Przed sklepem
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
-
Lokal zamknięty
Podchodzicie do drzwi wejściowych i dostrzegacie panującą wewnątrz pustkę. Dopiero po chwili odszukujecie spojrzeniem brzydki napis spisany w pośpiechu zamknięte. Domyślacie się, że wojna musiała zmusić właścicieli do wycofania się z prowadzenia biznesu. I kto wie? Może również ucieczki?
[bylobrzydkobedzieladnie]
Przed sklepem
Sklep aktualnie jest zamknięty.
Mało kto w niespokojnych czasach ma ochotę na zatrzymywanie się przed witrynami sklepów, zdarzają się jednak wyjątki, tkwiące dobrą chwilę za przykurzonymi szybami, przyglądające się eksponowanym różdżkom. Witryna ciągnie się od ziemi do piętra, litery znakujące sklep są już nieco przetarte i wyjątkowo rzadko odświeżane pociągnięciem pędzla, ale od lat nie zmienia się dzwonek przy drzwiach, zwiastujący przybycie nowego klienta. Nikt, poza samymi Ollivanderami, nie zdaje sobie sprawy z tego, że jego dźwięk ma ogromne znaczenie i na wstępie pomaga oszacować różdżkarzowi, jaka różdżka może pasować klientowi przekraczającemu próg.
Mało kto w niespokojnych czasach ma ochotę na zatrzymywanie się przed witrynami sklepów, zdarzają się jednak wyjątki, tkwiące dobrą chwilę za przykurzonymi szybami, przyglądające się eksponowanym różdżkom. Witryna ciągnie się od ziemi do piętra, litery znakujące sklep są już nieco przetarte i wyjątkowo rzadko odświeżane pociągnięciem pędzla, ale od lat nie zmienia się dzwonek przy drzwiach, zwiastujący przybycie nowego klienta. Nikt, poza samymi Ollivanderami, nie zdaje sobie sprawy z tego, że jego dźwięk ma ogromne znaczenie i na wstępie pomaga oszacować różdżkarzowi, jaka różdżka może pasować klientowi przekraczającemu próg.
Podchodzicie do drzwi wejściowych i dostrzegacie panującą wewnątrz pustkę. Dopiero po chwili odszukujecie spojrzeniem brzydki napis spisany w pośpiechu zamknięte. Domyślacie się, że wojna musiała zmusić właścicieli do wycofania się z prowadzenia biznesu. I kto wie? Może również ucieczki?
Lokal został zamknięty do odwołania. Można jednak prowadzić rozgrywki mające miejsce przed budynkiem.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:37, w całości zmieniany 2 razy
W ciszy i skupieniu Florence obserwowała, jak stojący przed nią mężczyzna zajmuje się odnalezioną różdżką - jak badał ją, następnie zapisując odkryte wnioski na odpowiednim świstku. Prawdę powiedziawszy, odrobinę ją ciekawiło, do kogo właściwie różdżka należała. Gdyby okazało się, że jest to jakiś stały klient, którego kojarzyła po imieniu i nazwisku, proces odnalezienia właściciela byłby znacznie prostszy. Gdyby dana osoba znów wpadła do lodziarni, Florence po prostu poinformowałaby ją, gdzie czeka różdżka. Niestety, ci stali klienci to była raczej rzadkość. Florence podejrzewała raczej, że nie zna zupełnie osoby, której różdżkę badał właśnie Ollivander. Z tego też powodu uznała, że nie będzie przesadnie wścibska i postanowiła nie pytać, czy rozpoznał personalia właściciela. Domyślała się też z resztą, że prawdopodobnie różdżkarz nawet nie mógł udzielać jej takich informacji.
- Rozumiem. Gdyby ktoś do nas przyszedł, skieruję go tutaj - obiecała. Oboje w końcu mieli nadzieję, że właściciel znajdzie się raczej prędko. Gdy rozmówca podsunął jej pergamin, kobieta przyjrzała się mu, odnajdując odpowiednią rubryczkę, tuż obok liter układających się w słowo znalazca. Właściwie było jej to obojętne, ale chwyciła za pióro i uzupełniła miejsce, wpisując tam swoje imię i nazwisko. Oddała mu pergamin i już miała otworzyć usta, aby zapytać się o to czy Ollivander potrzebował od niej jeszcze jakichś informacji, ale rozmyśliła się. Wahała się przez chwilę, nie chcąc zawracać mu specjalnie głowy, chociaż grzechem było nie skorzystać, skoro już się tu znalazła.
- Właściwie... mam jeszcze jedną prośbę - odezwała się nagle, sięgając ręką do jednej z kieszeni swojego płaszcza. Jak się łatwo domyślić, wyciągnęła drugą różdżkę - tym razem jej własną. Położyła ją na blacie, chociaż minę wciąż miała dość nietęgą, zupełnie jak uczennica, która coś przeskrobała. Z resztą, Ollivander przed którym stała miał w sobie coś z nauczyciela. - Czy mógł by mi pan... przypomnieć, co mówi o mnie moja różdżka? - miała wrażenie, że to trochę głupia prośba. Każde dziecko, kiedy dostawało swoją pierwszą różdżkę, najczęściej było informowane o tym, jakie cechy charakteru są najlepiej uchwycone przez to konkretne drewno oraz rdzeń. I Florence także pamiętała, co miało w niej reprezentować drewno jarzębiny i oko lunaballi. Albo przynajmniej wydawało jej się, że pamięta. Może była to po prostu kwestia chwilowego kryzysu, pewnej stagnacji, w którą Florence ostatnio wpadła. Prawdopodobnie ten specyficzny rodzaj przygnębienia spowodowany był również ogólną sytuacją w społeczeństwie - anomalie, coraz gorsze wieści z ministerstwa. Florence powoli brakowało sił, aby mierzyć się z codziennością z dumnie podniesionym czołem. Pomyślała więc, że może ktoś mógłby jej przypomnieć o tym, co czyniło ją wyjątkową.
- Rozumiem. Gdyby ktoś do nas przyszedł, skieruję go tutaj - obiecała. Oboje w końcu mieli nadzieję, że właściciel znajdzie się raczej prędko. Gdy rozmówca podsunął jej pergamin, kobieta przyjrzała się mu, odnajdując odpowiednią rubryczkę, tuż obok liter układających się w słowo znalazca. Właściwie było jej to obojętne, ale chwyciła za pióro i uzupełniła miejsce, wpisując tam swoje imię i nazwisko. Oddała mu pergamin i już miała otworzyć usta, aby zapytać się o to czy Ollivander potrzebował od niej jeszcze jakichś informacji, ale rozmyśliła się. Wahała się przez chwilę, nie chcąc zawracać mu specjalnie głowy, chociaż grzechem było nie skorzystać, skoro już się tu znalazła.
- Właściwie... mam jeszcze jedną prośbę - odezwała się nagle, sięgając ręką do jednej z kieszeni swojego płaszcza. Jak się łatwo domyślić, wyciągnęła drugą różdżkę - tym razem jej własną. Położyła ją na blacie, chociaż minę wciąż miała dość nietęgą, zupełnie jak uczennica, która coś przeskrobała. Z resztą, Ollivander przed którym stała miał w sobie coś z nauczyciela. - Czy mógł by mi pan... przypomnieć, co mówi o mnie moja różdżka? - miała wrażenie, że to trochę głupia prośba. Każde dziecko, kiedy dostawało swoją pierwszą różdżkę, najczęściej było informowane o tym, jakie cechy charakteru są najlepiej uchwycone przez to konkretne drewno oraz rdzeń. I Florence także pamiętała, co miało w niej reprezentować drewno jarzębiny i oko lunaballi. Albo przynajmniej wydawało jej się, że pamięta. Może była to po prostu kwestia chwilowego kryzysu, pewnej stagnacji, w którą Florence ostatnio wpadła. Prawdopodobnie ten specyficzny rodzaj przygnębienia spowodowany był również ogólną sytuacją w społeczeństwie - anomalie, coraz gorsze wieści z ministerstwa. Florence powoli brakowało sił, aby mierzyć się z codziennością z dumnie podniesionym czołem. Pomyślała więc, że może ktoś mógłby jej przypomnieć o tym, co czyniło ją wyjątkową.
What is my life?
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Florence Fortescue
Zawód : Bezrobotna
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
If you can't see anything beautiful about yourself...
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
OPCM : 5 +2
UROKI : 4 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 10
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 3
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Ciekawość Ulyssesa w temacie odnalezionych różdżek, trafiających z powrotem do sklepu, by oczekiwać swojego właściciela, była bardzo zróżnicowana. Niektóre były zupełnie przeciętne, od razu wskazywały na przynależność do osoby roztrzepanej i zapominalskiej - nie wymagało to żadnego komentarza, wytłumaczenie tkwiło już w samej różdżce. Inne stanowiły wielkie zagadki i to te badał chętnie, od czasu do czasu zastanawiając się w jakich okolicznościach opuściły swoich właścicieli - historie nieraz potrafiły zaskakiwać i choć znaczna większość była nieciekawa lub żenująca, niektóre mogłyby stanowić świetny wstęp do książek. Niestety, rzeczywiście nie mógł udzielić żadnych informacji na temat znalezionej różdżki - Ollivanderowie unikali tego, świadomi ewentualnych komplikacji.
Wyłapał spojrzeniem wahanie, krótką walkę z myślami panny Fortescue - nie naciskał i nie pytał, dając jej chwilę na podjęcie decyzji, czegokolwiek nie dotyczyła. Nie patrzył na kobietę ponaglająco, zamiast tego zajął się układaniem różdżki tak, by bezpiecznie spoczęła w opisanym pudełku, odłożył je do stosiku innych zgub i dopiero wtedy wrócił do kontuaru - wtedy też zauważył, że jednak odważyła się przedstawić problem. Różdżka zagubionego czarodzieja zazwyczaj była... zagubiona. Poza tym, co drewno i rdzeń pamiętały, korzystając z nauk i nauczek, różdżki z łatwością przesiąkały tym, co obecne.
- Oczywiście - odpowiedział zwięźle, ze spokojną powagą, dużo wyczytując już z samej mimiki i zachowania Florence. W żaden sposób nie postrzegał tej prośby, jako głupiej - skoro nie czuła się dobrze, szukała przyczyn i rozwiązań, co samo w sobie było rozsądne i prawidłowe. Uniósł różdżkę, oglądając ją uważnie. - Jarzębina i oko lunaballi - powiedział, wcale nie musząc, lecz nie chciał dawać kobiecie zbyt dużo czasu na niepotrzebny stres. - Bardzo symboliczne drzewo. Wie panna, dlaczego? - zapytał, unosząc spojrzenie. Oko lunaballi zazwyczaj entuzjastycznie reagowało na pogłębianie wiedzy i rozwój czarodzieja - dlatego chciał sprawdzić reakcję na to pytanie, zobaczyć czy trzymała w sobie iskrę ciekawości.
- Różdżka bezsprzecznie jest zwolenniczką białej magii, wyznaje bardzo szlachetne wartości, osoba o nieczystym sumieniu nie potrafiłaby nią władać. Wskazuje na dobre intencje, czyste serce, zapewne dlatego czuć w niej teraz dużo zagubienia i wątpliwości - mówił spokojnie, pozwalając pannie Fortescue na przyswojenie tej wiedzy - nie atakował jej spojrzeniem i nie sugerował, że jej różdżka jest odbiciem jej własnej duszy. Odwołał się do trudnego okresu - anomalii oraz ciężkiej polityki. Mało kto żył teraz bez zmartwień. - Wykazuje predyspozycje do magii obronnej, lecz nie jest w tym kierunku rozwinięta. Odczuwa potrzebę stałego rozwoju i pogłębiania wiedzy. Zdaje się, że polubiła muzykę i obydwie te dziedziny - wiedza oraz muzyka - sprawiają wrażenie, cóż, przykurzonych - dodał z zastanowieniem, szukając odpowiedniego porównania.
