Pracownia
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
Pracownia
Niezbyt duży pokój, zatopiony w czerni i aromacie esencji wydobywających się z miażdżonych ziół. Północna ściana zajęta jest przez wysoki regał z półkami, na którym poustawiane są słoje z ingrediencjami, zarówno roślinne, jak i zwierzęce - skrupulatnie, alfabetycznie. Przyłączony jest do niej drewniany blat, gdzie Eir zajmuje się warzeniem eliksirów. Przy zachodniej ścianie znajduje się stary, podniszczony sekretarzyk - królestwo Cadana. Jedyne okno, przez które mogłoby wpadać światło, przesłonięte jest do połowy ciemną, ciężką kotarą.
Na gabinet nałożone jest zaklęcie Muffliato.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Powiedz ty mi, kości biała,
Kto cię więził w mrokach ciała,
Kto swój los na tobie wspierał,
Kiedy żył i jak umierał?
Kto cię więził w mrokach ciała,
Kto swój los na tobie wspierał,
Kiedy żył i jak umierał?
Ostatnio zmieniony przez Eir Goyle dnia 13.01.19 23:07, w całości zmieniany 1 raz
| 21.04
Czarny onyks ciążył na jej dłoni, ciągnął w dół, drażnił szczupły palec, czyniąc lewą rękę niezborną i denerwująco obcą. Srebrny pierścień zmieniał zaskakująco wiele; drogi, antyczny, zasnuty szlachetną śniedzią, mimowolnie przyciągał wzrok, nie pozwalając przejść z zaręczynami do porządku dziennego. Nie, nie wzbudzał w Deirdre żadnych podniosłych uczuć, nie wywoływał rozkojarzonego uśmiechu, raczej - mroczną satysfakcję z osiągnięcia kolejnego poziomu, mającego doprowadzić ją do celu. Do spokojnej wolności, finansowego zabezpieczenia, pewnej przystani, chroniącej ją od bolesnych podmuchów i lodowatego chłodu niewiadomego. Osładzał ostatnie pożegnanie i, jednocześnie, nieziemsko drażnił, będąc obcą naleciałością na wykreowanej samodzielnie sile. Musiała się jednak do niego przyzwyczaić, dzielnie znosić fantomową obecność Asteriona, przywyknąć do lśniącego srebra i ciężaru, mającego już niedługo zmienić się w złotą obrączkę, symbolizującą zawłaszczenie. Zawłaszczenie jego, nie jej; chciała, by wszystko zadziało się szybciej, by mogła wymknąć się z klatki Wenus. Coraz trudniej znosiła zamknięcie w erotycznym kieracie a od kiedy Borgia zaprzestała roztaczać nad nią względnej protekcji, żyło się jej tam znacznie gorzej. Moc sprawcza w zakresie doboru klientów została jej odebrana, tak samo jak możliwość otrzymywania drogich podarunków - utknęła w martwym punkcie, sfrustrowana i wściekła. Brnęła jednak dalej w zaplanowaną przez siebie farsę, starając się nie tracić pewności siebie. Musiała zająć się sobą i...to właśnie robiła, pojawiając się chłodnego, kwietniowego wieczoru na progu kamienicy przy Grimmauld Place.
Pewnie wkroczyła na strome schodki i zastukała głośno do drzwi. Srebrzysta kołatka zdawała się lśnić księżycową poświatą, co zazwyczaj oznaczało, że w domu ktoś przebywał - a przynajmniej taki wniosek zdołała wysnuć po kilkunastu miesiącach owocnej współpracy z Goyle. Kojarzącą się z bólem, krwią zalewającą wannę, obrzydzeniem; dziwne, jak początkowa zdystansowana niechęć zmieniła się w coraz grubszą nić porozumienia, łączącą obydwie kobiety.
Nie musiała czekać długo; wkrótce drzwi uchyliły się, a w przerwie, tuż przy framudze, ujrzała bladą twarz blondynki. Kiwnęła jej głową, bez uśmiechu - przy Eir nie musiała udawać, zrzucała tutaj prawie wszystkie maski, utrudniające porozumienie w kwestii niezbędnych, alchemicznych bonusów. Ufała tej czarownicy, może nie tak jak Cassandrze, ale jednak powierzała w jej zdolne ręce dość istotny aspekt swojego jestestwa, wierząc, że wypijane eliksiry uchronią ją od nieszczęścia. Niektórzy gonili za przepisem na Felix Felicis, inni pragnęli odnaleźć lek na wilkołactwo - Deirdre otrzymywała swoje płynne szczęście regularnie, co miesiąc, zatruwając swój organizm. Pewna, że złotowłosa włożyła w wątpliwie przyjemny trunek całą swoją wiedzę na temat eliksirów.
- Dobrze cię widzieć, Eir - powitała ją od razu, bez udawanej kurtuazji: nie uśmiechnęła się ani nie okazała w żaden sposób sympatii, po prostu mijając próg domu. Zadbanego, chociaż mrocznego; gdzieś pomiędzy kuchnią a przedpokojem przemknął jasny promień; to syn alchemiczki musiał przebiegać do innego pokoju, gnany zabawą bądź nauką. Dobrze, że nie stanął na jej drodze - Deirdre nie przepadała za dziećmi, nawet tak mądrymi i spokojnymi jak Hjall. - Zapewne wiesz, co mnie sprowadza? - powiedziała spokojnie, kiwając głową, gdy Goyle skierowała się w stronę schodków, prowadzących ku pracowni. Ruszyła w pół kroku za nią, zsuwając z głowy ciemny kaptur peleryny. Czarne włosy spływały na jej ramiona równą taflą a nieco podkrążone oczy z mimowolną ciekawością śledziły poustawiane na półkach fiolki. Deirdre nigdy nie pojęła alchemicznej magii i mimo wielu prób była najsłabsza z tego przedmiotu, radząc sobie przeciętnie i to tylko w momencie, w którym ściśle przestrzegała spisu ingrediencji z książek. Podziwiała osoby, które potrafiły uwarzyć płynną magię, tworząc nowe receptury i przelewając do cieczy najdoskonalsze umiejętności, potrafiące odmienić życie. Wzbogacić je, lub tak jak w jej przypadku, ograniczyć, pozbawić wątpliwej łaski macierzyństwa.
Czarny onyks ciążył na jej dłoni, ciągnął w dół, drażnił szczupły palec, czyniąc lewą rękę niezborną i denerwująco obcą. Srebrny pierścień zmieniał zaskakująco wiele; drogi, antyczny, zasnuty szlachetną śniedzią, mimowolnie przyciągał wzrok, nie pozwalając przejść z zaręczynami do porządku dziennego. Nie, nie wzbudzał w Deirdre żadnych podniosłych uczuć, nie wywoływał rozkojarzonego uśmiechu, raczej - mroczną satysfakcję z osiągnięcia kolejnego poziomu, mającego doprowadzić ją do celu. Do spokojnej wolności, finansowego zabezpieczenia, pewnej przystani, chroniącej ją od bolesnych podmuchów i lodowatego chłodu niewiadomego. Osładzał ostatnie pożegnanie i, jednocześnie, nieziemsko drażnił, będąc obcą naleciałością na wykreowanej samodzielnie sile. Musiała się jednak do niego przyzwyczaić, dzielnie znosić fantomową obecność Asteriona, przywyknąć do lśniącego srebra i ciężaru, mającego już niedługo zmienić się w złotą obrączkę, symbolizującą zawłaszczenie. Zawłaszczenie jego, nie jej; chciała, by wszystko zadziało się szybciej, by mogła wymknąć się z klatki Wenus. Coraz trudniej znosiła zamknięcie w erotycznym kieracie a od kiedy Borgia zaprzestała roztaczać nad nią względnej protekcji, żyło się jej tam znacznie gorzej. Moc sprawcza w zakresie doboru klientów została jej odebrana, tak samo jak możliwość otrzymywania drogich podarunków - utknęła w martwym punkcie, sfrustrowana i wściekła. Brnęła jednak dalej w zaplanowaną przez siebie farsę, starając się nie tracić pewności siebie. Musiała zająć się sobą i...to właśnie robiła, pojawiając się chłodnego, kwietniowego wieczoru na progu kamienicy przy Grimmauld Place.
Pewnie wkroczyła na strome schodki i zastukała głośno do drzwi. Srebrzysta kołatka zdawała się lśnić księżycową poświatą, co zazwyczaj oznaczało, że w domu ktoś przebywał - a przynajmniej taki wniosek zdołała wysnuć po kilkunastu miesiącach owocnej współpracy z Goyle. Kojarzącą się z bólem, krwią zalewającą wannę, obrzydzeniem; dziwne, jak początkowa zdystansowana niechęć zmieniła się w coraz grubszą nić porozumienia, łączącą obydwie kobiety.
Nie musiała czekać długo; wkrótce drzwi uchyliły się, a w przerwie, tuż przy framudze, ujrzała bladą twarz blondynki. Kiwnęła jej głową, bez uśmiechu - przy Eir nie musiała udawać, zrzucała tutaj prawie wszystkie maski, utrudniające porozumienie w kwestii niezbędnych, alchemicznych bonusów. Ufała tej czarownicy, może nie tak jak Cassandrze, ale jednak powierzała w jej zdolne ręce dość istotny aspekt swojego jestestwa, wierząc, że wypijane eliksiry uchronią ją od nieszczęścia. Niektórzy gonili za przepisem na Felix Felicis, inni pragnęli odnaleźć lek na wilkołactwo - Deirdre otrzymywała swoje płynne szczęście regularnie, co miesiąc, zatruwając swój organizm. Pewna, że złotowłosa włożyła w wątpliwie przyjemny trunek całą swoją wiedzę na temat eliksirów.
- Dobrze cię widzieć, Eir - powitała ją od razu, bez udawanej kurtuazji: nie uśmiechnęła się ani nie okazała w żaden sposób sympatii, po prostu mijając próg domu. Zadbanego, chociaż mrocznego; gdzieś pomiędzy kuchnią a przedpokojem przemknął jasny promień; to syn alchemiczki musiał przebiegać do innego pokoju, gnany zabawą bądź nauką. Dobrze, że nie stanął na jej drodze - Deirdre nie przepadała za dziećmi, nawet tak mądrymi i spokojnymi jak Hjall. - Zapewne wiesz, co mnie sprowadza? - powiedziała spokojnie, kiwając głową, gdy Goyle skierowała się w stronę schodków, prowadzących ku pracowni. Ruszyła w pół kroku za nią, zsuwając z głowy ciemny kaptur peleryny. Czarne włosy spływały na jej ramiona równą taflą a nieco podkrążone oczy z mimowolną ciekawością śledziły poustawiane na półkach fiolki. Deirdre nigdy nie pojęła alchemicznej magii i mimo wielu prób była najsłabsza z tego przedmiotu, radząc sobie przeciętnie i to tylko w momencie, w którym ściśle przestrzegała spisu ingrediencji z książek. Podziwiała osoby, które potrafiły uwarzyć płynną magię, tworząc nowe receptury i przelewając do cieczy najdoskonalsze umiejętności, potrafiące odmienić życie. Wzbogacić je, lub tak jak w jej przypadku, ograniczyć, pozbawić wątpliwej łaski macierzyństwa.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Zapach zwilżonej miodem mięty miękł w nozdrzach, zostawiając w nich wspomnienie lasu, letniej łąki pełnej kwiatów. Między tymi ścianami nie zawsze unosił się zapach śmierci – ingrediencji dobranych tak, by zatruć oddech i krew krążącą w purpurowych żyłach. Czasami przy woni piołunu czuć było aromat pieczonych jabłek i dyni, kiedy indziej gorzkiej nucie ciemiernika towarzyszył słodki zapach mielonej z cynamonem szałwii.
