moją pracę, w końcu jako projektantka nie powinnam posiadać spodni w swojej garderobie i tym bardziej się w nich pokazywać przed szlachcicem. Obawiam się, że gdyby mój wuj to zobaczył, mógłby dostać ataku serca, ale - na szczęście - wróci dopiero za kilka godzin. – Zaskakiwał ją ten ludzki opór przed nowym, bo nowe wcale nie oznaczało strasznego i gorszego, choć przełamywało z pewnością mocno zakorzenione przyzwyczajenia, jakże nudne przyzwyczajenia i równie odgrzewaną kilkukrotnie tradycję. Zawróciła więc, siadając zadziwiająco posłusznie naprzeciwko Alexandra; dość długo walcząc ze sobą, w końcu westchnęła, nie ukrywając specjalnie faktu, że jej myśli pochłonęły gorączkowe rozważania, o których nie miała zamiaru go informować. - Jeśli jednak uratowanie mojej stopy sprawi, że będziesz spokojniejszy to proszę, nie krępuj się. Doskonale wiemy, że zapomniałabym o tym szkle po twoim wyjściu. - Wystarczy, że ja to zrobię; siląc się na uśmiech, przyciągnęła do siebie płaszcz, by móc skupić myśli na zniszczonym materiale, co porzuciła równie szybko wyglądając ukradkiem znad materiału na lorda Selwyna. - I nikt nie ma nic przeciwko twoim kuzynkom? - Nie byłaby sobą, gdyby nie wróciła do wspomnianej przez niego kwestii. Już od dawna zastanawiała się, w jaki sposób mogłaby wprowadzić coś nowego do świata czarodziejskiej mody, ale opór, na jaki czasem trafiała, bywał zniechęcający. Wiele szkiców zresztą ukrywała głęboko na dnie kufra, by nikt niepowołany ich nie znalazł - wiedziała, że kiedyś jej się uda, musiała znaleźć jedynie sposób.
Nie chciała pomocy i miała ku temu swoje powody; nie chciała czuć jego dotyku, bo czyż nie w ten sposób zaczęła się wielka przygoda ze złamanym sercem pięknej najady? Z perspektywy czasu zaczęła dostrzegać swoje błędy i moment, w którym powinna była zakończyć tamtą znajomość, by nie ucierpieć – gdyby jednak człowiek potrafił przewidywać przyszłość, to najpewniej żyliby w świecie pełnym spokoju, względnej nudy i harmonii, od czego z każdym dniem aktualnie się oddalali. Nie interesowała się za bardzo polityką, a przynajmniej nie mówiła o niej otwarcie; swoje wiedziała i tego się po prostu trzymała, nie odrzucając jednak poglądów innych osób. Być może też przesadzała ze swoim "niedotykalstwem", choć w jej odczuciu serce było głupie, a miłość najsilniejszą z trucizn, po której cierpienie prowadziło prostą drogą do śmierci.
Stopa nie bolała, bardziej piekła i powodowała nieprzyjemne uczucie mrowienia, rozchodzące się po całym delikatnym ciele z każdym kolejnym dotknięciem podłogi, ale idąc w zaparte uznawała, że poradzi z nią sobie sama, choć zamiaru takiego nie miała. Nie teraz przynajmniej, kiedy obrała sobie za najwyższy cel naprawienie spalonego szczątka rękawa, który planowała załatać ręcznie, niż zaklęciem. Wierzyła w to, że magia czasami więcej psuła, zamiast naprawiać, zwłaszcza w takich subtelnych kwestiach jak szycie, przyszywanie, poprawianie i naprawianie mankamentów; jedynie wprawne dłonie – takie jak jej, pełne zauważalnych z bliska blizn – były w stanie precyzyjnie coś zrobić, bez większych strat. Nie odeszła daleko; w zasadzie słysząc ten stanowczy ton zatrzymała się w pół kroku, wyraźnie zaskoczona tym, że wśród tej fasady uprzejmości i dobroci znajdowało się miejsce dla silnego, męskiego charakteru, którego wcale mu nie odmawiała. Odwróciła się przez ramię, z uniesionymi brwiami, przez chwilę nie wiedząc jak się zachować.
- Żywię nadzieję, że zachowasz ten fakt dla siebie. Nie chciałabym, żeby to wpłynęło w jakiś sposób na moją pracę, w końcu jako projektantka nie powinnam posiadać spodni w swojej garderobie i tym bardziej się w nich pokazywać przed szlachcicem. Obawiam się, że gdyby mój wuj to zobaczył, mógłby dostać ataku serca, ale - na szczęście - wróci dopiero za kilka godzin. – Zaskakiwał ją ten ludzki opór przed nowym, bo nowe wcale nie oznaczało strasznego i gorszego, choć przełamywało z pewnością mocno zakorzenione przyzwyczajenia, jakże nudne przyzwyczajenia i równie odgrzewaną kilkukrotnie tradycję. Zawróciła więc, siadając zadziwiająco posłusznie naprzeciwko Alexandra; dość długo walcząc ze sobą, w końcu westchnęła, nie ukrywając specjalnie faktu, że jej myśli pochłonęły gorączkowe rozważania, o których nie miała zamiaru go informować. - Jeśli jednak uratowanie mojej stopy sprawi, że będziesz spokojniejszy to proszę, nie krępuj się. Doskonale wiemy, że zapomniałabym o tym szkle po twoim wyjściu. - Wystarczy, że ja to zrobię; siląc się na uśmiech, przyciągnęła do siebie płaszcz, by móc skupić myśli na zniszczonym materiale, co porzuciła równie szybko wyglądając ukradkiem znad materiału na lorda Selwyna. - I nikt nie ma nic przeciwko twoim kuzynkom? - Nie byłaby sobą, gdyby nie wróciła do wspomnianej przez niego kwestii. Już od dawna zastanawiała się, w jaki sposób mogłaby wprowadzić coś nowego do świata czarodziejskiej mody, ale opór, na jaki czasem trafiała, bywał zniechęcający. Wiele szkiców zresztą ukrywała głęboko na dnie kufra, by nikt niepowołany ich nie znalazł - wiedziała, że kiedyś jej się uda, musiała znaleźć jedynie sposób.
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Obserwował, jak się zatrzymuje i odwraca ku niemu pod wpływem jego słów. Nie miał zamiaru jej urazić czy w jakiś sposób się wywyższyć, a dopiero w tej chwili uświadomił sobie, że próbuje wywrzeć na niej jakąś presję. Zaznaczał swoje stanowisko, jednakże tym samym pozostawał niepewnym, czy nie ogranicza jej swobody przebywania z nim. Oczekiwał więc w lekkim napięciu na to, co Solene następnie powie. Z ulgą przyjął fakt, że przyjęła jego słowa bez ofensywnego zabarwienia a właśnie tak, jak pierwotnie zakładał jego zamysł całej wypowiedzi. Jedynym co wyraziła nie był żal czy niechęć, lecz pewna obronna poza, zatroskana o to, jak będą postrzegać ją pozostali. Te obawy mógł jednakże szybko poskromić, szybciej niźli trener dzikich zwierząt w mugolskim miejscu rozrywki zwanym cyrkiem. Bądź co bądź na co dzień miał do czynienia z tym, że ludzie musieli mu ufać; lecz co ważniejsze, iż potrzebowali czuć się komfortowo, bezpiecznie, pewnie. Ich sekrety miały pozostawać sekretami, a Selwyn jako spowiednik wielu umysłów zdawał sobie sprawę, w jakiej cenie jest dyskrecja.
- Możesz na mnie liczyć, nie potrzebujesz powodu do obaw, że zacznę rozpowiadać o tym fakcie na cztery strony świata - odparł swoim typowym, miękkim tonem, zwracając srebrnobłękitne tęczówki ku Solene. Czy te oczy mogły kłamać?
