Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Norfolk
Plaża
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Plaża
Plaża wypoczynkowa nad brzegiem morza w Cliodnie słynie z niezwykle miękkiego i czystego piasku, codziennie nocą przemierza jej hektary kilkunastu czarodziejów, którzy dbają, by taką właśnie pozostała. Woda jest przejrzysta, kryształowa; żyje w niej wiele urokliwych magicznych stworzeń, w tym rzadki gatunek rybek świecących nocą różnymi kolorami jak świetliki.
Czarodzieje rozkładają się na kocach i leżakach, inni po prostu na piasku, damy chronią się przed słońcem eleganckimi, płóciennymi parasolami. Czarodzieje mogą bez przeszkód przebywać na plaży z dziećmi, które nie kontrolują swoich mocy, bowiem miasteczko Cliodna jest silnie chronione przed mugolami.
Czarodzieje rozkładają się na kocach i leżakach, inni po prostu na piasku, damy chronią się przed słońcem eleganckimi, płóciennymi parasolami. Czarodzieje mogą bez przeszkód przebywać na plaży z dziećmi, które nie kontrolują swoich mocy, bowiem miasteczko Cliodna jest silnie chronione przed mugolami.
Gdyby miała w tym momencie specyfiki, które mogłyby mu zaszkodzić – z rozkoszą wykorzystałaby je do zemsty. Zemsty, która najlepiej mogła posmakować rozłożona w czasie, a nie podczas buntowniczej dyskusji owianej stekiem okrutnych frazesów. Musiała więc czekać, przymierzać się do ponownego ataku, by ostatecznie… Cóż, to on miał paść ofiarą – nie ona. Była na to zbyt dumna, zbyt arogancka i zbyt pewna siebie, bo choć dla niej czarna magia kojarzyła się z dwuznacznością dzierżonej władzy, nie była doskonałym narzędziem w przyjmowaniu strategii pełnej gorliwego odwetu.
Lord Travers swym występkiem zaburzał poukładane plany, ściśle związane z codziennością młodego dziewczęcia. Dewastacja tychże postanowień wiązała się także z utratą szansy na kolejne zlecenia. Układała więc powoli w głowie nowe scenariusze działań, jakich zamierzała się podjąć, dlatego powrót do domu stawał się niemal obsesją. Haverlock mógł tego nie pojmować, wszak jego niespokojny duch żył wodami – nie lądem, przez co Lisbeth obecnie zamiast cieszyć się ułudą wolności, trwała w przeświadczeniu o własnej porażce, która drżała pod naporem nawarstwiających się emocji, które od siebie odpychała skrupulatnie.
- Zaraz wylądujesz za burtą – stwierdziła, a słodki uśmiech rozciągnął zaróżowione wargi. Była w tym rozczulająca, jakże słodka i niewinna. Postronny mógłby nawet stwierdzić, że jest to dyskusja prowadzona przez dwójkę przyjaciół lub damę z wysokiego rodu, która cieszy się z obecności na statku, na którym nigdy nie zdołała się znaleźć. Prawda była jednak zgoła inna, bo pomimo iż serce panienki Borgin dudniło w więzieniu żebrowym w niewysłowionej ekscytacji, tak ona sama pozostawała niewzruszona. Nie ufała mężczyznom, a tym bardziej ich dziwnym zachciankom, których nie dało się wyjaśnić w logiczny sposób.
- Żartujesz sobie, prawda? Odciągasz mnie od obowiązków i sądzisz, że ja to tak zostawię? O, nie, mój drogi… Tym razem, to ja ci tego nie podaruję i obiecuję, że jeszcze na kolanach będzie błagał o wybaczenie – zapominała o konwenansach, lecz przecież Hav nie był typowym szlachcicem. Przypominał jej coś nieodgadnionego, skąpanego w efemerycznych kłamstwach. Chełpiła się jego towarzystwem, a zarazem odczuwała cudaczny, niewysłowiony lęk. Lęk przed nieznanym, nad którym nie potrafiła panować; uwielbiał bowiem kontrolę, którą odbierał za każdym razem, gdy niespodziewanie przedzierał się przez kolejne ścieżki jej życia. W meandrach żył buzowała krew, a narastająca frustracja zaczynała być przysłaniana przez niemoc, która ogarnęła ją w chwili, gdy horyzont miasta stawał się w młodzieńczym umyśle coraz bardziej odległy.
- Och, lordzie, skoro planowałeś ze mną tak niebywałą randkę, należało wysłać list z dogodnym terminem, do którego mogłabym się dopasować – zaczęła swoją tyradę, a z każdym słowem robiła krok w jego stronę. Wydawała się być władcza, dominująca, a zarazem poddana męskim decyzjom, z którymi nie musiała się zgadzać. Nie była wszakże potulną lady, tylko czarownicą o niższym statusie krwi. - Założyłabym piękną suknię, biżuterię i nie okazałabym się taką niewychowaną dzikuską z Nokturnu – zakpiła, po czym ruszyła przed siebie. Potrzebowała chwili, by złapać oddech, uspokoić się i ukoić rozkołatane nerwami serce. Żałowała wszak, że ich znajomość przepełniona była nieoczywistymi zwrotami akcji, dla których – warto było żyć, o ile nie było się nią, Lisbeth Borgin, dziewczyną skrytą w mroku parszywej ulicy i wyzbytej z arystokratycznych tytułów.
- Czym sobie zasłużyłam na takie uznanie? – zapytała, nie kryjąc ciekawości. Co jak co, ale była kobietą – one lubiły dociekać, drążyć. W tej materii, córka Gustava nie różniła się niczym od swoich równolatek i tych bardziej starszych. Przyglądała się twarzy Haverlocka, próbując odnaleźć odpowiedzi na jeszcze nie zadane pytania, ale im dłużej to trwało, tym bardziej wątpiła, że chce je odszukać.
Lord Travers swym występkiem zaburzał poukładane plany, ściśle związane z codziennością młodego dziewczęcia. Dewastacja tychże postanowień wiązała się także z utratą szansy na kolejne zlecenia. Układała więc powoli w głowie nowe scenariusze działań, jakich zamierzała się podjąć, dlatego powrót do domu stawał się niemal obsesją. Haverlock mógł tego nie pojmować, wszak jego niespokojny duch żył wodami – nie lądem, przez co Lisbeth obecnie zamiast cieszyć się ułudą wolności, trwała w przeświadczeniu o własnej porażce, która drżała pod naporem nawarstwiających się emocji, które od siebie odpychała skrupulatnie.
- Zaraz wylądujesz za burtą – stwierdziła, a słodki uśmiech rozciągnął zaróżowione wargi. Była w tym rozczulająca, jakże słodka i niewinna. Postronny mógłby nawet stwierdzić, że jest to dyskusja prowadzona przez dwójkę przyjaciół lub damę z wysokiego rodu, która cieszy się z obecności na statku, na którym nigdy nie zdołała się znaleźć. Prawda była jednak zgoła inna, bo pomimo iż serce panienki Borgin dudniło w więzieniu żebrowym w niewysłowionej ekscytacji, tak ona sama pozostawała niewzruszona. Nie ufała mężczyznom, a tym bardziej ich dziwnym zachciankom, których nie dało się wyjaśnić w logiczny sposób.
- Żartujesz sobie, prawda? Odciągasz mnie od obowiązków i sądzisz, że ja to tak zostawię? O, nie, mój drogi… Tym razem, to ja ci tego nie podaruję i obiecuję, że jeszcze na kolanach będzie błagał o wybaczenie – zapominała o konwenansach, lecz przecież Hav nie był typowym szlachcicem. Przypominał jej coś nieodgadnionego, skąpanego w efemerycznych kłamstwach. Chełpiła się jego towarzystwem, a zarazem odczuwała cudaczny, niewysłowiony lęk. Lęk przed nieznanym, nad którym nie potrafiła panować; uwielbiał bowiem kontrolę, którą odbierał za każdym razem, gdy niespodziewanie przedzierał się przez kolejne ścieżki jej życia. W meandrach żył buzowała krew, a narastająca frustracja zaczynała być przysłaniana przez niemoc, która ogarnęła ją w chwili, gdy horyzont miasta stawał się w młodzieńczym umyśle coraz bardziej odległy.
- Och, lordzie, skoro planowałeś ze mną tak niebywałą randkę, należało wysłać list z dogodnym terminem, do którego mogłabym się dopasować – zaczęła swoją tyradę, a z każdym słowem robiła krok w jego stronę. Wydawała się być władcza, dominująca, a zarazem poddana męskim decyzjom, z którymi nie musiała się zgadzać. Nie była wszakże potulną lady, tylko czarownicą o niższym statusie krwi. - Założyłabym piękną suknię, biżuterię i nie okazałabym się taką niewychowaną dzikuską z Nokturnu – zakpiła, po czym ruszyła przed siebie. Potrzebowała chwili, by złapać oddech, uspokoić się i ukoić rozkołatane nerwami serce. Żałowała wszak, że ich znajomość przepełniona była nieoczywistymi zwrotami akcji, dla których – warto było żyć, o ile nie było się nią, Lisbeth Borgin, dziewczyną skrytą w mroku parszywej ulicy i wyzbytej z arystokratycznych tytułów.
- Czym sobie zasłużyłam na takie uznanie? – zapytała, nie kryjąc ciekawości. Co jak co, ale była kobietą – one lubiły dociekać, drążyć. W tej materii, córka Gustava nie różniła się niczym od swoich równolatek i tych bardziej starszych. Przyglądała się twarzy Haverlocka, próbując odnaleźć odpowiedzi na jeszcze nie zadane pytania, ale im dłużej to trwało, tym bardziej wątpiła, że chce je odszukać.
Panna Borgin winna wpierw zastanowić się czy zemsta na kimś, z pozycją jaką posiadał lord Travers była posunięciem mądrym. Haverlock był jednym z tych, którzy mieli wiele do powiedzenia w dziedzinach, których inni mogliby się nie spodziewać, nic jednak dziwnego, gdy jego ród był numerem jeden w kwestii czarodziejskiego handlu morskiego, z kontaktami wokół całego globu. Taki ktoś, jak on mógł wiele, zapewne wiele więcej, niż dziewczyna mogła sobie wyobrazić.
Ach, uwielbiał charakterne kobiety! Te, w przeciwieństwie do mdłych szlachcianek nie nudziły mu się tak szybko, nawet jeśli i w tych przypadkach poważnie wątpił w większą inteligencję tych pięknych stworzonek, nawet jeśli znał kilka wyjątków, które w piękny, niemal finezyjny sposób potwierdzały jego wieloletnią regułę, zaszczepioną przez... W zasadzie, już chyba nie pamiętał, kto zasiał w nim te przekonania.
Mężczyzna pokręcił głową w geście rozbawienia, słysząc groźbę jaką pokierowała w jego kierunku. Nie zamierzał wyprowadzać jej z błędu, wszak to on był kapitanem tego statku i to on - nie ona, decydował o tym, kto wyląduje za burtę, o ile w ogóle przyjdzie komukolwiek opuszczać statek w taki sposób. Kolejne jednak słowa, jakie padły z ust dziewczyny sprawiły że intensywnie niebieskie tęczówki szlachcica pociemniały. Z dziwnym, niepasującym do niego, wystudiowanym spokojem podszedł do dziewczyny by z nieodgadnionym wyrazem twarzy ująć jej podbródek. Nie był to jednak mocny gest, wszak nie chciał zrobić jej krzywdy, jedynie zmusić, by spojrzenie orzechowych oczu zjednało się z jego spojrzeniem. Ach, jak wiele jeszcze musiała się nauczyć ta mała gołąbeczka, jeśli nie chciała zniknąć w okrutnym, męskim świecie.
- Pamiętaj z kim rozmawiasz, moja droga. - Szorstki kciuk delikatnie przejechał po delikatnej, gładkiej skórze wzdłuż kości jej żuchwy. Niezależnie od tego, jak układała się ich relacja, słodka Lisbeth nie powinna zapominać, że miała do czynienia z ekscentrycznym lordem wpływowego rodu. Słowa, jakie padły z jego ust były dziwną mieszaniną przypomnienia, swego rodzaju groźby oraz dziwnej obietnicy, której zapewne jeszcze on sam nie potrafił jeszcze zrozumieć.
Haverlock Travers zabrał dłoń z twarzy dziewczęcia, asekuracyjnie robiąc pół kroku w tył. Tak, na wszelki wypadek, gdyby dziewczynie wpadł do głowy jakiś głupi pomysł.
- Panno Borgin, nie sądziłem, że ma panna tak krótką pamięć. - Zaczął z psotnym uśmiechem na ustach, zakładając ręce na szerokiej piersi. - Wysłałem list z dogodnym terminem, w którym zawarta była dokładna data oraz godzina naszego spotkania. Moje pojawienie się nie było więc niezapowiedziane, gdyż dziś właśnie mamy ten dzień. - Uśmiechnął się szerzej wiedząc, że przecież nie mogła mu teraz wypomnieć braku jakiegokolwiek taktu, nawet jeśli takim się właśnie odznaczał. Nie zastanawiał się wiele, czas który winien poświęcić na rozmyślania przeznaczając na to, w czym był najlepszy - działanie. - Jeśli jednak obiecasz, że następnym razem mi nie odmówisz, ja mogę obiecać, że dostosuję się z terminem do Twojego planu dnia. - Dodał, uznając to za wspaniałomyślną propozycję.
Haverlock ostrożnie podszedł do dziewczyny, by subtelnie objąć ją ramieniem.
- Nie tutaj, moja droga, nie tutaj. - Powiedział przyciszonym głosem, wprost do jej ucha. Lepiej, gdy pewne rzeczy nie docierały do uszu niepowołanych osób. Nie czekając na jej odpowiedź ruszył w kierunku jego kajuty, pomagając pannie Borgin zejść po trzech, wilgotnych schodkach by zamknąć za nią dokładnie drzwi. Oczom dziewczęcia ukazało się przestronne, bogato zdobione pomieszczenie pełne wytwornych, cholernie drogich mebli oraz dekoracji w stylu marynistycznym. Kanapy, biurko pełne map, a w samym centrum stolik, zastawiony najróżniejszymi przysmakami.
- Wolisz wino czy herbatę? - Spytał grzecznie, prowadząc dziewczynę do stołu, by odsunąć przed nią krzesło.
Ach, uwielbiał charakterne kobiety! Te, w przeciwieństwie do mdłych szlachcianek nie nudziły mu się tak szybko, nawet jeśli i w tych przypadkach poważnie wątpił w większą inteligencję tych pięknych stworzonek, nawet jeśli znał kilka wyjątków, które w piękny, niemal finezyjny sposób potwierdzały jego wieloletnią regułę, zaszczepioną przez... W zasadzie, już chyba nie pamiętał, kto zasiał w nim te przekonania.
Mężczyzna pokręcił głową w geście rozbawienia, słysząc groźbę jaką pokierowała w jego kierunku. Nie zamierzał wyprowadzać jej z błędu, wszak to on był kapitanem tego statku i to on - nie ona, decydował o tym, kto wyląduje za burtę, o ile w ogóle przyjdzie komukolwiek opuszczać statek w taki sposób. Kolejne jednak słowa, jakie padły z ust dziewczyny sprawiły że intensywnie niebieskie tęczówki szlachcica pociemniały. Z dziwnym, niepasującym do niego, wystudiowanym spokojem podszedł do dziewczyny by z nieodgadnionym wyrazem twarzy ująć jej podbródek. Nie był to jednak mocny gest, wszak nie chciał zrobić jej krzywdy, jedynie zmusić, by spojrzenie orzechowych oczu zjednało się z jego spojrzeniem. Ach, jak wiele jeszcze musiała się nauczyć ta mała gołąbeczka, jeśli nie chciała zniknąć w okrutnym, męskim świecie.
- Pamiętaj z kim rozmawiasz, moja droga. - Szorstki kciuk delikatnie przejechał po delikatnej, gładkiej skórze wzdłuż kości jej żuchwy. Niezależnie od tego, jak układała się ich relacja, słodka Lisbeth nie powinna zapominać, że miała do czynienia z ekscentrycznym lordem wpływowego rodu. Słowa, jakie padły z jego ust były dziwną mieszaniną przypomnienia, swego rodzaju groźby oraz dziwnej obietnicy, której zapewne jeszcze on sam nie potrafił jeszcze zrozumieć.
Haverlock Travers zabrał dłoń z twarzy dziewczęcia, asekuracyjnie robiąc pół kroku w tył. Tak, na wszelki wypadek, gdyby dziewczynie wpadł do głowy jakiś głupi pomysł.
- Panno Borgin, nie sądziłem, że ma panna tak krótką pamięć. - Zaczął z psotnym uśmiechem na ustach, zakładając ręce na szerokiej piersi. - Wysłałem list z dogodnym terminem, w którym zawarta była dokładna data oraz godzina naszego spotkania. Moje pojawienie się nie było więc niezapowiedziane, gdyż dziś właśnie mamy ten dzień. - Uśmiechnął się szerzej wiedząc, że przecież nie mogła mu teraz wypomnieć braku jakiegokolwiek taktu, nawet jeśli takim się właśnie odznaczał. Nie zastanawiał się wiele, czas który winien poświęcić na rozmyślania przeznaczając na to, w czym był najlepszy - działanie. - Jeśli jednak obiecasz, że następnym razem mi nie odmówisz, ja mogę obiecać, że dostosuję się z terminem do Twojego planu dnia. - Dodał, uznając to za wspaniałomyślną propozycję.
