Okolice dworku
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Leśny zakątek
Okolice dworku w pobliżu leśnego ostępu. Można się tam dostać jedną ze ścieżek, albo...zgubić się pośród kniei.
Nie należy zapuszczać się głębiej bez podstawowej wiedzy o zamieszkujących niedalekie tereny - driadach. Chyba, ze chcesz je spotkać?
Nie należy zapuszczać się głębiej bez podstawowej wiedzy o zamieszkujących niedalekie tereny - driadach. Chyba, ze chcesz je spotkać?
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Od pamiętnego dnia dla Inary minęło już dwa tygodnie, choć Adrienowi wydawało się, że była to cała wieczność. Przez tyle dni bowiem walczył z samym sobą by nie pozwolić na zaburzenie spokoju nowożeńcom, którego przecież potrzebowali i który im się należał. Obawiał się również, że sam nie był wówczas przygotowany na spotkanie. Czuł, że jeszcze nie do końca zaakceptował tę zmianę, a to nie było odpowiednie. Patrząc bowiem na Inarę pragnął cieszyć się jej szczęściem, a nie przysparzać troski obarczając ją swoją tęsknotą, emanując samotnością. To w końcu rodzice powinni martwić się o swoje dzieci, a nie na odwrót.
Dziś jednak czuł, że to dobry czas, że poukładał wszystko w swojej duszy. Dlatego po swoim dyżurze, nie tracąc czasu udał się na nottowe włości, zakradł się do stajen z zamiarem przygotowania klaczy Inary do lotu.
- Dzisiejszej nocy porwę was obie, ma chère - zdradził z czułością podniebnemu rumakowi, którego uspokajająco pogładził po miękkiej sierści pyska chcąc zdobyć na jego przychylności o którą nie musiał więcej prosić - klacz podążała za nim jak gdyby rozumiejąc i chcąc. Tym sposobem pokrótce znalazł się na placu przed posiadłością w której bytowała jego córka. Aetonan, którego dosiadał wydał cichy, chrapliwy pomruk na dźwięk, którego Adrien zmarszczył czoło nie spuszczając wzroku z licznych, zacienionych okiennic posiadłości.
- Cóż...niewątpliwie w moim wyobrażeniu również prezentowało się to nieco mniej skomplikowanie - usprawiedliwił się przed zwierzęciem bo faktycznie nie do końca wziął pod uwagę, iż wieczorową porą kłopotliwym może być znalezienie Kłębuszka w tym molochu bez wywoływania zbędnego rumoru. Co prawda wątpił by o tej porze Jego Umiłowane Stworzenie spało, lecz też nie chciał niechcący wywołać Percivala bądź jakiejś sprzątaczki bez względu jak nieprzeciętną uroda by się prezentowała.
Pomimo pojawiających się przeciwności, jak na uzdrowiciela przystało, Adrien zachowywał zimną krew i z typową dla siebie metodycznością okrążał wolnym końskim krokiem posiadłość w oszukiwaniu Iskry. Uśmiechnął się pod nosem zdając sobie sprawę, że to co teraz robił przypominało mu tamtą noc. Historia jednak lubiła zataczać koło, prawda?
Zatrzymał się dostrzegając uchylony na piętrze balkon przez szparę którego targało zasłonką, która w świetle niemalże pełnego księżyca zdawała przybierać magicznie niebieską barwę. Carrow targnięty magicznym przeczuciem wysiadł z siodła i sięgnął po leżący na ziemi kamyk i cisnął nim w okiennicę raz, a za chwilę drugi przyjmując na klatę ryzyko, że być może przyjdzie mu tej nocy zamiast córki podziwiać zięcia. Swoją drogą ciekawe, czy ten ukazałby mu się w tym samym szlafroku?
Dziś jednak czuł, że to dobry czas, że poukładał wszystko w swojej duszy. Dlatego po swoim dyżurze, nie tracąc czasu udał się na nottowe włości, zakradł się do stajen z zamiarem przygotowania klaczy Inary do lotu.
- Dzisiejszej nocy porwę was obie, ma chère - zdradził z czułością podniebnemu rumakowi, którego uspokajająco pogładził po miękkiej sierści pyska chcąc zdobyć na jego przychylności o którą nie musiał więcej prosić - klacz podążała za nim jak gdyby rozumiejąc i chcąc. Tym sposobem pokrótce znalazł się na placu przed posiadłością w której bytowała jego córka. Aetonan, którego dosiadał wydał cichy, chrapliwy pomruk na dźwięk, którego Adrien zmarszczył czoło nie spuszczając wzroku z licznych, zacienionych okiennic posiadłości.
- Cóż...niewątpliwie w moim wyobrażeniu również prezentowało się to nieco mniej skomplikowanie - usprawiedliwił się przed zwierzęciem bo faktycznie nie do końca wziął pod uwagę, iż wieczorową porą kłopotliwym może być znalezienie Kłębuszka w tym molochu bez wywoływania zbędnego rumoru. Co prawda wątpił by o tej porze Jego Umiłowane Stworzenie spało, lecz też nie chciał niechcący wywołać Percivala bądź jakiejś sprzątaczki bez względu jak nieprzeciętną uroda by się prezentowała.
Pomimo pojawiających się przeciwności, jak na uzdrowiciela przystało, Adrien zachowywał zimną krew i z typową dla siebie metodycznością okrążał wolnym końskim krokiem posiadłość w oszukiwaniu Iskry. Uśmiechnął się pod nosem zdając sobie sprawę, że to co teraz robił przypominało mu tamtą noc. Historia jednak lubiła zataczać koło, prawda?
Zatrzymał się dostrzegając uchylony na piętrze balkon przez szparę którego targało zasłonką, która w świetle niemalże pełnego księżyca zdawała przybierać magicznie niebieską barwę. Carrow targnięty magicznym przeczuciem wysiadł z siodła i sięgnął po leżący na ziemi kamyk i cisnął nim w okiennicę raz, a za chwilę drugi przyjmując na klatę ryzyko, że być może przyjdzie mu tej nocy zamiast córki podziwiać zięcia. Swoją drogą ciekawe, czy ten ukazałby mu się w tym samym szlafroku?
Adrien Carrow
Zawód : Ordynator oddziału Zakażeń Magicznych
Wiek : 46
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wznosić się i upadać jest rzeczą ludzką. Ważne jest by nie bać się na nowo rozkładać swych skrzydeł i sięgać wyżej.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Pisała. Siedząc na podłodze, oparta ramionami o brzeg łóżka, z rozsypanymi kartkami na podłodze i z tylko jedną ułożoną przed sobą. Spódnica barwy intensywnej zieleni rozsypywała się wokół kobiety, niby liliowe płatki. Atrament barwił jasne palce plamami granatu, ale alchemiczka nie zwracała na to najmniejszej uwagi. Pergamin nie mieścił na sobie ani jednego kleksa, a zgrabnie stawiane litery układały się w specyficzną listą, otuloną rozpiską. Receptura była przecież gotowa, ale dopiero niedawno poświeciła się jej uważnemu rozpisaniu. Teoretycznie powinna robić to w pracowni, ale tych kilka ostatnich, stawianych słów na jasnym pergaminie, wolała spędzić w sypialni, w której rozchodził się, nie trudny do rozpoznania zapach bzu.
Otwarty balkon za jej plecami pozwalał, by ciepły, kwietniowy wiatr szarpał cienką materią srebrzystych zasłon. Powiew wdzierał się do pomieszczenia, niosąc ze sobą zapachy nocy i naturalną, zagadkową wręcz woń lasu. Inara uśmiechnęła się mimowolnie, bo sosnowe igiełki niezmiennie kojarzyły jej się z jedną osobą. Uniosła wzrok znad zapisanej strony, by zatrzymać ciemne źrenice kominku i cicho trzaskającym ogniu. Wieczór wieścił, że niedługo miał sie pojawić on. Jej mąż. A na samo wspomnienie wargi drgnęły, unosząc kąciki czerwonych ust do góry.
To jednak co przykuło jej uwagę, to w pierwszej kolejności ciche, chociaż charakterystyczne rżenie aetonana. Nie było w tym głosie paniki, ale niosło ze sobą zapowiedź czegoś więcej. Uniosła się z klęczek, pozwalając, by spódnica rozwinęła się, opadając luźno do stóp. Odłożyła pióro na nocny stolik, a pergamin i kartki zwinęła w luźny rulon. Co prawda była już dziś w stajni, doglądając stojących w niej wierzchowców, ale wieczorna aura kusiła, by dać porwać się cichej gonitwie z wiatrem.
Zamarła w zaskoczeniu, gdy usłyszała pierwszy zgrzyt. Przypadek? uderzenie gałązki niesionej podmuchem lasu? Kolejne uderzenie i upadający na balkon kamyk nie mógł już być losową przypadłością. Boso pokonała odległość dzielącą ją od balkonowych drzwi, zatrzymując się na granicy, tuż przy falującej materii jasnych firan, tworzących półprzeźroczystą mozaikę wokół jej własnej sylwetki. Wiatr szarpnął czarnymi pasmami, gdy w końcu wychylała się poza granicę barierki, dostrzegając tak bardzo ukochaną, chociaż niespodziewaną sylwetkę na podbalkonowej ścieżce.
