Dom towarowy Harrods
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
-
Lokal zamknięty
Podchodzicie do drzwi wejściowych i dostrzegacie panującą wewnątrz pustkę. Dopiero po chwili odszukujecie spojrzeniem brzydki napis spisany w pośpiechu zamknięte. Domyślacie się, że wojna musiała zmusić właścicieli do wycofania się z prowadzenia biznesu. I kto wie? Może również ucieczki?
[bylobrzydkobedzieladnie]
Dom towarowy Harrods
Harrods to jeden z najbardziej znanych, luksusowych domów towarowych w Londynie. Pomimo otwarcia niecałą dekadę temu, właścicielom udało się nadać mu sławę także poza terenem granic Anglii. Wnętrze wciąż się rozwija, powstają nowe sekcje, które warto odwiedzić, lecz nie należy zapominać także o tych popularniejszych jak Food Hall. Szczególnie liczne tłumy można zaobserwować w okresie przed bożonarodzeniowym; w tym czasie budynek oświetlony jest milionami światełek, wyróżniających go na tle rozświetlonych ulic. Niesamowite wystawy przyciągają klientów, którzy we wnętrzach sklepów, przy akompaniamencie delikatnej muzyki oddają się zakupowemu szaleństwu. Dom towarowy Harrods jest jednym z przykładów, że nawet w mugolskim świecie można znaleźć odrobinę magii.
Podchodzicie do drzwi wejściowych i dostrzegacie panującą wewnątrz pustkę. Dopiero po chwili odszukujecie spojrzeniem brzydki napis spisany w pośpiechu zamknięte. Domyślacie się, że wojna musiała zmusić właścicieli do wycofania się z prowadzenia biznesu. I kto wie? Może również ucieczki?
Lokal został zamknięty do odwołania. Można jednak prowadzić rozgrywki mające miejsce przed budynkiem.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:11, w całości zmieniany 1 raz
- Hm, w moim płaszczu w sumie się mieści. - Bertie uśmiechnął się szerzej, bo przepastne kieszenie to był bardzo duży plus, który Bott doceniał wiele razy, odkąd zakupił ten element odzieży. Wzruszył jednak zaraz ramionami, bo przeszli do innego tematu i Steff znowu zaczął przeżywać.
- Najlepiej wprost zapytać czy dziewczyna da się zaprosić na randkę? Tak wiesz, po ludzku? - uśmiechnął się trochę rozbawiony. - Powiedział najbardziej domyślny człowiek świata. - wywrócił oczami na wspomnienie o tym, że kobiety to by się mogły domyślać. Cóż, często nie domyślały, podobnie jak faceci potrafią być ślepi, kiedy nie powie im się czegoś bezpośrednio. A blondwłosy przykład niedomyślności właśnie stoi tutaj i nabija się z przyjaciela, ignorując z gracją fakt, że jest pod tym względem ze trzy razy od przyjaciela gorszy.
- Obawiam się, że słowo narzeczony jest tu kluczowe, skoro zamilkła. - westchnął, bo życzył Steffenowi jak najlepiej, ale z jego tempem nie wątpił, że zakocha się jeszcze ze sto razy w tym roku i że te zakochania będą bezpieczniejsze niż podprowadzanie narzeczonej Rosierowi. Tym bardziej, że raczej marne szanse, żeby szlachcianka długo wytrwała w zwykłym domu z prostym łamaczem klątw, którego w sumie to nawet nie zna.
- Jak tam chcesz, nie moja brocha. - wzruszył ramionami na hasła o wieku Prewett. W sumie to nic do niej nie miał, w sumie to totalnie jej nie znał, cenił jako Zakonnika, jak każdego Zakonnika i w sumie to tyle.
- Bo ja wiem, Titus tam już raz wylądował. Ponoć ma tam dużo gorszy rygor, może to kwestia akurat jego rodziny. W każdym razie niewesoło. Wiesz, jest oderwany od normalnego życia. - dodał. Trochę szkoda, no nawet bardzo szkoda, ale co on może poradzić? Wierzył jedynie, że takie wygnania nie są wieczne.
Zaraz wspólnie wyszli na ulicę, między ludzi zdecydowanie bardziej podobnych do nich, a sam Bertie odetchnął głęboko zadowolony, że nie czuje znikąd zapachu ostrych perfum. Zaczął po prostu rozglądać się za sklepem, idąc przed sobą i zatrzymując się (i zatrzymując Steffa) na przejściach. I oczywiście, że prędzej znalazł się pub niż sklep.
- Przeznaczenie zdecydowało. - uśmiechnął się jedynie, wchodząc do środka. Nie spodziewał się protestów.
- Najlepiej wprost zapytać czy dziewczyna da się zaprosić na randkę? Tak wiesz, po ludzku? - uśmiechnął się trochę rozbawiony. - Powiedział najbardziej domyślny człowiek świata. - wywrócił oczami na wspomnienie o tym, że kobiety to by się mogły domyślać. Cóż, często nie domyślały, podobnie jak faceci potrafią być ślepi, kiedy nie powie im się czegoś bezpośrednio. A blondwłosy przykład niedomyślności właśnie stoi tutaj i nabija się z przyjaciela, ignorując z gracją fakt, że jest pod tym względem ze trzy razy od przyjaciela gorszy.
- Obawiam się, że słowo narzeczony jest tu kluczowe, skoro zamilkła. - westchnął, bo życzył Steffenowi jak najlepiej, ale z jego tempem nie wątpił, że zakocha się jeszcze ze sto razy w tym roku i że te zakochania będą bezpieczniejsze niż podprowadzanie narzeczonej Rosierowi. Tym bardziej, że raczej marne szanse, żeby szlachcianka długo wytrwała w zwykłym domu z prostym łamaczem klątw, którego w sumie to nawet nie zna.
- Jak tam chcesz, nie moja brocha. - wzruszył ramionami na hasła o wieku Prewett. W sumie to nic do niej nie miał, w sumie to totalnie jej nie znał, cenił jako Zakonnika, jak każdego Zakonnika i w sumie to tyle.
- Bo ja wiem, Titus tam już raz wylądował. Ponoć ma tam dużo gorszy rygor, może to kwestia akurat jego rodziny. W każdym razie niewesoło. Wiesz, jest oderwany od normalnego życia. - dodał. Trochę szkoda, no nawet bardzo szkoda, ale co on może poradzić? Wierzył jedynie, że takie wygnania nie są wieczne.
Zaraz wspólnie wyszli na ulicę, między ludzi zdecydowanie bardziej podobnych do nich, a sam Bertie odetchnął głęboko zadowolony, że nie czuje znikąd zapachu ostrych perfum. Zaczął po prostu rozglądać się za sklepem, idąc przed sobą i zatrzymując się (i zatrzymując Steffa) na przejściach. I oczywiście, że prędzej znalazł się pub niż sklep.
- Przeznaczenie zdecydowało. - uśmiechnął się jedynie, wchodząc do środka. Nie spodziewał się protestów.
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
-Jak to wprost? - żachnął się Steffen, nie rozumiejąc jakim cudem Bott ma tyle wielbicielek. Jego prostolinijne podejście do życia było przecież wysoce niepraktyczne! -A co jeśli dziewczyna się przestraszy? Albo speszy? Albo wyśmieje? Albo powie, że potrzebuje to przemyśleć i da znać przez sowę, ale nigdy nie odpisze? - wypalił na jednym wydechu, brutalnie uświadamiając przyjacielowi wszystkie konsekwencje szczerości... których ten pewnie nigdy nie uświadczył, nie z tą przystojną facjatą.
Wzruszył ramionami, bo może i nie był nazbyt domyślny (i nie domyślił się, że "zdejmowanie klątwy z roślinki" u Selwynów to w istocie randka... no ale nigdy wcześniej nie dostawał zleceń z Pałacu Beaulieu i nie wiedział, jak to działa!), ale tragedii nie było! Bertie przez lata nie domyślił się, że Steff przemienia się w szczura, ale Cattermole wspaniałomyślnie mu tego nie wygarnął.
-Ech, ale ten narzeczony to Rosier. Co, jak złoży ją w ofierze... no wiesz, Czarnemu... Sam Wiesz Komu? - szepnął Steffen konspiracyjnie, nie chcąc rozmawiać o polityce w Harrodsie i używając pseudonimu Voldemorta before it was cool. Nie wiedział nawet, że za kilka lat na ten sam pomysł wpadnie większość czarodziejów, ha!
Szczęka mu opadła na wspomnienie smutnych losów Titusa.
-Przerąbane... nie wiedziałem, stary, że aż tak ich dyscyplinują! Jakieś wygnania z Francji... i co, myślisz, że Tito siedzi tam pod jakimś nadzorem, z zakazem kontaktów z nie-arystokratami? - zastanawiał się na głos, przejęty losem zesłanych do Francji szlachciców. -I że każą mu tam jeść żaby, zamiast ryby z frytkami? Jaki to okrutny świat! Czasem się cieszę, że mam normalną rodzinę. - westchnął, kręcąc głową. Jeszcze niedawno zazdrościł Rosierowi możliwości podrywania Isabelli, ale Bertie niezawodnie poprawił mu humor. Dobrze być przeciętnym czarodziejem. Może i nie stać go na drogie prezenty z Harrodsa ani na pierścionki zaręczynowe, ale przynajmniej może w spokoju wyjść do pubu.
-Zgłodniałem! - wyznał, bo ślinka ciekła mu na myśl o rybie z frytkami, albo chociaż o samych frytkach.
-Piwo i frytki, dwa razy! - zarządził do barmana i do Bertiego, gdy tylko weszli do środka. Uśmiechnął się promiennie, bo życie i lunch znów rysowały się w jasnych barwach.
Wzruszył ramionami, bo może i nie był nazbyt domyślny (i nie domyślił się, że "zdejmowanie klątwy z roślinki" u Selwynów to w istocie randka... no ale nigdy wcześniej nie dostawał zleceń z Pałacu Beaulieu i nie wiedział, jak to działa!), ale tragedii nie było! Bertie przez lata nie domyślił się, że Steff przemienia się w szczura, ale Cattermole wspaniałomyślnie mu tego nie wygarnął.
-Ech, ale ten narzeczony to Rosier. Co, jak złoży ją w ofierze... no wiesz, Czarnemu... Sam Wiesz Komu? - szepnął Steffen konspiracyjnie, nie chcąc rozmawiać o polityce w Harrodsie i używając pseudonimu Voldemorta before it was cool. Nie wiedział nawet, że za kilka lat na ten sam pomysł wpadnie większość czarodziejów, ha!
Szczęka mu opadła na wspomnienie smutnych losów Titusa.
-Przerąbane... nie wiedziałem, stary, że aż tak ich dyscyplinują! Jakieś wygnania z Francji... i co, myślisz, że Tito siedzi tam pod jakimś nadzorem, z zakazem kontaktów z nie-arystokratami? - zastanawiał się na głos, przejęty losem zesłanych do Francji szlachciców. -I że każą mu tam jeść żaby, zamiast ryby z frytkami? Jaki to okrutny świat! Czasem się cieszę, że mam normalną rodzinę. - westchnął, kręcąc głową. Jeszcze niedawno zazdrościł Rosierowi możliwości podrywania Isabelli, ale Bertie niezawodnie poprawił mu humor. Dobrze być przeciętnym czarodziejem. Może i nie stać go na drogie prezenty z Harrodsa ani na pierścionki zaręczynowe, ale przynajmniej może w spokoju wyjść do pubu.
-Zgłodniałem! - wyznał, bo ślinka ciekła mu na myśl o rybie z frytkami, albo chociaż o samych frytkach.
-Piwo i frytki, dwa razy! - zarządził do barmana i do Bertiego, gdy tylko weszli do środka. Uśmiechnął się promiennie, bo życie i lunch znów rysowały się w jasnych barwach.
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- To po prostu się z nią nie umówisz, ale będziesz wiedział na czym stoisz? - uniósł lekko brew, uśmiechając się przy tym coraz szerzej. - Zaraz, jakaś ci tak zrobiła? W sensie to z sową? - absolutnie nie cieszyłby się ze Steffkowego nieszczęścia, ale tak pomysłową dziewczynę mimo okrucieństwa należało docenić!
Cóż, Bertie także spotkał się z niejednym koszem w swoim życiu, czasem i brutalnym, bo tak samo jak każda potwora znajdzie swego amatora działa również zasada, że niestety ale nie ma osoby która spodobała się absolutnie wszystkim. Tak już życie działa. Kto wie, może jego większa ilość sukcesów wynika w dużej mierze z dużej ilości podjętych prób?
- Nie składają raczej w ofierze szlachcianek, ale pół krwi nikt istotny, który próbuje im podebrać narzeczone chyba się kwalifikuje. - wzruszył ramionami. Cholera wie, czy ten akurat Rosier należy do Rycerzy, łatwiej jednak założyć że tak, niż że nie. - I na pewno nie darują łatwo swoim narzeczonym zdrady.
Świat na głowie staje, jeśli to Bertie stara się być rozsądny. Ale zastanawiał się nad tą sytuacją z absolutnie każdej możliwej strony i cóż poradzić, dużo miała minusów, szczególnie biorąc pod uwagę że Steff zakochuje się częściej niż zmienia skarpetki.
- Pewnie tak. Ma jakieś nudne bankiety i inne srety i próbują go prostować biedaka. - wzruszył ramionami, po prawdzie nic nie wiedział i o niczym nie słyszał, ale to że nie dostał żadnej sowy mogło wskazywać raczej tylko na to, że Tito po prostu nie ma jak się skontaktować. Szkoda. Ciekawe, jak ta jego dziewczyna?
- Wiesz, przyzwoity arystokrata nie jada frytek. - powiedział tonem mrocznym, trochę cichym, jak opowiada się najstraszniejsze z opowieści, bo przecież czym jest życie bez frytek, jeśli nie najgorszą z niedoli? - A żaby to w sumie sam bym kiedyś spróbował. - dodał już weselej, w sumie to też robił się głodny i tym lepiej, że zaraz trafili na pub i spożytkują trochę pieniędzy na ciepły, smaczny i jakże pożywny posiłek.
zt x 2 <3
Cóż, Bertie także spotkał się z niejednym koszem w swoim życiu, czasem i brutalnym, bo tak samo jak każda potwora znajdzie swego amatora działa również zasada, że niestety ale nie ma osoby która spodobała się absolutnie wszystkim. Tak już życie działa. Kto wie, może jego większa ilość sukcesów wynika w dużej mierze z dużej ilości podjętych prób?