Niewielki, porcelanowy tłuczek dotknął złotej powierzchni słodkiego płynu i przycisnął go do liści, z każdym ruchem dłoni łącząc go z porywaną strukturą ziela na tyle mocno, że złoto i zieleń połączyły się razem, tworząc coś między brązem a żółcią. Eir w dziwnym, hipnotycznym geście utkwiła wzrok w słoju z pływającymi w żółtym roztworze szczurzymi ogonkami, traktując go jako swobodne tło, na którym mogła zawiesić swoje myśli i słyszane z pokoju Hjalla delikatne stuknięcia i puknięcia. Bawił się. Może tymi drewnianymi tabliczkami, na których w czasie ostatniej wizyty Cadan wyrzeźbił runy i zabarwił je nieco tak, by tworzyły pary. Cadan. Właściwie co on teraz robił? Minął miesiąc, od kiedy po raz kolejny wypłynął w podróż po granatowych wodach świata, tym razem ponoć kierując się bardziej na południe, w stronę niezgłębionych Bałkanów. Może właśnie walczył z trytonami, które strzegły poszukiwanego od dawna dennego skarbu Posejdona. Nigdy nie umiała skupiać się na dokładnej dacie jego powrotu, przyzwyczajona do jego słów, że równie dobrze może nie wrócić nigdy. Ale wracał. Czasami poturbowany, kiedy indziej zdrów jak ryba. Zawsze jednak gdzieś z tyłu głowy pływała nienamacalna myśl, że tym razem może się go nie doczekać.
Dlatego skupiała się na codzienności, na kolejności wyznaczonych zadań, na ich synu, który z dnia na dzień coraz bardziej przypominał ojca.
Jej myśli oderwały się od brudnego słoika jak łódka poderwana na wodzie nagłą falą. Obijająca się o wejściowe drzwi kołatka wyzwoliła z niej szybsze bicie serca, choć był to niepotrzebny odruch, znała bowiem tożsamość swojego gościa. Deirdre, odkąd wpadły w rytm wspólnych interesów, nigdy się nie spóźniała, za co Eir była jej niezwykle wdzięczna. Wytarła w szarawe płótno obklejony miodem tłuczek i wyszła na korytarz, by otworzyć kobiecie drzwi. Najpierw ostrożnie, jakby chciała się upewnić, czy jej podejrzenia są słuszne, później zdecydowanie pewniej.
- Deirdre – nadała spokojnemu, chłodnemu tonowi głosu łagodność powitania. Pogodziła się, że przy wymowie jej imienia zawsze słychać było nordycki akcent i spędzone przy ojcu godziny nauki języka. Kątem oka uchwyciła smugę jasnego światła, który pomknął w kierunku kuchni. Zawsze to robił. Nie dlatego, że się bał, ale dlatego, że rodzice nauczyli go szacunku do siebie i jeśli mieli gości, nie mógł przeszkadzać. – Wejdź, proszę.
Wprowadziła ją do pracowni, samej od razu podchodząc do kuferka stojącego na szafce, w którym trzymała wszystkie uwarzone przez siebie eliksiry, których nie udało jej się sprzedać albo w ostatniej chwili zlecenie zostało odwołane. Kryształowe fiolki zadzwoniły delikatnie, dopraszając się uwagi ze strony swej matki. Ujęła w palce dwie z nich, obie skrywające za swą szklaną skórą ciecz o lawendowej barwie. Nie dymiła, nie zostawała nawet śladów na wewnętrznej stronie naczynka. Pachniała rozmarynem.
- Jak zawsze, porcja na każdą połowę miesiąca. Gdybyś potrzebowała czegoś więcej – obie przecież wiemy co, moja droga, chociaż nie czytamy sobie nawzajem w myślach. – Będę mogła przyrządzić eliksir dopiero w czerwcu albo na początku lipca. Gwiazdozbiór łabędzia i pełnia za sobą nie przepadają, a w czasie ciąży będę musiała na siebie znacznie bardziej uważać. Jeśli jednak będziesz potrzebowała mojej pomocy w innych kwestiach, nasze drzwi zawsze są dla ciebie otwarte.
Obserwowała ją pogodnie, odrobinę nienaruszalnie, z nutą swobody kluczącej między wargami.
Niewielki, porcelanowy tłuczek dotknął złotej powierzchni słodkiego płynu i przycisnął go do liści, z każdym ruchem dłoni łącząc go z porywaną strukturą ziela na tyle mocno, że złoto i zieleń połączyły się razem, tworząc coś między brązem a żółcią. Eir w dziwnym, hipnotycznym geście utkwiła wzrok w słoju z pływającymi w żółtym roztworze szczurzymi ogonkami, traktując go jako swobodne tło, na którym mogła zawiesić swoje myśli i słyszane z pokoju Hjalla delikatne stuknięcia i puknięcia. Bawił się. Może tymi drewnianymi tabliczkami, na których w czasie ostatniej wizyty Cadan wyrzeźbił runy i zabarwił je nieco tak, by tworzyły pary. Cadan. Właściwie co on teraz robił? Minął miesiąc, od kiedy po raz kolejny wypłynął w podróż po granatowych wodach świata, tym razem ponoć kierując się bardziej na południe, w stronę niezgłębionych Bałkanów. Może właśnie walczył z trytonami, które strzegły poszukiwanego od dawna dennego skarbu Posejdona. Nigdy nie umiała skupiać się na dokładnej dacie jego powrotu, przyzwyczajona do jego słów, że równie dobrze może nie wrócić nigdy. Ale wracał. Czasami poturbowany, kiedy indziej zdrów jak ryba. Zawsze jednak gdzieś z tyłu głowy pływała nienamacalna myśl, że tym razem może się go nie doczekać.
Dlatego skupiała się na codzienności, na kolejności wyznaczonych zadań, na ich synu, który z dnia na dzień coraz bardziej przypominał ojca.
Jej myśli oderwały się od brudnego słoika jak łódka poderwana na wodzie nagłą falą. Obijająca się o wejściowe drzwi kołatka wyzwoliła z niej szybsze bicie serca, choć był to niepotrzebny odruch, znała bowiem tożsamość swojego gościa. Deirdre, odkąd wpadły w rytm wspólnych interesów, nigdy się nie spóźniała, za co Eir była jej niezwykle wdzięczna. Wytarła w szarawe płótno obklejony miodem tłuczek i wyszła na korytarz, by otworzyć kobiecie drzwi. Najpierw ostrożnie, jakby chciała się upewnić, czy jej podejrzenia są słuszne, później zdecydowanie pewniej.
- Deirdre – nadała spokojnemu, chłodnemu tonowi głosu łagodność powitania. Pogodziła się, że przy wymowie jej imienia zawsze słychać było nordycki akcent i spędzone przy ojcu godziny nauki języka. Kątem oka uchwyciła smugę jasnego światła, który pomknął w kierunku kuchni. Zawsze to robił. Nie dlatego, że się bał, ale dlatego, że rodzice nauczyli go szacunku do siebie i jeśli mieli gości, nie mógł przeszkadzać. – Wejdź, proszę.
Wprowadziła ją do pracowni, samej od razu podchodząc do kuferka stojącego na szafce, w którym trzymała wszystkie uwarzone przez siebie eliksiry, których nie udało jej się sprzedać albo w ostatniej chwili zlecenie zostało odwołane. Kryształowe fiolki zadzwoniły delikatnie, dopraszając się uwagi ze strony swej matki. Ujęła w palce dwie z nich, obie skrywające za swą szklaną skórą ciecz o lawendowej barwie. Nie dymiła, nie zostawała nawet śladów na wewnętrznej stronie naczynka. Pachniała rozmarynem.
- Jak zawsze, porcja na każdą połowę miesiąca. Gdybyś potrzebowała czegoś więcej – obie przecież wiemy co, moja droga, chociaż nie czytamy sobie nawzajem w myślach. – Będę mogła przyrządzić eliksir dopiero w czerwcu albo na początku lipca. Gwiazdozbiór łabędzia i pełnia za sobą nie przepadają, a w czasie ciąży będę musiała na siebie znacznie bardziej uważać. Jeśli jednak będziesz potrzebowała mojej pomocy w innych kwestiach, nasze drzwi zawsze są dla ciebie otwarte.
Obserwowała ją pogodnie, odrobinę nienaruszalnie, z nutą swobody kluczącej między wargami.
Powiedz ty mi, kości biała,
Kto cię więził w mrokach ciała,
Kto swój los na tobie wspierał,
Kiedy żył i jak umierał?
Kto cię więził w mrokach ciała,
Kto swój los na tobie wspierał,
Kiedy żył i jak umierał?
Mieszkanie Goyle'ów kojarzyło się jej nieodłącznie z cierpieniem: tym prostym, fizycznym, odczuwalnym w tkankach, nerwach, mięśniach i wnętrznościach, reagujących gwałtownie na podanie morderczego specyfiku. Dobrze pamiętała pierwszą, nerwową wizytę przy Grimmauld Place. Mroźny, zimowy wieczór, jeden z tych zaklętych w bezruchu dziecięcej zabawki: martwa szklana kula, bez opadającego śniegu, z przejrzystym powietrzem i białym puchem łagodzącym ostre powierzchnie kutej balustrady. Sceneria prezentowała się ponownie, Londyn wyczekiwał świąt i wypatrywał z nadzieją nadchodzącego nowego roku, lecz Deirdre nie uczestniczyła w radosnym podekscytowaniu, będąc tak daleką od szczęścia jak to tylko możliwe, a ciemny korytarzyk, prowadzący do alchemicznej pracowni Eir, wydawał się jej drogą na szafot. Uwalniającą od doczesnych trosk i jednocześnie przerażającą; była przecież wtedy inna, naiwna, bardziej podatna, spoglądająca na uwięzioną w fiolce z grubo ciosanego szkła śmierć z pewnymi wyrzutami sumienia. Dziś nie czuła ich w ogóle, ale wtedy miała w sobie wiele wątpliwości, o nieistniejącej odporności na ból nie wspominając. I chociaż to nie w łazience Goyle zdejmowała z siebie ciężkie szaty, spadające na podłogę tuż przy wannie wypełnionej ciepłą wodą, to ziołowy zapach tej konkretnej kamienicy przy Grimmuald Place zawsze łączył się z odruchowym dyskomfortem; nieprzyjemne preludium do odzyskania kontroli nad swoim ciałem i...zarazem utracenia tej kontroli na rzecz krwawej powodzi, wyzyskującej z sił na długie godziny.
Tamten etap został zamknięty a tamta Deirdre pogrzebana, nie czuła więc strachu, gdy drzwi pracowni zamknęły się cicho za jej plecami. Przeszłość nie mogła już jej zagrozić i choć bywała nieprzyjemna - zaskakujące, jak żywe mogą okazać się obrazy pozornie dawno zapomniane, przecinające podbrzusze fantomowym sztyletem bólu - to w żaden sposób nie wpływała na teraźniejszość. Uprzejmą, łagodną, rzeczową; Tsagairt ceniła Goyle nie tylko za pokaźną wiedzę, ale też za dyskrecję. Lubiła silne kobiety, nawet te upadlająco spętane rodziną. Bez niej Eir mogłaby dojść znacznie dalej, osiągnąć więcej - żałowała tej utraconej szansy.
- Jak zawsze niezawodna - sparafrazowała z lekkim uznaniem, przyglądając się znajomym fiolkom, błyszczącym słabo w półmroku pomieszczenia. Eliksiry chroniące ją przed ciążą nie należały do tych najmilszych, ale przywykła już do odrzucającego smaku i skutków ubocznych: wszystko było lepsze od Rue. I lepsze od rozwijającego się pod sercem pasożyta, zawłaszczającego ciało i wysysającego siły witalne. Deirdre pewnie odebrała fiolki, przez chwilę ważąc je w dłoni; były chłodne i śliskie, kruche i warte swojej ceny. Nie ufała specyfikom, które gwarantowało jej Wenus: to przez podejrzanego pochodzenia eliksiry dwukrotnie musiała balansować na granicy wykrwawienia się. Eir znała się na swym fachu, nie zadawała zbędnych pytań i, co najważniejsze, przestrzegała terminów. Przez wielomiesięczną współpracę ani razu nie zawiodła i nie odmówiła współpracy...do dziś?