- Bądź co bądź, rozgraniczanie pracy i życia prywatnego też jest istotne. Tak jak ja nie staram się ułożyć wszystkich bliskich na kozetce i nakłaniać ich do emocjonalnego przeżywania swojego dnia tak ty raczej nie sypiasz w sztywnych, gorsetowych sukniach, które projektujesz - dodał, uśmiechając się lekko - broń Merlinie, nie zwycięsko - kiedy czarownica zmieniła kierunek swojej wędrówki i zasiadła naprzeciw niego. Ślad victorii pojawił się w jego spojrzeniu dopiero wtedy, kiedy pozwoliła mu zająć się swoją stopą. - Dziękuję - skłonił ciut głowę, nim nie zrzucił z siebie wierzchniego odzienia, pozostawiając na swoich ramionach jedynie białą koszulę i karmelową kamizelkę. Podwinął rękawy do łokci - bowiem czyste mankiety to był znak rozpoznawczy zarówno dobrego kucharza, jak i uzdrowiciela - pochylił się i delikatnie chwycił zranioną stopę panny Baudelaire za kostkę, umiejscawiając ją następnie na własnym kolanie. W czasie tego ruchu w świetle wypełniającym pomieszczenie wyraźnie odznaczyły się poskręcane, bladoróżowawe blizny charakterystyczne dla poparzeń, zaczynające się już cal za linią nadgarstka jego lewego przedramienia, niknące dalej pod białym materiałem koszuli. Nachylił się nad skaleczeniem i pochwyciwszy w prawą dłoń różdżkę wykonał nią płynny ruch, pozbywając się zeń wszystkich ciał obcych. Uniósł spojrzenie znad opatrywanego palca, gdy padło skierowane do niego pytanie. Uśmiechnął się dość niejednoznacznie, nim na powrót nie zwrócił twarzy w kierunku jej nogi.
- Cóż, jak bardzo kocham moje kuzynki, silne i niezależne kobiety, odpowiedzią na twoje pytanie może być następujące zdanie: wciąż przysługuje im miano starych panien - pokręcił głową i rzucił kolejne, odkażające zaklęcie.
- Jak na obecne standardy w wieku lat dwudziestu sześciu obie powinny już dawno wyjść za mąż i posiadać gromadkę dziedziców - całe zdanie powiedział tonem dość sarkastycznym, naśladując prześmiewczo sposób mówienia swojego ojca, zadufany w sobie i nieomylny. - Moim zdaniem radzą sobie doskonale w tym, czym się zajmują. Choć oczywiście ich dobro leży w moim interesie i zaczynam się martwić, że samotność zaczyna powoli odciskać na nich zbytnie piętno. Ich ciągłe kłopotanie się o mnie również nie jest okolicznością zapewniającą im spokój ducha - dodał, wysławiając się już naturalnie, z głosem podbarwionym jednakże zmartwieniem.
Kolejne machnięcie różdżki wystarczyło, by skóra na palcu Solene zrosła się razem, nie pozostawiając śladu po znajdującym się tam jeszcze chwilę temu rozcięciu. Alexander schował różdżkę i równie delikatnie co wcześniej ujął stopę kobiety i umiejscowił ją na powrót na płaszczyźnie podłogi. Uniósł głowę, napotykając jej spojrzenie.
- Gotowe - oznajmił, wyraźnie rad z efektu swoich działań, prostując się znów na sofie.
- Możesz na mnie liczyć, nie potrzebujesz powodu do obaw, że zacznę rozpowiadać o tym fakcie na cztery strony świata - odparł swoim typowym, miękkim tonem, zwracając srebrnobłękitne tęczówki ku Solene. Czy te oczy mogły kłamać?
- Bądź co bądź, rozgraniczanie pracy i życia prywatnego też jest istotne. Tak jak ja nie staram się ułożyć wszystkich bliskich na kozetce i nakłaniać ich do emocjonalnego przeżywania swojego dnia tak ty raczej nie sypiasz w sztywnych, gorsetowych sukniach, które projektujesz - dodał, uśmiechając się lekko - broń Merlinie, nie zwycięsko - kiedy czarownica zmieniła kierunek swojej wędrówki i zasiadła naprzeciw niego. Ślad victorii pojawił się w jego spojrzeniu dopiero wtedy, kiedy pozwoliła mu zająć się swoją stopą. - Dziękuję - skłonił ciut głowę, nim nie zrzucił z siebie wierzchniego odzienia, pozostawiając na swoich ramionach jedynie białą koszulę i karmelową kamizelkę. Podwinął rękawy do łokci - bowiem czyste mankiety to był znak rozpoznawczy zarówno dobrego kucharza, jak i uzdrowiciela - pochylił się i delikatnie chwycił zranioną stopę panny Baudelaire za kostkę, umiejscawiając ją następnie na własnym kolanie. W czasie tego ruchu w świetle wypełniającym pomieszczenie wyraźnie odznaczyły się poskręcane, bladoróżowawe blizny charakterystyczne dla poparzeń, zaczynające się już cal za linią nadgarstka jego lewego przedramienia, niknące dalej pod białym materiałem koszuli. Nachylił się nad skaleczeniem i pochwyciwszy w prawą dłoń różdżkę wykonał nią płynny ruch, pozbywając się zeń wszystkich ciał obcych. Uniósł spojrzenie znad opatrywanego palca, gdy padło skierowane do niego pytanie. Uśmiechnął się dość niejednoznacznie, nim na powrót nie zwrócił twarzy w kierunku jej nogi.
- Cóż, jak bardzo kocham moje kuzynki, silne i niezależne kobiety, odpowiedzią na twoje pytanie może być następujące zdanie: wciąż przysługuje im miano starych panien - pokręcił głową i rzucił kolejne, odkażające zaklęcie.
- Jak na obecne standardy w wieku lat dwudziestu sześciu obie powinny już dawno wyjść za mąż i posiadać gromadkę dziedziców - całe zdanie powiedział tonem dość sarkastycznym, naśladując prześmiewczo sposób mówienia swojego ojca, zadufany w sobie i nieomylny. - Moim zdaniem radzą sobie doskonale w tym, czym się zajmują. Choć oczywiście ich dobro leży w moim interesie i zaczynam się martwić, że samotność zaczyna powoli odciskać na nich zbytnie piętno. Ich ciągłe kłopotanie się o mnie również nie jest okolicznością zapewniającą im spokój ducha - dodał, wysławiając się już naturalnie, z głosem podbarwionym jednakże zmartwieniem.
Kolejne machnięcie różdżki wystarczyło, by skóra na palcu Solene zrosła się razem, nie pozostawiając śladu po znajdującym się tam jeszcze chwilę temu rozcięciu. Alexander schował różdżkę i równie delikatnie co wcześniej ujął stopę kobiety i umiejscowił ją na powrót na płaszczyźnie podłogi. Uniósł głowę, napotykając jej spojrzenie.
- Gotowe - oznajmił, wyraźnie rad z efektu swoich działań, prostując się znów na sofie.
Zaufanie Solange było skomplikowaną kwestią, bo - prawdę mówiąc - nie ufała nikomu, niespecjalnie też swojej rodzinie. Przecież to właśnie rodzice zawiedli ją najmocniej, gdy tuż po szkole postawili ją przed decyzją o wydaniu za mąż, za kogoś starszego i kogoś, kogo w ogóle nie znała. Sprzeciw i opór co prawda wywalczyła, ale jakim kosztem? Czasami miała wrażenie, że jest czarną owcą rodziny, tą jednostką, która przyniosła im jedynie wstyd; być może dlatego ojciec dalej z nią nie rozmawia, a jedynie od czasu do czasu wymienia listy z matką, kończąc na tym cały kontakt z ludźmi, którzy dali jej życie. Była harda; wiedziała, że żyją w czasach, w których autorytet ojca i znaczenie rodziny powinno być dobrem najwyższym, ale nie miała zamiaru tolerować decyzji podejmowanych za nią. Nie była bodaj towarem na rynku kobiet; przedmiotem, który można było przekazać sobie z rąk do rąk, wzdychając pobłażliwie na szowinistyczne uwagi, z którymi czasami się spotykała. Czy ufała Alexandrowi? Nie - jeszcze nie - choć wierzyła, że będzie to ich wspólny sekret, który faktycznie nie opuści czterech ścian domu na Lavender Hill.
- Skoro już mamy tyle wspólnych sekretów, to mogę ci powiedzieć, że szczerze nienawidzę gorsetów. I ich nie noszę. - Odkąd mogła, czyli mniej więcej od momentu odesłania jej do babki w Hogsmeade, zaczęła odrzucać noszenie niepotrzebnego i okropnego usztywnienia, które z każdym razem ściskało jej żebra, nie pozwalając głęboko odetchnąć. Rozumiała, że każda kobieta chciała mieć idealną figurę w kształcie litery "S", pięknie podkreśloną, drobną talię, ale jeśli miała takową naturalnie, nie widziała sensu w obkładaniu się gorsetami. Dlatego nie nosiła ich - może czasami, sporadycznie, gdy musiała się gdzieś pokazać - i zauważyła, że nikt specjalnie uwagi na to nie zwracał. Zresztą, wiązanie ów ubrania było kolejną, absurdalną kwestią, kiedy nie można było zostawić go tak po prostu, a ściskać i ściskać tak, by później nie móc jeść cały dzień. Na samo wspomnienie tamtych lat przeszedł ją niekontrolowany dreszcz lub było to spowodowane tym, że jej stopa właśnie spoczęła na kolanie towarzysza. Blade lico oblał rumieniec, z kolei kości policzkowe uwydatniły się, kiedy ponownie zacisnęła mocno zęby. Jego dłoń była bardzo delikatna, zaskakująco miękka jak na mężczyznę i ostrożna na tyle, by nie uczynić jej większej krzywdy, niż dotychczas wyrządzona. Przesunąwszy wzrokiem wyżej, na przedramiona, dostrzegła blizny, jednak nie skomentowała ich istnienia i nie dopytywała, skoro pośredni winowajca prawdopodobnie właśnie leżał na jej kolanach.