Wyłapał spojrzeniem wahanie, krótką walkę z myślami panny Fortescue - nie naciskał i nie pytał, dając jej chwilę na podjęcie decyzji, czegokolwiek nie dotyczyła. Nie patrzył na kobietę ponaglająco, zamiast tego zajął się układaniem różdżki tak, by bezpiecznie spoczęła w opisanym pudełku, odłożył je do stosiku innych zgub i dopiero wtedy wrócił do kontuaru - wtedy też zauważył, że jednak odważyła się przedstawić problem. Różdżka zagubionego czarodzieja zazwyczaj była... zagubiona. Poza tym, co drewno i rdzeń pamiętały, korzystając z nauk i nauczek, różdżki z łatwością przesiąkały tym, co obecne.
- Oczywiście - odpowiedział zwięźle, ze spokojną powagą, dużo wyczytując już z samej mimiki i zachowania Florence. W żaden sposób nie postrzegał tej prośby, jako głupiej - skoro nie czuła się dobrze, szukała przyczyn i rozwiązań, co samo w sobie było rozsądne i prawidłowe. Uniósł różdżkę, oglądając ją uważnie. - Jarzębina i oko lunaballi - powiedział, wcale nie musząc, lecz nie chciał dawać kobiecie zbyt dużo czasu na niepotrzebny stres. - Bardzo symboliczne drzewo. Wie panna, dlaczego? - zapytał, unosząc spojrzenie. Oko lunaballi zazwyczaj entuzjastycznie reagowało na pogłębianie wiedzy i rozwój czarodzieja - dlatego chciał sprawdzić reakcję na to pytanie, zobaczyć czy trzymała w sobie iskrę ciekawości.
- Różdżka bezsprzecznie jest zwolenniczką białej magii, wyznaje bardzo szlachetne wartości, osoba o nieczystym sumieniu nie potrafiłaby nią władać. Wskazuje na dobre intencje, czyste serce, zapewne dlatego czuć w niej teraz dużo zagubienia i wątpliwości - mówił spokojnie, pozwalając pannie Fortescue na przyswojenie tej wiedzy - nie atakował jej spojrzeniem i nie sugerował, że jej różdżka jest odbiciem jej własnej duszy. Odwołał się do trudnego okresu - anomalii oraz ciężkiej polityki. Mało kto żył teraz bez zmartwień. - Wykazuje predyspozycje do magii obronnej, lecz nie jest w tym kierunku rozwinięta. Odczuwa potrzebę stałego rozwoju i pogłębiania wiedzy. Zdaje się, że polubiła muzykę i obydwie te dziedziny - wiedza oraz muzyka - sprawiają wrażenie, cóż, przykurzonych - dodał z zastanowieniem, szukając odpowiedniego porównania.
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Trochę jej ulżyło, kiedy Ollivander po prostu sięgnął po jej różdżkę. Nie była pewna dlaczego obawiała się, że jej odmówi. Chociaż może wcale nie chodziło to to, może mimo wszystko jednak obawiała się trochę tego, co miał jej powiedzieć? Florence nie znała się zupełnie na różdżkach, nie była świadoma, jak wiele można z nich wyczytać - że rozwijają się razem z właścicielem, że są w stanie coś "polubić", prawie tak, jakby były żywe! Sądziła raczej, że mężczyzna przypomni jej w trzech słowach, jakie cechy były uwydatnione przez jarzębinę i oko lunaballi. To dlatego treść złożonej i rozwiniętej odpowiedzi Ollivandera odrobinę ją zaskoczyła.
- Jej gałęzie mają trzynaście liści. Jak trzynaście miesięcy księżycowych - odpowiedziała. Tę informację akurat zapamiętała, i to jeszcze z samego momentu kupowania różdżki. Starszy Ollivander, który sprzedawał jej wtedy różdżkę, wydawał się bardzo zadowolony, że mógł jej to wszystko wytłumaczyć. No i Florence też potem chodziła po Hogwarcie dumna jak paw, kiedy mogła chwalić się wszystkim dookoła, że jej różdżka związana jest z magiczną liczbą. Było w tym trochę pychy typowej dla wychowanka domu lwa. To były beztroskie, dziecięce dni.
Na dalsze słowa Ulyssesa, Florence zareagowała dość ciężkim westchnięciem. Tak, teraz pamiętała. Biała magia, obrona i wiedza. Jej ojciec był z niej taki dumny, gdy usłyszał szczególnie ten fragment o umiłowaniu do pogłębiania wiedzy. Liczył na to, że córka pójdzie w jego ślady. Nie poszła, odnalazła inną ścieżkę, ale przez długi czas faktycznie była uczniem bardzo pilnym. No i bardzo polubiła muzykę - ale od ostatniego czasu, kiedy wzięła do ręki skrzypce lub siadła do pianina, minęły już chyba miesiące, jeśli nie lata.
- Naprawdę można wyczytać takie rzeczy z różdżki? - spojrzała na drewienko trzymane w rękach Ollivandera z lekką konsternacją, ale i fascynacją. - Czy różdżki mogą mieć wątpliwości? Albo coś "polubić"? I w jaki sposób właściwie różdżka odróżnia osobę o czystym sercu od nikczemnej? - słowa Ollivandera bardzo by pasowały do jej obecnego stanu ducha, niemniej musiała przyznać, że brzmiało to dość... dziwnie. Zupełnie, jakby różdżki miały swoją świadomość, równie rozwiniętą jak u zwierząt... albo ludzi! Świat magiczny miał naprawdę wiele zagadek - jak się nad tym zastanowić, to było trochę smutne, że Florence tak długo korzystała z tej jednej różdżki, a tak niewiele o niej wiedziała. Ale spodziewała się, że większość czarodziejów nie rozmyśla się nad istotą różdżki, którą posługują się tyle lat.
- Przepraszam - prędko ugasiła płomień zainteresowania, który zapłonął w jej oczach - Nie chciałam pana zasypywać tyloma pytaniami. - speszyła się nieco. Jeszcze raz obrzuciła swoją różdżkę spojrzeniem. Chyba wiedziała, co powinna zrobić, żeby poczuć się trochę lepiej - nawet jeśli nie miało to zbytnio pomóc w kwestii ogólnego niepokoju związanego z anomaliami i działaniami ministerstwa. Ten krótki wybuch ciekawości tylko potwierdził jej tezę.
- Jej gałęzie mają trzynaście liści. Jak trzynaście miesięcy księżycowych - odpowiedziała. Tę informację akurat zapamiętała, i to jeszcze z samego momentu kupowania różdżki. Starszy Ollivander, który sprzedawał jej wtedy różdżkę, wydawał się bardzo zadowolony, że mógł jej to wszystko wytłumaczyć. No i Florence też potem chodziła po Hogwarcie dumna jak paw, kiedy mogła chwalić się wszystkim dookoła, że jej różdżka związana jest z magiczną liczbą. Było w tym trochę pychy typowej dla wychowanka domu lwa. To były beztroskie, dziecięce dni.
Na dalsze słowa Ulyssesa, Florence zareagowała dość ciężkim westchnięciem. Tak, teraz pamiętała. Biała magia, obrona i wiedza. Jej ojciec był z niej taki dumny, gdy usłyszał szczególnie ten fragment o umiłowaniu do pogłębiania wiedzy. Liczył na to, że córka pójdzie w jego ślady. Nie poszła, odnalazła inną ścieżkę, ale przez długi czas faktycznie była uczniem bardzo pilnym. No i bardzo polubiła muzykę - ale od ostatniego czasu, kiedy wzięła do ręki skrzypce lub siadła do pianina, minęły już chyba miesiące, jeśli nie lata.
- Naprawdę można wyczytać takie rzeczy z różdżki? - spojrzała na drewienko trzymane w rękach Ollivandera z lekką konsternacją, ale i fascynacją. - Czy różdżki mogą mieć wątpliwości? Albo coś "polubić"? I w jaki sposób właściwie różdżka odróżnia osobę o czystym sercu od nikczemnej? - słowa Ollivandera bardzo by pasowały do jej obecnego stanu ducha, niemniej musiała przyznać, że brzmiało to dość... dziwnie. Zupełnie, jakby różdżki miały swoją świadomość, równie rozwiniętą jak u zwierząt... albo ludzi! Świat magiczny miał naprawdę wiele zagadek - jak się nad tym zastanowić, to było trochę smutne, że Florence tak długo korzystała z tej jednej różdżki, a tak niewiele o niej wiedziała. Ale spodziewała się, że większość czarodziejów nie rozmyśla się nad istotą różdżki, którą posługują się tyle lat.
- Przepraszam - prędko ugasiła płomień zainteresowania, który zapłonął w jej oczach - Nie chciałam pana zasypywać tyloma pytaniami. - speszyła się nieco. Jeszcze raz obrzuciła swoją różdżkę spojrzeniem. Chyba wiedziała, co powinna zrobić, żeby poczuć się trochę lepiej - nawet jeśli nie miało to zbytnio pomóc w kwestii ogólnego niepokoju związanego z anomaliami i działaniami ministerstwa. Ten krótki wybuch ciekawości tylko potwierdził jej tezę.
What is my life?
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Florence Fortescue
Zawód : Bezrobotna
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
If you can't see anything beautiful about yourself...
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
OPCM : 5 +2
UROKI : 4 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 10
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 3
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Poza Ollivanderami mało kto orientował się, jak wiele można było wyczytać z różdżki, w pewnym sensie stanowiącej żywy organizm, zrośnięty z właścicielem i korzystający z jego życiowych doświadczeń. Nie każde dzieło było takie samo, dlatego nie z każdego dało się wyszczególnić ten sam rodzaj informacji. U jednych były to drobnostki, u innych ciężkie przeżycia - wszystko podparte skomplikowanymi powiązaniami, w większości będącymi zagadką także dla wytwórców. To wyczucie i lata praktyki pozwalały na znalezienie subtelnych różnic i drobnych niuansów.
- Zgadza się - przyznał rację, gdy Florence odpowiedziała na pytanie o jarzębinę. Spodziewał się, że sprzedawca przedstawił kobiecie ten szczegół i miło było usłyszeć, że pamięta o nim, mimo upływu lat. Nie była to informacja cenna w rozumieniu praktycznym, lecz sama symbolika zawsze działała jak przyjemne uzupełnienie, iskra wyjątkowości.
Reakcja na przedstawione przez Ulyssesa wnioski, utwierdziła go w przekonaniu, że trafnie odczytał znaki - choć przy obecnym stanie wiedzy i doświadczenia mylił się niesamowicie rzadko, zawsze wolał konfrontować refleksje z rzeczywistością. Łatwo było się zapomnieć i przecenić swoje możliwości. Pokiwał powoli głową, odpowiadając skromnie na pierwsze z pytań, resztę przyjmując z lekkim uśmiechem. Nie mógł w pełni odpowiedzieć na wszystkie z nich, ale panna Fortescue w prosty sposób pokazała, że pogoń za wiedzą wciąż gdzieś w niej tkwi. Odczekał moment, przyjmując nagłe przeprosiny, kiedy fakty zdążyły ją dogonić.
- Nie szkodzi, to żaden problem - odparł spokojnie, przekazując kobiecie jej własność - elegancko wyciągnął rozłożoną dłoń, delikatnie nakierowując rączkę różdżki w stronę właścicielki. Dopiero wtedy postanowił odpowiedzieć, mając się na baczności - nigdy nie zdradzali zbyt wiele. - Owszem, z różdżek da się wyczytać różne informacje, ale zazwyczaj są po prostu odbiciem aktualnej sytuacji, w jakiej znajduje się właściciel - ich rolą jest przede wszystkim przewodzenie magii, urzeczywistnianie jej. Zmieniają się, tak jak zmienia się nasz charakter - dlatego z czasem czujemy coraz silniejszą więź - wyjaśnienie nie było zbyt wyczerpujące, lecz bardzo dużo zdradził już przy opisywaniu samej różdżki. - Niektóre rzeczy po prostu wiedzą. My możemy je wyłącznie naprowadzać - dodał, rozkładając lekko ręce.