Jedyną oznaką zdziwienia była uniesiona lekko brew. Ciąża. Deirdre powstrzymała odruch przesunięcia wzrokiem niżej, odkrycia wystającego, brzemiennego brzucha. - Wyglądasz...dobrze - skomentowała prosto, rzeczowo, jakby zaskoczona faktycznie dobrym stanem Eir. Kobiety w ciąży wydawały się jej odstręczające, przeklęte, spuchnięte, a Goyle prezentowała się całkiem normalnie. - Powinnam pogratulować? - spytała z pewną dezorientacją; dla niej samej i w kręgu, w którym się obracała, stan błogosławiony wcale nie zasługiwał na to miano; przerażał, niweczył plany, oznaczał porażkę. Czy Eir pragnęła drugiego dziecka? Ciąża, trudy porodu, połóg; wszystko to wyrzucało ją na margines trucicielskiej działalności. - Nie sądzę, bym miała jakiekolwiek problemy wymagające silniejszego środka - twoje eliksiry są skuteczne. Zresztą: niedługo mogę przestać ich potrzebować - poinformowała ją po chwili milczenia, mimowolnie dzieląc się równie dobrą nowiną. Z pozoru mimowolnie; w słowach Deirdre nigdy nie było przypadku. Widocznie w werbalizacji wolności od Wenus i ogłoszeniu zaręczyn widziała upewnienie, zbudowanie fundamentu dla prawdy; jak wypowiedziane zaklęcie: zaklinanie przyszłości zdawało się gwarantować spełnienie wygłoszonej przepowiedni.
Tamten etap został zamknięty a tamta Deirdre pogrzebana, nie czuła więc strachu, gdy drzwi pracowni zamknęły się cicho za jej plecami. Przeszłość nie mogła już jej zagrozić i choć bywała nieprzyjemna - zaskakujące, jak żywe mogą okazać się obrazy pozornie dawno zapomniane, przecinające podbrzusze fantomowym sztyletem bólu - to w żaden sposób nie wpływała na teraźniejszość. Uprzejmą, łagodną, rzeczową; Tsagairt ceniła Goyle nie tylko za pokaźną wiedzę, ale też za dyskrecję. Lubiła silne kobiety, nawet te upadlająco spętane rodziną. Bez niej Eir mogłaby dojść znacznie dalej, osiągnąć więcej - żałowała tej utraconej szansy.
- Jak zawsze niezawodna - sparafrazowała z lekkim uznaniem, przyglądając się znajomym fiolkom, błyszczącym słabo w półmroku pomieszczenia. Eliksiry chroniące ją przed ciążą nie należały do tych najmilszych, ale przywykła już do odrzucającego smaku i skutków ubocznych: wszystko było lepsze od Rue. I lepsze od rozwijającego się pod sercem pasożyta, zawłaszczającego ciało i wysysającego siły witalne. Deirdre pewnie odebrała fiolki, przez chwilę ważąc je w dłoni; były chłodne i śliskie, kruche i warte swojej ceny. Nie ufała specyfikom, które gwarantowało jej Wenus: to przez podejrzanego pochodzenia eliksiry dwukrotnie musiała balansować na granicy wykrwawienia się. Eir znała się na swym fachu, nie zadawała zbędnych pytań i, co najważniejsze, przestrzegała terminów. Przez wielomiesięczną współpracę ani razu nie zawiodła i nie odmówiła współpracy...do dziś?
Jedyną oznaką zdziwienia była uniesiona lekko brew. Ciąża. Deirdre powstrzymała odruch przesunięcia wzrokiem niżej, odkrycia wystającego, brzemiennego brzucha. - Wyglądasz...dobrze - skomentowała prosto, rzeczowo, jakby zaskoczona faktycznie dobrym stanem Eir. Kobiety w ciąży wydawały się jej odstręczające, przeklęte, spuchnięte, a Goyle prezentowała się całkiem normalnie. - Powinnam pogratulować? - spytała z pewną dezorientacją; dla niej samej i w kręgu, w którym się obracała, stan błogosławiony wcale nie zasługiwał na to miano; przerażał, niweczył plany, oznaczał porażkę. Czy Eir pragnęła drugiego dziecka? Ciąża, trudy porodu, połóg; wszystko to wyrzucało ją na margines trucicielskiej działalności. - Nie sądzę, bym miała jakiekolwiek problemy wymagające silniejszego środka - twoje eliksiry są skuteczne. Zresztą: niedługo mogę przestać ich potrzebować - poinformowała ją po chwili milczenia, mimowolnie dzieląc się równie dobrą nowiną. Z pozoru mimowolnie; w słowach Deirdre nigdy nie było przypadku. Widocznie w werbalizacji wolności od Wenus i ogłoszeniu zaręczyn widziała upewnienie, zbudowanie fundamentu dla prawdy; jak wypowiedziane zaklęcie: zaklinanie przyszłości zdawało się gwarantować spełnienie wygłoszonej przepowiedni.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Ukształtowała ten dom tak, jak miała na to ochotę. Cadan dał jej ku temu wolną rękę, w końcu nie było go częściej, niż był, poza tym ufał jej – nie tylko jej ciału i myślom, które nie miały zbaczać z obranego kursu, ale również dłoniom i gustowi. Kiedy wracał, nie widział pudrowych zasłonek rodem z Miodowego Królestwa, nie pachniało słodkim kwiatem wiśni, a sama Eir nie witała go w różanych sukienkach gospodyni tego roku z nowego plebiscytu Czarownicy. Pospolity aromat estragonu i majeranku utwierdzał go w przekonaniu, że jego żona nie zboczyła na ścieżkę pospolitości, a witający go w progu syn, że dom nie stał się gniazdem niewierności i odstępstwa. Zapomniała już, że małżeństwo nadeszło niespodziewanie. Spełnianie się w roli żony, która nie miała styczności ze swoim mężem przez większość roku, wychodziło jej nader dobrze. I wcale nie krępowało jej ruchów.
Wciąż mogła oddawać się pasji tworzenia eliksirów. I rozdawania innym śmierci zamkniętej między szklanymi ściankami fiolek.
Jej przygoda z eliksirem Rue zaczęła się już w Durmstrangu. Być może nie spoglądała na niego z chorą fascynacją, ale sama mikstura zwyczajnie ją ciekawiła – najbardziej chyba fakt, że tak wiele razy musiała być zmieniana, by ostatecznie i tak nie zagrzać miejsca w żadnej księdze. Jeden ze skrawków, które być może był kolejną poprawką nanoszoną na pergamin, znalazł się w posiadaniu matki. Trzymała go jak skarb, głęboko skrywając w żelaznym kuferku, do którego sama Eir nigdy nie miała dojścia. Dostała recepturę na swoje osiemnaste urodziny. Potem musiała ją tylko dopracować.
Na pochwałę zareagowała nieznacznym uśmiechem. Była świadoma swoich umiejętności, stale tworzących się pod jej palcami niczym drobno tkane hafty, i teoretycznie nie potrzebowała aprobaty ze strony innych, ale zawsze dobrze się ją słyszało. Zwłaszcza, jeśli wychodziła ona z ust tej, o której los Eir tak bardzo drżała, gdy eliksir Rue rozpychał się w jej organizmie gwałtem i krwią.
- Nie ma czego – odparła bez wahania. Dopóki dziecko się w niej rozwijało, nic nie było pewne. Mogła poronić w każdej chwili, chociaż uważała na to, co robi, co je, co pije. Była ostrożna, ale nawet tak wyczulona nie była w stanie w pełni obronić się przed niespodziewaną katastrofą. Brzuch, choć już delikatnie zarysowany, nie wychylał się zbytnio spod ciemnych szat, jakie na siebie zakładała. – Rezygnujesz z Wenus?
Wskazała jej przejście do kuchni, gdzie mogły spokojnie usiąść i porozmawiać, nie martwiąc się o niechciane spojrzenia obcych im ludzi. Jasne oczy Hjalla wyjrzały na nich zza krawędzi drewnianej ściany, przyglądając się z ciekawością kilkukrotnie widzianej, egzotycznej twarzy.
- Hjall, pobaw się u siebie – poprosiła go, dłonią lekko nakierowując jego kroki na drzwi, po których biegały ożywione magią modele pająków. – Masz ochotę na herbatę? Dawno nikogo u siebie nie gościłam.
Wciąż mogła oddawać się pasji tworzenia eliksirów. I rozdawania innym śmierci zamkniętej między szklanymi ściankami fiolek.
Jej przygoda z eliksirem Rue zaczęła się już w Durmstrangu. Być może nie spoglądała na niego z chorą fascynacją, ale sama mikstura zwyczajnie ją ciekawiła – najbardziej chyba fakt, że tak wiele razy musiała być zmieniana, by ostatecznie i tak nie zagrzać miejsca w żadnej księdze. Jeden ze skrawków, które być może był kolejną poprawką nanoszoną na pergamin, znalazł się w posiadaniu matki. Trzymała go jak skarb, głęboko skrywając w żelaznym kuferku, do którego sama Eir nigdy nie miała dojścia. Dostała recepturę na swoje osiemnaste urodziny. Potem musiała ją tylko dopracować.
Na pochwałę zareagowała nieznacznym uśmiechem. Była świadoma swoich umiejętności, stale tworzących się pod jej palcami niczym drobno tkane hafty, i teoretycznie nie potrzebowała aprobaty ze strony innych, ale zawsze dobrze się ją słyszało. Zwłaszcza, jeśli wychodziła ona z ust tej, o której los Eir tak bardzo drżała, gdy eliksir Rue rozpychał się w jej organizmie gwałtem i krwią.
- Nie ma czego – odparła bez wahania. Dopóki dziecko się w niej rozwijało, nic nie było pewne. Mogła poronić w każdej chwili, chociaż uważała na to, co robi, co je, co pije. Była ostrożna, ale nawet tak wyczulona nie była w stanie w pełni obronić się przed niespodziewaną katastrofą. Brzuch, choć już delikatnie zarysowany, nie wychylał się zbytnio spod ciemnych szat, jakie na siebie zakładała. – Rezygnujesz z Wenus?
Wskazała jej przejście do kuchni, gdzie mogły spokojnie usiąść i porozmawiać, nie martwiąc się o niechciane spojrzenia obcych im ludzi. Jasne oczy Hjalla wyjrzały na nich zza krawędzi drewnianej ściany, przyglądając się z ciekawością kilkukrotnie widzianej, egzotycznej twarzy.
- Hjall, pobaw się u siebie – poprosiła go, dłonią lekko nakierowując jego kroki na drzwi, po których biegały ożywione magią modele pająków. – Masz ochotę na herbatę? Dawno nikogo u siebie nie gościłam.
Powiedz ty mi, kości biała,
Kto cię więził w mrokach ciała,
Kto swój los na tobie wspierał,
Kiedy żył i jak umierał?
Kto cię więził w mrokach ciała,
Kto swój los na tobie wspierał,
Kiedy żył i jak umierał?
Chłód fiolek uspokajał a szkło, choć kruche, dawało Deirdre łagodną pewność, że ciągle posiada kontrolę nad własnym ciałem. Początkowo, gdy stawiała pierwsze kroki na miękkich dywanach Wenus, z trudem hamując obrzydzenie, wiedziała, że hoduje w umyśle pewność siebie budowaną na żałosnych podstawach. Naginała rzeczywistość do własnych celów, przekonywała o własnej wartości, wmawiała arogancką władzę nad goszczącymi tam mężczyznami, aż w końcu nie tylko ona sama uwierzyła w te kłamstwa, ale także odurzyła nimi każdego, kto przebywał w jej towarzystwie. Nawet najbardziej wstydliwe mantry, mające pozwolić przetrwać, powtarzane setki razy stają się prawdą - prawdą zachwycająco czystą, faktycznie oddziałującą na świat dookoła. Deirdre była tego świadoma, dlatego pielęgnowała trujący ogród fałszywego bluszczu, pozwalając mu zastąpić swój krwiobieg, swój instynkt, swój strach. Także po to, by móc bez wątpliwości spijać kolejne eliksiry, oblizując usta z gorzkiego, pachnącego rozmarynem płynu, przekonana o tym, że właśnie wyrządza sobie najlepszą przysługę.