- Och, zlituj się. - Przewróciła oczami, opuszczając materiał sprzed twarzy, choć ta - w pobłyskującym świetle - dalej była zarumieniona. - To sytuowanie kobiety w roli matki, żony i gospodyni jest bardzo uwłaczające. I przykre. Na szczęście kobiety niepochodzące z rodów szlacheckich mają jeszcze minimalną szansę na własny wybór, ale nie zawsze. W moim przypadku skończyło się rodzinną obrazą. - Mówiąc dużo, nawet za dużo, zdradzając znaczący szczegół ze swojego życia, nie dało się nie dostrzec nagłego entuzjazmu, czy irytacji, która się w niej pojawiła. Ale ten temat w jej przypadku zazwyczaj się tak kończył, choć do tej pory nie wygłosiła jeszcze przed nikim swoich kontrowersyjnych jak na obecne czasy poglądów uznając, że chciałaby jeszcze pożyć w spokoju.
Odetchnęła, rozmasowując skronie, a potem szybko przyciągnęła obie nogi do siebie.
- Dziękuję. - Przechwytując spojrzenie szaroniebieskich tęczówek, zawiesiła na nich wzrok na zbyt długą chwilę. Nie zwróciła uwagi na ciszę, która zapadła, nie traktując jej raczej jak czegoś niezręcznego. Wreszcie jednak zdecydowała się ją przerwać. Wstając ze swojego miejsca, przeprosiła na chwilę, wychodząc do pracowni, z której powróciła po krótkiej chwili, dzierżąc dzielnie w dłoni pudełko, przy okazji zgarniając z jadalnianego stołu swoją różdżkę. - Co do twoich kuzynek, nie sądzę, że powinieneś się zamartwiać. W końcu mając z nimi dobre relacje raczej powiedziałyby ci, gdyby coś było nie w porządku. - Wyjąwszy z pudełka grubą igłę i kilka skrawków skóropodobnych, pierw sprawdzała, czy którykolwiek nadaje się kolorem do ciemnego płaszcza. - A ty, jako dobry kuzyn, nie powinieneś im dawać powodów do ciągłych zmartwień. Właściwie, czym może kłopotać przyszły uzdrowiciel? - Za pomocą igły wsunęła malutki kawałek materiału w jedną z mniejszych dziur, by sprawdzić, czy jej działania mają jakikolwiek sens, a potem wyjęła słoiczek z dziwną, klejącą miksturą, której minimalną ilość nałożyła w dziurę, starając się, by szczątkowe ilości nie wydostały się na wierzch. Miejsce osuszyła nieinwazyjnym zaklęciem, które teraz powinna była w jakiś sposób wygładzić. Rozglądnęła się dookoła ze skupieniem wymalowanym na twarzy, rozważając wszystkie za i przeciw swojego pomysłu.
- Skoro już mamy tyle wspólnych sekretów, to mogę ci powiedzieć, że szczerze nienawidzę gorsetów. I ich nie noszę. - Odkąd mogła, czyli mniej więcej od momentu odesłania jej do babki w Hogsmeade, zaczęła odrzucać noszenie niepotrzebnego i okropnego usztywnienia, które z każdym razem ściskało jej żebra, nie pozwalając głęboko odetchnąć. Rozumiała, że każda kobieta chciała mieć idealną figurę w kształcie litery "S", pięknie podkreśloną, drobną talię, ale jeśli miała takową naturalnie, nie widziała sensu w obkładaniu się gorsetami. Dlatego nie nosiła ich - może czasami, sporadycznie, gdy musiała się gdzieś pokazać - i zauważyła, że nikt specjalnie uwagi na to nie zwracał. Zresztą, wiązanie ów ubrania było kolejną, absurdalną kwestią, kiedy nie można było zostawić go tak po prostu, a ściskać i ściskać tak, by później nie móc jeść cały dzień. Na samo wspomnienie tamtych lat przeszedł ją niekontrolowany dreszcz lub było to spowodowane tym, że jej stopa właśnie spoczęła na kolanie towarzysza. Blade lico oblał rumieniec, z kolei kości policzkowe uwydatniły się, kiedy ponownie zacisnęła mocno zęby. Jego dłoń była bardzo delikatna, zaskakująco miękka jak na mężczyznę i ostrożna na tyle, by nie uczynić jej większej krzywdy, niż dotychczas wyrządzona. Przesunąwszy wzrokiem wyżej, na przedramiona, dostrzegła blizny, jednak nie skomentowała ich istnienia i nie dopytywała, skoro pośredni winowajca prawdopodobnie właśnie leżał na jej kolanach.
- Och, zlituj się. - Przewróciła oczami, opuszczając materiał sprzed twarzy, choć ta - w pobłyskującym świetle - dalej była zarumieniona. - To sytuowanie kobiety w roli matki, żony i gospodyni jest bardzo uwłaczające. I przykre. Na szczęście kobiety niepochodzące z rodów szlacheckich mają jeszcze minimalną szansę na własny wybór, ale nie zawsze. W moim przypadku skończyło się rodzinną obrazą. - Mówiąc dużo, nawet za dużo, zdradzając znaczący szczegół ze swojego życia, nie dało się nie dostrzec nagłego entuzjazmu, czy irytacji, która się w niej pojawiła. Ale ten temat w jej przypadku zazwyczaj się tak kończył, choć do tej pory nie wygłosiła jeszcze przed nikim swoich kontrowersyjnych jak na obecne czasy poglądów uznając, że chciałaby jeszcze pożyć w spokoju.
Odetchnęła, rozmasowując skronie, a potem szybko przyciągnęła obie nogi do siebie.
- Dziękuję. - Przechwytując spojrzenie szaroniebieskich tęczówek, zawiesiła na nich wzrok na zbyt długą chwilę. Nie zwróciła uwagi na ciszę, która zapadła, nie traktując jej raczej jak czegoś niezręcznego. Wreszcie jednak zdecydowała się ją przerwać. Wstając ze swojego miejsca, przeprosiła na chwilę, wychodząc do pracowni, z której powróciła po krótkiej chwili, dzierżąc dzielnie w dłoni pudełko, przy okazji zgarniając z jadalnianego stołu swoją różdżkę. - Co do twoich kuzynek, nie sądzę, że powinieneś się zamartwiać. W końcu mając z nimi dobre relacje raczej powiedziałyby ci, gdyby coś było nie w porządku. - Wyjąwszy z pudełka grubą igłę i kilka skrawków skóropodobnych, pierw sprawdzała, czy którykolwiek nadaje się kolorem do ciemnego płaszcza. - A ty, jako dobry kuzyn, nie powinieneś im dawać powodów do ciągłych zmartwień. Właściwie, czym może kłopotać przyszły uzdrowiciel? - Za pomocą igły wsunęła malutki kawałek materiału w jedną z mniejszych dziur, by sprawdzić, czy jej działania mają jakikolwiek sens, a potem wyjęła słoiczek z dziwną, klejącą miksturą, której minimalną ilość nałożyła w dziurę, starając się, by szczątkowe ilości nie wydostały się na wierzch. Miejsce osuszyła nieinwazyjnym zaklęciem, które teraz powinna była w jakiś sposób wygładzić. Rozglądnęła się dookoła ze skupieniem wymalowanym na twarzy, rozważając wszystkie za i przeciw swojego pomysłu.
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
- Ach, gorsety. Na Merlina, nawet nie wiesz jak się cieszę, że urodziłem się mężczyzną i nie muszę przechodzić przez te katusze - powiedział, kręcąc lekko głową. - Boję się momentu, kiedy Miriam - córka mojego kuzyna - będzie już na tyle duża by zacząć swoją przygodę z nimi. Idę o zakład, że nawet w wieku tych kilkunastu lat da radę namówić mnie na to, by ją w tym "wesprzeć" - powiedział z uśmiechem, dalej delikatnie opatrując stopę Solange. Pozostawił tutaj niewielkie niedopowiedzenie, jednak łatwo szło wywnioskować ze sposobu w jaki mówił o dziewczynce, że zrobiłby dla niej wszystko. Nawet założył gorset. Zamilkł na kilka chwil, pozwalając ciszy aby osiadła między nimi, a atmosfera skupienia i pracy przesiąknęła powietrze, nim nie podjęli tematu roli kobiety w świecie.