- Zgadza się - przyznał rację, gdy Florence odpowiedziała na pytanie o jarzębinę. Spodziewał się, że sprzedawca przedstawił kobiecie ten szczegół i miło było usłyszeć, że pamięta o nim, mimo upływu lat. Nie była to informacja cenna w rozumieniu praktycznym, lecz sama symbolika zawsze działała jak przyjemne uzupełnienie, iskra wyjątkowości.
Reakcja na przedstawione przez Ulyssesa wnioski, utwierdziła go w przekonaniu, że trafnie odczytał znaki - choć przy obecnym stanie wiedzy i doświadczenia mylił się niesamowicie rzadko, zawsze wolał konfrontować refleksje z rzeczywistością. Łatwo było się zapomnieć i przecenić swoje możliwości. Pokiwał powoli głową, odpowiadając skromnie na pierwsze z pytań, resztę przyjmując z lekkim uśmiechem. Nie mógł w pełni odpowiedzieć na wszystkie z nich, ale panna Fortescue w prosty sposób pokazała, że pogoń za wiedzą wciąż gdzieś w niej tkwi. Odczekał moment, przyjmując nagłe przeprosiny, kiedy fakty zdążyły ją dogonić.
- Nie szkodzi, to żaden problem - odparł spokojnie, przekazując kobiecie jej własność - elegancko wyciągnął rozłożoną dłoń, delikatnie nakierowując rączkę różdżki w stronę właścicielki. Dopiero wtedy postanowił odpowiedzieć, mając się na baczności - nigdy nie zdradzali zbyt wiele. - Owszem, z różdżek da się wyczytać różne informacje, ale zazwyczaj są po prostu odbiciem aktualnej sytuacji, w jakiej znajduje się właściciel - ich rolą jest przede wszystkim przewodzenie magii, urzeczywistnianie jej. Zmieniają się, tak jak zmienia się nasz charakter - dlatego z czasem czujemy coraz silniejszą więź - wyjaśnienie nie było zbyt wyczerpujące, lecz bardzo dużo zdradził już przy opisywaniu samej różdżki. - Niektóre rzeczy po prostu wiedzą. My możemy je wyłącznie naprowadzać - dodał, rozkładając lekko ręce.
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nawet dziś, gdy Florence wspominała wiedzę o powiązaniu swojej różdżki z magiczną liczbą, czuła miłe łaskotanie. Nie mogła oczywiście wiedzieć, czy inne drzewa nie przejawiają podobnych powiązań - słabo znała się na zielarstwie, kojarzyła tylko kilka podstawowych gatunków drzew. Nie była więc świadoma, czy jarzębina była pod tym względem wyjątkowa - ale lubiła myśleć, że tak własnie jest.
Gdy Florence wzięła różdżkę z ręki lorda Ollivandera, przez kilka chwil zapatrzyła się w lekko połyskujące drewno. Chyba nigdy nie będzie mogła wyjść z podziwu nad tym, jak skomplikowanym przedmiotem jest czarodziejska różdżka. I jak dokładnie Ollivanderowie potrafią je czytać. Właściwie było to też odrobinkę straszne - pomyśleć, że czyjaś różdżka mogła aż tyle zdradzić o właścicielu. Może nie ze wszystkimi szczegółami, jednak komuś, kto miał zdolności, by ją odczytać, mogła opowiedzieć, jakie uczucia targają właścicielem. Tyle przynajmniej Florence zrozumiała, i niemal w tej samej chwili, kiedy ta myśl przemknęła jej przez głowę, schowała różdżkę do odpowiedniej kieszeni. Prosząc Ulysessa o odczytanie jej różdżki, w pewien sposób się odsłoniła - i chociaż sama tego chciała, a wręcz potrzebowała, poczuła się teraz dość nieswojo. Nikt w końcu nie lubił się dzielić z innymi swoimi słabościami.
- Rozumiem - odpowiedziała, kiwając głową ze zrozumieniem. Nie odpowiedział na większość z jej pytań, ale nie zamierzała naciskać. Już raz w końcu przepraszała za to, że tyle ich zadała. - Bardzo dziękuję za pomoc. Pańskie słowa rzuciły nieco światła na pewne sprawy - dodała jeszcze ogólnikowo, ale przecież nie było sensu, by wdawała się w szczegóły. Ani on nie chciał o tym słuchać, ani ona opowiadać. Zerknęła więc jeszcze tylko raz na pudełeczko, w którym Ollivaner zamknął znalezioną przez nią różdżkę. - Trzymam kciuki, że właściciel szybko się odnajdzie. Do zobaczenia, panie Ollivander - uśmiechnęła się do mężczyzny, skłaniając lekko głowę i zaraz potem opuszczając sklep z różdżkami. Liczyła na to, że wizyta w tym miejscu nieco rozjaśni jej w głowie - i w pewnym sensie się tak stało. Ściskając przez materiał kieszeni różdżkę, Florka poczuła determinację. I to taką, której w sumie już przez dłuższy czas nie odczuwała. Wiedziała, że reszta zależy już teraz tylko od niej.
zt x2
Gdy Florence wzięła różdżkę z ręki lorda Ollivandera, przez kilka chwil zapatrzyła się w lekko połyskujące drewno. Chyba nigdy nie będzie mogła wyjść z podziwu nad tym, jak skomplikowanym przedmiotem jest czarodziejska różdżka. I jak dokładnie Ollivanderowie potrafią je czytać. Właściwie było to też odrobinkę straszne - pomyśleć, że czyjaś różdżka mogła aż tyle zdradzić o właścicielu. Może nie ze wszystkimi szczegółami, jednak komuś, kto miał zdolności, by ją odczytać, mogła opowiedzieć, jakie uczucia targają właścicielem. Tyle przynajmniej Florence zrozumiała, i niemal w tej samej chwili, kiedy ta myśl przemknęła jej przez głowę, schowała różdżkę do odpowiedniej kieszeni. Prosząc Ulysessa o odczytanie jej różdżki, w pewien sposób się odsłoniła - i chociaż sama tego chciała, a wręcz potrzebowała, poczuła się teraz dość nieswojo. Nikt w końcu nie lubił się dzielić z innymi swoimi słabościami.
- Rozumiem - odpowiedziała, kiwając głową ze zrozumieniem. Nie odpowiedział na większość z jej pytań, ale nie zamierzała naciskać. Już raz w końcu przepraszała za to, że tyle ich zadała. - Bardzo dziękuję za pomoc. Pańskie słowa rzuciły nieco światła na pewne sprawy - dodała jeszcze ogólnikowo, ale przecież nie było sensu, by wdawała się w szczegóły. Ani on nie chciał o tym słuchać, ani ona opowiadać. Zerknęła więc jeszcze tylko raz na pudełeczko, w którym Ollivaner zamknął znalezioną przez nią różdżkę. - Trzymam kciuki, że właściciel szybko się odnajdzie. Do zobaczenia, panie Ollivander - uśmiechnęła się do mężczyzny, skłaniając lekko głowę i zaraz potem opuszczając sklep z różdżkami. Liczyła na to, że wizyta w tym miejscu nieco rozjaśni jej w głowie - i w pewnym sensie się tak stało. Ściskając przez materiał kieszeni różdżkę, Florka poczuła determinację. I to taką, której w sumie już przez dłuższy czas nie odczuwała. Wiedziała, że reszta zależy już teraz tylko od niej.
zt x2
What is my life?
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Florence Fortescue
Zawód : Bezrobotna
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
If you can't see anything beautiful about yourself...
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
OPCM : 5 +2
UROKI : 4 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 10
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 3
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Źródło ognia zostało znalezione w mig, lecz dym zdążył rozprzestrzenić się w całej części głównej sklepu, urządzając też śmiałą wędrówkę na zaplecze oraz na piętro - nie pozostawił ani kawałka czystego powietrza. Nie był na szczęście zbyt gęsty, lecz wciąż gryzący i duszący; płomienie nie poczyniły dużych szkód, zajmując głównie kawałek regału i nadpalając parę pudełek, ale oszczędzając spoczywające w nich, cenne różdżki. Sprawca zbiegł, znajdując idealny moment na swoją absurdalną akcję - gdy w lokalu przebywało kilka osób, odwracających uwagę Ollivanderów. Jedynym śladem podpalacza było trzaśnięcie drzwi, wtórujące głośnemu i alarmującemu dźwiękowi dzwonka nad wejściem - klientów wyprowadzono natychmiast, równie prędko w ruch poszły różdżki, zapobiegające tragedii, ale nerwów nie udało się oszczędzić. Ulysses nie miał pojęcia i obecnie nie zamierzał zastanawiać się nad tym, kto chciał spalić ich rodowe dziedzictwo, tym bardziej - po co. Każdy czarodziej potrzebował różdżki i do tej pory nie czynili wyjątków w sprzedaży - czy mugol, czy arystokrata, każdy dostawał swoją własną, szkodząc im, szkodzili też sobie. Niemniej, różdżkarz rozeźlony wyszedł na zewnątrz, próbując opanować burzliwe emocje, kotłujące się z absurdalną nachalnością. Odetchnął głęboko świeżym powietrzem - ostatnim, czego teraz potrzebował, był atak klątwy Ondyny. Nie miał tego cholerstwa od paru dobrych miesięcy i wolał, by tak właśnie pozostało. Może gdyby nie tłumił w sobie odczuć tak solidnie i pozwolił sobie warknąć na kogoś z prawdziwą złością, byłoby prościej - powstrzymał się jednak, w duchu klnąc na papierośnicę - skubana została na zapleczu, zabierając niezdrową opcję zneutralizowania chaosu. Nie zamierzał pchać się do środka, póki reszta obecnych pracowników nie przewietrzy porządnie wszystkich pomieszczeń - równie dobrze mógł zbierać się do domu. Rozejrzał się z głupią nadzieją na odnalezienie sprawcy, choć szanse na odszukanie go wynosiły mniej więcej zero, za to pod czujne spojrzenie napatoczył mu się znajomy mężczyzna. Poznał go prędko, choć nie był zagorzałym fanem Quidditcha - kiwnął Josephowi głową na przywitanie, jeszcze nie wiedząc, że kieruje się właśnie pod ich szyld.
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Już od dłuższego czasu za każdym razem, kiedy Joseph miał rzucić zaklęcie (co nie zdarzało się znowu tak często, bo jakoś odwykł od używania różdżki od czasu anomalii), z tyłu głowy pojawiała mu się myśl, że wypadałoby w końcu zawitać w progi Ollivandera. To nie tak, że działo się coś złego, różdżka wyglądała jak zwykle (przynajmniej zdaniem Wrighta), po prostu od czasu do czasu szwankowała. Nie był pewny, czy to jego wina czy właśnie jej... A lepiej usłyszeć od specjalisty, że z różdżką wszystko w porządku, albo chociaż że nie, ale że można to naprawić, niż kiedyś obudzić się z całkiem niewspółpracującym sprzętem.
Na przeglądy z miotłą Joe chodził regularnie, nawet swoją gęś, Kometę 210, zabrał już kilka razy do weterynarza (zmierzony przy tym wzrokiem od stóp po czubek głowy przez doktora, jakby był jakimś szaleńcem), a różdżkę, co przecież mogło się skończyć tragicznie, zaniedbywał.
