Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka
Trakt kolejowy
Strona 17 z 18 • 1 ... 10 ... 16, 17, 18
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Trakt kolejowy
Przez Dolinę Godryka przebiega trakt kolejowy, który pokonywany jest przez Hogwart's Express, pociąg dowożący uczniów do Hogwartu. Jeśli wierzyć mieszkańcom Doliny, dźwięk nadjeżdżającego pociągu słychać jednakże nie tylko dwa razy do roku - nikt jednak nie wie, po co, ani dokąd, Express przejeżdża przez ten obszar.
Sam trakt wygląda staro, niepozornie, jest to jednak najprawdopodobniej iluzja, która ma go uczynić nieatrakcyjnym dla mugoli.
Sam trakt wygląda staro, niepozornie, jest to jednak najprawdopodobniej iluzja, która ma go uczynić nieatrakcyjnym dla mugoli.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 05.10.19 21:31, w całości zmieniany 2 razy
To się zwykle nie działo — Cu był psem raczej grzecznym, pilnującym bardziej miski, niż tego, co działo się na zewnątrz. Dlatego właśnie Aurora bez większych oporów zawsze brała go na spacer na bardzo luźnej lince, a czasem, gdy upewniła się, że nikogo nie ma w pobliżu, puszczała go luzem.
Musiała sama przed sobą przyznać, że spacery z psem, zwłaszcza zimą, były szczególnie odprężające i dawały jej czas na przemyślenie nadchodzących i minionych dni. Tyle się ostatnio działo, a ona nie mając nowego zapasu notatników, nie miała w czym opisywać wydarzeń. Było to o tyle problematyczne, że myśli jej, nie znajdując ujścia na papierze, nie miały innego sposobu, by wyrwać się na zewnątrz, niż tego, żeby wypływały z jej ust. Wrócił więc nawyk ze szkoły — rozmów Aurory z nią samą.
Nie, żeby zdanie innych miała w poważaniu — znajdowała pewną ulgę w tym, że mogła wreszcie wyrzucić z siebie nadmiar emocji, których przecież nikt inny i tak by nie zrozumiał.
Ale tego dnia było inaczej — Cu, który początkowo, jak zawsze, grzecznie, szedł koło nogi, tak dzisiejszego wieczoru, nagle spłoszony pierw przystanął — zadarł przednią łapę, wielkie uszy zostały postawione w nieruchomym nasłuchiwaniu.
- Cu… co jest? - Spytała Aurora, chociaż wiadome przecież było, że pies choćby chciał, to nie mógłby odpowiedzieć. Ale zwykle w takich momentach jedno, czy dwa merdnięcia ogonem i można było iść do przodu. Tym razem jednak było zupełnie inaczej. Aurora nie mogła nawet przewidzieć tego, co stało się w kolejnych chwilach. Cu, jakby coś go spłoszyło jeszcze bardziej, szczeknął przeciągle dwa razy, a potem ruszył pędem ku granicy lasu, do której nigdy się nie zbliżali. - Cu!!! - Krzyknęła Aurora i spróbowała przebrnąć przez zaspy, które jej pies pokonywał z łatwością wielkimi susami, a w których jej przeszła długa sukienka, do której brzegu przyczepiał się lepki śnieg. - Cu! - Zawołała ponownie, ale pies tylko szczekając głośno, ruszył w kierunku traktu kolejowego, zupełnie ignorując właścicielkę.
Biegła trochę na oślep, nie wyjmując różdżki z jakiegoś powodu. Próbowała dogonić psa, ale on odstawiał ją wyraźnie. Skupiła na nim wzrok, żeby nie zgubić go w styczniowych ciemnościach. Może dlatego nie zobaczyła postaci, która szła wydeptaną ścieżką pomiędzy zaspami.
Aurora, biegnąc za Cu, postawiła nieostrożny krok i niemal spadła. Czy może raczej spadła, ale nie na ziemię, a na chłopaczka, czy też młodego mężczyznę, który akurat miał pecha tamtędy przechodzić. Z całym impetem wpadła na niego, a potem przewróciła go i niestety to on przyjął całą siłę upadku na siebie.
Aurora potrzebowała chwili, żeby zrozumieć, co się stało, bo nagle miała pod sobą pewnie wystraszonego mężczyznę, a na dodatek straciła z oczu psa. I poczuła coś jeszcze. Jej kostka… Musiała naprawdę źle postawić ostatni krok, bo czuła jak boleśnie napinają się jej mięśnie.
- Au…au...au - Jęknęła, zsuwając się z chłopaka i łapiąc za kostkę, ale też zaraz spróbowała wstać. - Cu!! - Spróbowała zrobić krok, ale krzyk wyszedł żałosny, bo kostka boleśnie ją zabolała. - Bardzo pana przepraszam, pies mi uciekł… - Powiedziała, bo szarówce nie umiała rozpoznać, czy znała poszkodowanego, czy też nie.
Musiała sama przed sobą przyznać, że spacery z psem, zwłaszcza zimą, były szczególnie odprężające i dawały jej czas na przemyślenie nadchodzących i minionych dni. Tyle się ostatnio działo, a ona nie mając nowego zapasu notatników, nie miała w czym opisywać wydarzeń. Było to o tyle problematyczne, że myśli jej, nie znajdując ujścia na papierze, nie miały innego sposobu, by wyrwać się na zewnątrz, niż tego, żeby wypływały z jej ust. Wrócił więc nawyk ze szkoły — rozmów Aurory z nią samą.
Nie, żeby zdanie innych miała w poważaniu — znajdowała pewną ulgę w tym, że mogła wreszcie wyrzucić z siebie nadmiar emocji, których przecież nikt inny i tak by nie zrozumiał.
Ale tego dnia było inaczej — Cu, który początkowo, jak zawsze, grzecznie, szedł koło nogi, tak dzisiejszego wieczoru, nagle spłoszony pierw przystanął — zadarł przednią łapę, wielkie uszy zostały postawione w nieruchomym nasłuchiwaniu.
- Cu… co jest? - Spytała Aurora, chociaż wiadome przecież było, że pies choćby chciał, to nie mógłby odpowiedzieć. Ale zwykle w takich momentach jedno, czy dwa merdnięcia ogonem i można było iść do przodu. Tym razem jednak było zupełnie inaczej. Aurora nie mogła nawet przewidzieć tego, co stało się w kolejnych chwilach. Cu, jakby coś go spłoszyło jeszcze bardziej, szczeknął przeciągle dwa razy, a potem ruszył pędem ku granicy lasu, do której nigdy się nie zbliżali. - Cu!!! - Krzyknęła Aurora i spróbowała przebrnąć przez zaspy, które jej pies pokonywał z łatwością wielkimi susami, a w których jej przeszła długa sukienka, do której brzegu przyczepiał się lepki śnieg. - Cu! - Zawołała ponownie, ale pies tylko szczekając głośno, ruszył w kierunku traktu kolejowego, zupełnie ignorując właścicielkę.
Biegła trochę na oślep, nie wyjmując różdżki z jakiegoś powodu. Próbowała dogonić psa, ale on odstawiał ją wyraźnie. Skupiła na nim wzrok, żeby nie zgubić go w styczniowych ciemnościach. Może dlatego nie zobaczyła postaci, która szła wydeptaną ścieżką pomiędzy zaspami.
Aurora, biegnąc za Cu, postawiła nieostrożny krok i niemal spadła. Czy może raczej spadła, ale nie na ziemię, a na chłopaczka, czy też młodego mężczyznę, który akurat miał pecha tamtędy przechodzić. Z całym impetem wpadła na niego, a potem przewróciła go i niestety to on przyjął całą siłę upadku na siebie.
Aurora potrzebowała chwili, żeby zrozumieć, co się stało, bo nagle miała pod sobą pewnie wystraszonego mężczyznę, a na dodatek straciła z oczu psa. I poczuła coś jeszcze. Jej kostka… Musiała naprawdę źle postawić ostatni krok, bo czuła jak boleśnie napinają się jej mięśnie.
- Au…au...au - Jęknęła, zsuwając się z chłopaka i łapiąc za kostkę, ale też zaraz spróbowała wstać. - Cu!! - Spróbowała zrobić krok, ale krzyk wyszedł żałosny, bo kostka boleśnie ją zabolała. - Bardzo pana przepraszam, pies mi uciekł… - Powiedziała, bo szarówce nie umiała rozpoznać, czy znała poszkodowanego, czy też nie.
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
22 kwietnia '58
Wspomnienia wystukiwane w kolejnych krokach niosły po okolicy dudniące echo; trzewiki uderzające o ciężki metal kolejowych torów wydobywały charakterystyczny dźwięk, głuchy i prędko ginący gdzieś w odgłosach wiosennego popołudnia. Pogoda rozpieszczała, słoneczne ciepło muskało odważnie i śmiele, przeganiając ostatki mrozu, który utrzymywał się jeszcze w pierwszych dniach kwietnia. Słońce powoli zbliżało się do horyzontu, leniwie barwiąc okolice pomarańczową poświatą, która osiadała na powoli zieleniących się drzewach i nieśmiałych krzewach, które podrygiwały powoli z ziemi.
Kiedyś nie zwracała uwagi na to miejsce; nasyp kolejowy jak każdy inne, okolica otulona zielenią jak wiele tych, które trwały niewzruszone na długiej drodze do Hogwartu. Czerwony pociąg przejeżdżał tędy ilekroć należało przewieźć uczniów z zatłoczonego Londynu do chłodnych murów magicznego zamku. Coś na kształt nostalgii poczęło kiełkować w sercu, rozciągać się wzdłuż i wszerz, by w końcu ulotnić się z krótkim westchnięciem, które wcale nie przyniosło ulgi.
Zastanawiała się – i wtedy, i wiele razy przedtem – czy faktycznie mądrym było porzucać szkołę i czy kiedykolwiek będzie mogła jeszcze zobaczyć zamek; niegdyś dlań nieprzyjazny i stanowiący dziwną konieczność, dziś będący miejscem, w którym ulokowała wszystkie wspomnienia z dni, w których świat wyglądał zupełnie inaczej. Ale czy gdyby została, miałaby jakąkolwiek szansę odnaleźć Petera? Teraz nie miała wiele – ni materialnie, nie metaforycznie, nie miała nawet konkretnych informacji – ale skrawki śladów po bracie musiały jej wystarczyć, by wciąż mogła trzymać się nadziei, że niedługo znów się spotkają.
Dolina powoli budziła się do życia z zimowego snu; wielka pierzyna śniegu odeszła w niepamięć, okolica przyjmowała barwy słodkiego pomarańczu, nieśmiałej limonki i soczystej zieleni przeplatanej intensywnym różem, żółcią i czerwienią – małymi śladami kwiatów na gęstniejącej trawie. Wszystko wydawało się wracać do normy; powracać z martwych, nawet jeśli trakt kolejowy miał w sobie coś z faktycznego stanu wymarcia.
Słyszała tutaj tylko dźwięk własnych kroków i subtelny świergot ptaków, raz po raz odgłosy pobliskiego lasu poruszanego wiatrem. Ale kiedy żwir zaszeleścił – tym razem nie pod jej stopami – wrażenie samotności odeszło w niepamięć.
Tutaj nie miała się czego obawiać, znała okolicę bardzo dobrze dzięki długim miesiącom spędzonym w bezpiecznej Makówce; mimo to nauczona przezorności, sięgnęła po różdżkę, na moment stając w bezruchu; do źródła dźwięku – skraju między rozsypanym żwirem po lewej stronie torów a granicą lasu – decydując się podejść dopiero po chwili.
Anne Beddow
Zawód : powsinoga
Wiek : 18 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
choć nie chcę budzić się, nie umiem spać
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
stąd
Uśmiechnęła się na jego słowa, rzuciła mu krótkie spojrzenie, ale nie mogła na dłużej odwrócić wzroku od ślicznej klaczy. Była piękna, idealna. Z uczuciem głaskała masywną szyję kobyły.- Na pewno.- stwierdziła, zerkając na niego raz jeszcze. Specjalny. Chciałaby zobaczyć tego zwykłego czy przeciętnego, ale wątpiła, aby taki istniał dla jakiegokolwiek cygana. Te zwierzęta były ich, stworzone po to, aby współgrać z romskimi taborami. Odkąd pozbyła się swej ukochanej klaczy, by mieć pieniądze na jedzenie, czuła, że czegoś jej brakuje. Tęskniła za zwierzęciem i nie dopuszczała do siebie myśli, że jej nie odzyska. Dziś była gotowa pogodzić się z tym, ufając, że James naprawdę starał się odnaleźć tą konkretną klacz.
Pokiwała powoli głową, kiedy zapewnił, że srokata była w dobrym stanie, że była zdrowa. Wierzyła, jego ocenie. Zawsze zajmował się końmi ze swoim dziadkiem, dlatego nie miała żadnego powodu, aby wątpić. Kąciki jej ust zadrżały, gdy zauważyła, jak uśmiech na ustach Jamesa się pogłębia. Zdecydowanie ją zaskoczył, nie spodziewała się tego, takiego zwieńczenia dnia. Próbowała nie dopuścić do siebie niepewności i obawy, że coś zaraz się stanie, a ta chwila pryśnie.
Przymknęła na moment oczy, czując obejmujące ją ramiona, te bezpieczne objęcia. Dziś ten gest wypełniał ją spokojem, nawet jeśli w ostatnim czasie częściej była spięta, kiedy decydował się ją objąć i przełamać tworzący się dystans. Z pewną niechęcią wyswabadzała się z jego ramion, lecz wizja, by znaleźć się na grzbiecie kobyły, była bardziej nęcąca.
- Black Betty? Pasuje do niej.- poklepała konia po boku, zanim z pomocą Jamesa znalazła się wyżej. Jak dziwnie było znów siedzieć na końskim grzbiecie, czując pod sobą zwierzę.
Spojrzała na niego z góry, kiedy usłyszała pewną odpowiedź. Kiwnęła głową.- Tak, tak, wydaje się wyjątkowo wygodna.- odparła. Na ten wniosek było za wcześnie, ale czuła coraz wyraźniej najzwyklejszą ekscytację. Widząc, że nie zamierzał skorzystać z pomocy, przesunęła się nieco do przodu, pochylając trochę nad szyją tinkera, aby chłopak miał większe pole manewru.
Obejrzała się przez ramię, gdy znalazł się już za nią. Czuła, jak blisko się przysunął i przez moment było jej z tym dziwnie. Uśmiechnęła się, kiedy klacz zareagowała na łydkę i ruszyła się z miejsca.
Zamknęła na moment oczy, słuchając stukotu końskich kopyt i czując przylegającą do niej sylwetkę Jamesa. Przypomniały jej się dni, kiedy wymykali się, by spędzić trochę czasu z daleka od karcącego wzroku dorosłych. Wydawało się to, tak okropnie dawno.
Oparła się delikatnie plecami o tors Jamiego, zerkając na niego, zanim wzrok powrócił do tego, co przed nią.- W sumie cały dzień spędziłam tylko z Sheilą i raczej na spokojnie. Ciąża ogranicza mi możliwości szalonego świętowania kolejnego roku na karku, nawet jeśli bardzo bym chciała.- rzuciła lekkim tonem. Myślała, że w tym roku będzie się bawić, że będzie już normalnie i tak, jak powinno. Nie wyszło do końca.- Ale za to odwiedziłyśmy Bath oraz jeszcze jedno fajne miejsce. Może kiedyś Cię tam zabiorę, jeśli będziesz chciał i sobie zasłużysz, a póki co pozostanie moją słodką tajemnicą.- dodała pogodnie, nie zdradzając szczegółów.- I masz rację, She popisała się dziś, co potrafi w kuchni. Czasami zaskakuje mnie, jak z niczego potrafi zrobić dania, które smakują obłędnie.- złapała na moment jego spojrzenie. Usta zdobił uśmiech, a oczy cieszyły się równie widocznie. Nie pamiętała, kiedy czuła się tak ostatnio. Kiedy opowiadała Jamesowi o czymś, bez obawy, że słowa zderzą się z murem obojętności i niezrozumienia. Odwróciła głowę, by spojrzeć na otoczenie, które zmieniło się wraz z chwilą, gdy znaleźli się za miastem. Spoważniała nieco, zawahała się, czy powiedzieć to, co zaprzątało jej myśli. Zrezygnowała jednak, woląc poruszyć inną kwestię.