- Tato! - wychyliła się gwałtownie, zatrzymując jednak w pośpiechu ze świadomością, że skakanie z podobnej wysokości bez pomocy różdżki, byłoby zgubną pociechą. Ani jednak myślała się wycofać. Zamiast tego z pomiędzy warg wydobyło się ciche gwizdnięcie, które Sayuri, jej młodziutka aetonatka odczytała bezbłędnie, by bezbłędnie znaleźć się bliżej swej towarzyszki. Bez najmniejszego kłopotu, wciąż boso zsunęła się na grzbiet siwej klaczki, by w końcu znaleźć się u boku ojca, którego złapała za kołnierz koszuli i bezceremonialnie przyciągnęła do siebie. Nie pytała dlaczego tu był, ani tym bardziej, czemu nie wspinał, ze się pojawi. Rozumiała, a serce furkotało w piersi radośnie, tęsknie - Gdzie mnie zabierasz? - odezwała się dopiero, gdy oderwała wargi od ojcowskiego policzka. W ciemnych tęczówkach pełgała ulga i chochlikowa wręcz, tańcząca jasno, znajoma Adrienowi iskra. Ta sama, którą on nosił w sobie.
Otwarty balkon za jej plecami pozwalał, by ciepły, kwietniowy wiatr szarpał cienką materią srebrzystych zasłon. Powiew wdzierał się do pomieszczenia, niosąc ze sobą zapachy nocy i naturalną, zagadkową wręcz woń lasu. Inara uśmiechnęła się mimowolnie, bo sosnowe igiełki niezmiennie kojarzyły jej się z jedną osobą. Uniosła wzrok znad zapisanej strony, by zatrzymać ciemne źrenice kominku i cicho trzaskającym ogniu. Wieczór wieścił, że niedługo miał sie pojawić on. Jej mąż. A na samo wspomnienie wargi drgnęły, unosząc kąciki czerwonych ust do góry.
To jednak co przykuło jej uwagę, to w pierwszej kolejności ciche, chociaż charakterystyczne rżenie aetonana. Nie było w tym głosie paniki, ale niosło ze sobą zapowiedź czegoś więcej. Uniosła się z klęczek, pozwalając, by spódnica rozwinęła się, opadając luźno do stóp. Odłożyła pióro na nocny stolik, a pergamin i kartki zwinęła w luźny rulon. Co prawda była już dziś w stajni, doglądając stojących w niej wierzchowców, ale wieczorna aura kusiła, by dać porwać się cichej gonitwie z wiatrem.
Zamarła w zaskoczeniu, gdy usłyszała pierwszy zgrzyt. Przypadek? uderzenie gałązki niesionej podmuchem lasu? Kolejne uderzenie i upadający na balkon kamyk nie mógł już być losową przypadłością. Boso pokonała odległość dzielącą ją od balkonowych drzwi, zatrzymując się na granicy, tuż przy falującej materii jasnych firan, tworzących półprzeźroczystą mozaikę wokół jej własnej sylwetki. Wiatr szarpnął czarnymi pasmami, gdy w końcu wychylała się poza granicę barierki, dostrzegając tak bardzo ukochaną, chociaż niespodziewaną sylwetkę na podbalkonowej ścieżce.
- Tato! - wychyliła się gwałtownie, zatrzymując jednak w pośpiechu ze świadomością, że skakanie z podobnej wysokości bez pomocy różdżki, byłoby zgubną pociechą. Ani jednak myślała się wycofać. Zamiast tego z pomiędzy warg wydobyło się ciche gwizdnięcie, które Sayuri, jej młodziutka aetonatka odczytała bezbłędnie, by bezbłędnie znaleźć się bliżej swej towarzyszki. Bez najmniejszego kłopotu, wciąż boso zsunęła się na grzbiet siwej klaczki, by w końcu znaleźć się u boku ojca, którego złapała za kołnierz koszuli i bezceremonialnie przyciągnęła do siebie. Nie pytała dlaczego tu był, ani tym bardziej, czemu nie wspinał, ze się pojawi. Rozumiała, a serce furkotało w piersi radośnie, tęsknie - Gdzie mnie zabierasz? - odezwała się dopiero, gdy oderwała wargi od ojcowskiego policzka. W ciemnych tęczówkach pełgała ulga i chochlikowa wręcz, tańcząca jasno, znajoma Adrienowi iskra. Ta sama, którą on nosił w sobie.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Po raz pierwszy serce mu zabiło mocniej, gdy Inara wychyliła się tak niebezpiecznie i frywolnie, że pobladł na twarzy rozkładając ręce do pochwycenia jej bo wątpił w posiadanie mocy do powstrzymania błędnie odczytanego zamiaru. Bardzo w tym przypominała matkę, w tej umiejętności przyprawiania go o drobne zawały serca. Zdawała sobie z tego sprawę?
Po raz drugi - w momencie w którym usłyszał jej głos. Zwykłe tato, a jednak leniwe ciepło rozlało się po jego duszy zapewniając, ze cokolwiek by się w tym momencie ze światem nie działo będzie w porządku. Jego świat był w końcu tu i wciąż był dla niego tatem. Głupia sprawa,sam do końca nie rozumiał dlaczego myślał, że pod tym względem mogło się cokolwiek zmienić. Poczuł jednak ulgę, a ręce które uniósłby łapać swą córkę teraz wznosił w bardziej się rozpostarły zupełnie tak, jak gdyby od samego początku planował gestem tym prezentując swoje jestestwo. Bo tak, to był właśnie on.
- Ja! - odpowiedział na wezwanie, a zmarszczki na jego twarzy się pogłębiły wprost proporcjonalnie do coraz to mocniej wyginających się w uśmiech ust. Patrzył z ekscytacją na to jak się do niego zbliża, a gdy się pochyliła wsunął swoją dłoń pod jej ramiona by złożyć je na jej plecach. Nie napierał na nie nie chcąc by straciła równowagę, a jednak po prostu bardzo chciał ją przytulić, swoją małą księżniczkę. Niechętnie się odsunął pozwalając sobie zaczesać palcami niesforny kosmyka jej uszko nim się wyprostowała.
- A więc...początkowo myślałem o kolacji w domu mody parkinsonów, lecz potem sobie uzmysłowiłem, że taras ich restauracji choć szeroki to jednak za krótki by wylądować aetonanem...- mówił, chociaż jednocześnie w jego głosie pojawiła się nuta rozczarowania, że budynek nie został zaprojektowany z myślą o tym, że któryś Carrow może zechcieć mieć taką fanaberię. No ale trudno - ...wtedy, pomyślałem sobie o lasach Nottów zapominając jednak o ty, że przejażdżka nad tymi to może i przyjemna pociecha, lecz odpoczynek pod koronami drzew o tej porze mógłby być przykry - opowiadał, rozpinając klamerki swojego płaszcza i wypełzając z niego tak, by zaraz zaoferować go swojej córce. W cienkiej sukni po kwadransie lotu chłód zacznie jej znieczulać ramiona. Co prawda mógłby ją posłać po coś z własnej garderoby, lecz nie chciał by odchodziła nawet na krótką chwilę - Ostatecznie jednak pomyślałem o nocnym pikniku nad nadbrzeżem, wiesz - tym na wschodzie. Stąd, co prawda, będzie to nieco ponad pół godziny lotu jednak chyba nam się nie śpieszy...- w każdym kolejnym słowie coraz to mocniej dźwięczała dziarska nuta wyzwania, która rozbudziła chochli błysk w oku Carrowa. Wsiadł on na konia i ujął wodze - ...a może jednak...? - jeszcze bardziej to się w nim zaczaiło, ta frywolność i niepokorność. Inara nie mogła mieć wątpliwości, że w momencie w którym skrzydła dosiadanego przez uzdrowiciela wierzchowca się rozprostowały rozpoczął się wyścig - Kto ostatni ten zgniłe jajo! - zawołał wesoło
|rzucam na bycie szybszym i nie bycie zgniłym jajem!
Po raz drugi - w momencie w którym usłyszał jej głos. Zwykłe tato, a jednak leniwe ciepło rozlało się po jego duszy zapewniając, ze cokolwiek by się w tym momencie ze światem nie działo będzie w porządku. Jego świat był w końcu tu i wciąż był dla niego tatem. Głupia sprawa,sam do końca nie rozumiał dlaczego myślał, że pod tym względem mogło się cokolwiek zmienić. Poczuł jednak ulgę, a ręce które uniósłby łapać swą córkę teraz wznosił w bardziej się rozpostarły zupełnie tak, jak gdyby od samego początku planował gestem tym prezentując swoje jestestwo. Bo tak, to był właśnie on.
- Ja! - odpowiedział na wezwanie, a zmarszczki na jego twarzy się pogłębiły wprost proporcjonalnie do coraz to mocniej wyginających się w uśmiech ust. Patrzył z ekscytacją na to jak się do niego zbliża, a gdy się pochyliła wsunął swoją dłoń pod jej ramiona by złożyć je na jej plecach. Nie napierał na nie nie chcąc by straciła równowagę, a jednak po prostu bardzo chciał ją przytulić, swoją małą księżniczkę. Niechętnie się odsunął pozwalając sobie zaczesać palcami niesforny kosmyka jej uszko nim się wyprostowała.