Po porannej rozgrzewce, podczas codziennego biegania po okolicy (Kometa znów odmówiła wyściubienia dzioba z domku, zapewne uważając, że jest zbyt zimno na spacery) Joeya ponownie tknęła taka myśl. Sam nie wiedział skąd się wzięła, czy to trzask łamanej gałązki pod jego stopą, czy kłąb pary z ust przypominający o nieudanej próbie rzucenia Caeruleusio podczas pojedynku... Sam Merlin raczy wiedzieć. Kiedy po powrocie do domu rozciągał się po treningu zerkając raz po raz na różdżkę leżącą na łóżku, ta myśl coraz bardziej nie chciała mu wyjść z głowy. I w końcu, biorąc szybki prysznic, postanowił. Dziś - żeby już dłużej tego nie odwlekać - właśnie dziś odwiedzi Pokątną i sklep Ollivandera. Ogarnął się błyskawicznie spoglądając na wciąż śpiącą w jego łóżku gęś. Skubana nawet nie drgnęła, kiedy już ubrany w granatowy płaszcz i z kapeluszem w ręku obwieścił, że wróci popołudniu, a w wannie ma nalaną świeżą wodę. Ech, kobiety.
Od czasu swojego związku z mugolką (bardzo dawno temu) Joseph nie przepadał za Londynem. Jeszcze za szczeniaka, owszem, zachwycał się tym miastem, ale z biegiem lat ten zachwyt stopniowo ustępował, by ostatecznie pozostać dość lekceważącym wzruszeniem ramion. Joe przybywał do Londynu tylko, jeśli miał tu coś do załatwienia lub z kimś się spotkać, więc tak naprawdę rzadko kiedy można go tu było spotkać, ot tak.
Dzisiejszego dnia Pokątna wyglądała wyjątkowo ponuro - było pusto i cicho, jak gdyby maszerował dokami albo Śmiertelnym Nokturnem, a jednak: już po chwili zauważył szyld Ollivanderów, a przed sklepem samego Ulyssesa we własnej osobie. Joe uśmiechnął się momentalnie i przyspieszył kroku w stronę mężczyzny.
- A tak się właśnie zastanawiałem czy cię tu zastanę, czy jednak nie - zaczął pogodnie, kiedy był już całkiem blisko, wyciągając przy tym otwartą dłoń na powitanie w stronę lorda, wcześniej pozbawioną skórzanej rękawiczki. - A tu proszę, nawet wyszedłeś mi naprzeciw - dodał pół żartem, pół serio. - Jak interesy? Pokątna wygląda jak opuszczona - ostatnie powiedział niechętnie, jakoś mimowolnie ściszając głos.
Na przeglądy z miotłą Joe chodził regularnie, nawet swoją gęś, Kometę 210, zabrał już kilka razy do weterynarza (zmierzony przy tym wzrokiem od stóp po czubek głowy przez doktora, jakby był jakimś szaleńcem), a różdżkę, co przecież mogło się skończyć tragicznie, zaniedbywał.
Po porannej rozgrzewce, podczas codziennego biegania po okolicy (Kometa znów odmówiła wyściubienia dzioba z domku, zapewne uważając, że jest zbyt zimno na spacery) Joeya ponownie tknęła taka myśl. Sam nie wiedział skąd się wzięła, czy to trzask łamanej gałązki pod jego stopą, czy kłąb pary z ust przypominający o nieudanej próbie rzucenia Caeruleusio podczas pojedynku... Sam Merlin raczy wiedzieć. Kiedy po powrocie do domu rozciągał się po treningu zerkając raz po raz na różdżkę leżącą na łóżku, ta myśl coraz bardziej nie chciała mu wyjść z głowy. I w końcu, biorąc szybki prysznic, postanowił. Dziś - żeby już dłużej tego nie odwlekać - właśnie dziś odwiedzi Pokątną i sklep Ollivandera. Ogarnął się błyskawicznie spoglądając na wciąż śpiącą w jego łóżku gęś. Skubana nawet nie drgnęła, kiedy już ubrany w granatowy płaszcz i z kapeluszem w ręku obwieścił, że wróci popołudniu, a w wannie ma nalaną świeżą wodę. Ech, kobiety.
Od czasu swojego związku z mugolką (bardzo dawno temu) Joseph nie przepadał za Londynem. Jeszcze za szczeniaka, owszem, zachwycał się tym miastem, ale z biegiem lat ten zachwyt stopniowo ustępował, by ostatecznie pozostać dość lekceważącym wzruszeniem ramion. Joe przybywał do Londynu tylko, jeśli miał tu coś do załatwienia lub z kimś się spotkać, więc tak naprawdę rzadko kiedy można go tu było spotkać, ot tak.
Dzisiejszego dnia Pokątna wyglądała wyjątkowo ponuro - było pusto i cicho, jak gdyby maszerował dokami albo Śmiertelnym Nokturnem, a jednak: już po chwili zauważył szyld Ollivanderów, a przed sklepem samego Ulyssesa we własnej osobie. Joe uśmiechnął się momentalnie i przyspieszył kroku w stronę mężczyzny.
- A tak się właśnie zastanawiałem czy cię tu zastanę, czy jednak nie - zaczął pogodnie, kiedy był już całkiem blisko, wyciągając przy tym otwartą dłoń na powitanie w stronę lorda, wcześniej pozbawioną skórzanej rękawiczki. - A tu proszę, nawet wyszedłeś mi naprzeciw - dodał pół żartem, pół serio. - Jak interesy? Pokątna wygląda jak opuszczona - ostatnie powiedział niechętnie, jakoś mimowolnie ściszając głos.
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Resztki dymu jeszcze wydostawały się przez otwarte drzwi, ulatując nieśmiało, jakby chciały wymknąć się niepostrzeżenie przed karcącym spojrzeniem Ollivandera. Nie mieli w tym miesiącu szczęścia, najwyraźniej nadrabiali styczniowe powodzenia - z początkiem lutego musieli zwalczyć plagę korniczaków, zlokalizowanych ostatecznie pod deskami podłogowymi, co również zaburzyło rytm pracy; dzisiaj zaskoczył ich incydent z ogniem, lecz tym razem Ulysses nie zamierzał zamykać lokalu, co to, to nie! Stojąc w progu poinstruował pracowników - mieli użyć zaklęć, które przyspieszą wietrzenie, ale nie na tyle silnych, by cokolwiek spadło ze swojego miejsca. Różdżkarz niekoniecznie miał ochotę na obserwowanie zmagań wewnątrz sklepu, skąd dobiegały stłumione inkantacje oraz krótkie urywki rozmów - skoncentrował się na otoczeniu, które okazało się wymagać uwagi, bo choć początkowo nie spodziewał się podjąć rozmowy z Josephem, wyglądało na to, że coś go tu sprowadzało. Pokątna rzeczywiście nie przypominała ruchliwej i gwarnej ulicy, jaką obydwaj mogli pamiętać, lecz Ulysses zdążył do tego stanu przywyknąć - o ile można było przywyknąć do wojny, ciężko wiszącej w powietrzu. Tego dnia to lokal Ollivanderów przyciągał najwięcej uwagi. Gdyby rozejrzeć się po najbliższych witrynach, bez trudu można było dostrzec parę ciekawskich spojrzeń, kryjących się za wystawami. Niewiele się tu działo, większość pozostawała ostrożna i nie wychylała się. Śnieg skrzypnął pod stopami, gdy mężczyzna odwrócił się w stronę Josepha, przez ułamek sekundy zastanawiając się, kiedy ostatnio go widział. Na Festiwalu Lata? Być może.
- Zawsze na miejscu - odparł z przekąsem, kręcąc lekko głową. Zawsze wtedy, gdy coś się działo, jakby wszelkie nieszczęścia wiszące nad rodowym biznesem uczepiły się właśnie jego zmian - poza tym, bywał tu dosyć często, choć zdecydowanie wolał pracę w zaciszu warsztatu. Uścisnął dłoń Wrighta, przez niezauważalny moment wahając się przy odpowiedzi. - Stabilnie - odparł krótko, nie rozwodząc się zanadto, ani nie mijając z prawdą. Spokoje czy niepokoje, czarodzieje potrzebowali różdżek oraz różdżkarzy. Dotkliwa zima także nie przeszkadzała im w pracy. - Nie da się ukryć - odpowiedział, także nie szarżując z tonem, ale nie rozejrzał się, doskonale wiedząc, że wokół nie ma żywej duszy. Niemniej, rozmowy o aktualnej sytuacji nie były szczytem rozsądku, przynajmniej na zewnątrz. - Nasz dzisiejszy pożar ściąga całą uwagę - prawie zaśmiał się gorzko, wykonując dłonią elegancki gest, wskazujący otwarte drzwi. - Na szczęście nikt ani nic nie ucierpiało - uprzedził pytanie, nie wnikając w szczegóły. Rzucił okiem na sytuację wewnątrz - mógł już dostrzec kontuar i wejście na zaplecze. - Za moment zaproszę cię do środka, dajmy im jeszcze chwilę. Co cię sprowadza?
- Zawsze na miejscu - odparł z przekąsem, kręcąc lekko głową. Zawsze wtedy, gdy coś się działo, jakby wszelkie nieszczęścia wiszące nad rodowym biznesem uczepiły się właśnie jego zmian - poza tym, bywał tu dosyć często, choć zdecydowanie wolał pracę w zaciszu warsztatu. Uścisnął dłoń Wrighta, przez niezauważalny moment wahając się przy odpowiedzi. - Stabilnie - odparł krótko, nie rozwodząc się zanadto, ani nie mijając z prawdą. Spokoje czy niepokoje, czarodzieje potrzebowali różdżek oraz różdżkarzy. Dotkliwa zima także nie przeszkadzała im w pracy. - Nie da się ukryć - odpowiedział, także nie szarżując z tonem, ale nie rozejrzał się, doskonale wiedząc, że wokół nie ma żywej duszy. Niemniej, rozmowy o aktualnej sytuacji nie były szczytem rozsądku, przynajmniej na zewnątrz. - Nasz dzisiejszy pożar ściąga całą uwagę - prawie zaśmiał się gorzko, wykonując dłonią elegancki gest, wskazujący otwarte drzwi. - Na szczęście nikt ani nic nie ucierpiało - uprzedził pytanie, nie wnikając w szczegóły. Rzucił okiem na sytuację wewnątrz - mógł już dostrzec kontuar i wejście na zaplecze. - Za moment zaproszę cię do środka, dajmy im jeszcze chwilę. Co cię sprowadza?
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Josepha kompletnie nie zdziwiła powściągliwość i zdawkowe odpowiedzi Ollivandera. Wprawdzie nie znał go tak dobrze jak Benjamin, ale wystarczająco by wiedzieć, że to zupełnie normalne dla Ulyssesa.
Hm, ciekawe czy po alkoholu rozwiązywał mu się język...? Wyobraźnia momentalnie przyszła mu z pomocą wizualizując mężczyznę pod wpływem ognistej whiskey wesoło szczebioczącego jak panienka, to by dopiero było... Bo Ulysses Ollivander musiał upijać się na wesoło, jakaś równowaga w świecie przecież była! Trzeba go kiedyś zaprosić na kielicha! O, Macmillan zaprosi, żeby było... wytwornie czy coś i wtedy będzie się można przekonać! Joe uśmiechnął się odrobinę szerzej do swoich myśli. Zupełnie nieadekwatnie do sytuacji, bo jego mózg właśnie wychwycił wypowiedzenie alarmującego słowa.
- Zaraz, zaraz... pożar? - momentalnie spoważniał wracając na ziemię i zmarszczył brwi, zerkając wreszcie w stronę sklepu. No tak, nie dało się ukryć, że z wnętrza wydobywały się resztki dymu, choć z pewnością sytuacja była już opanowana: w przeciwnym razie Ulysses nie stałby spokojnie na zewnątrz. Chociaż z drugiej strony... jak nic był czarodziejem, który w każdej sytuacji zachowuje spokój i powagę niezależnie czy za jego plecami szalałaby pożoga lub też miałby inwazję bahanek w domu. Ta myśl również go rozbawiła, ale na szczęście tym razem darował sobie głupkowate uśmieszki.