Wspomaganą przez Eir; słodką Eir, z pozoru zupełnie niepasującą do swego zawodu. Krucha, jasnowłosa, o prawie przeźroczystej skórze poprzetykanej niebieskimi żyłkami marmuru; wierna żona, wyczekująca cierpliwie nieobecnego męża, troskliwa matka, traktująca syna jak równego kompana w życiowej podróży. Trujące opary kociołka tylko uwydatniały delikatność sylwetki, kryjącej w sobie wiele siły. Pamiętała, że początkowo zaufała alchemiczce jedynie dzięki wierze w Cassandrę - teraz nie miała już jednak żadnych wątpliwości co do profesjonalizmu kobiety, zaskakująco dobrze łączącej domowe uciemiężenie z tworzeniem śmiercionośnych eliksirów.
- Czyli to niefortunny przypadek? - spytała od razu, bez oceniania, ale ze spokojem, odbierając słowa Goyle w najprostszy - i dla niej najbardziej oczywisty - sposób. Nie chciała tego dziecka, nie - wolała nie zapeszać jego losu. Przez chwilę zastanawiała się nad tym, dlaczego sama nie korzystała z alchemicznych zdolności w tym zakresie, lecz nie zamierzała ferować wyroków. Gardziła przesadnym zainteresowaniem i wścibskością, które w żadnym razie nie charakteryzowały którejkolwiek z nich. Pytania o Wenus także nie odebrała w ten sposób. - Taki mam plan - odpowiedziała z pewnym ociąganiem, ostrożnie chowając fiolki do kieszeni płaszcza, wyjmując za to z niej szary mieszek sykli. Położyła go na jednej z wystających, nieco zakurzonych szafek, mając nadzieję, że to ostatnia tak hojna zapłata za bezpieczeństwo, które powinna gwarantować jej przeklęta Borgia. - Prawdopodobnie wyjdę za mąż- dodała obojętnym tonem; Eir była jedną z pierwszych osób, z którą dzieliła się tą wspaniałą informacją. Spokój i wyważenie kobiety sprawiały, że czuła się na tyle swobodnie, by wypowiadać na głos swoje wątpliwości i nadzieje, zmieszane w jeden, nieprzyjemny zgrzyt. - Czy to dobry temat do niezobowiązującej pogawędki podczas herbacianego podwieczorku? - spytała nagle, słodko i ironicznie, przenosząc wzrok ponownie na Goyle. Rzadko kiedy otrzymywała takie zaproszenia, dlatego doceniała ten drobny gest - widocznie Eir także potrzebowała towarzystwa. Uśmiechnęła się do niej lekko, kiwając głową, po czy ruszyła za nią w stronę kuchni, oglądając się mimowolnie za złotą czupryną, znikającą za przeciwległymi drzwiami. Dzieci. Nie rozumiała tej miłości, nie rozumiała tej zdradzieckiej chęci, parcia ku autodestrukcji, zarówno psychicznej jak i fizycznej. Jedynie przy Lysandrze odczuwała coś na wzór instynktu macierzyńskiego, ale dziewczynka była w jej oczach prawie równolatką, dorosłą, mądrą kobietą, jedynie zaklętą w postaci drobnego dziecka. - Cadan cieszy się z twojego błogosławionego stanu? - zagadnęła, gdy znalazły się już w czystej, przestronnej kuchni; zamknęła za sobą drzwi i zsunęła z ramion płaszcz, wieszając go na jednym z krzeseł. Materiał zaczepił o srebrny pierścień, poprawiła go odruchowo, przyglądając się Eir uważnie. Wiedziała, że nie odbierze jej pytania jako obraźliwego - Deirdre po prostu zbierała informacje. Szczerze, bez doskonale odgrywanej delikatności i odpowiednich manipulacyjnych gierek. Nie chciała bawić się w nie tutaj, nie z Goyle, w pewien sposób bliską jej skutemu lodem sercu.
Wspomaganą przez Eir; słodką Eir, z pozoru zupełnie niepasującą do swego zawodu. Krucha, jasnowłosa, o prawie przeźroczystej skórze poprzetykanej niebieskimi żyłkami marmuru; wierna żona, wyczekująca cierpliwie nieobecnego męża, troskliwa matka, traktująca syna jak równego kompana w życiowej podróży. Trujące opary kociołka tylko uwydatniały delikatność sylwetki, kryjącej w sobie wiele siły. Pamiętała, że początkowo zaufała alchemiczce jedynie dzięki wierze w Cassandrę - teraz nie miała już jednak żadnych wątpliwości co do profesjonalizmu kobiety, zaskakująco dobrze łączącej domowe uciemiężenie z tworzeniem śmiercionośnych eliksirów.
- Czyli to niefortunny przypadek? - spytała od razu, bez oceniania, ale ze spokojem, odbierając słowa Goyle w najprostszy - i dla niej najbardziej oczywisty - sposób. Nie chciała tego dziecka, nie - wolała nie zapeszać jego losu. Przez chwilę zastanawiała się nad tym, dlaczego sama nie korzystała z alchemicznych zdolności w tym zakresie, lecz nie zamierzała ferować wyroków. Gardziła przesadnym zainteresowaniem i wścibskością, które w żadnym razie nie charakteryzowały którejkolwiek z nich. Pytania o Wenus także nie odebrała w ten sposób. - Taki mam plan - odpowiedziała z pewnym ociąganiem, ostrożnie chowając fiolki do kieszeni płaszcza, wyjmując za to z niej szary mieszek sykli. Położyła go na jednej z wystających, nieco zakurzonych szafek, mając nadzieję, że to ostatnia tak hojna zapłata za bezpieczeństwo, które powinna gwarantować jej przeklęta Borgia. - Prawdopodobnie wyjdę za mąż- dodała obojętnym tonem; Eir była jedną z pierwszych osób, z którą dzieliła się tą wspaniałą informacją. Spokój i wyważenie kobiety sprawiały, że czuła się na tyle swobodnie, by wypowiadać na głos swoje wątpliwości i nadzieje, zmieszane w jeden, nieprzyjemny zgrzyt. - Czy to dobry temat do niezobowiązującej pogawędki podczas herbacianego podwieczorku? - spytała nagle, słodko i ironicznie, przenosząc wzrok ponownie na Goyle. Rzadko kiedy otrzymywała takie zaproszenia, dlatego doceniała ten drobny gest - widocznie Eir także potrzebowała towarzystwa. Uśmiechnęła się do niej lekko, kiwając głową, po czy ruszyła za nią w stronę kuchni, oglądając się mimowolnie za złotą czupryną, znikającą za przeciwległymi drzwiami. Dzieci. Nie rozumiała tej miłości, nie rozumiała tej zdradzieckiej chęci, parcia ku autodestrukcji, zarówno psychicznej jak i fizycznej. Jedynie przy Lysandrze odczuwała coś na wzór instynktu macierzyńskiego, ale dziewczynka była w jej oczach prawie równolatką, dorosłą, mądrą kobietą, jedynie zaklętą w postaci drobnego dziecka. - Cadan cieszy się z twojego błogosławionego stanu? - zagadnęła, gdy znalazły się już w czystej, przestronnej kuchni; zamknęła za sobą drzwi i zsunęła z ramion płaszcz, wieszając go na jednym z krzeseł. Materiał zaczepił o srebrny pierścień, poprawiła go odruchowo, przyglądając się Eir uważnie. Wiedziała, że nie odbierze jej pytania jako obraźliwego - Deirdre po prostu zbierała informacje. Szczerze, bez doskonale odgrywanej delikatności i odpowiednich manipulacyjnych gierek. Nie chciała bawić się w nie tutaj, nie z Goyle, w pewien sposób bliską jej skutemu lodem sercu.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Lubiła kontrolę, jaką zyskiwała, gdy sprzedawała swoje małe, niby niewinne dzieła. Chciała odcinać się od konsekwencji ich działania i chyba właśnie to dawało jej niesamowitą satysfakcję. Czarodzieje, którzy zamawiali u niej mikstury, mogli mieć różne motywacje, przeróżne powody mogły kierować ich ruchami – przychodziły do niej zdradzone żony i mężowie, którzy chcieli pozbyć się swoich żon, przychodzili ci, którzy szukali sprytnych sposobów pozbycia się swoich wrogów i ci, którzy chcieli zwabić do siebie kogoś sztucznie wytworzonymi uczuciami. Nie mogła powiedzieć, że nie obchodziło ją to zupełnie, bo jej głowę zaprzątały czasami myśli o tym, że być może tym razem sprzedała dekokt nieodpowiedniej personie, która użyje go przeciwko całkiem niewinnej ofierze. Były to tylko (na szczęście) chwilowe braki równowagi, które starała się wypleniać ze swojego życia, ze swoich myśli. Była tylko narzędziem, pośrednią drogą do władzy, którą każdy chciał podjąć. Wierzyła, że w tym właśnie tkwiła esencja profesjonalizmu.
Dawaj ludziom to, czego chcą – jeśli umrą, to ich problem, nie twój. O ile wszystko zrobisz tak, jak powinnaś.
Dlatego wszystko sprawdzała trzy razy. Każdą ingrediencję oglądała przy świetle świec, zmielone szczątki rozdzielała własnymi palcami, żeby sprawdzić, czy nie ma w nich zanieczyszczeń. Eliksir musiał być idealny. A jeśli nie idealny, bliski ideałowi.
- Jest w tym doza przypadku, to prawda. Jak w każdej ciąży – powiedziała bez skrępowania, bo chociaż po tych słowach po karku Dei mógł przejść zimny dreszcz, Eir wierzyła, że zrozumie ich pierwotny sens. – Ale od jakiegoś czasu Cadan mówił mi, że cieszyłby się z drugiego dziecka. Chciałby drugiego syna, ja jednak wolałabym córkę.
Skinęła delikatnie głową, gdy ciężar mieszka oparł swój złoty ciężar na sekretarzyku. Ceniła sobie wzajemne zrozumienie na tle transakcji, jakie były dokonywane nie tylko na tle jej domu, ale również i Nokturnu, gdzie, bądźmy szczerzy, więcej było cwanych oprychów niż tolerancyjnych kupców, którzy chcieli ubić dobry interes. Bo z nią ubijało się tylko dobre interesy.
W innym przypadku zapraszała do siebie na herbatę i poiła owego jegomościa Trutką, uśmiechając się przy tym chłodno i bardzo uprzejmie.
Dei jednak miała tu swój bezpieczny azyl.
- Najszybszy i jednocześnie najbardziej bolesny sposób wyjścia stamtąd z wysoko uniesioną brodą – stwierdziła, kalkulując szybko sytuację Deirdre. Nie mogła powiedzieć, że spodziewała się z jej strony takiego kroku, ba, gdyby zapytano ją, czy kiedykolwiek podejrzewała ją o to, bez wahania odparłaby, że nie. – Kim jest ten czarodziej, do którego właśnie uśmiechnęła się Fortuna? – gdy weszły do kuchni, Eir wydobyła zza paska szaty swoją leszczynową różdżkę i machnęła kilkakrotnie w kierunku szafek i drewnianego blatu. Granatowe filiżanki z motywem zachodzącego i wschodzącego słońca obsłużyły się same. Na dzbanku w tym samym kolorze właśnie rysowała się pełnia, otoczona milionami drobnych gwiazd, które wyglądały jak okruchy potłuczonego szkła. – Muszę wiedzieć o nim jak najwięcej, jeśli przyjdzie mi przyrządzić eliksir, który zapewni mu kilka nieprzespanych nocy, o ile takowy będziesz chciała mu podać.