- A więc...początkowo myślałem o kolacji w domu mody parkinsonów, lecz potem sobie uzmysłowiłem, że taras ich restauracji choć szeroki to jednak za krótki by wylądować aetonanem...- mówił, chociaż jednocześnie w jego głosie pojawiła się nuta rozczarowania, że budynek nie został zaprojektowany z myślą o tym, że któryś Carrow może zechcieć mieć taką fanaberię. No ale trudno - ...wtedy, pomyślałem sobie o lasach Nottów zapominając jednak o ty, że przejażdżka nad tymi to może i przyjemna pociecha, lecz odpoczynek pod koronami drzew o tej porze mógłby być przykry - opowiadał, rozpinając klamerki swojego płaszcza i wypełzając z niego tak, by zaraz zaoferować go swojej córce. W cienkiej sukni po kwadransie lotu chłód zacznie jej znieczulać ramiona. Co prawda mógłby ją posłać po coś z własnej garderoby, lecz nie chciał by odchodziła nawet na krótką chwilę - Ostatecznie jednak pomyślałem o nocnym pikniku nad nadbrzeżem, wiesz - tym na wschodzie. Stąd, co prawda, będzie to nieco ponad pół godziny lotu jednak chyba nam się nie śpieszy...- w każdym kolejnym słowie coraz to mocniej dźwięczała dziarska nuta wyzwania, która rozbudziła chochli błysk w oku Carrowa. Wsiadł on na konia i ujął wodze - ...a może jednak...? - jeszcze bardziej to się w nim zaczaiło, ta frywolność i niepokorność. Inara nie mogła mieć wątpliwości, że w momencie w którym skrzydła dosiadanego przez uzdrowiciela wierzchowca się rozprostowały rozpoczął się wyścig - Kto ostatni ten zgniłe jajo! - zawołał wesoło
|rzucam na bycie szybszym i nie bycie zgniłym jajem!
Adrien Carrow
Zawód : Ordynator oddziału Zakażeń Magicznych
Wiek : 46
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wznosić się i upadać jest rzeczą ludzką. Ważne jest by nie bać się na nowo rozkładać swych skrzydeł i sięgać wyżej.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Adrien Carrow' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 27
'k100' : 27
Tato
Drgające niemiarowo iskry pod palcami, równały się tym, siejącym niemal namacalna, jasna poświatę w ciemnych źrenicach Inary. Ktoś, kto przyglądał się niewysokiej, drobnej kobiecie, na pierwszy rzut oka, bardzo mylny, mógł nie odnaleźć podobieństwa. Wystarczyło jednak poruszenie, uniesione kąciki warg i niewypalający się płomyk, który żywym ogniem odbijał się blaskiem w źrenicach tak Inary, jak Adriena. Alchemiczka doskonale wiedziała, że urodę odziedziczyła po matce - słyszała to nawet z ojcowskich ust. A jednak kryła w sobie więcej z ojca, niż można byłoby się spodziewać. Nietuzinkowa kropla wody, tak mawiali przyjaciele Carrowa. Ktokolwiek poznał czarnowłosą lady, bez przeszkód odgadywał, czyją latoroślą była.
Cokolwiek myślała wcześniej, gdziekolwiek wędrowały umysłowe poszlaki - wszystkie pognały w stronę jestestwa, które przecież dało jej życie. To, które osłaniał przed światem, który oplatał świat cieniem. Był jej tarczą, filarem, który zbudował rzeczywistość i wartości, które prowadziły ją do przodu. Och, nie była doskonała. Swoje wady wyprowadzała własnoręcznie. A on nauczył ją latać. Z wiatrem, z tańczącym nad głowami zefirem, z oddechem, które mgłą otulało chłodne powietrze. On sam był powietrzem, którym uczyła się oddychać, gdy dusiła się w za ciasnym gorsecie manipulacyjnej etykiety. Była wolna dopóki miała w sobie żywą, może nawet nienazwaną, nieuchwytną iskrę. Którą jej podarował.
Tato. Tateńko
Ciepło było kolejną, otulającą ją smugą, zupełnie rożną i niezależną od wiatru targającego podwiniętą, spódnicą, odsłaniającą łydki i bose stopy, którymi opierała się o boki siwej klaczki - Wiesz, zawsze mogliśmy z rozpędu ten taras powiększyć - mówiła niemal poważeni, wyobrażając sobie przewracające się krzesełka przerażonych nietaktem - gości. Pomysł wyparował równie szybko, gdy odsuwała się od ojcowskich ramion z jakimś oporem. Brakowało jej pewności, która jej zawsze towarzyszyła w jego obecności. Brakowało tym bardziej, gdy odbierano jej obecność nawet Percivala i rzucano na salonowe rozmowy. Teraz chłonęła ofiarowane ciepło, samej oddając uśmiech i niezachwianą miłość.
Przechyliła się bliżej aetanonowej szyi, gdy wierzchowiec poruszył się w miejscu, niecierpliwie. Zsunęła dłonie niżej, wyczuwając pulsujące ciepło. I z brodą opartą na końskiej grzywie przyglądała się się ojcowskim dłoniom, które pozbywały się zapięć męskiego płaszcza. Opuściła ledwie na sekundę wzrok, gdy nieokiełznana myśl wyrwała się pewnym wspomnieniem, ale umknęła, gdy ciepła materia otuliła jej plecy, przypominając, że drży, a skóra napina się od chłodu. Wsunęła niespiesznie dłonie w za długie rękawy i tylko odrobinę podwinęła, by nie zahaczały o palce podczas lotu. Oczy błysnęły zrozumieniem i ciepłymi wspomnieniami wieczorów, które spędzali nad nabrzeżem - Nie - zmrużyła ciemne źrenice, w których tliła się identyczne, chochlikowe światło - Śpieszy mi się, by przegonić mistrza - mówiła przez uśmiech, szeroki i jasny, porwany z momentem, w którym ojcowskie nogi oderwały się od ziemi i znalazły się na grzbiecie aetonana - Pamiętaj, że to nadal będzie twojej jajo - zdawało się, że wiatr porwał czysty głos i ciepły śmiech, który pognał za właścicielką, gdy tylko wyrwała za skrzydłami ojcowskiego rumaka.
Drgające niemiarowo iskry pod palcami, równały się tym, siejącym niemal namacalna, jasna poświatę w ciemnych źrenicach Inary. Ktoś, kto przyglądał się niewysokiej, drobnej kobiecie, na pierwszy rzut oka, bardzo mylny, mógł nie odnaleźć podobieństwa. Wystarczyło jednak poruszenie, uniesione kąciki warg i niewypalający się płomyk, który żywym ogniem odbijał się blaskiem w źrenicach tak Inary, jak Adriena. Alchemiczka doskonale wiedziała, że urodę odziedziczyła po matce - słyszała to nawet z ojcowskich ust. A jednak kryła w sobie więcej z ojca, niż można byłoby się spodziewać. Nietuzinkowa kropla wody, tak mawiali przyjaciele Carrowa. Ktokolwiek poznał czarnowłosą lady, bez przeszkód odgadywał, czyją latoroślą była.
Cokolwiek myślała wcześniej, gdziekolwiek wędrowały umysłowe poszlaki - wszystkie pognały w stronę jestestwa, które przecież dało jej życie. To, które osłaniał przed światem, który oplatał świat cieniem. Był jej tarczą, filarem, który zbudował rzeczywistość i wartości, które prowadziły ją do przodu. Och, nie była doskonała. Swoje wady wyprowadzała własnoręcznie. A on nauczył ją latać. Z wiatrem, z tańczącym nad głowami zefirem, z oddechem, które mgłą otulało chłodne powietrze. On sam był powietrzem, którym uczyła się oddychać, gdy dusiła się w za ciasnym gorsecie manipulacyjnej etykiety. Była wolna dopóki miała w sobie żywą, może nawet nienazwaną, nieuchwytną iskrę. Którą jej podarował.
Tato. Tateńko
Ciepło było kolejną, otulającą ją smugą, zupełnie rożną i niezależną od wiatru targającego podwiniętą, spódnicą, odsłaniającą łydki i bose stopy, którymi opierała się o boki siwej klaczki - Wiesz, zawsze mogliśmy z rozpędu ten taras powiększyć - mówiła niemal poważeni, wyobrażając sobie przewracające się krzesełka przerażonych nietaktem - gości. Pomysł wyparował równie szybko, gdy odsuwała się od ojcowskich ramion z jakimś oporem. Brakowało jej pewności, która jej zawsze towarzyszyła w jego obecności. Brakowało tym bardziej, gdy odbierano jej obecność nawet Percivala i rzucano na salonowe rozmowy. Teraz chłonęła ofiarowane ciepło, samej oddając uśmiech i niezachwianą miłość.
Przechyliła się bliżej aetanonowej szyi, gdy wierzchowiec poruszył się w miejscu, niecierpliwie. Zsunęła dłonie niżej, wyczuwając pulsujące ciepło. I z brodą opartą na końskiej grzywie przyglądała się się ojcowskim dłoniom, które pozbywały się zapięć męskiego płaszcza. Opuściła ledwie na sekundę wzrok, gdy nieokiełznana myśl wyrwała się pewnym wspomnieniem, ale umknęła, gdy ciepła materia otuliła jej plecy, przypominając, że drży, a skóra napina się od chłodu. Wsunęła niespiesznie dłonie w za długie rękawy i tylko odrobinę podwinęła, by nie zahaczały o palce podczas lotu. Oczy błysnęły zrozumieniem i ciepłymi wspomnieniami wieczorów, które spędzali nad nabrzeżem - Nie - zmrużyła ciemne źrenice, w których tliła się identyczne, chochlikowe światło - Śpieszy mi się, by przegonić mistrza - mówiła przez uśmiech, szeroki i jasny, porwany z momentem, w którym ojcowskie nogi oderwały się od ziemi i znalazły się na grzbiecie aetonana - Pamiętaj, że to nadal będzie twojej jajo - zdawało się, że wiatr porwał czysty głos i ciepły śmiech, który pognał za właścicielką, gdy tylko wyrwała za skrzydłami ojcowskiego rumaka.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
The member 'Inara Nott' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 20
'k100' : 20
Och, zapewne dość osobliwe poruszenie by wywołali wpraszając się w podobny sposób do Parkinsonów. Właściwie, gdyby to odpowiednio zorganizować, wynająć całe restauracyjne piętro dla siebie na taką noc, zapowiedzieć by usunęli z balkonu stoliki, wybrać odpowiednią porę... Symulacja takiej zabawy była jak najbardziej możliwa. Ale to może następnym razem. To wymagało przygotowań, planowania, organizacji, a dziś skrzydeł dodawała mu spontaniczna chęć ziszczania pragnień - spotkania z córką, podniebnego galopu i... czegoś jeszcze. Noc była jednak długa. Na wszystkie atrakcje znajdzie się chwila.