- Będzie nas na nią stać? – spytała cicho, a w głosie pozostało niewiele z tej zwykłej radości. Przeczesała palcami końską grzywę, pochylając się nieco na moment.- Nie chcę, żeby było Cię w domu jeszcze mniej i żebyś przepracowywał się bardziej, tylko po to, aby Black Betty mogła zostać.- zerknęła na niego przez ramię.- Nawet najpiękniejszy koń, nie jest wart tego, żebyś nadwyrężał siebie.- dodała cicho.
Uśmiechnęła się na jego słowa, rzuciła mu krótkie spojrzenie, ale nie mogła na dłużej odwrócić wzroku od ślicznej klaczy. Była piękna, idealna. Z uczuciem głaskała masywną szyję kobyły.- Na pewno.- stwierdziła, zerkając na niego raz jeszcze. Specjalny. Chciałaby zobaczyć tego zwykłego czy przeciętnego, ale wątpiła, aby taki istniał dla jakiegokolwiek cygana. Te zwierzęta były ich, stworzone po to, aby współgrać z romskimi taborami. Odkąd pozbyła się swej ukochanej klaczy, by mieć pieniądze na jedzenie, czuła, że czegoś jej brakuje. Tęskniła za zwierzęciem i nie dopuszczała do siebie myśli, że jej nie odzyska. Dziś była gotowa pogodzić się z tym, ufając, że James naprawdę starał się odnaleźć tą konkretną klacz.
Pokiwała powoli głową, kiedy zapewnił, że srokata była w dobrym stanie, że była zdrowa. Wierzyła, jego ocenie. Zawsze zajmował się końmi ze swoim dziadkiem, dlatego nie miała żadnego powodu, aby wątpić. Kąciki jej ust zadrżały, gdy zauważyła, jak uśmiech na ustach Jamesa się pogłębia. Zdecydowanie ją zaskoczył, nie spodziewała się tego, takiego zwieńczenia dnia. Próbowała nie dopuścić do siebie niepewności i obawy, że coś zaraz się stanie, a ta chwila pryśnie.
Przymknęła na moment oczy, czując obejmujące ją ramiona, te bezpieczne objęcia. Dziś ten gest wypełniał ją spokojem, nawet jeśli w ostatnim czasie częściej była spięta, kiedy decydował się ją objąć i przełamać tworzący się dystans. Z pewną niechęcią wyswabadzała się z jego ramion, lecz wizja, by znaleźć się na grzbiecie kobyły, była bardziej nęcąca.
- Black Betty? Pasuje do niej.- poklepała konia po boku, zanim z pomocą Jamesa znalazła się wyżej. Jak dziwnie było znów siedzieć na końskim grzbiecie, czując pod sobą zwierzę.
Spojrzała na niego z góry, kiedy usłyszała pewną odpowiedź. Kiwnęła głową.- Tak, tak, wydaje się wyjątkowo wygodna.- odparła. Na ten wniosek było za wcześnie, ale czuła coraz wyraźniej najzwyklejszą ekscytację. Widząc, że nie zamierzał skorzystać z pomocy, przesunęła się nieco do przodu, pochylając trochę nad szyją tinkera, aby chłopak miał większe pole manewru.
Obejrzała się przez ramię, gdy znalazł się już za nią. Czuła, jak blisko się przysunął i przez moment było jej z tym dziwnie. Uśmiechnęła się, kiedy klacz zareagowała na łydkę i ruszyła się z miejsca.
Zamknęła na moment oczy, słuchając stukotu końskich kopyt i czując przylegającą do niej sylwetkę Jamesa. Przypomniały jej się dni, kiedy wymykali się, by spędzić trochę czasu z daleka od karcącego wzroku dorosłych. Wydawało się to, tak okropnie dawno.
Oparła się delikatnie plecami o tors Jamiego, zerkając na niego, zanim wzrok powrócił do tego, co przed nią.- W sumie cały dzień spędziłam tylko z Sheilą i raczej na spokojnie. Ciąża ogranicza mi możliwości szalonego świętowania kolejnego roku na karku, nawet jeśli bardzo bym chciała.- rzuciła lekkim tonem. Myślała, że w tym roku będzie się bawić, że będzie już normalnie i tak, jak powinno. Nie wyszło do końca.- Ale za to odwiedziłyśmy Bath oraz jeszcze jedno fajne miejsce. Może kiedyś Cię tam zabiorę, jeśli będziesz chciał i sobie zasłużysz, a póki co pozostanie moją słodką tajemnicą.- dodała pogodnie, nie zdradzając szczegółów.- I masz rację, She popisała się dziś, co potrafi w kuchni. Czasami zaskakuje mnie, jak z niczego potrafi zrobić dania, które smakują obłędnie.- złapała na moment jego spojrzenie. Usta zdobił uśmiech, a oczy cieszyły się równie widocznie. Nie pamiętała, kiedy czuła się tak ostatnio. Kiedy opowiadała Jamesowi o czymś, bez obawy, że słowa zderzą się z murem obojętności i niezrozumienia. Odwróciła głowę, by spojrzeć na otoczenie, które zmieniło się wraz z chwilą, gdy znaleźli się za miastem. Spoważniała nieco, zawahała się, czy powiedzieć to, co zaprzątało jej myśli. Zrezygnowała jednak, woląc poruszyć inną kwestię.
- Będzie nas na nią stać? – spytała cicho, a w głosie pozostało niewiele z tej zwykłej radości. Przeczesała palcami końską grzywę, pochylając się nieco na moment.- Nie chcę, żeby było Cię w domu jeszcze mniej i żebyś przepracowywał się bardziej, tylko po to, aby Black Betty mogła zostać.- zerknęła na niego przez ramię.- Nawet najpiękniejszy koń, nie jest wart tego, żebyś nadwyrężał siebie.- dodała cicho.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Koń kierował się wolnym stępem ulicą. Stukot kopyt odbijał się głuchym echem od ulicy i domostw, które w kocu zostawili za sobą. Chciał ją zabrać na wybrzeże, do Exmoor. Chciał ten wieczór spędzić z nią, jak kiedyś, bez zastanawiania się nad tym, co będzie potem. Podróż tym tempem będzie długa, ale nigdzie nie musieli się spieszyć, nic na nich nie czekało. Nocą plaże musiały wyglądać równie pięknie, trochę nie mógł się tego doczekać. Bał się, że jej nie zaskoczy tym, w końcu trafiła do Doliny Godryka długo przed nim, a Marcel odnalazł ją właśnie tutaj. Znając ją, pewnie i dotarła tam, bosymi stopami spacerując wzdłuż brzegu. Nad piaszczyste wybrzeże delikatne obmywane przez morskie fale. Potrafił to sobie wyobrazić. Ją o zachodzie słońca, spacerującą w długiej, wielobarwnej spódnicy po mokrym piachu; i te urokliwie dzwoniące bransoletki przy każdym jej kroku; w końcu gęste pukle rozwiane słonym wiatrem, pełne usta wykrzywione w błogim uśmiechu. Kiedyś była szczęśliwa. Pamiętał ją taką. Jej powłóczyste spojrzenia, niepewność w każdym zbliżeniu, które sprawiło, że pod jego nieuwagą ta przyjaźń zmieniła się nie do poznania. Ją opowiadająca niestosowne dowcipy, wymykającą się z taboru, beztroską i szaloną. Inną niż jej koleżanki, niepokorną i na swój sposób niegrzeczną. Teraz miał ją przed sobą, pełną wewnętrznych konfliktów, sfrustrowaną, zagubioną i nigdy nie pogodzoną z tamtą tragedią. Czy to dlatego? Czy to wszystko działo się, bo wciąż miała mu tamto za złe? Czy kiedykolwiek mu wybaczy? Była sama. I było jej z tym ciężko, wiedział. Jak mogli to zmienić, jak nie próbując przyłączyć się do innych wędrownych cyganów?
Kość ogonowa bolała go już od poprzedniej podróży, końskiej ucieczki cwałem z dala od farmy i kłusa na nowej klaczy. Kołysał się lekko na boki, poddając końskim ruchom, przylegając do niej całkiem kiedy oparła się o niego wygodnie, stanowiąc dla niej oparcie — ani chwilę nie myśląc, by w tym było coś dziwnego. Była oziębła, była odległa, zdystansowana; była równie nieobecna, co on. Tu i teraz wydawało się normalne i zupełnie zwyczajne. Może dlatego przyjął to ze spokojem, prawie nie dostrzegając w tym nic nadzwyczajnego — jakby wszystko było na swoim miejscu.
Ciąża. Zapominał o tym. Wcale o tym nie rozmawiali, nie wiedziałby nawet jak ten temat poruszać. Póki to było w niej, zdawało się być absolutnie poza jego świadomością, rzeczywistością, jakby wciąż nie miało racji bytu. Wysłuchał jej jednak, nie przerywając relacji z dnia, w trakcie którego był nieobecny. Słysząc o wizycie w tajnym miejscu, uniósł brwi i prychnął, przewracając przy tym oczami — ale tego widzieć nie mogła, siedząc przed nim. Łudził się, że ta wycieczka, ta niespodzianka, w końcu ten prezent cokolwiek zmienią, ale nie mogły.
— Tak, kiedyś na to w końcu zasłużę — mruknął markotnie, marszcząc brwi i przełknął gorycz, która napłynęła mu do ust. Kiedy? Co jeszcze musiał zrobić, żeby zasłużyć na jej aprobatę?— Co się właściwie dzieje z twoją siostrą? — spytał nagle, rozglądając się dookoła, jakby w obawie, że pod osłoną nocy ktoś mógłby ich zaskoczyć. Bandyci, szmalcownicy, służby ministerstwa. — Może... powinniśmy ją odnaleźć? Jest tam gdzieś. Sama. Napewno nie chce być sama, szczególnie teraz, w trakcie wojny. Może potrzebuje pomocy. — Cokolwiek między nimi wtedy zaszło, cokolwiek się wydarzyło, byli rodziną. Nie pytał jej, czy pisała do niej, nie pytał, czy myślała. Wierzył, że tak, była jej siostrą, a tego nic nie mogło zmyć, tak jak nic nie mogło sprawić, że mógł odwrócić się na zawsze od Thomasa. — Tęsknisz za nią, co? — Nie chciała o tym mówić, ale tak sądził. — Może powinniśmy rozwiesić jej plakaty, by wiedziała, że gdzieś tam na nią czekamy? — spytał z rozbawieniem, nie mając pojęcia jak znaleźć igłę w stogu siana, ale kiedy był na jej miejscu nawet taki znak dodałby mu otuchy. Kiedy był sam i ich szukał często zastanawiał się nad tym, gdzie byli i co robili. Dziś wiedział, że Sheila miała więcej szczęścia, trafiła w dobre ręce, była pod dobrą opieką. Unikał jej od ogniska u Weasleyówny, nie chciał się z nią konfrontować. Ale wciąż myślał o tym, co się wydarzyło. I zastanawiał się nad tym, co u niej.
— To dobrze. Mam nadzieję, że miło spędziłyście ten dzień. Wszystko u niej w porządku? Mówiła jak się czuje?— spytał, wiedząc, że Eve musiała być najlepiej zorientować w tym wszystkim. — Podobno przyjmuje jakieś eliksiry... — Nie wiedział, powiedziała mu o tym dopiero Neala. Nie mógł tego dostrzec, zresztą nigdy nie obchodziły go babskie sprawy, ale Weasley wydawała się zaniepokojona jej stanem zdrowia — a połączeniu z tym, że słabo wyglądała brzmiało to rzeczywiście niepokojąco. Zerknął na jej profil, kiedy się rozglądała, na policzki, linię nosa, usta, a potem podążył spojrzeniem za jej wzrokiem na bok, na otoczenie.
— Ehm... — Zająknął się, gdy spytała o to, czy będzie ich stać. — Zarobi na siebie. Zbliża się lato, konie przydają się w polu. Tommy się nauczy. Zrobi z niej użytek. Ma dostęp do świeżej trawy, do zimy nie będzie z nią kłopotów. Weasleyowie mają kowala, może nauczę się przy nim czegoś.— Przynajmniej podstawowych rzeczy, nigdy go nie zastąpi, ale wierzył, że się z nim dogada. Jeśli pomoże mu raz na jakiś czas zadba o kopyta Betty. Pokręcił głową. — Nie jestem nadwyrężony pracą — zaprotestował. Umiał pracować. Pracować cieżko też. Nigdy nie robił tego tak długo, jak teraz, mijał czwarty miesiąc. Kiedy był dzieckiem były to prace typowo dorywcze, a potem pracował wyłącznie podczas wakacji. Teraz... teraz był już dorosły. — Lubię to nawet. Konie łatwiej jest przeprosić, kiedy są nadąsane — mruknął z rozbawieniem i zerknął na nią, napierając na nią ciałem lekko, jakby chciał ją szturchnąć. Poprawił się, układając wolną rękę na jej udzie, tuż przy biodrze. — Powinnaś je zobaczyć. Mają tam naprawdę ładne konie i chodzą jak zegarki... Niesamowite — zamyślił się na moment. — I pozwalają mi czasem ich dosiadać nawet. Dobrze mnie traktują, nie jak... wiesz... Byle kogo. — Zmarszczył brwi i zerknął na nią z boku.— Nudzisz się w domu? z Sheilą? — W taborze miała dużo koleżanek, on, gdy był młodszy często zaczepiał jej braci, ale to Tom zabierał go wszędzie. — Polubiłaś którąś z tych dziewczyn? — Z tamtego ogniska.— Może powinnaś zaprosić je na któryś dzień, czy wieczór, znikniemy tym razem z domu. Na serio— obiecał.
Kość ogonowa bolała go już od poprzedniej podróży, końskiej ucieczki cwałem z dala od farmy i kłusa na nowej klaczy. Kołysał się lekko na boki, poddając końskim ruchom, przylegając do niej całkiem kiedy oparła się o niego wygodnie, stanowiąc dla niej oparcie — ani chwilę nie myśląc, by w tym było coś dziwnego. Była oziębła, była odległa, zdystansowana; była równie nieobecna, co on. Tu i teraz wydawało się normalne i zupełnie zwyczajne. Może dlatego przyjął to ze spokojem, prawie nie dostrzegając w tym nic nadzwyczajnego — jakby wszystko było na swoim miejscu.
Ciąża. Zapominał o tym. Wcale o tym nie rozmawiali, nie wiedziałby nawet jak ten temat poruszać. Póki to było w niej, zdawało się być absolutnie poza jego świadomością, rzeczywistością, jakby wciąż nie miało racji bytu. Wysłuchał jej jednak, nie przerywając relacji z dnia, w trakcie którego był nieobecny. Słysząc o wizycie w tajnym miejscu, uniósł brwi i prychnął, przewracając przy tym oczami — ale tego widzieć nie mogła, siedząc przed nim. Łudził się, że ta wycieczka, ta niespodzianka, w końcu ten prezent cokolwiek zmienią, ale nie mogły.