Haverlock ostrożnie podszedł do dziewczyny, by subtelnie objąć ją ramieniem.
- Nie tutaj, moja droga, nie tutaj. - Powiedział przyciszonym głosem, wprost do jej ucha. Lepiej, gdy pewne rzeczy nie docierały do uszu niepowołanych osób. Nie czekając na jej odpowiedź ruszył w kierunku jego kajuty, pomagając pannie Borgin zejść po trzech, wilgotnych schodkach by zamknąć za nią dokładnie drzwi. Oczom dziewczęcia ukazało się przestronne, bogato zdobione pomieszczenie pełne wytwornych, cholernie drogich mebli oraz dekoracji w stylu marynistycznym. Kanapy, biurko pełne map, a w samym centrum stolik, zastawiony najróżniejszymi przysmakami.
- Wolisz wino czy herbatę? - Spytał grzecznie, prowadząc dziewczynę do stołu, by odsunąć przed nią krzesło.
I have sea foam in my veins
I understand the language of waves
I understand the language of waves
Haverlock Travers
Zawód : Król portu w Cromer i siedmiu mórz
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Nie da się bowiem konkurować z morzem o serce mężczyzny. Morze jest dla niego matką i kochanką, a kiedy nadejdzie czas, obmyje jego zwłoki i ukryje wśród koralu, kości i pereł.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Nie była jednoznaczna w całej swej postawie. Przypominała ulotność, która niewątpliwie mąci pozór spokoju, aż wreszcie staje się nieodłączną, uzależniająca. Czy nie takie były ich spotkania? Lubiła towarzystwo Traversa, który hipnotyzował ją swoją siłą i władczością, a zarazem nie zmuszał do uległości. Była przekorna, niepoukładana – daleko od doskonałych szlachcianek, którymi się otaczał. Nie można jednak było odmówić panience Borgin klasy, którą niewątpliwie posiadała, bo tę odziedziczyła po matce, podobnie jak talent do malarstwa i słabość do ekstrawaganckiego życia.
Nagły dotyk sprawił jednak, że zastygła w miejscu, patrząc na niego. Jasne tęczówki sunęły po krzywiznach męskiego oblicza, a dłoń nieświadomie osiadła na torsie Haverlocka. Serce uderzało donośnie, a myśli pędziły, zderzając się raz po raz w ścianach czaszki. Nawarstwiające emocje otępiły na moment Lisbeth, jakby nie była przygotowana na męską bliskość, której dopuścił się w sposób nagły.
- Z moim ulubionym lordem – odparła bez zastanowienia, starając się okiełznać roztargnienie, które obecnie przejmowało nad nią pełnię kontroli. Wiedziała, z czym wiążę się niespodziewany aspekt splecionych dłoni, sylwetek czy nawet subtelnych muśnięć. Wizje nadchodziły nagle, a towarzyszący temu ból był zbyt intensywny, by móc go zaakceptować w jakiejkolwiek formie.
Przekorność wybrzmiała więc w głosie ciemnowłosej, byle odepchnąć od siebie przekleństwo jakim było posiadanie trzeciego oka. Nie mogła wszakże dopuścić do tego, by w jego obecności dostrzegać przyszłe aspekty codzienności.
To było złe. Nieodpowiednie.
Nie mogło mieć teraz miejsca.
- Możliwe, ale… Nie przypominam sobie takiego listu, a mimo twojego pokrętnego charakteru i usposobienia – lubię twoje towarzystwo, więc nie widzę przeciwskazań, by spędzać z tobą czas… – wyjaśniła pospiesznie, doszukując się w pamięci pergaminu, na którym informował ją o tym spotkaniu. Nie była jednak w stanie nawet zacytować listu czy powtórzyć daty, w której sowa osiadła na jej parapecie. Zapewne – miał rację, ale nie chciała obecnie z nim walczyć, dlatego też z uległością poszła zgodnie z wyznaczonym kierunkiem, by to tam skupić się całkowicie na swym rozmówcy, którego przepełniania nieokreślona enigma, jaką chciała posiąść.
- Nie odmówię, ale najpierw ustalmy zasady… – zażądała, gdy wreszcie mogła przyglądać się najdroższym materiałom, które okalały kajutę Traversa. Uniosła nawet wymownie brew, jak gdyby nie robiło to na niej większego wrażenia, bo choć wychowywała się z dala od bogactw, znała ich smak. Brat dostarczał jej zbyt wiele drogocennej biżuterii, którą zachowywała lub wykorzystywała jako podkładka pod klątwy.
- Nie jestem jedną z wielu kobiet, którymi się otaczasz, więc – p r o s z ę – nie przekraczaj granic cielesności – powiedziała, patrząc mu z dozą wyzwania w spojrzeniu. Nie musiał rozumieć, bo choć nie znała przyjemności płynącej z intymności, to nie zamierzała dopuszczać do siebie kogokolwiek. Obietnice i postanowienia można łamać, ale Borgin była zbyt stanowcza w kreacji świata, jaki utworzyła w swej podświadomości.
- Poproszę wino – stwierdziła, siadając na krześle i analizując nieustannie przepych i splendor czterech ścian. Bogactwo odbijało się niemalże od fasady pomieszczenia, co uciskało dziwnym uczuciem na żołądek młodej czarownicy. Złoto nie miało żadnej wartości, wszak w każdej chwili można było je stracić, więc – po co się przywiązywać?
- Ty co zamierzasz pić? Nie wiem, czy należy przesadzić czy zachować zdrowy rozsądek w trakcie opróżniania kieliszka – zakpiła, bo wciąż nie poznała planów Haverlocka, dla których ją tutaj ściągnął.
Nagły dotyk sprawił jednak, że zastygła w miejscu, patrząc na niego. Jasne tęczówki sunęły po krzywiznach męskiego oblicza, a dłoń nieświadomie osiadła na torsie Haverlocka. Serce uderzało donośnie, a myśli pędziły, zderzając się raz po raz w ścianach czaszki. Nawarstwiające emocje otępiły na moment Lisbeth, jakby nie była przygotowana na męską bliskość, której dopuścił się w sposób nagły.
- Z moim ulubionym lordem – odparła bez zastanowienia, starając się okiełznać roztargnienie, które obecnie przejmowało nad nią pełnię kontroli. Wiedziała, z czym wiążę się niespodziewany aspekt splecionych dłoni, sylwetek czy nawet subtelnych muśnięć. Wizje nadchodziły nagle, a towarzyszący temu ból był zbyt intensywny, by móc go zaakceptować w jakiejkolwiek formie.
Przekorność wybrzmiała więc w głosie ciemnowłosej, byle odepchnąć od siebie przekleństwo jakim było posiadanie trzeciego oka. Nie mogła wszakże dopuścić do tego, by w jego obecności dostrzegać przyszłe aspekty codzienności.
To było złe. Nieodpowiednie.
Nie mogło mieć teraz miejsca.
- Możliwe, ale… Nie przypominam sobie takiego listu, a mimo twojego pokrętnego charakteru i usposobienia – lubię twoje towarzystwo, więc nie widzę przeciwskazań, by spędzać z tobą czas… – wyjaśniła pospiesznie, doszukując się w pamięci pergaminu, na którym informował ją o tym spotkaniu. Nie była jednak w stanie nawet zacytować listu czy powtórzyć daty, w której sowa osiadła na jej parapecie. Zapewne – miał rację, ale nie chciała obecnie z nim walczyć, dlatego też z uległością poszła zgodnie z wyznaczonym kierunkiem, by to tam skupić się całkowicie na swym rozmówcy, którego przepełniania nieokreślona enigma, jaką chciała posiąść.
- Nie odmówię, ale najpierw ustalmy zasady… – zażądała, gdy wreszcie mogła przyglądać się najdroższym materiałom, które okalały kajutę Traversa. Uniosła nawet wymownie brew, jak gdyby nie robiło to na niej większego wrażenia, bo choć wychowywała się z dala od bogactw, znała ich smak. Brat dostarczał jej zbyt wiele drogocennej biżuterii, którą zachowywała lub wykorzystywała jako podkładka pod klątwy.
- Nie jestem jedną z wielu kobiet, którymi się otaczasz, więc – p r o s z ę – nie przekraczaj granic cielesności – powiedziała, patrząc mu z dozą wyzwania w spojrzeniu. Nie musiał rozumieć, bo choć nie znała przyjemności płynącej z intymności, to nie zamierzała dopuszczać do siebie kogokolwiek. Obietnice i postanowienia można łamać, ale Borgin była zbyt stanowcza w kreacji świata, jaki utworzyła w swej podświadomości.
- Poproszę wino – stwierdziła, siadając na krześle i analizując nieustannie przepych i splendor czterech ścian. Bogactwo odbijało się niemalże od fasady pomieszczenia, co uciskało dziwnym uczuciem na żołądek młodej czarownicy. Złoto nie miało żadnej wartości, wszak w każdej chwili można było je stracić, więc – po co się przywiązywać?
- Ty co zamierzasz pić? Nie wiem, czy należy przesadzić czy zachować zdrowy rozsądek w trakcie opróżniania kieliszka – zakpiła, bo wciąż nie poznała planów Haverlocka, dla których ją tutaj ściągnął.
Mężczyzna uniósł nieznacznie brew, gdy delikatna dłoń dziewczęcia spoczęła na jego piersi. W przeciwieństwie do niej, nie przeszkadzał mu dotyk drugiej osoby, zwłaszcza tak uroczych, słodkich kobietek jak panna Borgin. Ach, czyżby taki był na nią sposób? Nie wiedział o jej przekleństwie, nie miał również pojęcia o tym, że dziewczyna nie miała najmniejszego doświadczenia w relacjach damsko - męskich.
Niebieskie ślepia nie odrywały się od buzi dziewczyny, gdy niewiele myśląc nachylił się nad nią, zmniejszając między nimi dystans. Delikatnie, spokojnie jakby nie chciał jej spłoszyć a czas na chwilę się rozciągnął. Zatrzymał się dopiero, gdy ich twarze dzieliło ledwie pół centymetra, a wydychane powietrze mogło się mieszać. Uśmiech pojawił się na lordowskiej twarzy, gdy przez jedną, krótką chwilę nie odrywał spojrzenia od orzechowych oczu.
- Uznam to za komplement. - Z tymi słowami odsunął się, pozwalając tamtej chwili przeminąć, z czystym zadowoleniem wypisanym na ustach. Ach, uwielbiał takie gry! Pełne napięcia, niedomówień oraz zwykłych, prostych gestów potrafiących przyspieszyć krew pędzącą w żyłach. Kolejne słowa, dotyczące jego listu skwitował jedynie uśmiechem, tak samo jak fakt, iż nie miała przeciwwskazań do spędzania z nim czasu. A od tego jedynie kilka kroków od tego, co najbardziej go interesowało i co, być może, uda mu się osiągnąć.
Zainteresowanie odbiło się w jego oczach, gdy dziewczyna wspominała o jakichś zasadach. Ach, nie przepadał za nimi, zawsze mając problem z wpasowaniem się w normy a wszelkie zakazy, działały na niego niczym płachta na byka. Gdy powiedziała, o co chodzi… Ręce aż świerzbiły go by ułożyć je na jej delikatnym ciele, byleby postawić się dziwnej zasadzie.
- Nie lubisz, jak się Cię dotyka, moja droga? Czy to może wymóg Twoich bliskich? - Zapytał, unosząc z zaciekawieniem brew. Panna Borgin odstawała od schematu młodych, zapewne samotnych (dziewczę to zdawało mu się być trzymane pod kloszem, stąd te wnioski) kobietek. Te zwykle aż prosiły się o odrobinę dotyku bądź zainteresowania, nie raz samym go inicjując udając dziwne przypadki. Do tej pory nie spotkał kobiety, która kategorycznie odmawiałaby jakiegokolwiek dotyku co przykuło jego zainteresowanie. Był ciekaw, co za tym stało; co sprawiło, że młoda i ładna dziewczyna od razu stawia takie, a nie inne zasady. Był pewien, że w relacjach z płcią przeciwną już nic go nie zaskoczy.
Nie przywołał służących, chcąc aby dzisiejsza kolacja minięła im w atmosferze konfidencjonalności wierząc, że taki przebieg spotkania będzie dla nich pomyślniejszy. Ostrożnie napełnił kieliszek Lisbeth, uśmiechając się na dźwięk jej słów.
- Należy… Ech, a na co Ty masz ochotę, droga Lisbeth? Chcesz zachować zdrowy rozsądek czy choć na jedną chwilę przesadzić i poddać się temu, na co rzadko masz sposobności? - Odpowiedział pytaniem na pytanie, z zaciekawieniem zerkając na swojego gościa. Nie chciał narzucać jej zachowania - wręcz przeciwnie życzył sobie aby dziewczyna poczuła się w jego towarzystwie swobodnie, by mogli przejść do tego, co chciał jej zaproponować. W odpowiedzi na jej pytanie napełnił swój kieliszek, który po chwili uniósł w niemym toaście, aby upić z niego kilka łyków.
- Częstuj się, mam nadzieję, że jedzenie przypadnie Ci do gustu. - Dodał jeszcze, czekając z nałożeniem swojej porcji, wszak to gość zawsze miał pierwszeństwo. - Jak mijają Ci dni? - Zadał pozornie proste, nic nie znaczące pytanie wyszukując w nim odpowiedzi która go interesowała.
Niebieskie ślepia nie odrywały się od buzi dziewczyny, gdy niewiele myśląc nachylił się nad nią, zmniejszając między nimi dystans. Delikatnie, spokojnie jakby nie chciał jej spłoszyć a czas na chwilę się rozciągnął. Zatrzymał się dopiero, gdy ich twarze dzieliło ledwie pół centymetra, a wydychane powietrze mogło się mieszać. Uśmiech pojawił się na lordowskiej twarzy, gdy przez jedną, krótką chwilę nie odrywał spojrzenia od orzechowych oczu.
- Uznam to za komplement. - Z tymi słowami odsunął się, pozwalając tamtej chwili przeminąć, z czystym zadowoleniem wypisanym na ustach. Ach, uwielbiał takie gry! Pełne napięcia, niedomówień oraz zwykłych, prostych gestów potrafiących przyspieszyć krew pędzącą w żyłach. Kolejne słowa, dotyczące jego listu skwitował jedynie uśmiechem, tak samo jak fakt, iż nie miała przeciwwskazań do spędzania z nim czasu. A od tego jedynie kilka kroków od tego, co najbardziej go interesowało i co, być może, uda mu się osiągnąć.
Zainteresowanie odbiło się w jego oczach, gdy dziewczyna wspominała o jakichś zasadach. Ach, nie przepadał za nimi, zawsze mając problem z wpasowaniem się w normy a wszelkie zakazy, działały na niego niczym płachta na byka. Gdy powiedziała, o co chodzi… Ręce aż świerzbiły go by ułożyć je na jej delikatnym ciele, byleby postawić się dziwnej zasadzie.
- Nie lubisz, jak się Cię dotyka, moja droga? Czy to może wymóg Twoich bliskich? - Zapytał, unosząc z zaciekawieniem brew. Panna Borgin odstawała od schematu młodych, zapewne samotnych (dziewczę to zdawało mu się być trzymane pod kloszem, stąd te wnioski) kobietek. Te zwykle aż prosiły się o odrobinę dotyku bądź zainteresowania, nie raz samym go inicjując udając dziwne przypadki. Do tej pory nie spotkał kobiety, która kategorycznie odmawiałaby jakiegokolwiek dotyku co przykuło jego zainteresowanie. Był ciekaw, co za tym stało; co sprawiło, że młoda i ładna dziewczyna od razu stawia takie, a nie inne zasady. Był pewien, że w relacjach z płcią przeciwną już nic go nie zaskoczy.
Nie przywołał służących, chcąc aby dzisiejsza kolacja minięła im w atmosferze konfidencjonalności wierząc, że taki przebieg spotkania będzie dla nich pomyślniejszy. Ostrożnie napełnił kieliszek Lisbeth, uśmiechając się na dźwięk jej słów.
- Należy… Ech, a na co Ty masz ochotę, droga Lisbeth? Chcesz zachować zdrowy rozsądek czy choć na jedną chwilę przesadzić i poddać się temu, na co rzadko masz sposobności? - Odpowiedział pytaniem na pytanie, z zaciekawieniem zerkając na swojego gościa. Nie chciał narzucać jej zachowania - wręcz przeciwnie życzył sobie aby dziewczyna poczuła się w jego towarzystwie swobodnie, by mogli przejść do tego, co chciał jej zaproponować. W odpowiedzi na jej pytanie napełnił swój kieliszek, który po chwili uniósł w niemym toaście, aby upić z niego kilka łyków.
- Częstuj się, mam nadzieję, że jedzenie przypadnie Ci do gustu. - Dodał jeszcze, czekając z nałożeniem swojej porcji, wszak to gość zawsze miał pierwszeństwo. - Jak mijają Ci dni? - Zadał pozornie proste, nic nie znaczące pytanie wyszukując w nim odpowiedzi która go interesowała.