Na początek porwanie, po którym klasycznie znalazła się chwila na pościg. Porwana i Porywający wymijali się w jego trakcie na przemian w towarzystwie nisko wiszących postrzępionych obłoków. Wiatr był nieco ostry, noszący jeszcze znamiona minionej zimy. W pędzie zdrowo szczypał policzki, czerwienił nos i knykcie dłoni. Adrienowi jednak, pomimo braku wierzchniej szaty było mu jednak ciepło. Była przy nim jego Iskra, która swym żarliwym blaskiem zachęcała go w tym momencie do większych wyczynów. Tak samo sprawnie czyniła to lata temu, kiedy to zachęcała go do pościgów po krętych i nie mających końca schodach willi. Biegał wówczas za nią nieco spanikowany tym, że to drobne, rącze stworzenie mogłoby się potknąć i przysporzyć sobie krzywdy zwłaszcza, gdy biegało z czymś w pyszczku bądź łapkach (a na nieszczęście i ku chwale kondycji Carrowa - biegało często właśnie z czymś). Ścigane Stworzenie śmiało się jednak przeważnie wesoło, perliście uznając pościg za zachętę do przyśpieszania kroku. Niekończąca się zabawa. Dziś było podobnie.
To jego wierzchowiec pierwszy kopytami dotknął stałego gruntu. Z gwałtownością oraz typową dla siebie werwą. Oddychał przez chrapy gwałtownie podobnie jak jego jeździec.
- Skarbie... - zaczął niby to oficjalnym, niby to uroczystym tonem - ....czujesz to? Czyżby w okolicy było jakieś zgniłe jajeczko? - uśmiechnął się zaraz lisio, pozwalając sobie z cichym pomrukiem rozbawienia zsunąć się z siodła. Znajdowali się na nadbrzeżnej łące, zatrzymując się przy zniekształconej od wiatru, dziwnie powyginanej sośnie. Przed nimi rozpościerał się widok na piaszczysty brzeg i szumiące morze.
- Poczekaj chwilę, Perełko... - poruszył różdżką sprawiając, że mokra trawa osuszyła się z nocnego nadmiaru wilgoci stając się przyjemną dla stopy. Drugim ruchem wywołał caelum sprawiając, że nagle ani chłód, ani wiatr nie mógł ich przegonić do domu - Kiedy ostatnio tak uciekaliśmy...? - spytał się z nutą nostalgii, kiedy to sam zeskrobał sobie z pięt buty i skarpetki.
Na początek porwanie, po którym klasycznie znalazła się chwila na pościg. Porwana i Porywający wymijali się w jego trakcie na przemian w towarzystwie nisko wiszących postrzępionych obłoków. Wiatr był nieco ostry, noszący jeszcze znamiona minionej zimy. W pędzie zdrowo szczypał policzki, czerwienił nos i knykcie dłoni. Adrienowi jednak, pomimo braku wierzchniej szaty było mu jednak ciepło. Była przy nim jego Iskra, która swym żarliwym blaskiem zachęcała go w tym momencie do większych wyczynów. Tak samo sprawnie czyniła to lata temu, kiedy to zachęcała go do pościgów po krętych i nie mających końca schodach willi. Biegał wówczas za nią nieco spanikowany tym, że to drobne, rącze stworzenie mogłoby się potknąć i przysporzyć sobie krzywdy zwłaszcza, gdy biegało z czymś w pyszczku bądź łapkach (a na nieszczęście i ku chwale kondycji Carrowa - biegało często właśnie z czymś). Ścigane Stworzenie śmiało się jednak przeważnie wesoło, perliście uznając pościg za zachętę do przyśpieszania kroku. Niekończąca się zabawa. Dziś było podobnie.
To jego wierzchowiec pierwszy kopytami dotknął stałego gruntu. Z gwałtownością oraz typową dla siebie werwą. Oddychał przez chrapy gwałtownie podobnie jak jego jeździec.
- Skarbie... - zaczął niby to oficjalnym, niby to uroczystym tonem - ....czujesz to? Czyżby w okolicy było jakieś zgniłe jajeczko? - uśmiechnął się zaraz lisio, pozwalając sobie z cichym pomrukiem rozbawienia zsunąć się z siodła. Znajdowali się na nadbrzeżnej łące, zatrzymując się przy zniekształconej od wiatru, dziwnie powyginanej sośnie. Przed nimi rozpościerał się widok na piaszczysty brzeg i szumiące morze.
- Poczekaj chwilę, Perełko... - poruszył różdżką sprawiając, że mokra trawa osuszyła się z nocnego nadmiaru wilgoci stając się przyjemną dla stopy. Drugim ruchem wywołał caelum sprawiając, że nagle ani chłód, ani wiatr nie mógł ich przegonić do domu - Kiedy ostatnio tak uciekaliśmy...? - spytał się z nutą nostalgii, kiedy to sam zeskrobał sobie z pięt buty i skarpetki.
Adrien Carrow
Zawód : Ordynator oddziału Zakażeń Magicznych
Wiek : 46
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wznosić się i upadać jest rzeczą ludzką. Ważne jest by nie bać się na nowo rozkładać swych skrzydeł i sięgać wyżej.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Cebula bardzo rzadko pojawiała się w receptualnym spisie warzonych eliksirów. Znała jej woń, intensywną, mocną, dodawaną najczęściej do syropu na kaszel. A jednak wartki zapach owionął ją ostro, gdy tylko tylko kopyta jej aetonanki uderzyły o ziemię, rozbryzgując smugi mokrego piachu. Bose stopy opierała o boki zwierzęcia, które widocznie było niezadowolone z pozycji przegranego bardziej niż Inara. Sayuri tupnęła gniewnie nogą, machając przy tym smukła szyją, jakby chciała przegonić natrętnego owada. Dziewczyna zaśmiała się perliście, łapiąc palcami rozwichrzoną grzywę rumaka, by miękko ułożyć ją na boku - No, już już, to były ledwie milimetry, moja droga - szepnęła do końskiego ucha, którym strzygła, gdy tylko się doń nachyliła - Pokonamy ich w drodze powrotnej - mruknęła jeszcze miękko i zsunęła dłonie wzdłuż aetonanowej szyi.
Oddychała wciąż płytko, wdychając chłodne, nocne powietrze ustami, wodząc wzrokiem za barczystą postacią ojca, który dumnie (a miał do tego powody) i z gracją nawykłą dla Carrowa, zsunął się z wierzchowca. Uniosła się nieco wyżej na grzbiecie aetonanki, ale nadal trwała oparta o miękkie ciało, chłonąc ciepło i naturalną dla skrzydlatych siłę - Tak? - utkwiła ginące w nocy spojrzenie w twarzy Adriena i niemal od razu, wiedziała, że szykuje jej się coś więcej niż powaga - Czuję...-
powtórzyła za rodzicielem i w tym samym momencie, ten sam odurzająco intensywny zapach owionął jej twarz - nie, ale cebulę już tak - parsknęła głośniej, niż wypadała i odchyliła się do tyłu - Tato, czy ty karmiłeś ją cebulą? - wskazała ruchem głowy na ojcowskiego wierzchowca, który akuratnie przechylił łeb, spoglądając szarym ślepiem na Inarę, jakby z rosnącym wyrzutem. Uniosła dłonie wyżej, wypuszczając z objęć ciepło oferowane przez Sayuri. Zerknęła za gestem uzdrowiciela i podążyła wzrokiem dalej, do morskiej linii brzegowej i zapewne kamienistej plaży, która wciąż mogła być cieplejsza niż pozostałe połacie ziemi, nagrzane od dziennego słońca.
Zsunęła się z grzbietu aetonana wprost na chłodną, ale suchą i zdecydowanie miękką trawę. Poruszyła palcami u stóp, jakby za chwilę miała zacząć tańczyć. Wiatr nie rozwiewał już nagrzanych oddechem włosów, które podczas gonitwy przysłaniały policzki - Zbyt dawno, tato - klepnęła bok zwierzęcia i w kilku, lekkich podskokach dołączyła do ojca. Chwyciła go w łokciu, zaplatając palce na przedramieniu i bez najmniejszych oporów, oparła głowę o męski bark - Ostatnio przypominałeś mi, jak się tańczy - szła na palcach, nie dlatego, że musiała. gałązki trawy łaskotały ją w stopy i razem z wrażeniami, płynęło wspomnienie. Ciepłe, tchnące nostalgią, chociaż bardzo odległe.
Oddychała wciąż płytko, wdychając chłodne, nocne powietrze ustami, wodząc wzrokiem za barczystą postacią ojca, który dumnie (a miał do tego powody) i z gracją nawykłą dla Carrowa, zsunął się z wierzchowca. Uniosła się nieco wyżej na grzbiecie aetonanki, ale nadal trwała oparta o miękkie ciało, chłonąc ciepło i naturalną dla skrzydlatych siłę - Tak? - utkwiła ginące w nocy spojrzenie w twarzy Adriena i niemal od razu, wiedziała, że szykuje jej się coś więcej niż powaga - Czuję...-
powtórzyła za rodzicielem i w tym samym momencie, ten sam odurzająco intensywny zapach owionął jej twarz - nie, ale cebulę już tak - parsknęła głośniej, niż wypadała i odchyliła się do tyłu - Tato, czy ty karmiłeś ją cebulą? - wskazała ruchem głowy na ojcowskiego wierzchowca, który akuratnie przechylił łeb, spoglądając szarym ślepiem na Inarę, jakby z rosnącym wyrzutem. Uniosła dłonie wyżej, wypuszczając z objęć ciepło oferowane przez Sayuri. Zerknęła za gestem uzdrowiciela i podążyła wzrokiem dalej, do morskiej linii brzegowej i zapewne kamienistej plaży, która wciąż mogła być cieplejsza niż pozostałe połacie ziemi, nagrzane od dziennego słońca.
Zsunęła się z grzbietu aetonana wprost na chłodną, ale suchą i zdecydowanie miękką trawę. Poruszyła palcami u stóp, jakby za chwilę miała zacząć tańczyć. Wiatr nie rozwiewał już nagrzanych oddechem włosów, które podczas gonitwy przysłaniały policzki - Zbyt dawno, tato - klepnęła bok zwierzęcia i w kilku, lekkich podskokach dołączyła do ojca. Chwyciła go w łokciu, zaplatając palce na przedramieniu i bez najmniejszych oporów, oparła głowę o męski bark - Ostatnio przypominałeś mi, jak się tańczy - szła na palcach, nie dlatego, że musiała. gałązki trawy łaskotały ją w stopy i razem z wrażeniami, płynęło wspomnienie. Ciepłe, tchnące nostalgią, chociaż bardzo odległe.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
- Ja jej tylko zaproponowałem - usprawiedliwił się gładko słusznie nie czując z tego tytułu wyrzutu bo w końcu faktycznie jedynie zaproponował. Nic w tym złego skoro klacz znalazła w tym przysmaku przyjemność chociaż zdecydowanie nie uchodził za szlachecki rarytas.
Wierzchowce jednak już po chwili zyskały na swobodzie. Popręg został odpięty, siodła zsunięte na ziemię, a na nich zaś spoczywały zdjęte ogłowia. Adrien nie czuł obawy, że zwierzęta mogłyby uciec. Były duszą rodu, oni byli jego przedstawicielami, a dusza nie opuszczała ciała dopóki w tym tliło się życie. Nie martwiąc się o nie przelał troskę oraz uwagę na coś bardziej trywialnego, delikatnego, ulotnego - tej chwili, czasu który trwał i niestety płynął choć mógłby przysiąc, że ten okazał łaski i na chwilę zwolnił, bliski był postoju którego uzdrowiciel tak bardzo pragnął. Zbyt wiele istotnych rzeczy w ostatnim czasie mu umykało, zbyt wiele momentów prześlizgiwało mu się pomiędzy palcami zupełnie jak gdyby te były rozczapierzone, a jego dłoń pozbawiona możliwości chwytu. A może to jedynie wrażenie? Wszystko wydarzyło się tak szybko. Nie było przed nim już Inarki, która ledwie sięgała mu pasa, a zamężna kobieta. Jako rodzić niewiele mógł jej już ofiarować.
- Chciałbym móc cofnąć czas i to naprawić. Czasem odnoszę wrażenie, że nie poświęcałem ci tyle czasu ile bym mógł. Że zbyt długo zajęło mi zrozumienie jak powinny wyglądać moje priorytety - nakrył swoją dłoń jej, przenosząc spojrzenie znad nabrzeżnego horyzontu ku jej oczom. Pod gwieździstym sklepieniem wydawały się czarne. Otwierał się przed nimi, przed swoją córką. Tylko przy niej mógł to zrobić w sposób prawdziwy.
Rozżalenie przygasło. Zmarszczki w kącikach ust i oczu pogłębiły się wraz z uśmiechem. Palce się ugięły, zamykając w uścisku drobną dłoń alchemiczki, którą chwilę wcześniej w ojcowskim geście czułości pokrywały.
- Gdyby nie ja nie prezentowałabyś tak widowiskowo na parkiecie tamtego dnia - w dzień ślubu, mój Promyczku. Nie była to prawda. On sam na parkiecie poruszał się dość kanciasto. Brakowało mu typowej gracji. Braki te zawsze nadrabiała Lilian. Inara też miała dar. Była bardzo do niej podobna, a przy tym zupełnie inna - Byłaś piękna, Inaro - Dodał po chwili i było w tym nie tylko autentyczny zachwyt, jak również wspomnienie czegoś nostalgicznego. To ostatnie tknęło go, gdy ujął Inarę w tali zaczynając prowadzić ją do taktu wyimaginowanej melodii.
Wierzchowce jednak już po chwili zyskały na swobodzie. Popręg został odpięty, siodła zsunięte na ziemię, a na nich zaś spoczywały zdjęte ogłowia. Adrien nie czuł obawy, że zwierzęta mogłyby uciec. Były duszą rodu, oni byli jego przedstawicielami, a dusza nie opuszczała ciała dopóki w tym tliło się życie. Nie martwiąc się o nie przelał troskę oraz uwagę na coś bardziej trywialnego, delikatnego, ulotnego - tej chwili, czasu który trwał i niestety płynął choć mógłby przysiąc, że ten okazał łaski i na chwilę zwolnił, bliski był postoju którego uzdrowiciel tak bardzo pragnął. Zbyt wiele istotnych rzeczy w ostatnim czasie mu umykało, zbyt wiele momentów prześlizgiwało mu się pomiędzy palcami zupełnie jak gdyby te były rozczapierzone, a jego dłoń pozbawiona możliwości chwytu. A może to jedynie wrażenie? Wszystko wydarzyło się tak szybko. Nie było przed nim już Inarki, która ledwie sięgała mu pasa, a zamężna kobieta. Jako rodzić niewiele mógł jej już ofiarować.
- Chciałbym móc cofnąć czas i to naprawić. Czasem odnoszę wrażenie, że nie poświęcałem ci tyle czasu ile bym mógł. Że zbyt długo zajęło mi zrozumienie jak powinny wyglądać moje priorytety - nakrył swoją dłoń jej, przenosząc spojrzenie znad nabrzeżnego horyzontu ku jej oczom. Pod gwieździstym sklepieniem wydawały się czarne. Otwierał się przed nimi, przed swoją córką. Tylko przy niej mógł to zrobić w sposób prawdziwy.
Rozżalenie przygasło. Zmarszczki w kącikach ust i oczu pogłębiły się wraz z uśmiechem. Palce się ugięły, zamykając w uścisku drobną dłoń alchemiczki, którą chwilę wcześniej w ojcowskim geście czułości pokrywały.
- Gdyby nie ja nie prezentowałabyś tak widowiskowo na parkiecie tamtego dnia - w dzień ślubu, mój Promyczku. Nie była to prawda. On sam na parkiecie poruszał się dość kanciasto. Brakowało mu typowej gracji. Braki te zawsze nadrabiała Lilian. Inara też miała dar. Była bardzo do niej podobna, a przy tym zupełnie inna - Byłaś piękna, Inaro - Dodał po chwili i było w tym nie tylko autentyczny zachwyt, jak również wspomnienie czegoś nostalgicznego. To ostatnie tknęło go, gdy ujął Inarę w tali zaczynając prowadzić ją do taktu wyimaginowanej melodii.
Adrien Carrow
Zawód : Ordynator oddziału Zakażeń Magicznych
Wiek : 46
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wznosić się i upadać jest rzeczą ludzką. Ważne jest by nie bać się na nowo rozkładać swych skrzydeł i sięgać wyżej.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Dzieciństwo łączyło wiele zapachów. Odnaleźć się w nich mogło wiele typowych, kojarzonych z małym światem niedorosłych. Wonie ulubionych potraw, kwiatów, czy...ludzi. Wśród dostępnych inarowej pamięci, było kilka wyjątkowych, jak zapach bzu, kojarzony z matką, czy ... aetonatowej sierści. Ten ostatni, chociaż wskazywał wyraźnie na miłość do skrzydlatych wierzchowców, wiązał się z najważniejszym nauczycielem, który prowadził czarnowłosą aż do dziś. Ojciec. Był w końcu przewodnikiem po świecie rodowych włości, zamiłowań do latających wierzchowców, polowań i tradycji. Wieli udział mieli dziadowie i rzesze kuzynostwa, ale to Adrien - mimo ograniczonych zasobów czasowych, poświęcanych w większości pracy, potrafił córkę prawdziwie wychować. Przekazał żywą spuściznę rodowej krwi, ale i wartości, które miały rzeczywiście znaczenie. Pozwolił, by Inara naturalnie chwytała i łączyła dwa - odrębne zdawałoby się - światy.
Dłoń bez zawahania przesunęła sie po boku zwierzęcia, które przestało być obarczane siodłem. Aetonanka podążyła dumne za towarzyszką, by znaleźć przy najbardziej soczystej trawie - Tak myślałam - skwitowała cicho, komentując wypowiedź także drgnieniem uśmiechu. Cieszyła się, że mimo wieku, nie zatracił jasnej, dziecięcej iskry, która nie raz ją zachwycała. I wbrew wielu opiniom, nie stanowiła o Adrienie jako całości. Ciepło, którym otaczał większość spotykanych mylona była ze słabością. A do tej było mu daleko. Ale nie musieli wiedzieć, pozostawiając w nieświadomości potencjalne zagrożenie. Tym bardziej w perspektywie cienia, które wiło się coraz gęściej nad Londyńskim niebem - Sam mówiłeś, że nie warto zbyt długo roztrząsać przeszłości - a jednak chyba każde z nich popełniało ten błąd - Jestem teraz tato - przypomniała mu cicho, ciepło, by zmierzyć się z jasną iskrą tańczącą w źrenicach - równo - z odległym smutkiem, który dzielili.
- Oczywiście, że nie - przyznała bez skrępowania. Najbardziej pamiętała pierwsze wejście na obsypana płatkami róż ścieżkę. I ojcowskie ramię, które pewnie podtrzymywało ją, eliminując do zera obawy, że upadnie. Nawet, gdy ciało drżało, a stopy zdawały się dziwnie miękkie, niezdolne do postawienia choćby kroku. Był z nią. Trwał u boku, jako ostoja, która przez tyle lat prowadziła ją do światła. A wtedy - wprost w ramiona Percivala. Pozostałe wydarzenia wieczoru rozmywały się w kawalkadzie głosów, uśmiechów, toastów i tańcu.
Na dalsze słowa nie odpowiedziała, na nowo opierając głowę o męskie ramię. Ciepły oddech rozmył się na materiale koszuli, a usta rozciągnęły się w uśmiechu. Było coś niesamowicie ważnego w słowach, które wypowiedział, słowa, które usłyszeć powinna każda córka od swego ojca. A ona słyszała to od dawna, powtarzane jak zaklęcie, które rosło niby skrzydła w kobiecym ja.
Podniosła głowę na moment, wyrywając się z ciepłego zamyślenia - Mam coś dla ciebie tato - w ciemnych źrenicach błysnęło rozbawienie - ale dopiero, jak wrócimy do dworku - dodała pospiesznie, zaciskając drobne palce na męskiej dłoni, którą zdążył poznaczyć czas.
Dłoń bez zawahania przesunęła sie po boku zwierzęcia, które przestało być obarczane siodłem. Aetonanka podążyła dumne za towarzyszką, by znaleźć przy najbardziej soczystej trawie - Tak myślałam - skwitowała cicho, komentując wypowiedź także drgnieniem uśmiechu. Cieszyła się, że mimo wieku, nie zatracił jasnej, dziecięcej iskry, która nie raz ją zachwycała. I wbrew wielu opiniom, nie stanowiła o Adrienie jako całości. Ciepło, którym otaczał większość spotykanych mylona była ze słabością. A do tej było mu daleko. Ale nie musieli wiedzieć, pozostawiając w nieświadomości potencjalne zagrożenie. Tym bardziej w perspektywie cienia, które wiło się coraz gęściej nad Londyńskim niebem - Sam mówiłeś, że nie warto zbyt długo roztrząsać przeszłości - a jednak chyba każde z nich popełniało ten błąd - Jestem teraz tato - przypomniała mu cicho, ciepło, by zmierzyć się z jasną iskrą tańczącą w źrenicach - równo - z odległym smutkiem, który dzielili.
- Oczywiście, że nie - przyznała bez skrępowania. Najbardziej pamiętała pierwsze wejście na obsypana płatkami róż ścieżkę. I ojcowskie ramię, które pewnie podtrzymywało ją, eliminując do zera obawy, że upadnie. Nawet, gdy ciało drżało, a stopy zdawały się dziwnie miękkie, niezdolne do postawienia choćby kroku. Był z nią. Trwał u boku, jako ostoja, która przez tyle lat prowadziła ją do światła. A wtedy - wprost w ramiona Percivala. Pozostałe wydarzenia wieczoru rozmywały się w kawalkadzie głosów, uśmiechów, toastów i tańcu.
Na dalsze słowa nie odpowiedziała, na nowo opierając głowę o męskie ramię. Ciepły oddech rozmył się na materiale koszuli, a usta rozciągnęły się w uśmiechu. Było coś niesamowicie ważnego w słowach, które wypowiedział, słowa, które usłyszeć powinna każda córka od swego ojca. A ona słyszała to od dawna, powtarzane jak zaklęcie, które rosło niby skrzydła w kobiecym ja.
Podniosła głowę na moment, wyrywając się z ciepłego zamyślenia - Mam coś dla ciebie tato - w ciemnych źrenicach błysnęło rozbawienie - ale dopiero, jak wrócimy do dworku - dodała pospiesznie, zaciskając drobne palce na męskiej dłoni, którą zdążył poznaczyć czas.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
- O, to ci dopiero. No ale trudno, chyba nie będę się z sobą samym kłócił - przyznał nieco pół żartem, następnie rysy jego twarzy rozluźniły się uwydatniając powagę, a właściwie coś bardziej skomplikowanego, trudnego do opisania. Nie dało się zaprzeczyć, że tu był, patrzył na nią, w jej oczy wypowiadając na głos to co mu ciążyło. Mógł i chciał jej to powiedzieć, tych kilka słów, a wszystko w nadziei na otrzymanie zrozumienia na które ostatnimi czasy cierpiał deficyt. Niewielu go rozumiało, potrafiło przegryźć się przez skrupulatnie tkaną latami ułudę pociesznego, starzejącego się człowieka. Nie wiele osób istniało przed którymi ukazywał siebie. Po prostu nie mógł. Przez wzgląd na swoje nazwisko, stanowisko, zaufanie którym go obarczano, Zakon, jak również swoją misję - to ostatnie było najważniejsze. Był jednak człowiekiem, a nie maszyną. Cierpienie wynikające z wrażliwości dotykało również i jego. Ukojeniem była zaś Inara. Swoim słowem, nawet tym najtrywialniejszym, tą iskrą trafiała zawsze celnie do jego udręczonego ducha wyzwalając w nim siłę. Obdarowywała go zrozumieniem choć wale się przecież przed nią nie tłumaczył. Pozwalała odgrodzić się od tego całego koszmarnego świata. Przesunął stopę odsuwając się w takt nieistniejącej melodii do tyłu prowadząc córkę do piruetu. Pasma jej ciemnych włosów zawirowały, suknia uniosła się odsłaniając bose stopy tancerki. Ostatecznie zawsze i wszystko sprowadzało się wyłącznie do niej. Jakby mogło być inaczej...?
- Może w maju ucieklibyśmy gdzieś dalej, na trochę dłużej - nie noc, lecz może dzień? Zbliża się czas aukcji aetonanów we Francji. Zjedlibyśmy prawdziwą bagietkę - Kusił, nie wiedząc jeszcze jak okrutny miał okazać się maj, jak wszystko skomplikowane się stanie, jak nierealne w realizacji mogą się okazać się wszelakie plany. Słodka niewiedza.
- Ah, a więc jednak nadszedł ten słynny czas w którym to dzieci zaczynają rozpieszczać rodzicieli. Doskonale - choć początkowo udał posępnego tym objawem starzenia się, tak na koniec wyszczerzył się niczym arcyzłoczyńca i zaśmiał.
- Może w maju ucieklibyśmy gdzieś dalej, na trochę dłużej - nie noc, lecz może dzień? Zbliża się czas aukcji aetonanów we Francji. Zjedlibyśmy prawdziwą bagietkę - Kusił, nie wiedząc jeszcze jak okrutny miał okazać się maj, jak wszystko skomplikowane się stanie, jak nierealne w realizacji mogą się okazać się wszelakie plany. Słodka niewiedza.
- Ah, a więc jednak nadszedł ten słynny czas w którym to dzieci zaczynają rozpieszczać rodzicieli. Doskonale - choć początkowo udał posępnego tym objawem starzenia się, tak na koniec wyszczerzył się niczym arcyzłoczyńca i zaśmiał.
Adrien Carrow
Zawód : Ordynator oddziału Zakażeń Magicznych
Wiek : 46
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wznosić się i upadać jest rzeczą ludzką. Ważne jest by nie bać się na nowo rozkładać swych skrzydeł i sięgać wyżej.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Czasem ci się zdarza, tato.. - zaśmiała się cicho, ale umilkła, chowając twarz w adrienowym ramieniu. Zapach otulał ją ciepłem, bezpieczeństwem, które czuła zawsze, gdy był w pobliżu. Pierwszy jej obrońca, bohater i mentor w świecie wartości. Co stałoby się, gdyby trafiła pod inne skrzydła? Bardziej konserwatywne? Chłodne, pozbawione miłości, którą ją obdarował? Widziała przecież wersję rzeczywistości pięknych lalek zamkniętych w klatce. Nie chciała być takim uwięzionym ptakiem. Nie potrafiła też, prawdopodobnie otrzymując w spuściźnie wietrzny żywioł po...matce. Nie było jej z nią. I myśl ciążyła jej, wracając w tych ciemniejszych momentach. Ale światło odnajdywała zawsze. Nie potrafiła trwać w mroku Tęskniła za jasnością, jak za oddechem.
Ojciec nauczył ją walczyć z mrokiem na swój sposób. Nie potrzebowała do tego realnej siły, a przynajmniej ni tej, którą posługiwali się ci, posiadający "władzę". To, co uznawali za potęgę, pożerało od środka, ostatecznie wchłaniając w całości jestestwo. Ciemność niszczyła, łamała i pozostawiała pustym. Inara nie mogła pozwolić, by ci, których kochała, pochłonął mrok. Czy potrafiła jednak walczyć z niebezpieczeństwem, które tłoczyło się grozą nad Londynem?
Odrzuciła myśli, które na kila sekund oderwały ją od rzeczywistości. Potrzebowała wsłuchać się nie tylko w słowa Adriena, ale i własne. Była przecież tu i teraz. Nie walczyła z przeszłością, a przyszłość nadal mogła oferować więcej. Nawet pośród całkowitej ciemności.