— Tak, kiedyś na to w końcu zasłużę — mruknął markotnie, marszcząc brwi i przełknął gorycz, która napłynęła mu do ust. Kiedy? Co jeszcze musiał zrobić, żeby zasłużyć na jej aprobatę?— Co się właściwie dzieje z twoją siostrą? — spytał nagle, rozglądając się dookoła, jakby w obawie, że pod osłoną nocy ktoś mógłby ich zaskoczyć. Bandyci, szmalcownicy, służby ministerstwa. — Może... powinniśmy ją odnaleźć? Jest tam gdzieś. Sama. Napewno nie chce być sama, szczególnie teraz, w trakcie wojny. Może potrzebuje pomocy. — Cokolwiek między nimi wtedy zaszło, cokolwiek się wydarzyło, byli rodziną. Nie pytał jej, czy pisała do niej, nie pytał, czy myślała. Wierzył, że tak, była jej siostrą, a tego nic nie mogło zmyć, tak jak nic nie mogło sprawić, że mógł odwrócić się na zawsze od Thomasa. — Tęsknisz za nią, co? — Nie chciała o tym mówić, ale tak sądził. — Może powinniśmy rozwiesić jej plakaty, by wiedziała, że gdzieś tam na nią czekamy? — spytał z rozbawieniem, nie mając pojęcia jak znaleźć igłę w stogu siana, ale kiedy był na jej miejscu nawet taki znak dodałby mu otuchy. Kiedy był sam i ich szukał często zastanawiał się nad tym, gdzie byli i co robili. Dziś wiedział, że Sheila miała więcej szczęścia, trafiła w dobre ręce, była pod dobrą opieką. Unikał jej od ogniska u Weasleyówny, nie chciał się z nią konfrontować. Ale wciąż myślał o tym, co się wydarzyło. I zastanawiał się nad tym, co u niej.
— To dobrze. Mam nadzieję, że miło spędziłyście ten dzień. Wszystko u niej w porządku? Mówiła jak się czuje?— spytał, wiedząc, że Eve musiała być najlepiej zorientować w tym wszystkim. — Podobno przyjmuje jakieś eliksiry... — Nie wiedział, powiedziała mu o tym dopiero Neala. Nie mógł tego dostrzec, zresztą nigdy nie obchodziły go babskie sprawy, ale Weasley wydawała się zaniepokojona jej stanem zdrowia — a połączeniu z tym, że słabo wyglądała brzmiało to rzeczywiście niepokojąco. Zerknął na jej profil, kiedy się rozglądała, na policzki, linię nosa, usta, a potem podążył spojrzeniem za jej wzrokiem na bok, na otoczenie.
— Ehm... — Zająknął się, gdy spytała o to, czy będzie ich stać. — Zarobi na siebie. Zbliża się lato, konie przydają się w polu. Tommy się nauczy. Zrobi z niej użytek. Ma dostęp do świeżej trawy, do zimy nie będzie z nią kłopotów. Weasleyowie mają kowala, może nauczę się przy nim czegoś.— Przynajmniej podstawowych rzeczy, nigdy go nie zastąpi, ale wierzył, że się z nim dogada. Jeśli pomoże mu raz na jakiś czas zadba o kopyta Betty. Pokręcił głową. — Nie jestem nadwyrężony pracą — zaprotestował. Umiał pracować. Pracować cieżko też. Nigdy nie robił tego tak długo, jak teraz, mijał czwarty miesiąc. Kiedy był dzieckiem były to prace typowo dorywcze, a potem pracował wyłącznie podczas wakacji. Teraz... teraz był już dorosły. — Lubię to nawet. Konie łatwiej jest przeprosić, kiedy są nadąsane — mruknął z rozbawieniem i zerknął na nią, napierając na nią ciałem lekko, jakby chciał ją szturchnąć. Poprawił się, układając wolną rękę na jej udzie, tuż przy biodrze. — Powinnaś je zobaczyć. Mają tam naprawdę ładne konie i chodzą jak zegarki... Niesamowite — zamyślił się na moment. — I pozwalają mi czasem ich dosiadać nawet. Dobrze mnie traktują, nie jak... wiesz... Byle kogo. — Zmarszczył brwi i zerknął na nią z boku.— Nudzisz się w domu? z Sheilą? — W taborze miała dużo koleżanek, on, gdy był młodszy często zaczepiał jej braci, ale to Tom zabierał go wszędzie. — Polubiłaś którąś z tych dziewczyn? — Z tamtego ogniska.— Może powinnaś zaprosić je na któryś dzień, czy wieczór, znikniemy tym razem z domu. Na serio— obiecał.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'James Doe' has done the following action : Rzut kością
'Zdarzenia' :
'Zdarzenia' :
Ta chwila była wyjątkowa w swej normalności, zamykając oczy czuła dawno nieobecny spokój. Żadnych burzliwych emocji, żadnej niepewności. Słyszała kopyta na ziemi i ciche rżenie od czasu do czasu, czuła ruch zwierzęcia pod nimi. Za sobą miała Jego, chłopaka z którym związała swój los, tego którego bezwarunkowo kochała przez lata, by teraz czuć się bezradnie wobec tej miłości. W tej chwili rozumiała własne błędy dobitniej niż kiedykolwiek, chłodem wyrządzała krzywdę obojgu, dystansem karała samą siebie. Była zagubiona, potrzebowała pewności, pomocnej dłoni, ale ta nie nadchodziła znikąd. Odetchnęła cicho, odwracając nieco głowę, lecz nie na tyle, by móc na niego spojrzeć. Czuła ciepło jego ciała, spokojny oddech przy uchu i na skórze. Tak znajomo kojące uczucie.
Zmarszczyła lekko brwi, gdy dotarło do niej jego prychnięcie. Dźwięk irytacji? Milczała chwilę, zastanawiając się nad tym, ale słowa, jakie padły tylko ją upewniły.
- Nie o to mi chodziło... nie musisz...– urwała, spuszczając wzrok na własne dłonie, oparte na końskim kłębie.- To był żart, Jamie. Jeśli chcesz, możemy tam iść, gdy będziesz mieć czas.- dodała ugodowo, bo to było przeszkodą. Jego czas, który mógł i chciał poświęcić dla niej.- Jest tak wiele miejsc, które chętnie odwiedziłabym z Tobą. Mogę wyliczać je długo, wiele widziałam sama, lecz chciałabym wrócić tam z Tobą.- nie proponowała mu tego dotąd, był zabiegany, dzielił życie na pracę i ludzi, którzy byli dla niego ważni. Nie miała pewności czy nadal jest w tym gronie, gdy każda ich rozmowa była wyrzutami i pretensjami. Kłócili się, nie potrafiąc rozmawiać.
Chciała powiedzieć coś jeszcze, ale wtedy usłyszała pytanie i zamarła. Na moment zastygła w bezruchu na końskim grzbiecie, czując, jak nieprzyjemnie kobyła kołysze nią. Nie spodziewała się rozmowy o siostrze, właśnie w tym momencie, może w ogóle dziś.
- Nie wiem. Wysyłam do niej Ravena co jakiś czas, przy konkretnych okazjach i bez, ale zawsze wraca sam. Bez mojego listu, bez odpowiedzi od niej.- martwiło ją to, wcześniej smuciło. Pamiętała każdy przepłakany moment, gdy kruk powracał nie mając dla niej nic, a cisza dłużyła się okrutnie.- Nie wydaje mi się, by chciała być odnaleziona, by chciała dołączyć do Doe. Chyba nadal nie wybaczyła mi tego, że wybrałam Ciebie, a nie Ją, moją siostrę, rodzinę.- westchnęła cicho. Wtedy nie mogła inaczej, teraz czuła w głębi siebie, że dokonałaby podobnego wyboru.- Nie rozumiała, że muszę cię znaleźć.- szepnęła ledwie słyszalnie.
- Oczywiście, że za nią tęsknie. Jest moją siostrą, ostatnią z rodzeństwa, która mi została.- odparła bez wahania. Zrobiłaby dla siostry wszystko, dlatego rozumiała Jamesa, kiedy mimo wszystko stał za swoim rodzeństwem, wybaczając Thomasowi każde potknięcie.- Lepiej nie, pewnie dostałabym srogi ochrzan za plakaty.- parsknęła cicho, domyślając się, jak wściekła byłaby młodsza Vause.- Może wybiorę się do miasta, tam, gdzie ostatni raz się widziałyśmy i gdzie wysyłam Ravena. Rozejrzę się za nią.- wcześniej nawet o tym nie myślała, próbowała ostrożnie złapać znów kontakt, ale to nie działało.
Zerknęła na niego, kiedy temat zszedł na Sheilę. Zastanawiała się, czy właśnie próbował wybadać teren? Spytać o to, czego nie chciał zadać swojej siostrze.
- Było fajnie.- przytaknęła, ten dzień, mimo że nie zaczął się najlepiej, tak w trakcie nie mogła spisać go na straty.- Lepiej niż do niedawna, jest zestresowana i przygnębiona, ale radzi sobie, jak może. Chyba trochę podniosła się też po stracie Marsa, przeszła to ciężko, ale co w tym dziwnego. Uwielbiała tego psa, był jej towarzyszem.- nie wiedziała, czy James miał świadomość, jak podejmowane decyzje i stawianie przed faktem dokonanym odbijały się na każdym w domu, od tych poważnych po błahe. Nie zamierzała go o tym dobitniej uświadamiać, spodziewając się, że stanie się to zalążkiem do kłótni. Miała tylko nadzieje, że ktoś mu to kiedyś powie, ktoś kogo wysłucha i zrozumie. Ona nie była tą osobą.- Eliksiry nasenne, ale z tego, co wiedzę już coraz rzadziej. Chociaż wątpię, żeby problem zniknął.- miała oko na to, ile Sheila wychyla fiolek z eliksirami, bojąc się, że przedawkuje. Uważała młoda Doe za rozważną, ale wiedziała, jak zdradliwe były przytłaczające emocje i ciągły stres.
Słuchała, kiedy wyjaśniał, jak poradzą sobie z posiadaniem konia. To brzmiało jak plan, dobrze przemyślany albo chociaż odrobinę. Nie miała powodu, by się sprzeciwiać, skoro wiedział, co robi.
- Widzisz, Betty, ledwo się tu zjawiłaś, a już cię goni do pracy w polu.- zaszczebiotała do klaczy z odrobinę wymuszonym rozbawieniem, klepiąc ją po szyi.- Ale masz rację, tam się nada. Widać, że jest silna i da radę.- spojrzała na Jamiego przez ramię.
Milczała, gdy zaprotestował. Nie zamierzała się wykłócać o to, podważać jego zdania, nie mając w sumie żadnych argumentów.- Jeśli tak uważasz, to twoja decyzja.- odparła z lekkim wzruszeniem ramion. Obejrzała się na niego, kiedy naparł nieco na nią, szturchając.- Na pewno, konie zawsze wybaczają potknięcia.- nie wątpiła, że łatwiej było przeprosić, gdy było się gotowym to zrobić. Zerknęła w dół, czując jego dłoń na udzie, ze spokojem przykryła ją własną. Splotła ich palce razem, odruchowo szukając tego kontaktu.
- Widziałam je, parę miesięcy temu. Faktycznie, imponujące zwierzęta, chętnie pracujące z człowiekiem.- nie pamiętała czy wspominała o tym, czas, kiedy nie było Jamesa, próbowała wymazać, wyprzeć.- Który jest twoim ulubionym? – spytała ciekawsko, jakby miało to jakiegokolwiek znaczenie dla niej, ale chyba chciała po prostu wiedzieć.
- To dobrze, nie zasłużyłeś, by traktowali cię gorzej.- cieszyła się, że czuł się tam dobrze, że był na równi, a nie zepchnięty niżej przez wzgląd na romskie pochodzenie.
Wzruszyła niepewnie ramionami, gdy padło pytanie. Sama nie wiedziała do końca, nuda to za wiele powiedziane.- I tak i nie, zawsze jest co robić w domu. To samotność jest bardziej przytłaczająca.- wyjaśniła, nie do końca rozumiejąc, dlaczego nagle o to zapytał. Prychnęła pod nosem, gdy kontynuował.- Wszystkie są fajne, ciężko ich nie polubić. Każda jest inna i wyjątkowa na swój sposób.- miały różne charaktery, różne wady i zalety.- To całkiem dobry pomysł, zastanowię się nad tym.- obiecała, może mu, a może bardziej sobie. Ten dom już raz przyjął barwne grono ludzi, nic nie stało na przeszkodzie, by powtórzyć to, lecz tym razem doprowadzić do końca zamysł babskiej imprezy.- A spróbujcie tym razem wpaść niezapowiedzianie, policzę się z każdym.- rzuciła na pozór poważnie, by zaraz odwrócić się i cmoknąć go w usta.
Zwabiona nagłym dźwiękiem, odwróciła głowę gwałtownie. Odruchowo usiadła nieco mocniej na końskim grzbiecie, sięgając do uwiązu klaczy i delikatnie pociągając.- Prrrr...- zabrzmiała cicho, zatrzymując Betty. Złapała się grzywy, kiedy koń wystraszył się wiązki zaklęcia i niespokojnie drobił w miejscu, potrząsając łbem.- Spokojnie, moja piękna, spokojnie.- mówiła do niej, wolną dłonią głaszcząc szyję zwierzęcia. Wpatrywała się w zamieszanie przed nimi, ale na dźwięk słów obejrzała się na Jamesa. To nie był najmilszy ciąg zdarzeń, dzisiejszego dnia, jednak czy nie powinni czegoś zrobić?
- To dzieciaki z Doliny, a przynajmniej dwóch z nich.- szepnęła do niego, niepewna, co postanowi. Zarzuty nie brzmiały prawdziwie, to była banda gówniarzy, podlotków, którym głupoty w głowie, a nie podobne działania.
Zmarszczyła lekko brwi, gdy dotarło do niej jego prychnięcie. Dźwięk irytacji? Milczała chwilę, zastanawiając się nad tym, ale słowa, jakie padły tylko ją upewniły.
- Nie o to mi chodziło... nie musisz...– urwała, spuszczając wzrok na własne dłonie, oparte na końskim kłębie.- To był żart, Jamie. Jeśli chcesz, możemy tam iść, gdy będziesz mieć czas.- dodała ugodowo, bo to było przeszkodą. Jego czas, który mógł i chciał poświęcić dla niej.- Jest tak wiele miejsc, które chętnie odwiedziłabym z Tobą. Mogę wyliczać je długo, wiele widziałam sama, lecz chciałabym wrócić tam z Tobą.- nie proponowała mu tego dotąd, był zabiegany, dzielił życie na pracę i ludzi, którzy byli dla niego ważni. Nie miała pewności czy nadal jest w tym gronie, gdy każda ich rozmowa była wyrzutami i pretensjami. Kłócili się, nie potrafiąc rozmawiać.
Chciała powiedzieć coś jeszcze, ale wtedy usłyszała pytanie i zamarła. Na moment zastygła w bezruchu na końskim grzbiecie, czując, jak nieprzyjemnie kobyła kołysze nią. Nie spodziewała się rozmowy o siostrze, właśnie w tym momencie, może w ogóle dziś.
- Nie wiem. Wysyłam do niej Ravena co jakiś czas, przy konkretnych okazjach i bez, ale zawsze wraca sam. Bez mojego listu, bez odpowiedzi od niej.- martwiło ją to, wcześniej smuciło. Pamiętała każdy przepłakany moment, gdy kruk powracał nie mając dla niej nic, a cisza dłużyła się okrutnie.- Nie wydaje mi się, by chciała być odnaleziona, by chciała dołączyć do Doe. Chyba nadal nie wybaczyła mi tego, że wybrałam Ciebie, a nie Ją, moją siostrę, rodzinę.- westchnęła cicho. Wtedy nie mogła inaczej, teraz czuła w głębi siebie, że dokonałaby podobnego wyboru.- Nie rozumiała, że muszę cię znaleźć.- szepnęła ledwie słyszalnie.
- Oczywiście, że za nią tęsknie. Jest moją siostrą, ostatnią z rodzeństwa, która mi została.- odparła bez wahania. Zrobiłaby dla siostry wszystko, dlatego rozumiała Jamesa, kiedy mimo wszystko stał za swoim rodzeństwem, wybaczając Thomasowi każde potknięcie.- Lepiej nie, pewnie dostałabym srogi ochrzan za plakaty.- parsknęła cicho, domyślając się, jak wściekła byłaby młodsza Vause.- Może wybiorę się do miasta, tam, gdzie ostatni raz się widziałyśmy i gdzie wysyłam Ravena. Rozejrzę się za nią.- wcześniej nawet o tym nie myślała, próbowała ostrożnie złapać znów kontakt, ale to nie działało.