Objęła lekko uszko granatowego kruszcu, ledwo doglądając pływający w nim, pęczniejący susz. Mocny aromat czarnej herbaty otoczył kuchnię miękkim atłasem.
- Wydaje mi się, że tak – palcem lekko przetarła miejsce, gdzie zachodziło właśnie słońce, zalewając porcelanę łuną czerwieni i żółci. – Chociaż on nigdy tego nie pokazuje. Boi się, że poronię przez wzgląd na alchemię. Sama rozumiesz. Bardziej będzie się cieszył, kiedy dziecko się już urodzi.
Wciąż delikatnie drżała, gdy mówiła o tym w ten sposób. Może to przez Cadana, który swoim beznamiętnym, enigmatycznym spojrzeniem potrafił zasiać niepewność w jej sercu.
Dawaj ludziom to, czego chcą – jeśli umrą, to ich problem, nie twój. O ile wszystko zrobisz tak, jak powinnaś.
Dlatego wszystko sprawdzała trzy razy. Każdą ingrediencję oglądała przy świetle świec, zmielone szczątki rozdzielała własnymi palcami, żeby sprawdzić, czy nie ma w nich zanieczyszczeń. Eliksir musiał być idealny. A jeśli nie idealny, bliski ideałowi.
- Jest w tym doza przypadku, to prawda. Jak w każdej ciąży – powiedziała bez skrępowania, bo chociaż po tych słowach po karku Dei mógł przejść zimny dreszcz, Eir wierzyła, że zrozumie ich pierwotny sens. – Ale od jakiegoś czasu Cadan mówił mi, że cieszyłby się z drugiego dziecka. Chciałby drugiego syna, ja jednak wolałabym córkę.
Skinęła delikatnie głową, gdy ciężar mieszka oparł swój złoty ciężar na sekretarzyku. Ceniła sobie wzajemne zrozumienie na tle transakcji, jakie były dokonywane nie tylko na tle jej domu, ale również i Nokturnu, gdzie, bądźmy szczerzy, więcej było cwanych oprychów niż tolerancyjnych kupców, którzy chcieli ubić dobry interes. Bo z nią ubijało się tylko dobre interesy.
W innym przypadku zapraszała do siebie na herbatę i poiła owego jegomościa Trutką, uśmiechając się przy tym chłodno i bardzo uprzejmie.
Dei jednak miała tu swój bezpieczny azyl.
- Najszybszy i jednocześnie najbardziej bolesny sposób wyjścia stamtąd z wysoko uniesioną brodą – stwierdziła, kalkulując szybko sytuację Deirdre. Nie mogła powiedzieć, że spodziewała się z jej strony takiego kroku, ba, gdyby zapytano ją, czy kiedykolwiek podejrzewała ją o to, bez wahania odparłaby, że nie. – Kim jest ten czarodziej, do którego właśnie uśmiechnęła się Fortuna? – gdy weszły do kuchni, Eir wydobyła zza paska szaty swoją leszczynową różdżkę i machnęła kilkakrotnie w kierunku szafek i drewnianego blatu. Granatowe filiżanki z motywem zachodzącego i wschodzącego słońca obsłużyły się same. Na dzbanku w tym samym kolorze właśnie rysowała się pełnia, otoczona milionami drobnych gwiazd, które wyglądały jak okruchy potłuczonego szkła. – Muszę wiedzieć o nim jak najwięcej, jeśli przyjdzie mi przyrządzić eliksir, który zapewni mu kilka nieprzespanych nocy, o ile takowy będziesz chciała mu podać.
Objęła lekko uszko granatowego kruszcu, ledwo doglądając pływający w nim, pęczniejący susz. Mocny aromat czarnej herbaty otoczył kuchnię miękkim atłasem.
- Wydaje mi się, że tak – palcem lekko przetarła miejsce, gdzie zachodziło właśnie słońce, zalewając porcelanę łuną czerwieni i żółci. – Chociaż on nigdy tego nie pokazuje. Boi się, że poronię przez wzgląd na alchemię. Sama rozumiesz. Bardziej będzie się cieszył, kiedy dziecko się już urodzi.
Wciąż delikatnie drżała, gdy mówiła o tym w ten sposób. Może to przez Cadana, który swoim beznamiętnym, enigmatycznym spojrzeniem potrafił zasiać niepewność w jej sercu.
Powiedz ty mi, kości biała,
Kto cię więził w mrokach ciała,
Kto swój los na tobie wspierał,
Kiedy żył i jak umierał?
Kto cię więził w mrokach ciała,
Kto swój los na tobie wspierał,
Kiedy żył i jak umierał?
Cadan mówił mi, Cadan chciał - Deirdre słuchała w milczeniu odpowiedzi Eir, i chociaż blade usta nie wygięły się w grymasie niezadowolenia, to zdecydowanie nie pochlebiała podobnej zależności od męża. Miała okazję poznać głowę rodziny, lecz nawet najprzyjemniejsza w odbiorze twarz o przystojnych, wyrazistych rysach, zapewne wzbudzająca szybsze bicie serca u każdej młódki napotkanej w portowej tawernie, nie była w stanie złagodzić naturalnej niechęci, jaką czuła do Goyle'a. Nigdy nie uczynił jej nic złego, ba, traktował ją z uprzejmym szacunkiem - takim, jakiego sama używała, traktując go jako bazową część swej zdystansowanej prezencji - w podobny sposób odnosząc się do swej żony, ale i tak widziała Eir w bardziej niepodległej konotacji. Nie potrafiła pojąć małżeńskiego przywiązania i miłości tak silnej, by stworzyć nowe życie, rozciągające ciało, ubezwłasnowalniające, tworzące stałą zależność; wiedziała, że Cassandra zrobiłaby dla Lysy wszystko i przekładała tą pewność na złotowłosą parę. Przerażało ją to poświęcenie, nie rozumiała go, a więc od razu szufladkowała rodzinę jako byt miałki, słaby i w pewien sposób nawet odstręczający. Przeczuwała, że Eir doskonale wie o ciemnych myślach, krążących w głowie Deirdre - w innym wypadku nie parałaby się tym, czemu poświęciła ostatnie lata, i pojawiałaby się na Grimmauld Place po zgoła inne eliksiry - i tym bardziej szanowała jej reakcję. Różniły się, lecz i tak odnajdywały płaszczyznę milczącego porozumienia, odnosząc się do siebie z tajemniczym rodzajem troski, znanej jedynie kobietom mającym na rękach czyjąś krew. W mniej lub bardziej bezpośredni sposób.
- A ty - cieszysz się z drugiego dziecka? - spytała, gdy znalazły się już w kuchni. Przez chwilę stała jeszcze za wysokim oparciem krzesła, wpatrując się w jasne pukle Eir, spadające lśniącą falą na plecy. - To wiele problemów i trudności. Także z robieniem tego, co lubisz i co robisz najlepiej - dodała powoli, ponownie zatrzymując część przemyśleń dla siebie. Cadan rzadko bywał w domu, czy więc upragniona córka - bo jeśli już, chciałaby zobaczyć w ramionach Eir silną, mądrą dziewczynkę - mogła posiadać innego ojca? To prawdopodobieństwo nie wzbudzało w niej żadnych uczuć, może podszyte odrobiną satysfakcji. Kto jak kto, ale Goyle zasługiwała na męskie wsparcie, wzbogacone o odrobinę rozrywki, łagodzącej ciągłą rozłąkę z ukochanym.
Ferowała wyroki bazując na własnym doświadczeniu?
- Dlaczego najbardziej bolesny? - zmarszczyła lekko brwi, słysząc podsumowanie o odejściu z Wenus. Nie czuła się urażona, raczej zaciekawiona postrzeganiem przez Eir rzeczywistości. - Wytwórca amuletów. W wieku mojego ojca. Romantycznie praworządny. To idealny kandydat - podzieliła się drobnym szczegółem, pewna, że Goyle wiele wyczyta z jej krótkiego, zadowolonego uśmiechu. Asterion mieścił się w perfekcyjnym złotym środku skali; wystarczająco szanowany, bogaty, niewplątany w długi ani intensywne relacje, nieco oddalony od brytyjskiego wizerunku, skłócony z niektórymi sąsiadami: nikt po nim nie zapłacze ani nie przejmie się powrotem greckiego uchodźcy tam, skąd przybył. - Nie poznałam go w Wenus - uściśliła; skąpiła szczegółów nie z powodu braku zaufania do Eir: po prostu nie chciała jej zanudzać. Opowiadanie o sobie przychodziło jej z trudem a ostatnio ciekawość wzbudzały opowieści, którymi nie mogła podzielić się ze złotowłosą, jeszcze nieuświadomiona we wspólnym oddaniu najpotężniejszemu czarnoksiężnikowi ich czasów.
- To miłe, że martwisz się o bezsenność mego przyszłego męża - skomentowała ironicznie, nieco rozbawiona, mrużąc oczy: przyjaźnie, spokojniej; naprawdę lubiła jej towarzystwo, nawet jeśli spotykały się przy cnotliwej herbacie a nie doskonałym skrzacim winie. - Ale nie chwalmy dnia przed zachodem słońca - przyznała jej swobodnie rację, ujmując filiżankę w dłonie: wzory tematycznie wpisywały się w toczoną rozmowę. Deirdre lubiła zwracać uwagę na drobne szczegóły; upiła łyk wrzątku, nie krzywiąc się nawet odrobinę, zastanawiając się, ile razy w granatowych naczyniach podano coś bardziej śmiercionośnego. - To przykre, że musisz wybierać między eliksirami a troską o płód - skomentowała z autentycznym smutkiem, podnosząc wzrok znad parującej filiżanki na Eir. - ale mam nadzieję, że ciąża skończy się dla ciebie szczęśliwie - Stały po przeciwnych stronach macierzyńskiej barykady, jednak nie oznaczało to, że Deirdre uważała się za wszechmocną, posiadającą monopol na słuszność obranej drogi. Żałowała niedyspozycji Eir, ponownie wciągniętej w opiekę nad niemowlęciem, ale liczyła na rozwijające się umiejętności Yvette. Przezorna zawsze zabezpieczona.
- A ty - cieszysz się z drugiego dziecka? - spytała, gdy znalazły się już w kuchni. Przez chwilę stała jeszcze za wysokim oparciem krzesła, wpatrując się w jasne pukle Eir, spadające lśniącą falą na plecy. - To wiele problemów i trudności. Także z robieniem tego, co lubisz i co robisz najlepiej - dodała powoli, ponownie zatrzymując część przemyśleń dla siebie. Cadan rzadko bywał w domu, czy więc upragniona córka - bo jeśli już, chciałaby zobaczyć w ramionach Eir silną, mądrą dziewczynkę - mogła posiadać innego ojca? To prawdopodobieństwo nie wzbudzało w niej żadnych uczuć, może podszyte odrobiną satysfakcji. Kto jak kto, ale Goyle zasługiwała na męskie wsparcie, wzbogacone o odrobinę rozrywki, łagodzącej ciągłą rozłąkę z ukochanym.
Ferowała wyroki bazując na własnym doświadczeniu?
- Dlaczego najbardziej bolesny? - zmarszczyła lekko brwi, słysząc podsumowanie o odejściu z Wenus. Nie czuła się urażona, raczej zaciekawiona postrzeganiem przez Eir rzeczywistości. - Wytwórca amuletów. W wieku mojego ojca. Romantycznie praworządny. To idealny kandydat - podzieliła się drobnym szczegółem, pewna, że Goyle wiele wyczyta z jej krótkiego, zadowolonego uśmiechu. Asterion mieścił się w perfekcyjnym złotym środku skali; wystarczająco szanowany, bogaty, niewplątany w długi ani intensywne relacje, nieco oddalony od brytyjskiego wizerunku, skłócony z niektórymi sąsiadami: nikt po nim nie zapłacze ani nie przejmie się powrotem greckiego uchodźcy tam, skąd przybył. - Nie poznałam go w Wenus - uściśliła; skąpiła szczegółów nie z powodu braku zaufania do Eir: po prostu nie chciała jej zanudzać. Opowiadanie o sobie przychodziło jej z trudem a ostatnio ciekawość wzbudzały opowieści, którymi nie mogła podzielić się ze złotowłosą, jeszcze nieuświadomiona we wspólnym oddaniu najpotężniejszemu czarnoksiężnikowi ich czasów.
- To miłe, że martwisz się o bezsenność mego przyszłego męża - skomentowała ironicznie, nieco rozbawiona, mrużąc oczy: przyjaźnie, spokojniej; naprawdę lubiła jej towarzystwo, nawet jeśli spotykały się przy cnotliwej herbacie a nie doskonałym skrzacim winie. - Ale nie chwalmy dnia przed zachodem słońca - przyznała jej swobodnie rację, ujmując filiżankę w dłonie: wzory tematycznie wpisywały się w toczoną rozmowę. Deirdre lubiła zwracać uwagę na drobne szczegóły; upiła łyk wrzątku, nie krzywiąc się nawet odrobinę, zastanawiając się, ile razy w granatowych naczyniach podano coś bardziej śmiercionośnego. - To przykre, że musisz wybierać między eliksirami a troską o płód - skomentowała z autentycznym smutkiem, podnosząc wzrok znad parującej filiżanki na Eir. - ale mam nadzieję, że ciąża skończy się dla ciebie szczęśliwie - Stały po przeciwnych stronach macierzyńskiej barykady, jednak nie oznaczało to, że Deirdre uważała się za wszechmocną, posiadającą monopol na słuszność obranej drogi. Żałowała niedyspozycji Eir, ponownie wciągniętej w opiekę nad niemowlęciem, ale liczyła na rozwijające się umiejętności Yvette. Przezorna zawsze zabezpieczona.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Ostatnio zmieniony przez Deirdre Tsagairt dnia 30.10.17 17:21, w całości zmieniany 1 raz
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Nie czuła się spętana przez okowy małżeństwa. Kolaboracja, w jaką oboje weszli, wykluczała ubezwłasnowolnienie. Gdyby Cadan miał Eir za złe, że zajmuje się alchemią, poniekąd łącząc to z niepochlebną dla kobiet nauką, nigdy nie zyskałby tak silnej opinii wśród nokturnowej braci i nigdy nie stałby się czarodziejem, którego talentów i wpływów należało się obawiać. Sama nie miała zamiaru wypowiadać się źle o nim, nawet jeśli spotkałoby się to z głosem krytyki ze strony tych bardziej wolnych kobiet. Ceniła obecność (lub jej brak, gdy wypływał na poszukiwania bogactw magicznego świata) swojego męża, choć zauważyła, że od czasu niefortunnego wypadku, zaczął patrzeć na nią nieco inaczej. Bardziej… surowo? Wzrokiem oceniającym? Szukała u niego dawnej uwagi, ale bezskutecznie. Jej porcelanowa skóra została spaczona przez blizny powstałe po oparzeniu. Gdyby zeszły po którejś z wizyt u Cassandry i nie zostawiłyby po sobie śladu, być może nie patrzyłby na nią… w taki sposób. Jednak maści i zaklęcia należało cyklicznie nanosić, by skóra naciągała się i pozostawała elastyczna, a nie przetkana szpecącymi bliznami.
- Nie wiem, Deirdre – odpowiedziała szczerze. – To dziecko wciąż we mnie rośnie, a mnie jeszcze nie nauczono, by cieszyć się z rzeczy, które teoretycznie nie istnieją. Będę cieszyła się, jak dziecko urodzi się zdrowe. Ale to prawda, że ogranicza mnie od samego poczęcia. To nie znaczy jednak, że całkiem pozbawi mnie możliwości doglądania kotłujących się między miedzianymi ściankami eliksirów.
Poszukiwała zmysłami i wyobrażeniami córki – wspólnego języku, tej samej, dumnej postury i lisiego sprytu, tych samych dłoni, które przejmą po matce talenty razem z kociołkiem i zajmować się będą warzeniem najznamienitszych mikstur, tego samego stonowania, które pozwoli jej odnaleźć wartość w tak podle traktowanych obyczajach. Cadan miał Hjalla, którego uczył, jak być dobrym, pełnym odpowiedzialności mężczyzną. Ona chciała mieć córkę, której mogła przekazać całą swoją wiedzę.
- Patrząc na to obiektywnie, bo sama nie podzielam tej opinii, zawarcie związku małżeńskiego wtłacza w życiu stan niewolnictwa. Będzie trzymał cię przy sobie, w domu – przyglądała się jej wzrokiem nienachalnym, choć zdradzającym zainteresowanie rozmową. Miały swoje własne zdania na różne tematy i nie widziała w tym nic złego. Różnorodność była potrzebna każdemu. Prócz światu, który zapadł się w tej różnorodności tak, że teraz trzeba było go od niej ratować. – Ale jeśli masz o nim dobre zdanie, to pozostaje mi życzyć wam tylko dobrego pożycia. Jeśli jednak będziesz potrzebowała usługi, wiesz, gdzie mnie szukać.
Na jej ustach mignął delikatny, przetkany lodem uśmiech, nim Eir utkwiła wzrok w łagodnym oranżu, który blaknął, gdy tylko brązowy napój zakołysał się na ściankach filiżanki. Po mieszkaniu krążyła cisza, niesamowicie spokojna, elastyczna cisza, która nie zwiastowała żadnej burzy. Eir lubiła kojarzyć ją z melodią domu, stałą i spokojną.
Skinęła lekko głową, dziękując w ten sposób Dei za otrzymane z jej ust słowa.
- Wydaje mi się, że najgorsze już za mną. Zresztą to tylko przekraczanie kolejnych granic – powiedziała lekko, upijając łyk z filiżanki zachodzącego słońca. Kątem oka uchwyciła moment, gdy skrawek rękawa szaty opada na jej nadgarstek, odkrywając naznaczoną bliznami skórę. Palce zadrżały delikatnie. Eir opuściła filiżankę i z powrotem nakryła dłoń szatą. – Ile czasu ci jeszcze zostało w Wenus?
Pytanie samo przyszło na jej język. Chciała szybko odwrócić uwagę od własnej pomyłki? Pewnie tak.
- Nie wiem, Deirdre – odpowiedziała szczerze. – To dziecko wciąż we mnie rośnie, a mnie jeszcze nie nauczono, by cieszyć się z rzeczy, które teoretycznie nie istnieją. Będę cieszyła się, jak dziecko urodzi się zdrowe. Ale to prawda, że ogranicza mnie od samego poczęcia. To nie znaczy jednak, że całkiem pozbawi mnie możliwości doglądania kotłujących się między miedzianymi ściankami eliksirów.
Poszukiwała zmysłami i wyobrażeniami córki – wspólnego języku, tej samej, dumnej postury i lisiego sprytu, tych samych dłoni, które przejmą po matce talenty razem z kociołkiem i zajmować się będą warzeniem najznamienitszych mikstur, tego samego stonowania, które pozwoli jej odnaleźć wartość w tak podle traktowanych obyczajach. Cadan miał Hjalla, którego uczył, jak być dobrym, pełnym odpowiedzialności mężczyzną. Ona chciała mieć córkę, której mogła przekazać całą swoją wiedzę.
- Patrząc na to obiektywnie, bo sama nie podzielam tej opinii, zawarcie związku małżeńskiego wtłacza w życiu stan niewolnictwa. Będzie trzymał cię przy sobie, w domu – przyglądała się jej wzrokiem nienachalnym, choć zdradzającym zainteresowanie rozmową. Miały swoje własne zdania na różne tematy i nie widziała w tym nic złego. Różnorodność była potrzebna każdemu. Prócz światu, który zapadł się w tej różnorodności tak, że teraz trzeba było go od niej ratować. – Ale jeśli masz o nim dobre zdanie, to pozostaje mi życzyć wam tylko dobrego pożycia. Jeśli jednak będziesz potrzebowała usługi, wiesz, gdzie mnie szukać.
Na jej ustach mignął delikatny, przetkany lodem uśmiech, nim Eir utkwiła wzrok w łagodnym oranżu, który blaknął, gdy tylko brązowy napój zakołysał się na ściankach filiżanki. Po mieszkaniu krążyła cisza, niesamowicie spokojna, elastyczna cisza, która nie zwiastowała żadnej burzy. Eir lubiła kojarzyć ją z melodią domu, stałą i spokojną.
Skinęła lekko głową, dziękując w ten sposób Dei za otrzymane z jej ust słowa.
- Wydaje mi się, że najgorsze już za mną. Zresztą to tylko przekraczanie kolejnych granic – powiedziała lekko, upijając łyk z filiżanki zachodzącego słońca. Kątem oka uchwyciła moment, gdy skrawek rękawa szaty opada na jej nadgarstek, odkrywając naznaczoną bliznami skórę. Palce zadrżały delikatnie. Eir opuściła filiżankę i z powrotem nakryła dłoń szatą. – Ile czasu ci jeszcze zostało w Wenus?
Pytanie samo przyszło na jej język. Chciała szybko odwrócić uwagę od własnej pomyłki? Pewnie tak.
Powiedz ty mi, kości biała,
Kto cię więził w mrokach ciała,
Kto swój los na tobie wspierał,
Kiedy żył i jak umierał?
Kto cię więził w mrokach ciała,
Kto swój los na tobie wspierał,
Kiedy żył i jak umierał?
Szanowanie odmiennych poglądów ostatnio przychodziło Deirdre z wielkim trudem - o ile w czasach szkolnych była zbyt zahukana, by głośno mówić o swoim niezadowoleniu, to z każdym kolejnym rokiem odwaga pozwalała na jasne zaznaczanie granic pomiędzy przyjaciółmi a tymi, którzy zbłądzili, tracąc zdrowy rozsądek na rzecz przeróżnych słabości. Często kryła się ze swoją pogardą, ucząc się wyrafinowanej sztuki kłamstwa i nakładania retorycznych masek na najbardziej obraźliwe słowa, ale w towarzystwie osób, na których jej zależało, rzadko powstrzymywała niechęć. Eir stała jednak gdzieś pomiędzy, na grząskim gruncie małżeńskich bagien - radziła sobie jednak tam tak dobrze, że Deirdre wykazałaby się skrajną głupotą, próbując namówić ją do zmiany życiowej ścieżki. Dokonała wyboru, być może przez porywy serca, być może wynikającego z logicznego wywodu, podobnego temu, toczącemu się od kilku miesięcy w głowie Tsagairt. Małżeństwo zapewniało bezpieczną niszę, idealną do ukrycia się i rozwijania swych pasji - o ile wybrało się odpowiedniego małżonka. Cadan znikał na całe miesiące, stanowiąc doskonałego partnera, przynajmniej pozornie. Brak pomocy przy dbaniu o dom i wychowywaniu syna obarczał Eir dodatkową odpowiedzialnością, dlatego też Deirdre czuła w stosunku do Goyle'a mieszaninę złości i ulgi, że znajdując się za morzem nie może bruździć w alchemicznej karierze małżonki.
Skinęła głową, w milczeniu przyjmując wytłumaczenie, po czym ponownie uniosła do ust filiżankę, okręcając ją dwukrotnie w prawo, jakby parzyła albo była niewygodna. Odruch dawno zapomniany, kojarzący się jej z drobiazgowością Apollinare'a - myśl o nim przemknęła przez jej umysł szybciej niż zdołała to zanotować, reagując odpowiednio silną złością na samą siebie. Uśmiechnęła się lekko, płynnie przechodząc do obrazu Asteriona, zatrzymującego ją w domu. Urocze.
- Nie będzie - sprostowała spokojnie, z nieco niepokojącą pewnością w ciepłym głosie. - A jeśli ktokolwiek stanie się w tym małżeństwie niewolnikiem, to z pewnością nie ja - wzruszyła lekko ramionami, spojrzeniem jasno dając Eir do zrozumienia, że nie założy obrączki z miłości i oddania. Czysty, jednostronny zysk, którego wyczekiwała z nerwową niecierpliwością. Ewentualne wsparcie Goyle nieco ją uspokajało, jednocześnie dając nadzieję na owocne pojenie Valhakisa nie tylko kłamstwami, ale i próbkami doskonałych eliksirów. W milczeniu dopiła herbatę - nie potrzebowały czczej gadaniny ani stałego szeptu. Czuła się tutaj swobodnie, czysto, nieco lepiej nawet niż w lecznicy Cassandry: na Grimmauld Place nie musiała obawiać się, że jej suknię zabrudzi krew nokturnowych mętów a odrażający zapach gnijącego mięsa wywoła mdłości. Nawet perspektywa spotkania z Hjallem nie napawała ją niechęcią - chłopiec nigdy im nie przeszkadzał.
- Mam nadzieję, że doczekasz się córki. Czarodziejski świat potrzebuje silnych, mądrych kobiet - powiedziała po chwili, odwzajemniając uważne spojrzenie jasnowłosej. Wzrok nie pomknął w dół, ale doskonale widziała odsłoniętą, poranioną skórę, wychylającą się zza materiału szaty. Przekraczanie kolejnych granic dużo ją kosztowało - Deirdre potrafiła to zrozumieć i docenić, a blizny nie wywoływały w niej współczucia, jedynie dumę z przeżycia trudnego wydarzenia. I zdziwienie; nie pojmowała, dlaczego Goyle nie obnosi się z nimi z wysoko uniesionym czołem, dlaczego je ukrywa, także w domu, gdzie nie musiała znosić ciekawskich pytań. Nie drążyła jednak tego tematu, ponownie pozostawiając kobiecie wolność, bezpieczną strefę, w którą nie zamierzała wchodzić ze swoimi refleksjami.
- Chciałabym rozegrać wszystko jak najszybciej, ale...pewnie kilka tygodni - odpowiedziała ostrożnie, niechętnie werbalizując i tak zbyt długi okres przebywania w Wenus. Potrafiła być cierpliwa, potrafiła zacisnąć zęby i wytrzymać tyle, ile będzie potrzebne, lecz popadnięcie w niełaskę Borgii czyniło każdą kolejną noc pracy wręcz nieznośną. Nie okazała jednak niezadowolenia, odkładając filiżankę na jeden ze zdobionych talerzyków. - więc twoje doskonałe wyroby z pewnością się przydadzą - dodała w ramach podziękowania, machinalnie sprawdzając, czy fioletowy eliksir znajduje się bezpiecznie w miękkim wnętrzu kieszeni płaszcza.
| ztx2
Skinęła głową, w milczeniu przyjmując wytłumaczenie, po czym ponownie uniosła do ust filiżankę, okręcając ją dwukrotnie w prawo, jakby parzyła albo była niewygodna. Odruch dawno zapomniany, kojarzący się jej z drobiazgowością Apollinare'a - myśl o nim przemknęła przez jej umysł szybciej niż zdołała to zanotować, reagując odpowiednio silną złością na samą siebie. Uśmiechnęła się lekko, płynnie przechodząc do obrazu Asteriona, zatrzymującego ją w domu. Urocze.
- Nie będzie - sprostowała spokojnie, z nieco niepokojącą pewnością w ciepłym głosie. - A jeśli ktokolwiek stanie się w tym małżeństwie niewolnikiem, to z pewnością nie ja - wzruszyła lekko ramionami, spojrzeniem jasno dając Eir do zrozumienia, że nie założy obrączki z miłości i oddania. Czysty, jednostronny zysk, którego wyczekiwała z nerwową niecierpliwością. Ewentualne wsparcie Goyle nieco ją uspokajało, jednocześnie dając nadzieję na owocne pojenie Valhakisa nie tylko kłamstwami, ale i próbkami doskonałych eliksirów. W milczeniu dopiła herbatę - nie potrzebowały czczej gadaniny ani stałego szeptu. Czuła się tutaj swobodnie, czysto, nieco lepiej nawet niż w lecznicy Cassandry: na Grimmauld Place nie musiała obawiać się, że jej suknię zabrudzi krew nokturnowych mętów a odrażający zapach gnijącego mięsa wywoła mdłości. Nawet perspektywa spotkania z Hjallem nie napawała ją niechęcią - chłopiec nigdy im nie przeszkadzał.
- Mam nadzieję, że doczekasz się córki. Czarodziejski świat potrzebuje silnych, mądrych kobiet - powiedziała po chwili, odwzajemniając uważne spojrzenie jasnowłosej. Wzrok nie pomknął w dół, ale doskonale widziała odsłoniętą, poranioną skórę, wychylającą się zza materiału szaty. Przekraczanie kolejnych granic dużo ją kosztowało - Deirdre potrafiła to zrozumieć i docenić, a blizny nie wywoływały w niej współczucia, jedynie dumę z przeżycia trudnego wydarzenia. I zdziwienie; nie pojmowała, dlaczego Goyle nie obnosi się z nimi z wysoko uniesionym czołem, dlaczego je ukrywa, także w domu, gdzie nie musiała znosić ciekawskich pytań. Nie drążyła jednak tego tematu, ponownie pozostawiając kobiecie wolność, bezpieczną strefę, w którą nie zamierzała wchodzić ze swoimi refleksjami.
- Chciałabym rozegrać wszystko jak najszybciej, ale...pewnie kilka tygodni - odpowiedziała ostrożnie, niechętnie werbalizując i tak zbyt długi okres przebywania w Wenus. Potrafiła być cierpliwa, potrafiła zacisnąć zęby i wytrzymać tyle, ile będzie potrzebne, lecz popadnięcie w niełaskę Borgii czyniło każdą kolejną noc pracy wręcz nieznośną. Nie okazała jednak niezadowolenia, odkładając filiżankę na jeden ze zdobionych talerzyków. - więc twoje doskonałe wyroby z pewnością się przydadzą - dodała w ramach podziękowania, machinalnie sprawdzając, czy fioletowy eliksir znajduje się bezpiecznie w miękkim wnętrzu kieszeni płaszcza.
| ztx2
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
| roślinne: wodna gwiazda, aloes, blekot; zwierzęce: popiół feniksa, gąsienice
Niewiele czasu minęło od odejścia Deirdre. Zabrała się od razu do pracy, nie chcąc tracić cennego czasu, kiedy Hjall wciąż był zajęty sobą. Obiecała, że gdy tylko skończy eliksir, odda mu więcej swojej uwagi.
Przyznawała się sama przed sobą, bez bicia – księgę otwartą miała na blacie. Zerknęła na okno, gdzie zza cienkiej zasłonki do środka pracowni wpełzało mleczne światło księżyca. Eliksir odtworzenia miała zamiar warzyć w czasie pierwszej kwadry księżyca. Tak było najbezpieczniej dla niej, dla jej dziecka, które rosło w jej łonie, dla eliksiru, bo właśnie wtedy powietrze przesycone było stabilnym, stałym spokojem magii. Nie chciała ryzykować – ta kwestia nie dotyczyła tylko jej klienta, a także i jej.
Wzięła głębszy wdech i jedną dłoń położyła na powiększającym się z miesiąca na miesiąc brzuchu, drugą zaś opierając blisko księgi. Miała dość spory wybór wśród ingrediencji zaproponowanych przez Growenę Właściwą, której teksty i receptury były najbardziej dokładne, jednocześnie dając odpowiednią swobodę alchemikowi.
Sięgnęła po słój z wodnymi gwiazdami zanurzonymi w gęstym roztworze, potem po aloes, na końcu zostawiając sobie miejsce na pocięte już wcześniej w drobne paski liście blekotu. Potem dłonią chwyciła dwa mniejsze słoiczki stojące półkę wyżej – ten z gąsienicami zalany był niemal po brzegi nieco czerwonawą cieczą, ten z popiołem feniksa był suchy i wyjątkowo szczelnie zamknięty. Obok stały dwie niewielkie fiolki – jedna z włosem lorda Burke, druga z jego krwią. Sprawdziła jeszcze raz, czy wszystko było na swoim miejscu i przystąpiła do działania.
Wywar podstawowy zaczynał już bulgotać, informując Eir, że powinna przygotować się, by wrzucić gąsienice. Podniosła je delikatnym ruchem różdżki – wpadły, dokładnie trzy, z cichym pluskiem do wrzącego odwaru. W czasie, gdy się rozpuszczały, zdążyła poszatkować na pięć ramion wodną gwiazdę i zaraz obok niej ułożyć pokrojone na niewielkie talarki oleiste liście aloesu. Wrzuciła to razem dopiero, gdy w wywarze trudno było dostrzec pozostałości po różowawych ciałkach gąsienic.
Wtedy pozostało jej czekać. Mieszała więc łyżką, nie mając w zamiarze przyspieszyć procesu twórczego, a jedynie kontrolować, żeby składniki łączyły się tak, jak powinny – raz dokładnie co kwadrans. Zawisła na chwilę nad kociołkiem, słysząc szmery w pokoju Hjala. Czekała, aż chłopiec wyjdzie i będzie musiała utulić go do snu raz jeszcze, ale tym razem spał spokojnie. Obudzi się pewnie przed świtem, kiedy Eir skończy warzyć eliksir. Cóż, poświęcenie warte ceny.
Blekot i popiół feniksa należało ze sobą połączyć, żeby wywar nie zareagował zbyt gwałtownie – zrobiła więc to. Odrobina czarnego, szlachetnego proszku przypadała na każdą jedną piątą części liścia. Ostrożnie, tylko ostrożnie.
Mikstura zabłyszczała krwistą czerwienią, bulgocząc na początku nieco zbyt mocno, co jedna Eir szybko opanowała, gasząc delikatnie ogień pod kociołkiem. Dodanie krwi – dokładnie piętnastu kropel, gdzie przypadało ich pięć na każdy palec – a następnie delikatne opuszczenie na powierzchnię odwaru włosa, miało całkowicie go odbarwić. Ale czy na pewno? Potrzebowała jeszcze krótkiej chwili, by się przekonać…
Niewiele czasu minęło od odejścia Deirdre. Zabrała się od razu do pracy, nie chcąc tracić cennego czasu, kiedy Hjall wciąż był zajęty sobą. Obiecała, że gdy tylko skończy eliksir, odda mu więcej swojej uwagi.
Przyznawała się sama przed sobą, bez bicia – księgę otwartą miała na blacie. Zerknęła na okno, gdzie zza cienkiej zasłonki do środka pracowni wpełzało mleczne światło księżyca. Eliksir odtworzenia miała zamiar warzyć w czasie pierwszej kwadry księżyca. Tak było najbezpieczniej dla niej, dla jej dziecka, które rosło w jej łonie, dla eliksiru, bo właśnie wtedy powietrze przesycone było stabilnym, stałym spokojem magii. Nie chciała ryzykować – ta kwestia nie dotyczyła tylko jej klienta, a także i jej.
Wzięła głębszy wdech i jedną dłoń położyła na powiększającym się z miesiąca na miesiąc brzuchu, drugą zaś opierając blisko księgi. Miała dość spory wybór wśród ingrediencji zaproponowanych przez Growenę Właściwą, której teksty i receptury były najbardziej dokładne, jednocześnie dając odpowiednią swobodę alchemikowi.