- Źle dobrana różdżka czy...? - jako że Ollivander uprzedził jego wcześniejsze niezadane pytanie odpowiedzią, Joe czym prędzej zadał kolejne. Tylko słowa "kolejny atak" jakoś nie mogły mu przejść przez gardło, więc zawiesił tylko nieznacznie głos lekko się krzywiąc. Większość czarodziejów z wysp miało różdżki właśnie od Ollivandera (Joe był tego pewny)... jakim złamasem trzeba było być, żeby przyjść tutaj z taką właśnie różdżką z zamiarem podpalenia tego miejsca? To nie mieściło mu się w głowie, dlatego liczył na to, że to jednak pierwsza opcja z przypadkowym zaprószeniem ognia przez niezadowoloną różdżkę. Takie rzeczy chyba nie należały do rzadkości...?
Ach, tak, tak! Co jego sprowadzało?
- Różdżka oczywiście - odpowiedział machinalnie już z powrotem z błyskiem rozbawienia w oczach. - Od kilku miesięcy wybieram się do ciebie i wybieram i nie mogę wybrać, ale wreszcie się udało - uśmiechnął się już całkiem serdecznie. - Tak sobie myślałem, że skoro anomalie mogą uszkodzić miotłę albo i cały budynek, to mogły też skrzywdzić różdżkę... - spojrzał kontrolnie na Ulyssesa czy jego rozumowanie ma ręce i nogi. Swoją drogą zupełnie naturalnie przychodziło mu mówienie o różdżce jak o żywej istocie, nie jak o zwykłym przedmiocie, ale tak chyba mieli wszyscy czarodzieje. Chyba.
W końcu też ją wyciągnął z płaszcza: całe 11 i ¾ cala jasnego, platanowego drewna z zamkniętą wewnątrz łuską smoka. Rdzenie w różdżkach mieli takie same: on, Hania i Benjamin.
- Generalnie wszystko z nią w porządku... czasami tylko nie chce mnie słuchać, ale to chyba mogą być jej fochy...? Przez anomalie rzadko jej używałem, więc może poczuła się zaniedbana czy coś - przyglądał jej się z troską wciąż trzymając ją w dłoni, nim wreszcie się zreflektował, odchrząknął i podał ją Ulyssesowi. To dopiero nieswoje uczucie - oddawanie komuś (nieważne, że Ollivanderowi!) swojej różdżki.
Była jego pierwszą różdżką i bardzo o nią dbał, naprawdę. Wprawdzie miała kilka rys jeszcze po szczeniackich czasach Hogwartu, kiedy częściej się pojedynkował w nie do końca przepisowy sposób, albo po prostu mu wypadała z kieszeni podczas bójek... a raz nawet podczas meczu przeciwko Ślizgonom, ale chyba i tak była w niezłym stanie. Pastą Fleetwooda polerował ją równie często co swoje miotły. Nawet nabrała tego charakterystycznego zapachu sprzętu do quidditcha, co go napawało wielką dumą.
Hm, ciekawe czy po alkoholu rozwiązywał mu się język...? Wyobraźnia momentalnie przyszła mu z pomocą wizualizując mężczyznę pod wpływem ognistej whiskey wesoło szczebioczącego jak panienka, to by dopiero było... Bo Ulysses Ollivander musiał upijać się na wesoło, jakaś równowaga w świecie przecież była! Trzeba go kiedyś zaprosić na kielicha! O, Macmillan zaprosi, żeby było... wytwornie czy coś i wtedy będzie się można przekonać! Joe uśmiechnął się odrobinę szerzej do swoich myśli. Zupełnie nieadekwatnie do sytuacji, bo jego mózg właśnie wychwycił wypowiedzenie alarmującego słowa.
- Zaraz, zaraz... pożar? - momentalnie spoważniał wracając na ziemię i zmarszczył brwi, zerkając wreszcie w stronę sklepu. No tak, nie dało się ukryć, że z wnętrza wydobywały się resztki dymu, choć z pewnością sytuacja była już opanowana: w przeciwnym razie Ulysses nie stałby spokojnie na zewnątrz. Chociaż z drugiej strony... jak nic był czarodziejem, który w każdej sytuacji zachowuje spokój i powagę niezależnie czy za jego plecami szalałaby pożoga lub też miałby inwazję bahanek w domu. Ta myśl również go rozbawiła, ale na szczęście tym razem darował sobie głupkowate uśmieszki.
- Źle dobrana różdżka czy...? - jako że Ollivander uprzedził jego wcześniejsze niezadane pytanie odpowiedzią, Joe czym prędzej zadał kolejne. Tylko słowa "kolejny atak" jakoś nie mogły mu przejść przez gardło, więc zawiesił tylko nieznacznie głos lekko się krzywiąc. Większość czarodziejów z wysp miało różdżki właśnie od Ollivandera (Joe był tego pewny)... jakim złamasem trzeba było być, żeby przyjść tutaj z taką właśnie różdżką z zamiarem podpalenia tego miejsca? To nie mieściło mu się w głowie, dlatego liczył na to, że to jednak pierwsza opcja z przypadkowym zaprószeniem ognia przez niezadowoloną różdżkę. Takie rzeczy chyba nie należały do rzadkości...?
Ach, tak, tak! Co jego sprowadzało?
- Różdżka oczywiście - odpowiedział machinalnie już z powrotem z błyskiem rozbawienia w oczach. - Od kilku miesięcy wybieram się do ciebie i wybieram i nie mogę wybrać, ale wreszcie się udało - uśmiechnął się już całkiem serdecznie. - Tak sobie myślałem, że skoro anomalie mogą uszkodzić miotłę albo i cały budynek, to mogły też skrzywdzić różdżkę... - spojrzał kontrolnie na Ulyssesa czy jego rozumowanie ma ręce i nogi. Swoją drogą zupełnie naturalnie przychodziło mu mówienie o różdżce jak o żywej istocie, nie jak o zwykłym przedmiocie, ale tak chyba mieli wszyscy czarodzieje. Chyba.
W końcu też ją wyciągnął z płaszcza: całe 11 i ¾ cala jasnego, platanowego drewna z zamkniętą wewnątrz łuską smoka. Rdzenie w różdżkach mieli takie same: on, Hania i Benjamin.
- Generalnie wszystko z nią w porządku... czasami tylko nie chce mnie słuchać, ale to chyba mogą być jej fochy...? Przez anomalie rzadko jej używałem, więc może poczuła się zaniedbana czy coś - przyglądał jej się z troską wciąż trzymając ją w dłoni, nim wreszcie się zreflektował, odchrząknął i podał ją Ulyssesowi. To dopiero nieswoje uczucie - oddawanie komuś (nieważne, że Ollivanderowi!) swojej różdżki.
Była jego pierwszą różdżką i bardzo o nią dbał, naprawdę. Wprawdzie miała kilka rys jeszcze po szczeniackich czasach Hogwartu, kiedy częściej się pojedynkował w nie do końca przepisowy sposób, albo po prostu mu wypadała z kieszeni podczas bójek... a raz nawet podczas meczu przeciwko Ślizgonom, ale chyba i tak była w niezłym stanie. Pastą Fleetwooda polerował ją równie często co swoje miotły. Nawet nabrała tego charakterystycznego zapachu sprzętu do quidditcha, co go napawało wielką dumą.
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wyobraźnia Josepha musiała być wyjątkowo barwna, skoro posiadała zdolności do połączenia ze sobą wesołego szczebiotu i Ulyssesa Ollivandera - doświadczenia z przeszłości pokazały, że nawet pod wpływem amortencji różdżkarz nie zyskiwał drastycznie na wylewności. Możliwe, że zaniżał statystyki równowagi świata, dumnie zasilając szeregi mruków, choć potrafił być przekonujący, kiedy sytuacja tego wymagała - zazwyczaj jednak nie wymagała. Do alkoholu podchodził zaś wyjątkowo ostrożnie, ale skoro starszy z Wrightów potrafił wlać w opornego lorda więcej Ognistej niż było w planach, prawdopodobnie jego młodszy brat także podołałby wyzwaniu. Do samej whisky, mimo wszystko, Ollivander miał jakiś rodzaj słabości - podobnie jak do magicznych papierosów, co bezskutecznie starał się wypierać, kiedy Ondyna zatrważająco dyszała w kark. Gdyby nie choroba, prawdopodobnie byłby nałogowym palaczem - to chyba jedyne, co jej zawdzięczał.
Brwi zmarszczyły się prawie niezauważalnie, gdy mężczyzna dostrzegł poszerzający się uśmiech Josepha, zaraz przechodzący w powagę - miał tyle rozsądku, by nie wnikać w rozmyślania Wrighta (przyzwyczajenie po Benjaminie?), poniekąd zdając sobie sprawę, że nie rozszyfruje ich mimo długich prób. Kiwnął spokojnie głową - tak, pożar - uśmiechając się gorzko pod nosem, gdy usłyszał urwane pytanie.
- Rzekłbym, że zbyt dobrze dobrana różdżka - skoro zadziałała tak posłusznie, bez skrupułów obracając się przeciwko własnym twórcom. Niestety, gdy ich dzieła odnajdywały swoje przeznaczenie, Ollivanderowie przestawali mieć nad nimi władzę. Różdżki pochodzące od innych twórców rzeczywiście pozostawały na wyspach rzadkością, dlatego szansa, że z takiej wyszedł płomień, była naprawdę znikoma. Uważny wzrok Ulyssesa powędrował mimowolnie przez Pokątną, upewniając się, że słowa nie docierają do nikogo, choć wcale nie mówił głośno - nie działo się dobrze.
Pokiwał w zamyśleniu głową, zupełnie przyzwyczajony do odwiedzin z powodu anomalii - choć ich kres nastał jakiś czas temu, czego sam był poniekąd świadkiem, pojedyncze osoby wciąż zjawiały się w sklepie. W większości różdżki nie traciły na sprawności, ale zdarzało się, że rozregulowana magia wpływała na rdzenie, dlatego kontrola była jak najbardziej uzasadniona. - Rzadko, ale się zdarza - odparł rzeczowo, czekając na jakieś wskazówki ze strony Josepha, ale nic, co mówił, nie brzmiało alarmująco. Zerknął na rzeczone drewno, na pierwszy rzut oka dostrzegając parę rys (oko miał naprawdę czujne!), ale uwadze nie umknęło, że mężczyzna dba o artefakt - Ulysses musiał przyznać sam przed sobą, że nieco go to zaskoczyło.
- Sprawdzimy to - odpowiedział, przejmując różdżkę i ponownie zerkając do sklepu. Nie było sensu wystawać na mrozie. - Wejdźmy - stwierdził, dla odmiany lakonicznie.
Upewniwszy się, że Ondyna nie ostrzy na niego swoich ostrych kłów, zamknął drzwi i ustawił się przy kontuarze, gdzie obejrzał różdżkę pod światło, badając ją niespiesznie i delikatnie - miał wprawę, dlatego proces nie zajął wiele czasu. Eleganckim gestem oddał własność w ręce Josepha. Potrzebował upewnić się na konkretnych przypadkach, dziedzinach zaklęć. Wyglądało na to, że platan w rękach Wrighta przydawał się głównie w magii defensywnej, czasem przy urokach. - Rzucisz parę zaklęć? Możliwe, że anomalie trochę ją przyblokowały - podpowiedział, problemu doszukując się głownie w zaklęciach związanych z żywiołami. Zza kontuaru wyjął niewielką rzeźbę - niestety nie była to rzeźba przedstawiającego aktualnego Ministra Magii, a rozłożystego drzewa, przyozdobionego pojedynczymi, cienkimi liśćmi, przypominającymi barwą i połyskiem szmaragdy. - Spróbuj je zamrozić, spalić i zmiękczyć za pomocą Mollio - powiedział, ciekaw efektów.
Brwi zmarszczyły się prawie niezauważalnie, gdy mężczyzna dostrzegł poszerzający się uśmiech Josepha, zaraz przechodzący w powagę - miał tyle rozsądku, by nie wnikać w rozmyślania Wrighta (przyzwyczajenie po Benjaminie?), poniekąd zdając sobie sprawę, że nie rozszyfruje ich mimo długich prób. Kiwnął spokojnie głową - tak, pożar - uśmiechając się gorzko pod nosem, gdy usłyszał urwane pytanie.