- Nie składają raczej w ofierze szlachcianek, ale pół krwi nikt istotny, który próbuje im podebrać narzeczone chyba się kwalifikuje. - wzruszył ramionami. Cholera wie, czy ten akurat Rosier należy do Rycerzy, łatwiej jednak założyć że tak, niż że nie. - I na pewno nie darują łatwo swoim narzeczonym zdrady.
Świat na głowie staje, jeśli to Bertie stara się być rozsądny. Ale zastanawiał się nad tą sytuacją z absolutnie każdej możliwej strony i cóż poradzić, dużo miała minusów, szczególnie biorąc pod uwagę że Steff zakochuje się częściej niż zmienia skarpetki.
- Pewnie tak. Ma jakieś nudne bankiety i inne srety i próbują go prostować biedaka. - wzruszył ramionami, po prawdzie nic nie wiedział i o niczym nie słyszał, ale to że nie dostał żadnej sowy mogło wskazywać raczej tylko na to, że Tito po prostu nie ma jak się skontaktować. Szkoda. Ciekawe, jak ta jego dziewczyna?
- Wiesz, przyzwoity arystokrata nie jada frytek. - powiedział tonem mrocznym, trochę cichym, jak opowiada się najstraszniejsze z opowieści, bo przecież czym jest życie bez frytek, jeśli nie najgorszą z niedoli? - A żaby to w sumie sam bym kiedyś spróbował. - dodał już weselej, w sumie to też robił się głodny i tym lepiej, że zaraz trafili na pub i spożytkują trochę pieniędzy na ciepły, smaczny i jakże pożywny posiłek.
zt x 2 <3
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Jedna z licznych szarych sów przemierzała tej nocy Londyn. Nie wyróżniała się niczym od innych pocztowych ptaków. Przeciętnej wielkości i szybkości, niosła w dziobie starannie zapieczętowany list. Leciała wysoko, nie zniżając lotu i nie zważając na świszczący dookoła wiatr. Gdy pod nią zaczęły migotać światła latarni, zapikowała w dół. Przez chwilę krążyła nad ulicami miasta, aby ostatecznie otworzyć dziób i wypuścić z niego list, który po chwili tańczenia w powietrzu opadł na ziemię.
Jeśli przechodzisz tu jako pierwszy pomiędzy 30 września a 4 października, możesz dostrzec na ulicy pod domem towarowym list. Jest zapieczętowany i zamknięty, wyraźnie w dobrym stanie. Jeśli go podniesiesz i przyjrzysz się tyłowi korespondencji, dostrzeżesz wypisane ładnym, ozdobnym pismem: Do Ciebie, przechodniu. Gdy otworzysz kopertę zalakowaną pieczęcią w kształcie gwiazdy, ujrzysz list, a w nim:
Jeśli przechodzisz tu jako pierwszy pomiędzy 30 września a 4 października, możesz dostrzec na ulicy pod domem towarowym list. Jest zapieczętowany i zamknięty, wyraźnie w dobrym stanie. Jeśli go podniesiesz i przyjrzysz się tyłowi korespondencji, dostrzeżesz wypisane ładnym, ozdobnym pismem: Do Ciebie, przechodniu. Gdy otworzysz kopertę zalakowaną pieczęcią w kształcie gwiazdy, ujrzysz list, a w nim:
Przeczytaj Do Ciebie
Mieszkańcu Londynu! Wojna odbiera to, co najcenniejsze.
Ostatnio z powodu działań prowadzonych na terenie Anglii życie stracili:
Łączymy się w żałobie i smutku z rodzinami, nie mogąc jednak powstrzymać się od pytania:
kto będzie następny?
Ostatnio z powodu działań prowadzonych na terenie Anglii życie stracili:
- Benedict Paerson – były przedstawiciel Magicznej Policji, zabity w trakcie publicznej egzekucji po przeciwstawieniu się aktualnej władzy.
- Alphard Black – arystokrata i pracownik Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów. Zmarły wskutek działań wojennych, dokładniejsza przyczyna śmierci nieznana.
- Roth i Meggy Davies – pięcioletnie bliźnięta, zamordowane z zimną krwią na oczach ich własnych rodziców. Ich matka pozostaje zaginiona w akcji.
Łączymy się w żałobie i smutku z rodzinami, nie mogąc jednak powstrzymać się od pytania:
kto będzie następny?
I show not your face but your heart's desire
01.10
Drobne krople deszczu rosiły brytyjską ziemię; mógłby przysiąc, że wygrywały marsz pogrzebowy. Jeden za drugim, nieustannie, bez końca. Było w tym wiele prawdy - ostatnimi czasy trup gęsto ścielał ulice. Uprzejmie odwracał wzrok udając, że nie dostrzegał rozpaczliwych walk o życie. Czasem zatrzymywał się na dłużej przy rannych, jeśli akurat ich spotykał, ale najczęściej nie mógł już nic dla nich zrobić. Tłamsił w sobie poczucie winy, starał się ignorować coraz szersze rozdarcie duszy. Kiedyś przysięgał leczyć, teraz przysięgał milczeć. Doskonale znał poglądy swojej rodziny, wiedział również, że musi przełknąć gorzki medykament już teraz. Potem mogło już być za późno; nie przywykł do spóźnień. Zawsze na czas, chociaż zawsze nie w porę. Wsłuchiwał się więc w deszczową melodię czekając, aż pierwsze mdłości przeminą. Przeżywał to zdecydowanie zbyt mocno, powinien nałożyć na serce gruby płaszcz ze skóry smoka i ruszyć w świat. Z uśmiechem na ustach oraz obojętnością w oczach. Tego od niego oczekiwano, temu powinien poświęcić czas. Szlifowaniu charakteru, żeby móc poszczycić się opieszałością zmieszaną z bezdusznością. Dlaczego tyle myślał, analizował? Dlaczego tyle czuł? Im dłużej rozmyślał nad przyczyną samoistnienia, tym mocniej gubił się w labiryncie poszlak. Musiał uspokoić rozpędzone dywagacje, ewidentnie prowadzące donikąd. Napar z dziewanny i werbeny pozwolił na wyciszenie - wszystkiego, poza zgubnymi dźwiękami płaczącej nad ludzkością natury. Krople dzwoniły o powierzchnię parapetu, o ostatnie, opadnięte z drzew liście, o bruk pokonywanych w pośpiechu ulic. Każda z melodii brzmiała inaczej, niosła za sobą inny ładunek emocjonalny, ale w każdą wsłuchiwał się równie intensywnie. Aż wreszcie odnalazł upragniony rytm, który zamiast budzić niepewność i ból egzystencjalny, intensyfikował upragniony spokój. Przeczekał w tym stanie całe popołudnie, ciesząc się przy tym dniem wolnym od pracy. Będąc świeżo po kursie nie miał ich zbyt wiele, ale dziś było inaczej. Dziś święcono jedynego, niepowtarzalnego ministra, wielbiono jego zasługi i rzucano w ludzi ochłapami dobrodziejstw. Znajcie łaskę pana.
Nie narzekał. Nie na ciszę spowijającą Charnwood, który powoli zatapiał się w wieczornym mroku. Uporczywa ulewa wreszcie przeminęła ustępując miejsce rzadkiej mgle liżącej wychłodzoną ziemię. To wtedy przypomniał sobie o umówionej wizycie domowej. Nie spóźnił się, jeszcze nie, ale godzina umówionego spotkania zbliżała się w zastraszającym tempie. Narzucił na barki ciepłą szatę nim ruszył do miejsca, skąd mógł się teleportować.
Szkoda, że podobne ułatwienie okazało się niemożliwe w obrębie samego Londynu. Zmuszony do pieszej wędrówki nie wzdrygałby się tak bardzo, gdyby nie istotny fakt nieznajomości topografii miasta. Długo błądził krętymi uliczkami zrujnowanej stolicy; mógłby przysiąc, że w rześkim, wilgotnym powietrzu wyczuwał swąd wojny. Odrzucił jednak dalsze myśli na niewygodny temat zmuszając tym samym mózg do wytężonej pracy - gdzie, na Blodeuwedd znajdowała się ta przeklęta kamienica? Nie powinien był zgadzać się na wizytę nie mając pewności co do adresu potrzebującego. Wściekły jak osa gnał na oślep po chodniku, tak naprawdę nie mając już pojęcia dokąd zmierzał. Jakimś cudem zawędrował pomiędzy mugolskie budynki, na co zwyczajowo zmarszczył brwi. Nim zdołał chociażby przekląć pod nosem, tajemniczy list niemal uderzył go w twarz.
Zniecierpliwiony wyszarpnął go z uścisku wiatru i zawahał się - może to cudza korespondencja? Nie miała jednak adresata ani nadawcy, zaś pieczęć kusiła, żeby zajrzeć do środka. Ciekawość zwyciężyła, gdy zziębniętymi dłońmi otwierał kopertę; zawartość z kolei sprawiła, że zamarzł w bezruchu, zdjęty grozą. Nie tylko wzmianką o egzekucji czy śmierci dzieci, ale może nawet przede wszystkim podobizną kuzyna. Wpatrywał się w nią bez życia, jeszcze bledszy niż wcześniej, całkowicie sparaliżowany. Po głowie przebiegło tysiące nieskoordynowanych myśli, jednak każda pozostała niezrozumiana. Każda, poza jedną.
Kto będzie następny?
Drobne krople deszczu rosiły brytyjską ziemię; mógłby przysiąc, że wygrywały marsz pogrzebowy. Jeden za drugim, nieustannie, bez końca. Było w tym wiele prawdy - ostatnimi czasy trup gęsto ścielał ulice. Uprzejmie odwracał wzrok udając, że nie dostrzegał rozpaczliwych walk o życie. Czasem zatrzymywał się na dłużej przy rannych, jeśli akurat ich spotykał, ale najczęściej nie mógł już nic dla nich zrobić. Tłamsił w sobie poczucie winy, starał się ignorować coraz szersze rozdarcie duszy. Kiedyś przysięgał leczyć, teraz przysięgał milczeć. Doskonale znał poglądy swojej rodziny, wiedział również, że musi przełknąć gorzki medykament już teraz. Potem mogło już być za późno; nie przywykł do spóźnień. Zawsze na czas, chociaż zawsze nie w porę. Wsłuchiwał się więc w deszczową melodię czekając, aż pierwsze mdłości przeminą. Przeżywał to zdecydowanie zbyt mocno, powinien nałożyć na serce gruby płaszcz ze skóry smoka i ruszyć w świat. Z uśmiechem na ustach oraz obojętnością w oczach. Tego od niego oczekiwano, temu powinien poświęcić czas. Szlifowaniu charakteru, żeby móc poszczycić się opieszałością zmieszaną z bezdusznością. Dlaczego tyle myślał, analizował? Dlaczego tyle czuł? Im dłużej rozmyślał nad przyczyną samoistnienia, tym mocniej gubił się w labiryncie poszlak. Musiał uspokoić rozpędzone dywagacje, ewidentnie prowadzące donikąd. Napar z dziewanny i werbeny pozwolił na wyciszenie - wszystkiego, poza zgubnymi dźwiękami płaczącej nad ludzkością natury. Krople dzwoniły o powierzchnię parapetu, o ostatnie, opadnięte z drzew liście, o bruk pokonywanych w pośpiechu ulic. Każda z melodii brzmiała inaczej, niosła za sobą inny ładunek emocjonalny, ale w każdą wsłuchiwał się równie intensywnie. Aż wreszcie odnalazł upragniony rytm, który zamiast budzić niepewność i ból egzystencjalny, intensyfikował upragniony spokój. Przeczekał w tym stanie całe popołudnie, ciesząc się przy tym dniem wolnym od pracy. Będąc świeżo po kursie nie miał ich zbyt wiele, ale dziś było inaczej. Dziś święcono jedynego, niepowtarzalnego ministra, wielbiono jego zasługi i rzucano w ludzi ochłapami dobrodziejstw. Znajcie łaskę pana.
Nie narzekał. Nie na ciszę spowijającą Charnwood, który powoli zatapiał się w wieczornym mroku. Uporczywa ulewa wreszcie przeminęła ustępując miejsce rzadkiej mgle liżącej wychłodzoną ziemię. To wtedy przypomniał sobie o umówionej wizycie domowej. Nie spóźnił się, jeszcze nie, ale godzina umówionego spotkania zbliżała się w zastraszającym tempie. Narzucił na barki ciepłą szatę nim ruszył do miejsca, skąd mógł się teleportować.
Szkoda, że podobne ułatwienie okazało się niemożliwe w obrębie samego Londynu. Zmuszony do pieszej wędrówki nie wzdrygałby się tak bardzo, gdyby nie istotny fakt nieznajomości topografii miasta. Długo błądził krętymi uliczkami zrujnowanej stolicy; mógłby przysiąc, że w rześkim, wilgotnym powietrzu wyczuwał swąd wojny. Odrzucił jednak dalsze myśli na niewygodny temat zmuszając tym samym mózg do wytężonej pracy - gdzie, na Blodeuwedd znajdowała się ta przeklęta kamienica? Nie powinien był zgadzać się na wizytę nie mając pewności co do adresu potrzebującego. Wściekły jak osa gnał na oślep po chodniku, tak naprawdę nie mając już pojęcia dokąd zmierzał. Jakimś cudem zawędrował pomiędzy mugolskie budynki, na co zwyczajowo zmarszczył brwi. Nim zdołał chociażby przekląć pod nosem, tajemniczy list niemal uderzył go w twarz.
Zniecierpliwiony wyszarpnął go z uścisku wiatru i zawahał się - może to cudza korespondencja? Nie miała jednak adresata ani nadawcy, zaś pieczęć kusiła, żeby zajrzeć do środka. Ciekawość zwyciężyła, gdy zziębniętymi dłońmi otwierał kopertę; zawartość z kolei sprawiła, że zamarzł w bezruchu, zdjęty grozą. Nie tylko wzmianką o egzekucji czy śmierci dzieci, ale może nawet przede wszystkim podobizną kuzyna. Wpatrywał się w nią bez życia, jeszcze bledszy niż wcześniej, całkowicie sparaliżowany. Po głowie przebiegło tysiące nieskoordynowanych myśli, jednak każda pozostała niezrozumiana. Każda, poza jedną.