Zerknęła na niego, kiedy temat zszedł na Sheilę. Zastanawiała się, czy właśnie próbował wybadać teren? Spytać o to, czego nie chciał zadać swojej siostrze.
- Było fajnie.- przytaknęła, ten dzień, mimo że nie zaczął się najlepiej, tak w trakcie nie mogła spisać go na straty.- Lepiej niż do niedawna, jest zestresowana i przygnębiona, ale radzi sobie, jak może. Chyba trochę podniosła się też po stracie Marsa, przeszła to ciężko, ale co w tym dziwnego. Uwielbiała tego psa, był jej towarzyszem.- nie wiedziała, czy James miał świadomość, jak podejmowane decyzje i stawianie przed faktem dokonanym odbijały się na każdym w domu, od tych poważnych po błahe. Nie zamierzała go o tym dobitniej uświadamiać, spodziewając się, że stanie się to zalążkiem do kłótni. Miała tylko nadzieje, że ktoś mu to kiedyś powie, ktoś kogo wysłucha i zrozumie. Ona nie była tą osobą.- Eliksiry nasenne, ale z tego, co wiedzę już coraz rzadziej. Chociaż wątpię, żeby problem zniknął.- miała oko na to, ile Sheila wychyla fiolek z eliksirami, bojąc się, że przedawkuje. Uważała młoda Doe za rozważną, ale wiedziała, jak zdradliwe były przytłaczające emocje i ciągły stres.
Słuchała, kiedy wyjaśniał, jak poradzą sobie z posiadaniem konia. To brzmiało jak plan, dobrze przemyślany albo chociaż odrobinę. Nie miała powodu, by się sprzeciwiać, skoro wiedział, co robi.
- Widzisz, Betty, ledwo się tu zjawiłaś, a już cię goni do pracy w polu.- zaszczebiotała do klaczy z odrobinę wymuszonym rozbawieniem, klepiąc ją po szyi.- Ale masz rację, tam się nada. Widać, że jest silna i da radę.- spojrzała na Jamiego przez ramię.
Milczała, gdy zaprotestował. Nie zamierzała się wykłócać o to, podważać jego zdania, nie mając w sumie żadnych argumentów.- Jeśli tak uważasz, to twoja decyzja.- odparła z lekkim wzruszeniem ramion. Obejrzała się na niego, kiedy naparł nieco na nią, szturchając.- Na pewno, konie zawsze wybaczają potknięcia.- nie wątpiła, że łatwiej było przeprosić, gdy było się gotowym to zrobić. Zerknęła w dół, czując jego dłoń na udzie, ze spokojem przykryła ją własną. Splotła ich palce razem, odruchowo szukając tego kontaktu.
- Widziałam je, parę miesięcy temu. Faktycznie, imponujące zwierzęta, chętnie pracujące z człowiekiem.- nie pamiętała czy wspominała o tym, czas, kiedy nie było Jamesa, próbowała wymazać, wyprzeć.- Który jest twoim ulubionym? – spytała ciekawsko, jakby miało to jakiegokolwiek znaczenie dla niej, ale chyba chciała po prostu wiedzieć.
- To dobrze, nie zasłużyłeś, by traktowali cię gorzej.- cieszyła się, że czuł się tam dobrze, że był na równi, a nie zepchnięty niżej przez wzgląd na romskie pochodzenie.
Wzruszyła niepewnie ramionami, gdy padło pytanie. Sama nie wiedziała do końca, nuda to za wiele powiedziane.- I tak i nie, zawsze jest co robić w domu. To samotność jest bardziej przytłaczająca.- wyjaśniła, nie do końca rozumiejąc, dlaczego nagle o to zapytał. Prychnęła pod nosem, gdy kontynuował.- Wszystkie są fajne, ciężko ich nie polubić. Każda jest inna i wyjątkowa na swój sposób.- miały różne charaktery, różne wady i zalety.- To całkiem dobry pomysł, zastanowię się nad tym.- obiecała, może mu, a może bardziej sobie. Ten dom już raz przyjął barwne grono ludzi, nic nie stało na przeszkodzie, by powtórzyć to, lecz tym razem doprowadzić do końca zamysł babskiej imprezy.- A spróbujcie tym razem wpaść niezapowiedzianie, policzę się z każdym.- rzuciła na pozór poważnie, by zaraz odwrócić się i cmoknąć go w usta.
Zwabiona nagłym dźwiękiem, odwróciła głowę gwałtownie. Odruchowo usiadła nieco mocniej na końskim grzbiecie, sięgając do uwiązu klaczy i delikatnie pociągając.- Prrrr...- zabrzmiała cicho, zatrzymując Betty. Złapała się grzywy, kiedy koń wystraszył się wiązki zaklęcia i niespokojnie drobił w miejscu, potrząsając łbem.- Spokojnie, moja piękna, spokojnie.- mówiła do niej, wolną dłonią głaszcząc szyję zwierzęcia. Wpatrywała się w zamieszanie przed nimi, ale na dźwięk słów obejrzała się na Jamesa. To nie był najmilszy ciąg zdarzeń, dzisiejszego dnia, jednak czy nie powinni czegoś zrobić?
- To dzieciaki z Doliny, a przynajmniej dwóch z nich.- szepnęła do niego, niepewna, co postanowi. Zarzuty nie brzmiały prawdziwie, to była banda gówniarzy, podlotków, którym głupoty w głowie, a nie podobne działania.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Nie musiał. Nie musiał już udawać, że te żarty go bawiły. Był zmęczony ciągłymi oczekiwaniami, których nie potrafił spełnić, stawianiem go w pozycji chłopca, który musiał się o wszystko i o wszystkich starać, gonić za ludźmi, którzy przed nim uciekali, ukrywali się, kiedy nikt nie wychodził mu naprzeciw. Gnał za ludźmi, na których mu zależało bo nie wyobrażał sobie bez nich życia, ale ta ciągła pogoń wprowadzała go już w poczucie beznadziei. Ostatnio zastanawiał się kiedy dotrze wreszcie do mety, kto będzie na niego czekał na końcu tego wyścigu. Chciał spytać ją o to — dlaczego tak żartowała; czy mało dla niej robił? Nie wiedział, co mógł zrobić więcej. Chciał zabrać ją na plażę, bo wierzył, że mieli już dość podziałów. Liczył na to samo, na odrobinę dobrej woli, wiary w to, że dzieląc się tymi pragnieniami, miejscami, przeżyciami wrócą do miejsca, z którego uciekli. Jej propozycja była już bez znaczenia, nie odpowiedział na nią, czując jak zmęczenie obciąża jego barki. Brakowało mu lekkości w rozmowie z nią. W tej chwili chciał, by przez moment przestała być sobą, by omamiła go wizjami, których potrzebował, iluzją, w którą mógłby uwierzyć. Wiedział, że potrafiła to robić. Kłamać, oszukiwać samym spojrzeniem. Czy gdyby zamknął oczy i zasnął, znalazłby się w świecie spustoszonym przez ogień i ciemność, czy w krainie czarów? Temat siostry był dobrym tematem zastępczym.
— Nie chce z tobą rozmawiać? — zadziwił się, marszcząc brwi. Szukali wtedy Thomasa, nie miała innego winowajcy, ale potrafiła nienawidzić ich tak bardzo, że wybrała życie w samotności? Eve była jedyną bliską jej osobą, odwróciła się od niej z zawodu, że podjęła taką decyzję? — Wybrałaś swoją rodzinę— Był jej mężem, w chwili, gdy za niego wyszła stała się kimś innym, nie wierzył, że jej siostra nie mogła tego pojąć, była mądrą czarownicą, zawsze taka mu się wydawała. Milczał przez chwilę, zasanjawiaąc się nad tym, co jej powiedzieć. Rzadko składał obietnice, dlatego, kiedy to robił, za wszelką cenę próbował ich dotrzymać. Jeśli jej siostra nie chciała być naprawdę znaleziona, nigdy jej nie znajdzie — obi potrafiły się ukrywać, gdy tego chciały. — Popytam o nią — powiedział, po dłuższej chwili. — Spróbuje się czegoś dowiedzieć, może gdzieś na nią trafię. — Sheilę udało mu się znaleźć, choć ta była pod jego nosem przez niespełna rok. Może właśnie dlatego nie potrafił wynieść się z Londynu; coś go w nim trzymało wtedy. — Nienawidzi mnie? — spytał wprost, obracając głowę w bok i westchnął cicho. Na wzmiankę o jej reakcji na plakaty uśmiechnął się jednak szeroko. Potrafił ją przywołać z pamięci. Wtedy jeszcze dziewczynkę, dziś była dorosłą kobietą. Właśnie dlatego, że była jej młodszą siostrą trudno było mu zrozumieć kapitulację Eve. To, że nie próbowała jej zmusić do powrotu. Po prostu pogodziła się z jej nieobecnością. On nie potrafił rozpocząć nowego życia bez nich. Czasem myślał o małej Vause.— Znając ją, zarzuciłaby ci, że wygląda na nich paskudnie. Ma krzywy nos, albo coś. Możemy poszukać jej razem, jeśli chcesz — zaproponował. Myślał, że to ważne dla niej, nawet jeśli o tym nie mówiła. Może naprawdę potrzebowały się wzajemnie. Teraz bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. — Pisałaś jej, że jesteś... No wiesz... — Czy ta wiadomość miała szansę skłonić ją do powrotu?
Gdy wspomniała o Marsie westchnął znowu, ciężko. Jego wzrok pomknął na daleką linię drzew. Trudno było mu wrócić do normalności po Tower, ale zaraz minie pół roku, najwyższa pora, by się z tego otrząsnął. Tym bardziej, że Thomas władował się w kłopoty, z których nie umiał się wydostać. Był w stanie, którego sam być może nie wyjdzie.
— To tylko pies. Nie jadła przez niego, Eve. Mogła się rozchorować przez niego. Poza tym, on nie zdechł, żyje, Vane zabrał go do siebie. Jest tam pewnie szczęśliwszy niż u nas, ma dobry dom i jest cały czas najedzony. Nie powinno ją to cieszyć? Lepiej mu tam niż u nas. U nas nie było jedzenia na tyle, by go wykarmić, a ja nie będę chodził głodny przez psa. Jej też na to nie pozwolę. Poza tym... Ten pies mógł być groźny. Nie wiem, co miał w głowie, chcąc podarować jej coś takiego. Każdy kundel by lepiej ją bronił od niego, a mogłaby być przy nim bezpieczna. Przy Marsie nikt z nas nie był— zaprotestował od razu. Dochodziło do absurdu. Nigdy nie ukrywał, że ten pies go przerażał. Źle mu patrzyło z oczu.— Teraz macie Betty — dodał zaraz pokrzepiająco. —Czym jest zestresowana? Przygnębiona? Co się dzieje, Eve? O czym mi nie mówicie? — spytał, spoglądając na nią przez jej ramię. — Co się z nią dzieje? Chciała wyciągnąć pieniądze od Weasley, po co? Mówiła mi, że ma odłożone, dorzuci się do wozu, jeśli będę się dalej upierał. Skąd wiesz, że to te eliksiry? Od kogo je bierze? Co jeśli ktoś ją podtruwa? Sprzedaje jakiś kompot, a ona w to wierzy? Po co jej to w ogóle? Masz to pod kontrolą? — pytał, czując, jak narasta w nim frustracja. Zaraz jedna wypuścił powietrze z płuc, ścisnął mocniej jej palce na udzie. — Przepraszam, nie mam do ciebie o to pretensji, po prostu... Nie rozumiem, Eve. — Nie wiedział, co się dzieje, nie rozumiał tego, ale nie zamierzał się konfrontować z samą Sheilą. Nie po tym, jak go potraktowała. — Nieważne — bąknął, by zamknąć temat. Dzisiaj to mogło być nieważne, miała urodziny. — Martwię się po prostu — dodał, usprawiedliwiająco. Zamilkł na chwilę, rozluźniając zaraz palce i głaskając ją po nodze, mszcząc lekko materiał sukienki. Lekko, ostrożnie, jakby obawiał się, ż zaraz ją strzepnie z siebie. Zamyślił się, kiedy wspomniała o odwiedzinach w Devon. Wiedział o tym, ale nie od niej. Zamyślił się na moment; nie miał pojęcia, co robiła podczass tych dni, w których go nie było i nie wiedział, czy chciał wiedzieć.— Beatrice chyba. Dogadujemy się całkiem nieźle. Ma charakterek, ale czuję jakbyśmy zgrywali się temperamentem.— To chyba też z nią spędzał najwięcej czasu, Neala najczęściej dosiadała Montygona, więc to z nią rozmawiał najwięcej. I ostatecznie z nią wylądował w jednym boksie po ostatnim ognisku, nie wyglądała jakby miała coś przeciwko jego obecności, ale może to ze względu na podobny zapach.
Zaśmiał się, kiedy mu zagroziła.
— Brzmi kusząco, ale jednak damy sobie siana. Pójdziemy na piwo.— Wzruszył ramionami z narastającym rozbawieniem. Miał wyraźnie, że nigdy na to piwo ostatecznie nie dotarli, ale było w tym coś zabawnego. Uśmiech zszedł mu z twarzy, kiedy zobaczył towarzystwo przed nimi. Spiął się nieco, Eve zdążyła już zatrzymać klacz, kiedy wpatrywał się scenę przed nimi. Nie znał ich, ani czarodziejów, którzy pojawili się na ich drodze, ani młodzieńców, którzy byli przez nich prowadzeni. Ruszył w bok, szybko schodząc z drogi, w trawę. — Nie oglądaj się— powiedział jej, skręcając z powrotem, stępując w trawie, kierując się za najbliższy budynek. Zostawili ich nieco za sobą, ale kierowali się w tę samą stronę. Nie miał wątpliwości, że będą przechodzić przez Dolinę Godryka. A może chodziło o coś innego? Obejrzał się w końcu za siebie, nie odzywając chwilę. Włosy stanęły mu dęba, gęsia skórka wyskoczyła na całych rękach; wspomnienia jak żywe uderzyły w niego, serce zadudniło w piersi Nie był w stanie się odezwać pewną chwilę, aż w końcu zatrzymał Betty, by nabrać powietrza w płuca. Był temu wszystkiemu winien już. Nie wyglądali na ludzi ministerstwa, bardziej na szmalcowników, ale i tak ich obecność tutaj zmroziła go do szpiku.
— Właśnie dlatego nie możesz się nocą sama włóczyć, nawet tutaj — powiedział jej cicho, przypominając sobie ich ostatnią kłótnię. Przekazał jej sznur w dłonie i zsunął się po zadzie konia na ziemię. — Musisz jechać do Steffena, wiesz gdzie mieszka, prawda?— Podszedł do jej nogi i spojrzał na nią z dołu. — Musi się tu zjawić, powiedz mu o wszystkim. Castor mieszkał tu gdzieś w okolicy, jeśli wiesz gdzie, zawiadom go też. Jeśli mogą...— Sam nic nie zdziała, nie wierzył w to, że mógł. Wstyd mu było przyznać, że się bał, ale przecież to mógł być każdy z nich. Nie miał planu, nie miał pojęcia, co robić, ale słowa Marcela dźwięczały mu w uszach głośniej niż wszystko inne. Zajęli ten opuszczony dom, uznali za własny. Śnieg i słońce za oknem, trawa latem, zapach wiosny i kolorowe liście jesienią. To nie jest ich, James. Nigdy nie będzie. Nawet jeśli będą twierdzić, że jest inaczej. To jest nasze, tak samo jak ich. Ale robiąc krok w tył i rozkładając ręce, pozwalamy im to sobie zabrać. Mówimy: jasne, bierzcie co chcecie. Zabierzcie sobie śnieg, trawę i liście. Zabierzcie słońce. Możesz wierzyć, że w ten sposób dadzą ci spokój, pozwolą żyć. Ale to nieprawda. — Jeśli Tommy jest w domu...— Spojrzał na nią znów. — Zostańcie w środku. Pod żadnym pozorem nie wychodzcie. .