- Rzekłbym, że zbyt dobrze dobrana różdżka - skoro zadziałała tak posłusznie, bez skrupułów obracając się przeciwko własnym twórcom. Niestety, gdy ich dzieła odnajdywały swoje przeznaczenie, Ollivanderowie przestawali mieć nad nimi władzę. Różdżki pochodzące od innych twórców rzeczywiście pozostawały na wyspach rzadkością, dlatego szansa, że z takiej wyszedł płomień, była naprawdę znikoma. Uważny wzrok Ulyssesa powędrował mimowolnie przez Pokątną, upewniając się, że słowa nie docierają do nikogo, choć wcale nie mówił głośno - nie działo się dobrze.
Pokiwał w zamyśleniu głową, zupełnie przyzwyczajony do odwiedzin z powodu anomalii - choć ich kres nastał jakiś czas temu, czego sam był poniekąd świadkiem, pojedyncze osoby wciąż zjawiały się w sklepie. W większości różdżki nie traciły na sprawności, ale zdarzało się, że rozregulowana magia wpływała na rdzenie, dlatego kontrola była jak najbardziej uzasadniona. - Rzadko, ale się zdarza - odparł rzeczowo, czekając na jakieś wskazówki ze strony Josepha, ale nic, co mówił, nie brzmiało alarmująco. Zerknął na rzeczone drewno, na pierwszy rzut oka dostrzegając parę rys (oko miał naprawdę czujne!), ale uwadze nie umknęło, że mężczyzna dba o artefakt - Ulysses musiał przyznać sam przed sobą, że nieco go to zaskoczyło.
- Sprawdzimy to - odpowiedział, przejmując różdżkę i ponownie zerkając do sklepu. Nie było sensu wystawać na mrozie. - Wejdźmy - stwierdził, dla odmiany lakonicznie.
Upewniwszy się, że Ondyna nie ostrzy na niego swoich ostrych kłów, zamknął drzwi i ustawił się przy kontuarze, gdzie obejrzał różdżkę pod światło, badając ją niespiesznie i delikatnie - miał wprawę, dlatego proces nie zajął wiele czasu. Eleganckim gestem oddał własność w ręce Josepha. Potrzebował upewnić się na konkretnych przypadkach, dziedzinach zaklęć. Wyglądało na to, że platan w rękach Wrighta przydawał się głównie w magii defensywnej, czasem przy urokach. - Rzucisz parę zaklęć? Możliwe, że anomalie trochę ją przyblokowały - podpowiedział, problemu doszukując się głownie w zaklęciach związanych z żywiołami. Zza kontuaru wyjął niewielką rzeźbę - niestety nie była to rzeźba przedstawiającego aktualnego Ministra Magii, a rozłożystego drzewa, przyozdobionego pojedynczymi, cienkimi liśćmi, przypominającymi barwą i połyskiem szmaragdy. - Spróbuj je zamrozić, spalić i zmiękczyć za pomocą Mollio - powiedział, ciekaw efektów.
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Tak, zaskakująco łatwo przyszło mu wyobrażenie sobie Ulyssesa wesołego i rozgadanego, choć... zdaniem Joeya wszyscy tacy są. Czasami może gdzieś głęboko to ukrywają w czeluściach swojego jestestwa, ale kiedyś przecież każdy był beztroski i radosny, z wiekiem po prostu jest tendencja do ukrywania tego (Joe nie miał pojęcia dlaczego)... ale alkoholem zazwyczaj udaje się wydobyć to wewnętrzne dziecko na powierzchnię. Cóż... światopogląd Joey'a nie zawsze pokrywał się z rzeczywistością.
Och, czyli pożar jednak nie był wywołany przez przypadkowe zaprószenie ognia? Joey spochmurniał, a jego oczy zalśniły groźnie. Nie był w stanie tego zrozumieć. Lodziarnia, cukiernia... - co ktoś miał na celu? Po prostu skrzywdzenie niewinnych czarodziejów? A teraz jeszcze to. Jak bardzo zepsutym trzeba być, żeby okazywać brak szacunku dla Ollivanderów i ich pracy? To są, do psidwaczej maci, różdżki! Jaki czarodziej posunąłby się do ich niszczenia?
- Żeby ponuraka zobaczył, złamaniec - przeklął pod nosem i splunął w bok zupełnie nie przejmując się tym, że ma do czynienia ze szlachcicem, którego może razić takie zachowanie. Choć z drugiej strony... Ulysses powinien być przyzwyczajony po Benjaminie.
- Żałuję, że nie zjawiłem się wcześniej. Nie złapaliście go, co? Żeby temu psidwakosynowi różdżka pękła następnym razem - sarknął jeszcze. Miał ochotę splunąć znowu, ale już sobie darował tym bardziej, że temat zszedł na inny tor - jego różdżkę. Jego zadbaną różdżkę.
Wbrew pozorom to wcale nie było dziwne, że wyglądała tak dobrze. Trzeba zacząć od tego, że Joe miał od małego wpajany duży szacunek do drzew i drewna ogólnie - w końcu był Wrightem. Do tego sam swego czasu pracował w magicznym tartaku, parał się stolarką i pomagał w ich rodzinnym sklepie miotlarskim, więc trochę znał się na rzeczy... Skoro tak dbał o wszystkie swoje miotły (nawet te najstarsze, które już wysłużone przeszły na emeryturę), to i różdżka miała u niego szczególne względy. Sztukę różdżkarstwa zaś jak i cały ród Ollivanderów traktował z największym szacunkiem - co też w nim zaszczepiono już za dzieciaka i tak mu zostało.
Wszedł za Ulyssesem do wnętrza sklepu robiąc kątem oka rekonesans, czy mężczyzna miał rację, że nic nie ucierpiało w pożarze. Dym wciąż było czuć w powietrzu, ale prócz tego chyba faktycznie nie było najgorzej - musieli zadziałać błyskawicznie. Zatrzymał się przy kontuarze i przyglądał się Ollivanderowi przy pracy, o dziwo jednak, czego się nie spodziewał, szybko wręczono mu różdżkę z powrotem. A więc miał zaczarować? W sumie to nawet logiczne, żeby sprawdzić czy różdżka jest sprawna. Wysłuchał instrukcji przypatrując się figurce drzewa (robiło się coraz ciekawiej), po czym obrócił różdżkę w palcach (jak to miał w zwyczaju) i rzucił pierwsze zaklęcie. Zamrożenie przedmiotu nie było trudną sztuką, więc wyszło bez problemu, a potem podpalił rzeźbę i, po cofnięciu przez Ulyssesa i tych skutków swoich zaklęć, rzucił również Mollio. No i oczywiście, teraz to się go słuchała, tak? Wyjdzie na jakiegoś histeryka jeszcze, ech.
Och, czyli pożar jednak nie był wywołany przez przypadkowe zaprószenie ognia? Joey spochmurniał, a jego oczy zalśniły groźnie. Nie był w stanie tego zrozumieć. Lodziarnia, cukiernia... - co ktoś miał na celu? Po prostu skrzywdzenie niewinnych czarodziejów? A teraz jeszcze to. Jak bardzo zepsutym trzeba być, żeby okazywać brak szacunku dla Ollivanderów i ich pracy? To są, do psidwaczej maci, różdżki! Jaki czarodziej posunąłby się do ich niszczenia?
- Żeby ponuraka zobaczył, złamaniec - przeklął pod nosem i splunął w bok zupełnie nie przejmując się tym, że ma do czynienia ze szlachcicem, którego może razić takie zachowanie. Choć z drugiej strony... Ulysses powinien być przyzwyczajony po Benjaminie.
- Żałuję, że nie zjawiłem się wcześniej. Nie złapaliście go, co? Żeby temu psidwakosynowi różdżka pękła następnym razem - sarknął jeszcze. Miał ochotę splunąć znowu, ale już sobie darował tym bardziej, że temat zszedł na inny tor - jego różdżkę. Jego zadbaną różdżkę.
Wbrew pozorom to wcale nie było dziwne, że wyglądała tak dobrze. Trzeba zacząć od tego, że Joe miał od małego wpajany duży szacunek do drzew i drewna ogólnie - w końcu był Wrightem. Do tego sam swego czasu pracował w magicznym tartaku, parał się stolarką i pomagał w ich rodzinnym sklepie miotlarskim, więc trochę znał się na rzeczy... Skoro tak dbał o wszystkie swoje miotły (nawet te najstarsze, które już wysłużone przeszły na emeryturę), to i różdżka miała u niego szczególne względy. Sztukę różdżkarstwa zaś jak i cały ród Ollivanderów traktował z największym szacunkiem - co też w nim zaszczepiono już za dzieciaka i tak mu zostało.
Wszedł za Ulyssesem do wnętrza sklepu robiąc kątem oka rekonesans, czy mężczyzna miał rację, że nic nie ucierpiało w pożarze. Dym wciąż było czuć w powietrzu, ale prócz tego chyba faktycznie nie było najgorzej - musieli zadziałać błyskawicznie. Zatrzymał się przy kontuarze i przyglądał się Ollivanderowi przy pracy, o dziwo jednak, czego się nie spodziewał, szybko wręczono mu różdżkę z powrotem. A więc miał zaczarować? W sumie to nawet logiczne, żeby sprawdzić czy różdżka jest sprawna. Wysłuchał instrukcji przypatrując się figurce drzewa (robiło się coraz ciekawiej), po czym obrócił różdżkę w palcach (jak to miał w zwyczaju) i rzucił pierwsze zaklęcie. Zamrożenie przedmiotu nie było trudną sztuką, więc wyszło bez problemu, a potem podpalił rzeźbę i, po cofnięciu przez Ulyssesa i tych skutków swoich zaklęć, rzucił również Mollio. No i oczywiście, teraz to się go słuchała, tak? Wyjdzie na jakiegoś histeryka jeszcze, ech.
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W istocie - splunięcie nie zdziwiło Ulyssesa, kącik ust drgnął nawet w chwilowym rozbawieniu, paradoksalnie do sytuacji. Musiał przyznać, że często brakowało mu szkolnych czasów; dorosłe życie nie dawało wielu okazji do spotkań z wieloletnimi przyjaciółmi, a ani on, ani Benjamin nie cierpieli na nadmiar czasu. Co gorsza, teraz o wiele prościej było się umówić, gdy istniał do tego jakiś pretekst - kiedyś wcale tego nie potrzebowali. Poza tym, teren Hogwartu i okolic miał swoje granice.
- Nie - odpowiedział krótko, kręcąc głową z gorzkim rozczarowaniem, roztapiającym się na języku. Co za porażka! - Znalazł dobry moment, ważniejsze było ugaszenie ognia - nim się obejrzeliśmy, w sklepie krztusili się klienci - mruknął niechętnie. - Oby nie było następnego razu - dodał jeszcze, przejmując od Josepha trochę groźniejszej nuty. Przyszłość sklepu już teraz stała pod znakiem zapytania - nastroje pogarszały się z dnia na dzień, a Ollivanderowie nigdy nie lubili ryzykować i mieszać się w politykę. Od wielu, wielu lat nie musieli tego robić, teraz także woleliby wycofać się do swoich lasów. Równie dobrze mogliby zwinąć interes, przeczekać w swoich ukochanych lasach i burknąć na wszystkich - radźcie sobie sami. Może gdyby zabrakło im różdżek, przestaliby brnąć w festiwale absurdów. Wojny, też mu coś! Chęć pomocy ze strony Wrighta wywołała w różdżkarzu coś na kształt braterskich odczuć - nie dzielił się nimi, ale w głębi serca był mu wdzięczny za dobre intencje i tak żywiołową reakcję na wieści. Pokrewieństwo z Benjaminem też robiło swoje.
Ulysses obserwował uważnie mknące w rzeźbę zaklęcia, trzymając w pogotowiu swoją różdżkę. Pierwsze z nich skuło drzewo lodem, sprawiając, że szmaragdowe, cieniutkie listki pokryły się warstwą malowniczego szronu, malującego unikatowe wzory - przez moment, bowiem za chwilę spod zimnej warstwy przebiła się wściekła czerwień i malutkie elementy pękły z zaskakująco głośnym trzaskiem. Igiełki rozsypały się wokół, nie czyniąc nikomu krzywdy - Ollivander pokręcił głową z zastanowieniem, cofając efekt zaklęcia i oczekując kolejnej próby. Ogień zajął drewno, w ułamku sekundy buchając z donośnym sykiem, stając się prawie oślepiającym źródłem światła. Ugasił je prędko - zwęglona rzeźba nie nosiła na sobie śladów liści. Leżały spopielone na kontuarze, jakby dogasając. Szybki ruch przywrócił je do poprzedniego stanu, zaś rzucone przez Josepha Mollio zmieniło drzewo w... drewniane jezioro. Ulysses zaśmiał się pod nosem, krótko i cicho, końcem własnej różdżki trącając glutowatą, bezkształtną plamę. Listki wyglądały jak ryby. A więc w drugą stronę - nie była zblokowana, magia po prostu umykała z niej podczas rzucania zaklęć, rozpraszając się zanadto.
- Jest trochę rozregulowana, ale to nic poważnego, trzeba przypomnieć rdzeniowi, jak ma leżeć - wyjaśnił pokrótce, wyciągając rękę po różdżkę. - Swoją drogą, jest w świetnym stanie. Widać, że o nią dbasz. Mogę zapytać, w jaki sposób? - uniósł brwi, zastanawiając się, skąd ten nietypowy połysk! Nic ze specyfików, których używali, nie dawało podobnego efektu i... zapachu, także znajomego.
- Nie - odpowiedział krótko, kręcąc głową z gorzkim rozczarowaniem, roztapiającym się na języku. Co za porażka! - Znalazł dobry moment, ważniejsze było ugaszenie ognia - nim się obejrzeliśmy, w sklepie krztusili się klienci - mruknął niechętnie. - Oby nie było następnego razu - dodał jeszcze, przejmując od Josepha trochę groźniejszej nuty. Przyszłość sklepu już teraz stała pod znakiem zapytania - nastroje pogarszały się z dnia na dzień, a Ollivanderowie nigdy nie lubili ryzykować i mieszać się w politykę. Od wielu, wielu lat nie musieli tego robić, teraz także woleliby wycofać się do swoich lasów. Równie dobrze mogliby zwinąć interes, przeczekać w swoich ukochanych lasach i burknąć na wszystkich - radźcie sobie sami. Może gdyby zabrakło im różdżek, przestaliby brnąć w festiwale absurdów. Wojny, też mu coś! Chęć pomocy ze strony Wrighta wywołała w różdżkarzu coś na kształt braterskich odczuć - nie dzielił się nimi, ale w głębi serca był mu wdzięczny za dobre intencje i tak żywiołową reakcję na wieści. Pokrewieństwo z Benjaminem też robiło swoje.
Ulysses obserwował uważnie mknące w rzeźbę zaklęcia, trzymając w pogotowiu swoją różdżkę. Pierwsze z nich skuło drzewo lodem, sprawiając, że szmaragdowe, cieniutkie listki pokryły się warstwą malowniczego szronu, malującego unikatowe wzory - przez moment, bowiem za chwilę spod zimnej warstwy przebiła się wściekła czerwień i malutkie elementy pękły z zaskakująco głośnym trzaskiem. Igiełki rozsypały się wokół, nie czyniąc nikomu krzywdy - Ollivander pokręcił głową z zastanowieniem, cofając efekt zaklęcia i oczekując kolejnej próby. Ogień zajął drewno, w ułamku sekundy buchając z donośnym sykiem, stając się prawie oślepiającym źródłem światła. Ugasił je prędko - zwęglona rzeźba nie nosiła na sobie śladów liści. Leżały spopielone na kontuarze, jakby dogasając. Szybki ruch przywrócił je do poprzedniego stanu, zaś rzucone przez Josepha Mollio zmieniło drzewo w... drewniane jezioro. Ulysses zaśmiał się pod nosem, krótko i cicho, końcem własnej różdżki trącając glutowatą, bezkształtną plamę. Listki wyglądały jak ryby. A więc w drugą stronę - nie była zblokowana, magia po prostu umykała z niej podczas rzucania zaklęć, rozpraszając się zanadto.
- Jest trochę rozregulowana, ale to nic poważnego, trzeba przypomnieć rdzeniowi, jak ma leżeć - wyjaśnił pokrótce, wyciągając rękę po różdżkę. - Swoją drogą, jest w świetnym stanie. Widać, że o nią dbasz. Mogę zapytać, w jaki sposób? - uniósł brwi, zastanawiając się, skąd ten nietypowy połysk! Nic ze specyfików, których używali, nie dawało podobnego efektu i... zapachu, także znajomego.
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Oby nie było - zgodził się Joe. Szczerze? Nie wyobrażał sobie Pokątnej bez Różdżek Ollivandera. Gdyby coś się stało i trzeba by zamknąć lokal, to Pokątna bezpowrotnie przestałaby być Pokątną - tego Joseph był pewny. A co byłoby ze wszystkimi czarodziejami chcącymi nabyć różdżki? Gdzie by się zaopatrzyli? Komu zaufaliby pod tym względem tak jak Ollivanderom? Sam nie wyobrażał sobie, żeby w sprawie różdżki zwrócić się do kogoś innego.
Doskonale pamiętał jak zjawił się tu po raz pierwszy - z dziadkiem, który prowadził swój sklep parę witryn dalej. Teraz, kiedy miał rzucać zaklęcia, te wspomnienia wróciły do niego jeszcze wyraźniej. Jodłowa różdżka nawet nie zareagowała w jego dłoni, choć machał nią niestrudzenie i bardzo energicznie. Pamiętał, że pan Ollivander musiał mu ją niemal wyszarpnąć z ręki, bo Joe wcale nie chciał dawać za wygraną.
Drzewko zamarzło tak jak sobie tego Ulysses zażyczył.
Druga różdżka, którą dostał do wypróbowania, była wykonana z fernambukowego drewna i był pewny, że to będzie ta. Dziadek taką miał i twierdził, że było to najtrwalsze drewno i najtwardsze z wykorzystywanych do produkcji mioteł. Wetknięta w dłoń małego Joeya momentalnie uniosła go w powietrze na jakiś metr, po czym wyślizgnęła mu się z ręki głucho upadając na podłogę.
Rzeźba buchnęła żywym ogniem, ale choć Ollivander właśnie tego od niego oczekiwał... to jednak Joe zerknął na niego kontrolnie, żeby potem nie było, że sam też usiłuje podpalić budynek z cennymi artefaktami.
Trzecią różdżką była ta, którą i obecnie dzierżył w dłoni, a tego uczucia, kiedy po raz pierwszy jej platanowe drewno dotknęło jego opuszek palców nie zapomni nigdy. Wybrała go, jak gdyby oboje byli dla siebie stworzeni od samego początku.
Drzewko zmieniło się w półpłynnego gluta, a dziwny dźwięk sprawił, że Joe przeniósł wzrok z niego na różdżkarza... który się zaśmiał! Bardzo krótko i cicho, ale jednak! Tak, tak, trzeba będzie go wyciągnąć na picie - będzie dużo chlania i dużo rzucania Mollio - nie można być wiecznie poważnym człowiekiem, a Ulysses najwyraźniej miał potencjał do bycia wesołym!
Joe uśmiechnął się pod wąsem, a słysząc werdykt (który za wiele i tak mu nie powiedział), posłusznie podał różdżkę mężczyźnie. Grunt, że to nic poważnego.
Słysząc zaś pochwałę, Wright uśmiechnął się jeszcze szerzej wyraźnie zadowolony, że sam Ollivander zwrócił na to uwagę.
- W zasadzie to nic wielkiego... - zaczął, choć niebieskie oczy aż mu lśniły z dumy zmieszanej z rozbawieniem. - Regularnie poleruję ją pastą Fleetwooda - wyjaśnił i nawet przez myśl mu nie przeszło, że ktoś może skrytykować jego postępowanie w tej dziedzinie. Ten specyfik właśnie do tego służył - żeby utrzymać drewno w dobrej formie i przy okazji nadać mu połysk, co Josephowi swoją drogą bardzo się podobało. Jako że trzonki mioteł polerował regularnie, to resztę pasty, która mu potem zostawała, wcierał również w platanowe drewno różdżki - proste, szybkie i, jak widać, efektywne.
Doskonale pamiętał jak zjawił się tu po raz pierwszy - z dziadkiem, który prowadził swój sklep parę witryn dalej. Teraz, kiedy miał rzucać zaklęcia, te wspomnienia wróciły do niego jeszcze wyraźniej. Jodłowa różdżka nawet nie zareagowała w jego dłoni, choć machał nią niestrudzenie i bardzo energicznie. Pamiętał, że pan Ollivander musiał mu ją niemal wyszarpnąć z ręki, bo Joe wcale nie chciał dawać za wygraną.
Drzewko zamarzło tak jak sobie tego Ulysses zażyczył.
Druga różdżka, którą dostał do wypróbowania, była wykonana z fernambukowego drewna i był pewny, że to będzie ta. Dziadek taką miał i twierdził, że było to najtrwalsze drewno i najtwardsze z wykorzystywanych do produkcji mioteł. Wetknięta w dłoń małego Joeya momentalnie uniosła go w powietrze na jakiś metr, po czym wyślizgnęła mu się z ręki głucho upadając na podłogę.
Rzeźba buchnęła żywym ogniem, ale choć Ollivander właśnie tego od niego oczekiwał... to jednak Joe zerknął na niego kontrolnie, żeby potem nie było, że sam też usiłuje podpalić budynek z cennymi artefaktami.
Trzecią różdżką była ta, którą i obecnie dzierżył w dłoni, a tego uczucia, kiedy po raz pierwszy jej platanowe drewno dotknęło jego opuszek palców nie zapomni nigdy. Wybrała go, jak gdyby oboje byli dla siebie stworzeni od samego początku.
Drzewko zmieniło się w półpłynnego gluta, a dziwny dźwięk sprawił, że Joe przeniósł wzrok z niego na różdżkarza... który się zaśmiał! Bardzo krótko i cicho, ale jednak! Tak, tak, trzeba będzie go wyciągnąć na picie - będzie dużo chlania i dużo rzucania Mollio - nie można być wiecznie poważnym człowiekiem, a Ulysses najwyraźniej miał potencjał do bycia wesołym!
Joe uśmiechnął się pod wąsem, a słysząc werdykt (który za wiele i tak mu nie powiedział), posłusznie podał różdżkę mężczyźnie. Grunt, że to nic poważnego.
Słysząc zaś pochwałę, Wright uśmiechnął się jeszcze szerzej wyraźnie zadowolony, że sam Ollivander zwrócił na to uwagę.
- W zasadzie to nic wielkiego... - zaczął, choć niebieskie oczy aż mu lśniły z dumy zmieszanej z rozbawieniem. - Regularnie poleruję ją pastą Fleetwooda - wyjaśnił i nawet przez myśl mu nie przeszło, że ktoś może skrytykować jego postępowanie w tej dziedzinie. Ten specyfik właśnie do tego służył - żeby utrzymać drewno w dobrej formie i przy okazji nadać mu połysk, co Josephowi swoją drogą bardzo się podobało. Jako że trzonki mioteł polerował regularnie, to resztę pasty, która mu potem zostawała, wcierał również w platanowe drewno różdżki - proste, szybkie i, jak widać, efektywne.
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zwyczajnie nie było nikogo innego, do kogo można się zwrócić - nie na wyspach, dlatego zawsze powtarzali, że każdy ród żywiący do Ollivanderów negatywne uczucia, powinien zastanowić się, czy na pewno mają do tego podstawy, czy powody przewyższają konieczność wizyt u różdżkarzy. Do tej pory utrzymywali jak najwięcej pozytywnych i neutralnych stosunków, ale w pewnym momencie nie dało się utrzymać dłużej tego stanu. Nagle wszyscy uznali, że będzie albo biało, albo czarno i dla ich szarości zabrakło miejsca w świecie.
Śmiech Ulyssesa rzeczywiście był rzadkością - tym razem czuł się swobodnie z powodu gładkiego wybrnięcia z sytuacji. Pożar był jednym z najgorszych scenariuszy, jakie mogły się tu zdarzyć, więc fakt, że wybrnęli z niego bez szwanku i utraty choćby jednej różdżki, dodawał otuchy i ulgi. Nawet uciekinier nie mieszał w tych uczuciach.
- Naprawdę? - dopytał, z szczerym zdumieniem oglądając podaną różdżkę jeszcze raz. Stąd ten zapach, też prawda. Za mało dosiadał miotły, by rozpoznać go od razu, lecz po rozjaśnieniu, nos natychmiast został naprowadzony na właściwy trop. - Świetny efekt, muszę się przyznać, że nigdy na to nie wpadliśmy - przyznał, gładząc palcem drewno. Najlepsze rozwiązania leżały tuż pod nosem, przecież ta pasta wywodziła się z ich rodzimych terenów, z Lancashire. - Zaczekaj tu, proszę. Dziesięć minut i różdżka będzie gotowa - obiecał, wybierając się na piętro, gdzie trzymali wszystkie narzędzia. Parę specjalnych igieł, nieduży młoteczek, precyzyjna robota pod wymyślną, magiczną lupą i po sprawie. Rdzeń posłusznie uklepał się wewnątrz drewna, poprowadzony doświadczonymi rękoma. Chwilę później różdżka wróciła do właściciela.
- Możesz jeszcze raz zamrozić drzewo, dla pewności - zaproponował, podsuwając rzeźbę w stronę Josepha. Było niezawodnym wskaźnikiem, jego własnym wynalazkiem, choć jego wartość doceniali tylko różdżkarze. - Jeśli liście zostaną zielone, problem rozwiązany - podpowiedział tym razem. Co nie znaczyło, że Wright nagle zacznie lepiej czarować - rozregulowane rdzenie nie były wcale aż tak problematyczne, ale po naprawie dało się odczuć subtelną różnicę, zwłaszcza w czasie rzucania zaklęcia.
- Może powinniśmy sprzedawać tę pastę - podzielił się myślą z Josephem, zanim padły słowa pożegnania. Mógłby dogadać się w Fleetwoodami - wystarczyło, by upychali pastę w niewielkie słoiczki. Zapowiadało się na owocną współpracę.
| zt
Śmiech Ulyssesa rzeczywiście był rzadkością - tym razem czuł się swobodnie z powodu gładkiego wybrnięcia z sytuacji. Pożar był jednym z najgorszych scenariuszy, jakie mogły się tu zdarzyć, więc fakt, że wybrnęli z niego bez szwanku i utraty choćby jednej różdżki, dodawał otuchy i ulgi. Nawet uciekinier nie mieszał w tych uczuciach.
- Naprawdę? - dopytał, z szczerym zdumieniem oglądając podaną różdżkę jeszcze raz. Stąd ten zapach, też prawda. Za mało dosiadał miotły, by rozpoznać go od razu, lecz po rozjaśnieniu, nos natychmiast został naprowadzony na właściwy trop. - Świetny efekt, muszę się przyznać, że nigdy na to nie wpadliśmy - przyznał, gładząc palcem drewno. Najlepsze rozwiązania leżały tuż pod nosem, przecież ta pasta wywodziła się z ich rodzimych terenów, z Lancashire. - Zaczekaj tu, proszę. Dziesięć minut i różdżka będzie gotowa - obiecał, wybierając się na piętro, gdzie trzymali wszystkie narzędzia. Parę specjalnych igieł, nieduży młoteczek, precyzyjna robota pod wymyślną, magiczną lupą i po sprawie. Rdzeń posłusznie uklepał się wewnątrz drewna, poprowadzony doświadczonymi rękoma. Chwilę później różdżka wróciła do właściciela.
- Możesz jeszcze raz zamrozić drzewo, dla pewności - zaproponował, podsuwając rzeźbę w stronę Josepha. Było niezawodnym wskaźnikiem, jego własnym wynalazkiem, choć jego wartość doceniali tylko różdżkarze. - Jeśli liście zostaną zielone, problem rozwiązany - podpowiedział tym razem. Co nie znaczyło, że Wright nagle zacznie lepiej czarować - rozregulowane rdzenie nie były wcale aż tak problematyczne, ale po naprawie dało się odczuć subtelną różnicę, zwłaszcza w czasie rzucania zaklęcia.
- Może powinniśmy sprzedawać tę pastę - podzielił się myślą z Josephem, zanim padły słowa pożegnania. Mógłby dogadać się w Fleetwoodami - wystarczyło, by upychali pastę w niewielkie słoiczki. Zapowiadało się na owocną współpracę.
| zt
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Pochwalony i to przez samego Ulyssesa Ollivandera, Joe wyprostował się jak struna z uśmiechem samozadowolenia na twarzy. Tak, tak! Okazał się specem od różdżek. On - Joseph Wright - i co? Teraz mina mogła zrzednąć wszystkim, którzy uznawali, że zna się tylko na quidditchu, otóż nie! Może jednak minął się z powołaniem? Może powinien pracować wraz z Ollivanderami nad tworzeniem nowych różdżek? Ciekawe czy to bardzo trudna sztuka... zawsze uważał, że tak, ale jeśli ma wrodzony talent? Może przyjdzie mu to zupełnie naturalnie...?
Kiwnął głową, kiedy Ulysses ruszył na piętro wraz z jego różdżką.
Z drugiej strony... nie, to musi być jednak nudna praca. Zapewne jeszcze nudniejsza niż tworzenie mioteł, a przecież tym już się parał. A właściwie pomagał przy ich tworzeniu. To niekończąca się robota nie dająca człowiekowi nawet satysfakcji z wygranej już nie wspominając o tym, że się ślęczy całe dnie w swojej pracowni i tylko od czasu do czasu ktoś przyjdzie, żeby coś kupić. Nie, nie, on potrzebował adrenaliny, RUCHU, ciągłych wrażeń, interakcji z ludźmi i rywalizacji. Podczas tworzenia mioteł i różdżek z pewnością tego nie doświadczy.
W ten oto sposób, kiedy Ollivander schodził z piętra, Joe doszedł do wniosku, że jednak nie będzie pytał o pracę tutaj. Trudno, miał dwa talenty, ale postanowił rozwijać się tylko w jednym kierunku - sportowym - i niech tak już zostanie. Ollivanderowie jakoś będą musieli sobie radzić dalej bez niego.
Różdżka wróciła z powrotem do jego dłoni, co Joe przyjął z jakąś nieokreśloną ulgą. Kiedy nie miał jej przy sobie, czuł się jakby czegoś mu brakowało... teraz był już kompletny.
Zakręcił nią młynka nim ponownie rzucił zaklęcie na rzeźbę drzewa. Faktycznie, teraz efekt zaklęcia był inny niż poprzednio i choć rzeźba wyraźnie zamarzła, to jednak jej listki pozostały zielone, jak to przewidział Ulysses.
- Hm... Nieźle, co? Szczerze mówiąc spodziewałem się, że zamarznie tak samo jak wcześnie - zerknął na swoją różdżkę i uśmiechnął się. - Teraz już będzie w porządku? Niesamowite... Dziękuję - schował ją do kieszeni wyraźnie zadowolony. Na następnym pojedynku przynajmniej będzie miał pewność, że jak zaklęcie mu nie wyjdzie, to on będzie winny, a nie uszkodzony artefakt. Doskonale.
Zapłacił jeszcze i ruszył do wyjścia, kiedy mężczyzna odezwał się ponownie.
- Tylko nie zapominaj, że to mój pomysł - Joe błysnął zębami w uśmiechu. - Chętnie zareklamuję pastę do polerowania różdżek - dodał wesoło wciąż postępując w stronę drzwi. - "Błyskawiczny efekt wysokiego połysku", "wasze różdżki lśniące blaskiem gwiazd quidditcha!" - otworzył drzwi i rzucił jeszcze na do widzenia:
- "JOSEPH WRIGHT ROBI TO DOBRZE, POLERUJ SWOJĄ RÓŻDŻKĘ JAK ON!" - zawołał parskając śmiechem i machając na pożegnanie do Ulyssesa. Równy z niego gość, bez dwóch zdań, ale koniecznie trzeba go będzie upić.
[zt]
Kiwnął głową, kiedy Ulysses ruszył na piętro wraz z jego różdżką.
Z drugiej strony... nie, to musi być jednak nudna praca. Zapewne jeszcze nudniejsza niż tworzenie mioteł, a przecież tym już się parał. A właściwie pomagał przy ich tworzeniu. To niekończąca się robota nie dająca człowiekowi nawet satysfakcji z wygranej już nie wspominając o tym, że się ślęczy całe dnie w swojej pracowni i tylko od czasu do czasu ktoś przyjdzie, żeby coś kupić. Nie, nie, on potrzebował adrenaliny, RUCHU, ciągłych wrażeń, interakcji z ludźmi i rywalizacji. Podczas tworzenia mioteł i różdżek z pewnością tego nie doświadczy.
W ten oto sposób, kiedy Ollivander schodził z piętra, Joe doszedł do wniosku, że jednak nie będzie pytał o pracę tutaj. Trudno, miał dwa talenty, ale postanowił rozwijać się tylko w jednym kierunku - sportowym - i niech tak już zostanie. Ollivanderowie jakoś będą musieli sobie radzić dalej bez niego.
Różdżka wróciła z powrotem do jego dłoni, co Joe przyjął z jakąś nieokreśloną ulgą. Kiedy nie miał jej przy sobie, czuł się jakby czegoś mu brakowało... teraz był już kompletny.
Zakręcił nią młynka nim ponownie rzucił zaklęcie na rzeźbę drzewa. Faktycznie, teraz efekt zaklęcia był inny niż poprzednio i choć rzeźba wyraźnie zamarzła, to jednak jej listki pozostały zielone, jak to przewidział Ulysses.
- Hm... Nieźle, co? Szczerze mówiąc spodziewałem się, że zamarznie tak samo jak wcześnie - zerknął na swoją różdżkę i uśmiechnął się. - Teraz już będzie w porządku? Niesamowite... Dziękuję - schował ją do kieszeni wyraźnie zadowolony. Na następnym pojedynku przynajmniej będzie miał pewność, że jak zaklęcie mu nie wyjdzie, to on będzie winny, a nie uszkodzony artefakt. Doskonale.
Zapłacił jeszcze i ruszył do wyjścia, kiedy mężczyzna odezwał się ponownie.
- Tylko nie zapominaj, że to mój pomysł - Joe błysnął zębami w uśmiechu. - Chętnie zareklamuję pastę do polerowania różdżek - dodał wesoło wciąż postępując w stronę drzwi. - "Błyskawiczny efekt wysokiego połysku", "wasze różdżki lśniące blaskiem gwiazd quidditcha!" - otworzył drzwi i rzucił jeszcze na do widzenia:
- "JOSEPH WRIGHT ROBI TO DOBRZE, POLERUJ SWOJĄ RÓŻDŻKĘ JAK ON!" - zawołał parskając śmiechem i machając na pożegnanie do Ulyssesa. Równy z niego gość, bez dwóch zdań, ale koniecznie trzeba go będzie upić.
[zt]
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Przed sklepem
Szybka odpowiedź