- Wiesz, szczerze - bo tak tutaj sobie teraz konwersujemy właśnie - jest to przykre, bowiem nie tylko mężczyźni miewają rozwojowe i przełomowe pomysły. Wierzę, że w głównej mierze wszystko na tym świecie dzieje się właśnie z powodu działania płci pięknej - powiedział, zerkając na Solane skupioną na walce z jego płaszczem. - Arystokracja ma jednak jeszcze jedną rzecz, o której wszyscy często zapominają: tradycje - dał wsiąknąć słowu, nim nie podjął na nowo myśli. - Mariaż jest wielkim wydarzeniem, niewątpliwie. Utrzymywanie czystości linii zgodnie z tym jak czynili to nasi przodkowie nie jest uwłaczający. Przeważnie jest jednak smutny - mówił, a jego głos ze słowa na słowo stawał się coraz bardziej zagniewany i zarazem pełen rozczarowania. - Zakuwa zbyt wielu młodych ludzi w kajdany, powoduje często zgorzknienie, niezadowolenie z życia, ogólne rozczarowanie. I po ślubie ilość zobowiązań wcale nie maleje. Zaczynają wymagać coraz więcej i więcej. Nic tylko rozmowy o tym, kiedy pojawi się dziedzic, kiedy... przepraszam - urwał i uniósł wzrok na twarz panny Baudelaire, szybko go jednak opuszczając. - Zapędziłem się - powiedział jeszcze cicho, nim nie skupił się całkowicie na swoim zadaniu. W swoim guście powiedział zdecydowanie zbyt wiele, za bardzo i za szybko zaczął odsłaniać się ze swoimi poglądami tak właściwie nie do końca o nie zapytany.
Szlachecka tradycja była jednocześnie piękna jak i nieznośna. Polityka czystości krwi i utrzymywania linii nieskalanej szczerze go odrzucała. Była źródłem wszelkich defektów i chorób genetycznych, okropnym obrazem chowu wsobnego - i to przerażało go na tyle, że nie był w stanie podjąć się pracy na oddziale Alana. Przecież on sam mógł być jednym z pacjentów szóstego piętra. Dziecko Samaela i... Laidan, matki Avery'ego było niezwykle skrzywdzone przez tak bliskie spokrewnienie rodziców dziewczynki, była smutnym obrazem tego, co kiedyś mogło czekać wszystkich arystokratów. Piękne były jednak inne rzeczy: ich rodowe tożsamości, to z jak różnymi rzeczami identyfikowały się poszczególne rodziny i w jaki sposób wpływało to na ich osobowość. Czy też na odwrót: jak ich osobowość była oddawana przez elementy świata. Choćby Selwynowie i ich ognisty temperament i porywczość. Ogień wydawał się być idealnym towarzyszem dla zdecydowanej większości jego rodu; z małymi wyjątkami, naturalnie.
Kiedy skończył opatrywać rozcięcie i Solene dziękując spojrzała w oczy młodego uzdrowiciela uśmiech na jego ustach lekko zbladł. Rzeczywiście patrzyła na niego odrobinę zbyt długo. Alexander nagle poczuł się niczym zahipnotyzowany. Jedynym o czym był w stanie myśleć był jasny błękit jej tęczówek, to jak światło odbijało się złocistymi refleksami we włosach koloru sierpniowej pszenicy; zaróżowiona skóra na wyniosłości kości policzkowych i naturalny blask bijący z pełnych ust w nienachalnym i bardzo naturalnym odcieniu przywodzącym na myśl maliny. Delikatny owal szczęki i smukły łuk szyi, jasna i gładka cera, idealnie wyniesione obojczyki... i wtedy Solene wstała. Poruszyła się i przerwała trans, w jaki popadł młody Selwyn. Zamrugał gwałtownie i przeniósł spojrzenie w bok, na kieliszek który przed chwilą złożył w całość z miliona odłamków. Tak samo musiał teraz poskładać swój umysł. Nie wiedział co tak właściwie przed chwilą miało miejsce, czuł jakby jego głowa napełniona została sianem i rumiankiem, mieszanką przywodzącą mu na myśl letni dzień. Wziął głęboki oddech, spróbował oczyścić myśli i zacząć łączyć ze sobą fakty. Nadal był zbyt zdruzgotany by tak po prostu poczuć tyle emocji i zachwytu nad kobiecym pięknem; oczywiście, potrafił je dojrzeć oraz zdawał sobie sprawę z tego, że Solene jest niezwykle urodziwą niewiastą. Tak samo jak jej siostra.
Uniósł spojrzenie starając przypatrzeć się sposobowi w jaki krawcowa się poruszała. Jej krok znaczyła niezwykła gracja, przewyższająca nawet tę przypisywaną szlachetnie urodzonym, dorównującą primabalerinom. Opuścił prędko spojrzenie udając, że egzaminuje z bliska swoją różdżkę, naprawdę pogrążył się w rozważaniu wszystkich argumentów przemawiających zarówno za jak i przeciw teorii, która powstała w jego głowie. Od zawsze był typem kujona, kojarzenie faktów było jego mocną stroną - każdy uzdrowiciel musiał w końcu posiadać umiejętność łączenia ze sobą elementów układanki w jedną całość, by na jej podstawie móc wystawić odpowiednią diagnozę. Przez to wszystko tak bardzo się wyłączył, że nie usłyszał słów Solange dotyczących jego kuzynek. Uniósł nagle głowę i spojrzał na kobietę, zbierając w sobie całą jasność umysłu by nie poddać się znów temu, co wydarzyło się przed momentem.
- Jesteś półwilą - wypalił nagle, gdy go to uderzyło. Nie było innego wytłumaczenia dla tego, co poczuł kilka chwil temu, nie mogło być. Nie pomyślał niestety, jakie mogą być konsekwencje wypowiedzenia na głos tego odkrycia.
- Wiesz, szczerze - bo tak tutaj sobie teraz konwersujemy właśnie - jest to przykre, bowiem nie tylko mężczyźni miewają rozwojowe i przełomowe pomysły. Wierzę, że w głównej mierze wszystko na tym świecie dzieje się właśnie z powodu działania płci pięknej - powiedział, zerkając na Solane skupioną na walce z jego płaszczem. - Arystokracja ma jednak jeszcze jedną rzecz, o której wszyscy często zapominają: tradycje - dał wsiąknąć słowu, nim nie podjął na nowo myśli. - Mariaż jest wielkim wydarzeniem, niewątpliwie. Utrzymywanie czystości linii zgodnie z tym jak czynili to nasi przodkowie nie jest uwłaczający. Przeważnie jest jednak smutny - mówił, a jego głos ze słowa na słowo stawał się coraz bardziej zagniewany i zarazem pełen rozczarowania. - Zakuwa zbyt wielu młodych ludzi w kajdany, powoduje często zgorzknienie, niezadowolenie z życia, ogólne rozczarowanie. I po ślubie ilość zobowiązań wcale nie maleje. Zaczynają wymagać coraz więcej i więcej. Nic tylko rozmowy o tym, kiedy pojawi się dziedzic, kiedy... przepraszam - urwał i uniósł wzrok na twarz panny Baudelaire, szybko go jednak opuszczając. - Zapędziłem się - powiedział jeszcze cicho, nim nie skupił się całkowicie na swoim zadaniu. W swoim guście powiedział zdecydowanie zbyt wiele, za bardzo i za szybko zaczął odsłaniać się ze swoimi poglądami tak właściwie nie do końca o nie zapytany.
Szlachecka tradycja była jednocześnie piękna jak i nieznośna. Polityka czystości krwi i utrzymywania linii nieskalanej szczerze go odrzucała. Była źródłem wszelkich defektów i chorób genetycznych, okropnym obrazem chowu wsobnego - i to przerażało go na tyle, że nie był w stanie podjąć się pracy na oddziale Alana. Przecież on sam mógł być jednym z pacjentów szóstego piętra. Dziecko Samaela i... Laidan, matki Avery'ego było niezwykle skrzywdzone przez tak bliskie spokrewnienie rodziców dziewczynki, była smutnym obrazem tego, co kiedyś mogło czekać wszystkich arystokratów. Piękne były jednak inne rzeczy: ich rodowe tożsamości, to z jak różnymi rzeczami identyfikowały się poszczególne rodziny i w jaki sposób wpływało to na ich osobowość. Czy też na odwrót: jak ich osobowość była oddawana przez elementy świata. Choćby Selwynowie i ich ognisty temperament i porywczość. Ogień wydawał się być idealnym towarzyszem dla zdecydowanej większości jego rodu; z małymi wyjątkami, naturalnie.
Kiedy skończył opatrywać rozcięcie i Solene dziękując spojrzała w oczy młodego uzdrowiciela uśmiech na jego ustach lekko zbladł. Rzeczywiście patrzyła na niego odrobinę zbyt długo. Alexander nagle poczuł się niczym zahipnotyzowany. Jedynym o czym był w stanie myśleć był jasny błękit jej tęczówek, to jak światło odbijało się złocistymi refleksami we włosach koloru sierpniowej pszenicy; zaróżowiona skóra na wyniosłości kości policzkowych i naturalny blask bijący z pełnych ust w nienachalnym i bardzo naturalnym odcieniu przywodzącym na myśl maliny. Delikatny owal szczęki i smukły łuk szyi, jasna i gładka cera, idealnie wyniesione obojczyki... i wtedy Solene wstała. Poruszyła się i przerwała trans, w jaki popadł młody Selwyn. Zamrugał gwałtownie i przeniósł spojrzenie w bok, na kieliszek który przed chwilą złożył w całość z miliona odłamków. Tak samo musiał teraz poskładać swój umysł. Nie wiedział co tak właściwie przed chwilą miało miejsce, czuł jakby jego głowa napełniona została sianem i rumiankiem, mieszanką przywodzącą mu na myśl letni dzień. Wziął głęboki oddech, spróbował oczyścić myśli i zacząć łączyć ze sobą fakty. Nadal był zbyt zdruzgotany by tak po prostu poczuć tyle emocji i zachwytu nad kobiecym pięknem; oczywiście, potrafił je dojrzeć oraz zdawał sobie sprawę z tego, że Solene jest niezwykle urodziwą niewiastą. Tak samo jak jej siostra.
Uniósł spojrzenie starając przypatrzeć się sposobowi w jaki krawcowa się poruszała. Jej krok znaczyła niezwykła gracja, przewyższająca nawet tę przypisywaną szlachetnie urodzonym, dorównującą primabalerinom. Opuścił prędko spojrzenie udając, że egzaminuje z bliska swoją różdżkę, naprawdę pogrążył się w rozważaniu wszystkich argumentów przemawiających zarówno za jak i przeciw teorii, która powstała w jego głowie. Od zawsze był typem kujona, kojarzenie faktów było jego mocną stroną - każdy uzdrowiciel musiał w końcu posiadać umiejętność łączenia ze sobą elementów układanki w jedną całość, by na jej podstawie móc wystawić odpowiednią diagnozę. Przez to wszystko tak bardzo się wyłączył, że nie usłyszał słów Solange dotyczących jego kuzynek. Uniósł nagle głowę i spojrzał na kobietę, zbierając w sobie całą jasność umysłu by nie poddać się znów temu, co wydarzyło się przed momentem.
- Jesteś półwilą - wypalił nagle, gdy go to uderzyło. Nie było innego wytłumaczenia dla tego, co poczuł kilka chwil temu, nie mogło być. Nie pomyślał niestety, jakie mogą być konsekwencje wypowiedzenia na głos tego odkrycia.
Na wspomnienie o uroczej lady Prewett aż westchnęła z zachwytu. Lubiła dzieci, potrafiła się z nimi porozumieć i nigdy przenigdy niczego im nie narzucała podczas przymiarek. Miały absolutną dowolność i jeśli chciały - pomagały tworzyć jej projekt od podstaw w ramach zabawy, chwili oddechu od wielkiego obserwującego non stop świata, w jakim żyły na co dzień.
- Miriam? Moja mała biedroneczka nigdy nie będzie musiała ubierać gorsetów, jeśli nie wyrazi takiej chęci. Ale spokojnie, nie pozwolę zniszczyć jej zdrowia dla wąskiej talii. Zresztą, zabawne jest to, w jaki sposób zmienił się kanon piękna. Kiedyś preferowano panie o większych gabarytach i tęgim ciele, teraz z kolei wciąż damy ściskają się gorsetami, by wyglądać jak chuderlawa gałązka. Na całe szczęście ja mam dowolność ubioru i świadomość, że mogę w jakiś sposób zmienić myślenie naszych kobiet. – Odparła spokojnie, choć wizja Alexandra w gorsecie zaprzątnęła jej myśli na dłużej. Pierwszy raz spotkała się z aż takim poświęceniem, ku uciesze małej dziewczynki. - Przy okazji powiem jej o twoim zamiarze. Dobiorę ci najpiękniejszy gorset, jaki stworzono. – Jeśli trochę ją znał wiedział, że nie żartuje i byłaby skłonna nawet pomóc mu zasznurować ów narzędzie tortur, by po pięciu minutach szybko je ściągnąć, ratując go przed omdleniem i stałym uszkodzeniem narządów. Uśmiech - który zdążył po raz kolejny wymalować się na jej ustach - szybko znikł, kiedy powrócili do rozmowy o kobietach.
- Smutne swoją drogą, wciąż jednak pozostaję przy uwłaczaniu. Wy nie odczuwacie tego tak jak kobieta, która – niestety – będąc żoną szlachcica z konserwatywnego rodu właściwie nie ma prawa głosu. Zresztą, przykre jest też mówienie, że kobieta musi urodzić dziecko, najlepiej chłopca, dziedzica, inaczej jest skazana na wytykanie palcami. Wybacz mi, mój drogi, jednak gdy ja miałam do wyboru małżeństwo z rozsądku i przymusu rodziców, dla dobra interesów, odrzuciłam je. Nie dałabym rady tkwić w złotej klatce i podkładaniu mi wszystkiego pod nos, to nie leży w mojej naturze i właśnie przez to nie mam najlepszych kontaktów z rodzicami. – Poczuła się nieco zirytowana, nie przez temat i poglądy towarzysza, a przez świadomość, że takie rzeczy były na porządku dziennym. I dotknęły nawet jej. - Gdzie tu miejsce na uczucia? Gdzie miejsce na rzeczywistą chęć poczęcia dziecka z tą osobą? Małżeństwo nie powinno opierać się tylko na pewnych wytycznych, szacunku – choć czasem i tego brakuje – i obopólnym dobru, zakazach i rozkazach, ale też na minimalnej chęci poznania tej drugiej osoby, z którą spędzi się resztę życia. Po prostu. To wcale nie jest tak dużo, odnoszę jednak wrażenie, że u niektórych mężczyzn ta kwestia wykracza poza możliwości poznawcze. – Odetchnęła głęboko, kończąc swój wywód, chociaż dalej mogłaby wymieniać kolejne za i przeciw oraz zasypywać go swoimi poglądami, które zresztą wygłoszone oficjalnie mogłyby skazać ją na społeczny ostracyzm i potępienie.
Moment przechwycenia wzroku lorda nie zrobił na niej szczególnego wrażenia, jak i to, że zastygł w dziwnym letargu. W zasadzie – nie zwróciła na to uwagi. Przemieszczała się powolnym krokiem, niespecjalnie zwracając też uwagę na swoje ruchy; te jednak – nawet mimowolne – były lekkie, pełne gracji i subtelności primabaleriny – którą kiedyś wprawdzie była. Zdążyła usiąść, na krótki moment skupiając się na powierzonym przez Alexandra zadaniu, czując na sobie jego wzrok. Myślała, że po prostu spoglądał na dłonie, które z wrodzoną wprawnością właśnie dokańczały ostatnich poprawek jego ukochanego płaszcza, zaś słowa, które padły z jego strony, wbiły ją w fotel. Zamarła w bezruchu, unosząc na niego wyraźnie przestraszone spojrzenie, z kolei w głowie jasnowłosej rozpoczęła się właśnie wielka burza. Nie była pewna czy miał na to dowód, fakt, którym mógłby uciąć jej wymówki, czy po prostu był tak pojętnym młodzieńcem, wrażliwym na piękno płci przeciwnej. To wpatrywanie się w nią nakazywało jej skłaniać się ku drugiej ewentualności.
Chorobliwa ochota ukrywania swojego sekretu w ostatnim czasie zaostrzyła się, chociaż doskonale wiedziała, że przypadków tak domyślnych osób może być więcej. W końcu nie płynęła w niej niewielka odrobina krwi potomkini sprzed kilku pokoleń, a połowa, odziedziczona po matce. Pobladła lekko, bladoróżowe usta zaś przypominały w tej chwili cienką kreskę, kiedy mocno zacisnęła zęby, wzbraniając się w ten sposób poniekąd przed byciem niemiłą czy ucieczką, do której miało dojść za chwilę.