Nim zdążyła zaprotestować, klepnął konia w zad i pochyliwszy się na nogach ruszył w kierunku budynku, by wzdłuż niego, ukryć się w trawie. Przeszedł na klęczki, a kiedy zbliżył się do drogi ułożył się nisko w trawie. Było już ciemno, istniała szansa, że nikt go nie zobaczy. Zerknął w prawo, dostrzegając ich. Pchali ich przed siebie, jak niewolników, zbrodniarzy. Co mógł zrobić? Nie rzuci się na nich z różdżką sam. Ci chłopcy nie mieli więcej lat od niego; widział już z daleka w ich twarzach strach i nienawiść. Nie byli pogodzeni z losem. Obejrzał się za siebie, ale szybko, szukając wzrokiem szczura, który mógłby przemknąć w trawie. A w końcu, nie wiedząc, co zrobić, zaczął śpiewać cicho tamtą piosenkę z Londynu — pamiętał melodię, utwór, który rozgrzał serca ludzi na placu egzekucyjnym podczas zbiórki żywności. Śpiewany głośno przez niego, Finley i tych ludzi w budynkach brzmiał jak hymn, jak pieśń rewolucji. Nie jesteście sami chłopcy.
— Nie chce z tobą rozmawiać? — zadziwił się, marszcząc brwi. Szukali wtedy Thomasa, nie miała innego winowajcy, ale potrafiła nienawidzić ich tak bardzo, że wybrała życie w samotności? Eve była jedyną bliską jej osobą, odwróciła się od niej z zawodu, że podjęła taką decyzję? — Wybrałaś swoją rodzinę— Był jej mężem, w chwili, gdy za niego wyszła stała się kimś innym, nie wierzył, że jej siostra nie mogła tego pojąć, była mądrą czarownicą, zawsze taka mu się wydawała. Milczał przez chwilę, zasanjawiaąc się nad tym, co jej powiedzieć. Rzadko składał obietnice, dlatego, kiedy to robił, za wszelką cenę próbował ich dotrzymać. Jeśli jej siostra nie chciała być naprawdę znaleziona, nigdy jej nie znajdzie — obi potrafiły się ukrywać, gdy tego chciały. — Popytam o nią — powiedział, po dłuższej chwili. — Spróbuje się czegoś dowiedzieć, może gdzieś na nią trafię. — Sheilę udało mu się znaleźć, choć ta była pod jego nosem przez niespełna rok. Może właśnie dlatego nie potrafił wynieść się z Londynu; coś go w nim trzymało wtedy. — Nienawidzi mnie? — spytał wprost, obracając głowę w bok i westchnął cicho. Na wzmiankę o jej reakcji na plakaty uśmiechnął się jednak szeroko. Potrafił ją przywołać z pamięci. Wtedy jeszcze dziewczynkę, dziś była dorosłą kobietą. Właśnie dlatego, że była jej młodszą siostrą trudno było mu zrozumieć kapitulację Eve. To, że nie próbowała jej zmusić do powrotu. Po prostu pogodziła się z jej nieobecnością. On nie potrafił rozpocząć nowego życia bez nich. Czasem myślał o małej Vause.— Znając ją, zarzuciłaby ci, że wygląda na nich paskudnie. Ma krzywy nos, albo coś. Możemy poszukać jej razem, jeśli chcesz — zaproponował. Myślał, że to ważne dla niej, nawet jeśli o tym nie mówiła. Może naprawdę potrzebowały się wzajemnie. Teraz bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. — Pisałaś jej, że jesteś... No wiesz... — Czy ta wiadomość miała szansę skłonić ją do powrotu?
Gdy wspomniała o Marsie westchnął znowu, ciężko. Jego wzrok pomknął na daleką linię drzew. Trudno było mu wrócić do normalności po Tower, ale zaraz minie pół roku, najwyższa pora, by się z tego otrząsnął. Tym bardziej, że Thomas władował się w kłopoty, z których nie umiał się wydostać. Był w stanie, którego sam być może nie wyjdzie.
— To tylko pies. Nie jadła przez niego, Eve. Mogła się rozchorować przez niego. Poza tym, on nie zdechł, żyje, Vane zabrał go do siebie. Jest tam pewnie szczęśliwszy niż u nas, ma dobry dom i jest cały czas najedzony. Nie powinno ją to cieszyć? Lepiej mu tam niż u nas. U nas nie było jedzenia na tyle, by go wykarmić, a ja nie będę chodził głodny przez psa. Jej też na to nie pozwolę. Poza tym... Ten pies mógł być groźny. Nie wiem, co miał w głowie, chcąc podarować jej coś takiego. Każdy kundel by lepiej ją bronił od niego, a mogłaby być przy nim bezpieczna. Przy Marsie nikt z nas nie był— zaprotestował od razu. Dochodziło do absurdu. Nigdy nie ukrywał, że ten pies go przerażał. Źle mu patrzyło z oczu.— Teraz macie Betty — dodał zaraz pokrzepiająco. —Czym jest zestresowana? Przygnębiona? Co się dzieje, Eve? O czym mi nie mówicie? — spytał, spoglądając na nią przez jej ramię. — Co się z nią dzieje? Chciała wyciągnąć pieniądze od Weasley, po co? Mówiła mi, że ma odłożone, dorzuci się do wozu, jeśli będę się dalej upierał. Skąd wiesz, że to te eliksiry? Od kogo je bierze? Co jeśli ktoś ją podtruwa? Sprzedaje jakiś kompot, a ona w to wierzy? Po co jej to w ogóle? Masz to pod kontrolą? — pytał, czując, jak narasta w nim frustracja. Zaraz jedna wypuścił powietrze z płuc, ścisnął mocniej jej palce na udzie. — Przepraszam, nie mam do ciebie o to pretensji, po prostu... Nie rozumiem, Eve. — Nie wiedział, co się dzieje, nie rozumiał tego, ale nie zamierzał się konfrontować z samą Sheilą. Nie po tym, jak go potraktowała. — Nieważne — bąknął, by zamknąć temat. Dzisiaj to mogło być nieważne, miała urodziny. — Martwię się po prostu — dodał, usprawiedliwiająco. Zamilkł na chwilę, rozluźniając zaraz palce i głaskając ją po nodze, mszcząc lekko materiał sukienki. Lekko, ostrożnie, jakby obawiał się, ż zaraz ją strzepnie z siebie. Zamyślił się, kiedy wspomniała o odwiedzinach w Devon. Wiedział o tym, ale nie od niej. Zamyślił się na moment; nie miał pojęcia, co robiła podczass tych dni, w których go nie było i nie wiedział, czy chciał wiedzieć.— Beatrice chyba. Dogadujemy się całkiem nieźle. Ma charakterek, ale czuję jakbyśmy zgrywali się temperamentem.— To chyba też z nią spędzał najwięcej czasu, Neala najczęściej dosiadała Montygona, więc to z nią rozmawiał najwięcej. I ostatecznie z nią wylądował w jednym boksie po ostatnim ognisku, nie wyglądała jakby miała coś przeciwko jego obecności, ale może to ze względu na podobny zapach.
Zaśmiał się, kiedy mu zagroziła.
— Brzmi kusząco, ale jednak damy sobie siana. Pójdziemy na piwo.— Wzruszył ramionami z narastającym rozbawieniem. Miał wyraźnie, że nigdy na to piwo ostatecznie nie dotarli, ale było w tym coś zabawnego. Uśmiech zszedł mu z twarzy, kiedy zobaczył towarzystwo przed nimi. Spiął się nieco, Eve zdążyła już zatrzymać klacz, kiedy wpatrywał się scenę przed nimi. Nie znał ich, ani czarodziejów, którzy pojawili się na ich drodze, ani młodzieńców, którzy byli przez nich prowadzeni. Ruszył w bok, szybko schodząc z drogi, w trawę. — Nie oglądaj się— powiedział jej, skręcając z powrotem, stępując w trawie, kierując się za najbliższy budynek. Zostawili ich nieco za sobą, ale kierowali się w tę samą stronę. Nie miał wątpliwości, że będą przechodzić przez Dolinę Godryka. A może chodziło o coś innego? Obejrzał się w końcu za siebie, nie odzywając chwilę. Włosy stanęły mu dęba, gęsia skórka wyskoczyła na całych rękach; wspomnienia jak żywe uderzyły w niego, serce zadudniło w piersi Nie był w stanie się odezwać pewną chwilę, aż w końcu zatrzymał Betty, by nabrać powietrza w płuca. Był temu wszystkiemu winien już. Nie wyglądali na ludzi ministerstwa, bardziej na szmalcowników, ale i tak ich obecność tutaj zmroziła go do szpiku.
— Właśnie dlatego nie możesz się nocą sama włóczyć, nawet tutaj — powiedział jej cicho, przypominając sobie ich ostatnią kłótnię. Przekazał jej sznur w dłonie i zsunął się po zadzie konia na ziemię. — Musisz jechać do Steffena, wiesz gdzie mieszka, prawda?— Podszedł do jej nogi i spojrzał na nią z dołu. — Musi się tu zjawić, powiedz mu o wszystkim. Castor mieszkał tu gdzieś w okolicy, jeśli wiesz gdzie, zawiadom go też. Jeśli mogą...— Sam nic nie zdziała, nie wierzył w to, że mógł. Wstyd mu było przyznać, że się bał, ale przecież to mógł być każdy z nich. Nie miał planu, nie miał pojęcia, co robić, ale słowa Marcela dźwięczały mu w uszach głośniej niż wszystko inne. Zajęli ten opuszczony dom, uznali za własny. Śnieg i słońce za oknem, trawa latem, zapach wiosny i kolorowe liście jesienią. To nie jest ich, James. Nigdy nie będzie. Nawet jeśli będą twierdzić, że jest inaczej. To jest nasze, tak samo jak ich. Ale robiąc krok w tył i rozkładając ręce, pozwalamy im to sobie zabrać. Mówimy: jasne, bierzcie co chcecie. Zabierzcie sobie śnieg, trawę i liście. Zabierzcie słońce. Możesz wierzyć, że w ten sposób dadzą ci spokój, pozwolą żyć. Ale to nieprawda. — Jeśli Tommy jest w domu...— Spojrzał na nią znów. — Zostańcie w środku. Pod żadnym pozorem nie wychodzcie. .
Nim zdążyła zaprotestować, klepnął konia w zad i pochyliwszy się na nogach ruszył w kierunku budynku, by wzdłuż niego, ukryć się w trawie. Przeszedł na klęczki, a kiedy zbliżył się do drogi ułożył się nisko w trawie. Było już ciemno, istniała szansa, że nikt go nie zobaczy. Zerknął w prawo, dostrzegając ich. Pchali ich przed siebie, jak niewolników, zbrodniarzy. Co mógł zrobić? Nie rzuci się na nich z różdżką sam. Ci chłopcy nie mieli więcej lat od niego; widział już z daleka w ich twarzach strach i nienawiść. Nie byli pogodzeni z losem. Obejrzał się za siebie, ale szybko, szukając wzrokiem szczura, który mógłby przemknąć w trawie. A w końcu, nie wiedząc, co zrobić, zaczął śpiewać cicho tamtą piosenkę z Londynu — pamiętał melodię, utwór, który rozgrzał serca ludzi na placu egzekucyjnym podczas zbiórki żywności. Śpiewany głośno przez niego, Finley i tych ludzi w budynkach brzmiał jak hymn, jak pieśń rewolucji. Nie jesteście sami chłopcy.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Wzruszyła delikatnie ramionami, bo co miała mu powiedzieć.
- Jak widać. Kiedy widziałyśmy się ostatni raz, padło kilka słów za dużo z obu stron.- nie była dumna z tego, co wtenczas powiedziała siostrze. Powinna ugryźć się w język, ale wtedy zależało jej na jednym, by odnaleźć męża i przyjaciela w jednej osobie. Każdy dzień w miejscu i bez wyjaśnień wzmagał frustracje. Musiała wiedzieć. Nie było nic ważniejszego.
- Wybrałam, ale wtedy najwyraźniej nie potrafiła tego zrozumieć. Nie rozumiała, że muszę...- westchnęła cicho, unosząc dłoń, by ścisnąć lekko nasadę nosa. Wracały do niej tamte emocje, tak przerażająco odległe, prawie zapomniane. Tęskniła do niego, by teraz mając go za sobą, zastanawiać się, czy na pewno tu był. Czy myślami nie uciekał już gdzieś, gdzie mu lepiej.- Rodzice chcieli ją wydać, za jakiegoś jej rówieśnika, nawet nie wiem którego, może gdyby zdążyli, potrafiłaby zrozumieć mnie.- dodała, unosząc wzrok gdzieś przed siebie na otoczenie spowite ciemnością.
Pokiwała powoli głową, kiedy zaproponował, że poszuka jej. Jeśli chciał, nie czuła się w tej chwili kimś, kto mógłby go do czegoś zniechęcić, poprosić by odpuścił. Nie sądziła, aby cokolwiek wskórał, by udało mu się znaleźć dziewczynę.
- Mam nadzieję, że nie. Nie powinna.- brakowało jej pewności, nie miała pojęcia, co siedzi w głowie młodej, co zmieniło się przez ten czas, gdy ich drogi się rozeszły po kłótni.- Jeśli miałaby kogoś nienawidzić, to powinna mnie. Ja ją zawiodłam, nikt inny.- poradziłaby sobie z tym, siostra od zawsze miała spokojniejszy charakter, nie posiadała takiego temperamentu, aby nie dało się tego znieść. Mimo to była Vause, one nie były ustępliwe. Gniewność leżała u ich podstawy, podobnie, jak pamiętliwość. Przymus niewiele mógł zdziałać, nacisk jedynie zwiększał hardość i chęć, by zrobić na przekór. Sama oduczała się tego stopniowo, przez ostatnie miesiące tłamsząc cechy, które kiedyś były jej naturalne.
Prychnęła pod nosem, by zaraz cicho się zaśmiać, rozluźniając nieco spiętą sylwetkę.
- Oh, zdecydowanie. Nasłuchałabym się, a później wypominałaby mi to miesiącami, jak nie latami.- parsknęła cicho, przewracając oczami. Prawie sama sobie współczuła na samą myśl, jakby to się skończyło. Nie przeszłoby bez echa, a nawet była skora przypuszczać, że siostra pojawiłaby się tylko po to, aby ją ochrzanić i znikła z powrotem, we własnym życiu, innym świecie, które stworzyła sobie przez ten czas.- Możemy.- przytaknęła z cieniem niepewności. Dziwnie będzie szukać jej wspólnie, ale była gotowa spróbować. Może teraz miało się udać, gdy nie była z tym już sama.
Słysząc pytanie, powoli pokręciła głową, by zamilknąć na dłuższą chwilę. Chyba nie chciała tak, nie w ten sposób, by ściągnąć ją do Doliny na wieść o ciąży. Nie powinno to tak wyglądać.
Odwróciła lekko głowę, zerkając na niego przez ramię, gdy temat zszedł na oddanego psa. Słuchała w skupieniu i ciszy, każdego słowa. Nie przerywała mu, chcąc, by powiedział wszystko.
- Dlaczego mi to tłumaczysz? Nie musisz tego robić. To była twoja decyzja i jeśli uważasz, że była najlepsza to wierzę, że tak właśnie jest.- odparła ze spokojem, tym razem nie pozwalając sobie na nieprzemyślaną odpowiedź.- Wiem, jak wyglądała codzienność, kiedy Mars był z nami. Byłam w domu. Tylko nie rozumiem, czemu uważasz, że to był tylko pies. Dla ciebie nie miał znaczenia, nie wiązało cię z nim nic i to nic złego. Ale nie odbieraj mu wartości, bo dla Sheili był przyjacielem i towarzyszem, był obok niej, kiedy każdy żył własnymi sprawami.- podjęła, zastanawiając się nad tym, co mówi.- Ty przywiązujesz się do koni, Ona miała obok psa. Nie krytykuję cię za to, co zrobiłeś, bo zrobiłeś to, co było słuszne.- dodała, zamykając nieco mocniej dłoń na jego. Uśmiechnęła się delikatnie pod nosem.- Tak, teraz mamy Betty.- szepnęła. Zastanawiała się, jak przyjmie to Sheila, gdzie była teraz jej granica zaufania, że kolejne zwierzę nie zniknie z domu, gdy każdy zdąży się do niego przyzwyczaić i polubić.
Spoważniała, gdy padły pytania, a zwłaszcza ostatnie. O czym mu nie mówiły. Poczuła gorycz, która z trudem dała się przełknąć, zdusić gdzieś w środku, by nie wyszła na wierzch. Wiedziała, jakie słowa popłynęłyby wraz z nią. Oblizała nerwowo usta, wbijając wzrok w końską szyję.
- Sądzę, że codziennością. Tym, że trzaśnięcie drzwiami w domu przestało być zwykłym dźwiękiem, a stało się nerwowym oczekiwaniem czy ten spokój nie zostanie zakłócony. Boi się o was, ty i Thomas, jesteście jej jedyną rodziną. Martwi się, gdy ryzykujecie.- nie wiedziała, co miałaby mu powiedzieć, co mogła.- Powinieneś spytać Ją. To nie są pytania na które jestem w stanie odpowiedzieć ci całkowicie trafnie. Sheila też wielu rzeczy mi nie mówi, nie chce mnie martwić, a już zwłaszcza teraz. Sam dobrze wiesz, że są sprawy o których milczysz, które zostają w tobie, jak cienie... własne demony stworzone z różnych powodów.- wzruszyła ramionami, bo, co więcej, mogła dodać. Najwięcej mógł dowiedzieć się u źródła, a czy do niego pójdzie, to była jego sprawa. Nie zamierzała się w to wtrącać, bo nie wierzyła, że mógłby jej posłuchać.
- Znam ten eliksir, sama go brałam kiedyś. Kiedy byłam jeszcze z siostrą... na samym początku.- nie chciała wdawać się w szczegóły. Nie było to teraz tak istotne, dlaczego wlewała w siebie mikstury nasenne.- Mówiła, że od Castora, więc nie podejrzewam, że wciska jej kit.- cóż ufała Casowi, nie miała powodów, by martwić się o jakość tego, co dał Sheili.- Tak, kontroluję. Gdyby było bardzo źle, powiedziałabym ci o tym. Spokojnie.- uśmiechnęła się do niego nieco niemrawo.- Wiem, że się martwisz. Też bym się niepokoiła, gdybym usłyszała o tym nagle.- rozumiała go pod tym względem.
Rozmowa o koniach była jakaś lżejsza, przyjemniejsza pewnie dla obu stron. Nie zdziwił ją wybór Jamesa, sama zakochała się w Bibi przy pierwszym kontakcie. Rzadko widziała tak czysto białe konie, ale były urzekające. - Tak, myślałam, że Beatrice. Piękny ruch i niezły charakterek to całkowicie twój typ.- prychnęła, rzucając mu przez ramię rozbawione spojrzenie.
Chciała powiedzieć, coś jeszcze, ale zamieszanie w otoczeniu przerwało tę rozmowę. Starała się zapanować nad nerwowością, ukryć ukłucie strachu. Kiedy kręciła się po okolicy sama, unikała miejsc, gdzie mógł pojawić się ktoś obcy, nie wychodziła na otwarte przestrzenie.
Nie odpowiedziała nic na ciche upomnienie, że własne dlatego nie powinna wychodzić po zmroku. To nie był moment na forsowanie własnego zdania, nawet jeśli ubodło ją, że najwyraźniej uważał ją za aż tak nierozważną.
Zacisnęła palce pewnie na sznurze, kiedy jej go podał. Mimowolnie wzdrygnęła się, kiedy za nią zabrakło drugiego ciała. Na dworze nie było zimno, wręcz przeciwnie, a jednak ten brak poczuła bardziej, niż się spodziewała. Słuchała go, powoli kręcąc głową. To nie był dobry pomysł, nie chciała, żeby to robił, a tym bardziej, żeby ją odsyłał.
- Jim...- urwała, bo klacz wyrwała do przodu, jak szalona, gdy na koński zad padło uderzenie. Nie mogła jej zatrzymać, mimo największej chęci. W pierwszej chwili zwierzęcego strachu nie było na to szansy, Tinker był za silny, a już zwłaszcza taki rozmiarów Betty. Dopiero po kilku metrach, pociągnęła linę, chcąc zapanować nad koniem.- Już, już... prrrr..- słyszała stukot kopyt na drodze, tempo się zmieniało. Poklepała klacz po szyi, pochylając się nieco.- Dobra, dziewczynka, właśnie tak. Zwolnij, spokojnie.- mówiła cicho, miękko. Obejrzała się przez ramię, wahając jedynie moment. Zaufa mu, jeszcze raz... na nowo. Zacmokała, dociskając łydki do boków zwierzęcia.
| zt
- Jak widać. Kiedy widziałyśmy się ostatni raz, padło kilka słów za dużo z obu stron.- nie była dumna z tego, co wtenczas powiedziała siostrze. Powinna ugryźć się w język, ale wtedy zależało jej na jednym, by odnaleźć męża i przyjaciela w jednej osobie. Każdy dzień w miejscu i bez wyjaśnień wzmagał frustracje. Musiała wiedzieć. Nie było nic ważniejszego.
- Wybrałam, ale wtedy najwyraźniej nie potrafiła tego zrozumieć. Nie rozumiała, że muszę...- westchnęła cicho, unosząc dłoń, by ścisnąć lekko nasadę nosa. Wracały do niej tamte emocje, tak przerażająco odległe, prawie zapomniane. Tęskniła do niego, by teraz mając go za sobą, zastanawiać się, czy na pewno tu był. Czy myślami nie uciekał już gdzieś, gdzie mu lepiej.- Rodzice chcieli ją wydać, za jakiegoś jej rówieśnika, nawet nie wiem którego, może gdyby zdążyli, potrafiłaby zrozumieć mnie.- dodała, unosząc wzrok gdzieś przed siebie na otoczenie spowite ciemnością.
Pokiwała powoli głową, kiedy zaproponował, że poszuka jej. Jeśli chciał, nie czuła się w tej chwili kimś, kto mógłby go do czegoś zniechęcić, poprosić by odpuścił. Nie sądziła, aby cokolwiek wskórał, by udało mu się znaleźć dziewczynę.
- Mam nadzieję, że nie. Nie powinna.- brakowało jej pewności, nie miała pojęcia, co siedzi w głowie młodej, co zmieniło się przez ten czas, gdy ich drogi się rozeszły po kłótni.- Jeśli miałaby kogoś nienawidzić, to powinna mnie. Ja ją zawiodłam, nikt inny.- poradziłaby sobie z tym, siostra od zawsze miała spokojniejszy charakter, nie posiadała takiego temperamentu, aby nie dało się tego znieść. Mimo to była Vause, one nie były ustępliwe. Gniewność leżała u ich podstawy, podobnie, jak pamiętliwość. Przymus niewiele mógł zdziałać, nacisk jedynie zwiększał hardość i chęć, by zrobić na przekór. Sama oduczała się tego stopniowo, przez ostatnie miesiące tłamsząc cechy, które kiedyś były jej naturalne.
Prychnęła pod nosem, by zaraz cicho się zaśmiać, rozluźniając nieco spiętą sylwetkę.
- Oh, zdecydowanie. Nasłuchałabym się, a później wypominałaby mi to miesiącami, jak nie latami.- parsknęła cicho, przewracając oczami. Prawie sama sobie współczuła na samą myśl, jakby to się skończyło. Nie przeszłoby bez echa, a nawet była skora przypuszczać, że siostra pojawiłaby się tylko po to, aby ją ochrzanić i znikła z powrotem, we własnym życiu, innym świecie, które stworzyła sobie przez ten czas.- Możemy.- przytaknęła z cieniem niepewności. Dziwnie będzie szukać jej wspólnie, ale była gotowa spróbować. Może teraz miało się udać, gdy nie była z tym już sama.
Słysząc pytanie, powoli pokręciła głową, by zamilknąć na dłuższą chwilę. Chyba nie chciała tak, nie w ten sposób, by ściągnąć ją do Doliny na wieść o ciąży. Nie powinno to tak wyglądać.
Odwróciła lekko głowę, zerkając na niego przez ramię, gdy temat zszedł na oddanego psa. Słuchała w skupieniu i ciszy, każdego słowa. Nie przerywała mu, chcąc, by powiedział wszystko.
- Dlaczego mi to tłumaczysz? Nie musisz tego robić. To była twoja decyzja i jeśli uważasz, że była najlepsza to wierzę, że tak właśnie jest.- odparła ze spokojem, tym razem nie pozwalając sobie na nieprzemyślaną odpowiedź.- Wiem, jak wyglądała codzienność, kiedy Mars był z nami. Byłam w domu. Tylko nie rozumiem, czemu uważasz, że to był tylko pies. Dla ciebie nie miał znaczenia, nie wiązało cię z nim nic i to nic złego. Ale nie odbieraj mu wartości, bo dla Sheili był przyjacielem i towarzyszem, był obok niej, kiedy każdy żył własnymi sprawami.- podjęła, zastanawiając się nad tym, co mówi.- Ty przywiązujesz się do koni, Ona miała obok psa. Nie krytykuję cię za to, co zrobiłeś, bo zrobiłeś to, co było słuszne.- dodała, zamykając nieco mocniej dłoń na jego. Uśmiechnęła się delikatnie pod nosem.- Tak, teraz mamy Betty.- szepnęła. Zastanawiała się, jak przyjmie to Sheila, gdzie była teraz jej granica zaufania, że kolejne zwierzę nie zniknie z domu, gdy każdy zdąży się do niego przyzwyczaić i polubić.
Spoważniała, gdy padły pytania, a zwłaszcza ostatnie. O czym mu nie mówiły. Poczuła gorycz, która z trudem dała się przełknąć, zdusić gdzieś w środku, by nie wyszła na wierzch. Wiedziała, jakie słowa popłynęłyby wraz z nią. Oblizała nerwowo usta, wbijając wzrok w końską szyję.
- Sądzę, że codziennością. Tym, że trzaśnięcie drzwiami w domu przestało być zwykłym dźwiękiem, a stało się nerwowym oczekiwaniem czy ten spokój nie zostanie zakłócony. Boi się o was, ty i Thomas, jesteście jej jedyną rodziną. Martwi się, gdy ryzykujecie.- nie wiedziała, co miałaby mu powiedzieć, co mogła.- Powinieneś spytać Ją. To nie są pytania na które jestem w stanie odpowiedzieć ci całkowicie trafnie. Sheila też wielu rzeczy mi nie mówi, nie chce mnie martwić, a już zwłaszcza teraz. Sam dobrze wiesz, że są sprawy o których milczysz, które zostają w tobie, jak cienie... własne demony stworzone z różnych powodów.- wzruszyła ramionami, bo, co więcej, mogła dodać. Najwięcej mógł dowiedzieć się u źródła, a czy do niego pójdzie, to była jego sprawa. Nie zamierzała się w to wtrącać, bo nie wierzyła, że mógłby jej posłuchać.
- Znam ten eliksir, sama go brałam kiedyś. Kiedy byłam jeszcze z siostrą... na samym początku.- nie chciała wdawać się w szczegóły. Nie było to teraz tak istotne, dlaczego wlewała w siebie mikstury nasenne.- Mówiła, że od Castora, więc nie podejrzewam, że wciska jej kit.- cóż ufała Casowi, nie miała powodów, by martwić się o jakość tego, co dał Sheili.- Tak, kontroluję. Gdyby było bardzo źle, powiedziałabym ci o tym. Spokojnie.- uśmiechnęła się do niego nieco niemrawo.- Wiem, że się martwisz. Też bym się niepokoiła, gdybym usłyszała o tym nagle.- rozumiała go pod tym względem.
Rozmowa o koniach była jakaś lżejsza, przyjemniejsza pewnie dla obu stron. Nie zdziwił ją wybór Jamesa, sama zakochała się w Bibi przy pierwszym kontakcie. Rzadko widziała tak czysto białe konie, ale były urzekające. - Tak, myślałam, że Beatrice. Piękny ruch i niezły charakterek to całkowicie twój typ.- prychnęła, rzucając mu przez ramię rozbawione spojrzenie.
Chciała powiedzieć, coś jeszcze, ale zamieszanie w otoczeniu przerwało tę rozmowę. Starała się zapanować nad nerwowością, ukryć ukłucie strachu. Kiedy kręciła się po okolicy sama, unikała miejsc, gdzie mógł pojawić się ktoś obcy, nie wychodziła na otwarte przestrzenie.
Nie odpowiedziała nic na ciche upomnienie, że własne dlatego nie powinna wychodzić po zmroku. To nie był moment na forsowanie własnego zdania, nawet jeśli ubodło ją, że najwyraźniej uważał ją za aż tak nierozważną.
Zacisnęła palce pewnie na sznurze, kiedy jej go podał. Mimowolnie wzdrygnęła się, kiedy za nią zabrakło drugiego ciała. Na dworze nie było zimno, wręcz przeciwnie, a jednak ten brak poczuła bardziej, niż się spodziewała. Słuchała go, powoli kręcąc głową. To nie był dobry pomysł, nie chciała, żeby to robił, a tym bardziej, żeby ją odsyłał.
- Jim...- urwała, bo klacz wyrwała do przodu, jak szalona, gdy na koński zad padło uderzenie. Nie mogła jej zatrzymać, mimo największej chęci. W pierwszej chwili zwierzęcego strachu nie było na to szansy, Tinker był za silny, a już zwłaszcza taki rozmiarów Betty. Dopiero po kilku metrach, pociągnęła linę, chcąc zapanować nad koniem.- Już, już... prrrr..- słyszała stukot kopyt na drodze, tempo się zmieniało. Poklepała klacz po szyi, pochylając się nieco.- Dobra, dziewczynka, właśnie tak. Zwolnij, spokojnie.- mówiła cicho, miękko. Obejrzała się przez ramię, wahając jedynie moment. Zaufa mu, jeszcze raz... na nowo. Zacmokała, dociskając łydki do boków zwierzęcia.
| zt
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
stąd
Pobiegł na miejsce w postaci szczura, tak był o wiele, wiele szybszy. Poza tym, nie wiedział ilu wrogów się spodziewać - czy Ministerstwo naprawdę przysyłało tutaj swoich ludzi, na ziemie pozostające pod protektoratem lordów Somerset? A może to jacyś zdrajcy, nadgorliwcy, chcieli wyłapać bojówkarzy i pod osłoną mroku odesłać do Londynu w zamian za nagrodę? Na samą myśl o intruzach w domu, w Dolinie, czuł gniew - a potem szczurze uszka usłyszały nagle znajomy dźwięk. Głos Jima.
Zmienił się w człowieka kilka metrów od niego, z wrażenia zapominając, że może go przestraszyć.
-Co jest? Kim oni są? - szepnął do przyjaciela, dostrzegając już rozgrywającą się kilkanaście metrów dalej scenę. Widział drobniejsze sylwetki młodszych chłopaków, popychane przez czarodziejów w długich szatach. -Wezwałem Castora, świnką. - dodał, pamiętając o prośbie Jima. Dwa tygodnie temu Doe po raz pierwszy zobaczył patronusa, świetlistą i gadającą świnkę morską. Teraz widziała ją też Eve, ale Steff o to nie dbał - niektórzy Zakonnicy ukrywali swoje umiejętności, ale on ufał przyjaciołom. Poza tym, mieli bronić niewinnych i tak dalej - a dzięki magii opracowanej przez Albusa Dumbledore'a mogli używać do tego głosu przekazywanego za pomocą magicznych promieni świetlnych, co samo w sobie było fascynujące.