Sięgnęła po słój z wodnymi gwiazdami zanurzonymi w gęstym roztworze, potem po aloes, na końcu zostawiając sobie miejsce na pocięte już wcześniej w drobne paski liście blekotu. Potem dłonią chwyciła dwa mniejsze słoiczki stojące półkę wyżej – ten z gąsienicami zalany był niemal po brzegi nieco czerwonawą cieczą, ten z popiołem feniksa był suchy i wyjątkowo szczelnie zamknięty. Obok stały dwie niewielkie fiolki – jedna z włosem lorda Burke, druga z jego krwią. Sprawdziła jeszcze raz, czy wszystko było na swoim miejscu i przystąpiła do działania.
Wywar podstawowy zaczynał już bulgotać, informując Eir, że powinna przygotować się, by wrzucić gąsienice. Podniosła je delikatnym ruchem różdżki – wpadły, dokładnie trzy, z cichym pluskiem do wrzącego odwaru. W czasie, gdy się rozpuszczały, zdążyła poszatkować na pięć ramion wodną gwiazdę i zaraz obok niej ułożyć pokrojone na niewielkie talarki oleiste liście aloesu. Wrzuciła to razem dopiero, gdy w wywarze trudno było dostrzec pozostałości po różowawych ciałkach gąsienic.
Wtedy pozostało jej czekać. Mieszała więc łyżką, nie mając w zamiarze przyspieszyć procesu twórczego, a jedynie kontrolować, żeby składniki łączyły się tak, jak powinny – raz dokładnie co kwadrans. Zawisła na chwilę nad kociołkiem, słysząc szmery w pokoju Hjala. Czekała, aż chłopiec wyjdzie i będzie musiała utulić go do snu raz jeszcze, ale tym razem spał spokojnie. Obudzi się pewnie przed świtem, kiedy Eir skończy warzyć eliksir. Cóż, poświęcenie warte ceny.
Blekot i popiół feniksa należało ze sobą połączyć, żeby wywar nie zareagował zbyt gwałtownie – zrobiła więc to. Odrobina czarnego, szlachetnego proszku przypadała na każdą jedną piątą części liścia. Ostrożnie, tylko ostrożnie.
Mikstura zabłyszczała krwistą czerwienią, bulgocząc na początku nieco zbyt mocno, co jedna Eir szybko opanowała, gasząc delikatnie ogień pod kociołkiem. Dodanie krwi – dokładnie piętnastu kropel, gdzie przypadało ich pięć na każdy palec – a następnie delikatne opuszczenie na powierzchnię odwaru włosa, miało całkowicie go odbarwić. Ale czy na pewno? Potrzebowała jeszcze krótkiej chwili, by się przekonać…
Powiedz ty mi, kości biała,
Kto cię więził w mrokach ciała,
Kto swój los na tobie wspierał,
Kiedy żył i jak umierał?
Kto cię więził w mrokach ciała,
Kto swój los na tobie wspierał,
Kiedy żył i jak umierał?
The member 'Eir Goyle' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 50
'k100' : 50
Po pracowni rozszedł się zapach formaliny, charakterystyczny i dość ostry, dlatego jak tylko Eir wyczuła pierwsze muśnięcia aromatu, obwiązała wokół ust i nosa granatową chustkę. Z opadającym ciśnieniem obserwowała, jak wywar staje się całkiem bezbarwny, miejscami tylko barwiąc się mleczną poświatą rozpuszczonego oleju z aloesu. Zgasiła ogień pod kociołkiem i ostrożnie przelała eliksir do sporego słoja, gdzie miał dojrzeć wraz z trzema palcami, o które zabiegał lord Burke. Przykryła szklane naczynie półprzepuszczalnym, grubo splecionym bandażem, żeby cały wywar miał czas wystygnąć. Zadba o resztę jutrzejszego ranka. Miała już kończyć pracę na dzisiaj, kiedy w progu pracowni stanął zaspany, jasnowłosy Hjalmar. Tarł oczka drobnymi piąstkami. Eir wytarła dokładnie dłonie o świeżą ścierkę i wyszła do niego, od razu biorąc go na ręce. Przytulił się do niej bez słowa, instynktownie układając się na jej boku. Zamknęła drzwi do pracowni na kluczyk, który jedno mrugnięcie powiek później wylądowało w jej drobnej kieszonce. Razem z Hjalem zniknęła w jego pokoju.
| zt
| zt
Powiedz ty mi, kości biała,
Kto cię więził w mrokach ciała,
Kto swój los na tobie wspierał,
Kiedy żył i jak umierał?
Kto cię więził w mrokach ciała,
Kto swój los na tobie wspierał,
Kiedy żył i jak umierał?
| 10 maja; | 10 maja; Wywar ze sproszkowanego srebra i dyptamu: 3 roślinne - liście dyptamu, szałwia, nalewka z pięciornika kurze ziele, 2 zwierzęce: skorupka jaja smoka, ikra ramory
Znajoma obecność Cadana obok dodawała jej sił po pierwszych dniach maja, kiedy oboje doznali krzywd i wyszli z nich obronną ręką. Zerkała na niego, czekając, aż wywar z mleka owsianego i miodu nabierze odpowiedniej temperatury.
Obróciła się powoli, oddychając głęboko łagodną wonią. Dłoń odnalazła instynktownie równo ułożone przed sobą składniki. Poszatkowane, rozgniecione, a jeszcze wcześniej dokładnie oczyszczone. Druga dłoń odszukała uwypuklający się coraz bardziej kształt brzucha. Zamknęła oczy.
Spokojnie. Spokojnie.
– Jesteś tego pewna? – zapytał głos, chwytając za kolejne narzędzie z biurka.
Uchyliła powieki na tyle, by móc odnaleźć jego pochyloną nad blatem sylwetkę. Nie patrzył na nią, pracował w spokoju. Chwyciła za wysuszone liście dyptamu i wrzuciła je delikatnie na powierzchnię eliksiru. Zamieszała łyżką dokładnie trzy razy, zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Wyjrzała za okno.
Nadchodził wieczór, ale wciąż było daleko do pojawienia się gwiazd na niebie. Za kilka dni, jeśli dobrze odczytała mapy, nadchodziło sprzężenie łabędzie i smoka, co, jak wiedziała z doświadczenia, było bardzo nieobliczalne w skutkach, jeśli patrząc na to pod względem alchemii. Majowe anomalie jeszcze nie opuściły ich domu razem ze swoimi konsekwencjami, nie chciała wzbudzać kolejnych tragedii.
– Jestem. Dziecko jest bezpieczne. Oboje są, jeśli Hjall śpi.
Nie odpowiedział na to, ale to nic, bo ona dobrze wiedziała.
Pokruszone na pył skorupki jaja smoka ułożyły na miksturze ślimaczy wzór, a gdy tylko wilgoć je wchłonęła, wywar zmienił barwę na turkusową. Aromat nabrał nuty lawendy, co również było dla niej dobrym sygnałem. Przegubem dłoni otarła powieki, które dzisiaj po raz wtóry próbowały opaść, zalewając Eir wolą snu. To wszystko przez te torebeczki, które zrobiła dla Hjalla. Nasączyła w eliksirze słodkiego snu skrawki materiału i zamknęła je w szczelnie zamkniętych sakiewkach, które potem umieściła w jego poduszce. Miała wrażenie, że jej dłonie przesiąknęły oparami eliksiru i za każdym razem, gdy dotykała nimi twarzy, działały również i na nią. Tworzyło się w ten sposób błędne koło, bo żeby odeprzeć chęć chociaż zdrzemnięcia się, musiała trzeć oczy dłonią.
Wzięła głęboki wdech, mieszając łagodnie w kociołku. Żelowa mieszanka ikry ramory z szałwią ostrożnie została wlana do wywaru, a Eir baczyła na to, by całość nie zareagowała zbyt mocno. Na koniec odkręciła buteleczkę z nalewką z pięciornikiem kurze ziele. Dodała jedną łyżkę, potem drugą. Ostrożnie zamieszała. Dokładnie trzy krople srebra spłynęły gładko z góry, zanurzając się w mieszaninie z miękkim kapnięciem.
Zmarszczyła delikatnie brwi, spychając na bok gęstsze warstwy eliksiru, oczekując efektów.
Znajoma obecność Cadana obok dodawała jej sił po pierwszych dniach maja, kiedy oboje doznali krzywd i wyszli z nich obronną ręką. Zerkała na niego, czekając, aż wywar z mleka owsianego i miodu nabierze odpowiedniej temperatury.
Obróciła się powoli, oddychając głęboko łagodną wonią. Dłoń odnalazła instynktownie równo ułożone przed sobą składniki. Poszatkowane, rozgniecione, a jeszcze wcześniej dokładnie oczyszczone. Druga dłoń odszukała uwypuklający się coraz bardziej kształt brzucha. Zamknęła oczy.
Spokojnie. Spokojnie.
– Jesteś tego pewna? – zapytał głos, chwytając za kolejne narzędzie z biurka.
Uchyliła powieki na tyle, by móc odnaleźć jego pochyloną nad blatem sylwetkę. Nie patrzył na nią, pracował w spokoju. Chwyciła za wysuszone liście dyptamu i wrzuciła je delikatnie na powierzchnię eliksiru. Zamieszała łyżką dokładnie trzy razy, zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Wyjrzała za okno.
Nadchodził wieczór, ale wciąż było daleko do pojawienia się gwiazd na niebie. Za kilka dni, jeśli dobrze odczytała mapy, nadchodziło sprzężenie łabędzie i smoka, co, jak wiedziała z doświadczenia, było bardzo nieobliczalne w skutkach, jeśli patrząc na to pod względem alchemii. Majowe anomalie jeszcze nie opuściły ich domu razem ze swoimi konsekwencjami, nie chciała wzbudzać kolejnych tragedii.
– Jestem. Dziecko jest bezpieczne. Oboje są, jeśli Hjall śpi.
Nie odpowiedział na to, ale to nic, bo ona dobrze wiedziała.
Pokruszone na pył skorupki jaja smoka ułożyły na miksturze ślimaczy wzór, a gdy tylko wilgoć je wchłonęła, wywar zmienił barwę na turkusową. Aromat nabrał nuty lawendy, co również było dla niej dobrym sygnałem. Przegubem dłoni otarła powieki, które dzisiaj po raz wtóry próbowały opaść, zalewając Eir wolą snu. To wszystko przez te torebeczki, które zrobiła dla Hjalla. Nasączyła w eliksirze słodkiego snu skrawki materiału i zamknęła je w szczelnie zamkniętych sakiewkach, które potem umieściła w jego poduszce. Miała wrażenie, że jej dłonie przesiąknęły oparami eliksiru i za każdym razem, gdy dotykała nimi twarzy, działały również i na nią. Tworzyło się w ten sposób błędne koło, bo żeby odeprzeć chęć chociaż zdrzemnięcia się, musiała trzeć oczy dłonią.
Wzięła głęboki wdech, mieszając łagodnie w kociołku. Żelowa mieszanka ikry ramory z szałwią ostrożnie została wlana do wywaru, a Eir baczyła na to, by całość nie zareagowała zbyt mocno. Na koniec odkręciła buteleczkę z nalewką z pięciornikiem kurze ziele. Dodała jedną łyżkę, potem drugą. Ostrożnie zamieszała. Dokładnie trzy krople srebra spłynęły gładko z góry, zanurzając się w mieszaninie z miękkim kapnięciem.
Zmarszczyła delikatnie brwi, spychając na bok gęstsze warstwy eliksiru, oczekując efektów.
Powiedz ty mi, kości biała,
Kto cię więził w mrokach ciała,
Kto swój los na tobie wspierał,
Kiedy żył i jak umierał?
Kto cię więził w mrokach ciała,
Kto swój los na tobie wspierał,
Kiedy żył i jak umierał?
The member 'Eir Goyle' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 2
'k100' : 2
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
Pracownia
Szybka odpowiedź