- To miłe, że tak mówisz, Alexandrze – w końcu dla kobiety to raczej komplement. Niestety muszę rozwiać twoje wątpliwości. – Ton jej głosu zmienił się na bardziej oficjalny, kiedy wreszcie skończyła łatanie i wygładzanie czarnej mazi, służącej do naprawy. Skontrolowała na koniec swoje dzieło i wreszcie oddała je właścicielowi, sprzątając na koniec porozkładane wokół przybory w paru machnięciach różdżką. - Powinieneś już iść. Mam nadzieję, że płaszcz spełnia twoje wymagania. – Świadomość, że kolejna osoba zna jej sekret wprawiła ją w dziwny, nieco zbity z pantałyku nastrój. Nie sądziła, że przyszły uzdrowiciel wykorzystałby tę informację na jej niekorzyść, jednakże sam fakt był dla niej niekorzystny. Oznaczało to mniej więcej tyle, że – chcąc nie chcąc – teraz będzie go unikać uznając, że tak jest po prostu lepiej, bezpieczniej i wygodniej dla obojga. Stanęła w korytarzu prowadzącym do wyjścia, od momentu oddania mu płaszcza nie spoglądając nań ani razu w obawie, że kolejne zerknięcie w jej oczy mogłoby mu dać potwierdzenie swoich przekonań.
- Miriam? Moja mała biedroneczka nigdy nie będzie musiała ubierać gorsetów, jeśli nie wyrazi takiej chęci. Ale spokojnie, nie pozwolę zniszczyć jej zdrowia dla wąskiej talii. Zresztą, zabawne jest to, w jaki sposób zmienił się kanon piękna. Kiedyś preferowano panie o większych gabarytach i tęgim ciele, teraz z kolei wciąż damy ściskają się gorsetami, by wyglądać jak chuderlawa gałązka. Na całe szczęście ja mam dowolność ubioru i świadomość, że mogę w jakiś sposób zmienić myślenie naszych kobiet. – Odparła spokojnie, choć wizja Alexandra w gorsecie zaprzątnęła jej myśli na dłużej. Pierwszy raz spotkała się z aż takim poświęceniem, ku uciesze małej dziewczynki. - Przy okazji powiem jej o twoim zamiarze. Dobiorę ci najpiękniejszy gorset, jaki stworzono. – Jeśli trochę ją znał wiedział, że nie żartuje i byłaby skłonna nawet pomóc mu zasznurować ów narzędzie tortur, by po pięciu minutach szybko je ściągnąć, ratując go przed omdleniem i stałym uszkodzeniem narządów. Uśmiech - który zdążył po raz kolejny wymalować się na jej ustach - szybko znikł, kiedy powrócili do rozmowy o kobietach.
- Smutne swoją drogą, wciąż jednak pozostaję przy uwłaczaniu. Wy nie odczuwacie tego tak jak kobieta, która – niestety – będąc żoną szlachcica z konserwatywnego rodu właściwie nie ma prawa głosu. Zresztą, przykre jest też mówienie, że kobieta musi urodzić dziecko, najlepiej chłopca, dziedzica, inaczej jest skazana na wytykanie palcami. Wybacz mi, mój drogi, jednak gdy ja miałam do wyboru małżeństwo z rozsądku i przymusu rodziców, dla dobra interesów, odrzuciłam je. Nie dałabym rady tkwić w złotej klatce i podkładaniu mi wszystkiego pod nos, to nie leży w mojej naturze i właśnie przez to nie mam najlepszych kontaktów z rodzicami. – Poczuła się nieco zirytowana, nie przez temat i poglądy towarzysza, a przez świadomość, że takie rzeczy były na porządku dziennym. I dotknęły nawet jej. - Gdzie tu miejsce na uczucia? Gdzie miejsce na rzeczywistą chęć poczęcia dziecka z tą osobą? Małżeństwo nie powinno opierać się tylko na pewnych wytycznych, szacunku – choć czasem i tego brakuje – i obopólnym dobru, zakazach i rozkazach, ale też na minimalnej chęci poznania tej drugiej osoby, z którą spędzi się resztę życia. Po prostu. To wcale nie jest tak dużo, odnoszę jednak wrażenie, że u niektórych mężczyzn ta kwestia wykracza poza możliwości poznawcze. – Odetchnęła głęboko, kończąc swój wywód, chociaż dalej mogłaby wymieniać kolejne za i przeciw oraz zasypywać go swoimi poglądami, które zresztą wygłoszone oficjalnie mogłyby skazać ją na społeczny ostracyzm i potępienie.
Moment przechwycenia wzroku lorda nie zrobił na niej szczególnego wrażenia, jak i to, że zastygł w dziwnym letargu. W zasadzie – nie zwróciła na to uwagi. Przemieszczała się powolnym krokiem, niespecjalnie zwracając też uwagę na swoje ruchy; te jednak – nawet mimowolne – były lekkie, pełne gracji i subtelności primabaleriny – którą kiedyś wprawdzie była. Zdążyła usiąść, na krótki moment skupiając się na powierzonym przez Alexandra zadaniu, czując na sobie jego wzrok. Myślała, że po prostu spoglądał na dłonie, które z wrodzoną wprawnością właśnie dokańczały ostatnich poprawek jego ukochanego płaszcza, zaś słowa, które padły z jego strony, wbiły ją w fotel. Zamarła w bezruchu, unosząc na niego wyraźnie przestraszone spojrzenie, z kolei w głowie jasnowłosej rozpoczęła się właśnie wielka burza. Nie była pewna czy miał na to dowód, fakt, którym mógłby uciąć jej wymówki, czy po prostu był tak pojętnym młodzieńcem, wrażliwym na piękno płci przeciwnej. To wpatrywanie się w nią nakazywało jej skłaniać się ku drugiej ewentualności.
Chorobliwa ochota ukrywania swojego sekretu w ostatnim czasie zaostrzyła się, chociaż doskonale wiedziała, że przypadków tak domyślnych osób może być więcej. W końcu nie płynęła w niej niewielka odrobina krwi potomkini sprzed kilku pokoleń, a połowa, odziedziczona po matce. Pobladła lekko, bladoróżowe usta zaś przypominały w tej chwili cienką kreskę, kiedy mocno zacisnęła zęby, wzbraniając się w ten sposób poniekąd przed byciem niemiłą czy ucieczką, do której miało dojść za chwilę.
- To miłe, że tak mówisz, Alexandrze – w końcu dla kobiety to raczej komplement. Niestety muszę rozwiać twoje wątpliwości. – Ton jej głosu zmienił się na bardziej oficjalny, kiedy wreszcie skończyła łatanie i wygładzanie czarnej mazi, służącej do naprawy. Skontrolowała na koniec swoje dzieło i wreszcie oddała je właścicielowi, sprzątając na koniec porozkładane wokół przybory w paru machnięciach różdżką. - Powinieneś już iść. Mam nadzieję, że płaszcz spełnia twoje wymagania. – Świadomość, że kolejna osoba zna jej sekret wprawiła ją w dziwny, nieco zbity z pantałyku nastrój. Nie sądziła, że przyszły uzdrowiciel wykorzystałby tę informację na jej niekorzyść, jednakże sam fakt był dla niej niekorzystny. Oznaczało to mniej więcej tyle, że – chcąc nie chcąc – teraz będzie go unikać uznając, że tak jest po prostu lepiej, bezpieczniej i wygodniej dla obojga. Stanęła w korytarzu prowadzącym do wyjścia, od momentu oddania mu płaszcza nie spoglądając nań ani razu w obawie, że kolejne zerknięcie w jej oczy mogłoby mu dać potwierdzenie swoich przekonań.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Alexander uśmiechnął się gdy usłyszał tak miłe słowa dotyczące Miriam z ust Solange. Nie miał pewności czy kobieta po prostu uwielbiała małego robaczka jakim była Miriam czy posiadała tak ciepłe uczucia generalnie dla dzieci. Nie zapytał jednak o to, zamiast tego z teatralnie udawanym przestrachem wysłuchując gróźb krawcowej odnośnie ubierania Alexandra.
- Na Merlina, po cóż to powiedziałem na głos. Biada mi! Mogę po prostu wrócić do szortów? Chyba założenie ich drugi raz publicznie przysporzyło by mi mniej cierpienia niźli minuta w tym okropnym wymyśle mody powodującym patologiczne przemieszczanie się narządów i wyginanie kości! - zaśmiał się, a błysk w jego oku zdradzał, że mimo wszystko dobrze by się bawił w czasie takiego eksperymentu. Zresztą, zapewne nie on sam. - Kanony piękna ulegają zmianom, jak cały ten świat. Nie szedłbym jednak za tłumem i skupiał się tylko na tym rodzaju piękna. Zakochując się w kimś bardziej interesuje mnie jakość prowadzonych rozmów niż to, jak wielka jest w czasie konwersacji przyjemność dla oczu - rzekł, obserwując jak na krawędzi oczyszczanego właśnie zranienia tańczy jeszcze żywo czerwona kropelka krwi. Starł ją kciukiem zupełnie odruchowo, nie zastanawiając się zbytnio nad tym gestem i faktem, w jaki sposób odczuła go Solange.