W lekkim tańcu, krokach, w których melodia błąkała sie tylko w dwóch umysłach, nie potrzebowała żadnych układów. Pozwalała się prowadzić, wyczuwając gesty i zamiary. Jeden obrót, uśmiech i westchnienie, by na nowo wsłuchać się w słowa plecione przyszłością - Myślisz, że znalazłby się jakiś młody ogierek do hodowli? Pewnie dziadek, też się wybiera... ale tak, może uda nam się wyrwać dzień, a może nawet dwa, dla siebie - poddała się zachęcie i roztoczonej wizji Francja od zawsze miała kojarzyć jej się z wolnością i smakiem uczuć, których kiedyś - nigdy by u siebie nie podejrzewała.
- Nie wiem czy pamiętasz, ale jako dziecko też sprawiałam ci prezenty! To nic, że częściej składały się z nowych receptur na fantastyczne, chociaż nie działające eliksiry - pozwoliła, by usta rozciągnęły się wesoło - spodoba ci się - zamrugała, by nagłym zrywem pociągnąć ojca do żywszego tańca. Dopiero gdy oddech nie pozwalał na śmiech, usiedli na kocu. Noc była długa, a zbliżające się ciepło wiosny otulało ich spokojem. Przynajmniej przez chwilę. Maj miał zgotować im ciężka próbę.
- Czekał na ciebie już kilka dni - Inara kucnęła przy koszu, który teraz stał przy łóżko. Wrócili późno, ale nie na tyle, by uprzedzić Percivala i zakłócać mu sen. Jeszcze chwilę byli sami, a podarek, którym chciała obdarzyć ojca, wiercił się właśnie, budząc się ze snu. Szczeniak - Percy też miał tu swój udział - w końcu to on pomógł dotrzeć do odpowiedniego hodowcy - Jest Twój.
zt?
Ojciec nauczył ją walczyć z mrokiem na swój sposób. Nie potrzebowała do tego realnej siły, a przynajmniej ni tej, którą posługiwali się ci, posiadający "władzę". To, co uznawali za potęgę, pożerało od środka, ostatecznie wchłaniając w całości jestestwo. Ciemność niszczyła, łamała i pozostawiała pustym. Inara nie mogła pozwolić, by ci, których kochała, pochłonął mrok. Czy potrafiła jednak walczyć z niebezpieczeństwem, które tłoczyło się grozą nad Londynem?
Odrzuciła myśli, które na kila sekund oderwały ją od rzeczywistości. Potrzebowała wsłuchać się nie tylko w słowa Adriena, ale i własne. Była przecież tu i teraz. Nie walczyła z przeszłością, a przyszłość nadal mogła oferować więcej. Nawet pośród całkowitej ciemności.
W lekkim tańcu, krokach, w których melodia błąkała sie tylko w dwóch umysłach, nie potrzebowała żadnych układów. Pozwalała się prowadzić, wyczuwając gesty i zamiary. Jeden obrót, uśmiech i westchnienie, by na nowo wsłuchać się w słowa plecione przyszłością - Myślisz, że znalazłby się jakiś młody ogierek do hodowli? Pewnie dziadek, też się wybiera... ale tak, może uda nam się wyrwać dzień, a może nawet dwa, dla siebie - poddała się zachęcie i roztoczonej wizji Francja od zawsze miała kojarzyć jej się z wolnością i smakiem uczuć, których kiedyś - nigdy by u siebie nie podejrzewała.
- Nie wiem czy pamiętasz, ale jako dziecko też sprawiałam ci prezenty! To nic, że częściej składały się z nowych receptur na fantastyczne, chociaż nie działające eliksiry - pozwoliła, by usta rozciągnęły się wesoło - spodoba ci się - zamrugała, by nagłym zrywem pociągnąć ojca do żywszego tańca. Dopiero gdy oddech nie pozwalał na śmiech, usiedli na kocu. Noc była długa, a zbliżające się ciepło wiosny otulało ich spokojem. Przynajmniej przez chwilę. Maj miał zgotować im ciężka próbę.
...
- Czekał na ciebie już kilka dni - Inara kucnęła przy koszu, który teraz stał przy łóżko. Wrócili późno, ale nie na tyle, by uprzedzić Percivala i zakłócać mu sen. Jeszcze chwilę byli sami, a podarek, którym chciała obdarzyć ojca, wiercił się właśnie, budząc się ze snu. Szczeniak - Percy też miał tu swój udział - w końcu to on pomógł dotrzeć do odpowiedniego hodowcy - Jest Twój.
zt?
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Zaśmiał się.
- Nie mów, że nie chcesz zobaczyć licytującego się dziadka - Jego ojciec był bardzo poważnym człowiekiem. Nie dało się go brać na jakiejkolwiek płaszczyźnie z przymrużeniem oka, a już na pewno nie kiedy chodziło o aetonany, za które nie tylko gotów był oddać królestwo, lecz również swoją (i na pewno nie tylko) żonę. No dobrze, być może wyobrażenie to było wyolbrzymione, jednak Adriern nie mógł myśleć o rodzicielu w inny sposób wiedzą, jak zimny jak marmur, stonowany człowiek jego pokroju zmienia się tak diametralnie w chwili, gdy okazuje się, że jest zmuszony licytować upatrzonego przez siebie rumaka z nie daj boże Abbottem, któremu ten również wpadł w oko. W takich chwilach, adrien oczyma wyobraźni widział, jak ojciec porzucając wszelakie konwenanse byłby gotów szarpać rywala, gdyby tylko ten napomknął po złośliwości, że zamierza cenny okaz dać w zaprzęg. Ta aura co prawda płoszyła i wywoływała u innych licytujących gęsią skórkę, lecz uzdrowiciel musiał się powstrzymywać b nie wybuchnąć śmiechem. Znał w końcu swojego ojca i ten kontrast chociaż uwidaczniany przez nikłą mimikę był dla niego po prostu aż nazbyt absurdalny - Na pewno znalazł by się jakiś okaz godny uwagi. Ponoć po dekadzie rodzina de Béthune zamierza powrócić na aukcyjne wybiegi z tym co kryła za górami swych krain - to nawet dla niego brzmiało aż nader intrygująco choć przecież hodowlą tych skrzydlatych koni interesował się nieco mniej niż powinien jako Carrow.
Gdy wracali Adiren ekscytował się rzekomym prezentem od Inary. Myślał nad tym, czym tez go jego latorośl obdaruje.
- Oh... - mruknął widząc małego, psiego brzdąca, który ziewnął pokazując różowiutki język - Mogę...? - podpytał niemalże dziecinnie, a potem sięgnął po zwierzaka którego wziął na ręce. Gdy ten tylko się rozbudził, hapsnął go za brodę merdając swoim pojedynczym ogonkiem. Cóż, jeżeli miał chwile wolnego nad tym by dumać nad swoją samotnością, to właśnie w tym momencie te stały się przeszłością.
|zt
- Nie mów, że nie chcesz zobaczyć licytującego się dziadka - Jego ojciec był bardzo poważnym człowiekiem. Nie dało się go brać na jakiejkolwiek płaszczyźnie z przymrużeniem oka, a już na pewno nie kiedy chodziło o aetonany, za które nie tylko gotów był oddać królestwo, lecz również swoją (i na pewno nie tylko) żonę. No dobrze, być może wyobrażenie to było wyolbrzymione, jednak Adriern nie mógł myśleć o rodzicielu w inny sposób wiedzą, jak zimny jak marmur, stonowany człowiek jego pokroju zmienia się tak diametralnie w chwili, gdy okazuje się, że jest zmuszony licytować upatrzonego przez siebie rumaka z nie daj boże Abbottem, któremu ten również wpadł w oko. W takich chwilach, adrien oczyma wyobraźni widział, jak ojciec porzucając wszelakie konwenanse byłby gotów szarpać rywala, gdyby tylko ten napomknął po złośliwości, że zamierza cenny okaz dać w zaprzęg. Ta aura co prawda płoszyła i wywoływała u innych licytujących gęsią skórkę, lecz uzdrowiciel musiał się powstrzymywać b nie wybuchnąć śmiechem. Znał w końcu swojego ojca i ten kontrast chociaż uwidaczniany przez nikłą mimikę był dla niego po prostu aż nazbyt absurdalny - Na pewno znalazł by się jakiś okaz godny uwagi. Ponoć po dekadzie rodzina de Béthune zamierza powrócić na aukcyjne wybiegi z tym co kryła za górami swych krain - to nawet dla niego brzmiało aż nader intrygująco choć przecież hodowlą tych skrzydlatych koni interesował się nieco mniej niż powinien jako Carrow.
Gdy wracali Adiren ekscytował się rzekomym prezentem od Inary. Myślał nad tym, czym tez go jego latorośl obdaruje.