Kto będzie następny?
posłuchajcie opowieści liści: jak liściowi liść
szaleństwo wróży.
szaleństwo wróży.
Oleander Flint
Zawód : uzdrowiciel, botanik
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
to korzeń fiołkowy
może to sny nasze
pogrzebane
wzruszyły korzenie?
może to sny nasze
pogrzebane
wzruszyły korzenie?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Wrzesień przeminął, zabierając ze sobą ostatnie promienie słońca, pozostawiając tym samym zaledwie chmurne, płaczliwe niebo, niemal precyzyjnie oddające wnętrze panny Crabbe. Gęsta mgła spowijała wnętrzności, odbierając myślom zdolność klarownej wizji na świat. Lecz sam świat był jeszcze bardziej pokrętny i spaczony, splamiony krwią, tajemnicami, nienawiścią i chaosem, w którym życie marniało, niczym zaniedbany kwiat. Samotny i opuszczony, gnijący od korzeni, zaś od góry strawiony suszą. Skazany na udrękę. Nie mógł nic zrobić, nie mógł porzucić tej ziemi, która go wyhodowała, jeśli nie znalazł się nikt, kto przesadziłby ten nieszczęsny kwiat. Trwał więc w kłamstwach i wojnie, mierząc się z poczuciem winy za własną bezczynność.
Wtorki skutkowały zabieganiem w Ministerstwie, lecz dziś jej to nie dotyczyło, miała wyłącznie jedno spotkanie późno po południu i musiała zaledwie dobrze się prezentować. Tylko tyle i aż tyle. Możliwe, że niezbyt wymagający obowiązek dla kogoś, kim nie poniewierał smutek, lecz dla panny Crabbe było to niebywale trudne wyzwanie. Nawet przeczesywanie włosów i spoglądanie w lustro, wydawało się trudniejsze, niż wcześniej, jak gdyby ciężar przedmiotu przypominał jej, że nic nie należało do niej. Wszystko, absolutnie wszystko było zależne od jej ojca, a ona mogła jedynie poszerzać swą wiedzę, bez możliwości sprzeciwu wychodzącego ponad wszystko, na co miała możliwości do tej pory. Nie, nie mogła dłużej siedzieć w czterech ścianach z ojcowskim oddechem i słowem rozbijającym się po malowniczej klatce schodowej. Miała wystarczająco czasu, aby tu jeszcze wrócić i doprowadzić się do stanu godnego ministerialnej urzędniczki.
Wciąż miała problem, aby wyzbierać się z bałaganu informacji, zaserwowanego jej w ciągu ostatnich tygodni. Choć czuła, tam głęboko, że wie, w co wierzyć, tak pytania dwoiły się i troiły, narastając do przytłaczających rozmiarów, niemal katorżniczo wycieńczając kobiece barki. Nieobecne spojrzenie wędrowało po kamienicy, błądząc wybrzeżami innego świata – ułudy i wyobrażenia, będącego utopią bez śmierci i skazy, a jednak nawet w niej wiły się skręty niepokoju, zaciskające się na kobiecej szyi, gdy tylko chciała wydać z siebie głos na kolejną odpowiedź ojca. Patrzyła mu w oczy zza tafli lodu, wykreowanej we własnym umyśle, a całe ciepło i empatia uciekały w kąt, drżąc przed uosobieniem lodowatej pani, jaka okiełznywała wówczas umysł młodej kobiety. Lecz minęło to zaraz po przekroczeniu progu, gdy pierwsze krople deszczu uderzyły o blade policzki, kłując niczym małe szpileczki. Machnięciem różdżki i inkantacją Caelum, młoda czarownica stworzyła nad sobą coś na kształt parasola, aby nie zmoknąć zbyt prędko. Ruszyła więc w bliżej nieokreślonym kierunku, przyglądając się miastu, zastanawiając się jak wiele zmian przeszło. Czy były dobre? Niektóre miały swe zalety, to już dostrzegała nawet latem, gdy faktycznie zieleń zakwitła wokół, lecz… nie potrafiła przysłonić swądu zbrukanych krwią ulic. Smrodu napływającego z portu, gdzie trup ścielił się niczym dywany i arrasy w kamienicy jej kuzynostwa. Doskonale pamiętała widok zwłok, gdy na początku lata stanęła pod jedną z kawiarni, a odbicie łypiące z witryny straszyło przerażającą naturą ulotności bytu. Śmierć snuła się za nią, odcinając kolejne więzy rodzinne, kolejne ciała opadały, a ona dalej żyła. Dlaczego śmiertelna kochanica tak nad nią się pastwiła? Knykcie zbielały od zaciśniętych dłoni, lecz gest był na nic. Absolutnie na nic – uczucie nie odpuszczało, a narastające poczucie winy szeptało do ucha, że jego właścicielka nigdy nie zdoła odpokutować. Za co? Za co to wszystko? Przyspieszała kroku, jakby pędziła do ważnego celu, chciała dogonić ulotne chwile sprzed kilku lat, tak beztroskie i wolne od wszechogarniającej bezradności. Stukot obcasów nasilał się, a kałuże drżały falami, naruszone pośpiechem. Gdzieś po drugiej stronie ulicy usłyszała kłótnię, a głowa mimowolnie powędrowała w tamtym kierunku. Dziecko ciągnęło matkę za suknię, a matka… błagalnie tłumaczyła coś funkcjonariuszom ministerstwa. Forsycja ścisnęła szczękę, pędząc dalej przed siebie, nawet nie spodziewając się zderzenia z kimś, kto nie odbiegał wcale tak daleko od jej myśli. Zderzyła się, dosłownie. Zabrakło tych kilku sekund, aby mogła zatrzymać się przed wpadnięciem na młodzieńca.
- Przepraszam! – rzuciła natychmiast, a głos jej zadrżał, gdy spojrzała mimowolnie jeszcze raz w stronę kobiety z dzieckiem, lecz krzewy uniemożliwiły jej zaobserwowanie dalszego rozwoju sytuacji. W rozproszeniu jej zaklęcie umknęło, a bariera straciła swą moc, przez co deszcz uderzył w jej zmęczoną twarz, podkrążone oczy i rozchełstane włosy, próbujące trzymać się w nieskładnym ładzie z pomocą onyksowej klamry. Wróciła prędko spojrzeniem ciemnych oczu na ofiarę swego roztargnienia i paradoksalnie poczuła najszczerszą ulgę, że był to on, a nie jakiś nadęty bufon. – Oleander? – kąciki ust zadrżały, jakby chciały podążyć do góry, lecz nie mogły, obciążone wydarzeniami z dni poprzednich. – Przepraszam cię jeszcze raz… - rzekła pospiesznie, zerkając na list w jego dłoniach, a jej oczom nie umknął wizerunek kuzyna. Przeniosła więc spojrzenie ponownie na błękitne tęczówki, niemo pytając, czym był… ten list.
Wtorki skutkowały zabieganiem w Ministerstwie, lecz dziś jej to nie dotyczyło, miała wyłącznie jedno spotkanie późno po południu i musiała zaledwie dobrze się prezentować. Tylko tyle i aż tyle. Możliwe, że niezbyt wymagający obowiązek dla kogoś, kim nie poniewierał smutek, lecz dla panny Crabbe było to niebywale trudne wyzwanie. Nawet przeczesywanie włosów i spoglądanie w lustro, wydawało się trudniejsze, niż wcześniej, jak gdyby ciężar przedmiotu przypominał jej, że nic nie należało do niej. Wszystko, absolutnie wszystko było zależne od jej ojca, a ona mogła jedynie poszerzać swą wiedzę, bez możliwości sprzeciwu wychodzącego ponad wszystko, na co miała możliwości do tej pory. Nie, nie mogła dłużej siedzieć w czterech ścianach z ojcowskim oddechem i słowem rozbijającym się po malowniczej klatce schodowej. Miała wystarczająco czasu, aby tu jeszcze wrócić i doprowadzić się do stanu godnego ministerialnej urzędniczki.
Wciąż miała problem, aby wyzbierać się z bałaganu informacji, zaserwowanego jej w ciągu ostatnich tygodni. Choć czuła, tam głęboko, że wie, w co wierzyć, tak pytania dwoiły się i troiły, narastając do przytłaczających rozmiarów, niemal katorżniczo wycieńczając kobiece barki. Nieobecne spojrzenie wędrowało po kamienicy, błądząc wybrzeżami innego świata – ułudy i wyobrażenia, będącego utopią bez śmierci i skazy, a jednak nawet w niej wiły się skręty niepokoju, zaciskające się na kobiecej szyi, gdy tylko chciała wydać z siebie głos na kolejną odpowiedź ojca. Patrzyła mu w oczy zza tafli lodu, wykreowanej we własnym umyśle, a całe ciepło i empatia uciekały w kąt, drżąc przed uosobieniem lodowatej pani, jaka okiełznywała wówczas umysł młodej kobiety. Lecz minęło to zaraz po przekroczeniu progu, gdy pierwsze krople deszczu uderzyły o blade policzki, kłując niczym małe szpileczki. Machnięciem różdżki i inkantacją Caelum, młoda czarownica stworzyła nad sobą coś na kształt parasola, aby nie zmoknąć zbyt prędko. Ruszyła więc w bliżej nieokreślonym kierunku, przyglądając się miastu, zastanawiając się jak wiele zmian przeszło. Czy były dobre? Niektóre miały swe zalety, to już dostrzegała nawet latem, gdy faktycznie zieleń zakwitła wokół, lecz… nie potrafiła przysłonić swądu zbrukanych krwią ulic. Smrodu napływającego z portu, gdzie trup ścielił się niczym dywany i arrasy w kamienicy jej kuzynostwa. Doskonale pamiętała widok zwłok, gdy na początku lata stanęła pod jedną z kawiarni, a odbicie łypiące z witryny straszyło przerażającą naturą ulotności bytu. Śmierć snuła się za nią, odcinając kolejne więzy rodzinne, kolejne ciała opadały, a ona dalej żyła. Dlaczego śmiertelna kochanica tak nad nią się pastwiła? Knykcie zbielały od zaciśniętych dłoni, lecz gest był na nic. Absolutnie na nic – uczucie nie odpuszczało, a narastające poczucie winy szeptało do ucha, że jego właścicielka nigdy nie zdoła odpokutować. Za co? Za co to wszystko? Przyspieszała kroku, jakby pędziła do ważnego celu, chciała dogonić ulotne chwile sprzed kilku lat, tak beztroskie i wolne od wszechogarniającej bezradności. Stukot obcasów nasilał się, a kałuże drżały falami, naruszone pośpiechem. Gdzieś po drugiej stronie ulicy usłyszała kłótnię, a głowa mimowolnie powędrowała w tamtym kierunku. Dziecko ciągnęło matkę za suknię, a matka… błagalnie tłumaczyła coś funkcjonariuszom ministerstwa. Forsycja ścisnęła szczękę, pędząc dalej przed siebie, nawet nie spodziewając się zderzenia z kimś, kto nie odbiegał wcale tak daleko od jej myśli. Zderzyła się, dosłownie. Zabrakło tych kilku sekund, aby mogła zatrzymać się przed wpadnięciem na młodzieńca.
- Przepraszam! – rzuciła natychmiast, a głos jej zadrżał, gdy spojrzała mimowolnie jeszcze raz w stronę kobiety z dzieckiem, lecz krzewy uniemożliwiły jej zaobserwowanie dalszego rozwoju sytuacji. W rozproszeniu jej zaklęcie umknęło, a bariera straciła swą moc, przez co deszcz uderzył w jej zmęczoną twarz, podkrążone oczy i rozchełstane włosy, próbujące trzymać się w nieskładnym ładzie z pomocą onyksowej klamry. Wróciła prędko spojrzeniem ciemnych oczu na ofiarę swego roztargnienia i paradoksalnie poczuła najszczerszą ulgę, że był to on, a nie jakiś nadęty bufon. – Oleander? – kąciki ust zadrżały, jakby chciały podążyć do góry, lecz nie mogły, obciążone wydarzeniami z dni poprzednich. – Przepraszam cię jeszcze raz… - rzekła pospiesznie, zerkając na list w jego dłoniach, a jej oczom nie umknął wizerunek kuzyna. Przeniosła więc spojrzenie ponownie na błękitne tęczówki, niemo pytając, czym był… ten list.
Stał jak zahipnotyzowany pozwalając, żeby drobne krople mżawki łaskotały odsłoniętą skórę. On także czuł się odsłonięty - w swej bezradności, niewiedzy, aż wreszcie dotarł do paraliżującego szoku. Wieść o śmierci Alpharda nadal wydawała się świeża, wręcz czuł pulsowanie nowo powstałej rany. Rodzina pozostawała rodziną, krew krwią i nikt nie mógł zmienić tych odwiecznych praw natury. Rodzili się, rozmnażali oraz umierali, oblekając się tym samym siatką rozlicznych powiązań. Gęstych w obliczu najbliższych krewnych i coraz rzadszą, gdy powstawały genealogiczne odnogi. Właściwie to nie powinno nic znaczyć, ale ludzie uwielbiali dopisywać do logiki emocjonalność. Nadawać jej cechy, imiona, oswajać i wreszcie przywłaszczać. Nie podobało mu się to. Nie potrzebował głębszych relacji, wmawiał sobie, że przyzwyczajenie równoważne jest z zależnością. Tej miał już na pęczki pamiętając rodową hierarchię. Sam był nikim i pragnął, tak mocno pragnął, żeby i inni byli dla niego niczym. Nie chciał im niczego zawdzięczać ani być czegokolwiek winnym, bał się rozstania. Bólu rozrywającego klatkę piersiową, zaburzającego trzeźwe myślenie. Marzył o zostaniu prawdziwym stoikiem, kimś niewzruszonym - jednak jak osiągnąć całkowitą obojętność hołubiąc zwykłej, ludzkiej empatii? Odnosił wrażenie, że nie istniał żaden złoty środek na tę przypadłość. Po raz pierwszy nie potrafił znaleźć medykamentu na zdiagnozowaną chorobę. Człowieczeństwo. Tylko tyle i aż tyle wystarczyło do tego, żeby zostać postrzeganym przez pryzmat słabości. Większość nie rozumiała potrzeby udzielania pomocy, chęci leczenia, naprawiania. Otoczenie w jakim dorastał dążyło do zguby, zagłady, czczej destrukcji. Chyba dlatego od zawsze odnosił wrażenie, że nie pasował do niczego i nikogo. Nawet dar w spadku otrzymał dziwaczny, nie robił w końcu takiego wrażenia jak zamiana w zwierzę czy zostanie całkowicie inną osobą. Wieszczył coś, czego nie słuchano z uwagą ani chęcią, woleli nie znać przyszłości w trwodze o nieprzychylność losu. Często łapał się na tym, że ostatecznie pozostawał sam na placu boju - i do tego przywykł. Ciężko zatem przyznać się, że zależy. Że strata wywróciła spokój istnienia, że istniały uczucia jakie mogły go dotknąć. Że wcale nie egzystował na tej orbicie sam, a pajęczyna zależności zdołała dosięgnąć i jego. To właśnie czuł stojąc w nieznanym sobie miejscu, z podobizną kuzyna na pożółkłym pergaminie. Bolesną prawdę, że nigdy nie zdoła wyplątać się z narzuconej na niego sieci. Zawsze znajdzie się ktoś, kogo uzna za ważnego, drogiego sercu. Dalsza walka nie miała sensu; nie umiał żyć w pojedynkę. W martwicy uczuć, okrutnej obojętności. Nie radził sobie.
Zupełnie jak zdrętwienie kończyny, szok powoli ustępował - aż siła uderzenia całkowicie przywołała go do rzeczywistości. Zamrugał tępo, jeszcze zdezorientowanym wzrokiem odszukując powodu kolizji. Resztkami instynktu samozachowawczego ścisnął palce z zamiarem wyciągnięcia z rękawa szaty różdżki, ale dostrzegłszy znajomą twarz rozluźnił dłoń. Ulga wyraźnie odmalowała się na wilgotnej twarzy, źrenice skoncentrowały się na kobiecej sylwetce. Ze zmęczoną twarzą i podkrążonymi oczami wyglądała jak śmierć - czy przyszła teraz po niego? Czy to on miał być tym następnym? - Tak. Nie szkodzi - odparł ledwo przytomnie, papier zaszeleścił pod wpływem ruchu. - Co tu robisz? Wiesz, gdzie jesteśmy? - spytał, spojrzeniem prześlizgując się po okolicznych budynkach. Zgubił się w życiu, zgubił się w mieście. Dopiero po kilkunastu długich sekundach pauzy zrozumiał sugestywne spojrzenie Forsythii; wzrok przeniósł się na list. - To zabrzmi absurdalnie, ale spadł z nieba. Na moją twarz - wyjaśnił z delikatnym rumieńcem wstydu na bladym licu. - To Alphard - stwierdził oczywistość. - I inni zabici - dodał, oddając świstek czarownicy. Niech sama spojrzy, niech przeczyta. Może to tylko zły sen? Halucynacja? Może to zwykła ulotka informująca o otwarciu nowego sklepu? Może szaleństwo płynące w żyłach jego matki dopadło i jego? Czasem o tym marzył. Widząc śmierć i w wizjach, i na jawie, pragnął czasem odłączyć się od świata i pobyć trochę we własnym. Wolnym od tych pokręconych wydarzeń. Czy to nie ironiczne?
Zupełnie jak zdrętwienie kończyny, szok powoli ustępował - aż siła uderzenia całkowicie przywołała go do rzeczywistości. Zamrugał tępo, jeszcze zdezorientowanym wzrokiem odszukując powodu kolizji. Resztkami instynktu samozachowawczego ścisnął palce z zamiarem wyciągnięcia z rękawa szaty różdżki, ale dostrzegłszy znajomą twarz rozluźnił dłoń. Ulga wyraźnie odmalowała się na wilgotnej twarzy, źrenice skoncentrowały się na kobiecej sylwetce. Ze zmęczoną twarzą i podkrążonymi oczami wyglądała jak śmierć - czy przyszła teraz po niego? Czy to on miał być tym następnym? - Tak. Nie szkodzi - odparł ledwo przytomnie, papier zaszeleścił pod wpływem ruchu. - Co tu robisz? Wiesz, gdzie jesteśmy? - spytał, spojrzeniem prześlizgując się po okolicznych budynkach. Zgubił się w życiu, zgubił się w mieście. Dopiero po kilkunastu długich sekundach pauzy zrozumiał sugestywne spojrzenie Forsythii; wzrok przeniósł się na list. - To zabrzmi absurdalnie, ale spadł z nieba. Na moją twarz - wyjaśnił z delikatnym rumieńcem wstydu na bladym licu. - To Alphard - stwierdził oczywistość. - I inni zabici - dodał, oddając świstek czarownicy. Niech sama spojrzy, niech przeczyta. Może to tylko zły sen? Halucynacja? Może to zwykła ulotka informująca o otwarciu nowego sklepu? Może szaleństwo płynące w żyłach jego matki dopadło i jego? Czasem o tym marzył. Widząc śmierć i w wizjach, i na jawie, pragnął czasem odłączyć się od świata i pobyć trochę we własnym. Wolnym od tych pokręconych wydarzeń. Czy to nie ironiczne?
posłuchajcie opowieści liści: jak liściowi liść
szaleństwo wróży.
szaleństwo wróży.
Oleander Flint
Zawód : uzdrowiciel, botanik
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
to korzeń fiołkowy
może to sny nasze
pogrzebane
wzruszyły korzenie?
może to sny nasze
pogrzebane
wzruszyły korzenie?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Przetarła twarz od kropel, a potem machnęła różdżką, wyczarowując barierę nad ich obojgiem ponownie, tym razem niewerbalnie. Założyła zbłąkane i przyklejone do policzka pasmo za ucho, a potem pociągnęła nosem. – Ja… musiałam się przewietrzyć – dlatego od pół godziny, próbuję znaleźć się jak najdalej od domu. Odpowiedziała prędko, zaś zaraz potem zerknęła na bok, dziwiąc się postawionemu pytaniu. Zawiesiła spojrzenie dłużej na podświetlonym napisie „Dom towarowy Harrods”. Obiekt był szerzej znany, lecz przecież nie każdy musiał mieć mapę Londynu w głowie, wróciła więc spojrzeniem na znajomą twarz, jakby szukała sposobu na dobranie słów. – Pamiętasz rozległe ogrody Kensington? – zapytała, zerkając na drugą stronę ulicy. – Znajdują się dwie ulice dalej – mówiła, choć jej ton głosu był melancholijny, może nawet nieobecny. – Natomiast w tamtym kierunku – zaczęła, wskazując delikatnie różdżką na dom towarowy. – Za wieloma budynkami odnajdziesz Teatr Wiktorii i Katedrę Westminsterską – sporo wysiłku wymagało do niej tak naprawdę sprecyzowanie kierunków, zwykle poruszała się po mieście, bez tłumaczenia komukolwiek gdzie co się znajduje.
Mimowolnie słysząc słowa o liście z nieba, spadającym na twarz, jej usta drgnęły w rozbawieniu, a mięśnie twarzy widocznie się rozluźniły, niemniej jednak zaraz potem znów smutek pokrył szkliste oczy, a usta zostały przygryzione delikatnie w bezwiednym poczuciu stresu.
Przyjęła pergamin, delikatnie go rozprasowując. Wojna odbiera to, co najcenniejsze. Drgnęła, nie bardzo wiedząc, czy jej wzrok powinien podążać dalej. Lecz podążył, a z nim kolejne słowa, które zdawały się uderzać w nią niczym wiązki złowrogich zaklęć. Benedict Paerson – były przedstawiciel Magicznej Policji, zabity w trakcie publicznej egzekucji po przeciwstawieniu się aktualnej władzy. To było wtedy na placu Connaught Square… gdy pojmano jej dawną znajomą, z którą dzieliła wspólnie dom, za którą biegała jako pocieszne dziecko, domagając się uwagi od starszej koleżanki, dysponującej niesamowitym darem. Poczuła, jak jej oczy zachodzą mgłą, a tekst rozmywa się z nadchodzącymi łzami. Chciałaby, żeby było inaczej, prościej, łatwiej… a mimo to myśli, które poniewierały jej duszę, na myśl o tym co mogli robić z Tonks po pojmaniu, przyprawiały ją o mdłości. Czuła się jak zepsute jajko, trącące odorem promugolstwa pośród londyńskiej socjety, lecz z drugiej strony… czy było jej z tym źle? Było jej żal tego, że nikt nie potrafił zrozumieć ładu, jakiego by chciała. Dlaczego nie mogło być tak jak dawniej? Cała historia kadencji różnych Ministrów Magii pokazała, że mogło być dobrze tak, jak było. Ottaline Gambol czy Dugald McPhail… przecież wtedy powstał Hogwarts Express, a także Błędny Rycerz. Westchnęła ciężko, przechodząc do kolejnej postaci zamieszczonej w liście, a dziwne ukłucie w żołądku przypomniało jej sytuację na lodowisku. Przypomniało jej Aquilę z różdżką wzniesioną przeciwko niej. Przypomniało krzyk, płacz i chłód. Śmierć, stratę i migające światła, tańczące po bezmiarze szklistej tafli. Alpharda już nie było, podobnie jak Perseusa, narzeczonego i matki. Ścisnęła szczękę, wydychając powoli powietrze. Zmarły wskutek działań wojennych, dokładniejsza przyczyna śmierci nieznana. Co poświęcił lub kto pozbawił go żywota? Nie mogła zrozumieć z tych rozsypanych puzzli czegokolwiek, bo choć niektóre elementy zdawały się do siebie pasować, tak nie stanowiły żadnej całości. Roth i Meggy Davies – pięcioletnie bliźnięta, zamordowane z zimną krwią na oczach ich własnych rodziców. Ich matka pozostaje zaginiona w akcji. Co za czasy, w których czarodzieje żyją bez kodeksu tajności, bez mugoli na ulicach. Mówiono, że są absolutnie bezpieczni, prawda? Nagłówki prawią o szlajających się niedobitkach, teraz listy spadły na Londyn, mówiąc o osobach poległych w wojnie. A przecież wszyscy popierają jedną i tę samą ideologię, czyż nie? Ideologię czystej krwi. Ideologię Lorda Voldemorta. Ideologię reżimu, okrucieństwa i śmierci. Ciekawe czasy… Szanse, żeby ktoś kogoś zabił, w środku dnia, są praktycznie zerowe, chyba że jest się mugolem, szlamą lub charłakiem. A te dzieci? Czemu były winne?
Przełknęła głośniej ślinę, wiedziała, co chciała powiedzieć, właściwie wszystko, o czym myślała, lecz nie mogła. Po prostu nie mogła. Obejrzała list dokładnie, szukając wskazówki, kto mógł go zesłać. Niemniej jednak nic nie znalazła, jedynie pozostała kolejna wyrwa w jej umyśle, do które mogły wlać się kolejne zgubne twory myślowe, prowadzące ją wprost na ścięcie głowy. – Wybacz, potrzebuję usiąść… - stwierdziła, oddając pergamin i ruszyła chwiejnym krokiem wprost do ławki znajdującej się pod zadaszeniem budynku. Czy coś jeszcze postanowi ją dobić? Podobno leżące się nie kopało, a ją najwyraźniej chciano sponiewierać do granic możliwości.
Mimowolnie słysząc słowa o liście z nieba, spadającym na twarz, jej usta drgnęły w rozbawieniu, a mięśnie twarzy widocznie się rozluźniły, niemniej jednak zaraz potem znów smutek pokrył szkliste oczy, a usta zostały przygryzione delikatnie w bezwiednym poczuciu stresu.
Przyjęła pergamin, delikatnie go rozprasowując. Wojna odbiera to, co najcenniejsze. Drgnęła, nie bardzo wiedząc, czy jej wzrok powinien podążać dalej. Lecz podążył, a z nim kolejne słowa, które zdawały się uderzać w nią niczym wiązki złowrogich zaklęć. Benedict Paerson – były przedstawiciel Magicznej Policji, zabity w trakcie publicznej egzekucji po przeciwstawieniu się aktualnej władzy. To było wtedy na placu Connaught Square… gdy pojmano jej dawną znajomą, z którą dzieliła wspólnie dom, za którą biegała jako pocieszne dziecko, domagając się uwagi od starszej koleżanki, dysponującej niesamowitym darem. Poczuła, jak jej oczy zachodzą mgłą, a tekst rozmywa się z nadchodzącymi łzami. Chciałaby, żeby było inaczej, prościej, łatwiej… a mimo to myśli, które poniewierały jej duszę, na myśl o tym co mogli robić z Tonks po pojmaniu, przyprawiały ją o mdłości. Czuła się jak zepsute jajko, trącące odorem promugolstwa pośród londyńskiej socjety, lecz z drugiej strony… czy było jej z tym źle? Było jej żal tego, że nikt nie potrafił zrozumieć ładu, jakiego by chciała. Dlaczego nie mogło być tak jak dawniej? Cała historia kadencji różnych Ministrów Magii pokazała, że mogło być dobrze tak, jak było. Ottaline Gambol czy Dugald McPhail… przecież wtedy powstał Hogwarts Express, a także Błędny Rycerz. Westchnęła ciężko, przechodząc do kolejnej postaci zamieszczonej w liście, a dziwne ukłucie w żołądku przypomniało jej sytuację na lodowisku. Przypomniało jej Aquilę z różdżką wzniesioną przeciwko niej. Przypomniało krzyk, płacz i chłód. Śmierć, stratę i migające światła, tańczące po bezmiarze szklistej tafli. Alpharda już nie było, podobnie jak Perseusa, narzeczonego i matki. Ścisnęła szczękę, wydychając powoli powietrze. Zmarły wskutek działań wojennych, dokładniejsza przyczyna śmierci nieznana. Co poświęcił lub kto pozbawił go żywota? Nie mogła zrozumieć z tych rozsypanych puzzli czegokolwiek, bo choć niektóre elementy zdawały się do siebie pasować, tak nie stanowiły żadnej całości. Roth i Meggy Davies – pięcioletnie bliźnięta, zamordowane z zimną krwią na oczach ich własnych rodziców. Ich matka pozostaje zaginiona w akcji. Co za czasy, w których czarodzieje żyją bez kodeksu tajności, bez mugoli na ulicach. Mówiono, że są absolutnie bezpieczni, prawda? Nagłówki prawią o szlajających się niedobitkach, teraz listy spadły na Londyn, mówiąc o osobach poległych w wojnie. A przecież wszyscy popierają jedną i tę samą ideologię, czyż nie? Ideologię czystej krwi. Ideologię Lorda Voldemorta. Ideologię reżimu, okrucieństwa i śmierci. Ciekawe czasy… Szanse, żeby ktoś kogoś zabił, w środku dnia, są praktycznie zerowe, chyba że jest się mugolem, szlamą lub charłakiem. A te dzieci? Czemu były winne?
Przełknęła głośniej ślinę, wiedziała, co chciała powiedzieć, właściwie wszystko, o czym myślała, lecz nie mogła. Po prostu nie mogła. Obejrzała list dokładnie, szukając wskazówki, kto mógł go zesłać. Niemniej jednak nic nie znalazła, jedynie pozostała kolejna wyrwa w jej umyśle, do które mogły wlać się kolejne zgubne twory myślowe, prowadzące ją wprost na ścięcie głowy. – Wybacz, potrzebuję usiąść… - stwierdziła, oddając pergamin i ruszyła chwiejnym krokiem wprost do ławki znajdującej się pod zadaszeniem budynku. Czy coś jeszcze postanowi ją dobić? Podobno leżące się nie kopało, a ją najwyraźniej chciano sponiewierać do granic możliwości.
Topografia Londynu niezmiennie pozostawała obcą, nie szukał możliwości spędzania czasu w stolicy. Mierził go wszechobecny tłum ludzi, mierził niekończący się beton, mierził nieustający harmider. Bywał, kiedy musiał - a nie musiał zbyt często. Wizyta domowa powinna zostać lepiej zaplanowana, ale było już za późno. Zamiast roztkliwiać się nad położeniem, wyrzucił z ust proste pytanie. Dostrzegł konsternację, którą uprzejmie zignorował; bliska obecność mugolskiego centrum handlowego nie mówiła mu za wiele, zwykle nie poruszał się wokół takich miejsc, pozostawały mu obce. Za to rzeczowe przywołanie ogrodu poruszało znajome struny. Uśmiechnął się z wdzięcznością, chociaż oczy zostały smutne – przeczytany list wprawił go w dość wisielczy nastrój. Złość ulotniła się wraz z westchnieniem i pozostawiła po sobie jedynie mgliste echo przeszłości. Poczucie niesprawiedliwości rozkwitło zamiast niej, w akompaniamencie niedowierzania i bliżej nieokreślonego żalu. - Dziękuję, już wiem gdzie jesteśmy - rzucił dla formalności, gdy wręczał Force znaleziony przypadkiem list. Kiedy ona wczytywała się w nierówne pismo, on błądził myślami po wspomnieniach. Usiłował oderwać własne ciało od zalewającej go fali emocji, których nie rozumiał tak do końca. Wzrok prześlizgiwał się po pustych ulicach w niczym nieprzypominających tych sprzed kilku miesięcy. Ciężka aura osiadła na kostce brukowej oraz ścianach zniszczonych domostw; czuł jej ciężar we własnych płucach. Wolał więc cofnąć się do historii niż tkwić w paskudnej teraźniejszości. Pozbawionej dawnej chwały i poczucia względnego bezpieczeństwa. Ciemność wieczornej pory oraz mgła ślizgająca się po ziemi dodawały chwili upiorności, na jaką nie był gotów.
Myślał zatem o beztroskich chwilach, gdy odwiedzał rodzinę na Grimmauld Place. O niekończących się balustradach, z których bez wstydu zjeżdżał na sam dół; o niemądrych dyskusjach z rodowymi portretami, o obserwowaniu ludzi przechadzających się chodnikami za oknem. Całkowicie inny świat - w niczym nieprzypominający ciszy i spokoju Charnwood. Jednak leśny klimat prezentował się zupełnie inaczej niż obecnie wymarła stolica. Nadal nie potrafił uwierzyć własnym oczom.
Rzeczywistość uporczywie upominała się o świadomość, szarpała za rękaw ocucając coraz mocniej rozbiegane myśli. Ocknął się po raz kolejny z dziwacznych wspominek, aż usłyszał głośne westchnięcie - krótko po nim przełykanie śliny. Zmartwienie odmalowało się na bladej twarzy, wzrok milcząco pytał o… samopoczucie? Podejrzewał, że w tym momencie czuli podobnie, jeśli nie to samo. Strata bolała, ale nieustanny powrót myśli do tej samej tragedii przytępiał wszystkie zmysły. Dlaczego? Dlaczego ulotka dosięgnęła właśnie ich, właśnie dziś, właśnie w tej pospiesznej chwili? Ona zamierzała się przewietrzyć, on pędził do pacjenta - zapomniał już o nim, o umówionej skrupulatnie wizycie. Stała się nieistotna wobec tego, z czym mierzyli się w obecnej minucie. - Oczywiście - przytaknął cicho, ale podążył za nią do ławki. Bezpardonowo zasiadł obok ignorując wilgoć przenikającą przez materiał szaty. Torbę odłożył na bok; te wszystkie czynności miały kupić mu trochę czasu. Trudno zbierało się plątaninę myśli. - Nie chciałem tego - podjął po dłuższej chwili milczenia. - Nie przewidziałem, że to się tak skończy. Brutalny koniec Kodeksu Tajności wydawał się być abstrakcją, tworem niemającym racji bytu. Tak samo zresztą jak bezsensowne mordy. A jednak jesteśmy tutaj, na dokładnie tej samej nieprawdopodobnej osi czasu. Pokonani - ciągnął bezwiednie. - Czy dało się tego uniknąć? - spytał wprost. Obrócił głowę w stronę siedzącej obok kobiety, w oczach widniało widmo porażki. Czuł, że w pewien sposób zawiódł. Nadal nie mógł nic z tym zrobić, na zawsze podporządkowany woli rodziny. Był tchórzem, ale bał się zadać to pytanie. Bał się odpowiedzi jaka miała spłynąć z ust Forsythii. Bał się oceny. Jawnej, krytycznej, do bólu szczerej. Może tego potrzebował? Potrząśnięcia za ramiona? Ogarniała go niemoc, złość ponownie wkradała się w zakamarki duszy. Nie chciał tego.
Myślał zatem o beztroskich chwilach, gdy odwiedzał rodzinę na Grimmauld Place. O niekończących się balustradach, z których bez wstydu zjeżdżał na sam dół; o niemądrych dyskusjach z rodowymi portretami, o obserwowaniu ludzi przechadzających się chodnikami za oknem. Całkowicie inny świat - w niczym nieprzypominający ciszy i spokoju Charnwood. Jednak leśny klimat prezentował się zupełnie inaczej niż obecnie wymarła stolica. Nadal nie potrafił uwierzyć własnym oczom.
Rzeczywistość uporczywie upominała się o świadomość, szarpała za rękaw ocucając coraz mocniej rozbiegane myśli. Ocknął się po raz kolejny z dziwacznych wspominek, aż usłyszał głośne westchnięcie - krótko po nim przełykanie śliny. Zmartwienie odmalowało się na bladej twarzy, wzrok milcząco pytał o… samopoczucie? Podejrzewał, że w tym momencie czuli podobnie, jeśli nie to samo. Strata bolała, ale nieustanny powrót myśli do tej samej tragedii przytępiał wszystkie zmysły. Dlaczego? Dlaczego ulotka dosięgnęła właśnie ich, właśnie dziś, właśnie w tej pospiesznej chwili? Ona zamierzała się przewietrzyć, on pędził do pacjenta - zapomniał już o nim, o umówionej skrupulatnie wizycie. Stała się nieistotna wobec tego, z czym mierzyli się w obecnej minucie. - Oczywiście - przytaknął cicho, ale podążył za nią do ławki. Bezpardonowo zasiadł obok ignorując wilgoć przenikającą przez materiał szaty. Torbę odłożył na bok; te wszystkie czynności miały kupić mu trochę czasu. Trudno zbierało się plątaninę myśli. - Nie chciałem tego - podjął po dłuższej chwili milczenia. - Nie przewidziałem, że to się tak skończy. Brutalny koniec Kodeksu Tajności wydawał się być abstrakcją, tworem niemającym racji bytu. Tak samo zresztą jak bezsensowne mordy. A jednak jesteśmy tutaj, na dokładnie tej samej nieprawdopodobnej osi czasu. Pokonani - ciągnął bezwiednie. - Czy dało się tego uniknąć? - spytał wprost. Obrócił głowę w stronę siedzącej obok kobiety, w oczach widniało widmo porażki. Czuł, że w pewien sposób zawiódł. Nadal nie mógł nic z tym zrobić, na zawsze podporządkowany woli rodziny. Był tchórzem, ale bał się zadać to pytanie. Bał się odpowiedzi jaka miała spłynąć z ust Forsythii. Bał się oceny. Jawnej, krytycznej, do bólu szczerej. Może tego potrzebował? Potrząśnięcia za ramiona? Ogarniała go niemoc, złość ponownie wkradała się w zakamarki duszy. Nie chciał tego.
posłuchajcie opowieści liści: jak liściowi liść
szaleństwo wróży.
szaleństwo wróży.
Oleander Flint
Zawód : uzdrowiciel, botanik
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
to korzeń fiołkowy
może to sny nasze
pogrzebane
wzruszyły korzenie?
może to sny nasze
pogrzebane
wzruszyły korzenie?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Opadła na siedzisko, wzdychając przeciągle. Dlaczego musiała tak bardzo motać się w kłębki niejasnych faktów, strzępków informacji, które burzyły tak wiele w jej grzecznie poukładanych szufladkach umysłu. Zerknęła na niego, ściągając brwi, jakby nie wierząc w jego słowa, gdy tylko się odezwał. Czy on się tłumaczył? W pierwszej chwili chciała wypowiedzieć się na to wszystko, bardzo dokładnie i konkretnymi argumentami, mogąc wyjaśnić, dlaczego obecna polityka była błędna. Chciała rzec niemal to samo co w listach do swego korespondencyjnego przyjaciela, ale powstrzymała się w ostatniej chwili. Miała świadomość wagi takich słów i o ile, on mógł sobie na nie pozwolić, tak ona niekoniecznie. Była zbyt blisko centrum, zbyt blisko ministerialnego biura, w którym zasiadał nieprawowity Minister. Żałowała, że przez zbieg okoliczności nie była zdolna do innych kroków. Żałowała, jak wiele czasu potrzebowała, aby zrozumieć pewne kwestie. Prywatne problemy pochłonęły ją tak bardzo, że nie była w stanie dostrzegać tego co działo się pod jej nosem. Lecz wreszcie dostrzegła i godzić się na to nie mogła. Ostatecznie wzruszyła ramionami, starając się zachować pozorną maskę. – To bez znaczenia – ucięła. Nie było w tym ni krztyny wątpliwości, nie mogła pozwolić sobie na bycie szczerą w towarzystwie szlachcica. Chociaż go znała, to co jeśli był to zaledwie sprytny manewr dla poznania jej poglądów. Już im nie ufała... – Gdybanie nad tym co mogliśmy zrobić, nie ma sensu. Śmierć zebrała swoje żniwo – stwierdziła niejednoznacznie. – Nic na to nie poradzimy, nie my podejmujemy te decyzje – jej głos był pusty, obdarty z nadziei. Wewnątrz czuła do siebie wstręt za takie słowa, a gniew wzmagał za każdą falą, uświadamiającą ją, jak wiele mogła zrobić. Zaledwie ziarenko piasku na dnie morza, lecz wciąż coś mogła. Pokręciła głową do samej siebie i zwiesiła głowę, jak zwiędły kwiat w wazonie, któremu zabrakło wody. Założyła nogę na nogę i skrzyżowała dłonie na kolanie, pochylając się lekko do przodu. Poza niezbyt trafna dla damy, lecz damą nie była i już dawno przestała zaprzątać sobie głowę, aby aspirować do tego miana. Konkretnie w momencie wyjścia matczynego łona, jedynie wychowanie zdołało naruszyć to postanowienie, które ostatecznie wciąż trzymało się swojego. Chciała wrócić do dziecięcych lat, być najprawdziwszą sobą z tamtych dni; zamykanie się w sobie i podążanie za ojcowskimi oczekiwaniami, było jej najgorszym błędem. Choć potrafiła ostudzić z zewnątrz swe emocje, tak w głębi ją napędzały, stanowiły to paliwo, którego potrzebowała i bez którego nie mogła funkcjonować w zdrowy sposób. Zacisnęła wargi, a jej oczy spoczęły na widoku po drugiej stronie ulicy, który przedstawiał po prostu codzienność. Ludzie się mijali, witali, wstępowali do sklepów… – Irracjonalne, prawda? – zapytała nagle, zerkając na Oleandra. – Wyobraź sobie nie móc nawet kiwnąć palcem, bez czyjegoś przyzwolenia. Być ubezwłasnowolnionym, bo ktoś tak chce… – a jednak odważyła się podjąć dalszą rozmowę. – Wyobraź sobie, że ktoś zabija twoje dzieci, a ty nic nie możesz zrobić – zmieszała się lekko, uciekając spojrzeniem. Czyżby ta sprawa bolała ją bardziej niż śmierć kuzyna? – Pozbawiono nas Alpharda, a my… nawet nie wiemy jak – pokręciła głową, spuszczając spojrzenie na czubek własnego buta. Sprawy o egzekucji wolała nie poruszać, tak było bezpieczniej. Westchnęła ponownie, prostując się i założyła niesforne, ciemne kosmyki włosów za uszy. Chciała zmienić temat, tak po prostu. – Co cię sprowadza do Londynu? – wypaliła, chociaż wciąż tym samym, dziwnym tonem, lecz zaciągniętym bardziej w kierunku melancholii.
Wystarczył impuls, podszept zdradliwych uczuć, żeby lawina ruszyła - nim obejrzał się, a już bezwiednie układał zdania, szeregował zgłoski, rozplątywał zastygłe z emocji słowa. Dlaczego nie czuł strachu rzucając je na wiatr? Znajdowali się w Londynie, gdzie pewnie każda ściana posiadała swoją parę uszu, a mimo to dźwięki spływały z ust osiadając ciężko na sumieniu i podświadomości. Może wyczuwał podskórnie obawy Forsythii, a może jedynie karmił się naiwnymi wymówkami dla własnego zachowania. Widział przecież jak zareagowała na anonimowy list, jak treść poruszyła miękkie wnętrze - czy to możliwe, że tę scenę sobie wyobraził? Źle zinterpretował? Bezduszni ludzie dążący do rzekomego ładu budując jednak chaos nie zachowywaliby się w ten sposób. A może? Może opanowali techniki manipulacji do spółki z aktorską grą? Zawahał się, nagle przytomniejąc. Rozumiejąc co tak naprawdę powiedział. Fala gorąca uderzyła w twarz wykwitając czerwieńszym niż wcześniej rumieńcem - o czym myślała? Mogła o tym komuś powiedzieć? Niespokojny rój zaalarmowanych myśli rozpierzchnął się po czaszce, obijał o kości, o mózg, o neurony. Właściwie zdołał przygotować kulawe wyjaśnienia rozmyślając jeszcze czy nie obrócić ich w mało zabawny żart, który zdezorientowałby każdego; już otwierał niefrasobliwe usta, gdy kobieta przemówiła. Najpierw stanowczo, później ze zrezygnowaniem. Nie wierzył czy nie chciał wierzyć? Poczuł wzbierające w nim poczucie negacji, niezgody z przewijającymi się wydarzeniami i chociaż logika podpowiadała, że tego pociągu nie dało się zatrzymać, to dziwaczny bunt pochodzący z przestrzeni za mostkiem rozwijał się niezależnie. Rósł i puchł, aż wreszcie uwolnił się - tak samo niespodziewanie i niekontrolowanie jak poprzednia porcja opinii. Miał zapłacić za to głową? - Nie satysfakcjonuje mnie ta odpowiedź - rzucił hardo, spojrzenie niebieskich tęczówek spoczęło na kobiecej sylwetce. - Dlaczego nie możemy gdybać? Kto powiedział, że z gdybania nie może narodzić się pomysł, przyzwoita idea? - dopytywał pomimo wiedzy, że temat był trudny. Grząski, niespokojny i niepewny. Mogli utknąć w nim już na początku, ale dlaczego nie powinni próbować? - Czy to nie tak się zaczyna? Od bierności, poczucia beznadziei i zrezygnowania? Świadomości, że już nie pozostało nic do zrobienia poza obserwacją płonącego świata? - Oczekiwał za wiele. Zacisnął usta w wąską linię, jeszcze chwilę pozostając w palącej złości, poczuciu niesprawiedliwości. Pozwolił, żeby trwająca żałoba wyciskała z niego wątpliwości, sprzeciw wobec kolejnych trupów ścielących brukowane uliczki. Odetchnął głośno, ze świstem wdychając i wydychając porcję miejskiego powietrza. - Przepraszam. Nie powinienem się unosić ani w ogóle o tym mówić. Nie w ten sposób. Nie tak - rzucił już spokojniej. Dłonie ułożył na wilgotnym drewnie ławki, to na nich na moment przenosząc ciężar ciała. Przestał patrzeć na profil rozmówczyni - zamiast tego spoglądał przed siebie nieobecnym, zamyślonym wzrokiem. Siląc się na typową dla siebie łagodność. Opanowanie, chociaż tę cechę prezentował raczej w szpitalu, nie w życiu codziennym. Bywał raczej raptusem, działając instynktownie. Impulsywnie. Milczał więc zastanawiając się czy powinien teraz skontrować poprzednie słowa - wygładzić, najlepiej obrócić w pył nicości, do którego już nigdy nie wrócą. Popatrzył na czarownicę z ukosa deliberując nad następną wypowiedzią, ale wtedy go wyprzedziła. Ponownie.
Słuchał uważnie, zębatki w głowie rozpoczęły powolny bieg. Trochę się tak czuł. Może nie w ekstremalnej wersji wypowiadanych przez Forsythię zdań, ale tak. Jego życiem kierowali inni. Cały zastęp Flintów, nawet pozostali arystokraci. Obserwowali bacznie jego poczynania gotowi rzucić się na niego jak drapieżnik na swą ofiarę, bo ta popełniła błąd. Nie mógł kiwnąć palcem. Nie mógł pomóc związany sznurem obowiązków. Naprawdę mógł jedynie patrzeć jak ten świat płonął. - Nawet nie chcę sobie tego wyobrażać - powiedział cicho, głosem przepełnionym smutkiem. To prawda, nie wyobrażał sobie takiego koszmarnego scenariusza. - Chcesz się tego dowiedzieć? - spytał. A on? Chciałby? I tak i nie; co jeśli prawda okazałaby się niemożliwa do przetrawienia? Jednak czy warto żyć w niewiedzy, w pytaniach bez odpowiedzi?
Nagła zmiana tematu przypominała balneo z chluśnięciem lądującym na twarzy. Zamrugał szybko zbierając myśli. - Szedłem do pacjenta - wyznał ostatecznie. Odruchowo sięgnął po kieszonkowy zegarek spoczywający dotąd w kieszeni szaty. - Jestem spóźniony jakieś… czterdzieści pięć minut - dodał neutralnie, bez żadnej emocji. - Nie wiem czy jest sens próbować do niego dotrzeć. Ostatecznie to nic zagrażającego życiu - westchnął ciężko. Ostatnio podejmowanie nawet najbanalniejszych decyzji okazywało się przerażająco trudne. - Miło było cię zobaczyć, pomimo tych beznadziejnych okoliczności. - Na twarzy pojawił się cień uśmiechu. Naprawdę cieszył się, chociaż tak w głębi, w środku. Niestety to negatywne uczucia okazywały się silniejsze i to one wypływały ostatnio na powierzchnię. Żałował, ale czy dało się z tym coś zrobić?
Słuchał uważnie, zębatki w głowie rozpoczęły powolny bieg. Trochę się tak czuł. Może nie w ekstremalnej wersji wypowiadanych przez Forsythię zdań, ale tak. Jego życiem kierowali inni. Cały zastęp Flintów, nawet pozostali arystokraci. Obserwowali bacznie jego poczynania gotowi rzucić się na niego jak drapieżnik na swą ofiarę, bo ta popełniła błąd. Nie mógł kiwnąć palcem. Nie mógł pomóc związany sznurem obowiązków. Naprawdę mógł jedynie patrzeć jak ten świat płonął. - Nawet nie chcę sobie tego wyobrażać - powiedział cicho, głosem przepełnionym smutkiem. To prawda, nie wyobrażał sobie takiego koszmarnego scenariusza. - Chcesz się tego dowiedzieć? - spytał. A on? Chciałby? I tak i nie; co jeśli prawda okazałaby się niemożliwa do przetrawienia? Jednak czy warto żyć w niewiedzy, w pytaniach bez odpowiedzi?
Nagła zmiana tematu przypominała balneo z chluśnięciem lądującym na twarzy. Zamrugał szybko zbierając myśli. - Szedłem do pacjenta - wyznał ostatecznie. Odruchowo sięgnął po kieszonkowy zegarek spoczywający dotąd w kieszeni szaty. - Jestem spóźniony jakieś… czterdzieści pięć minut - dodał neutralnie, bez żadnej emocji. - Nie wiem czy jest sens próbować do niego dotrzeć. Ostatecznie to nic zagrażającego życiu - westchnął ciężko. Ostatnio podejmowanie nawet najbanalniejszych decyzji okazywało się przerażająco trudne. - Miło było cię zobaczyć, pomimo tych beznadziejnych okoliczności. - Na twarzy pojawił się cień uśmiechu. Naprawdę cieszył się, chociaż tak w głębi, w środku. Niestety to negatywne uczucia okazywały się silniejsze i to one wypływały ostatnio na powierzchnię. Żałował, ale czy dało się z tym coś zrobić?
posłuchajcie opowieści liści: jak liściowi liść
szaleństwo wróży.
szaleństwo wróży.
Oleander Flint
Zawód : uzdrowiciel, botanik
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
to korzeń fiołkowy
może to sny nasze
pogrzebane
wzruszyły korzenie?
może to sny nasze
pogrzebane
wzruszyły korzenie?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Milczała, jak nie ona. Przecież zawsze miała tyle do powiedzenia, tyle do dodania, lecz tym razem każde słowo pozostawało w umyśle. Był szlachcicem w dodatku mężczyzną, mógł mówić, co chciał, a wyparcie się tego było tym prostsze, że jej słowa nic nie znaczyły dla patriarchalnego świata obecnej Anglii. Zadrżała zirytowana, może nawet zerknęła na Flinta z lekkim wyrzutem. Jakim prawem on mógł jej to robić, mówić to wszystko? Naprawdę nie wiedział, że nawet jeśli myślała podobnie, to nie mogła mu odpowiedzieć. Po prostu nie mogła. Dlaczego mi to robisz? Przymknęła powieki i westchnęła, bo może on też potrzebował się z kimś tym wszystkim podzielić? Może sam się wahał? Przeklęła w duchu samą siebie, swoje reakcje i własne słowa. Nie odpowiadała nadal, zaledwie utkwiła w kwiecistym młodzieńcu ciemne spojrzenie, pełne wyrozumiałości i… swoistej zgody. Nie każ mi tego mówić, proszę. – Oleander… – próbowała wtrącić się między jego pytanie, lecz ostatecznie nie potrafiła go pohamować. – Oleander, posłuchaj mnie – wypowiedziała nieco mocniej, lecz jej wyraz twarzy wciąż emanował łagodnością, która powróciła przez jego pytania. – Nie możesz tak mówić – jej głos zadrżał, a oczy zeszkliły się, nabierając czerwieńszej barwy wokół tęczówek. Zaraz potem ścisnęła mocniej szczękę, przełykając głośniej ślinę. – Nie tutaj – podkreśliła, zerkając na przechodniów, a zaraz potem wróciła do niego spojrzeniem, doszukując się na ile był z nią szczery. A może popadała już w paranoję? – Nie przepraszaj, nie masz za co, tylko proszę… uważaj, komu mówisz takie rzeczy, dobrze? – wypowiedziała cicho, pochylając się lekko w jego stronę. – Dobrze? – oczekiwała od niego tej obietnicy. Być może kiedyś przyjdzie im jeszcze o tym porozmawiać, lecz tutaj w Londynie nikt nie mógł być szczery, chyba że w pełni i całkowicie popierał działania rządu i Voldemorta.
Zagryzła wargi, odwracając spojrzenie na pytanie o Alpharda. – Oczywiście, że chcę… – szepnęła, choć cicho, to na tyle słyszalnie, aby młody arystokrata mógł ją usłyszeć. – A ty nie? – uniosła brwi, poważniejąc i skupiając spojrzenie na jego błękitnych oczach. Czy naprawdę mogło go to nie interesować? Nie chciała w to wierzyć, a jednocześnie czuła się tak piekielnie zagubiona i nie potrafiła zaufać dawnemu znajomemu, patrząc przez pryzmat tych wszystkich wydarzeń. Lecz gdy analizowała kolejny raz jego słowa, myślała o nich, tak wydawało jej się, że mogła dopatrzeć się w nim bratniej duszy. Może nie w pełni, ale chociaż odrobinę. Tak usilnie, chciała załatać tę wyrwę w sercu, którą rozszarpywała żałoba, że logika i zdrowy rozsądek zaczynały mieć coraz mniejsze znaczenie. Miło było cię zobaczyć, pomimo tych beznadziejnych okoliczności. Czy naprawdę było miło? A może był to zaledwie pusty zwrot? Lecz przecież to był Oleander, a nie żaden butny szlachcic, który raz po raz wygłaszał czcze ideologie, jakiegoś wariata z obsesją na punkcie czystej krwii. Jej wargi zadrżały, a dłonie samoistnie podążyły na ramiona mężczyzny, aby wreszcie Forsythia mogła wtulić się we Flinta. Chyba tego po prostu potrzebowała, wsparcia, możliwości przytulenia się do kogoś, kto, chociaż odrobinę ją rozumiał. Może właśnie los po to jej go zesłał? Zacisnęła dłonie na jego płaszczu, a twarz skryła w szyi, po prostu odpuszczając. Łzy pociekły po policzkach, a gonitwa myśli pomknęła gdzieś w dal, uciekając w zapachu deszczu, spowijającym ich oboje. Pękła – chyba zbyt wiele ostatnio próbowała znieść; chciała być silna dla kogoś, a gdy została sama… to stało się to, co się stało. Po dłuższej chwili odsunęła się raptownie, kręcąc głową i przecierając twarz. – Przepraszam, ja… ja nie wiem… – zająknęła się mimowolnie, pospiesznie rozglądając wokół. A ten pacjent? Odsunęła się jeszcze bardziej, przyglądając się Flintowi z poczuciem winy. Wstyd? Nie powinna łamać się w ten sposób publicznie, a jeśli ktoś ich rozpozna? Nie chciała przecież problemów i plotek, a od nich mogły rodzić się pytania, które zagrażały nie tylko jej, ale również jemu. – Pacjent… on z pewnością cię potrzebuje – stwierdziła, zakładając niesforne kosmyki za uszy. Odchrząknęła, żałując natychmiast, że pozwoliła sobie na tę chwilę słabości, tak banalną i kruchą. – Pomóc ci do niego dotrzeć? Chociaż tyle mogę zrobić… – zapytała, wstając z ławki, budują na nowo przepaść spowodowaną odległością. Deszcz zaczął opadać na jej płaszcz i włosy, gdy stawiała kolejne kroki w tył, lecz przestało mieć to dla niej jakiekolwiek znaczenie - nie była z cukru.
Zagryzła wargi, odwracając spojrzenie na pytanie o Alpharda. – Oczywiście, że chcę… – szepnęła, choć cicho, to na tyle słyszalnie, aby młody arystokrata mógł ją usłyszeć. – A ty nie? – uniosła brwi, poważniejąc i skupiając spojrzenie na jego błękitnych oczach. Czy naprawdę mogło go to nie interesować? Nie chciała w to wierzyć, a jednocześnie czuła się tak piekielnie zagubiona i nie potrafiła zaufać dawnemu znajomemu, patrząc przez pryzmat tych wszystkich wydarzeń. Lecz gdy analizowała kolejny raz jego słowa, myślała o nich, tak wydawało jej się, że mogła dopatrzeć się w nim bratniej duszy. Może nie w pełni, ale chociaż odrobinę. Tak usilnie, chciała załatać tę wyrwę w sercu, którą rozszarpywała żałoba, że logika i zdrowy rozsądek zaczynały mieć coraz mniejsze znaczenie. Miło było cię zobaczyć, pomimo tych beznadziejnych okoliczności. Czy naprawdę było miło? A może był to zaledwie pusty zwrot? Lecz przecież to był Oleander, a nie żaden butny szlachcic, który raz po raz wygłaszał czcze ideologie, jakiegoś wariata z obsesją na punkcie czystej krwii. Jej wargi zadrżały, a dłonie samoistnie podążyły na ramiona mężczyzny, aby wreszcie Forsythia mogła wtulić się we Flinta. Chyba tego po prostu potrzebowała, wsparcia, możliwości przytulenia się do kogoś, kto, chociaż odrobinę ją rozumiał. Może właśnie los po to jej go zesłał? Zacisnęła dłonie na jego płaszczu, a twarz skryła w szyi, po prostu odpuszczając. Łzy pociekły po policzkach, a gonitwa myśli pomknęła gdzieś w dal, uciekając w zapachu deszczu, spowijającym ich oboje. Pękła – chyba zbyt wiele ostatnio próbowała znieść; chciała być silna dla kogoś, a gdy została sama… to stało się to, co się stało. Po dłuższej chwili odsunęła się raptownie, kręcąc głową i przecierając twarz. – Przepraszam, ja… ja nie wiem… – zająknęła się mimowolnie, pospiesznie rozglądając wokół. A ten pacjent? Odsunęła się jeszcze bardziej, przyglądając się Flintowi z poczuciem winy. Wstyd? Nie powinna łamać się w ten sposób publicznie, a jeśli ktoś ich rozpozna? Nie chciała przecież problemów i plotek, a od nich mogły rodzić się pytania, które zagrażały nie tylko jej, ale również jemu. – Pacjent… on z pewnością cię potrzebuje – stwierdziła, zakładając niesforne kosmyki za uszy. Odchrząknęła, żałując natychmiast, że pozwoliła sobie na tę chwilę słabości, tak banalną i kruchą. – Pomóc ci do niego dotrzeć? Chociaż tyle mogę zrobić… – zapytała, wstając z ławki, budują na nowo przepaść spowodowaną odległością. Deszcz zaczął opadać na jej płaszcz i włosy, gdy stawiała kolejne kroki w tył, lecz przestało mieć to dla niej jakiekolwiek znaczenie - nie była z cukru.
Czasem brakowało mu instynktu samozachowawczego. Czasem zwyczajnie chciał mówić, bez zmartwień, bez obaw o czyhające za rogiem konsekwencje. I czasem po prostu pragnął zostać wysłuchany, gdy wreszcie decydował się na wyrzucenie z siebie palących bolączek. Rozum doskonale wiedział, że to nie odpowiedni czas i jeszcze gorsze miejsce do prowadzenia szczerych spowiedzi, ale serce domagało się czegoś zgoła innego. Swobody, ale też spokoju rozemocjonowanego ciała. Jakież to egoistyczne, zrzucać podobne słowa na drobne barki siedzącej obok kobiety. Może wcale nie chciała słuchać podobnych wynurzeń, może bała się, że przez niego zostanie schwytana oraz umieszczona w Tower - prawdopodobieństwa mnożyły się w zastraszającym tempie, ale Oleander wolał udawać, że zagrożenie nie istniało. Dla własnej wygody; ile jeszcze osób ucierpi z tego powodu? Zdania spływały z drżących ust, zgłoski wybrzmiewały pewnie, agresywnie, nie licząc się z nikim i z niczym. Dlaczego obrał taką drogę? Bezmyślności zmieszanej z bezkompromisowością? Nie wiedział nic o myślach Forsythii, decyzję podjął na podstawie poszlak oraz własnych domniemań, nie faktów ani realnych wskazówek. Świadomość obudziła się za późno, nie powstrzymał bezsensownego potoku słów - przypominał raczej zbuntowanego kilkulatka, nie dorosłego mężczyznę. Zawstydził się podobnymi wnioskami, zawstydził się zagrożeniem jakie stanowił w tamtym momencie. Nie planował tego, tak jak uczuć wzbierających w nim już od dawna. Kiedyś tamy musiały pęknąć, nie dbał o nie wcale; właściwie to cud, że wytrzymał tak długo. Ignorując problemy dostatecznie długo, uprzejmie odwracając od nich wzrok, bo wiedział, że tego właśnie oczekiwała od niego rodzina - bierności, braku zainteresowania, chłodnych kalkulacji. Nie potrafił ofiarować nikomu niczego prócz tych kilku strzępków braku kontroli. Występującej raz na kilkadziesiąt lat, cóż za szczęściara z oleandrowej towarzyszki. Zabawne w typowo ironiczny sposób, przysięgał przecież pomagać.
Po wyczerpującym wyrzucie zbędnych słów nabrał powietrza w ściśnięte płuca i przez długi czas nie wiedział jak załagodzić sprawę. Bał się spojrzeć na jasną twarz brunetki, bo świadomość zawodu wypalała wnętrzności, wraz z ogniem odbijającym się na policzkach. Nie dał dojść do głosu, znów podążając śladem własnych pragnień. Wyrzuty sumienia jeszcze długo kotłowały się w szybko poruszającej się klatce piersiowej, odbijały echem pod czaszką, drażniły osiągnięty przed godziną spokój. Teraz? Zapomniany, rozwiany wraz z hulającym między budynkami wiatrem. - Dobrze. - Obiecał w końcu, po przedłużających się sekundach zażenowanego milczenia. Odważył się nawet odnaleźć spojrzeniem znajome, ciemne oczy, ale ledwie na kilka uderzeń serca, teraz dodatkowo rozdrażnionego krążącą w żyłach adrenaliną. Bujał się trochę na ławce, przenosząc ciężar ciała z dłoni na plecy i na odwrót, w uspokajającym geście. Musiał uporządkować chaos myśli; gdy te dojdą do władzy, uczucia zanikną. Rozleją się cienką warstwą po żyłach i neuronach, ponownie wzbudzając uśpiony spokój. Potrzebował go dziś bardziej niż kiedykolwiek.
Ponownie zerknął na poważną twarz, zaskoczoną minę, a jednocześnie zdeterminowane rysy i uśmiechnął się lekko, ledwie zauważalnie. - Oczywiście, że tak - przytaknął niemalże bliźniaczo, jakby umawiali się na dziecinne psoty podczas nudnych bankietów, nie odkrycie okrutnej prawdy w świecie dorosłych. Trwało to ledwie moment, nim odzyskał koncentrację, zaś smutek odzyskał drogę także i do aparycji. - Tylko… nie wiem jak. Nie wiem nawet jak zacząć, od czego - westchnął cicho, ale zaraz pokręcił głową. Dlaczego sądził, że Forsythia posiadała większą wiedzę na ten temat? Powinien wziąć się w garść, zaproponować plan, obmyślić strategię, powinien…
Powinien wiele rzeczy, ale wraz z nieoczekiwanym gestem ciąg myślowy uległ przerwaniu. W pierwszym odruchu mięśnie napięły się, gdy organizm doświadczył czegoś niespodziewanego - jednak wkrótce rozluźnił się, w milczeniu obejmując drobną sylwetkę ramionami. Poczuł jak wracała fala destrukcyjnych emocji, jak sam miałby ochotę zapłakać z bezsilności, ale nie mógł. Był mężczyzną, który winien stanowić niewzruszoną skałę, opokę dla zrozpaczonych, słabych. I chociaż nigdy nie nazwałby rozmówczyni słabą w ogólnym rozrachunku, to każdy miewał momenty niemocy. Zmęczenia nieustanną walką oraz posiadający potrzebę zregenerowania sił. Tym chciał być po niefortunnym, egoistycznym wybuchu z początku konwersacji. Dłoń usiłowała gładzić nachylone plecy w uspokajającym geście, oddech wyrównał się, tak samo jak bicie serca. Wszystko to z zamiarem przekazania Crabbe, że jakoś to będzie. Przetrwają. Poradzą sobie. Cokolwiek to znaczy. - Nie przepraszaj, zawsze służę ramieniem - odparł, chyba nawet niechętnie przyjmując ponowną odległość między nimi; przez krótką chwilę poczuł się lepiej, nawet jeśli nie życzył kobiecie powodów do łez. Mimo wszystko nie był naiwny, wiedział, że od teraz tych będzie coraz więcej. - Nie pierwsza i nie ostatnia osoba, którą zawiodę - westchnął ciężko, z pewnego rodzaju rezygnacją. Podniósł się w ślad za czarownicą, pozwalając tym samym kroplom na otrzeźwienie po ostatnich informacjach. - Jesteś pewna, że nie potrzebujesz towarzystwa podczas spaceru? - Właściwie, coraz mniej interesował go pozostawiony sobie pacjent. Jednak zgodnie ze złożoną obietnicą nie powiedział tego na głos. Skoro nie mógł pomagać wszystkim, to może mógł ustalić jakąś hierarchię ważności. W tym konkretnym momencie Forsythia znajdowała się na jej przedzie. - Oczywiście jeśli wolisz samotność to chętnie skorzystam ze wskazówek przewodnika - dodał niezobowiązująco, bo nie zamierzał naciskać. Być jak ich rodziny. Wybór to ostatnio wyjątkowo deficytowy towar.
Po wyczerpującym wyrzucie zbędnych słów nabrał powietrza w ściśnięte płuca i przez długi czas nie wiedział jak załagodzić sprawę. Bał się spojrzeć na jasną twarz brunetki, bo świadomość zawodu wypalała wnętrzności, wraz z ogniem odbijającym się na policzkach. Nie dał dojść do głosu, znów podążając śladem własnych pragnień. Wyrzuty sumienia jeszcze długo kotłowały się w szybko poruszającej się klatce piersiowej, odbijały echem pod czaszką, drażniły osiągnięty przed godziną spokój. Teraz? Zapomniany, rozwiany wraz z hulającym między budynkami wiatrem. - Dobrze. - Obiecał w końcu, po przedłużających się sekundach zażenowanego milczenia. Odważył się nawet odnaleźć spojrzeniem znajome, ciemne oczy, ale ledwie na kilka uderzeń serca, teraz dodatkowo rozdrażnionego krążącą w żyłach adrenaliną. Bujał się trochę na ławce, przenosząc ciężar ciała z dłoni na plecy i na odwrót, w uspokajającym geście. Musiał uporządkować chaos myśli; gdy te dojdą do władzy, uczucia zanikną. Rozleją się cienką warstwą po żyłach i neuronach, ponownie wzbudzając uśpiony spokój. Potrzebował go dziś bardziej niż kiedykolwiek.
Ponownie zerknął na poważną twarz, zaskoczoną minę, a jednocześnie zdeterminowane rysy i uśmiechnął się lekko, ledwie zauważalnie. - Oczywiście, że tak - przytaknął niemalże bliźniaczo, jakby umawiali się na dziecinne psoty podczas nudnych bankietów, nie odkrycie okrutnej prawdy w świecie dorosłych. Trwało to ledwie moment, nim odzyskał koncentrację, zaś smutek odzyskał drogę także i do aparycji. - Tylko… nie wiem jak. Nie wiem nawet jak zacząć, od czego - westchnął cicho, ale zaraz pokręcił głową. Dlaczego sądził, że Forsythia posiadała większą wiedzę na ten temat? Powinien wziąć się w garść, zaproponować plan, obmyślić strategię, powinien…
Powinien wiele rzeczy, ale wraz z nieoczekiwanym gestem ciąg myślowy uległ przerwaniu. W pierwszym odruchu mięśnie napięły się, gdy organizm doświadczył czegoś niespodziewanego - jednak wkrótce rozluźnił się, w milczeniu obejmując drobną sylwetkę ramionami. Poczuł jak wracała fala destrukcyjnych emocji, jak sam miałby ochotę zapłakać z bezsilności, ale nie mógł. Był mężczyzną, który winien stanowić niewzruszoną skałę, opokę dla zrozpaczonych, słabych. I chociaż nigdy nie nazwałby rozmówczyni słabą w ogólnym rozrachunku, to każdy miewał momenty niemocy. Zmęczenia nieustanną walką oraz posiadający potrzebę zregenerowania sił. Tym chciał być po niefortunnym, egoistycznym wybuchu z początku konwersacji. Dłoń usiłowała gładzić nachylone plecy w uspokajającym geście, oddech wyrównał się, tak samo jak bicie serca. Wszystko to z zamiarem przekazania Crabbe, że jakoś to będzie. Przetrwają. Poradzą sobie. Cokolwiek to znaczy. - Nie przepraszaj, zawsze służę ramieniem - odparł, chyba nawet niechętnie przyjmując ponowną odległość między nimi; przez krótką chwilę poczuł się lepiej, nawet jeśli nie życzył kobiecie powodów do łez. Mimo wszystko nie był naiwny, wiedział, że od teraz tych będzie coraz więcej. - Nie pierwsza i nie ostatnia osoba, którą zawiodę - westchnął ciężko, z pewnego rodzaju rezygnacją. Podniósł się w ślad za czarownicą, pozwalając tym samym kroplom na otrzeźwienie po ostatnich informacjach. - Jesteś pewna, że nie potrzebujesz towarzystwa podczas spaceru? - Właściwie, coraz mniej interesował go pozostawiony sobie pacjent. Jednak zgodnie ze złożoną obietnicą nie powiedział tego na głos. Skoro nie mógł pomagać wszystkim, to może mógł ustalić jakąś hierarchię ważności. W tym konkretnym momencie Forsythia znajdowała się na jej przedzie. - Oczywiście jeśli wolisz samotność to chętnie skorzystam ze wskazówek przewodnika - dodał niezobowiązująco, bo nie zamierzał naciskać. Być jak ich rodziny. Wybór to ostatnio wyjątkowo deficytowy towar.
posłuchajcie opowieści liści: jak liściowi liść
szaleństwo wróży.
szaleństwo wróży.