Zmarszczył czoło i ściągnął brwi kiedy jego rozmówczyni prowadziła monolog, powoli zaczynając kiwać głową pod jego końcówkę. Miała rację, zdecydowanie ją miała. Nie wiedział jednak co teraz tak właściwie mógłby dodać. Może poza...
- Zgadzam się z tobą. Jakkolwiek piękne jest kultywowanie dawnych tradycji dla samego faktu czynienia tego samego w taki sam sposób jak przodkowie, tak mimo wszystko jest to uwłaczające. I zabijające osobowość oraz więzi samoistnie tworzące się między ludźmi - przerwał i zawahał się na moment, nie do końca będąc pewnym czy powiedzieć to, co teraz przyszło mu na myśl. Postanowił jednak zaryzykować, bowiem bardzo przypadło mu do gustu to, jak ich konwersacja ewoluowała. - Byłem zakochany w pewnej mugolaczce. Chciałem się z nią ożenić, jednak po drodze coś... nie wyszło - dokończył, nie podnosząc wzroku znad własnych dłoni tańczących z różdżką wokół maleńkiego rozcięcia na skórze Soli. - Podziwiam to, że postawiłaś się rodzicom - wyznał, zerkając na nią na chwilę i delikatnie się uśmiechając.
Wtedy jeszcze nie spodziewał się katastrofy, która zmusi go do zbierania resztek zdrowego rozsądku gdzieś z jasnego dywanu rozpościerającego się pod podeszwami jego butów z miękkiej skóry. Obserwował, jak Salonge zaciska usta w wąską linię, a jej twarz nagle traci blask, zakrywając się matem. Jej oczy zdawały się być niczym czyste błękitne niebo, które nagle przesłonione zostało... Stop. Oddychając powoli Alexander skupił się na tym, by zebrać resztki jasności umysłu i przestawił się na inny sposób widzenia; zaczął punktować zmiany w postawie kobiety tak, jakby był magomedykiem przyglądającym się pacjentowi w czasie terapii. Poblednięcie; wyostrzenie rys spowodowane zaciśnięciem szczęki. Strach w oczach; rozbiegane spojrzenie; płytszy i szybszy oddech; unikanie kontaktu wzrokowego.
Kłamała.
Na jej słowa o komplemencie i rozwiewaniu wątpliwości skinął jedynie głową, a gdy oznajmiła iż powinien opuścić jej dom powstał i założył wierzchnie okrycie. Podszedł do niej, na odległość odrobinę bliższą niż ustalone normy, kiedy odbierał z jej rąk naprawione ubranie.
- Płaszcz jak najbardziej spełnia moje wymaganie, wiedziałem też doskonale do kogo wybieram się po pomoc - powiedział miękkim tonem, a dźwięk ten znajdował się praktycznie na granicy by pochodzić pod mruczenie. Selwyn westchnął jednak i postąpił krok do tyłu kręcąc głową. W czasie całej tej sceny starał się patrzeć na Solene tak długo na ile tylko był w stanie bez utraty skupienia.
- Solange, zdajesz sobie sprawę z tego, że rozmawiasz z osobą aspirującą do zostania magipsychiatrą, a ponadto będącą legilimentą? - zapytał zrezygnowanym głosem, spojrzenie wbijając na chwilę w ścianę za półwilą. Nie musiał jednak czytać jej myśli by wiedzieć, że nie mówiła mu prawdy. - Musisz nauczyć się lepiej kłamać, Sol - powiedział, wzdychając i uśmiechnął się bardzo, bardzo smutno. Panna Baudelaire dołączyła bowiem właśnie do listy osób, o których dobro naprawdę się martwił.
- Teraz wyjdę, jeżeli tego właśnie chcesz. Nie mam zamiaru narzucać Ci się moją obecnością - oznajmił jeszcze, zerkając przelotnie w stronę drzwi wejściowych, niem nie zwrócił znów spojrzenia srebrzystoniebieskich oczu na Solene.
- Na Merlina, po cóż to powiedziałem na głos. Biada mi! Mogę po prostu wrócić do szortów? Chyba założenie ich drugi raz publicznie przysporzyło by mi mniej cierpienia niźli minuta w tym okropnym wymyśle mody powodującym patologiczne przemieszczanie się narządów i wyginanie kości! - zaśmiał się, a błysk w jego oku zdradzał, że mimo wszystko dobrze by się bawił w czasie takiego eksperymentu. Zresztą, zapewne nie on sam. - Kanony piękna ulegają zmianom, jak cały ten świat. Nie szedłbym jednak za tłumem i skupiał się tylko na tym rodzaju piękna. Zakochując się w kimś bardziej interesuje mnie jakość prowadzonych rozmów niż to, jak wielka jest w czasie konwersacji przyjemność dla oczu - rzekł, obserwując jak na krawędzi oczyszczanego właśnie zranienia tańczy jeszcze żywo czerwona kropelka krwi. Starł ją kciukiem zupełnie odruchowo, nie zastanawiając się zbytnio nad tym gestem i faktem, w jaki sposób odczuła go Solange.
Zmarszczył czoło i ściągnął brwi kiedy jego rozmówczyni prowadziła monolog, powoli zaczynając kiwać głową pod jego końcówkę. Miała rację, zdecydowanie ją miała. Nie wiedział jednak co teraz tak właściwie mógłby dodać. Może poza...
- Zgadzam się z tobą. Jakkolwiek piękne jest kultywowanie dawnych tradycji dla samego faktu czynienia tego samego w taki sam sposób jak przodkowie, tak mimo wszystko jest to uwłaczające. I zabijające osobowość oraz więzi samoistnie tworzące się między ludźmi - przerwał i zawahał się na moment, nie do końca będąc pewnym czy powiedzieć to, co teraz przyszło mu na myśl. Postanowił jednak zaryzykować, bowiem bardzo przypadło mu do gustu to, jak ich konwersacja ewoluowała. - Byłem zakochany w pewnej mugolaczce. Chciałem się z nią ożenić, jednak po drodze coś... nie wyszło - dokończył, nie podnosząc wzroku znad własnych dłoni tańczących z różdżką wokół maleńkiego rozcięcia na skórze Soli. - Podziwiam to, że postawiłaś się rodzicom - wyznał, zerkając na nią na chwilę i delikatnie się uśmiechając.
Wtedy jeszcze nie spodziewał się katastrofy, która zmusi go do zbierania resztek zdrowego rozsądku gdzieś z jasnego dywanu rozpościerającego się pod podeszwami jego butów z miękkiej skóry. Obserwował, jak Salonge zaciska usta w wąską linię, a jej twarz nagle traci blask, zakrywając się matem. Jej oczy zdawały się być niczym czyste błękitne niebo, które nagle przesłonione zostało... Stop. Oddychając powoli Alexander skupił się na tym, by zebrać resztki jasności umysłu i przestawił się na inny sposób widzenia; zaczął punktować zmiany w postawie kobiety tak, jakby był magomedykiem przyglądającym się pacjentowi w czasie terapii. Poblednięcie; wyostrzenie rys spowodowane zaciśnięciem szczęki. Strach w oczach; rozbiegane spojrzenie; płytszy i szybszy oddech; unikanie kontaktu wzrokowego.
Kłamała.
Na jej słowa o komplemencie i rozwiewaniu wątpliwości skinął jedynie głową, a gdy oznajmiła iż powinien opuścić jej dom powstał i założył wierzchnie okrycie. Podszedł do niej, na odległość odrobinę bliższą niż ustalone normy, kiedy odbierał z jej rąk naprawione ubranie.
- Płaszcz jak najbardziej spełnia moje wymaganie, wiedziałem też doskonale do kogo wybieram się po pomoc - powiedział miękkim tonem, a dźwięk ten znajdował się praktycznie na granicy by pochodzić pod mruczenie. Selwyn westchnął jednak i postąpił krok do tyłu kręcąc głową. W czasie całej tej sceny starał się patrzeć na Solene tak długo na ile tylko był w stanie bez utraty skupienia.
- Solange, zdajesz sobie sprawę z tego, że rozmawiasz z osobą aspirującą do zostania magipsychiatrą, a ponadto będącą legilimentą? - zapytał zrezygnowanym głosem, spojrzenie wbijając na chwilę w ścianę za półwilą. Nie musiał jednak czytać jej myśli by wiedzieć, że nie mówiła mu prawdy. - Musisz nauczyć się lepiej kłamać, Sol - powiedział, wzdychając i uśmiechnął się bardzo, bardzo smutno. Panna Baudelaire dołączyła bowiem właśnie do listy osób, o których dobro naprawdę się martwił.
- Teraz wyjdę, jeżeli tego właśnie chcesz. Nie mam zamiaru narzucać Ci się moją obecnością - oznajmił jeszcze, zerkając przelotnie w stronę drzwi wejściowych, niem nie zwrócił znów spojrzenia srebrzystoniebieskich oczu na Solene.
Chociaż skupiona była na słowach Alexandra, jej wzrok właśnie spoczął na dłoni, która wciąż ujmowała chłodną stopę. Znajdowała się tam o wiele za długo i zresztą gest, który wykonał wywołał na ciele jasnowłosej lekką gęsią skórkę. Delikatność i sposób w jaki to uczynił z pewnością nie pasował do odruchów, którymi raczyło się zwykłych pacjentów w szpitalu. Przyjęła jego podziw (sama by tego nie podziwiała - po prostu działałaby i walczyła o swoje dobro) z uśmiechem na ustach, niespecjalnie podejmując temat małżeństwa z mugolaczką. Miała względem takich osób ambiwalentny stosunek, nabyty dość niedawno i zresztą była zdania, że każdy zasługiwał na szczęście. Nie była jedynie pewna czy "pewne przeszkody" wynikały z negatywnego stosunku rodziny i otoczenia wobec krwi wspomnianej dziewczyny, czy to ona rozmyśliła się, kiedy uświadomiła sobie zasady i obostrzenia wobec niej, jako cząstki szlacheckiej rodziny. Przeczucie podpowiadało jej jednak pierwszą ewentualność, zaś serce kazało współczuć.
Wzdrygnęła się, kiedy Alexander niebezpiecznie zmniejszył dzielący ich dystans i odruchowo przysunęła bliżej ściany, przyklejając do niej plecami. W tej chwili to, co aktualnie zrobił nie spodobało jej się bardziej niż fakt, że wiedział już kim jest, zaś próba okłamania go spaliła na panewce. Chociaż do tej pory jako tako udawało jej się okłamywać ludzi, tak pominęła oczywistą oczywistość - w końcu nie stał przed nią nieśmiały chłopczyk, początkujący adept w świecie dorosłych, lecz osoba aspirująca na magipsychiatrę. Przez twarz blondynki przemknął ponury uśmiech, zarazem z tlącą się w nim ulgą, gdy odzyskała bezpieczną przestrzeń. Przez krótką chwilę nawet zaczęła się zastanawiać czy spyta z jakiego powodu nie lubi dotyku ani jakiejkolwiek bliskości - choć nie miała raczej zamiaru odpowiadać. Chciała, żeby poszedł, by wraz z zatrzaśnięciem się drzwi móc powrócić do pokoju i zniknąć pod pościelą, a nazajutrz wśród projektów, ale nie sądziła, że mimo zapewnień prędko się pożegnają.
- Nie przyglądaj mi się w ten sposób. Jak egzotycznemu okazowi wystawionemu w cyrku. - Poprosiła wreszcie, gdy ciągłe spojrzenie Alexandra na jej osobie zaczęło ciążyć, wprawiając w nieprzyjemne uczucie, którego nazwy nie potrafiła określić. - Co zamierzasz z tym zrobić? - Spytała niecierpliwie, nie zważając na może niezbyt miły ton głosu. Była ciekawa czy zamierzał zachować tę informację dla siebie i czy cokolwiek zmieniała w jego nastawieniu względem niej.
zt oboje
Wzdrygnęła się, kiedy Alexander niebezpiecznie zmniejszył dzielący ich dystans i odruchowo przysunęła bliżej ściany, przyklejając do niej plecami. W tej chwili to, co aktualnie zrobił nie spodobało jej się bardziej niż fakt, że wiedział już kim jest, zaś próba okłamania go spaliła na panewce. Chociaż do tej pory jako tako udawało jej się okłamywać ludzi, tak pominęła oczywistą oczywistość - w końcu nie stał przed nią nieśmiały chłopczyk, początkujący adept w świecie dorosłych, lecz osoba aspirująca na magipsychiatrę. Przez twarz blondynki przemknął ponury uśmiech, zarazem z tlącą się w nim ulgą, gdy odzyskała bezpieczną przestrzeń. Przez krótką chwilę nawet zaczęła się zastanawiać czy spyta z jakiego powodu nie lubi dotyku ani jakiejkolwiek bliskości - choć nie miała raczej zamiaru odpowiadać. Chciała, żeby poszedł, by wraz z zatrzaśnięciem się drzwi móc powrócić do pokoju i zniknąć pod pościelą, a nazajutrz wśród projektów, ale nie sądziła, że mimo zapewnień prędko się pożegnają.
- Nie przyglądaj mi się w ten sposób. Jak egzotycznemu okazowi wystawionemu w cyrku. - Poprosiła wreszcie, gdy ciągłe spojrzenie Alexandra na jej osobie zaczęło ciążyć, wprawiając w nieprzyjemne uczucie, którego nazwy nie potrafiła określić. - Co zamierzasz z tym zrobić? - Spytała niecierpliwie, nie zważając na może niezbyt miły ton głosu. Była ciekawa czy zamierzał zachować tę informację dla siebie i czy cokolwiek zmieniała w jego nastawieniu względem niej.
zt oboje
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Ostatnio zmieniony przez Solene Baudelaire dnia 19.08.17 12:46, w całości zmieniany 1 raz
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Odkładała to spotkanie naprawdę długo - wręcz do przesady. Nie obawiała się, przynajmniej nie przed wyjściem z domu. Dopiero wtedy poddała się przesadnym analizom i wizjom tego, jaka jest jej kuzynka, lecz przede wszystkim drżała na myśl o tym, że mogłaby wiedzieć cokolwiek na temat Ulyany. Zniknięcie matki nie było czymś, z czym byłaby w stanie pogodzić się szybko i gładko - nie, przerażało ją do szpiku kości, wzbudzało strach, może irracjonalny, że za każdym rogiem może czaić się podejrzany typ, pragnący wykorzystać geny wili. Pilnowała się, rozglądała częściej, starała uspokajać własną wyobraźnię, ale bez matki czuła się źle. Kiedy zniknęła świadomość, że najbliższa powierniczka jej sekretów - kobieta z dzikim błyskiem w oku, jak burzowe chmury odbijające się w tafli wody - nie powita jej w domu i nie wyciągnie na spacer w ulubione okolice, kolory blakły. Potrafiła bez niej żyć, była wszak osobnym bytem, odpowiednio dojrzałym, ale niewyjaśniona strata bez żadnych wątpliwości budziła emocje przykre. Dzisiaj to uczucie nasiliło się nieznośnie, być może po wczorajszym niezaplanowanym spotkaniu z Odette Baudelaire. Yvette niewiele wiedziała o relacji sióstr - swoich kuzynek - lecz nie roztrząsała swojej niewiedzy, jakby z góry, neutralnie zakładając, że są w dobrych stosunkach.
Nie spieszyła się, droga na przedmieścia Londynu zajęła jej stosunkowo niewiele czasu, ale trafienie pod właściwy adres - bez mapy i pomocy - wymagało chwili. Dokładny adres znała od Ulyany, sporo czasu odkopywała go ze stosu starych notatek, dlatego miała nadzieję, że nie postanowiła nagle zmienić miejsca. Kojarzyła też jej nazwisko z krawiectwem, ale nigdy nie miała okazji zagaić o współpracę. Panna Blythe odetchnęła cierpliwie, ostatni raz próbując opanować targające nią, sprzeczne emocje, i zapukała do drzwi. Czekała chwilkę, zanim uchyliły się, odsłaniając postać, bez wątpienia półwilę. Czyli trafiła.
- Solange Baudelaire? - zapytała, nie bawiąc się w powitania i przedstawienia, najpierw musiała wiedzieć, czy na pewno, choć wszystko na to wskazywało. Być może uprzejmiej byłoby dać rozmówczyni znać, z kim ma przyjemność rozmawiać, ale dzisiaj Yvette zaprzątały głowę inne rzeczy.
you're a chemical that burns, there's nothing but this
it's the purest element, but it's so volatile
feel it on me, love; see it on me, love
strangeness and charm
it's the purest element, but it's so volatile
feel it on me, love; see it on me, love
strangeness and charm
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
Reszta domu
Szybka odpowiedź