I have sea foam in my veins
I understand the language of waves
I understand the language of waves
Haverlock Travers
Zawód : Król portu w Cromer i siedmiu mórz
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Nie da się bowiem konkurować z morzem o serce mężczyzny. Morze jest dla niego matką i kochanką, a kiedy nadejdzie czas, obmyje jego zwłoki i ukryje wśród koralu, kości i pereł.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Długi czas zwlekał z odpowiedzią na list otrzymany od mężczyzny, któremu najwyraźniej ktoś bardzo mocno podpadł tudzież to właśnie on sprawiał problemy potencjalnej ofierze. Zlecenie było trudne, praktycznie niemożliwe do realizowania szczególnie za zaproponowaną kwotę galeonów, dlatego szatyn nie podjął się zadania od razu. Cenił każdego sykla, ale przy tym miał własny rozum i wiedział, że pogoń za jedną monetą bez względu na ryzyko było zwykłą głupotą lub desperacją, a w końcu aż tak źle u niego nie było. Pragnął inwestować, bogacić się i nie obawiał się przy tym ilości oraz ciężkości pracy, ale zabawa z przekleństwami to nie był jednak ciepły stołek w Ministerstwie Magii. Jeden błąd mógł kosztować do zbyt wiele, a w końcu czarna magia przyzwyczaiła go do własnej nieprzewidywalności.
Po długich negocjacjach przystał na propozycję, która go satysfakcjonowała. Mimo skomplikowanej strukturze przekleństw oraz ich ilości zdecydowanie zmniejszył poziom ich zaawansowania, dzięki czemu istniało mniejsze prawdopodobieństwo wpadki – właśnie na tym najbardziej mu zależało. Wykreować zasięg klątwy obejmującej większą powierzchnię było niemożliwe, dlatego musiał skupić się na kilku mniejszych, tak aby ofiara nie mogła pomóc sobie chociażby szczęściem.
Przygotowania były mozolne, w szczególności jeśli rozchodziło się o przygotowanie baz, dlatego rozpoczął je kilka dni przed planowaną wyprawą do celu. Rozpaliwszy płomień pod kociołkiem zaczął całą procedurę począwszy od wlania żółci kobry – plugawej ingrediencji – a następnie fiolki krwi. Oczekiwał, aż mikstura nabierze właściwej temperatury, a następnie przelał zawartość do szklanego, szczelnego pojemnika. Uczynił tak jeszcze kilkukrotnie, lecz korzystając z innych składników dodatkowych i finalnie serc chcąc mieć spory zapas baz pod ręką, tak aby nawet w przypadku niepowodzenia móc spisać nowy pergamin. Takowych również nie żałował i spakował do skórzanej torby cały plik. Etap warzenia fundamentu przekleństw trwał trzy dni i kiedy tylko zyskał pewność, że powinno mu to wystarczyć zabrał resztę niezbędnych rzeczy, zmienił wygląd swej twarzy w znacznie starsze, ostrzejsze rysy, po czym opuścił mieszkanie.
Kłąb czarnej mgły osiadł na chłodnym piasku plaży w Norfolk, po czym wyłoniła się z jej odmętów męska sylwetka. Drew rozejrzał się badawczym wzrokiem dookoła siebie, aby zyskać pewność, że pozostawał sam w tym dość popularnym miejscu. Nie chciał mieć ogona, podobnie jak jakichkolwiek świadków, bowiem mimo zadbania o anonimowość wizualną preferował działanie z ukrycia. Jakakolwiek para oczu zawsze zwiększała ryzyko, gdyż nigdy nie można było mieć pewności do kogo należała. Konieczność stoczenia pojedynku nie stanowiła dla niego przeszkody nie do pokonania, znał swe umiejętności i wiedział, że w boju był trudnym przeciwnikiem, jednakże przy tym znał kapryśność magii i niezwykle istotny element szczęścia. Zwykle powiadało się, iż sprzyjało ono lepszemu, lecz w praktyce już wielokrotnie przekonał się, że nie miało to przełożenia na rzeczywistość. Nie musiał daleko szukać wpadki, która choć finalnie okazała się jedynie małym potknięciem, to w trakcie zjeżyła włos na głowie. Wraz z Deirdre byli wprawieni w czarnoksięską sztukę, a mimo to dwóch przeciętniaków o mało nie spuściło im łomotu przy wieży astronomicznej. Wówczas wspominał o tym z przymrużeniem oka, lecz w głębi siebie wiedział, że do sromotnej klęki dzieliła ich wyjątkowo wąska granica.
Szybkim krokiem skierował się w głąb lądu, a następnie odbił w jedną z wąskich, wciąż piaszczystych ścieżek, która prowadziła do niewielkiej, sezonowej posiadłości. Widok, jaki zastał upewnił go, iż ofiarą nie mogła być przeciętna osoba, lecz ktoś zdecydowanie bardziej wysoko postawiony. Nigdy nie wnikał w powody sporu uznając to za zbyt wścibskie, dlatego pozostawało mu snuć domysły, choć i takich zwykle unikał. Płacił, wymagał i na tym kończyła się rozmowa na linii zleceniodawca – zaklinacz. Wówczas jednak uśmiechnął się kpiąco pod nosem rozumiejąc, że prawdopodobnie nie rozchodziło się o nic innego jak galeony; być może miał nader wielki dług? Może ofiara zawierzyła mu w pewnym interesie i straciła na nim nader wiele, aby tak po prostu odpuścić? Prawdy nigdy nie przyjdzie mu się dowiedzieć, ale w końcu i tak nie była mu do niczego potrzebna. Liczyła się tylko rychła zapłata za czas, umiejętności i wykorzystane bazy, do których zdobyć ingrediencje nie było nader łatwo.
Zatrzymując się pod drewnianym płotem wpierw upewnił się, czy aby na pewno ktoś wcześniej nie zadbał o stosowne zabezpieczenia. Wypowiedziawszy kilka inkantacji odetchnął z ulgą, bowiem nie wykrył nic sygnalizującego o niebezpieczeństwie, dzięki czemu pewnie nacisnął klamkę furtki i wszedł na niewielki ogródek. Skierowawszy się bezpośrednio pod drzwi wejściowe otworzył zamek i przekroczył progi letniej posiadłości, która zwłaszcza w środku budziła niemały podziw. Wszystko zdawało się być jeszcze bardziej eleganckie jak na zewnątrz, aczkolwiek zamiast nacieszyć oko wybornymi meblami skupił się na wyeksponowanym barku i jego zawartości. Wygiął wargi w szerokim uśmiechu, kiedy jego wzrok przykuła otwarta butelka starej, dobrej szkockiej i chwyciwszy ją w dłoń uzupełnił stojące nieopodal, zdobione złotym reliefem szkło. Zdecydowanie bardziej preferował pracować z alkoholem w ręku, dlatego po upiciu sporego łyka i rzecz jasna ponownym wypełnieniu whiskaczówki – udał się na piętro, aby od tego miejsca rozpocząć mozolne zapisy. Zapasów wystarczy na długie godziny, a właśnie tyle miało zająć mu nałożenie sporej ilości przekleństw.
Przykucnął w wąskim korytarzu i wysunął ze skórzanej torby pergamin oraz kałamarz, do którego wlał zawartość bazy o sercu z ludzkiego oka. Wolno wymieszał zawartość krańcem różdżki, a następnie wolnym ruchem wsunął w otwór jej czubek i rozpoczął kreślenie skomplikowanych składni runicznych na drewnianej posadzce, która „ugięła” się pod jej naciskiem. Poruszał się po obwodzie zaznaczając dokładne miejsce działania przekleństwa lodowego diademu i finalnie skierował się na sam środek, aby wyryć ostatnią, wiodącą runę – Isę. Nie miała ona swej pozycji odwróconej, jednakże doskonale wiedział, iż należało kreślić ją od dołu do góry, aby nie zmarnować całego nakładu pracy. Dźwignąwszy się na równe nogi upewnił się, iż wszystko było gotowe, po czym opuścił runiczny krąg i wypowiedział zaklęcie aktywujące. Nie musiał się martwić, iż wpadnie sam w swe sidła – nie zamierzał już więcej pojawiać się na szczycie bogato zdobionych schodów. Po wszystkim powrócił na najniższe z pięter i upijając zawartość szkła ponownie je uzupełnił.
Klątwa Matni należała do równie skomplikowanych, choć i tak była znacznie prostsza niżeli ta, którą w pierwowzorze „zamówił” zleceniodawca. Miała ona obejmować swym zasięgiem część salonową, dlatego udał się w owe pomieszczenie i przykucnął na drewnianej posadzce. Tym razem zamiast bazy z sercem z oka użył ludzkiej krwi. Spokojnym, acz zdecydowanym ruchem wymieszał czarną maź i zamoczywszy kraniec wężowego drewna rozpoczął pracę z kolejnymi runami. Ponownie rozrysował skomplikowany okręg zapisując w nim działanie przekleństwa, a następnie przeszedł do jego środka, aby zwieńczyć rytuał znakiem Sowilo. Opuścił dany obszar i wypowiedział cicho zaklęcie Ordior zyskując pewność, że i tym razem czarnomagiczna sztuka mu sprzyjała.
Mijały kolejne minuty zmieniające się w godziny. Szatyn mimo opróżnienia połowy butelki nie tracił swej koncentracji na zadaniu i sprawnie przeklinał kolejne pomieszczenia. Nie rozumiał, dlaczego mężczyźnie zależało na tak wielkiej ich ilości – w końcu wystarczyłaby jedna, aczkolwiek znacznie bardziej wymagająca tuż przy wejściu – ale nie miało to dla niego większego znaczenia. Liczył się tylko i wyłącznie zarobek, który wkrótce miał zasilić jego sakwę.
Finalnie pozostało już tylko nałożyć klątwę odporności na klamkę, która uodparniała ofiarę na działanie wszelkich eliksirów. Tym razem niezbędny był mu pergamin, na jakim zapisał szereg znaków i związał je z przedmiotem za pomocą runy wiodącej. Zaraz po wyjściu i zamknięciu drzwi skorzystał z zaklęcia Colloportus, po czym uaktywnił przekleństwo. Wszystko zdawało się być gotowe na przybycie ofiary, dlatego nie wahając się ani chwili dłużej zmienił się w kłąb dymu i udał na Śmiertelny Nokturn. Dopiero tam posłał sowę do zleceniodawcy informując go o ukończeniu zlecenia. Wiedział, że klątwy nie zakańczały swego działania mimowolnie, dlatego nawet jeśli ofiara pojawi się tam dopiero po nowym roku to i tak wpadnie w sidła swego oprawcy.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
| 16 stycznia
Drżała. Ale w końcu, nie wynikało to z emocji, którym jeszcze kilka chwil temu pozwoliła wybuchnąć, przerywając milczenie, które budowała wokół siebie, niby dumną tarczę. Nie rozumiała nawet, wciąż zgarniając w całość przebieg dzisiejszej, małżeńskiej dyskusji, dlaczego tak łatwo przychodziło mu wyprowadzić ją z równowagi. Łatwiej, niż wszyscy mężczyźni razem wzięci, jakich spotkała do tej pory. Potrafiła snuć ulotną nic wokół męskiego ego, potrafiła trącać struny, które doprowadzały ich do gorączki. W przypadku męża, gorączka miała zupełnie inny, bardziej dziki wymiar.
Odetchnęła głęboko po raz wtóry, w końcu orientując się, że krótki - w założeniu - spacer, przerodził się w coś innego. Nie miała daleko plaży, a ta rozciągała się pod magiczna ochroną na tyle daleko, że nawet zimowy chód, nie był tutaj tak dotkliwy. Mimo to, zwolniła kroku, rozluźniając blade palce, które zaciskała kurczowo na brzegach czarnego płaszcza, która w pośpiechu zarzuciła na ramiona, odsyłając też przestraszoną służkę, która próbowała podążyć za nią. Zachowała się mało rozważnie, ale rozognione emocje nie pozwalały na jasność myślenie. Wspomnienie rozbitej porcelany gdzieś nad ramieniem Manannana wywołała w niej kolejną falę emocji. Brakowało w niej jednak rzeczywistego gniewu, więcej wkradało się smutku, który w pośpiechu zepchnęła poza poświęconą uwagę.
Zatrzymała się w momencie, gdy gdzieś za sobą usłyszała kroki. Nie miała obaw, by kogokolwiek niepożądany śmiał ją niepokoić. Nie była wystarczająco daleko, by narażać się na niebezpieczeństwo. I była zbyt dumna, by dać się podejść niegodnym zachowaniom. Wyprostowała się i bez żadnej zapowiedzi, czy pytania, odwróciła się w stronę podążającego za nią cienia. Chłód i energiczny wymusił na eleganckim płaszczu szum, towarzyszący obrotowi, uniesionej wolną dłonią, granatowej sukni. Nie miała zamiaru bawić się w zgadywanki. A próby ukrywania były poniżej jej godności. Zamiast jednak pytania o tożsamość postawnego mężczyzny, z maskowanym zdziwieniem przyszła jej konfrontacja ze spojrzeniem dwóch jasnych błękitów. Zbyt podobnych do tych, które jeszcze niedawno ogniskowały się w burzowej chmurze na niej. Ale nie tych samych. Wciąż dla niej obleczonych w tajemnicę plotek, które unosiły się wokół zamku. I rysowane ciepłym mimochodem słowami przyjaciółki. Samej, nie mając okazji, by zamienić ze szwagrem więcej niż kilka uprzejmych słów, gdy mijali się w korytarzu.
- Co tutaj robisz? - czerń włosów nawet ukrytych pod kapturem płaszcza, rozsypała się wokół twarzy, niby aureola, układana z podmuchów zimowego wiatru. Nie chciała i nie próbowała unikać wzroku czarodzieja. Nigdy nie miała tego w zwyczaju, wiedząc zbyt dobrze, jak łatwo było przekroczyć w nich granicę. I wolała przejąć inicjatywę przesłuchać. Jeśli miała mówić, wolała być stroną pytającą, umykając od odpowiedzi, które szarpały się pod językiem, jak zerwany z więzów aetonan.
Drżała. Ale w końcu, nie wynikało to z emocji, którym jeszcze kilka chwil temu pozwoliła wybuchnąć, przerywając milczenie, które budowała wokół siebie, niby dumną tarczę. Nie rozumiała nawet, wciąż zgarniając w całość przebieg dzisiejszej, małżeńskiej dyskusji, dlaczego tak łatwo przychodziło mu wyprowadzić ją z równowagi. Łatwiej, niż wszyscy mężczyźni razem wzięci, jakich spotkała do tej pory. Potrafiła snuć ulotną nic wokół męskiego ego, potrafiła trącać struny, które doprowadzały ich do gorączki. W przypadku męża, gorączka miała zupełnie inny, bardziej dziki wymiar.
Odetchnęła głęboko po raz wtóry, w końcu orientując się, że krótki - w założeniu - spacer, przerodził się w coś innego. Nie miała daleko plaży, a ta rozciągała się pod magiczna ochroną na tyle daleko, że nawet zimowy chód, nie był tutaj tak dotkliwy. Mimo to, zwolniła kroku, rozluźniając blade palce, które zaciskała kurczowo na brzegach czarnego płaszcza, która w pośpiechu zarzuciła na ramiona, odsyłając też przestraszoną służkę, która próbowała podążyć za nią. Zachowała się mało rozważnie, ale rozognione emocje nie pozwalały na jasność myślenie. Wspomnienie rozbitej porcelany gdzieś nad ramieniem Manannana wywołała w niej kolejną falę emocji. Brakowało w niej jednak rzeczywistego gniewu, więcej wkradało się smutku, który w pośpiechu zepchnęła poza poświęconą uwagę.
Zatrzymała się w momencie, gdy gdzieś za sobą usłyszała kroki. Nie miała obaw, by kogokolwiek niepożądany śmiał ją niepokoić. Nie była wystarczająco daleko, by narażać się na niebezpieczeństwo. I była zbyt dumna, by dać się podejść niegodnym zachowaniom. Wyprostowała się i bez żadnej zapowiedzi, czy pytania, odwróciła się w stronę podążającego za nią cienia. Chłód i energiczny wymusił na eleganckim płaszczu szum, towarzyszący obrotowi, uniesionej wolną dłonią, granatowej sukni. Nie miała zamiaru bawić się w zgadywanki. A próby ukrywania były poniżej jej godności. Zamiast jednak pytania o tożsamość postawnego mężczyzny, z maskowanym zdziwieniem przyszła jej konfrontacja ze spojrzeniem dwóch jasnych błękitów. Zbyt podobnych do tych, które jeszcze niedawno ogniskowały się w burzowej chmurze na niej. Ale nie tych samych. Wciąż dla niej obleczonych w tajemnicę plotek, które unosiły się wokół zamku. I rysowane ciepłym mimochodem słowami przyjaciółki. Samej, nie mając okazji, by zamienić ze szwagrem więcej niż kilka uprzejmych słów, gdy mijali się w korytarzu.
- Co tutaj robisz? - czerń włosów nawet ukrytych pod kapturem płaszcza, rozsypała się wokół twarzy, niby aureola, układana z podmuchów zimowego wiatru. Nie chciała i nie próbowała unikać wzroku czarodzieja. Nigdy nie miała tego w zwyczaju, wiedząc zbyt dobrze, jak łatwo było przekroczyć w nich granicę. I wolała przejąć inicjatywę przesłuchać. Jeśli miała mówić, wolała być stroną pytającą, umykając od odpowiedzi, które szarpały się pod językiem, jak zerwany z więzów aetonan.