Oleander Flint
Zawód : uzdrowiciel, botanik
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
to korzeń fiołkowy
może to sny nasze
pogrzebane
wzruszyły korzenie?
może to sny nasze
pogrzebane
wzruszyły korzenie?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Oboje najwyraźniej mieli problem z instynktem samozachowawczym, chociaż każde w swym unikalnym spektrum. Byli w jakiś sposób wybrakowani? Możliwe, że odstawali, co z pewnością uwypukliłoby się w towarzystwie, gdyby oboje zostali zmuszeni do przygrywania wedle melodii granej przez tłum. Między sobą jednak byli równie niezrównoważeni – chyba, tak zdawało jej się przez ulotny moment, gdy słuchała jego słów. Ten tlący się wulkan, którego erupcja miała kiedyś nastąpić, drzemał w duszy ich obojga? Byli równie mocno spętani, wychowani w niewoli niczym zwierzęta w zoo, które nie zaznały prawdziwej wolności. Wiecznie na uwięzi i wiecznie zależni, trącani batem porządku i udawanej sprawiedliwości, jeśli tylko ich zachowanie stawało się niewygodne. Tak to widziała i nawet zrobiło jej się przykro, że nie była w stanie odpowiedzieć mu więcej. Zapewnić go, że czuła się dokładnie tak samo, że ich myśli wydawały się bieżeć tym samym torem, mając podobny rytm. Nawet oboje pragnęli pomagać innym, będąc równocześnie tak parszywie egoistyczni.
Jego obietnica zesłała na nią, choć odrobinę spokoju, lecz wiedziała, że nawet jeśli jemu wymsknęłyby się takie słowa przy kimś innym, to jako szlachcic najpewniej dostałby zaledwie reprymendę. A ona? Wolała już nad tym nie myśleć – było i minęło, mogli skupić się na innym temacie. Choć jego reakcje i gesty napawały ją dziwnym przeczuciem, że Flint jest niczym bulgoczący kociołek z niestabilnym eliksirem, o którym wiedzieć wiele nie potrafiła, a jednak… tak dziwnie znane to wszystko było, jak gdyby już przyszło jej się mierzyć z taką miksturą.
Blady uśmiech przemknął po jej ustach, gdy przyznał, że i on chciał dowiedzieć się więcej o tajemniczej śmierci Alpharda. Może gdzieś oboje spotykali się na drzewie przodków, gdzieś łącząc się z Selwynami, wszak oboje najwyraźniej płonęli wewnątrz nieujarzmionym płomieniem. – Jak zacząć… sama zadaję sobie to pytanie… - przyznała z westchnieniem. Wyjątkowo trafnie to wszystko ujął, wprost perfekcyjnie wskazując na ślepy zaułek, na który natrafili już na początku w labiryncie tajemnic związanych z tematem rozmowy.
Wielokrotnie żałowała swych reakcji, gestów, które wynikał ze zrywu emocji, lecz momentu, w który objęła Flinta, nie żałowała. Leciutko zadrżała, gdy musnął jej plecy, lecz zaraz potem rozluźniła się i pozwoliła głowie wtopić się w szyję, wciągając kojący zapach ziół, który bił od niego zawsze. Podobnie jak od jej brata… podobnie jak od tego, który uratował jej tej pamiętnej nocy, gdy próbowała skończyć ze swoim życiem. Los najwyraźniej uwielbiał wplatać zapach roślin w jej życie, a mimo to ona uparcie próbowała odcinać się od poznania ich tajemnic. Zielarstwo zawsze odkładała na bok, pozwalała traktować je sobie pobieżnie, przekartkowując podręczniki, aby zatrzymać się zaledwie na szkicach kwiatów, które w jakiś sposób ją zauroczyły. Koiło ją ciepło, lecz musiała wreszcie go puścić. Czy to, co zrobiła, było w ogóle stosowne?
Tak naprawdę odsuwać się nie chciała, bo komu mogła wpaść w objęcia, które należały do kogoś, kto myślał podobnie? Jej tajemniczy korespondent, któremu zdążyła tak mocno zaufać, w którego słowach była niemal zakochana, był zbyt daleko. Steffen… pojawiał się i znikał, a od wieczoru, w którym zrzucił na nią okrutny bagaż informacji, nie pojawił się, nawet nie napisał. Rigel żył w innym świecie, podobnie zresztą jak Aquila, których poglądów Forsythia wolała wtenczas nie analizować dla własnego zdrowia psychicznego. Frances była w podróży poślubnej, a cała reszta wymagała od niej tego, aby był twarda – może nawet bezduszna. Marne to towarzystwo, co tylko wymaga, a nic nie daje.
Spoglądała na niego badawczo, doszukując się w jego ruchach podpowiedzi. Kogo już zdążył zawieść i dlaczego tak pesymistycznie spoglądał na swój byt? Ciemne tęczówki przemykały po znajomych oczach, ustach, zarysie brody – szukały odpowiedzi, których znaleźć im dane nie było. Flint bywał czasem enigmą, do której rozpracowania potrzebowała pohamować własne ego całkowicie, aby skupić się tylko i wyłącznie na interpretacji jego zachowania. Nie była psychologiem, patrzyła czasem na ludzi przez pryzmat zachowań, niektórych magicznych stworzeń, odnajdując podobne wzorce, lecz nie przy wszystkich taka reguła zdawała egzamin. Nie odpowiedziała przez to na jego słowa, co mógł opacznie zrozumieć, jednak najwyraźniej przyjdzie jej to jeszcze kiedyś wyjaśnić, co się odwlecze to nie uciecze, a oni mieli czas, biorąc pod uwagę słowa szlachcica. Nie, Oleandrze. Proszę, nie zostawiaj mnie, akurat Twojego towarzystwa potrzebuję – błagały oczy i musiał zdać sobie z tego sprawę, wszak było to czyste spojrzenie, może odrobinę nieśmiałe, wszak jak była godna żądać czegoś takiego? Przygryzła lekko wargę w nieświadomym geście, próbując zrozumieć, co popychało Flinta do podjęcia takiej propozycji, lecz po prostu dała sobie z tym spokój. Miała do tego prawo, to przeklęte prawo, aby chociaż dzisiaj odpuścić i przestać zadręczać się wszystkim wokół. Mogli od tego uciec oboje, ot w przyjemnej namiastce rozmowy, odciąć się od przytłaczających myśli, od listu, który spadł z nieba, przypominając, w jakim stanie znajdował się kraj. Po chwili spuściła spojrzenie, lecz jej kroki powędrowały bliżej Flinta i chwyciła go delikatnie pod ramię, jak te kilkanaście lat temu, gdy udawali się na wspólne przechadzki po Hogwarcie. – Dziękuję – rozniosło się wprost do jego ucha, cichym szeptem, muskając ciepłym oddechem policzek, gdy odsuwała się po raptownym przybliżeniu. Była mu wdzięczna i choć on wątpił w siebie w skrajnym wręcz zarysie, tak dla niej stał się swego rodzaju bohaterem. Być może nie do końca takim, które dzisiaj by się spodziewała, lecz od czegoś ją uratował, kto wie, czy zrozpaczone kroki nie poprowadziłyby jej do tego samego mostu co przed kilkoma miesiącami. Ruszyli więc oboje w kierunku ogrodów, rozmawiając na tematy, które miały zostać tylko i wyłącznie między nimi – między dwoma kwiatami rozmawiającymi w tylko sobie znanym języku pyłków. Niebo nadal płakało.
| ztx2
Jego obietnica zesłała na nią, choć odrobinę spokoju, lecz wiedziała, że nawet jeśli jemu wymsknęłyby się takie słowa przy kimś innym, to jako szlachcic najpewniej dostałby zaledwie reprymendę. A ona? Wolała już nad tym nie myśleć – było i minęło, mogli skupić się na innym temacie. Choć jego reakcje i gesty napawały ją dziwnym przeczuciem, że Flint jest niczym bulgoczący kociołek z niestabilnym eliksirem, o którym wiedzieć wiele nie potrafiła, a jednak… tak dziwnie znane to wszystko było, jak gdyby już przyszło jej się mierzyć z taką miksturą.
Blady uśmiech przemknął po jej ustach, gdy przyznał, że i on chciał dowiedzieć się więcej o tajemniczej śmierci Alpharda. Może gdzieś oboje spotykali się na drzewie przodków, gdzieś łącząc się z Selwynami, wszak oboje najwyraźniej płonęli wewnątrz nieujarzmionym płomieniem. – Jak zacząć… sama zadaję sobie to pytanie… - przyznała z westchnieniem. Wyjątkowo trafnie to wszystko ujął, wprost perfekcyjnie wskazując na ślepy zaułek, na który natrafili już na początku w labiryncie tajemnic związanych z tematem rozmowy.
Wielokrotnie żałowała swych reakcji, gestów, które wynikał ze zrywu emocji, lecz momentu, w który objęła Flinta, nie żałowała. Leciutko zadrżała, gdy musnął jej plecy, lecz zaraz potem rozluźniła się i pozwoliła głowie wtopić się w szyję, wciągając kojący zapach ziół, który bił od niego zawsze. Podobnie jak od jej brata… podobnie jak od tego, który uratował jej tej pamiętnej nocy, gdy próbowała skończyć ze swoim życiem. Los najwyraźniej uwielbiał wplatać zapach roślin w jej życie, a mimo to ona uparcie próbowała odcinać się od poznania ich tajemnic. Zielarstwo zawsze odkładała na bok, pozwalała traktować je sobie pobieżnie, przekartkowując podręczniki, aby zatrzymać się zaledwie na szkicach kwiatów, które w jakiś sposób ją zauroczyły. Koiło ją ciepło, lecz musiała wreszcie go puścić. Czy to, co zrobiła, było w ogóle stosowne?
Tak naprawdę odsuwać się nie chciała, bo komu mogła wpaść w objęcia, które należały do kogoś, kto myślał podobnie? Jej tajemniczy korespondent, któremu zdążyła tak mocno zaufać, w którego słowach była niemal zakochana, był zbyt daleko. Steffen… pojawiał się i znikał, a od wieczoru, w którym zrzucił na nią okrutny bagaż informacji, nie pojawił się, nawet nie napisał. Rigel żył w innym świecie, podobnie zresztą jak Aquila, których poglądów Forsythia wolała wtenczas nie analizować dla własnego zdrowia psychicznego. Frances była w podróży poślubnej, a cała reszta wymagała od niej tego, aby był twarda – może nawet bezduszna. Marne to towarzystwo, co tylko wymaga, a nic nie daje.
Spoglądała na niego badawczo, doszukując się w jego ruchach podpowiedzi. Kogo już zdążył zawieść i dlaczego tak pesymistycznie spoglądał na swój byt? Ciemne tęczówki przemykały po znajomych oczach, ustach, zarysie brody – szukały odpowiedzi, których znaleźć im dane nie było. Flint bywał czasem enigmą, do której rozpracowania potrzebowała pohamować własne ego całkowicie, aby skupić się tylko i wyłącznie na interpretacji jego zachowania. Nie była psychologiem, patrzyła czasem na ludzi przez pryzmat zachowań, niektórych magicznych stworzeń, odnajdując podobne wzorce, lecz nie przy wszystkich taka reguła zdawała egzamin. Nie odpowiedziała przez to na jego słowa, co mógł opacznie zrozumieć, jednak najwyraźniej przyjdzie jej to jeszcze kiedyś wyjaśnić, co się odwlecze to nie uciecze, a oni mieli czas, biorąc pod uwagę słowa szlachcica. Nie, Oleandrze. Proszę, nie zostawiaj mnie, akurat Twojego towarzystwa potrzebuję – błagały oczy i musiał zdać sobie z tego sprawę, wszak było to czyste spojrzenie, może odrobinę nieśmiałe, wszak jak była godna żądać czegoś takiego? Przygryzła lekko wargę w nieświadomym geście, próbując zrozumieć, co popychało Flinta do podjęcia takiej propozycji, lecz po prostu dała sobie z tym spokój. Miała do tego prawo, to przeklęte prawo, aby chociaż dzisiaj odpuścić i przestać zadręczać się wszystkim wokół. Mogli od tego uciec oboje, ot w przyjemnej namiastce rozmowy, odciąć się od przytłaczających myśli, od listu, który spadł z nieba, przypominając, w jakim stanie znajdował się kraj. Po chwili spuściła spojrzenie, lecz jej kroki powędrowały bliżej Flinta i chwyciła go delikatnie pod ramię, jak te kilkanaście lat temu, gdy udawali się na wspólne przechadzki po Hogwarcie. – Dziękuję – rozniosło się wprost do jego ucha, cichym szeptem, muskając ciepłym oddechem policzek, gdy odsuwała się po raptownym przybliżeniu. Była mu wdzięczna i choć on wątpił w siebie w skrajnym wręcz zarysie, tak dla niej stał się swego rodzaju bohaterem. Być może nie do końca takim, które dzisiaj by się spodziewała, lecz od czegoś ją uratował, kto wie, czy zrozpaczone kroki nie poprowadziłyby jej do tego samego mostu co przed kilkoma miesiącami. Ruszyli więc oboje w kierunku ogrodów, rozmawiając na tematy, które miały zostać tylko i wyłącznie między nimi – między dwoma kwiatami rozmawiającymi w tylko sobie znanym języku pyłków. Niebo nadal płakało.
| ztx2
Podchodzicie do drzwi wejściowych i dostrzegacie panującą wewnątrz pustkę. Dopiero po chwili odszukujecie spojrzeniem brzydki napis spisany w pośpiechu zamknięte. Domyślacie się, że wojna musiała zmusić właścicieli do wycofania się z prowadzenia biznesu. I kto wie? Może również ucieczki?
Lokal został zamknięty do odwołania. Można jednak prowadzić rozgrywki mające miejsce przed budynkiem.
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
Dom towarowy Harrods
Szybka odpowiedź