- Oh... - mruknął widząc małego, psiego brzdąca, który ziewnął pokazując różowiutki język - Mogę...? - podpytał niemalże dziecinnie, a potem sięgnął po zwierzaka którego wziął na ręce. Gdy ten tylko się rozbudził, hapsnął go za brodę merdając swoim pojedynczym ogonkiem. Cóż, jeżeli miał chwile wolnego nad tym by dumać nad swoją samotnością, to właśnie w tym momencie te stały się przeszłością.
|zt
Adrien Carrow
Zawód : Ordynator oddziału Zakażeń Magicznych
Wiek : 46
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wznosić się i upadać jest rzeczą ludzką. Ważne jest by nie bać się na nowo rozkładać swych skrzydeł i sięgać wyżej.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| stąd
Nie sądził, że był w stanie beztrosko się śmiać – nie wtedy, nie, gdy napięte nerwy z każdą mijającą minutą zdawały się pulsować pod jego skórą coraz mocniej – ale nie potrafił nie zawtórować wykwitającemu na ustach Elise uśmiechowi. Uwielbiał jej śmiech, zwłaszcza taki, jak ten – dźwięczny i prawdziwy, nieskażony uprzejmym fałszem, który tak często słychać było na salonach. Wiedział co prawda, że ona również potrafiła bez trudu w ułamku sekundy wcielić się w rolę, którą przyszło jej odgrywać w arystokratycznym teatrze pozorów, ale w tamtej chwili nie widział w niej utalentowanej aktorki; widział za to kuzynkę, prawie siostrę, krew z jego krwi, z którą łączyła go więź niemożliwa do zerwania – nawet jeżeli po dzisiejszym spotkaniu cały szlachecki świat okrzyknie inaczej. – Fortepian pewnie nie – odpowiedział, przekrzywiając z rozbawieniem głowę – ale tłumowi krytyków nie ufałbym aż do tego stopnia – dodał. Żartował, Elise grała nienagannie, obdarzona doskonałym słuchem i naturalnym talentem, który lata ćwiczeń tylko dodatkowo rozwinęły – chociaż w jego słowach było też ziarno prawdy; zawsze miał wrażenie, że dookoła nich obracali się ludzie, którzy tylko czekali na ich najmniejsze nawet potknięcie, gotowi bezlitośnie je wykorzystać. Do tej pory niemal paranoicznie się tego obawiał, uparcie zmuszając samego siebie do kontrolowania każdego fragmentu swojego życia – aż w końcu doszedł do punktu, w którym nie tylko miał rzucić się do przodu, nie martwiąc się nierównościami, ale bez zastanowienia skoczyć prosto w ziejącą przepaść.
Słysząc jej następne słowa, nie odpowiedział od razu, zamiast tego czekając cierpliwie, aż do niego dołączy; nie odzywał się też, kiedy przemierzali korytarze Ashfield Manor, wiedząc doskonale, że zdobione ściany dworku miały uszy – a chociaż nie miał zamiaru karmić Elise wszystkimi kłębiącymi się w jego umyśle myślami, to i tak preferował rozmowy prowadzone na otwartej przestrzeni, gdzie nie musiał przejmować się, że jego glos poniesie się echem, docierając tam, gdzie dotrzeć nie powinien. – Wolałbym, żeby nie była to kwestia wygranej i przegranej – odezwał się, przerywając chwilowe milczenie, kiedy przekroczyli już próg głównych drzwi, prowadzących do ogrodów. Wyciągnął ramię, oferując kuzynce oparcie i odruchowo zwalniając kroku; wiedział, że niewygodnie byłoby jej starać się dorównać mu tempem. Nigdzie im się zresztą nie spieszyło; do zaplanowanej podróży świstoklikiem wciąż pozostało im co najmniej kilka godzin. – Powinniśmy przynajmniej postarać się znaleźć wspólną płaszczyznę porozumienia. Wewnętrzna wojna osłabi obie strony i finalnie wszyscy na tym ucierpią – wyjaśnił, zdając sobie sprawę, że mówi o utopii; arystokratyczne rody minęły już punkt, w którym mogłyby jeszcze odrzucić poróżniające je nieporozumienia, i to dokonały tego już dawno temu. Chciał jednak wierzyć – pewnie naiwnie – że szczyt w Stonehenge nie skończy się przynajmniej rozlewem krwi. Zerknął w bok, na idącą obok niego Elise; nie nadawała się do udziału w intensywnych politycznych dysputach, i prawdę mówiąc on również wolałby, gdyby pozwolono jej pozostać w Nottinghamshire.
Nie wypowiedział jednak żadnej z tych myśli na głos, nie mając zamiaru podważać autorytetu jej ojca – a jego wuja. – Masz kogoś konkretnego na myśli? – zagaił z ciekawością, zastanawiając się, czy gdzieś za kulisami toczyły się już rozmowy w sprawie jej zamążpójścia, lub czy ona sama chowała w sercu nadzieje co do postaci przyszłego wybranka. Z jednej strony była jeszcze bardzo młoda, z drugiej – przyszło jej dorastać w czasie politycznych przepychanek, w których Nottowie mieli w zwyczaju wieść prym – a nic tak dobitnie nie pieczętowało umów między rodami, jak udane małżeństwa.
Gdy znaleźli się wśród zadbanych, porastających rodowe tereny ogrodów, skierował ich subtelnie w kierunku wschodnim, wchodząc na ścieżkę prowadzącą do nieco mniej reprezentatywnej części, kończącej się połacią rzadko rosnących drzew. – Nie jest ci zbyt chłodno? – zapytał, gdy owiało ich jesienne już, październikowe powietrze; wilgotne, nieco niespokojne – miał wrażenie, że zanosiło się na deszcz.
Nie sądził, że był w stanie beztrosko się śmiać – nie wtedy, nie, gdy napięte nerwy z każdą mijającą minutą zdawały się pulsować pod jego skórą coraz mocniej – ale nie potrafił nie zawtórować wykwitającemu na ustach Elise uśmiechowi. Uwielbiał jej śmiech, zwłaszcza taki, jak ten – dźwięczny i prawdziwy, nieskażony uprzejmym fałszem, który tak często słychać było na salonach. Wiedział co prawda, że ona również potrafiła bez trudu w ułamku sekundy wcielić się w rolę, którą przyszło jej odgrywać w arystokratycznym teatrze pozorów, ale w tamtej chwili nie widział w niej utalentowanej aktorki; widział za to kuzynkę, prawie siostrę, krew z jego krwi, z którą łączyła go więź niemożliwa do zerwania – nawet jeżeli po dzisiejszym spotkaniu cały szlachecki świat okrzyknie inaczej. – Fortepian pewnie nie – odpowiedział, przekrzywiając z rozbawieniem głowę – ale tłumowi krytyków nie ufałbym aż do tego stopnia – dodał. Żartował, Elise grała nienagannie, obdarzona doskonałym słuchem i naturalnym talentem, który lata ćwiczeń tylko dodatkowo rozwinęły – chociaż w jego słowach było też ziarno prawdy; zawsze miał wrażenie, że dookoła nich obracali się ludzie, którzy tylko czekali na ich najmniejsze nawet potknięcie, gotowi bezlitośnie je wykorzystać. Do tej pory niemal paranoicznie się tego obawiał, uparcie zmuszając samego siebie do kontrolowania każdego fragmentu swojego życia – aż w końcu doszedł do punktu, w którym nie tylko miał rzucić się do przodu, nie martwiąc się nierównościami, ale bez zastanowienia skoczyć prosto w ziejącą przepaść.
Słysząc jej następne słowa, nie odpowiedział od razu, zamiast tego czekając cierpliwie, aż do niego dołączy; nie odzywał się też, kiedy przemierzali korytarze Ashfield Manor, wiedząc doskonale, że zdobione ściany dworku miały uszy – a chociaż nie miał zamiaru karmić Elise wszystkimi kłębiącymi się w jego umyśle myślami, to i tak preferował rozmowy prowadzone na otwartej przestrzeni, gdzie nie musiał przejmować się, że jego glos poniesie się echem, docierając tam, gdzie dotrzeć nie powinien. – Wolałbym, żeby nie była to kwestia wygranej i przegranej – odezwał się, przerywając chwilowe milczenie, kiedy przekroczyli już próg głównych drzwi, prowadzących do ogrodów. Wyciągnął ramię, oferując kuzynce oparcie i odruchowo zwalniając kroku; wiedział, że niewygodnie byłoby jej starać się dorównać mu tempem. Nigdzie im się zresztą nie spieszyło; do zaplanowanej podróży świstoklikiem wciąż pozostało im co najmniej kilka godzin. – Powinniśmy przynajmniej postarać się znaleźć wspólną płaszczyznę porozumienia. Wewnętrzna wojna osłabi obie strony i finalnie wszyscy na tym ucierpią – wyjaśnił, zdając sobie sprawę, że mówi o utopii; arystokratyczne rody minęły już punkt, w którym mogłyby jeszcze odrzucić poróżniające je nieporozumienia, i to dokonały tego już dawno temu. Chciał jednak wierzyć – pewnie naiwnie – że szczyt w Stonehenge nie skończy się przynajmniej rozlewem krwi. Zerknął w bok, na idącą obok niego Elise; nie nadawała się do udziału w intensywnych politycznych dysputach, i prawdę mówiąc on również wolałby, gdyby pozwolono jej pozostać w Nottinghamshire.
Nie wypowiedział jednak żadnej z tych myśli na głos, nie mając zamiaru podważać autorytetu jej ojca – a jego wuja. – Masz kogoś konkretnego na myśli? – zagaił z ciekawością, zastanawiając się, czy gdzieś za kulisami toczyły się już rozmowy w sprawie jej zamążpójścia, lub czy ona sama chowała w sercu nadzieje co do postaci przyszłego wybranka. Z jednej strony była jeszcze bardzo młoda, z drugiej – przyszło jej dorastać w czasie politycznych przepychanek, w których Nottowie mieli w zwyczaju wieść prym – a nic tak dobitnie nie pieczętowało umów między rodami, jak udane małżeństwa.
Gdy znaleźli się wśród zadbanych, porastających rodowe tereny ogrodów, skierował ich subtelnie w kierunku wschodnim, wchodząc na ścieżkę prowadzącą do nieco mniej reprezentatywnej części, kończącej się połacią rzadko rosnących drzew. – Nie jest ci zbyt chłodno? – zapytał, gdy owiało ich jesienne już, październikowe powietrze; wilgotne, nieco niespokojne – miał wrażenie, że zanosiło się na deszcz.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Strona 1 z 2 • 1, 2
Okolice dworku
Szybka odpowiedź