Ostatnio zmieniony przez Melisande Travers dnia 08.01.22 11:25, w całości zmieniany 1 raz
Melisande M. Travers
Zawód : Dama
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Róże są bardziej zgodne z prawdą – wiedzą, jak pokazywać kolce”.
OPCM : 0 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 8 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kilka miesięcy alienacji pod kluczem zdystansowało go od najbliższych, którym jeszcze niedawno miał za złe, że blokują jego ścieżkę przeznaczenia. Dopiero teraz uzmysłowił sobie mnogość popełnionych błędów z przeszłości. Morrigan wciąż czuwała nad jego losem i choć wiedział, że będzie teraz rozgniewana, a pragnienie powrotu na Kruczy Półwysep wwiercało się w jego umysł, potrafił je stłumić, dostrzegając teraz, jak ważna jest dla niego rodzina. Ukojenie poczucia niespełnionej powinności odnalazł w wojnie, w której stanął po stronie sił antymugolskich, czując się niejako wybrańcem, wierząc, że Pani Wojny natchnęła go do odkupienia winy pogwałcenia jej objawienia.
Wciąż był z bratem bardzo blisko, ale już nie tak nierozłączny, jak przed tym wydarzeniem. Pogłoski o jego ślubie oczywiście do niego dotarły, ale na wolność wyszedł tak naprawdę w przeddzień zawarcia tegoż małżeństwa. Nie znał dość dobrze kobiety, która weszła do jego rodziny z hukiem - w przenośni i dosłownie; nagle, niespodziewanie, ale i głośno w myśl licznych kłótni, którym towarzyszył dźwięk tłuczonej porcelany. Rodachan nie rozmawiał na ten temat ze swoim bratem, tym bardziej z jego nową małżonką, dotychczas biernie obserwując ich niesnaski, nie mogąc pojąć temperamentnych wyskoków bratowej.
Chyba właśnie ta ciekawość i pogorszone braterski stosunki natchnęły go, by wreszcie zainteresować się konfliktem w rodzinie i poznać jej perspektywę jako pierwszą. Młodszy brat Manannana w gruncie rzeczy nie miał od niego większego przyjaciela i za punkt honoru postawił sobie być mu wsparciem w tej sytuacji. Nie wiedział, czy robi dobrze, konfrontując się właśnie z nią - ale do niego nie miała prawa być jeszcze uprzedzona, a czuł, że przez wielomiesięczną alienację będzie zdolny nawiązać z nią wspólny język.
- Troszczę się o swoich bliskich. - żona Mannana, nieważne, jaka by nie była - była jego rodziną; choć zupełnie jej nie znał, gotów był skoczyć w ogień dla jej bezpieczeństwa. Tymi słowami chciał jej dać do zrozumienia, że zaakceptował ją jako członkinię swego rodu, choć dwuznaczność mogła też sugerować, że jest tutaj dla brata - co nie byłoby kłamstwem. - Widzę, że zaaklimatyzowałaś się już w Corbenic Castle. - zaczął z nutką złośliwości, a na jego twarzy zagościł szemrany uśmiech. - Nasza plaża to nie zaczarowane wybrzeże w Dover, ale cieszy mnie, że odnalazłaś tu swój azyl. Gdy w dzieciństwie kłóciłem się z Manannanem, także korzystałem z uroków spacerów wzdłuż linii brzegowej, a morska bryza dawała mi upragniony spokój ducha. - taka anegdotka mogła pozwolić mu odnaleźć z nią nić porozumienia i utożsamić z jej problemami, co w dłuższej perspektywie miało przynieść profit.
Wciąż był z bratem bardzo blisko, ale już nie tak nierozłączny, jak przed tym wydarzeniem. Pogłoski o jego ślubie oczywiście do niego dotarły, ale na wolność wyszedł tak naprawdę w przeddzień zawarcia tegoż małżeństwa. Nie znał dość dobrze kobiety, która weszła do jego rodziny z hukiem - w przenośni i dosłownie; nagle, niespodziewanie, ale i głośno w myśl licznych kłótni, którym towarzyszył dźwięk tłuczonej porcelany. Rodachan nie rozmawiał na ten temat ze swoim bratem, tym bardziej z jego nową małżonką, dotychczas biernie obserwując ich niesnaski, nie mogąc pojąć temperamentnych wyskoków bratowej.
Chyba właśnie ta ciekawość i pogorszone braterski stosunki natchnęły go, by wreszcie zainteresować się konfliktem w rodzinie i poznać jej perspektywę jako pierwszą. Młodszy brat Manannana w gruncie rzeczy nie miał od niego większego przyjaciela i za punkt honoru postawił sobie być mu wsparciem w tej sytuacji. Nie wiedział, czy robi dobrze, konfrontując się właśnie z nią - ale do niego nie miała prawa być jeszcze uprzedzona, a czuł, że przez wielomiesięczną alienację będzie zdolny nawiązać z nią wspólny język.
- Troszczę się o swoich bliskich. - żona Mannana, nieważne, jaka by nie była - była jego rodziną; choć zupełnie jej nie znał, gotów był skoczyć w ogień dla jej bezpieczeństwa. Tymi słowami chciał jej dać do zrozumienia, że zaakceptował ją jako członkinię swego rodu, choć dwuznaczność mogła też sugerować, że jest tutaj dla brata - co nie byłoby kłamstwem. - Widzę, że zaaklimatyzowałaś się już w Corbenic Castle. - zaczął z nutką złośliwości, a na jego twarzy zagościł szemrany uśmiech. - Nasza plaża to nie zaczarowane wybrzeże w Dover, ale cieszy mnie, że odnalazłaś tu swój azyl. Gdy w dzieciństwie kłóciłem się z Manannanem, także korzystałem z uroków spacerów wzdłuż linii brzegowej, a morska bryza dawała mi upragniony spokój ducha. - taka anegdotka mogła pozwolić mu odnaleźć z nią nić porozumienia i utożsamić z jej problemami, co w dłuższej perspektywie miało przynieść profit.
Rodachan Travers
Zawód : Kapitan Zemsty Kruka Padlinożercy
Wiek : 28
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| 5 V
Nie przepadała za plażami - przynajmniej nie za tymi, które znajdowały się poza obrębem Wyspy Sheppey, z dala od Białej Willi. Kojarzyły się jej dość negatywnie, z pamiętną nocą rozpoczęcia anomalii, gdy wylądowała na odludziu z przyszłym zdrajcą. Szczerze żałowała, że nie zdołała wtedy przewidziec przyszlości i potraktować szlamolubnego arystokraty tak, jak na to zasłużył; było, minęło, nie zamierzała się tym teraz martwić, świadoma, że to popołudnie może przynieść wiele korzyści. Nie tylko jej samej, rzadko kiedy kierowała się prywatnymi interesami; Rycerze Walpurgii powinni rosnąć w siłę, także dzięki zaangażowaniu kolejnego godnego potomka Traversów. Przyciągającego uwagę nie tylko interesująca fizjonomią, ale przede wszystkim rozsądkiem, pasją oraz determinacją, z jaką podchodził do służenia Czarnemu Panu. Im więcej Mericourt słyszała o dotychczasowych działaniach Manannana, tym bardziej go szanowała, widząc w nim godny wykorzystania potencjał. Możliwy do zwiększenia - nad tym chciała pracować, gotowa poświęcić swój wolny czas komuś, kto go doskonale wykorzysta. Do tej pory próbowała pomagać kobietom, wspierała czarownice, czując solidarność żeńskiej magii, lecz za każdym razem srodze się zawiodła. Wykazałaby się skrajną głupotą, próbując po raz trzeci czy czwarty. Z trudem przyznawała się przed samą sobą do porażki, tym razem stawiając na mężczyznę. Szlachcica. Mężczyznę silnego, gotowego na sprostanie nawet najcięższym wyzwaniom.
Czekała na Mananna cierpliwie, jak zwykle pojawiając się na miejscu spotkania przed czasem. Czarna suknia oplatała ją od stóp do szyi, lekki, letni płaszcz z kapturem nie spowijał jej twarzy; nie miała się tu czego obawiać ani wstydzić, poradziłaby sobie z ewentualnymi zaczepkami, lecz gasnąca w promieniach zachodzącego słońca plaża nie przyciągnęła gapiów. Piasek był nienaruszony, wokół panowała cisza, przetykana tylko szumem fal - niemalże romantyczne okoliczności spotkania, krwawo topiące się słońce rzucało na świat karmazynową poświatę, podkreślając tylko czerwień szminki otulającej usta Deirdre. Jedyny kolorowy, mocny akcent jej stroju i makjiażu; stała więc spokojnie, niewzruszona, niczym posąg lub poczerniałe od soli drzewo wyrzucone na brzeg, ignorując nadmorski wiatr targający połami peleryny, otulający ją raz po raz niczym skrzydła ćmy. Ręce miała zaplecione na piersi, długie włosy rozpuszczone. Warkocze kojarzyły się jej z grzecznymi pensjonarkami - lub z Cassandrą? - kok zaś z madame Mericourt lub Miu. Dziś nie była żadną z nich, dziś chciała podzielić się tym, co osiągnęła, ofiarowując swą wiedzę Traversoi nie z pozycji wszechwiedzącej mistrzyni - a raczej z stopnia towarzyszki, wyrozumiałej acz surowej i wymagającej starszej siostry, chcącej widzieć mężczyznę sięgającego po własny sukces.
Nasłuchiwała jego kroków uważnie, miękki piasek je tłumił, porywisty wiatr skrywał w szumie, ale udało się jej wyłuskać rytm chodu i wyczuć barczystą sylwetkę, pojawiającą się jakby znikąd kilka kroków za nią. Nawet nie drgnęła, pozwoliła mu się zbliżyć, a gdy już to zrobił, pominęła wszelkie powitania i tytulatury. Nie mieli na nie czasu.
- Nie skupiaj się na błędach i porażkach - powiedziała od razu, spokojnie, melodyjnie, zamiast jakichkolwiek powitań; tak, jakby dopiero co odczytała jego list, w którym wspominał o niepowodzeniu. Poruszała ten temat abstrakcyjnie i nagle, dała więc mu kilkanaście sekund, by powiązał wątki; dopiero wtedy odwróciła się ku niemu, na moment przesłoniona przez niezwykle czarne, gładkie włosy, muskające twarz. - Czarna magia nienawidzi słabości. Jeśli tylko wyczuje, że się wahasz, że wątpisz, że nie jesteś pewien - ukarze cię za to - kontynuowała, jasno dając do zrozumienia, że porzuciła zwroty grzecznościowe oraz uprzejme pytania na rzecz nauki. Podstawowych lekcji, jakie zamierzała mu udzielić zanim ruszą do groty, w jakeij skrywały się ćwiczebne manekiny. - Musisz chcieć to zrobić. Całym sobą poczuć pragnienie zadania cierpienia. Wzbudzić w sobie pożądanie tak mocne, że prawie bolesne: także i dla ciebie - kontynuowała tonem pozbawionym megalomanii, wbrew treści: rzeczowym, spoglądając arystokracie prosto w oczy. Śmiało, ale spokojnie; nie musiała zaznaczać swej pozycji ani łaskawie obdarzać go wiedzą, chciała to robić. Dla ich wspólnego dobra - i dla dobra całej czarodziejskiej Anglii. Każdy silniejszy czarnoksiężnik, gotowy przekroczyć granice poznania i stawić czoła terroryzmowi, był na wagę złota.
- Wiem, że na pewno zapoznałeś się z wieloma księgami i zasięgnąłeś opinii teoretyków, podróże kształcą na wiele sposobów, także tych otwierających umysł na potęge mrocznych sił - założyła włosy za ucho, nieskutecznie, stanęła więc obok niego, przodem do wiatru, tak, by móc spokojnie spojrzeć mu w oczy. - Ale wbrew pozorom to, co najistotniejsze budujesz tutaj - wyciągnęła smukłą, chłodną dłoń i przycisnęła ją z całych sił do klatki piersiowej Manannana, prawie tak, jakby chciała go popchnąć lub wbić palec serdeczny prosto w serce. Na sekundę wbiła paznokcie w materiał koszuli, pewna, że go przebije, po czym przesunęła dłoń niżej, ku splotowi słonecznemu i twardemu brzuchowi mężczyzny; tam, gdzie kryły się prymitywne, dzikie odruchy, instynkty pozbawione moralności. Gdzie budził się gniew. Niesprawiedliwość. Odraza. Pożądanie. - I tutaj. Nie bój się tego, pozwól rozbudzić w sobie to, co przerażające i obce. Także niewygodne - nie czuła się skrępowana bliskością, świadoma, że przekracza granice przyzwoitości. Wszystko to czyniła przecież w szczytnym celu, chcąc pokazać Traversowi to, co kochała najbardziej: potęgę czarnej magii. Niszczycielskiej, okrutnej, wymagającej, ale pozwalając sięgnąć po to, co niewyobrażalne. Powoli odsunęła palce od ciała Manannana, nie zrywając jednak kontaktu wzrokowego. Miał dobre ciało. Silne, niewzruszone, zahartowane żeglarstwem. W takim ciele czarna magia będzie buzowała z pełną siłą. Nie wypowiedziała tych myśli na głos, przez moment przyglądając mu się spod zmrużonych powiek. - Jakich zaklęć już próbowałeś? - spytała nagle, przechodząc z teoretycznego - filozoficznego? - wprowadzenia do konkretów. Była ciekawa, czego żeglarz już doświadczył.
Nie przepadała za plażami - przynajmniej nie za tymi, które znajdowały się poza obrębem Wyspy Sheppey, z dala od Białej Willi. Kojarzyły się jej dość negatywnie, z pamiętną nocą rozpoczęcia anomalii, gdy wylądowała na odludziu z przyszłym zdrajcą. Szczerze żałowała, że nie zdołała wtedy przewidziec przyszlości i potraktować szlamolubnego arystokraty tak, jak na to zasłużył; było, minęło, nie zamierzała się tym teraz martwić, świadoma, że to popołudnie może przynieść wiele korzyści. Nie tylko jej samej, rzadko kiedy kierowała się prywatnymi interesami; Rycerze Walpurgii powinni rosnąć w siłę, także dzięki zaangażowaniu kolejnego godnego potomka Traversów. Przyciągającego uwagę nie tylko interesująca fizjonomią, ale przede wszystkim rozsądkiem, pasją oraz determinacją, z jaką podchodził do służenia Czarnemu Panu. Im więcej Mericourt słyszała o dotychczasowych działaniach Manannana, tym bardziej go szanowała, widząc w nim godny wykorzystania potencjał. Możliwy do zwiększenia - nad tym chciała pracować, gotowa poświęcić swój wolny czas komuś, kto go doskonale wykorzysta. Do tej pory próbowała pomagać kobietom, wspierała czarownice, czując solidarność żeńskiej magii, lecz za każdym razem srodze się zawiodła. Wykazałaby się skrajną głupotą, próbując po raz trzeci czy czwarty. Z trudem przyznawała się przed samą sobą do porażki, tym razem stawiając na mężczyznę. Szlachcica. Mężczyznę silnego, gotowego na sprostanie nawet najcięższym wyzwaniom.
Czekała na Mananna cierpliwie, jak zwykle pojawiając się na miejscu spotkania przed czasem. Czarna suknia oplatała ją od stóp do szyi, lekki, letni płaszcz z kapturem nie spowijał jej twarzy; nie miała się tu czego obawiać ani wstydzić, poradziłaby sobie z ewentualnymi zaczepkami, lecz gasnąca w promieniach zachodzącego słońca plaża nie przyciągnęła gapiów. Piasek był nienaruszony, wokół panowała cisza, przetykana tylko szumem fal - niemalże romantyczne okoliczności spotkania, krwawo topiące się słońce rzucało na świat karmazynową poświatę, podkreślając tylko czerwień szminki otulającej usta Deirdre. Jedyny kolorowy, mocny akcent jej stroju i makjiażu; stała więc spokojnie, niewzruszona, niczym posąg lub poczerniałe od soli drzewo wyrzucone na brzeg, ignorując nadmorski wiatr targający połami peleryny, otulający ją raz po raz niczym skrzydła ćmy. Ręce miała zaplecione na piersi, długie włosy rozpuszczone. Warkocze kojarzyły się jej z grzecznymi pensjonarkami - lub z Cassandrą? - kok zaś z madame Mericourt lub Miu. Dziś nie była żadną z nich, dziś chciała podzielić się tym, co osiągnęła, ofiarowując swą wiedzę Traversoi nie z pozycji wszechwiedzącej mistrzyni - a raczej z stopnia towarzyszki, wyrozumiałej acz surowej i wymagającej starszej siostry, chcącej widzieć mężczyznę sięgającego po własny sukces.
Nasłuchiwała jego kroków uważnie, miękki piasek je tłumił, porywisty wiatr skrywał w szumie, ale udało się jej wyłuskać rytm chodu i wyczuć barczystą sylwetkę, pojawiającą się jakby znikąd kilka kroków za nią. Nawet nie drgnęła, pozwoliła mu się zbliżyć, a gdy już to zrobił, pominęła wszelkie powitania i tytulatury. Nie mieli na nie czasu.
- Nie skupiaj się na błędach i porażkach - powiedziała od razu, spokojnie, melodyjnie, zamiast jakichkolwiek powitań; tak, jakby dopiero co odczytała jego list, w którym wspominał o niepowodzeniu. Poruszała ten temat abstrakcyjnie i nagle, dała więc mu kilkanaście sekund, by powiązał wątki; dopiero wtedy odwróciła się ku niemu, na moment przesłoniona przez niezwykle czarne, gładkie włosy, muskające twarz. - Czarna magia nienawidzi słabości. Jeśli tylko wyczuje, że się wahasz, że wątpisz, że nie jesteś pewien - ukarze cię za to - kontynuowała, jasno dając do zrozumienia, że porzuciła zwroty grzecznościowe oraz uprzejme pytania na rzecz nauki. Podstawowych lekcji, jakie zamierzała mu udzielić zanim ruszą do groty, w jakeij skrywały się ćwiczebne manekiny. - Musisz chcieć to zrobić. Całym sobą poczuć pragnienie zadania cierpienia. Wzbudzić w sobie pożądanie tak mocne, że prawie bolesne: także i dla ciebie - kontynuowała tonem pozbawionym megalomanii, wbrew treści: rzeczowym, spoglądając arystokracie prosto w oczy. Śmiało, ale spokojnie; nie musiała zaznaczać swej pozycji ani łaskawie obdarzać go wiedzą, chciała to robić. Dla ich wspólnego dobra - i dla dobra całej czarodziejskiej Anglii. Każdy silniejszy czarnoksiężnik, gotowy przekroczyć granice poznania i stawić czoła terroryzmowi, był na wagę złota.
- Wiem, że na pewno zapoznałeś się z wieloma księgami i zasięgnąłeś opinii teoretyków, podróże kształcą na wiele sposobów, także tych otwierających umysł na potęge mrocznych sił - założyła włosy za ucho, nieskutecznie, stanęła więc obok niego, przodem do wiatru, tak, by móc spokojnie spojrzeć mu w oczy. - Ale wbrew pozorom to, co najistotniejsze budujesz tutaj - wyciągnęła smukłą, chłodną dłoń i przycisnęła ją z całych sił do klatki piersiowej Manannana, prawie tak, jakby chciała go popchnąć lub wbić palec serdeczny prosto w serce. Na sekundę wbiła paznokcie w materiał koszuli, pewna, że go przebije, po czym przesunęła dłoń niżej, ku splotowi słonecznemu i twardemu brzuchowi mężczyzny; tam, gdzie kryły się prymitywne, dzikie odruchy, instynkty pozbawione moralności. Gdzie budził się gniew. Niesprawiedliwość. Odraza. Pożądanie. - I tutaj. Nie bój się tego, pozwól rozbudzić w sobie to, co przerażające i obce. Także niewygodne - nie czuła się skrępowana bliskością, świadoma, że przekracza granice przyzwoitości. Wszystko to czyniła przecież w szczytnym celu, chcąc pokazać Traversowi to, co kochała najbardziej: potęgę czarnej magii. Niszczycielskiej, okrutnej, wymagającej, ale pozwalając sięgnąć po to, co niewyobrażalne. Powoli odsunęła palce od ciała Manannana, nie zrywając jednak kontaktu wzrokowego. Miał dobre ciało. Silne, niewzruszone, zahartowane żeglarstwem. W takim ciele czarna magia będzie buzowała z pełną siłą. Nie wypowiedziała tych myśli na głos, przez moment przyglądając mu się spod zmrużonych powiek. - Jakich zaklęć już próbowałeś? - spytała nagle, przechodząc z teoretycznego - filozoficznego? - wprowadzenia do konkretów. Była ciekawa, czego żeglarz już doświadczył.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Minął przeszło miesiąc od ich ostatniego spotkania – miesiąc pracowity, wypełniony próbami przywrócenia do pełni zdrowia śpiącego u wybrzeży Suffolku krakena oraz opanowania sytuacji na wodach i ziemiach rodzinnego Norfolku – ale wbrew pozorom ani upływ czasu, ani skupienie się na innych, obiektywnie bardziej naglących priorytetach, nie przygasiło palącej potrzeby dotknięcia nieznanego. Wprost przeciwnie; odkąd po raz pierwszy usłyszał nawołujące go, starożytne szepty – leżąc, ślepy i bezbronny na murach mugolskiego fortu – nie był w stanie pozbyć się wypełniającego żyły pragnienia dotarcia do źródła, zgłębienia czających się w mroku tajemnic, sięgnięcia po potęgę, której istnienia wcześniej sobie nawet nie wyobrażał. Czarna magia tląca się w zawieszonym na szyi kamieniu, budziła w nim fascynację graniczącą z fanatyzmem; uczucie niemal równe temu, które przez wiele lat targało nim po siedmiu morzach w poszukiwaniu zaginionego okrętu, ostatecznie prowadząc go ku własnej zgubie. Czy tym razem miało być tak samo? Być może; obawa przed konsekwencjami nie zwykła jednak nigdy powstrzymywać go przed podjęciem ryzyka – decyzje podejmował pochopnie, nie hamował porywów serca, świadomie pozwalając, by rządziły nim emocje – miotając nim tak samo, jak sztormy i wzburzone fale miotały łupinami czarodziejskich okrętów, ciągnąc na dno te słabsze, wątłe, dowodzone przez kapitanów pozbawionych siły i charakteru.
Na plaży pojawił się pod postacią sokoła wędrownego – przylatując tu wprost z zamku, ścigając się z zapadającym zmierzchem, jeszcze rozpraszanym ostatnimi promieniami tonącego w morzu słońca. Stojącą na piaszczystym wybrzeżu postać dostrzegł od razu, czarna figura – niczym posąg – odcinała się wyraźnie na tle jasnych drobinek, widocznie na kogoś – na niego – czekając. Nie wylądował jednak tuż obok niej, ludzką postać odzyskując kilkanaście metrów dalej; dając sobie szansę na poprawienie tkwiącego na głowie kapelusza i ciemnogranatowej szaty, a wreszcie – ruszając niespiesznym krokiem w stronę Deirdre, nieruchomiejąc dopiero, gdy w miejscu zatrzymały go jej wyraźne słowa – bezsprzecznie skierowane do niego, mimo że niepoprzedzone nawet pojedynczym, rzuconym w jego stronę spojrzeniem.
Nie odpowiedział, potrzebując paru sekund, żeby pojąć, że odnosiła się go skreślonego niedawno listu; nie przeszkadzało mu pominięcie uprzejmości, wprost przeciwnie – podobało mu się płynne i natychmiastowe przejście do sedna. Uśmiechnął się, podciągając w górę tylko jeden kącik ust, śledząc uważnie jej profil i odszukując parę ciemnych jak noc oczu, gdy obróciła się w końcu ku niemu. Wyglądała inaczej niż w jego gabinecie, inaczej niż na oświetlonej ciepłym blaskiem scenie; z ustami zabarwionymi czerwienią i rozpuszczonymi, tańczącymi na wietrze włosami, przypominała przewijającą się w morskich legendach zwiastunkę śmierci.
Skinął głową, wsłuchując się uważnie w pierwsze zdania, mnąc w ustach jedną z typowych dla siebie, humorystycznych wstawek, zamiast tego pozwalając jasnym oczom na rozbłyśnięcie ciekawością. Nie lubił być pouczany, wrodzona i pielęgnowana latami buta nie uczyniła z niego pokornego ucznia, ale wyjątkowo: nie przeszkadzało mu, że stoi przed nim kobieta. Mimo że nie zwykł mówić o tym głośno, doświadczenie i podróże nauczyły go, że i wśród słabszych istot zdarzały się jednostki wyjątkowe: potężne wiedźmy szanowane przez całe społeczności, czy wieszczki, których potęgą była wiedza na temat przeszłości i przyszłości. – Jak? – zapytał, wykorzystując chwilę ciszy; dopasowując krok do kroku Deirdre, ani na moment nie odrywając jednak wzroku od jej twarzy. Czy to dlatego czarna magia obróciła się przeciwko niemu w Ickworth? Wyczuła słabość, której obecności nie był świadomy? – Gdzie szukasz tych emocji, gdy stoisz naprzeciw ludzi, którzy są ci zupełnie obojętni? – zapytał. Znał gniew; pamiętał niemożliwy do okiełznania szał, w który wpadł, gdy dotarł go niego ogrom zdrady dokonanej przez byłego przyjaciela – gorącą wściekłość, pozwalającą na wyzwolenie w sobie nieosiągalnych wcześniej pokładów magii, opanowanie sztuki przemiany w sokoła, odnalezienie skradzionego statku i, wreszcie – wymierzenie sprawiedliwości. Wszystkiego tego dokonał popychany do przodu płonącą we wnętrznościach pasją, ale gdy już na dno opadły dogasające zgliszcza spopielonego wraku, wygasł również gniew. Nieznajomi przeciwnicy, ci, których jedyną przewiną było najczęściej zwyczajne stanięcie mu na drodze, nie byli w stanie obudzić w nim niczego, co choć przypominałoby tamten żar.
Przekrzywił głowę, w ślad za Deirdre również zmieniając pozycję, tak, że teraz to on stał tyłem do wiatru. Dotyk dłoni przyciśniętej do klatki piersiowej i brzuchu go zaskoczył, zmuszając do zaciśnięcia szczęki, stłumienia rodzącego się w gardle pomruku; w pierwszym odruchu chciał ją od siebie odepchnąć, nie zrobił jednak tego – zadzierając jedynie głowę wyżej. – Nie boję się – zaprzeczył, mrużąc oczy, chociaż ledwie wypowiedział te słowa, zdał sobie sprawę, że nie były do końca prawdziwe. Bał się – wtedy, w forcie, otoczony siłami, których potęgi nie rozumiał, czuł przepełniony szacunkiem strach; lęk dotykający największych obaw, wspomnień, bliski, prawie osobisty. Taki, do którego przyznawać się nie miał zamiaru; należał wyłącznie do niego.
– Luxatio – odpowiedział po sekundowej pauzie, bezwiednie przesuwając pozbawioną palca dłonią po przodzie szaty, w miejscu, z którego dopiero co zniknęły palce Deirdre. – Betula. Bucco. Cruritus. Nervusio. Plumosa – wymieniał, prawie melodyjnie, mając wrażenie, jakby każda z inkantacji smakowała w jego ustach inaczej; większość niosła za sobą gorycz porażki, może powinien się jej pozbyć – odciąć od przeszłości, posłuchać wskazówek Śmierciożerczyni. – W większości przypadków czarna magia obracała się przeciwko mnie – dusząc, wypełniając gardło krwią – przyznał niechętnie, pocierając krawędź żuchwy; pozwalając gasnącemu światłu odbić się od starych pierścieni. – Musiałem popełnić błąd, ale nie udało mi się odgadnąć, gdzie leżał – dodał; transmutacja nie zdradzała go w podobny sposób, analogia więc nie miała szans tutaj zadziałać – coś musiało mu umykać.
Na plaży pojawił się pod postacią sokoła wędrownego – przylatując tu wprost z zamku, ścigając się z zapadającym zmierzchem, jeszcze rozpraszanym ostatnimi promieniami tonącego w morzu słońca. Stojącą na piaszczystym wybrzeżu postać dostrzegł od razu, czarna figura – niczym posąg – odcinała się wyraźnie na tle jasnych drobinek, widocznie na kogoś – na niego – czekając. Nie wylądował jednak tuż obok niej, ludzką postać odzyskując kilkanaście metrów dalej; dając sobie szansę na poprawienie tkwiącego na głowie kapelusza i ciemnogranatowej szaty, a wreszcie – ruszając niespiesznym krokiem w stronę Deirdre, nieruchomiejąc dopiero, gdy w miejscu zatrzymały go jej wyraźne słowa – bezsprzecznie skierowane do niego, mimo że niepoprzedzone nawet pojedynczym, rzuconym w jego stronę spojrzeniem.
Nie odpowiedział, potrzebując paru sekund, żeby pojąć, że odnosiła się go skreślonego niedawno listu; nie przeszkadzało mu pominięcie uprzejmości, wprost przeciwnie – podobało mu się płynne i natychmiastowe przejście do sedna. Uśmiechnął się, podciągając w górę tylko jeden kącik ust, śledząc uważnie jej profil i odszukując parę ciemnych jak noc oczu, gdy obróciła się w końcu ku niemu. Wyglądała inaczej niż w jego gabinecie, inaczej niż na oświetlonej ciepłym blaskiem scenie; z ustami zabarwionymi czerwienią i rozpuszczonymi, tańczącymi na wietrze włosami, przypominała przewijającą się w morskich legendach zwiastunkę śmierci.
Skinął głową, wsłuchując się uważnie w pierwsze zdania, mnąc w ustach jedną z typowych dla siebie, humorystycznych wstawek, zamiast tego pozwalając jasnym oczom na rozbłyśnięcie ciekawością. Nie lubił być pouczany, wrodzona i pielęgnowana latami buta nie uczyniła z niego pokornego ucznia, ale wyjątkowo: nie przeszkadzało mu, że stoi przed nim kobieta. Mimo że nie zwykł mówić o tym głośno, doświadczenie i podróże nauczyły go, że i wśród słabszych istot zdarzały się jednostki wyjątkowe: potężne wiedźmy szanowane przez całe społeczności, czy wieszczki, których potęgą była wiedza na temat przeszłości i przyszłości. – Jak? – zapytał, wykorzystując chwilę ciszy; dopasowując krok do kroku Deirdre, ani na moment nie odrywając jednak wzroku od jej twarzy. Czy to dlatego czarna magia obróciła się przeciwko niemu w Ickworth? Wyczuła słabość, której obecności nie był świadomy? – Gdzie szukasz tych emocji, gdy stoisz naprzeciw ludzi, którzy są ci zupełnie obojętni? – zapytał. Znał gniew; pamiętał niemożliwy do okiełznania szał, w który wpadł, gdy dotarł go niego ogrom zdrady dokonanej przez byłego przyjaciela – gorącą wściekłość, pozwalającą na wyzwolenie w sobie nieosiągalnych wcześniej pokładów magii, opanowanie sztuki przemiany w sokoła, odnalezienie skradzionego statku i, wreszcie – wymierzenie sprawiedliwości. Wszystkiego tego dokonał popychany do przodu płonącą we wnętrznościach pasją, ale gdy już na dno opadły dogasające zgliszcza spopielonego wraku, wygasł również gniew. Nieznajomi przeciwnicy, ci, których jedyną przewiną było najczęściej zwyczajne stanięcie mu na drodze, nie byli w stanie obudzić w nim niczego, co choć przypominałoby tamten żar.
Przekrzywił głowę, w ślad za Deirdre również zmieniając pozycję, tak, że teraz to on stał tyłem do wiatru. Dotyk dłoni przyciśniętej do klatki piersiowej i brzuchu go zaskoczył, zmuszając do zaciśnięcia szczęki, stłumienia rodzącego się w gardle pomruku; w pierwszym odruchu chciał ją od siebie odepchnąć, nie zrobił jednak tego – zadzierając jedynie głowę wyżej. – Nie boję się – zaprzeczył, mrużąc oczy, chociaż ledwie wypowiedział te słowa, zdał sobie sprawę, że nie były do końca prawdziwe. Bał się – wtedy, w forcie, otoczony siłami, których potęgi nie rozumiał, czuł przepełniony szacunkiem strach; lęk dotykający największych obaw, wspomnień, bliski, prawie osobisty. Taki, do którego przyznawać się nie miał zamiaru; należał wyłącznie do niego.
– Luxatio – odpowiedział po sekundowej pauzie, bezwiednie przesuwając pozbawioną palca dłonią po przodzie szaty, w miejscu, z którego dopiero co zniknęły palce Deirdre. – Betula. Bucco. Cruritus. Nervusio. Plumosa – wymieniał, prawie melodyjnie, mając wrażenie, jakby każda z inkantacji smakowała w jego ustach inaczej; większość niosła za sobą gorycz porażki, może powinien się jej pozbyć – odciąć od przeszłości, posłuchać wskazówek Śmierciożerczyni. – W większości przypadków czarna magia obracała się przeciwko mnie – dusząc, wypełniając gardło krwią – przyznał niechętnie, pocierając krawędź żuchwy; pozwalając gasnącemu światłu odbić się od starych pierścieni. – Musiałem popełnić błąd, ale nie udało mi się odgadnąć, gdzie leżał – dodał; transmutacja nie zdradzała go w podobny sposób, analogia więc nie miała szans tutaj zadziałać – coś musiało mu umykać.
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
The member 'Manannan Travers' has done the following action : Rzut kością
'Zdarzenia' :
'Zdarzenia' :
Podobało się jej pierwsze słowo, padające z ust Manannana. Konkretne, krótkie pytanie, zawierające w sobie tak wiele. Wiele szacunku, wiele ciekawości, wiele mówiło też o samym szlachcicu. Nie obruszył się na dość oschłe powitanie - a raczej jego brak - nie próbował wywierać na niej zbędnego wrażenia, nie wyszarpywał dominacji z rozmowy prowadzącej ku lekcji: szedł obok niej, statecznie, żwawo, dosłownie i w przenośni, a choć nie dostrzegła jego sokolej przemiany, wiedziała, że ma do czynienia z czarodziejem pełnym mocy. Zawdzięczał to nie tylko swym genom, Deirdre skorzystała nieco ze swych znajomości i uroku, by uzyskać opinie na temat lorda Traversa: większość zasłyszanych pogłosek, poprzetykanych faktami, działała na korzyść odmalowanego przez opinię nie do końca publiczną obrazu.
- Naprawdę nie czujesz zupełnie nic, gdy mierzysz różdżką w pierś człowieka? Nawet mugola? - odpowiedziała pytaniem na pytanie, nie karcąco, a z szczerą ciekawością i uprzejmym zdziwieniem. Sama szczyciła sie obojętnością, wyniosłością i surowością, lecz czarna magia wywoływała w niej niemożliwy do ugaszenia pożar. - Nie czujesz pogardy do szlamu, który śmie patrzeć ci prosto w oczy? Palącego gniewu na to, co uczynili jemu podobni na przestrzeni setek lat? Paląc nasze prababki na stosach? Niszcząc to, co piękne, sięgając swymi brudnymi łapami także wgłąb mórz, zanieczyszczając je, zamieniając akweny w smrodliwe, martwe bagniska, grzebiące pod kożuchem brudu magiczne stworzenia? - kontynuowała melodyjnym, aczkolwiek surowym tonem, w którego półtonach tliły się te same emocje, o jakich opowiadała. Nienawidziła zdrajców i mugoli, a ta nienawiść pozwalała jej na najwyższe okrucieństwo. - Już sama chęć sprowadzenia na ofiarę skrajnego cierpienia pozwoli ci sięgnąć po najokrutniejsze inkantację, lecz im więcej poczujesz - furii, pogardy, dumy z tego, kim jesteś - tym łatwiej będzie ci zapanować nad czarną magią - ciągnęła, stawiając pewne kroki. Piasek usypywał się spod wysokich butów, znaczył dół płaszcza i sukni beżową koronką, ale nie zwracała na to uwagi, z wzrokiem tymczasowo utkwionym w horyzoncie. - Sam wybadasz, co działa na ciebie najlepiej. Najczęściej jest to połączenie wielu uczuć. Ja - bazuję na gniewie. I pożądaniu - wypowiadała te słowa śmiało, bez nerwowego śmiechu czy wstydu; dzieliła się wiedzą, a ta nie znała nieśmiałości. - Czy nie spotkałeś nigdy kobiety tak pięknej, że gotów byłbyś ją rozszarpać na strzępy? - zagadnęła swobodnie. - Tak, jak dziecko utula słodkie kocię: zbyt mocno i zbyt gwałtownie, by przeżyło - dorzuciła nieco bardziej miękko; miała do czynienia z żeglarzem, wątpiła więc, by tak nonszalanckie poruszanie tematów tabu wzburzyło go zbyt mocno, wolała jednak zachować względną ostrożność. W pewien pokrętny sposób byl przecież jej rodziną. - Zapewne o tym wiesz, ale wolę, by wybrzmiało to między nami: znam Melisande, lecz to, co robimy tutaj, razem, pozostaje tylko między nami. To, czego się dowiem i to, czego dokonasz - wtrąciła ciszej, spoglądając na Manannana z ukosa. Była profesjonalistką w każdym calu, nie wiedziała, ile wiedział o jej powiązaniach z Rosierami; zapewne nic, ale chciała, by czuł się swobodnie. Poruszali się po zbyt niebezpiecznych rejestrach, by dbać o to, kim byli na co dzień. W towarzyskim kontekście ich dwójka, stojąca pośrodku plaży, zwłaszcza w tak bezpośredniej bliskości, mogłaby budzić słuszne oburzenie - nie kryło się jednak pod tym dotykiem nic zdrożnego. Ot, uzdrowicielskie niemal zapoznanie z tym, co pozwalało sięgnąć po większą czarnomagiczną moc.
Wyczuła lekkie napięcie mięśni mężczyzny, ale nie zareagowała w żaden sposób; także dość buntownicze wyartykułowanie braku strachu nie wywołało jej uśmiechu. Miał prawo tak sądzić, sama podchodziła z podobną pewnością do czających się na horyzoncie wyzwań, dopóki na własnej skórze nie przekonała się o potędze tego, co niewyobrażalne. Smak własnej krwi cucił z przesadnej pewności siebie, ale o tym Manannan miał przekonać się sam. - Doskonale. Zewnętrzny lęk motywuje i cuci, ten wewnętrzny: jest zupełnie zbędny - podsumowała, powracając do nieśpiesznego spaceru brzegiem morza. Prawie romantyczne okoliczności, pomijając wyzwanie, które miało czekać na nich w pobliskiej jaskini.
Z uwagą wysłuchała listy zaklęć, kiwnęła też z uznaniem głową; porywał się na dość silne klątwy, skoro go do tej pory nie zabiły, nie musiała martwić się o to, że mąż Melisande nie wróci do niej w jednym, satysfakcjonującym wizualnie kawałku. - Które podobało ci się najbardziej? Budziło największą satysfakcję? - spytała rzeczowo, odgarniając włosy z twarzy. Na moment uśmiechniętej w lekkim, prawie matczynym rozczuleniu, wywołanym opowieścią o skutkach ubocznych korzystania z mrocznych sił. - Możesz też oślepnąć. Trwale lub chwilowo. Stracić przytomność. Mieć wrażenie, że odpada ci wiodąca dłoń - rozpoczęła litanię potencjalnych konsekwencji korzystania z czarnej magii, nie po to, by go zniechęcić, ale by przygotować na to, co zapewne spotka go wiele razy. - To nie błąd, to coś...normalnego. Mi też się to przydarza. Rzadziej, ale - stale jest to niską ceną za to, co potrafimy. Musisz być na to gotowy w każdym momencie - kontynuowała teoretyczną lekcję, schodząc zwinnie po ciemnych kamieniach w dół plaży. Zbliżali się do brzegu - i do grafitowego nasypu, do klifów i większych skał, pomiędzy którymi miała znajdować się jaskinia pełna...narzędzi dydaktycznych. - Jak myślisz, ilu przeciwników możemy się spodziewać? Wywabiamy ich pojedynczo, czy wolisz rzucić się na głęboką wodę? - zapytała, wyciągając z rękawa różdżę; ciemnofioletowe, zitanowe drewno rozjaśniło się na moment w półcieniu skalnego nasypu. Zostawiała decyzję w jego rękach, nie oceniając żadnego wyboru: była gotowa na wszystko. Z nadzieją, że tym razem kapryśna magia przestanie wierzgać i karać ją za użycie najpotężniejszych klątw.
- Naprawdę nie czujesz zupełnie nic, gdy mierzysz różdżką w pierś człowieka? Nawet mugola? - odpowiedziała pytaniem na pytanie, nie karcąco, a z szczerą ciekawością i uprzejmym zdziwieniem. Sama szczyciła sie obojętnością, wyniosłością i surowością, lecz czarna magia wywoływała w niej niemożliwy do ugaszenia pożar. - Nie czujesz pogardy do szlamu, który śmie patrzeć ci prosto w oczy? Palącego gniewu na to, co uczynili jemu podobni na przestrzeni setek lat? Paląc nasze prababki na stosach? Niszcząc to, co piękne, sięgając swymi brudnymi łapami także wgłąb mórz, zanieczyszczając je, zamieniając akweny w smrodliwe, martwe bagniska, grzebiące pod kożuchem brudu magiczne stworzenia? - kontynuowała melodyjnym, aczkolwiek surowym tonem, w którego półtonach tliły się te same emocje, o jakich opowiadała. Nienawidziła zdrajców i mugoli, a ta nienawiść pozwalała jej na najwyższe okrucieństwo. - Już sama chęć sprowadzenia na ofiarę skrajnego cierpienia pozwoli ci sięgnąć po najokrutniejsze inkantację, lecz im więcej poczujesz - furii, pogardy, dumy z tego, kim jesteś - tym łatwiej będzie ci zapanować nad czarną magią - ciągnęła, stawiając pewne kroki. Piasek usypywał się spod wysokich butów, znaczył dół płaszcza i sukni beżową koronką, ale nie zwracała na to uwagi, z wzrokiem tymczasowo utkwionym w horyzoncie. - Sam wybadasz, co działa na ciebie najlepiej. Najczęściej jest to połączenie wielu uczuć. Ja - bazuję na gniewie. I pożądaniu - wypowiadała te słowa śmiało, bez nerwowego śmiechu czy wstydu; dzieliła się wiedzą, a ta nie znała nieśmiałości. - Czy nie spotkałeś nigdy kobiety tak pięknej, że gotów byłbyś ją rozszarpać na strzępy? - zagadnęła swobodnie. - Tak, jak dziecko utula słodkie kocię: zbyt mocno i zbyt gwałtownie, by przeżyło - dorzuciła nieco bardziej miękko; miała do czynienia z żeglarzem, wątpiła więc, by tak nonszalanckie poruszanie tematów tabu wzburzyło go zbyt mocno, wolała jednak zachować względną ostrożność. W pewien pokrętny sposób byl przecież jej rodziną. - Zapewne o tym wiesz, ale wolę, by wybrzmiało to między nami: znam Melisande, lecz to, co robimy tutaj, razem, pozostaje tylko między nami. To, czego się dowiem i to, czego dokonasz - wtrąciła ciszej, spoglądając na Manannana z ukosa. Była profesjonalistką w każdym calu, nie wiedziała, ile wiedział o jej powiązaniach z Rosierami; zapewne nic, ale chciała, by czuł się swobodnie. Poruszali się po zbyt niebezpiecznych rejestrach, by dbać o to, kim byli na co dzień. W towarzyskim kontekście ich dwójka, stojąca pośrodku plaży, zwłaszcza w tak bezpośredniej bliskości, mogłaby budzić słuszne oburzenie - nie kryło się jednak pod tym dotykiem nic zdrożnego. Ot, uzdrowicielskie niemal zapoznanie z tym, co pozwalało sięgnąć po większą czarnomagiczną moc.
Wyczuła lekkie napięcie mięśni mężczyzny, ale nie zareagowała w żaden sposób; także dość buntownicze wyartykułowanie braku strachu nie wywołało jej uśmiechu. Miał prawo tak sądzić, sama podchodziła z podobną pewnością do czających się na horyzoncie wyzwań, dopóki na własnej skórze nie przekonała się o potędze tego, co niewyobrażalne. Smak własnej krwi cucił z przesadnej pewności siebie, ale o tym Manannan miał przekonać się sam. - Doskonale. Zewnętrzny lęk motywuje i cuci, ten wewnętrzny: jest zupełnie zbędny - podsumowała, powracając do nieśpiesznego spaceru brzegiem morza. Prawie romantyczne okoliczności, pomijając wyzwanie, które miało czekać na nich w pobliskiej jaskini.
Z uwagą wysłuchała listy zaklęć, kiwnęła też z uznaniem głową; porywał się na dość silne klątwy, skoro go do tej pory nie zabiły, nie musiała martwić się o to, że mąż Melisande nie wróci do niej w jednym, satysfakcjonującym wizualnie kawałku. - Które podobało ci się najbardziej? Budziło największą satysfakcję? - spytała rzeczowo, odgarniając włosy z twarzy. Na moment uśmiechniętej w lekkim, prawie matczynym rozczuleniu, wywołanym opowieścią o skutkach ubocznych korzystania z mrocznych sił. - Możesz też oślepnąć. Trwale lub chwilowo. Stracić przytomność. Mieć wrażenie, że odpada ci wiodąca dłoń - rozpoczęła litanię potencjalnych konsekwencji korzystania z czarnej magii, nie po to, by go zniechęcić, ale by przygotować na to, co zapewne spotka go wiele razy. - To nie błąd, to coś...normalnego. Mi też się to przydarza. Rzadziej, ale - stale jest to niską ceną za to, co potrafimy. Musisz być na to gotowy w każdym momencie - kontynuowała teoretyczną lekcję, schodząc zwinnie po ciemnych kamieniach w dół plaży. Zbliżali się do brzegu - i do grafitowego nasypu, do klifów i większych skał, pomiędzy którymi miała znajdować się jaskinia pełna...narzędzi dydaktycznych. - Jak myślisz, ilu przeciwników możemy się spodziewać? Wywabiamy ich pojedynczo, czy wolisz rzucić się na głęboką wodę? - zapytała, wyciągając z rękawa różdżę; ciemnofioletowe, zitanowe drewno rozjaśniło się na moment w półcieniu skalnego nasypu. Zostawiała decyzję w jego rękach, nie oceniając żadnego wyboru: była gotowa na wszystko. Z nadzieją, że tym razem kapryśna magia przestanie wierzgać i karać ją za użycie najpotężniejszych klątw.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Zastanowił się przez chwilę nad pytaniem Deirdre, przenosząc spojrzenie z jej oświetlonej czerwoną łuną twarzy na uspokajające się ponad czernią włosów morze. Wieczorny przypływ właśnie się zaczynał, co oznaczało, że gdzieś głęboko ponad skrywającą głębiny taflą do nocnych łowów szykowały się trytony – a zwodnicze syreny przysiadały na wystających ponad powierzchnię skałach, żeby melodyjnym śpiewem zwabić nieuważnych żeglarzy na zdradliwe mielizny. – Nic to nie jest słowo, którego bym użył – odpowiedział, nie tyle się tłumacząc – nie miał w zwyczaju tego robić – co dając się wciągnąć w rzeczową dyskusję na temat, który co prawda nie był u obcy, ale na który nigdy wcześniej nie spoglądał pod tym konkretnym kątem. Rozkładanie własnych odczuć na czynniki pierwsze nie zaprzątało na ogół jego myśli, w ogniu walki żył ułamkami sekund, nie zastanawiając się, kim był jego przeciwnik – o ile nie żywił względem niego osobistej urazy. Zdecydowanie jednak czuł – na morzu wystarczał charakterystyczny zapach magicznego prochu, żeby rozbudzić krążącą w żyłach krew, a wściekły łopot żagli i przerażone krzyki wrogiej załogi niezawodnie napełniały ciało odurzającą adrenaliną. Zdarzało się, że do bitwy popychała go żądza zemsty – za zdradę, za bezsensowne cierpienie zadawane legendarnej, czarodziejskiej bestii, za metalowe pociski żądlące skórę – ale w porównaniu ze wszystkim tym, o czym mówiła Deirdre, te pragnienia wydawały mu się proste, pierwotne, krótkotrwałe; ulotne. – Ale mierząc w człowieka nie myślę o tym, co robił jego pradziadek. Mugole są słabi – stwierdził. Potyczka w wojskowym forcie pozostawiła po sobie zadrę, ale nawet ona nie zmusiła go, by poczuł szacunek do niemagicznych. – Potrafią narobić szkód tylko jeśli zasłonią się swoimi maszynami albo zbiją w grupę jak ławica piranii – ale pojedynczo? – Podciągnął wyżej kącik ust w wyrazie pogardy. – Mogę połamać im kości, żeby ukarać ich za próbę sięgnięcia po coś, co jest moje, albo wyrzucić za burtę na pożarcie morskim stworom, żeby podnieść morale znudzonej załogi – ale jak to się będzie miało do prawdziwej pasji – do uczucia, które wypełnia cię po brzegi, gdy spoglądasz w oczy niebezpieczeństwu? – zapytał retorycznie, przez moment owładnięty wspomnieniem niedawnej walki: drżeniem gnącego się pod jego stopami metalu, wiatrem uderzającym w ciało, szarpiącym włosy; hukami wystrzałów i widokiem młócących wodę macek krakena, jego rozwartej paszczy znajdującej się coraz bliżej i bliżej. Wciągnął do płuc powietrze, nieświadom tego, że oczy mu rozbłysły.
– Pożądaniu? – podjął z zainteresowaniem. Rozumiał czerpanie siły z gniewu, ten był mu wyjątkowo bliski; od dziecka był porywczy, wyprowadzenie go z równowagi nie było trudne – wpadał w furię łatwo, pozwalając by targały nim emocje, rzadko kiedy jednak nad nimi panując. Wybuchały w nim chaotycznie, nieprzewidywalne tak samo, jak morskie sztormy. Pożądanie również nie było mu obce, nie łączył go jednak z polem walki, zatrzymał więc zaciekawione spojrzenie na Deirdre, zachęcając ją, by kontynuowała – na jej pytanie odpowiadając wyłącznie milczeniem, pewien, że należało do tych, które nie wymagały werbalnego potwierdzenia.
Imię Melisande padające z ust Śmierciożerczyni go zaskoczyło; znajomość łącząca obie kobiety była dla niego nowością, skinął jednak głową, starając się ukryć ten fakt – zastanawiając się przez sekundę, czy dodatkowa nić powiązań mu przeszkadzała. – Jestem wdzięczny za dyskrecję – powiedział, ostatecznie porzucając niepotrzebne rozważania, na krótko rozproszony falą niosącego się wzdłuż zakończeń nerwowych gorąca. – Plumosa – odpowiedział po sekundzie milczenia, pocierając pokryty zarostem policzek ciężką od grubych pierścieni dłonią. Powolna śmierć przez uduszenie wydawała mu się jedną z najokrutniejszych, jeśli nie najokrutniejszą; i był pewien, że każdy, kto choć raz posmakował uczucia tonięcia, zgodziłby się z nim w tej kwestii. Egzekucje przeprowadzane na środku morza często właśnie na tym polegały – zamiana stóp ofiary w kamień i wyrzucenie jej za burtę było równie proste, co skuteczne, musiał jednak przyznać, że czarnomagiczna klątwa przynosiła w tej materii znacznie więcej satysfakcji – pozwalając na spokojne obserwowanie efektów własnych działań. – Czy jest jakikolwiek sposób, żeby temu zapobiec? Regularne ćwiczenia minimalizują ryzyko? – zapytał, gdy Deirdre skończyła wymieniać skutki uboczne sięgania po czarną magię, czy raczej – cenę, jaką czasami zmuszeni bywali zapłacić za dostęp do dawanej przez nią potęgi. Czy była zbyt wygórowana? Kiedyś powiedziałby, że tak; ale odkąd odczuł starożytną magię na własnej skórze, odkąd otoczyła go i wypełniła, pozostawiając po sobie trwały ślad – był pewien, że byłby gotów zapłacić znacznie więcej.
Zatrzymał się u podnóży szerokich, płaskich schodów, wyślizganych przez wiatr i wilgoć; z tej pozycji widział już linię załamującego się brzegu, wyznaczającego miejsce, w którym morze wąskim klinem wpijało się w głąb lądu – dając lekkim łodziom możliwość wpłynięcia do wydrążonej w skale groty. Ilu ludzi mogło znajdować się w środku? – Trzech, najwyżej czterech – odpowiedział, rozglądając się dookoła; nigdzie nie widział jednak ewentualnego, czającego się w cieniu wsparcia. – Angażowanie większych grup w rozładunek nie ma sensu, zajmują miejsce dla towaru. Jeśli szykowaliby się do wypłynięcia, to w zatoce czekałaby druga łódź, do której przeładowaliby część pakunków. Morze jest czyste, więc zgaduję, że przemytnicy przypłynęli z wieczornym przypływem i nie planują ruszyć się stamtąd do rana – dodał, rzucając krótkie spojrzenie Deirdre, starając się odgadnąć jej myśli – ale pozostawały nieodkryte, przysłonięte warstwą jasnej, gładkiej skóry. – Nie dawajmy im szans na ucieczkę – zaproponował; na pojedynczej ofierze zapewne ćwiczyłoby się łatwiej, ale przecież nie zależało mu na nauce w warunkach całkowicie kontrolowanych; te mógł osiągnąć w zaciszu własnego zamku, ćwicząc na pojmanych na pechowych okrętach mugolach.
– Pożądaniu? – podjął z zainteresowaniem. Rozumiał czerpanie siły z gniewu, ten był mu wyjątkowo bliski; od dziecka był porywczy, wyprowadzenie go z równowagi nie było trudne – wpadał w furię łatwo, pozwalając by targały nim emocje, rzadko kiedy jednak nad nimi panując. Wybuchały w nim chaotycznie, nieprzewidywalne tak samo, jak morskie sztormy. Pożądanie również nie było mu obce, nie łączył go jednak z polem walki, zatrzymał więc zaciekawione spojrzenie na Deirdre, zachęcając ją, by kontynuowała – na jej pytanie odpowiadając wyłącznie milczeniem, pewien, że należało do tych, które nie wymagały werbalnego potwierdzenia.
Imię Melisande padające z ust Śmierciożerczyni go zaskoczyło; znajomość łącząca obie kobiety była dla niego nowością, skinął jednak głową, starając się ukryć ten fakt – zastanawiając się przez sekundę, czy dodatkowa nić powiązań mu przeszkadzała. – Jestem wdzięczny za dyskrecję – powiedział, ostatecznie porzucając niepotrzebne rozważania, na krótko rozproszony falą niosącego się wzdłuż zakończeń nerwowych gorąca. – Plumosa – odpowiedział po sekundzie milczenia, pocierając pokryty zarostem policzek ciężką od grubych pierścieni dłonią. Powolna śmierć przez uduszenie wydawała mu się jedną z najokrutniejszych, jeśli nie najokrutniejszą; i był pewien, że każdy, kto choć raz posmakował uczucia tonięcia, zgodziłby się z nim w tej kwestii. Egzekucje przeprowadzane na środku morza często właśnie na tym polegały – zamiana stóp ofiary w kamień i wyrzucenie jej za burtę było równie proste, co skuteczne, musiał jednak przyznać, że czarnomagiczna klątwa przynosiła w tej materii znacznie więcej satysfakcji – pozwalając na spokojne obserwowanie efektów własnych działań. – Czy jest jakikolwiek sposób, żeby temu zapobiec? Regularne ćwiczenia minimalizują ryzyko? – zapytał, gdy Deirdre skończyła wymieniać skutki uboczne sięgania po czarną magię, czy raczej – cenę, jaką czasami zmuszeni bywali zapłacić za dostęp do dawanej przez nią potęgi. Czy była zbyt wygórowana? Kiedyś powiedziałby, że tak; ale odkąd odczuł starożytną magię na własnej skórze, odkąd otoczyła go i wypełniła, pozostawiając po sobie trwały ślad – był pewien, że byłby gotów zapłacić znacznie więcej.
Zatrzymał się u podnóży szerokich, płaskich schodów, wyślizganych przez wiatr i wilgoć; z tej pozycji widział już linię załamującego się brzegu, wyznaczającego miejsce, w którym morze wąskim klinem wpijało się w głąb lądu – dając lekkim łodziom możliwość wpłynięcia do wydrążonej w skale groty. Ilu ludzi mogło znajdować się w środku? – Trzech, najwyżej czterech – odpowiedział, rozglądając się dookoła; nigdzie nie widział jednak ewentualnego, czającego się w cieniu wsparcia. – Angażowanie większych grup w rozładunek nie ma sensu, zajmują miejsce dla towaru. Jeśli szykowaliby się do wypłynięcia, to w zatoce czekałaby druga łódź, do której przeładowaliby część pakunków. Morze jest czyste, więc zgaduję, że przemytnicy przypłynęli z wieczornym przypływem i nie planują ruszyć się stamtąd do rana – dodał, rzucając krótkie spojrzenie Deirdre, starając się odgadnąć jej myśli – ale pozostawały nieodkryte, przysłonięte warstwą jasnej, gładkiej skóry. – Nie dawajmy im szans na ucieczkę – zaproponował; na pojedynczej ofierze zapewne ćwiczyłoby się łatwiej, ale przecież nie zależało mu na nauce w warunkach całkowicie kontrolowanych; te mógł osiągnąć w zaciszu własnego zamku, ćwicząc na pojmanych na pechowych okrętach mugolach.
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
Mężczyźni nie lubili rozmawiać o uczuciach, o tym, co ulotne, trudne do sklasyfikowania, od dziecka uznawane za kobiece; Deirdre doskonale o tym wiedziała, lecz nie zamierzała podchodzić do Traversa z przesadną wyrozumiałością, by podstępem wydobyć to, co stanowiło - według niej - podstawę magicznej siły. Minęły już czasy, gdy łagodnie wyciągała z czarodziejów to, co niezbędne - porzuciła subtelność Wenus, poruszała się przecież na zupełnie innych rejestrach, mając na horyzoncie odmienny cel. Nie potrzebowała informacji, w których posiadaniu mógł być tylko wprawny żeglarz, arystokrata - wręcz przeciwnie, chciała Manannana obdarzyć własną wiedzą, pomagając mu rozbudzić mroczną moc, pozwolić jej rozplenić się pod jego skórą, oblepić go pajęczyną tętniącą czarną krwią. Dającą, paradoksalnie, życie. Tego mogła - i chciała - nauczyć go Śmierciożerczyni. Wiedziała, że pozostali mają inne metody i pobudki, ona jednak polegała na instynktach i uczuciach; te nigdy ją nie zawiodły, pozwalając wydobyć z różdżki pełnię morderczego potencjału. Wiedziała, że nie zawiodą i Traversa. Podchodził do nauki poważnie, rozmawiał z polotem, szczerze, nie bojąc się odpowiadać na intymne pytania o uczucia - ceniła go przez to jeszcze bardziej, niektórzy z młodszych adeptów czarnej magii mknęli ku otchłani na ślepo, na skróty, gubiąc się po drodze, a w mroku tracili często coś więcej niż życie.
- Masz poniekąd rację - przyznała, nie miała z tym problemu, lubiła dyskusję, poznawanie innych spojrzeń i wizji tego, czym była magia, zniszczenie, sprawiedliwość. - lecz na twojej drodze staną nie tylko mugole. Ich możesz faktycznie zniszczyć bez większych nakładów uczuć i sił, choć i tu pojawiają się wyjątki do reguły. W przypadku szlamu czasem wystarczy dobrze się bawić. Nie tylko ku uciesze załogi, ale i siebie samego - zawiesiła głos, dziwnie rozczulona wizją torturowanego na widoku załogi mugola. Morskie przygody miały w sobie pewien czar, chłopięcy, ujmujący, lecz jej kojarzący się z dość przykrymi wspomnieniami nie tak odległego rejsu, który zakończył się niezbyt przyjemnie. - Im większe wyzwanie, tym więcej wewnętrznego ognia potrzebujesz. Uczucie to jednak nie wszystko. To doskonałe paliwo, ale wymaga silnej woli, by wykorzystać jego siłę w odpowiedni sposób - kontynuowała swobodnie, wsłuchana w szum morza, stanowiący doskonałe tło ich rozmowy. Płynnej, nadchodzącej falami, nigdzie się - pozornie - nie śpieszyli, ludzkie trofea ukryte w jaskini mogły jeszcze chwilę zaczekać. Rozmowy o pożądaniu - nie. - Tak. Najsilniejszy insynkt. Pragnienie spełnienia. Głód. Niecierpliwość. Nieistotne, czy pożądasz konkretnej czarownicy czy absolutnego bogactwa czy równie nieskończonej władzy. Mężczyźni korzystają z tego uczucia łatwiej, wiedźmom jest ono niemal zabronione. Może dlatego mogę czerpać z niego tak wiele siły - zastanowiła się na głos, przerzucając czarne włosy za lewe ramię, by nadmorski wiatr nie trzepotał kosmykami przez jej twarz. Nie zaregowała na komentarz o Melisande, nie musiał być wdzięczny za dyskrecję, było to czymś oczywistym - wiedziała, że niektórym trudno było powrócić do domu, do żon i dzieci, ociekając krwią, w pełnej aurze czarnomagicznego szaleństwa. Wątpiła, by i Travers należał do tego grona; ważne było tylko to, że należał do Rycerzy Walpurgii, i to jemu była winna szczerość, nie jego żonie, nawet jeśli to z Melisande łączyły ją niemal więzy krwi. Teraz niezbyt istotne, umykające w hierarchii ważności czarnomagicznym klątwom. Uśmiechnęła się lekko, prawie uroczo, niemal dziewczęco, słysząc inkantację padającą z ust Manannana.
- Dlaczego akurat Plumosa? - dopytała, wybór ulubionego zaklęcia wiele mówił o czarodzieju. A zapobiegliwe zainteresowanie zmniejszeniem ryzyka skutków ubocznych świadczył o odpowiedzialności i przenikliwości, tak cennych i tak ważnych u maga wstępującego na mroczną ścieżkę. - Praktyka czyni mistrza, to prawda. Im lepiej poznasz klątwę, im częściej będziesz jej używać, tym mniejsze ryzyko, że obróci się przeciwko tobie. Nigdy nie będziesz miał jednak całkowitej pewności. Nigdy. Zawsze, gdy sięgasz po mroczną magię, stawiasz na szali swoje życie. To przytłaczające, na początku budzące lęk, ale później...odnajdziesz w tym niemal zmysłową słodycz - odpowiedziała, idąc powoli obok Traversa. Pamiętała, jak trudnym wyzwaniem stało się dla niej zaakceptowanie ryzyka; sądziła, że absolutne przygotowanie zagwarantuje absolutny sukces. - Traktuj jednak klątwę jako udaną. Wypowiadaj inkantację z pewnością. Nadaj magii wibrującej w twoich żyłach wyjątkową siłę. Skup się - tak, jak nigdy wcześniej. Na nienawiści, na gniewie, na pożądaniu. Na poczuciu wyższości. Na tym, co da ci niezbędną moc - kontynuowała lekcję a choć jej słowa mogły nieść profesorskie znaczenie, przemawiała cicho, niemal gładko. Travers musiał sam nauczyć się na swych błędach, nie mogła uchronić go od pomyłek, krwi i straty, a teoria nigdy nie wygrywała z praktyką.
Do tej mieli dopiero przejść. Lodowaty powiew, wynurzający się z jaskini tuż nad śliskimi schodami, połaskotał Deirdre w twarz. Skierowała ją w stronę wejścia, mrużąc oczy, bynajmniej z niezadowoleniem; lubiła gwałtowne doświadczenia, dzisiejszy wieczór miał w takowe obfitować. - A więc zadbaj o to, by nam nie uciekli - zerknęła z ukosa na Manannana, śmiało pokonując kolejne stopnie, mające zaprowadzić ich do wnętrza jamy. Rozjaśnionej kilkoma pochodniami, arystokrata miał rację, w środku kręciło się zaledwie kilkoro osób, wyraźne sylwetki w półmroku nisko sklepionego wnętrza, niczym ćmy, orbitujące wokół słabej łuny świec. - Sectusempra - zainkantowała od razu, nie bawiąc się w przemowy, powitania lub groźby; mieli być skuteczni, tylko to się liczyło. Promień klątwy uderzył w gardło wysokiego blondyna stojącego najbliżej nich; Deirdre szła więc za ciosem, tym razem za cel biorąc sobie wyłaniającego się zza skalnego wyłomu bruneta. W półmroku widziała jego zdziwione spojrzenie, duże, lśniące oczy; wycelowała zitanowe drewno w jego pierś. - Stillo - wychrypiała, chcąc sprawić mu nie tylko ból, ale ziścić najgorsze koszmary.
zaklęcia
- Masz poniekąd rację - przyznała, nie miała z tym problemu, lubiła dyskusję, poznawanie innych spojrzeń i wizji tego, czym była magia, zniszczenie, sprawiedliwość. - lecz na twojej drodze staną nie tylko mugole. Ich możesz faktycznie zniszczyć bez większych nakładów uczuć i sił, choć i tu pojawiają się wyjątki do reguły. W przypadku szlamu czasem wystarczy dobrze się bawić. Nie tylko ku uciesze załogi, ale i siebie samego - zawiesiła głos, dziwnie rozczulona wizją torturowanego na widoku załogi mugola. Morskie przygody miały w sobie pewien czar, chłopięcy, ujmujący, lecz jej kojarzący się z dość przykrymi wspomnieniami nie tak odległego rejsu, który zakończył się niezbyt przyjemnie. - Im większe wyzwanie, tym więcej wewnętrznego ognia potrzebujesz. Uczucie to jednak nie wszystko. To doskonałe paliwo, ale wymaga silnej woli, by wykorzystać jego siłę w odpowiedni sposób - kontynuowała swobodnie, wsłuchana w szum morza, stanowiący doskonałe tło ich rozmowy. Płynnej, nadchodzącej falami, nigdzie się - pozornie - nie śpieszyli, ludzkie trofea ukryte w jaskini mogły jeszcze chwilę zaczekać. Rozmowy o pożądaniu - nie. - Tak. Najsilniejszy insynkt. Pragnienie spełnienia. Głód. Niecierpliwość. Nieistotne, czy pożądasz konkretnej czarownicy czy absolutnego bogactwa czy równie nieskończonej władzy. Mężczyźni korzystają z tego uczucia łatwiej, wiedźmom jest ono niemal zabronione. Może dlatego mogę czerpać z niego tak wiele siły - zastanowiła się na głos, przerzucając czarne włosy za lewe ramię, by nadmorski wiatr nie trzepotał kosmykami przez jej twarz. Nie zaregowała na komentarz o Melisande, nie musiał być wdzięczny za dyskrecję, było to czymś oczywistym - wiedziała, że niektórym trudno było powrócić do domu, do żon i dzieci, ociekając krwią, w pełnej aurze czarnomagicznego szaleństwa. Wątpiła, by i Travers należał do tego grona; ważne było tylko to, że należał do Rycerzy Walpurgii, i to jemu była winna szczerość, nie jego żonie, nawet jeśli to z Melisande łączyły ją niemal więzy krwi. Teraz niezbyt istotne, umykające w hierarchii ważności czarnomagicznym klątwom. Uśmiechnęła się lekko, prawie uroczo, niemal dziewczęco, słysząc inkantację padającą z ust Manannana.
- Dlaczego akurat Plumosa? - dopytała, wybór ulubionego zaklęcia wiele mówił o czarodzieju. A zapobiegliwe zainteresowanie zmniejszeniem ryzyka skutków ubocznych świadczył o odpowiedzialności i przenikliwości, tak cennych i tak ważnych u maga wstępującego na mroczną ścieżkę. - Praktyka czyni mistrza, to prawda. Im lepiej poznasz klątwę, im częściej będziesz jej używać, tym mniejsze ryzyko, że obróci się przeciwko tobie. Nigdy nie będziesz miał jednak całkowitej pewności. Nigdy. Zawsze, gdy sięgasz po mroczną magię, stawiasz na szali swoje życie. To przytłaczające, na początku budzące lęk, ale później...odnajdziesz w tym niemal zmysłową słodycz - odpowiedziała, idąc powoli obok Traversa. Pamiętała, jak trudnym wyzwaniem stało się dla niej zaakceptowanie ryzyka; sądziła, że absolutne przygotowanie zagwarantuje absolutny sukces. - Traktuj jednak klątwę jako udaną. Wypowiadaj inkantację z pewnością. Nadaj magii wibrującej w twoich żyłach wyjątkową siłę. Skup się - tak, jak nigdy wcześniej. Na nienawiści, na gniewie, na pożądaniu. Na poczuciu wyższości. Na tym, co da ci niezbędną moc - kontynuowała lekcję a choć jej słowa mogły nieść profesorskie znaczenie, przemawiała cicho, niemal gładko. Travers musiał sam nauczyć się na swych błędach, nie mogła uchronić go od pomyłek, krwi i straty, a teoria nigdy nie wygrywała z praktyką.
Do tej mieli dopiero przejść. Lodowaty powiew, wynurzający się z jaskini tuż nad śliskimi schodami, połaskotał Deirdre w twarz. Skierowała ją w stronę wejścia, mrużąc oczy, bynajmniej z niezadowoleniem; lubiła gwałtowne doświadczenia, dzisiejszy wieczór miał w takowe obfitować. - A więc zadbaj o to, by nam nie uciekli - zerknęła z ukosa na Manannana, śmiało pokonując kolejne stopnie, mające zaprowadzić ich do wnętrza jamy. Rozjaśnionej kilkoma pochodniami, arystokrata miał rację, w środku kręciło się zaledwie kilkoro osób, wyraźne sylwetki w półmroku nisko sklepionego wnętrza, niczym ćmy, orbitujące wokół słabej łuny świec. - Sectusempra - zainkantowała od razu, nie bawiąc się w przemowy, powitania lub groźby; mieli być skuteczni, tylko to się liczyło. Promień klątwy uderzył w gardło wysokiego blondyna stojącego najbliżej nich; Deirdre szła więc za ciosem, tym razem za cel biorąc sobie wyłaniającego się zza skalnego wyłomu bruneta. W półmroku widziała jego zdziwione spojrzenie, duże, lśniące oczy; wycelowała zitanowe drewno w jego pierś. - Stillo - wychrypiała, chcąc sprawić mu nie tylko ból, ale ziścić najgorsze koszmary.
zaklęcia
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Charyzma i pasja miały spleść się dziś z patriotyzmem, a lekcja zmienić z teorii w praktykę. Biorąc za cel niemagicznych młodzieńców, Deirdre chciała zademonstrować Manannanowi potęgę czarnej magii. Oczy Traversa szybko przyzwyczaiły się do półmroku, lord Norfolk mógł wyraźnie obserwować jak Deirdre bezbłędnie posyła w blondyna śmiertelne zaklęcie - trudne, ale wciąż leżące w zasięgu jego możliwości. Choć pierwszego z mężczyzn wyeliminowała błyskawicznie, to drugiego wybrała chyba na prawdziwego królika doświadczalnego - wybierając zaklęcie równie trudne (choć w teorii nie dla niej samej), ale powolne, torturujące.
Wtedy magia zadrgała, a różdżka dziwnie szarpnęła się w dłoni Deirdre, w nieokiełznanym wyładowaniu czarnomagicznej mocy. Uwagę Manannana przykuły kroki - z głębi jaskini nadbiegał ktoś jeszcze, zgodnie z jego wcześniejszymi podejrzeniami ukrywały się tu więcej niż dwie osoby. Zaklęcie nie dosięgło zaskoczonego bruneta - Deirdre mogła za to poczuć łaskotanie w dziurce u nosa, a potem na policzku i szyi. Z jej nosa i uszu zaczęły wychodzić małe, włochate pająki. Jeśli skupiła wzrok na czubku nosa, dostrzegła cztery pary wpatrzonych w nią czarnych ślepi - a potem pająk wbił ząbki w miękką skórę. Od bólu o wiele upiorniejsze było wrażenie, że pająków jest coraz więcej, że chodzą po szyi, obojczykach, wpadają za suknię i suną w dół pleców.
Deirdre, Stillo obróciło się przeciwko Tobie. Otrzymujesz 15 pkt obrażeń kąsanych, a pająki należy unieszkodliwić za pomocą zaklęcia Arania Exumei. Wtedy zdechną, ale do końca dnia będziesz znajdowała ich malutkie truchła w fałdach sukni, a przez najbliższe trzy noce będą nawiedzać cię koszmary, w których jesteś auromantulą i wychowujesz małe akromantule.
Wtedy magia zadrgała, a różdżka dziwnie szarpnęła się w dłoni Deirdre, w nieokiełznanym wyładowaniu czarnomagicznej mocy. Uwagę Manannana przykuły kroki - z głębi jaskini nadbiegał ktoś jeszcze, zgodnie z jego wcześniejszymi podejrzeniami ukrywały się tu więcej niż dwie osoby. Zaklęcie nie dosięgło zaskoczonego bruneta - Deirdre mogła za to poczuć łaskotanie w dziurce u nosa, a potem na policzku i szyi. Z jej nosa i uszu zaczęły wychodzić małe, włochate pająki. Jeśli skupiła wzrok na czubku nosa, dostrzegła cztery pary wpatrzonych w nią czarnych ślepi - a potem pająk wbił ząbki w miękką skórę. Od bólu o wiele upiorniejsze było wrażenie, że pająków jest coraz więcej, że chodzą po szyi, obojczykach, wpadają za suknię i suną w dół pleców.
Michael Tonks
Wsłuchiwał się w słowa Deirdre z zainteresowaniem, obejmującym w podobnym stopniu to, co starała się mu przekazać, jak i ją samą w sobie. Skłamałby mówiąc, że go nie intrygowała; rzeczowość tonu, pewność w głosie, trudny do uchwycenia ogień kryjący się pomiędzy głoskami – wszystko to skłaniało go do zastanawiania się, jaką drogę przebyła idąca obok niego kobieta, żeby dotrzeć do miejsca, w którym się znajdowała – u boku najpotężniejszego czarodzieja wszechczasów, w pierwszym szeregu armii, której członkowie mieli wkrótce ukształtować cały magiczny świat. Sposób, w jaki mówiła o czarnej magii, kojarzył mu się ze starymi podróżnikami i żeglarzami opowiadającymi o morzu: potężnym, ale zdradliwym, niemożliwym do okiełznania tak do końca; zdolnym dać czarodziejowi poczucie władzy i potęgi – ale mogącym też w mgnieniu oka sprowadzić na niego zgubę. Zamilkł na dłuższą chwilę, przenosząc wzrok na odbijające ostatnie promienie słońca fale, na wodę przelewającą się przez horyzont; czy to było możliwe, że przez cały czas szukał odpowiedzi na swoje pytania zbyt daleko? Sięgnął dłonią do twarzy, bezwiednie pocierając krawędź żuchwy – rozważając, czy sięganie po czarnomagiczne klątwy nie wymagało przypadkiem tej samej determinacji, której potrzebował za każdym razem, kiedy wbrew zdrowemu rozsądkowi kierował dziób Szalonej Selmy prosto w ramiona szalejącego sztormu – lub która nie tak dawno popchnęła go na maszt mugolskiego okrętu, gnącego się pod naporem macek atakującego go krakena.
Zamrugał; coś w zdaniach padających z ust Deirdre sprawiło, że przerwał milczenie. – Silnej woli? – powtórzył. – Dlaczego? – zapytał z ciekawością błyszczącą w jasnych tęczówkach, nie do końca pewien, co miała na myśli. Rozumiał potrzebę czerpania siły z silnych emocji; mimo że transmutacja była pod tym względem inna, częściej niż pasji wymagając od czarodzieja skupienia i opanowania, to z drugiej strony na okiełznanie opierającej się sztuki animagii pozwoliła mu dopiero żądza zemsty – nienawiść w najczystszej postaci, gniew tak gorący, że nawet po latach samo jego wspomnienie wystarczało, żeby rozpalić wnętrzności od środka. Czy silna wola była potrzebna, żeby nie pozwolić tym uczuciom przejąć nad sobą zupełnej kontroli – czy wprost przeciwnie, żeby tę kontrolę porzucić?
– Hm – mruknął w reakcji na słowa o pożądaniu, poniekąd się w ten sposób z nimi zgadzając. W końcu – czy to nie pragnienie odnalezienia legendarnego Sguaba Tuinne popchnęło go do czynów, które wcześniej wydawały mu się niepojęte? Nie podzielił się jednak swoimi przemyśleniami z Deirdre, o buncie wśród załogi i zdradzie najlepszego przyjaciela nie dyskutował z nikim – pielęgnując tę zadrę jak posypywaną solą ranę. – Sięganie po zabronione? To cię motywuje? – zapytał, zamiast tego przesuwając środek ciężkości rozmowy w stronę czarownicy, choć nie tylko po to, żeby odepchnąć go od siebie; naprawdę był ciekaw.
Poprawił kapelusz przelotnie przesuwając palcami po czarnym rondzie, pozwalając sobie na uśmiech; błyskając mieniającym się pomiędzy zębami złotem. – Odbiera oddech – odpowiedział, powracając spojrzeniem do twarzy Deirdre. Podejrzewał, że ona sama znała klątwy znajdzie bardziej wyrafinowane, trudniejsze, skomplikowane; on póki co poruszał się pomiędzy tymi najprostszymi, stopniowo sięgając po średniozaawansowane, nie gasiło to jednak jego fascynacji. Wprost przeciwnie – świadomość o tym, jak wiele jeszcze nie wiedział, popychała go do przodu w podobny sposób, w jaki nęciły niezarysowane jeszcze fragmenty podróżniczych map. – Coś, co większość ludzi uważa za pewne, oczywiste. Co wielu utożsamia z życiem samym w sobie – wyjaśnił, nie ukrywając krótkiego błysku w oku. – A ty? Po jakie sięgasz najchętniej? – zapytał – pamiętając, z jakim przekonaniem mówiła wcześniej o czarnej magii.
Skinął głową w odpowiedzi na kolejne wskazówki, każdą biorąc sobie do serca. Był butny – ale potrafił też okazać pokorę, gdy wymagała tego nauka, choć zdarzało się też, że zmuszały go do tego dopiero jego własne potknięcia. Nie bał się jednak ryzyka, to – w naturalny sposób – wpisane było w jego życie niemal od zawsze, a z całą pewnością od pierwszej chwili, w której odbił od rodzimych brzegów.
Wchodząc na gładkie, wyślizgane stopnie prowadzące do groty, dobył różdżki, mocniej zaciskając palce na drewnie wyrzuconym niegdyś przez morze; blask płonących pochodni zwrócił jego uwagę od razu, podobnie jak ruch na krawędzi pola widzenia. Uniósł dłoń, ale Deirdre była szybsza – zareagowała błyskawicznie, z jego perspektywy: bez zawahania, a ledwie sekundy później ciemnoczerwona krew trysnęła z rozciętego gardła zaskoczonego mężczyzny. Drugiej z inkantacji nie rozpoznał, dostrzegł jednak, że promień zaklęcia nie sięgnął celu, skierował więc różdżkę na niedoszłą ofiarę, starając się skupić na wszystkim tym, o czym mówiła Deirdre – wyobrażając sobie, że naprzeciw niego nie stał bezimienny rebeliant, a kolejny zdrajca, ośmielający się wspierać buntowników na ziemiach jego rodziny. Wypuścił powoli powietrze z płuc, zadbaj o to, by nam nie uciekli. – Movo – wypowiedział, celując w nogi czarodzieja, chcąc pozbawić go w nich czucia, sprawić, by wpadł do płytkiej wody, uniemożliwić mu bieg. Nie oglądał się przy tym na Deirdre, nie zdając sobie sprawy z tego, że jej magia obróciła się przeciw niej. Jego uwagę odwróciło zresztą coś innego, kolejna para kroków niosących się echem wzdłuż skalnych ścian; miał rację, było ich tu co najmniej trzech.
Wbił spojrzenie w półmrok, czekając, aż wyłoni się z niego zwabiony odgłosami walki towarzysz przemytników, a gdy tylko był w stanie rozróżnić zarys jego sylwetki, szarpnął nadgarstkiem. – Luxatio – rzucił pewnie, z mocą, wiązkę zaklęcia posyłając prosto w prawe kolano mężczyzny. Niech wszyscy czołgają się jak robaki.
Zamrugał; coś w zdaniach padających z ust Deirdre sprawiło, że przerwał milczenie. – Silnej woli? – powtórzył. – Dlaczego? – zapytał z ciekawością błyszczącą w jasnych tęczówkach, nie do końca pewien, co miała na myśli. Rozumiał potrzebę czerpania siły z silnych emocji; mimo że transmutacja była pod tym względem inna, częściej niż pasji wymagając od czarodzieja skupienia i opanowania, to z drugiej strony na okiełznanie opierającej się sztuki animagii pozwoliła mu dopiero żądza zemsty – nienawiść w najczystszej postaci, gniew tak gorący, że nawet po latach samo jego wspomnienie wystarczało, żeby rozpalić wnętrzności od środka. Czy silna wola była potrzebna, żeby nie pozwolić tym uczuciom przejąć nad sobą zupełnej kontroli – czy wprost przeciwnie, żeby tę kontrolę porzucić?
– Hm – mruknął w reakcji na słowa o pożądaniu, poniekąd się w ten sposób z nimi zgadzając. W końcu – czy to nie pragnienie odnalezienia legendarnego Sguaba Tuinne popchnęło go do czynów, które wcześniej wydawały mu się niepojęte? Nie podzielił się jednak swoimi przemyśleniami z Deirdre, o buncie wśród załogi i zdradzie najlepszego przyjaciela nie dyskutował z nikim – pielęgnując tę zadrę jak posypywaną solą ranę. – Sięganie po zabronione? To cię motywuje? – zapytał, zamiast tego przesuwając środek ciężkości rozmowy w stronę czarownicy, choć nie tylko po to, żeby odepchnąć go od siebie; naprawdę był ciekaw.
Poprawił kapelusz przelotnie przesuwając palcami po czarnym rondzie, pozwalając sobie na uśmiech; błyskając mieniającym się pomiędzy zębami złotem. – Odbiera oddech – odpowiedział, powracając spojrzeniem do twarzy Deirdre. Podejrzewał, że ona sama znała klątwy znajdzie bardziej wyrafinowane, trudniejsze, skomplikowane; on póki co poruszał się pomiędzy tymi najprostszymi, stopniowo sięgając po średniozaawansowane, nie gasiło to jednak jego fascynacji. Wprost przeciwnie – świadomość o tym, jak wiele jeszcze nie wiedział, popychała go do przodu w podobny sposób, w jaki nęciły niezarysowane jeszcze fragmenty podróżniczych map. – Coś, co większość ludzi uważa za pewne, oczywiste. Co wielu utożsamia z życiem samym w sobie – wyjaśnił, nie ukrywając krótkiego błysku w oku. – A ty? Po jakie sięgasz najchętniej? – zapytał – pamiętając, z jakim przekonaniem mówiła wcześniej o czarnej magii.
Skinął głową w odpowiedzi na kolejne wskazówki, każdą biorąc sobie do serca. Był butny – ale potrafił też okazać pokorę, gdy wymagała tego nauka, choć zdarzało się też, że zmuszały go do tego dopiero jego własne potknięcia. Nie bał się jednak ryzyka, to – w naturalny sposób – wpisane było w jego życie niemal od zawsze, a z całą pewnością od pierwszej chwili, w której odbił od rodzimych brzegów.
Wchodząc na gładkie, wyślizgane stopnie prowadzące do groty, dobył różdżki, mocniej zaciskając palce na drewnie wyrzuconym niegdyś przez morze; blask płonących pochodni zwrócił jego uwagę od razu, podobnie jak ruch na krawędzi pola widzenia. Uniósł dłoń, ale Deirdre była szybsza – zareagowała błyskawicznie, z jego perspektywy: bez zawahania, a ledwie sekundy później ciemnoczerwona krew trysnęła z rozciętego gardła zaskoczonego mężczyzny. Drugiej z inkantacji nie rozpoznał, dostrzegł jednak, że promień zaklęcia nie sięgnął celu, skierował więc różdżkę na niedoszłą ofiarę, starając się skupić na wszystkim tym, o czym mówiła Deirdre – wyobrażając sobie, że naprzeciw niego nie stał bezimienny rebeliant, a kolejny zdrajca, ośmielający się wspierać buntowników na ziemiach jego rodziny. Wypuścił powoli powietrze z płuc, zadbaj o to, by nam nie uciekli. – Movo – wypowiedział, celując w nogi czarodzieja, chcąc pozbawić go w nich czucia, sprawić, by wpadł do płytkiej wody, uniemożliwić mu bieg. Nie oglądał się przy tym na Deirdre, nie zdając sobie sprawy z tego, że jej magia obróciła się przeciw niej. Jego uwagę odwróciło zresztą coś innego, kolejna para kroków niosących się echem wzdłuż skalnych ścian; miał rację, było ich tu co najmniej trzech.
Wbił spojrzenie w półmrok, czekając, aż wyłoni się z niego zwabiony odgłosami walki towarzysz przemytników, a gdy tylko był w stanie rozróżnić zarys jego sylwetki, szarpnął nadgarstkiem. – Luxatio – rzucił pewnie, z mocą, wiązkę zaklęcia posyłając prosto w prawe kolano mężczyzny. Niech wszyscy czołgają się jak robaki.
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Plaża
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Norfolk