-Czemu śpiewasz? - zdziwił się, zaciskając palce na różdżce. Nie miał duszy poety, pieśń nie dodała mu zapału do walki, ale to nie on był jej adresatem - i większość słyszał jako gryzoń, a w szczurzej postaci wystarczająco ciężko szło mu walczenie z pokusą głodu. Zjadłby śniadanie, albo kolację, albo coś.
Zacisnął palce na różdżce, spoglądając na Jima porozumiewawczo. Powinni zaatakować, był gotów? Skupieni na szamotaninie wrogowie jeszcze się ich nie spodziewają. Nie wiedział, kiedy Castor się zjawi ani czy powinni na niego czekać - najprędzej przyda im się jego (podstawowe, ale największe z ich grupki przyjaciół) doświadczenie uzdrowicielskie.
-Magicus Extremos. - szepnął, chcąc wesprzeć Jima i młodych bojówkarzy, dodać im sił do walki. Wyprostował się, mrużąc oczy - myśli galopowały w głowie, gdy usiłował ułożyć jakąś, jakąkolwiek strategię tej potyczki - ale czy mieli w ogóle na to czas?
Pobiegł na miejsce w postaci szczura, tak był o wiele, wiele szybszy. Poza tym, nie wiedział ilu wrogów się spodziewać - czy Ministerstwo naprawdę przysyłało tutaj swoich ludzi, na ziemie pozostające pod protektoratem lordów Somerset? A może to jacyś zdrajcy, nadgorliwcy, chcieli wyłapać bojówkarzy i pod osłoną mroku odesłać do Londynu w zamian za nagrodę? Na samą myśl o intruzach w domu, w Dolinie, czuł gniew - a potem szczurze uszka usłyszały nagle znajomy dźwięk. Głos Jima.
Zmienił się w człowieka kilka metrów od niego, z wrażenia zapominając, że może go przestraszyć.
-Co jest? Kim oni są? - szepnął do przyjaciela, dostrzegając już rozgrywającą się kilkanaście metrów dalej scenę. Widział drobniejsze sylwetki młodszych chłopaków, popychane przez czarodziejów w długich szatach. -Wezwałem Castora, świnką. - dodał, pamiętając o prośbie Jima. Dwa tygodnie temu Doe po raz pierwszy zobaczył patronusa, świetlistą i gadającą świnkę morską. Teraz widziała ją też Eve, ale Steff o to nie dbał - niektórzy Zakonnicy ukrywali swoje umiejętności, ale on ufał przyjaciołom. Poza tym, mieli bronić niewinnych i tak dalej - a dzięki magii opracowanej przez Albusa Dumbledore'a mogli używać do tego głosu przekazywanego za pomocą magicznych promieni świetlnych, co samo w sobie było fascynujące.
-Czemu śpiewasz? - zdziwił się, zaciskając palce na różdżce. Nie miał duszy poety, pieśń nie dodała mu zapału do walki, ale to nie on był jej adresatem - i większość słyszał jako gryzoń, a w szczurzej postaci wystarczająco ciężko szło mu walczenie z pokusą głodu. Zjadłby śniadanie, albo kolację, albo coś.
Zacisnął palce na różdżce, spoglądając na Jima porozumiewawczo. Powinni zaatakować, był gotów? Skupieni na szamotaninie wrogowie jeszcze się ich nie spodziewają. Nie wiedział, kiedy Castor się zjawi ani czy powinni na niego czekać - najprędzej przyda im się jego (podstawowe, ale największe z ich grupki przyjaciół) doświadczenie uzdrowicielskie.
-Magicus Extremos. - szepnął, chcąc wesprzeć Jima i młodych bojówkarzy, dodać im sił do walki. Wyprostował się, mrużąc oczy - myśli galopowały w głowie, gdy usiłował ułożyć jakąś, jakąkolwiek strategię tej potyczki - ale czy mieli w ogóle na to czas?
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Steffen Cattermole' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 28
--------------------------------
#2 'k8' : 3, 1, 7, 3, 1, 2
#1 'k100' : 28
--------------------------------
#2 'k8' : 3, 1, 7, 3, 1, 2
Bywali tacy, którzy uważali, że to Castor Oliver miał naturalny talent do tworzenia szyfrów, jednakże ludzie ci prawdopodobnie nigdy nie zrozumieją zdziwienia, które napotkało młodego twórcę talizmanów, gdy nachylony nad jednym z nich dostrzegł wreszcie świetlistą postać świnki morskiej, która nie tylko zmaterializowała się w jego sklepie zupełnie znikąd, ale jeszcze przemówiła do niego głosem przyjaciela. Mówiąc coś o pisklętach na trakcie kolejowym, nie rozjaśniła zupełnie sytuacji, za wyjątkiem wzbudzenia w alchemiku poczucia naglenia. I chyba właśnie o to chodziło.
Z miejsca, w którym mieścił się Bursztynowy Świerzop do traktu kolejowego, nie było daleko. Około dziesięciu minut spacerkiem, odpowiednio krócej, jeżeli rzuciło się biegiem. Weź wybuchowy sprzęt, jest gorąco. Z wielką przyjemnością wziąłby ze sobą coś prawdziwie wybuchowego, ale w sklepie nie trzymał zbyt wielu mikstur bojowych, obrotem nimi zajmował się raczej na specjalne zamówienie. Nie zdążył nawet się przebrać, ruszył więc tak, jak stał — z talizmanem zawieszonym na szyi razem z wisiorem z liściem klonu, który był jego awaryjnym świstoklikiem i nieschowanym pod koszulę z podwiniętymi do łokcia rękawami, lekko przekrzywionymi okularami (które poprawił w biegu). Do kieszeni upchał kilka fiolek eliksirów, przede wszystkim jednak ten przeciwbólowy, maść z wodnej gwiazdy zupełnie na wszelki wypadek i na jeszcze gorszy wszelki wypadek — Smoczą Łzę. Nie wiedział, co może zastać na miejscu, serce biło mu coraz szybciej, pobudzone wysiłkiem fizycznym, do którego delikatnie mówiąc nie był szczególnie przyzwyczajony, wspomagane dodatkowo adrenaliną.
Czuł, że mięśnie zaczynają go piec, trochę parzyć, ale nie chciał zwolnić. Cokolwiek się działo, było to szczególnie poważne, miał pełną świadomość, że Zakonnicy używali swych patronusów nie dla zabawy, ale w sytuacji, gdy potrzebowali odpowiedzi od razu.
Nie spodziewał się jednak, że gdy dotrze wreszcie na miejsce, oprze dłonie na kolanach i pochyli tułów w tył, próbując nabrać oddech — usłyszy także śpiew Jamesa.
Ten jeden dźwięk sprawił, że zebrał jeszcze trochę więcej siły, by podnieść głowę, spojrzenie szarobłękitnych oczu skupić na postaci młodszego z braci Doe, aby po kilku sekundach przeznaczonych na próby unormowania oddechu rozejrzeć się bardziej po miejscu, w którym się znalazł. I tak z każdym kolejnym uderzeniem serca do jego świadomości trafiało coraz więcej szczegółów — Steffen całkiem niedaleko, słowa pokrzepiającej piosenki, którą słyszał pierwszy raz w życiu i coś jeszcze.
Pierwszy przyszedł słuch. Słowa, które od razu sprawiły, że wyprostował się, mięśnie spięły się boleśnie raz jeszcze, ale choć zmęczony, gotowy był do działania. W jednej chwili powróciły wspomnienia sprzed dziesięciu dni, lewa dłoń pragnęła odruchowo sięgnąć do ramienia, na którym powinny znajdować się blizny po Adolebitque. Musiał skupić się, by dojrzeć sylwetki oprawców i ofiar. Ile lat mogli mieć tamci chłopcy? Przecież mogło trafić na każdego z nich...
I to jeszcze w Dolinie Godryka.
— Jim? — czy wiedział coś jeszcze? Co on tutaj w ogóle robił? Tyle pytań, tak mało odpowiedzi, jeszcze mniej czasu. — Znasz ich? — to nie mogła być ustawka... Ale wciąż nie mógł uwierzyć, że takie sceny mogły mieć miejsce w Dolinie Godryka.
Zaniepokojony przeniósł spojrzenie na Steffena. Nie mieli dużo czasu, szarpanym chłopakom trzeba było pomóc jak najszybciej. Wyciągnął różdżkę przed siebie, celując w jednego z szarpiących chłopaków zbirów, tego, który akurat znajdował się najbliżej Summersa. Sprawny ruch nadgarstka i szarpnięcie różdżką, miał nadzieję, że magia go posłucha, zaś niewerbalna tarantallegra wprawi zbira w niekontrolowane pląsy, dając ciągniętemu przez niego chłopakowi szansę na ucieczkę.
Z miejsca, w którym mieścił się Bursztynowy Świerzop do traktu kolejowego, nie było daleko. Około dziesięciu minut spacerkiem, odpowiednio krócej, jeżeli rzuciło się biegiem. Weź wybuchowy sprzęt, jest gorąco. Z wielką przyjemnością wziąłby ze sobą coś prawdziwie wybuchowego, ale w sklepie nie trzymał zbyt wielu mikstur bojowych, obrotem nimi zajmował się raczej na specjalne zamówienie. Nie zdążył nawet się przebrać, ruszył więc tak, jak stał — z talizmanem zawieszonym na szyi razem z wisiorem z liściem klonu, który był jego awaryjnym świstoklikiem i nieschowanym pod koszulę z podwiniętymi do łokcia rękawami, lekko przekrzywionymi okularami (które poprawił w biegu). Do kieszeni upchał kilka fiolek eliksirów, przede wszystkim jednak ten przeciwbólowy, maść z wodnej gwiazdy zupełnie na wszelki wypadek i na jeszcze gorszy wszelki wypadek — Smoczą Łzę. Nie wiedział, co może zastać na miejscu, serce biło mu coraz szybciej, pobudzone wysiłkiem fizycznym, do którego delikatnie mówiąc nie był szczególnie przyzwyczajony, wspomagane dodatkowo adrenaliną.
Czuł, że mięśnie zaczynają go piec, trochę parzyć, ale nie chciał zwolnić. Cokolwiek się działo, było to szczególnie poważne, miał pełną świadomość, że Zakonnicy używali swych patronusów nie dla zabawy, ale w sytuacji, gdy potrzebowali odpowiedzi od razu.
Nie spodziewał się jednak, że gdy dotrze wreszcie na miejsce, oprze dłonie na kolanach i pochyli tułów w tył, próbując nabrać oddech — usłyszy także śpiew Jamesa.
Ten jeden dźwięk sprawił, że zebrał jeszcze trochę więcej siły, by podnieść głowę, spojrzenie szarobłękitnych oczu skupić na postaci młodszego z braci Doe, aby po kilku sekundach przeznaczonych na próby unormowania oddechu rozejrzeć się bardziej po miejscu, w którym się znalazł. I tak z każdym kolejnym uderzeniem serca do jego świadomości trafiało coraz więcej szczegółów — Steffen całkiem niedaleko, słowa pokrzepiającej piosenki, którą słyszał pierwszy raz w życiu i coś jeszcze.
Pierwszy przyszedł słuch. Słowa, które od razu sprawiły, że wyprostował się, mięśnie spięły się boleśnie raz jeszcze, ale choć zmęczony, gotowy był do działania. W jednej chwili powróciły wspomnienia sprzed dziesięciu dni, lewa dłoń pragnęła odruchowo sięgnąć do ramienia, na którym powinny znajdować się blizny po Adolebitque. Musiał skupić się, by dojrzeć sylwetki oprawców i ofiar. Ile lat mogli mieć tamci chłopcy? Przecież mogło trafić na każdego z nich...
I to jeszcze w Dolinie Godryka.
— Jim? — czy wiedział coś jeszcze? Co on tutaj w ogóle robił? Tyle pytań, tak mało odpowiedzi, jeszcze mniej czasu. — Znasz ich? — to nie mogła być ustawka... Ale wciąż nie mógł uwierzyć, że takie sceny mogły mieć miejsce w Dolinie Godryka.
Zaniepokojony przeniósł spojrzenie na Steffena. Nie mieli dużo czasu, szarpanym chłopakom trzeba było pomóc jak najszybciej. Wyciągnął różdżkę przed siebie, celując w jednego z szarpiących chłopaków zbirów, tego, który akurat znajdował się najbliżej Summersa. Sprawny ruch nadgarstka i szarpnięcie różdżką, miał nadzieję, że magia go posłucha, zaś niewerbalna tarantallegra wprawi zbira w niekontrolowane pląsy, dając ciągniętemu przez niego chłopakowi szansę na ucieczkę.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
The member 'Castor Sprout' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 7
'k100' : 7
Trudno mu było pojąć rozterki Eve i jej siostry. To, że potrafiły się rozejść po tym wszystkim, co się wydarzyło. Dopiero kiedy przypomniała mu, że to on był powodem tego rozstania — fakt, że jego brat przyczynił się do tamtej tragedii — sprawił, że przestał ciągnąć ten temat. Musiała wybrać: on lub ona. To nie był sprawiedliwy wybór. Nie był też dobry dla nikogo. Siostra Eve była gdzieś tam sama i wolała takie życie od spojrzenia Thomasowi prosto w twarz. Nie powinien jej się dziwić, a jednak zaślepiony bratem, którego wszystkie przewiny potrafił wybaczyć, źle oceniał wybory innych. Ich decyzje. Nie potrafił być obiektywny, nie potrafił wejść w skórę tych, którzy niezwiązani z Thomasem potrafili go nienawidzić. On czuł jedno i drugie, ale miłość zawsze wygrywała. Ze wszystkim.
Być może nie powinien tez poruszać tematu psa. Stał się kością niezgody. Czy postąpił nieczułe względem Sheili? Kiedy o tym myślał, słuchał słów Eve czuł, że tak. Nie przygotował jej na to. Nie uczestniczyła w podejmowaniu tej decyzji, a przecież mógł dać jej taką szansę. Pozwolić jej uświadomić sobie, że to był najlepszy wybór, dla nich, dla niej, dla niego. Świadomość, że i Marsowi było lepiej u Vane'a nie pomagała, odebrano jej coś ważnego. I może nie powinien się dziwić, że reagowała właśnie tak.
Nie był alfą i omegą. Nie był na tyle rozsądny i dojrzały, by potrafić stać się głową rodziny, która naprawdę robi dla niej to, co najlepsze. Sądził, że miał czas, by się tego nauczyć. Miał wzorce, które mogły mu pomagać, doradzać. Życie w społeczności dawało tę przewagę, można było uczyć się od starszych przez całe życie. Słuchać ich rad i stosować je we własnym życiu, domu. Teraz nie miał niczego — ani wzorów ani rodziny. Nie potrafił podejmować dobrych decyzji, a czasem choć liczył na Thomasa, czuł, że nie był w tym wcale lepszy od niego. Miał być starszy, mądrzejszy, rozsądniejszy. Może naprawdę nie dorośli, wciąż byli tylko głupimi dziećmi.
Patrzył za nią krótko, musiał się zbliżyć i ukryć. Na klęczkach, później na leżąco zbliżając się do drogi. Nie wiedział, co robić — nie był nawet pewien, czy w ogóle powinien. Z jednej strony nauczono ich by nie mieszać się w sprawy obcych. To nie był jego konflikt, jego sprawa. Mieli własne problemy, własne sądy do rozpatrzenia. A jednak potem nachodziła go refleksja, że może by i tak było, gdyby wciąż mieszkali i żyli pośród cyganów. Gdyby mieli jakiś bliskich. Nie mieli. Świat podzielony na ich i nas zatarł się, bo wielu obcych stało się dla niego drugą rodziną. Bo nie mieli szans na przetrwanie w czwórkę. Wiedział, że jego krewni, przodkowie żyli jak żyli bo mieli siebie, plemiona, które jak wtedy, walczyły za siebie. Mogły przetrwać. A jeśli oni będą wciąż grodzić się od innych, kto im przyjdzie z pomocą, gdy będą jej potrzebować? Kto im wtedy pomoże? Ci chłopcy mogli być znajomi, przyjaciółmi ludzi, na których mu zależało. Czy gdyby on był zamiast nich, pomogliby mu, czy odwróciliby wzrok w drugą stronę?
Wpierw nucił, później zaśpiewał głośniej. Chciał ich zatrzymać, zdezorientować. Kto wie, ile czasu minie nim na miejscu pojawi się Steffen, Castor. O ile zjawią się w ogóle. Nie mógł mieć pewności, że Eve zastanie któregokolwiek z nich. W końcu przerwał, by skoncentrować się na zaklęciu, dobrze znanym:
— Caneteria Ficta— szepnął, wskazując różdżką drugą stronę, odleglejszy kąt. Chciał ich zdezorientować. Liczył, że jeśli dźwięk poruszających się kamieni czy trawy z tamtej strony zainteresuje szmalcowników, rozdzielą się. Tak też się stało. Dwóch zostało na środku drogi, pilnując pobitych i sponiewieranym młodych czarodziejów, dwóch poszło w krzaki sprawdzić, co hałasowało. Wtedy też zanucił znowu. Wrażenie, że jest ich więcej, a szmalcownicy są otoczeni miało ich chwilowo osłabić, nawet jeśli przez pewien czas był sam i tylko próbował zagrać im na nosie.
— Steffen — szepnął, przerwawszy śpiewanie, kiedy dostrzegł go tuż obok. Nie wiedział, że nadchodzi, musiał przemknąć tu pod postacią szczura. Cicho i niezauważenie. Kiwnął głową, gdy wspomniał o śwince. W pierwszej chwili nie był pewien o czym mowa, zaraz jednak sobie przypomniał. Mieli ten swój magiczny sposób porozumiewania się. Brzmiało to kuriozalnie, a mimo to było całkiem poza jego zasięgiem.— Nie jestem pewien. To chyba szmalcownicy. Albo jacyś ludzie z ministerstwa — szepnął, spoglądając na niego. Powinien spytać go, co powinni zrobić? Spojrzał na niego pytająco, nie widział od czego zacząć. Cattermole miał już jakieś doświadczenie, napewno wiedział. A może jednak popełnił błąd, może nie powinni się mieszać. Wtedy pojawił się Castor, zawiesił na nim wzrok.
— Zobaczyliśmy ich z Eve z daleka, prowadzili ich środkiem drogi, a później zaczęli się szarpać. Błysnęło światło, ten — wskazał ruchem brody chłopaka w najgorszym stanie, który zdawał się nie kontaktować prawie. Nieprzytomnie patrzył przed siebie, po brodzie spływała mu krew. — Trafili go jakimś zaklęciem. Chyba jest w kiepskim stanie, słaniał się na nogach — szeptał, patrząc na Steffena, by za chwilę zerknąć na Castora. — Próbowałem ich tu zatrzymać — wyjaśnił przyjacielowi, gdy spytał, dlaczego śpiewał. Tak naprawdę tę melodię wybrał też dlatego, że chciał podnieść chłopaków na duchu, o ile mieli jakąkolwiek szansę ją znać. Słyszeć wcześniej i wiedzieć, z czym się powinna kojarzyć. Zerknął na Castora, gdy ten cicho spytał. Pokręcił tylko głową, nie znał żadnego z nich, nie wiedział kim są ani czy naprawdę mieli szanse czymkolwiek zawinić — pewnie nie. Dziś traktowali tak wszystkich. Przypomniał sobie, jak schwytali ich na jarmarku. To była zwykła kradzież. Próba. Drobna próba. Poczuł złość. Zmarszczył brwi, a spojrzenie mu pociemniało. Castor próbował coś zrobić; nie słyszał inkantacji, ale kojarzył ruch nadgarstkiem. — Powinniśmy się rozdzielić. Zaatakujmy ich z różnych stron. — Już i tak zbyt długo zwlekał. Przecież lada moment rzucą zaklęcie, które i tak ich ujawni. Odsunął się od chłopaków, oddalił nieco od mężczyzn, by w końcu podnieść się na kolana — tylko wtedy mógł dobrze wycelować. Zacisnął palce na własnej różdżce i wymierzył nią w jednego z mężczyzn.
—Inflatus!
Być może nie powinien tez poruszać tematu psa. Stał się kością niezgody. Czy postąpił nieczułe względem Sheili? Kiedy o tym myślał, słuchał słów Eve czuł, że tak. Nie przygotował jej na to. Nie uczestniczyła w podejmowaniu tej decyzji, a przecież mógł dać jej taką szansę. Pozwolić jej uświadomić sobie, że to był najlepszy wybór, dla nich, dla niej, dla niego. Świadomość, że i Marsowi było lepiej u Vane'a nie pomagała, odebrano jej coś ważnego. I może nie powinien się dziwić, że reagowała właśnie tak.
Nie był alfą i omegą. Nie był na tyle rozsądny i dojrzały, by potrafić stać się głową rodziny, która naprawdę robi dla niej to, co najlepsze. Sądził, że miał czas, by się tego nauczyć. Miał wzorce, które mogły mu pomagać, doradzać. Życie w społeczności dawało tę przewagę, można było uczyć się od starszych przez całe życie. Słuchać ich rad i stosować je we własnym życiu, domu. Teraz nie miał niczego — ani wzorów ani rodziny. Nie potrafił podejmować dobrych decyzji, a czasem choć liczył na Thomasa, czuł, że nie był w tym wcale lepszy od niego. Miał być starszy, mądrzejszy, rozsądniejszy. Może naprawdę nie dorośli, wciąż byli tylko głupimi dziećmi.
Patrzył za nią krótko, musiał się zbliżyć i ukryć. Na klęczkach, później na leżąco zbliżając się do drogi. Nie wiedział, co robić — nie był nawet pewien, czy w ogóle powinien. Z jednej strony nauczono ich by nie mieszać się w sprawy obcych. To nie był jego konflikt, jego sprawa. Mieli własne problemy, własne sądy do rozpatrzenia. A jednak potem nachodziła go refleksja, że może by i tak było, gdyby wciąż mieszkali i żyli pośród cyganów. Gdyby mieli jakiś bliskich. Nie mieli. Świat podzielony na ich i nas zatarł się, bo wielu obcych stało się dla niego drugą rodziną. Bo nie mieli szans na przetrwanie w czwórkę. Wiedział, że jego krewni, przodkowie żyli jak żyli bo mieli siebie, plemiona, które jak wtedy, walczyły za siebie. Mogły przetrwać. A jeśli oni będą wciąż grodzić się od innych, kto im przyjdzie z pomocą, gdy będą jej potrzebować? Kto im wtedy pomoże? Ci chłopcy mogli być znajomi, przyjaciółmi ludzi, na których mu zależało. Czy gdyby on był zamiast nich, pomogliby mu, czy odwróciliby wzrok w drugą stronę?
Wpierw nucił, później zaśpiewał głośniej. Chciał ich zatrzymać, zdezorientować. Kto wie, ile czasu minie nim na miejscu pojawi się Steffen, Castor. O ile zjawią się w ogóle. Nie mógł mieć pewności, że Eve zastanie któregokolwiek z nich. W końcu przerwał, by skoncentrować się na zaklęciu, dobrze znanym:
— Caneteria Ficta— szepnął, wskazując różdżką drugą stronę, odleglejszy kąt. Chciał ich zdezorientować. Liczył, że jeśli dźwięk poruszających się kamieni czy trawy z tamtej strony zainteresuje szmalcowników, rozdzielą się. Tak też się stało. Dwóch zostało na środku drogi, pilnując pobitych i sponiewieranym młodych czarodziejów, dwóch poszło w krzaki sprawdzić, co hałasowało. Wtedy też zanucił znowu. Wrażenie, że jest ich więcej, a szmalcownicy są otoczeni miało ich chwilowo osłabić, nawet jeśli przez pewien czas był sam i tylko próbował zagrać im na nosie.
— Steffen — szepnął, przerwawszy śpiewanie, kiedy dostrzegł go tuż obok. Nie wiedział, że nadchodzi, musiał przemknąć tu pod postacią szczura. Cicho i niezauważenie. Kiwnął głową, gdy wspomniał o śwince. W pierwszej chwili nie był pewien o czym mowa, zaraz jednak sobie przypomniał. Mieli ten swój magiczny sposób porozumiewania się. Brzmiało to kuriozalnie, a mimo to było całkiem poza jego zasięgiem.— Nie jestem pewien. To chyba szmalcownicy. Albo jacyś ludzie z ministerstwa — szepnął, spoglądając na niego. Powinien spytać go, co powinni zrobić? Spojrzał na niego pytająco, nie widział od czego zacząć. Cattermole miał już jakieś doświadczenie, napewno wiedział. A może jednak popełnił błąd, może nie powinni się mieszać. Wtedy pojawił się Castor, zawiesił na nim wzrok.
— Zobaczyliśmy ich z Eve z daleka, prowadzili ich środkiem drogi, a później zaczęli się szarpać. Błysnęło światło, ten — wskazał ruchem brody chłopaka w najgorszym stanie, który zdawał się nie kontaktować prawie. Nieprzytomnie patrzył przed siebie, po brodzie spływała mu krew. — Trafili go jakimś zaklęciem. Chyba jest w kiepskim stanie, słaniał się na nogach — szeptał, patrząc na Steffena, by za chwilę zerknąć na Castora. — Próbowałem ich tu zatrzymać — wyjaśnił przyjacielowi, gdy spytał, dlaczego śpiewał. Tak naprawdę tę melodię wybrał też dlatego, że chciał podnieść chłopaków na duchu, o ile mieli jakąkolwiek szansę ją znać. Słyszeć wcześniej i wiedzieć, z czym się powinna kojarzyć. Zerknął na Castora, gdy ten cicho spytał. Pokręcił tylko głową, nie znał żadnego z nich, nie wiedział kim są ani czy naprawdę mieli szanse czymkolwiek zawinić — pewnie nie. Dziś traktowali tak wszystkich. Przypomniał sobie, jak schwytali ich na jarmarku. To była zwykła kradzież. Próba. Drobna próba. Poczuł złość. Zmarszczył brwi, a spojrzenie mu pociemniało. Castor próbował coś zrobić; nie słyszał inkantacji, ale kojarzył ruch nadgarstkiem. — Powinniśmy się rozdzielić. Zaatakujmy ich z różnych stron. — Już i tak zbyt długo zwlekał. Przecież lada moment rzucą zaklęcie, które i tak ich ujawni. Odsunął się od chłopaków, oddalił nieco od mężczyzn, by w końcu podnieść się na kolana — tylko wtedy mógł dobrze wycelować. Zacisnął palce na własnej różdżce i wymierzył nią w jednego z mężczyzn.
—Inflatus!
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'James Doe' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 38
--------------------------------
#2 'k100' : 68
#1 'k100' : 38
--------------------------------
#2 'k100' : 68
-Nie powinno ich być w Dolinie. Próbują tu kogoś aresztować? - syknął ze złością, szerokimi oczyma przyglądając się rozgrywającej się scenie. Poczuł mieszankę paniki i gniewu. Na myśl o Mrocznym Znaku, który zabłysł nad Doliną w zimie. Wtedy uspokoili ludzi, aurorzy przeprowadzili obławę, złapali sprawców. To ziemie Somerset, ziemie Abbottów, jak śmieli forsować tutaj swoje, zbrodnicze prawo? Wzburzenie zlało się ze wspomnieniem pierwszego pojedynku - jakiś czarnoksiężnik złamał mu wtedy nogę, kto wie, jak by się skończyło gdyby nie doświadczenie Bertiego. A potem dorwali Bertiego. Tak po prostu.
Drgnął, widząc Castora. Nie było tutaj Bertiego, byli sami. I to on, zresztą dzięki Bertiemu, najczęściej był na polu walki. Otworzył usta, ciężar bycia tym doświadczonym spadł na niego nieoczekiwanie. Już w Buxton czuł się odpowiedzialny za Jima i Tomka, ale tam tylko rozmawiali z ludźmi, kręcili się w potencjalnie niebezpiecznym hrabstwie. Teraz wpadli w prawdziwe niebezpieczeństwo.
-A ty ich nie znasz? - mruknął do Castora, mając na myśli nastolatków. To on mieszkał w Dolinie Godryka najdłużej, znał tu chyba każdego. Ale Steff nie słuchał już odpowiedzi, kalkulował w głowie, liczyła się przecież każda sekunda.
-Ej, pokaż się! - krzyknął jeden z dorosłych czarodziejów, podchodząc do krzaków, w których Jim wywołał hałas za pomocą zaklęcia.
-Albo stąd spieprzaj, bo aresztujemy cię za obrazę stanu! Śpiewanie to też obraza, a co! - prychnął drugi z czarodziejów.
-Jim... - zaczął Steff, podnosząc różdżkę, ale Jim już zaczął proponować rozdzielenie się i się odsunął.
-Castor, słuchaj. W razie czego, ja potrafię uciec, starsi Zakonnicy nauczyli mnie takiej szczególnej teleportacji i zawsze mogę jako szczur... zabierz stąd Jima i chłopaków, nie mogą, nie możecie trafić do aresztu. - syknął, choć głównie pocieszał przyjaciela. Jeśli zostanie rozbrojony, znajdzie się w końcu w takiej samej pozycji jak reszta.
Zatem nie mógł dać się rozbroić.
-Nie dotykajcie mnie, zrobię...coś, co ich spowolni jeśli mnie dotkną. - syknął do chłopaków i spróbował rzucić na siebie niewerbalny dotyk Midasa. A potem wstał z kolan, udając, że to on siedział w krzakach.
-Ej, zostawcie ich!
Drgnął, widząc Castora. Nie było tutaj Bertiego, byli sami. I to on, zresztą dzięki Bertiemu, najczęściej był na polu walki. Otworzył usta, ciężar bycia tym doświadczonym spadł na niego nieoczekiwanie. Już w Buxton czuł się odpowiedzialny za Jima i Tomka, ale tam tylko rozmawiali z ludźmi, kręcili się w potencjalnie niebezpiecznym hrabstwie. Teraz wpadli w prawdziwe niebezpieczeństwo.
-A ty ich nie znasz? - mruknął do Castora, mając na myśli nastolatków. To on mieszkał w Dolinie Godryka najdłużej, znał tu chyba każdego. Ale Steff nie słuchał już odpowiedzi, kalkulował w głowie, liczyła się przecież każda sekunda.
-Ej, pokaż się! - krzyknął jeden z dorosłych czarodziejów, podchodząc do krzaków, w których Jim wywołał hałas za pomocą zaklęcia.
-Albo stąd spieprzaj, bo aresztujemy cię za obrazę stanu! Śpiewanie to też obraza, a co! - prychnął drugi z czarodziejów.
-Jim... - zaczął Steff, podnosząc różdżkę, ale Jim już zaczął proponować rozdzielenie się i się odsunął.
-Castor, słuchaj. W razie czego, ja potrafię uciec, starsi Zakonnicy nauczyli mnie takiej szczególnej teleportacji i zawsze mogę jako szczur... zabierz stąd Jima i chłopaków, nie mogą, nie możecie trafić do aresztu. - syknął, choć głównie pocieszał przyjaciela. Jeśli zostanie rozbrojony, znajdzie się w końcu w takiej samej pozycji jak reszta.
Zatem nie mógł dać się rozbroić.
-Nie dotykajcie mnie, zrobię...coś, co ich spowolni jeśli mnie dotkną. - syknął do chłopaków i spróbował rzucić na siebie niewerbalny dotyk Midasa. A potem wstał z kolan, udając, że to on siedział w krzakach.
-Ej, zostawcie ich!
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 17 z 18 • 1 ... 10 ... 16, 17, 18
Trakt kolejowy
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka