Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka
Trakt kolejowy
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Trakt kolejowy
Przez Dolinę Godryka przebiega trakt kolejowy, który pokonywany jest przez Hogwart's Express, pociąg dowożący uczniów do Hogwartu. Jeśli wierzyć mieszkańcom Doliny, dźwięk nadjeżdżającego pociągu słychać jednakże nie tylko dwa razy do roku - nikt jednak nie wie, po co, ani dokąd, Express przejeżdża przez ten obszar.
Sam trakt wygląda staro, niepozornie, jest to jednak najprawdopodobniej iluzja, która ma go uczynić nieatrakcyjnym dla mugoli.
Sam trakt wygląda staro, niepozornie, jest to jednak najprawdopodobniej iluzja, która ma go uczynić nieatrakcyjnym dla mugoli.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 05.10.19 21:31, w całości zmieniany 2 razy
The member 'Jackie Rineheart' has done the following action : Rzut kością
'k10' : 5
'k10' : 5
Z pewnością szukała Samuela.
— Jackie. J a c k i e — szepnęła do przyjaciółki, czując jak nią szarpie jak wątłym żaglem podczas sztormu. Zaczynała powoli tracić równowagę, próbując iść i stanowić falochron dla ewentualnej siły uderzeniowej, chociaż nim zdążyłaby się zorientować, z której strony miałaby nadejść fala już dawno zdążyłaby ją postawić do pionu. — Jacqueline — zwykle używała tej formy imienia, kiedy próbowała jej przemówić do rozsądku. Była kiepską tarczą na nadciągające zło i wcale nie podobał jej się pomysł użycia jej przeciwko niemu, zważywszy, że miał okazać się nikim innym, jak Mattem. Uśmiechnęła się do niego zażenowana, licząc, że nie zauważy miotającej się za nią przyjaciółki i westchnęła. Słysząc znajomy głos odwróciła głowę za umykającą Rinheart i uśmiechnęła się lekko na widok Brendana. Ostatnio widywała go wyłącznie podczas spotkań zakonu, przystojniał, poważniał po twarzy z każdym upływającym miesiącem, a na jego twarzy dostrzegała ślady zmęczenia, troski, niemniej liczyła, że i jemu uda się dziś zaznać nieco radości i spokoju.
— Brénainn— powitała go, ciesząc się szczerze na jego widok. Otworzyła usta od razu, chciała coś powiedzieć, a on nagle i niespodziewanie wydał jej się właściwa osobą do rozmowy, taką, która była jej potrzebna. Ale szybko zdała sobie sprawę, również przez jego kolejne słowa, że to nie czas i miejsce na te tematy. Zerknęła na Jackie i zmrużyła oczy, zastanawiając się skąd to dziwne zachowanie. Czy ona się na niego gapiła? Tak ostentacyjnie i bezpardonowo? Czy jej policzki spłonęły rumieńcem? Wypuściła powietrze, przestając jej przyglądać, jakby coś było nie tak. Przeniosła więc wzrok na chłopca, którego zidentyfikował i uniosła brwi zdumiona. — To dopiero marzenia— ale tak dobrze jej się nie powodziło, by pracować u Macmillanów. Ale zarówno imie, jak i nazwisko dobrze znała, tylko chłopiec zdawał się jej całkiem obcy. — Heath? Gdzie jest twój ojciec? A Anthony? Jest tutaj?— spytała go, licząc na to, że rozjaśni jej nieco sytuację. Las taki jak ten, w czasach takich jak mieli nie był miejscem, w którym dzieci powinny wędrować samotnie. Szczęśliwie dla niego nie było tu raczej nikogo, kto mógłby chcieć uczynić mu jakąś krzywdę, otaczali go sami dobrzy ludzie. — Nie, dopiero go dojrzałam — wyjaśniła Brendanowi, ponownie przenosząc na niego wzrok, a tym samym rozglądając się dookoła za krewnymi chłopca. Jej wzrok natrafił na Keata. Przełknęła ślinę, przyglądając mu się przez chwilę, prowadzonego w kierunku obu Bottów. Poczuła nieprzyjemne uczucie w żołądku. Nie chciała analizować jego szampańskiego uśmiechu, ani tego, czy się zmienił, czy spoważniał, czy był jeszcze wyższy niż pamiętała, czy się zmienił... czy cokolwiek. Zdecydowanie musiała poszukać szampana. W przeciwieństwie do niego nie próbowała go jednak ignorować. Niepewnie uniosła dłoń do góry w geście powitania, ale szybko ją opuściła.
— Bren, moglibyśmy... — zawahała się przez chwilę, zwracając znów w stronę rudzielca.— Porozmawiać? Niekoniecznie dzisiaj. Po prostu... kiedyś. — Zerknęła na mężczyznę, prostując się w końcu. Męczyła ją kwestia Percivala i sądziła, że on jedyny mógłby coś na to poradzić.
— Jackie. J a c k i e — szepnęła do przyjaciółki, czując jak nią szarpie jak wątłym żaglem podczas sztormu. Zaczynała powoli tracić równowagę, próbując iść i stanowić falochron dla ewentualnej siły uderzeniowej, chociaż nim zdążyłaby się zorientować, z której strony miałaby nadejść fala już dawno zdążyłaby ją postawić do pionu. — Jacqueline — zwykle używała tej formy imienia, kiedy próbowała jej przemówić do rozsądku. Była kiepską tarczą na nadciągające zło i wcale nie podobał jej się pomysł użycia jej przeciwko niemu, zważywszy, że miał okazać się nikim innym, jak Mattem. Uśmiechnęła się do niego zażenowana, licząc, że nie zauważy miotającej się za nią przyjaciółki i westchnęła. Słysząc znajomy głos odwróciła głowę za umykającą Rinheart i uśmiechnęła się lekko na widok Brendana. Ostatnio widywała go wyłącznie podczas spotkań zakonu, przystojniał, poważniał po twarzy z każdym upływającym miesiącem, a na jego twarzy dostrzegała ślady zmęczenia, troski, niemniej liczyła, że i jemu uda się dziś zaznać nieco radości i spokoju.
— Brénainn— powitała go, ciesząc się szczerze na jego widok. Otworzyła usta od razu, chciała coś powiedzieć, a on nagle i niespodziewanie wydał jej się właściwa osobą do rozmowy, taką, która była jej potrzebna. Ale szybko zdała sobie sprawę, również przez jego kolejne słowa, że to nie czas i miejsce na te tematy. Zerknęła na Jackie i zmrużyła oczy, zastanawiając się skąd to dziwne zachowanie. Czy ona się na niego gapiła? Tak ostentacyjnie i bezpardonowo? Czy jej policzki spłonęły rumieńcem? Wypuściła powietrze, przestając jej przyglądać, jakby coś było nie tak. Przeniosła więc wzrok na chłopca, którego zidentyfikował i uniosła brwi zdumiona. — To dopiero marzenia— ale tak dobrze jej się nie powodziło, by pracować u Macmillanów. Ale zarówno imie, jak i nazwisko dobrze znała, tylko chłopiec zdawał się jej całkiem obcy. — Heath? Gdzie jest twój ojciec? A Anthony? Jest tutaj?— spytała go, licząc na to, że rozjaśni jej nieco sytuację. Las taki jak ten, w czasach takich jak mieli nie był miejscem, w którym dzieci powinny wędrować samotnie. Szczęśliwie dla niego nie było tu raczej nikogo, kto mógłby chcieć uczynić mu jakąś krzywdę, otaczali go sami dobrzy ludzie. — Nie, dopiero go dojrzałam — wyjaśniła Brendanowi, ponownie przenosząc na niego wzrok, a tym samym rozglądając się dookoła za krewnymi chłopca. Jej wzrok natrafił na Keata. Przełknęła ślinę, przyglądając mu się przez chwilę, prowadzonego w kierunku obu Bottów. Poczuła nieprzyjemne uczucie w żołądku. Nie chciała analizować jego szampańskiego uśmiechu, ani tego, czy się zmienił, czy spoważniał, czy był jeszcze wyższy niż pamiętała, czy się zmienił... czy cokolwiek. Zdecydowanie musiała poszukać szampana. W przeciwieństwie do niego nie próbowała go jednak ignorować. Niepewnie uniosła dłoń do góry w geście powitania, ale szybko ją opuściła.
— Bren, moglibyśmy... — zawahała się przez chwilę, zwracając znów w stronę rudzielca.— Porozmawiać? Niekoniecznie dzisiaj. Po prostu... kiedyś. — Zerknęła na mężczyznę, prostując się w końcu. Męczyła ją kwestia Percivala i sądziła, że on jedyny mógłby coś na to poradzić.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Nowy Rok. Stała przed lustrem patrząc na siebie z powątpiewaniem w dłoni ściskając błękitny materiał mając świadomość, że czerwona nie jest tą, którą winna włożyć. Marszczyła brwi patrząc na kraciastą spódnicę którą kupiła wiele miesięcy temu. I nawet nie okłamywała siebie ani po co, ani dlaczego kogo. Ale teraz nie miało to już znaczenia, prawda? Przegrała, jak przez mgłę pamiętając rozpaczliwy list który wysłała. Głupia, Głupia Justine. Skrzywiła się do siebie samej. W końcu westchnęła cierpiętniczo, nie zmieniając już ubioru. Zapięła pasek na który wpięła pas z eliksirami sprawdzając, czy ma te które uważała dzisiaj za najpotrzebniejsze. Czarny golf zakrywał jej ciało aż do szyi. Na ramiona narzuciła króki płaszcz, tym razem jasny. Złapała kosmyk krótkich włosów i jedną myślą połączoną ze skupieniem wydłużyła ich długość, zabarwiając końce błękitem. W końcu uniosła dłonie, by związać włosy z tyłu głowy niebieskim materiałem. Wsadziła dłonie w kieszenie.
Nie, nie była gotowa, ale życie nie miało w zwyczaju ją o to pytać. Uśmiechnęła się do siebie w lustrze, na próbę, ale wyszło to średnio. Wzdychając raz jeszcze wyszła.
Chwilę później była już w Dolinie Godryka. Plan był prosty, załatwić co należało i odnaleźć dwie dusze z którymi chciała wejść w nowy rok. Możliwie prosząc ten nadchodzący by pozwolił jej zapomnieć. Ruszyła więc w kierunku namiotu za sceną by odebrać wszystkie przygotowane dla niej informacje i skutecznie odnotować je w pamięci. Potem ruszyła w tłum, jasnym spojrzeniem mierząc sylwetki i wszystko dookoła, trzymając dłonie w kieszeniach, prawą zaciskając na różdżce.
Uniosła lekko brwi. Poszukiwanie skarbu? Coś jej mówiło, że je własnie tam odnajdzie. Przeczucie? Możliwie, ale własnie tam skierowała kroki.
- Botty - dygnęla uprzejmie mijając Matta i Bertiego, wzrokiem dostrzegając kolejną sylwetkę z miną.. cóż zdecydowanie ciekawą a obok jednostką, którą dane było jej już poznać. - Phil. - uśmiechnęła się do dziewczyny. - Zgaduję że liczy, mnożenie bywa ciężkie. - zażartowała lekko, odwróciła się, krocząc teraz powoli tyłem do przodu. - Ej, Keaton. Spróbuj znaleźć mnie o północy, może ci się poszczęści. - rzuciła puszczając do niego oczko, obróciła się na pięcie unosząc dłoń na pożegnanie i ruszyła w kierunku Hannah, bo to ją dostrzegła jako pierwszą. Zmarszczyła lekko brwi widząc małego Macmillana obok, Brena i Jackie. Ten pierwszy jej nie pasował. Szczęśliwie nie słysząc wypowiadanych wcześniej słów. Dotarła na jedne z ostatnich słów Hannah. Zerknęła z góry - swojej własnej niewiele większej na Heath;’a. Jej dłoń powędrowała na jego głowę. - Komu zwiałeś, Smarku? - zapytała by później spojrzeć na Brendana. - Panie przystojny. - przywitała się. - I wy piękne panie. - podarowała im lekko niemrawy uśmiech, czując się dzisiaj w naprawdę dziwacznie, obdarowana histeryczne dziwacznym i nieśmieszny bardziej niż zwykle poczuciem humoru. Westchnęła lekko do siebie. Ta noc miała być długa. Uniosła dłoń i podrapała się lekko po nosie. Rozglądając się dookoła. Może rzeczywiście powinna znaleźć kogoś by na chwilę zapomnieć. Zawiesiła spojrzenie na mężczyźnie stojącym dalej. - To co mnie ominęło? - zapytała, jeszcze chwilę oczekując aż się nie obróci, jednak zrezygnowała z niego. Miał zdecydowanie za jasne włosy.
Nie, nie była gotowa, ale życie nie miało w zwyczaju ją o to pytać. Uśmiechnęła się do siebie w lustrze, na próbę, ale wyszło to średnio. Wzdychając raz jeszcze wyszła.
Chwilę później była już w Dolinie Godryka. Plan był prosty, załatwić co należało i odnaleźć dwie dusze z którymi chciała wejść w nowy rok. Możliwie prosząc ten nadchodzący by pozwolił jej zapomnieć. Ruszyła więc w kierunku namiotu za sceną by odebrać wszystkie przygotowane dla niej informacje i skutecznie odnotować je w pamięci. Potem ruszyła w tłum, jasnym spojrzeniem mierząc sylwetki i wszystko dookoła, trzymając dłonie w kieszeniach, prawą zaciskając na różdżce.
Uniosła lekko brwi. Poszukiwanie skarbu? Coś jej mówiło, że je własnie tam odnajdzie. Przeczucie? Możliwie, ale własnie tam skierowała kroki.
- Botty - dygnęla uprzejmie mijając Matta i Bertiego, wzrokiem dostrzegając kolejną sylwetkę z miną.. cóż zdecydowanie ciekawą a obok jednostką, którą dane było jej już poznać. - Phil. - uśmiechnęła się do dziewczyny. - Zgaduję że liczy, mnożenie bywa ciężkie. - zażartowała lekko, odwróciła się, krocząc teraz powoli tyłem do przodu. - Ej, Keaton. Spróbuj znaleźć mnie o północy, może ci się poszczęści. - rzuciła puszczając do niego oczko, obróciła się na pięcie unosząc dłoń na pożegnanie i ruszyła w kierunku Hannah, bo to ją dostrzegła jako pierwszą. Zmarszczyła lekko brwi widząc małego Macmillana obok, Brena i Jackie. Ten pierwszy jej nie pasował. Szczęśliwie nie słysząc wypowiadanych wcześniej słów. Dotarła na jedne z ostatnich słów Hannah. Zerknęła z góry - swojej własnej niewiele większej na Heath;’a. Jej dłoń powędrowała na jego głowę. - Komu zwiałeś, Smarku? - zapytała by później spojrzeć na Brendana. - Panie przystojny. - przywitała się. - I wy piękne panie. - podarowała im lekko niemrawy uśmiech, czując się dzisiaj w naprawdę dziwacznie, obdarowana histeryczne dziwacznym i nieśmieszny bardziej niż zwykle poczuciem humoru. Westchnęła lekko do siebie. Ta noc miała być długa. Uniosła dłoń i podrapała się lekko po nosie. Rozglądając się dookoła. Może rzeczywiście powinna znaleźć kogoś by na chwilę zapomnieć. Zawiesiła spojrzenie na mężczyźnie stojącym dalej. - To co mnie ominęło? - zapytała, jeszcze chwilę oczekując aż się nie obróci, jednak zrezygnowała z niego. Miał zdecydowanie za jasne włosy.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Wieczór wiał chłodem. Oddychał cichym wiatrem, który mroźną wstęgą owijał się wokół jego ciała, ale - nie sprawiało mu to nieprzyjemności. Wręcz przeciwnie. Mimo faktu, że przyszedł na miejsce bez nastawienia na zabawę i wciąż pozostawiając na sobie ślady zmęczenia, czuł się dziwnie odprężony. Miał świadomość, że istniało realne niebezpieczeństwo, którego nie miał prawa zignorować. Pozostawiał więc pole dla czujnej obserwacji, gdy przechadzał się pomiędzy namiotami, mijając roześmianych ludzi i omijając propozycje podawanego alkoholu. Musiał mieć umysł wolny od zaćmienia. Tym bardziej, jeśli chodziło o kulminację dzisiejszych wydarzeń.
Główny plac miał skupić o północy wystarczająco duże skupisku czarodziei, by stać się potencjalnym źródłem zagrożenia. A może bardziej - ataku. I to tych podejrzanych elementów szukał wśród otaczającej go rzeczywistości. Jeśli coś miało się wydarzyć, powinien być w centrum. Ale wcześniej, otrzymując w namiocie za sceną właściwe wytyczne i mapę, zdecydował się zapoznać z otoczenia atrakcjami i miejscami, które służyć miały ewentualnej ewakuacji.
W okolicy traktu kolejowego znalazł się nieprzypadkowo. Pamiętał z mapy, ze miała rozpocząć się jedna z oferowanych rozrywek. Chciał mieć pewność, że wszystko... jest w porządku. Prawdopodobnie był już przeczulony, ale wolał rozmyć swoje domysły, niż zastanawiać się nad ich możliwościami.
Nie ubierał się wybitnie specjalnie. Towarzysząca mu zazwyczaj czerń, jak zawsze znaczyła jego odzienie, ale tym razem, dopełnił całości akcentami, które łatwo było zauważyć. Pod ciemnym, długim do kolan, rozpiętym płaczem kryła się biała koszula z czarna kamizelką, a na szyi, wiązana na modę fularu, ciemnobłękitna chusta. Włosy miał spięte wyżej, czarnym, mocnym rzemieniem, a kaptur płaszcza opadał na ramiona. Różdżka bezpiecznie kryła się w rękawie, reagując także na jednostki, które taką posiadali. Szczególnie wyciągniętą.
Powinien cieszyć się. Świat w końcu pozbył się anomalii. Magia już nie dręczyła chaosem i to rękami zakonu dokonało się dzieło. Ale równie wyraźnie pamiętał o poświeceniu i ofierze, jaką okupiono zwycięstwo. I ta myśl rysowała grubą bruzdę na szkle dzisiejszego wieczoru. Ciężko mu więc było przestawić się w tryb podobny zachowaniom mijanych ludzi. Doceniał jednak i rozumiał chęć, która nimi kierowała. Po tak długim czasie niepokoju, każdy potrzebował oddechu i chwili bez napięcia. Skamander liczył, że służba osób, które jak on zdecydowały się dziś pomóc w ochronie, nie będzie potrzebna. Że na tych kilka godzin, świat pozwoli im odpocząć.
Zatrzymał się przy namiocie na krótką chwilę, odsłaniając się przy wejściu i wchodząc tylko po to, by wyłapać kilka znajomych sylwetek. Wszedł do środka, oceniając zebranych - Ja tylko na chwilę - rzucił w przestrzeń bardziej i w kierunku organizatorów, którzy zapewne szykowali wydarzenie. Podniósł dłoń, by przywitać męską część znajomych sylwetek - Brendana, Matta i Bertiego. Nieco zdziwiony dostrzegł, że w namiocie spotkał kobiety, których na co dzień, nie widział - przynajmniej w tym bardziej kobiecym wydaniu. Just miała spódnicę. Just, która zawsze zapierała się przed tym, jakby dostrzegała w tym jakieś zło. A szkoda. Ładnie jej było, ale myśli pozostawił tylko do własnej dyspozycji, przenosząc wzrok kolejno na stojąca obok drugiego aurora Jackie i Hannah, przy której trwał, całkiem znajomy, niedorosły czarodziej. Do tych ostaniach uśmiechnął się krótko i skłonił lekko.
Rzucam na spostrzegawczość, szukam nietypowych, odbiegających od normy elementów.
| Nie biorę udziału w zabawie
Główny plac miał skupić o północy wystarczająco duże skupisku czarodziei, by stać się potencjalnym źródłem zagrożenia. A może bardziej - ataku. I to tych podejrzanych elementów szukał wśród otaczającej go rzeczywistości. Jeśli coś miało się wydarzyć, powinien być w centrum. Ale wcześniej, otrzymując w namiocie za sceną właściwe wytyczne i mapę, zdecydował się zapoznać z otoczenia atrakcjami i miejscami, które służyć miały ewentualnej ewakuacji.
W okolicy traktu kolejowego znalazł się nieprzypadkowo. Pamiętał z mapy, ze miała rozpocząć się jedna z oferowanych rozrywek. Chciał mieć pewność, że wszystko... jest w porządku. Prawdopodobnie był już przeczulony, ale wolał rozmyć swoje domysły, niż zastanawiać się nad ich możliwościami.
Nie ubierał się wybitnie specjalnie. Towarzysząca mu zazwyczaj czerń, jak zawsze znaczyła jego odzienie, ale tym razem, dopełnił całości akcentami, które łatwo było zauważyć. Pod ciemnym, długim do kolan, rozpiętym płaczem kryła się biała koszula z czarna kamizelką, a na szyi, wiązana na modę fularu, ciemnobłękitna chusta. Włosy miał spięte wyżej, czarnym, mocnym rzemieniem, a kaptur płaszcza opadał na ramiona. Różdżka bezpiecznie kryła się w rękawie, reagując także na jednostki, które taką posiadali. Szczególnie wyciągniętą.
Powinien cieszyć się. Świat w końcu pozbył się anomalii. Magia już nie dręczyła chaosem i to rękami zakonu dokonało się dzieło. Ale równie wyraźnie pamiętał o poświeceniu i ofierze, jaką okupiono zwycięstwo. I ta myśl rysowała grubą bruzdę na szkle dzisiejszego wieczoru. Ciężko mu więc było przestawić się w tryb podobny zachowaniom mijanych ludzi. Doceniał jednak i rozumiał chęć, która nimi kierowała. Po tak długim czasie niepokoju, każdy potrzebował oddechu i chwili bez napięcia. Skamander liczył, że służba osób, które jak on zdecydowały się dziś pomóc w ochronie, nie będzie potrzebna. Że na tych kilka godzin, świat pozwoli im odpocząć.
Zatrzymał się przy namiocie na krótką chwilę, odsłaniając się przy wejściu i wchodząc tylko po to, by wyłapać kilka znajomych sylwetek. Wszedł do środka, oceniając zebranych - Ja tylko na chwilę - rzucił w przestrzeń bardziej i w kierunku organizatorów, którzy zapewne szykowali wydarzenie. Podniósł dłoń, by przywitać męską część znajomych sylwetek - Brendana, Matta i Bertiego. Nieco zdziwiony dostrzegł, że w namiocie spotkał kobiety, których na co dzień, nie widział - przynajmniej w tym bardziej kobiecym wydaniu. Just miała spódnicę. Just, która zawsze zapierała się przed tym, jakby dostrzegała w tym jakieś zło. A szkoda. Ładnie jej było, ale myśli pozostawił tylko do własnej dyspozycji, przenosząc wzrok kolejno na stojąca obok drugiego aurora Jackie i Hannah, przy której trwał, całkiem znajomy, niedorosły czarodziej. Do tych ostaniach uśmiechnął się krótko i skłonił lekko.
Rzucam na spostrzegawczość, szukam nietypowych, odbiegających od normy elementów.
| Nie biorę udziału w zabawie
Darkness brings evil things
the reckoning begins
The member 'Samuel Skamander' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 42
'k100' : 42
Zdyszany Steffen wpadł do namiotu, jak zwykle w pośpiechu. Długo nie mógł się zdecydować, jak ułożyć włosy i ostatecznie wystąpił na Sylwestrze w czymś, co miało być chyba niebieską, fantazyjną bandaną, a podejrzanie kojarzyło się z marynarskim wdziankiem. Kobaltowe nakrycie głowy nieco zabawnie kontrastowało z jego eleganckim, czarnym płaszczem, ale wypił już kieliszek szampana (albo dwa albo trzy...) i przestał przejmować się modą. Przejął się za to poszukiwaniami skarbu i to tak strasznie, że nie patrzył za bardzo gdzie idzie i o mało nie wpadł na postawnego, rudowłosego mężczyznę.
-Przeprasza...sir! - wypalił i stracił nieco rezon, podnosząc wzrok na lorda Weasley'a. Brendan był ucieleśnieniem wszystkich cnót, o jakich marzył Steffen (no, poza bogactwem), a od niedawna także d o w ó d c ą młodego bojownika o lepszą przyszłość. Cattermole rwał się do opowiedzenia mu o uratowanej Mindy, ale nie mógł przecież poruszać spraw Zakonu t u t a j. Przez moment wyglądał, jakby chciał zasalutować panu aurorowi, ale roztropnie się powstrzymał i wycofał. W końcu nie powinien przeszkadzać w zabawie Brendanowi, tym bardziej, że ten był otoczony adoratorkami, to znaczy Steff nie wiedział, czy to adoratorki, ale jedna się jakoś tak rumieniła. Nic dziwnego, sam by się rumienił.
Umykając, zobaczył kolejną znajomą twarz. O ile Brendana podziwiał, o tyle Samuela się troszkę bał (i podziwiał też, ale bardziej bał), zwłaszcza od kiedy ten poznał jego sekret. Dobrze im się współpracowało, ale Steff nie chciał mieszać profesjonalnych relacji z Ministerstwa z Sylwestrową zabawą, więc ucieszył się, że pan Skamander jest tu tylko tak na chwilę. Skinął mu uprzejmie głową i ruszył w stronę znajomych twarzy.
-Phil! - przywitał dziewczynę szerokim uśmiechem, Bertiego klepnięciem w plecy, Clarence ciekawskim spojrzeniem, a wzroku Matta sprawnie unikał. Starszy Bott na pewno powie coś wrednego o jego bandanie i cóż, jego problem.
Zaciekawiła go za to towarzyszka Bertiego i umierał z niecierpliwości, by pozostać sam na sam z przyjacielem. Chciał pociągnąć go za język odnośnie panny Waffling, a poza tym sam miał mu sporo do powiedzenia o kobietach - tylko jeszcze nie wiedział, od której zacząć. Grudzień i listopad były naprawdę... emocjonujące.
-Przeprasza...sir! - wypalił i stracił nieco rezon, podnosząc wzrok na lorda Weasley'a. Brendan był ucieleśnieniem wszystkich cnót, o jakich marzył Steffen (no, poza bogactwem), a od niedawna także d o w ó d c ą młodego bojownika o lepszą przyszłość. Cattermole rwał się do opowiedzenia mu o uratowanej Mindy, ale nie mógł przecież poruszać spraw Zakonu t u t a j. Przez moment wyglądał, jakby chciał zasalutować panu aurorowi, ale roztropnie się powstrzymał i wycofał. W końcu nie powinien przeszkadzać w zabawie Brendanowi, tym bardziej, że ten był otoczony adoratorkami, to znaczy Steff nie wiedział, czy to adoratorki, ale jedna się jakoś tak rumieniła. Nic dziwnego, sam by się rumienił.
Umykając, zobaczył kolejną znajomą twarz. O ile Brendana podziwiał, o tyle Samuela się troszkę bał (i podziwiał też, ale bardziej bał), zwłaszcza od kiedy ten poznał jego sekret. Dobrze im się współpracowało, ale Steff nie chciał mieszać profesjonalnych relacji z Ministerstwa z Sylwestrową zabawą, więc ucieszył się, że pan Skamander jest tu tylko tak na chwilę. Skinął mu uprzejmie głową i ruszył w stronę znajomych twarzy.
-Phil! - przywitał dziewczynę szerokim uśmiechem, Bertiego klepnięciem w plecy, Clarence ciekawskim spojrzeniem, a wzroku Matta sprawnie unikał. Starszy Bott na pewno powie coś wrednego o jego bandanie i cóż, jego problem.
Zaciekawiła go za to towarzyszka Bertiego i umierał z niecierpliwości, by pozostać sam na sam z przyjacielem. Chciał pociągnąć go za język odnośnie panny Waffling, a poza tym sam miał mu sporo do powiedzenia o kobietach - tylko jeszcze nie wiedział, od której zacząć. Grudzień i listopad były naprawdę... emocjonujące.
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Odpowiedział na powitanie rudowłosego, choć myślami wciąż błądził gdzieś daleko. Nieśmiały gest Hani umknął już jego uwadze, a przynajmniej tak miało to wyglądać; szybko jednak zrugał się za ów odruch, przecież mógł chociaż rzucić w jej stronę głupie cześć, chyba by go to nie zbawiło, a pokazałby tym, jak bardzo jest ponad tamto wszystko. Tyle że wpadł na to jakieś kilka chwil za późno, bo jego myśli zdążyły po drodze zderzyć się z milionem rozpraszaczy. Dobrze, że z tego paskudnego stanu zasępienia wyrwało go przybycie Philippy, która nie dała mu już dłużej kontemplować nasączonych alkoholem wyobrażeń. - Co się ma dziać? Nic się nie dzieje - aż mu się głupio zrobiło, że się nim tak przejęła. Jeszcze i jej się udzieli, a potem zamiast sylwestra będą mieli stypę. - Pewnie nie tak jak jego - skinął głową na niuchacza. Wtedy też na twarzy Burroughs pojawił się pierwszy zalążek uśmiechu. - No... - dobra już, skończmy to, nie rozczulaj się nade mną? Burknął tylko coś pod nosem, po czym zaprezentował jej pełnowymiarowy wyszczerz, odrobinę przesadzony, ale bez wątpienia nie fałszywy. - Tak lepiej? - ścisnął ją za rękę, pozwalając poprowadzić się do Matta oraz jego znajomych, jednocześnie wdzięczny za wybawienie z ponurackiej opresji i odrobinę zażenowany, że w ogóle do czegoś takiego musiało dojść. - Lepiej niżby chciał - parsknął, słysząc jej pytanie. Jakimś cudem ich trio chyba nie zaistniało jeszcze razem w dokowej przestrzeni w tym samym momencie, ale mogła mieć pewność, że Matta nie dało się nie znać. - Keat - rzucił też w ramach powitania, uśmiechając się do dziewczyny oraz... - Bertie Bott? - kojarzył go jeszcze z Hogwartu, też wychował go przecież Gryffindor, a Matt czasem pojawiał się w towarzystwie... kuzyna? Nie był pewien. - Muszę cię lojalnie ostrzec. Po tym, jak sięgając po fasolki natrafiłem kolejno na zgniłe jajko, wymiociny, jakiś skarpetopodobny smak, a potem jeszcze w desperacji, uznając, że może jednak do czterech razy sztuka, zjadłem taką... która smakowała jak smarki trolla - choć wciąż ma nadzieję, że nie miała z nimi nic wspólnego - obiecałem sobie, że stworzę Morderstwa Wszystkich Rodzajów i wylosuję, w jaki sposób zginiesz. Uprzedzając ewentualne pytanie, bez wątpienia marnie - roześmiał się, rzucając mężczyźnie rozbawione spojrzenie. Wciąż pamiętał wrześniowy wieczór, podczas którego spróbował tych rarytasów, a potem przez kilka godzin chodził z kwaśną miną, starając się zrobić wszystko, żeby nie czuć już w ustach wspomnianych posmaków. - To musiała być jakąś klątwa, bo chyba nie można mieć takiego pecha, by trafić na podobny pakiet - coś w sposobie, w jaki o tym opowiadał, mogło jednak podpowiedzieć młodszemu Bottowi, że czerpał z tamtych katuszy masochistyczną przyjemność.
Justine zmaterializowała się dosłownie znikąd. Ale nie to wprawiło go w największe zdumienie - nigdy w życiu nie widział jej dotąd w spódnicy, wyglądała w niej jeszcze drobniej; subtelnie i dziewczęco, choć uśmiechem, którym go obdarzyła, odarła się z niewinności. - Kimkolwiek jesteś... - bo na pewno nie znaną mu Tonks - masz moje słowo, znajdę cię - żadnego gdybania, jedynie deklaracja - i obietnica? Nie lubił zostawiać niczego w rękach losu, a szczęściu trzeba było czasem pomóc.
Napięcie widoczne na jego twarzy niemal całkowicie zniknęło, kiedy pozwolił sobie na szczery śmiech. Ciężar nastroju przesunął się płynnie na drugą szalę.
Odprowadził wzrokiem Tonks, obracając się przez ramię, a na Philippę zerknął tylko kątem oka z trudno skrywaną ciekawością, zastanawiając się, skąd te dwie mogą się znać. Niebieska wstążka Tonks, oplatająca jej włosy, zlała się z drugą, w tym samym odcieniu i wykorzystaną w identyczny sposób. Przez chwilę jedynie bez refleksji wpatrywał się w profil noszącej ją czarownicy, stojącej nieopodal Just i Hani; fakty połączył dopiero po dłuższej chwili.
To przecież ona.
Zadziałał instynktownie, kiedy okoliczności zaczęły mu sprzyjać. Przybyły do namiotu (tylko na chwilę) mężczyzna skierował wzrok na chłopca, w tym czasie Jackie zajęła się badaniem zawartości swojego kieliszka (czy tęczowe refleksy to tylko złudzenie? czy może trafił jej się dokładnie ten sam smak, co wcześniej jemu i najdzie ją ochota na zwierzanie się?) oraz głębi spojrzenia rudowłosego. W którego stronę, swoją drogą, zmierzał niepewnym krokiem jakiś brunet w czaderskiej bandanie.
W sekundzie, gdy niemal zderzył się z mężczyzną, Keat uznał, że lepszej okazji nie będzie.
- Zaraz wracam - rzucił tylko, sugestywnie wskazując wciąż trzymanego w lewej dłoni papierosa, po czym przedarł się przez zgromadzenie w namiocie i wyszedł na zewnątrz. Po drodze, korzystając z zamieszania, jego ręka ledwie musnęła materiał płaszcza Jackie - to wystarczyło, by drobna, czerwona portmonetka została nowym łupem.
Zaciągnął się szlugiem już na dworze, z ciekawości zerkając na wzór, który ktoś starannie wyhaftował na drobiazgu. Lew odpowiedział dumnym spojrzeniem. Kolejny buch - i puścił nieswoją własność, żeby oblec ją cieniutką warstwą śniegu, tak dla zachowania pozorów, po czym stanął w wejściu do namiotu, unosząc w górę znalezisko. - To czyjaś zguba? - zapytał na tyle głośno, by wszyscy go usłyszeli.
Justine zmaterializowała się dosłownie znikąd. Ale nie to wprawiło go w największe zdumienie - nigdy w życiu nie widział jej dotąd w spódnicy, wyglądała w niej jeszcze drobniej; subtelnie i dziewczęco, choć uśmiechem, którym go obdarzyła, odarła się z niewinności. - Kimkolwiek jesteś... - bo na pewno nie znaną mu Tonks - masz moje słowo, znajdę cię - żadnego gdybania, jedynie deklaracja - i obietnica? Nie lubił zostawiać niczego w rękach losu, a szczęściu trzeba było czasem pomóc.
Napięcie widoczne na jego twarzy niemal całkowicie zniknęło, kiedy pozwolił sobie na szczery śmiech. Ciężar nastroju przesunął się płynnie na drugą szalę.
Odprowadził wzrokiem Tonks, obracając się przez ramię, a na Philippę zerknął tylko kątem oka z trudno skrywaną ciekawością, zastanawiając się, skąd te dwie mogą się znać. Niebieska wstążka Tonks, oplatająca jej włosy, zlała się z drugą, w tym samym odcieniu i wykorzystaną w identyczny sposób. Przez chwilę jedynie bez refleksji wpatrywał się w profil noszącej ją czarownicy, stojącej nieopodal Just i Hani; fakty połączył dopiero po dłuższej chwili.
To przecież ona.
Zadziałał instynktownie, kiedy okoliczności zaczęły mu sprzyjać. Przybyły do namiotu (tylko na chwilę) mężczyzna skierował wzrok na chłopca, w tym czasie Jackie zajęła się badaniem zawartości swojego kieliszka (czy tęczowe refleksy to tylko złudzenie? czy może trafił jej się dokładnie ten sam smak, co wcześniej jemu i najdzie ją ochota na zwierzanie się?) oraz głębi spojrzenia rudowłosego. W którego stronę, swoją drogą, zmierzał niepewnym krokiem jakiś brunet w czaderskiej bandanie.
W sekundzie, gdy niemal zderzył się z mężczyzną, Keat uznał, że lepszej okazji nie będzie.
- Zaraz wracam - rzucił tylko, sugestywnie wskazując wciąż trzymanego w lewej dłoni papierosa, po czym przedarł się przez zgromadzenie w namiocie i wyszedł na zewnątrz. Po drodze, korzystając z zamieszania, jego ręka ledwie musnęła materiał płaszcza Jackie - to wystarczyło, by drobna, czerwona portmonetka została nowym łupem.
Zaciągnął się szlugiem już na dworze, z ciekawości zerkając na wzór, który ktoś starannie wyhaftował na drobiazgu. Lew odpowiedział dumnym spojrzeniem. Kolejny buch - i puścił nieswoją własność, żeby oblec ją cieniutką warstwą śniegu, tak dla zachowania pozorów, po czym stanął w wejściu do namiotu, unosząc w górę znalezisko. - To czyjaś zguba? - zapytał na tyle głośno, by wszyscy go usłyszeli.
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Niestabilny filar, którym teraz stała się Hania, okazał się być też niezbyt umiejętnie dobraną kryjówką. Obie były wysokie, ale tylko jedna z nich wypiła więcej niż łyk szampana przed wyjściem z domu, a to już było dobrym argumentem na unikanie podobnych kryjówek. Jackie zacisnęła usta, patrząc na przyjaciółkę połowicznie rozeźloną, a połowicznie zaskoczoną miną – sądziła, że tolerancję na alkohol Wright miała nieco wyższą. Ze względu na bliskość braci. Krew nie woda. Ale i ognista nie woda. Nie, woda.
– Nie mów do mnie Jacqueline, Hannah Wright – rzuciła do niej podobnie, niemal nawet takim samym tonem głosu, podobną nutą oficjalnego ochrzaniania tylko za pomocą personaliów. – Po prostu trzymaj go z dala ode mnie, bo wszystkim popsuje zabawę – szybko zajęła się lampką szampana, złość uleciała w eter razem z pękającymi nad powierzchnią jasnego płynu bąbelkami. Zanim zdołała przyjrzeć się jego kolorowi z bliska, wzięła łyk. Szybki, zbyt duży jak na jeden raz i pusty żołądek. I poczuła zapach. Zapach cytryn, rozkrojonych, soczystych cytryn, których mięsiste połówki leżą obok wazonu ze świeżymi nasturcjami, ledwo zerwanymi z ogrodu; gdzieś w tłumie woni zalśnił aromat miodowego grzańca i palonego w kominku drewna, nozdrza rozchyliły się, by nabrać go do płuc więcej, zachłysnąć się nim, pozwolić, by nieistniejące ciepło rozlało się po wnętrzu, podrażniło skórę, zmusiło serce do szybszego bicia. – Brendan? – spojrzała na niego z łagodnie zmarszczonymi brwiami, jakby wpatrywała się w obraz, który chciała zrozumieć, pojąć jego symbolikę i piękno. Spojrzeniem obiegła ogniste pasma włosów z tyłu zebranych wstążką tak podobną do tej, którą spięła swój kok, rozejrzała się po upstrzonej piegami skórze, po zgrabnym nosie, muśniętych mrozem ustach, by na koniec tej podróży zatrzymać się na oczach, lśniących błękitem, uważnych, czujnych. Wszyscy teraz chcieli uszczknąć z jego uwagi, a ona, w tej naiwności wywołanej przyćmiewającym zmysły trunkiem, sądziła, że skradła ją całą. – Nigdy ci tego nie mówiłam, ale od dawna cię kocham – wychyliła do końca lampkę, czując, jak rzeczywistość zaczyna powoli obrastać delikatną, miękką otoczką beztroski i lekkości. Nie poczuła się zawstydzona wyznaniem – uboczny efekt alkoholu? – ani porażona jego prostotą. Powiedziała mu prawdę. Bo chociaż nie kochała romantycznie, nie wzdychała, ani nie umierała z tęsknoty, wciąż kochała – do samego dna swojej duszy.
Krzyk, choć w rzeczywistości całkiem niewinny, w jej uszach zabrzmiał ostro, wręcz brutalnie. Odwróciła wzrok w stronę jego źródła i przymrużyła oczy, chcąc skupić zmętnione spojrzenie na mężczyźnie i jego znalezisku. Wolną ręką poklepała się po kieszeniach seledynowego płaszcza.
– Hej! HEJ! – zawołała spłoszona, natychmiast podejmując krok w jego stronę, a kiedy oboje znaleźli się na zewnątrz, wystawiła do niego dłoń. – Oddaj, jest moja. Natychmiast. – alkohol stłumił złość, przez co grymas wyszedł krzywo i niemal dziecinnie. – Skąd ją masz?!
Zgubiłaś, Jackie, co to za pytanie?
– Nie mów do mnie Jacqueline, Hannah Wright – rzuciła do niej podobnie, niemal nawet takim samym tonem głosu, podobną nutą oficjalnego ochrzaniania tylko za pomocą personaliów. – Po prostu trzymaj go z dala ode mnie, bo wszystkim popsuje zabawę – szybko zajęła się lampką szampana, złość uleciała w eter razem z pękającymi nad powierzchnią jasnego płynu bąbelkami. Zanim zdołała przyjrzeć się jego kolorowi z bliska, wzięła łyk. Szybki, zbyt duży jak na jeden raz i pusty żołądek. I poczuła zapach. Zapach cytryn, rozkrojonych, soczystych cytryn, których mięsiste połówki leżą obok wazonu ze świeżymi nasturcjami, ledwo zerwanymi z ogrodu; gdzieś w tłumie woni zalśnił aromat miodowego grzańca i palonego w kominku drewna, nozdrza rozchyliły się, by nabrać go do płuc więcej, zachłysnąć się nim, pozwolić, by nieistniejące ciepło rozlało się po wnętrzu, podrażniło skórę, zmusiło serce do szybszego bicia. – Brendan? – spojrzała na niego z łagodnie zmarszczonymi brwiami, jakby wpatrywała się w obraz, który chciała zrozumieć, pojąć jego symbolikę i piękno. Spojrzeniem obiegła ogniste pasma włosów z tyłu zebranych wstążką tak podobną do tej, którą spięła swój kok, rozejrzała się po upstrzonej piegami skórze, po zgrabnym nosie, muśniętych mrozem ustach, by na koniec tej podróży zatrzymać się na oczach, lśniących błękitem, uważnych, czujnych. Wszyscy teraz chcieli uszczknąć z jego uwagi, a ona, w tej naiwności wywołanej przyćmiewającym zmysły trunkiem, sądziła, że skradła ją całą. – Nigdy ci tego nie mówiłam, ale od dawna cię kocham – wychyliła do końca lampkę, czując, jak rzeczywistość zaczyna powoli obrastać delikatną, miękką otoczką beztroski i lekkości. Nie poczuła się zawstydzona wyznaniem – uboczny efekt alkoholu? – ani porażona jego prostotą. Powiedziała mu prawdę. Bo chociaż nie kochała romantycznie, nie wzdychała, ani nie umierała z tęsknoty, wciąż kochała – do samego dna swojej duszy.
Krzyk, choć w rzeczywistości całkiem niewinny, w jej uszach zabrzmiał ostro, wręcz brutalnie. Odwróciła wzrok w stronę jego źródła i przymrużyła oczy, chcąc skupić zmętnione spojrzenie na mężczyźnie i jego znalezisku. Wolną ręką poklepała się po kieszeniach seledynowego płaszcza.
– Hej! HEJ! – zawołała spłoszona, natychmiast podejmując krok w jego stronę, a kiedy oboje znaleźli się na zewnątrz, wystawiła do niego dłoń. – Oddaj, jest moja. Natychmiast. – alkohol stłumił złość, przez co grymas wyszedł krzywo i niemal dziecinnie. – Skąd ją masz?!
Zgubiłaś, Jackie, co to za pytanie?
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Kieszeń seledynowego płaszcza - po krótkich, choć intensywnych organoleptycznych badaniach - okazała się pusta; w tym samym momencie na twarzy kobiety rozbłysnęła cała gama emocji. Stłumił rozbawienie, obserwując jej reakcję. Pilnując się, by nie zdradzić się własną mimiką zrobił krok w tył, oddalając się nieznacznie od wejścia do namiotu. On nie mógł oddać jej portmonetki, musiała zabrać ją sobie sama - papieros pozostawał czymś w rodzaju usprawiedliwienia, chyba nikt nie miałby ochoty, żeby namiot przesiąknął zapachem taniego tytoniu aż do podszewki (o ile namioty coś takiego w ogóle posiadają).
- Hej? - zaryzykował, balansując na granicy bezczelności. Nie do końca wiedział, co innego miałby powiedzieć, więc ugryzł się w język i po prostu poczekał, aż nadciągnie jak chmury gradowe. Metr siedemdziesiąt coś wzrostu, poirytowane spojrzenie, pretensja w głosie. Co ona myślała? Że jej ten portfel ukradł? - Spokojnie - jakieś ćwiczenia oddechowe by się przydały, ewentualnie więcej tego szampana, którego już zaczęła sączyć w namiocie - już oddaję, musiała pani wypaść - to przecież takie oczywiste, nawet mokra jest od śniegu, oby nie aż tak, żeby materiał się zniszczył, bo szkoda by było, ten haft...? - była pani w Gryffindorze? - zadał abstrakcyjne pytanie, nagle zaintrygowany symboliką, ale szybko dodał to, co pewnie najbardziej ją interesowało - nie wydaje się pusta. Chociaż lepiej sprawdzić, czy nikt sobie czegoś nie przywłaszczył - kiedy sięgnęła po swoją własność, przytrzymał portmonetkę o chwilę za długo, rzucając Jackie kontrolne spojrzenie. Ostatecznie jednak na jego twarzy po prostu zagościł enigmatyczny uśmiech. - Podobno "Podarowałeś mi psidwaka" podbije w tym roku serca publiczności - wtrącił neutralnym tonem, a cisza, która zapadła, miała w sobie coś z oczekiwania. Rozmowa o muzyce była chyba tylko o kilka pozycji niżej od pogody - w rankingu na najlepsze tematy do zagajania ludzi, o których nie wiedziało się niemal nic. Albo zupełnie nic - lecz jeśli się pomylił, pewnie Jackie uzna to tylko za bełkot podchmielonego palacza, dybiącego na portmonetki porzucone przez właścicielki.
- Hej? - zaryzykował, balansując na granicy bezczelności. Nie do końca wiedział, co innego miałby powiedzieć, więc ugryzł się w język i po prostu poczekał, aż nadciągnie jak chmury gradowe. Metr siedemdziesiąt coś wzrostu, poirytowane spojrzenie, pretensja w głosie. Co ona myślała? Że jej ten portfel ukradł? - Spokojnie - jakieś ćwiczenia oddechowe by się przydały, ewentualnie więcej tego szampana, którego już zaczęła sączyć w namiocie - już oddaję, musiała pani wypaść - to przecież takie oczywiste, nawet mokra jest od śniegu, oby nie aż tak, żeby materiał się zniszczył, bo szkoda by było, ten haft...? - była pani w Gryffindorze? - zadał abstrakcyjne pytanie, nagle zaintrygowany symboliką, ale szybko dodał to, co pewnie najbardziej ją interesowało - nie wydaje się pusta. Chociaż lepiej sprawdzić, czy nikt sobie czegoś nie przywłaszczył - kiedy sięgnęła po swoją własność, przytrzymał portmonetkę o chwilę za długo, rzucając Jackie kontrolne spojrzenie. Ostatecznie jednak na jego twarzy po prostu zagościł enigmatyczny uśmiech. - Podobno "Podarowałeś mi psidwaka" podbije w tym roku serca publiczności - wtrącił neutralnym tonem, a cisza, która zapadła, miała w sobie coś z oczekiwania. Rozmowa o muzyce była chyba tylko o kilka pozycji niżej od pogody - w rankingu na najlepsze tematy do zagajania ludzi, o których nie wiedziało się niemal nic. Albo zupełnie nic - lecz jeśli się pomylił, pewnie Jackie uzna to tylko za bełkot podchmielonego palacza, dybiącego na portmonetki porzucone przez właścicielki.
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Heath przez chwilę był sam, aż w końcu nie wiadomo, kiedy wokół pojawiło się wielu czarodziejów. Normalnie wyrośli spod ziemi albo co.
-Cześć!- zdążył odpowiedzieć tylko wesołym tonem Hannah, która się do niego zwróciła jako pierwsza, ale zanim zdążył odpowiedzieć coś więcej pojawił się przy nich Brendan. -Hej!- pomachał mu z entuzjazmem. Wciąż pamiętał ich małą przygodę i dłuuugi lot na miotle. Pogoda może nie dopisała, ale i tak było super! Chętnie by to powtórzył, chociaż wątpliwe, czy Brendan by chciał wykonać kolejny tak długi lot. Zerknął tylko szybko na Jackie, trochę zastanawiając się kim może być i może miał zamiar zadać to pytanie na głos, ale zaraz jego uwagę odwróciło dopytywanie się Hani o jego wujka i tatę. Znała jego wujka, znaczy się musiała być w porządku, co nie?
Mały lord już nawet otworzył buzię, żeby na nie odpowiedzieć, gdy pojawiła się Tonks. -Wcale nikomu nie zwiałem! To po prostu tata się strasznie ślamazarzy, okej?- no bo w końcu tylko poszedł przodem, to nie tak że uciekł. -A wujek pewnie gdzieś jest, miał być…- odpowiedział jeszcze na pytanie Hanny.
-Chociaż… tata chyba powinien już być, co nie? – rozejrzał się po namiocie, ale go nie zobaczył- Może się zgubił po drodze? - dorzucił jeszcze i już miał zamiar wypruć z namiotu, żeby wybrać się na poszukiwania zaginionego taty, co niekoniecznie byłoby mądrym pomysłem, gdy u jednej czarownicy przyuważył chyba jakieś zwierzątko. Postronni mogli dojrzeć, jak Heath pokopytkował sobie radośnie parę metrów w stronę wyjścia i nagle się zatrzymał gapiąc się trochę nieelegancko na Philippę. Czy nie spotkał jej kiedyś? -Aaa… wiem! Byłaś wtedy w lesie!- odpowiednie zapadki mu wskoczyły na swojej miejsca i przypomniał sobie skąd ją kojarzył. - Cześć!- przywitał się jeszcze po czym wycelował w nią swoim paluszkiem. -Czemu trzymasz tam krecika?- Gwen co prawda jakiś czas temu pokazywała mu książeczkę z różnymi zwierzątkami, magicznymi i nie, ale niuchacza akurat sobie nie zapamiętał, dlatego nazwał go krecikiem. W końcu był podobny.
-Cześć!- zdążył odpowiedzieć tylko wesołym tonem Hannah, która się do niego zwróciła jako pierwsza, ale zanim zdążył odpowiedzieć coś więcej pojawił się przy nich Brendan. -Hej!- pomachał mu z entuzjazmem. Wciąż pamiętał ich małą przygodę i dłuuugi lot na miotle. Pogoda może nie dopisała, ale i tak było super! Chętnie by to powtórzył, chociaż wątpliwe, czy Brendan by chciał wykonać kolejny tak długi lot. Zerknął tylko szybko na Jackie, trochę zastanawiając się kim może być i może miał zamiar zadać to pytanie na głos, ale zaraz jego uwagę odwróciło dopytywanie się Hani o jego wujka i tatę. Znała jego wujka, znaczy się musiała być w porządku, co nie?
Mały lord już nawet otworzył buzię, żeby na nie odpowiedzieć, gdy pojawiła się Tonks. -Wcale nikomu nie zwiałem! To po prostu tata się strasznie ślamazarzy, okej?- no bo w końcu tylko poszedł przodem, to nie tak że uciekł. -A wujek pewnie gdzieś jest, miał być…- odpowiedział jeszcze na pytanie Hanny.
-Chociaż… tata chyba powinien już być, co nie? – rozejrzał się po namiocie, ale go nie zobaczył- Może się zgubił po drodze? - dorzucił jeszcze i już miał zamiar wypruć z namiotu, żeby wybrać się na poszukiwania zaginionego taty, co niekoniecznie byłoby mądrym pomysłem, gdy u jednej czarownicy przyuważył chyba jakieś zwierzątko. Postronni mogli dojrzeć, jak Heath pokopytkował sobie radośnie parę metrów w stronę wyjścia i nagle się zatrzymał gapiąc się trochę nieelegancko na Philippę. Czy nie spotkał jej kiedyś? -Aaa… wiem! Byłaś wtedy w lesie!- odpowiednie zapadki mu wskoczyły na swojej miejsca i przypomniał sobie skąd ją kojarzył. - Cześć!- przywitał się jeszcze po czym wycelował w nią swoim paluszkiem. -Czemu trzymasz tam krecika?- Gwen co prawda jakiś czas temu pokazywała mu książeczkę z różnymi zwierzątkami, magicznymi i nie, ale niuchacza akurat sobie nie zapamiętał, dlatego nazwał go krecikiem. W końcu był podobny.
- Prawda? To ten kontrast - uśmiecham się łajdacko, złośliwie w stronę Weasleya przypisując siebie tryskającą z każdej strony niewymierne pokłady oblepiającej mnie inteligencji co do której w tym momencie byłem święcie przekonany. Zaczesałem palcami włosy do tyłu zuchwale wyciągając podbródek. Byłem zadowolony z siebie i tego, jak zgrabnie obróciłem obelgę na swoją korzyść. Przynajmniej tak to widziałem we własnej głowie. Miałem dobry humor i właściwie nawet Weasley nie mógł tego zepsuć. Chociaż próbował celnie - a ty co, nie na smyczy? - trudno mi było uwierzyć, że ministralny pies pokroju Brendana przyszedł się tu bawić. Służba przecież zając, a obroża musi ściskać rudego czworonoga bo inaczej pewnie czułby się zagubiony. Szybko zresztą dałem ryżemu spokój bo też ciekawsze się postacie zbiegały pod namiot. Taka Moss. O rety, te futro, i szpilki, i w ogóle... No, no. Gwizdnąłem pod nosem z uznaniem i aprobatą.
Chowającą się za Hanką brunetkę ledwo poznałem. Trudno jednak było nie zwrócić uwagi na te drobne zamieszanie, które popełniła swoim przybyciem. W końcu im bardziej próbowało się pozostać niezauważonym w ciasnym pomieszczeniu tym bardziej działało to na niekorzyść. Uznałem, że moja obecność tutaj ją zaskoczyła, jak i zawstydziła. W swym upojeniu, tamtego wieczoru, zachowywała się bardzo odważnie. Kącik ust nie mógł mi się nie podnieść widząc, jak trzeźwość (a może i nie?) wyciąga z odmętów tej kobiety oblicze szarej myszki. Machnąłem Hanah niedbale dłonią. By się nie przejmowała, że to nie ważne. Niech się bawi. Sam zamierzałem robić to samo - śmiejąc się wysunąłem w stronę Keata pięść do zbicia na powitanie. Czy go znałem...? Praskałem.
- Yup, tak właśnie jest. Niestety nie zawsze ma się wybór - zażartowałem wtórując młodemu kąśliwą żartobliwością. Potem dusiłem nieco nadmiar wesołości słuchając groźby kierowanej w stronę Bertiego myśląc sobie o tym, że Burroughs zdążył już dolać do pieca.
- Znajomi z doków - mruknąłem wyjaśniając kuzynowi - Phili, Keat, a to Bert i Clara - przedstawiam wszystkich wszystkim - Jest tu z wami ktoś jeszcze? - rzucam bardziej do Moss z nieskrywanym entuzjazmem - Może mógłbym się do was dokleić, co? Jestem tu z kobietą, co prawda ciąganie się po lesie to nie jej klimaty więc grzeje się w świńskim ale żal by nie miała okazji poznać ludzi, którzy wiedzą, jak się bawić. Moglibyśmy się jakoś zebrać w kupę - proponuję wesoło, snując już wizję tego, jak fantastycznie byśmy się bawili. Może i nie do końca było to typowe dla Lily towarzystwo, lecz kolorowe, wesołe. W takim najłatwiej było zapomnieć o nadmiarze troski, a tego jej trzeba było.
- O której cię kradnie dyniowa kareta, Tonks - rzuciłem w jej stronę, kiedy dostrzegłem, że jakaś magia sprawiła iż na nogach nie miała spodni. Wystawiłem przy tym dziecinnie język by chwilę później powitać niedbałym salutem Skamandera. Wyczekując początku poszukiwań przelewałem swoją uwagę między swoimi: kuzynem, jego partnerka i portowymi zawadiakami. Czy w śród nich był pirat z piracka banderą...? Zmrużyłem oczy.
Chowającą się za Hanką brunetkę ledwo poznałem. Trudno jednak było nie zwrócić uwagi na te drobne zamieszanie, które popełniła swoim przybyciem. W końcu im bardziej próbowało się pozostać niezauważonym w ciasnym pomieszczeniu tym bardziej działało to na niekorzyść. Uznałem, że moja obecność tutaj ją zaskoczyła, jak i zawstydziła. W swym upojeniu, tamtego wieczoru, zachowywała się bardzo odważnie. Kącik ust nie mógł mi się nie podnieść widząc, jak trzeźwość (a może i nie?) wyciąga z odmętów tej kobiety oblicze szarej myszki. Machnąłem Hanah niedbale dłonią. By się nie przejmowała, że to nie ważne. Niech się bawi. Sam zamierzałem robić to samo - śmiejąc się wysunąłem w stronę Keata pięść do zbicia na powitanie. Czy go znałem...? Praskałem.
- Yup, tak właśnie jest. Niestety nie zawsze ma się wybór - zażartowałem wtórując młodemu kąśliwą żartobliwością. Potem dusiłem nieco nadmiar wesołości słuchając groźby kierowanej w stronę Bertiego myśląc sobie o tym, że Burroughs zdążył już dolać do pieca.
- Znajomi z doków - mruknąłem wyjaśniając kuzynowi - Phili, Keat, a to Bert i Clara - przedstawiam wszystkich wszystkim - Jest tu z wami ktoś jeszcze? - rzucam bardziej do Moss z nieskrywanym entuzjazmem - Może mógłbym się do was dokleić, co? Jestem tu z kobietą, co prawda ciąganie się po lesie to nie jej klimaty więc grzeje się w świńskim ale żal by nie miała okazji poznać ludzi, którzy wiedzą, jak się bawić. Moglibyśmy się jakoś zebrać w kupę - proponuję wesoło, snując już wizję tego, jak fantastycznie byśmy się bawili. Może i nie do końca było to typowe dla Lily towarzystwo, lecz kolorowe, wesołe. W takim najłatwiej było zapomnieć o nadmiarze troski, a tego jej trzeba było.
- O której cię kradnie dyniowa kareta, Tonks - rzuciłem w jej stronę, kiedy dostrzegłem, że jakaś magia sprawiła iż na nogach nie miała spodni. Wystawiłem przy tym dziecinnie język by chwilę później powitać niedbałym salutem Skamandera. Wyczekując początku poszukiwań przelewałem swoją uwagę między swoimi: kuzynem, jego partnerka i portowymi zawadiakami. Czy w śród nich był pirat z piracka banderą...? Zmrużyłem oczy.
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
Miał otwierać usta kiedy usłyszał znajomy głos. Brendana przywitał szerokim uśmiechem. Był ciekaw ile osób z Zakonu przyjdzie. Zaraz spojrzenie jednak odwrócił na kuzyna.
- Tak sobie wmawiaj, nie będę ci przeszkadzał. - stwierdził, choć na wspomnienie o podbieraniu, zerknął na Clarę bo dobrze wiedział że jak Matt na jakiś genialny żart wpadł to mu go nie wytłumaczy, a może ona wie? Ale w sumie skąd mieliby się znać?
- Pleciesz od rzeczy, co?
Wzruszył w końcu ramionami. Witał się z kolejnymi osobami, czy odmachiwał komu trzeba. Po chwili znalazły się w otoczeniu także osoby których zbytnio nie znał. Miał się już pięknej damie przedstawiać (a jakże), kiedy zaczęto mu grozić. Na Bottowej twarzy pojawiło się jednak nic innego jak szeroki uśmiech, pełnia zadowolenia i jakiś pierwiastek dumy, jeszcze trochę pojaśnieje i będzie mógł robić za lampion dla otoczenia.
Twarz rozmówcy skądś kojarzył jak większość osób które przez lata mijał na szkolnych korytarzach, ale nie powiązałby jej z nazwiskiem. Tak czy inaczej ten człowiek poznał jego i co więcej skojarzył z jego dziełem. Fasolki robią się coraz bardziej popularne, a czy to może nie napawać go dumą? Nieistotne, że ktoś mu właśnie grozi śmiercią w katuszach.
- A wiesz jak trudno było uzyskać smak smarków trolla? - niechaj zanim go ten człowiek zabije (choć tak naprawdę to pewnie Fasolki kocha!) się dowie ile pracy i w ogóle jest w to włożone i jaki to genialny produkt! - Ale to w sumie całkiem zabawne, od dwóch tygodni nie trafiłem na nic niesmacznego i już myślałem, żeby dać ich więcej skoro tak trudno trafić. - przyznał jeszcze, bo jasne że podjadał swoje wytwory i wszyscy dookoła od czasu do czasu pluli czy się krzywili, a on tylko karmel, truskawka, sernik, nalewka...
W tej chwili jego uwagę odciągnęło jednak co innego. NIUCHACZ!
- Wow! Pięć minut temu pomyślałem, że powinienem był pożyczyć od przyjaciela. - przyznał. - Jak się nazywa?
Zagadnął jeszcze, kiedy Matt zaczął ich sobie przedstawiać.
- Miło poznać. - dodał jeszcze, ale jak tamci zaczęli sobie dalej podplanowywać wieczór to ruszył razem z Clarą w stronę Steffa coby się przywitać.
- Steff! Hej, wiedziałem że tu na ciebie trafię. - stwierdził wesoło, zerkając tylko w kierunku portmonetkowej sytuacji na chwilę. Przedstawianie sobie darował bo dwójka pewnie pamiętała się ze szkoły, pewnie Clara bardziej Steffa niż na odwrót jednak Bott jakoś był pewien że muszą się kojarzyć. - Kolejny co się łasi na skarb. - pewnie jak go znajdą to się okaże, że to kuferek słodyczy ale Bertie lubił rywalizację i nawet do żelków może się ścigać. - Szczęśliwego Nowego Roku tak w ogóle. - dodał, sięgając zaraz do tacy by Steffowi i Clarze podać po kieliszku szampana, a także wziąć jeden dla siebie.
- Tak sobie wmawiaj, nie będę ci przeszkadzał. - stwierdził, choć na wspomnienie o podbieraniu, zerknął na Clarę bo dobrze wiedział że jak Matt na jakiś genialny żart wpadł to mu go nie wytłumaczy, a może ona wie? Ale w sumie skąd mieliby się znać?
- Pleciesz od rzeczy, co?
Wzruszył w końcu ramionami. Witał się z kolejnymi osobami, czy odmachiwał komu trzeba. Po chwili znalazły się w otoczeniu także osoby których zbytnio nie znał. Miał się już pięknej damie przedstawiać (a jakże), kiedy zaczęto mu grozić. Na Bottowej twarzy pojawiło się jednak nic innego jak szeroki uśmiech, pełnia zadowolenia i jakiś pierwiastek dumy, jeszcze trochę pojaśnieje i będzie mógł robić za lampion dla otoczenia.
Twarz rozmówcy skądś kojarzył jak większość osób które przez lata mijał na szkolnych korytarzach, ale nie powiązałby jej z nazwiskiem. Tak czy inaczej ten człowiek poznał jego i co więcej skojarzył z jego dziełem. Fasolki robią się coraz bardziej popularne, a czy to może nie napawać go dumą? Nieistotne, że ktoś mu właśnie grozi śmiercią w katuszach.
- A wiesz jak trudno było uzyskać smak smarków trolla? - niechaj zanim go ten człowiek zabije (choć tak naprawdę to pewnie Fasolki kocha!) się dowie ile pracy i w ogóle jest w to włożone i jaki to genialny produkt! - Ale to w sumie całkiem zabawne, od dwóch tygodni nie trafiłem na nic niesmacznego i już myślałem, żeby dać ich więcej skoro tak trudno trafić. - przyznał jeszcze, bo jasne że podjadał swoje wytwory i wszyscy dookoła od czasu do czasu pluli czy się krzywili, a on tylko karmel, truskawka, sernik, nalewka...
W tej chwili jego uwagę odciągnęło jednak co innego. NIUCHACZ!
- Wow! Pięć minut temu pomyślałem, że powinienem był pożyczyć od przyjaciela. - przyznał. - Jak się nazywa?
Zagadnął jeszcze, kiedy Matt zaczął ich sobie przedstawiać.
- Miło poznać. - dodał jeszcze, ale jak tamci zaczęli sobie dalej podplanowywać wieczór to ruszył razem z Clarą w stronę Steffa coby się przywitać.
- Steff! Hej, wiedziałem że tu na ciebie trafię. - stwierdził wesoło, zerkając tylko w kierunku portmonetkowej sytuacji na chwilę. Przedstawianie sobie darował bo dwójka pewnie pamiętała się ze szkoły, pewnie Clara bardziej Steffa niż na odwrót jednak Bott jakoś był pewien że muszą się kojarzyć. - Kolejny co się łasi na skarb. - pewnie jak go znajdą to się okaże, że to kuferek słodyczy ale Bertie lubił rywalizację i nawet do żelków może się ścigać. - Szczęśliwego Nowego Roku tak w ogóle. - dodał, sięgając zaraz do tacy by Steffowi i Clarze podać po kieliszku szampana, a także wziąć jeden dla siebie.
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
The member 'Bertie Bott' has done the following action : Rzut kością
'k10' : 9
'k10' : 9
Powinna tu być z Verą. Ta myśl nawiedziła ją jako pierwsza, kiedy pojawiła się w Dolinie Godryka na sylwestrowej zabawie, podczas której mieli świętować zarówno koniec tego wyjątkowo trudnego roku, jak i koniec anomalii. Choć ulgę od magicznych wyładowań świat zawdzięczał Zakonowi, nikt spoza organizacji o tym nie wiedział. Ci, którzy wybrali się do Azkabanu i powrócili, byli nieznanymi bohaterami, ale Charlie znała prawdę, choć sama nie przekroczyła progów owego straszliwego miejsca. Była tylko alchemiczką.
Przybyła do Doliny samotnie. Vera była zaginiona, jej brat nieobecny, zaś matka tonęła znów w oparach mieszanek antydepresyjnych i pozostała w Kornwalii pod czujną opieką ojca. Charlie na święta była u bliskich, jako jedyne dziecko państwa Leighton. Obok pustego od pięciu lat miejsca Helen przybyło drugie, które dawniej najczęściej zajmowała Vera, a podczas tegorocznych świąt pojawiło się przy nim tylko puste nakrycie.
Dlatego właśnie dla Charlie ostatnie miesiące tego roku nie należały do najwspanialszego czasu w życiu, ale zdawała sobie sprawę, jak wielu czarodziejów cierpiało, i nie tylko ona przeżywała swoją stratę. Ale gdy przypomniała sobie, jak rok temu była tu z siostrą, znowu poczuła to nieprzyjemne ukłucie w środku, kiedy samotnie lawirowała wśród ubranych w zimowe płaszcze czarodziejów, wypatrując jakichś znajomych twarzy, kogokolwiek, do kogo mogłaby podejść i zamienić choć parę zdań. Sama też była ubrana ciepło, adekwatnie do zimowej, choć na szczęście już wolnej od burzy pogody. Na sweterku i długiej, granatowej spódnicy miała ciemnoszary płaszcz o skromnym kroju. Jej szyję oplatał szalik barwami nawiązujący do kolorów Ravenclawu, jej dawnego domu, a spod kaptura wystawał koniec długiego, pszenicznego warkocza.
Najpierw na placu głównym wysłuchała początkowej przemowy samej Celestyny Warbeck, którą najwyraźniej zaproszono do uświetnienia uroczystości. Wysłuchała jej słów w ciszy, jednocześnie zastanawiając się, czy kolejny rok będzie lepszy od poprzedniego, czy może jeszcze gorszy? Anomalie się skończyły, co było wielką ulgą, ale nie oznaczały końca problemów. Rycerze Walpurgii wciąż istnieli, wciąż działali, więc po usłyszeniu o tym, co działo się niedawno na Pokątnej, mogła poczuć obawy odnośnie tego, czy ta impreza aby na pewno będzie bezpieczna, skoro propagowała równość i zapraszała wszystkich bez względu na status krwi. Charlie bardzo chciała ulec zabawowemu nastrojowi, ale z tyłu głowy czaiły się pewne obawy; zaginięcie siostry uzmysłowiło jej dobitnie, w jak niebezpiecznych czasach żyli i zmusiło do tego, by być mniej ufną wobec ludzi.
Postanowiła pójść na zabawę w poszukiwanie skarbu, która na pewno bardzo spodobałaby się Verze. Gdy były dziećmi same czasem też poszukiwały różnych skarbów w okolicach domku w Tinworth, gdzie się wychowały. Dzieciństwo Charlie pełne było kolorów i beztroskich zabaw z rodzeństwem i innymi licznymi krewnymi. Teraz natomiast była dorosłą czarownicą która na własnej skórze przekonała się o tym, jak bolesne jest oczekiwanie na wieści o zaginionej bliskiej osobie. Chciała się jednak od tych myśli oderwać i zażyć odrobiny rozrywki, bo kto wie, czy w nadchodzącym roku będzie do tego wiele okazji? Przyszłość nigdy nie malowała jej się w podobnie depresyjnych barwach.
Podążyła ścieżką ku namiotowi, gdzie chętni na zabawę mieli oczekiwać jej rozpoczęcia. Droga była jasno oświetlona, więc Charlie nie miała problemu z dotarciem na miejsce. Nieco niepewnie wsunęła się do namiotu, zsunęła z głowy kaptur, pozwalając grubemu blond warkoczowi opaść na plecy, i od razu zaczęła rozglądać się po twarzach. Bystre, jasnozielone jak u kota oczy dostrzegły wśród już obecnych całkiem sporo znajomych sylwetek. Była tam Hannah, Bertie Bott, któremu jakiś czas temu hodowała nową stopę, a nawet Jackie, Justine i Brendan znani jej z Zakonu Feniksa. Rozpoznała też mężczyznę ze smoczej wyprawy (Matt), gdzieś mignął jej Samuel, a mały chłopiec pałętający się po namiocie bardzo przypominał małego Heatha Macmillana poznanego w listopadzie, gdy warzyła Anthony’emu eliksiry. Od razu odruchowo zaczęła rozglądać się za Macmillanem, ale nie dostrzegła jego sylwetki, chociaż w głębi duszy miała nadzieję go zobaczyć. Była ciekawa, co się u niego działo i jak się czuł, bo naprawdę się o niego martwiła. Gdy go nie odnalazła, poczuła swego rodzaju zawód i szybko postanowiła podejść do kogoś, kogo znała zanim pozwoli sobie na kolejne niewłaściwe myśli i odczucia.
- Cześć – przywitała się nieśmiało, patrząc na innych i lekko unosząc dłoń, ale zaraz potem speszyła się i postanowiła podążyć ku sylwetce kuzynki. – Hannah – powiedziała ciepło, po czym przeniosła wzrok na Heatha. – I cześć, Heath – powitała szkraba, zdziwiona ujrzeniem go przy kuzynce, ale przypomniała sobie, że Wrightowie byli wieloletnimi przyjaciółmi Macmillanów, więc Hannah zapewne znała członków tej rodziny. Przeniosła spojrzenie na dostrzeżonych po chwili Jackie i Brendana. – Witajcie – dodała, choć przy nich nie czuła się aż tak pewnie, bo nie wiedziała, czy czasem im nie przeszkadza swoim nagłym pojawieniem się. Cóż, miała nadzieję, że nie, zresztą to był i tak stan tymczasowy, bo pewnie niedługo rozpocznie się zabawa. Ciekawe, jak zostaną podzieleni i z kim przyjdzie jej wyruszyć ku przygodzie?
Przybyła do Doliny samotnie. Vera była zaginiona, jej brat nieobecny, zaś matka tonęła znów w oparach mieszanek antydepresyjnych i pozostała w Kornwalii pod czujną opieką ojca. Charlie na święta była u bliskich, jako jedyne dziecko państwa Leighton. Obok pustego od pięciu lat miejsca Helen przybyło drugie, które dawniej najczęściej zajmowała Vera, a podczas tegorocznych świąt pojawiło się przy nim tylko puste nakrycie.
Dlatego właśnie dla Charlie ostatnie miesiące tego roku nie należały do najwspanialszego czasu w życiu, ale zdawała sobie sprawę, jak wielu czarodziejów cierpiało, i nie tylko ona przeżywała swoją stratę. Ale gdy przypomniała sobie, jak rok temu była tu z siostrą, znowu poczuła to nieprzyjemne ukłucie w środku, kiedy samotnie lawirowała wśród ubranych w zimowe płaszcze czarodziejów, wypatrując jakichś znajomych twarzy, kogokolwiek, do kogo mogłaby podejść i zamienić choć parę zdań. Sama też była ubrana ciepło, adekwatnie do zimowej, choć na szczęście już wolnej od burzy pogody. Na sweterku i długiej, granatowej spódnicy miała ciemnoszary płaszcz o skromnym kroju. Jej szyję oplatał szalik barwami nawiązujący do kolorów Ravenclawu, jej dawnego domu, a spod kaptura wystawał koniec długiego, pszenicznego warkocza.
Najpierw na placu głównym wysłuchała początkowej przemowy samej Celestyny Warbeck, którą najwyraźniej zaproszono do uświetnienia uroczystości. Wysłuchała jej słów w ciszy, jednocześnie zastanawiając się, czy kolejny rok będzie lepszy od poprzedniego, czy może jeszcze gorszy? Anomalie się skończyły, co było wielką ulgą, ale nie oznaczały końca problemów. Rycerze Walpurgii wciąż istnieli, wciąż działali, więc po usłyszeniu o tym, co działo się niedawno na Pokątnej, mogła poczuć obawy odnośnie tego, czy ta impreza aby na pewno będzie bezpieczna, skoro propagowała równość i zapraszała wszystkich bez względu na status krwi. Charlie bardzo chciała ulec zabawowemu nastrojowi, ale z tyłu głowy czaiły się pewne obawy; zaginięcie siostry uzmysłowiło jej dobitnie, w jak niebezpiecznych czasach żyli i zmusiło do tego, by być mniej ufną wobec ludzi.
Postanowiła pójść na zabawę w poszukiwanie skarbu, która na pewno bardzo spodobałaby się Verze. Gdy były dziećmi same czasem też poszukiwały różnych skarbów w okolicach domku w Tinworth, gdzie się wychowały. Dzieciństwo Charlie pełne było kolorów i beztroskich zabaw z rodzeństwem i innymi licznymi krewnymi. Teraz natomiast była dorosłą czarownicą która na własnej skórze przekonała się o tym, jak bolesne jest oczekiwanie na wieści o zaginionej bliskiej osobie. Chciała się jednak od tych myśli oderwać i zażyć odrobiny rozrywki, bo kto wie, czy w nadchodzącym roku będzie do tego wiele okazji? Przyszłość nigdy nie malowała jej się w podobnie depresyjnych barwach.
Podążyła ścieżką ku namiotowi, gdzie chętni na zabawę mieli oczekiwać jej rozpoczęcia. Droga była jasno oświetlona, więc Charlie nie miała problemu z dotarciem na miejsce. Nieco niepewnie wsunęła się do namiotu, zsunęła z głowy kaptur, pozwalając grubemu blond warkoczowi opaść na plecy, i od razu zaczęła rozglądać się po twarzach. Bystre, jasnozielone jak u kota oczy dostrzegły wśród już obecnych całkiem sporo znajomych sylwetek. Była tam Hannah, Bertie Bott, któremu jakiś czas temu hodowała nową stopę, a nawet Jackie, Justine i Brendan znani jej z Zakonu Feniksa. Rozpoznała też mężczyznę ze smoczej wyprawy (Matt), gdzieś mignął jej Samuel, a mały chłopiec pałętający się po namiocie bardzo przypominał małego Heatha Macmillana poznanego w listopadzie, gdy warzyła Anthony’emu eliksiry. Od razu odruchowo zaczęła rozglądać się za Macmillanem, ale nie dostrzegła jego sylwetki, chociaż w głębi duszy miała nadzieję go zobaczyć. Była ciekawa, co się u niego działo i jak się czuł, bo naprawdę się o niego martwiła. Gdy go nie odnalazła, poczuła swego rodzaju zawód i szybko postanowiła podejść do kogoś, kogo znała zanim pozwoli sobie na kolejne niewłaściwe myśli i odczucia.
- Cześć – przywitała się nieśmiało, patrząc na innych i lekko unosząc dłoń, ale zaraz potem speszyła się i postanowiła podążyć ku sylwetce kuzynki. – Hannah – powiedziała ciepło, po czym przeniosła wzrok na Heatha. – I cześć, Heath – powitała szkraba, zdziwiona ujrzeniem go przy kuzynce, ale przypomniała sobie, że Wrightowie byli wieloletnimi przyjaciółmi Macmillanów, więc Hannah zapewne znała członków tej rodziny. Przeniosła spojrzenie na dostrzeżonych po chwili Jackie i Brendana. – Witajcie – dodała, choć przy nich nie czuła się aż tak pewnie, bo nie wiedziała, czy czasem im nie przeszkadza swoim nagłym pojawieniem się. Cóż, miała nadzieję, że nie, zresztą to był i tak stan tymczasowy, bo pewnie niedługo rozpocznie się zabawa. Ciekawe, jak zostaną podzieleni i z kim przyjdzie jej wyruszyć ku przygodzie?
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Martwiła się nim tak samo jak wcześniej, choć nie istniała w tym już początkowa nieśmiałość - wtedy czuła się intruzem, który nie miał prawa głosu; teraz też go nie posiadała, ale Bertie zdołał oswoić się z powrotem Clary do jego życia i udawało im się wspólnie koegzystować w jednym budynku. Ona tymczasem starała się nie przejmować tak mocno nagłymi zniknięciami oraz brakami kolejnych partii ciała Botta, choć to było trudnym zadaniem. Nie umiała zmusić się do obojętności skoro Waffling zależało, aczkolwiek inne wyjście w tym przypadku po prostu nie istniało. Jedyne, co mogła zrobić, to zaakceptować życzenia mężczyzny oraz jakoś dostosować się do nowego otoczenia. Robiła tak nie raz i nie dwa, dlaczego tym razem miałaby nie podołać? Miała w sobie więcej siły i odwagi niż ktokolwiek mógłby przypuszczać - w tym ona sama. Ponoć kłamstwo powtarzane wielokrotnie staje się prawdą; dlaczego nie spróbować?
Dała się zaciągnąć na zabawę w poszukiwanie skarbów, ponieważ ostatnimi czasy współpraca tych dwojga podczas wszelkich konkursów okazywała się niezwykle udana. Czarownica nie wiedziała czy i tym razem przyjdzie im walczyć o zwycięstwo w niezastąpionym duecie, ale wciąż istniały szanse, że organizatorzy sparują ich razem. - Nie mów mi, że zamierzasz upić się i napaść na Gringotta, a ja jestem ci potrzebna jako odwrócenie uwagi strażników? - zażartowała o wzmiance na temat bogactwa. Clarence niechętnie musiała przyznać przed samą sobą, że im obojgu przydałyby się pieniądze. Poprawiła prostą, czarną szatę starając się uniknąć niezręczności wypisanej na twarzy podczas tych wstydliwych myśli. Do namiotu weszła zaraz po Bertiem, trochę pesząc się na widok Matta. Oczywiście, że się znali, choć… drugi z Bottów znał ją pod innym imieniem. Nie mniej uścisnęła mężczyźnie dłoń oraz zaśmiała nieznacznie z jego uwagi. - O tak, trzeba na niego uważać - zgodziła się z młodszym z kuzynów; uśmiech nie schodził z kobiecej twarzy. - Obstawiam, że zgubi cię ta pewność siebie - zawyrokowała, choć nie mówiła całkiem poważnie. Traktowała to jako zabawę, nie zamierzając dążyć po trupach do celu - aczkolwiek będzie się starać dać z siebie wszystko.
Wiedziała, o co chodziło Mattowi, jednak nie zdecydowała się wyjaśnić niczego panu cukiernikowi, który nie przejął się zbytnio uwagami krewnemu. Instynkt podpowiadał czarownicy, że musiał ich wysłuchiwać zadziwiająco często.
Przyzwyczaiła się, że ludzie ją ignorowali lub zwyczajnie nie zauważali - umiejętnie wtapiała się w tłum, nie chcąc zostać dostrzeżoną. Podchodziła do ludzi nieufnie, nigdy pierwsza nie wyciągała ręki. Z tego powodu stała gdzieś na uboczu, rozglądając się jedynie i nasłuchując rozmów innych; wkrótce w namiocie powstał mały tłum, wraz z nim nie tak mały rozgardiasz. Waffling zaczęła gubić się w tej mnogości konwersacji oraz wydarzeń. - Tak, jestem Clara - potwierdziła słowa Matta, gdy przedstawił także i ją Keatowi oraz Philippie, do których się uśmiechnęła. - Mi również miło was poznać - dodała; tyle zdążyła, nim każdy zajął się sobą. Myślami i tak znajdowała się jeszcze w podsłuchanej dyskusji na temat fasolek wszystkich smaków. Musiała się z niej otrząsnąć, ponieważ zaraz oboje z Bertiem znaleźli się przy Steffenie, który chwilę temu jej się przyglądał - takie odniosła wrażenie. - Raczej mnie nie kojarzysz, ale jestem Clarence. Clara - odezwała się, później poprawiła. Wydawało jej się, że rozmówca był w Hogwarcie rocznik wyżej, w innym domu. Nie miała pewności. Nigdy nie była towarzyska ani śmiała, na pewno zniknęła mu w tłumie jednakowych twarzy uczniów, sama również nie aspirowała do poznania każdego. Miała sławnego ojca, acz jego córka na zawsze miała pozostać w jego cieniu. - Tak, szczęśliwego nowego roku - przytaknęła toastowi. Kąciki ust uniosły się wyżej, tak samo jak na chwilę dłoń z kieliszkiem otrzymanym przez Botta. Ostrożnie zamoczyła usta w szampanie, mimo wszystko nie chcąc przesadzać z alkoholem. Nie przed poszukiwaniami w każdym razie.
Dała się zaciągnąć na zabawę w poszukiwanie skarbów, ponieważ ostatnimi czasy współpraca tych dwojga podczas wszelkich konkursów okazywała się niezwykle udana. Czarownica nie wiedziała czy i tym razem przyjdzie im walczyć o zwycięstwo w niezastąpionym duecie, ale wciąż istniały szanse, że organizatorzy sparują ich razem. - Nie mów mi, że zamierzasz upić się i napaść na Gringotta, a ja jestem ci potrzebna jako odwrócenie uwagi strażników? - zażartowała o wzmiance na temat bogactwa. Clarence niechętnie musiała przyznać przed samą sobą, że im obojgu przydałyby się pieniądze. Poprawiła prostą, czarną szatę starając się uniknąć niezręczności wypisanej na twarzy podczas tych wstydliwych myśli. Do namiotu weszła zaraz po Bertiem, trochę pesząc się na widok Matta. Oczywiście, że się znali, choć… drugi z Bottów znał ją pod innym imieniem. Nie mniej uścisnęła mężczyźnie dłoń oraz zaśmiała nieznacznie z jego uwagi. - O tak, trzeba na niego uważać - zgodziła się z młodszym z kuzynów; uśmiech nie schodził z kobiecej twarzy. - Obstawiam, że zgubi cię ta pewność siebie - zawyrokowała, choć nie mówiła całkiem poważnie. Traktowała to jako zabawę, nie zamierzając dążyć po trupach do celu - aczkolwiek będzie się starać dać z siebie wszystko.
Wiedziała, o co chodziło Mattowi, jednak nie zdecydowała się wyjaśnić niczego panu cukiernikowi, który nie przejął się zbytnio uwagami krewnemu. Instynkt podpowiadał czarownicy, że musiał ich wysłuchiwać zadziwiająco często.
Przyzwyczaiła się, że ludzie ją ignorowali lub zwyczajnie nie zauważali - umiejętnie wtapiała się w tłum, nie chcąc zostać dostrzeżoną. Podchodziła do ludzi nieufnie, nigdy pierwsza nie wyciągała ręki. Z tego powodu stała gdzieś na uboczu, rozglądając się jedynie i nasłuchując rozmów innych; wkrótce w namiocie powstał mały tłum, wraz z nim nie tak mały rozgardiasz. Waffling zaczęła gubić się w tej mnogości konwersacji oraz wydarzeń. - Tak, jestem Clara - potwierdziła słowa Matta, gdy przedstawił także i ją Keatowi oraz Philippie, do których się uśmiechnęła. - Mi również miło was poznać - dodała; tyle zdążyła, nim każdy zajął się sobą. Myślami i tak znajdowała się jeszcze w podsłuchanej dyskusji na temat fasolek wszystkich smaków. Musiała się z niej otrząsnąć, ponieważ zaraz oboje z Bertiem znaleźli się przy Steffenie, który chwilę temu jej się przyglądał - takie odniosła wrażenie. - Raczej mnie nie kojarzysz, ale jestem Clarence. Clara - odezwała się, później poprawiła. Wydawało jej się, że rozmówca był w Hogwarcie rocznik wyżej, w innym domu. Nie miała pewności. Nigdy nie była towarzyska ani śmiała, na pewno zniknęła mu w tłumie jednakowych twarzy uczniów, sama również nie aspirowała do poznania każdego. Miała sławnego ojca, acz jego córka na zawsze miała pozostać w jego cieniu. - Tak, szczęśliwego nowego roku - przytaknęła toastowi. Kąciki ust uniosły się wyżej, tak samo jak na chwilę dłoń z kieliszkiem otrzymanym przez Botta. Ostrożnie zamoczyła usta w szampanie, mimo wszystko nie chcąc przesadzać z alkoholem. Nie przed poszukiwaniami w każdym razie.
Odpłynę wiotkim statkiem w szerokie ramiona horyzont pęknie jak szklana obroża pożegnają mnie ciszą gęstych drętwych zmierzchów iluminacje światła jak ostatni pożar.
Clarence Waffling
Zawód : numerolog, włóczęga, kelnerka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
mieć ręce pod głową
zmrużone oczy
patrzeć jak życie
się toczy…
zmrużone oczy
patrzeć jak życie
się toczy…
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Trakt kolejowy
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka