Alejka nad brzegiem rzeki
Strona 30 z 31 • 1 ... 16 ... 29, 30, 31
AutorWiadomość
First topic message reminder :
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Rycerzy Walpurgii i +10 dla Śmierciożerców.
Alejka nad brzegiem rzeki
Wiecznie zamglony spacerniak nad brzegiem Tamizy to dość ponure, ale klimatyczne miejsce. Drogę rozświetlają wysokie, bogato zdobione latarnie, a szum wód zagłusza zgiełk miasta. Przy mostku unosi się przypięta do brzegu barka. Choć jest to samo serce miasta, wydaje się tu być nieco ciszej, niż w innych rejonach City of London. Przestrzeni nie ożywia żadna roślinność, alejka ułożona jest z nierównych, kocich łbów. Odpowiednie miejsce na samotne spacery i dekadenckie rozważania. Roztacza się stąd bardzo dobry widok na wieżę Big Bena majaczącą ponad innymi wysokimi budynkami.
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Rycerzy Walpurgii i +10 dla Śmierciożerców.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 27.08.18 15:11, w całości zmieniany 1 raz
Nie spieszył się.
Londyn nadal potrafił zaskoczyć, chociaż Atticus dopiero zdążył oswoić się z myślą, że miasto stało się nowym domem; okrycie tajemnic wszystkich zakątków i uliczek nigdy nie było nadrzędnym celem. Większość czasu rozporządzał na prowadzenie sklepu, nowe projekty, konkretne interesy i finalnie powrót do mieszkania. Każdy dzień zaczynał się i kończył tak samo; znajoma rutyna nie wzbudzała niepokoju, dając poczucie stabilizacji w miejscu, które wcześniej wydawało się zupełnie nieosiągalne.
Śmierć rodziców była przekleństwem, ale nie na tyle potężnym, żeby nie potrafił sobie poradzić; pamiętał, że o wiele gorzej zniósł ostatnie momenty życia dziadka. Gdy Daniela i Victor opuścili ziemski padół, ich syn w końcu zrzucił kajdany wiążące go z Blythburgiem. Jedynym cierniem u boku była myśl o Belvinie, chociaż starał się o niej nie myśleć; tego dnia, gdy padły między nimi słowa nie do cofnięcia, zakończył się pewien etap ich relacji. Czasami żałował, że nie mógł o tym z nikim porozmawiać; taką cenę płacił jednak za obłudę, którą otaczał się na codzień - dla wygody, dla bezpieczeństwa, dla interesów. Potrafił wymyślić setki wymówek i kłamstewek na poczekaniu - ponury dar okazywał się również przekleństwem.
Mgła opadała powoli nad sennym, niechętnym nurtem Tamizy; cichutki szum wody zdawał się być jedynym dźwiękiem, który przeszywał wszechobecne milczenie. Nie dostrzegał tu ludzi, chociaż nie przyglądał się wcale przechodniom; spojrzenie tkwiło jedynie na liście, który trzymał w dłoniach, czytając treść nakreśloną eleganckim pismem w absolutnym skupieniu. Zaskakujące, ile rzeczy wypłynęło po śmierci ojca; irytujące, jak wiele jeszcze miał się dowiedzieć na przestrzeni najbliższych dni. Jako, że był perfekcjonistą, nienawidził niespodzianek; ta największa miała go jednak dopiero spotkać, burząc fasady kruchego, wznoszonego cierpliwie spokoju.
Być może wina leżała po jego stronie, bo uwaga została zagarnięta przez treść otrzymanej wiadomości; być może wysoki, odziany w czarny płaszcz mężczyzna nie prezentował się zbyt przyjaźnie na londyńskich ulicach; być może winien bardziej zważać na otoczenie, które wszak uważał teraz za zupełnie zbędne. Nagłe zderzenie nie wywołało bólu, lecz bezkresne zaskoczenie; okruchy irytacji zalśniły w brązowych tęczówkach, a usta już rozchyliły się, by nie do końca słusznie zrugać innego przechodnia.
Głos zamarł w gardle, gdy ją poznał.
Nagle wszystko przestało istnieć; wcześniejsze zniecierpliwienie, gotowość do wygłoszenia obelgi i cała masa spraw, które zaprzątały myśli. Musiało minąć wiele czasu, nim widział ją ostatnio - zbyt wiele - ale nie dojrzał w niej żadnej zmiany. Nie było jej w czarnych kosmykach, lekko poruszanych grudniowym wiatrem; nie odnalazł jej w drobnej, bladej twarzy i smukłej szyi, zasłoniętej szmaragdową apaszką. Cisza ze strony Blythe'a przedłużyła się nieznacznie; lekko pokręcił głową, próbując odzyskać rezon.
- Ronja - cichy głos zabrzmiał spokojnie, chociaż tego spokoju wcale nie czuł; lekko uniesione brwi zdradziły zaskoczenie, ale i niepokój. - Cholera, przepraszam. Wszystko w porządku?
Chciał powiedzieć coś więcej i coś zupełnie innego, ale słowa zawiodły go w najmniej spodziewanym momencie. Lewa ręka drgnęła nieznacznie, jakby zamierzał dotknąć kruchego ramienia Fancourt; momentalnie zrezygnował z tego gestu, nie odrywając spojrzenia od twarzy kobiety.
Londyn nadal potrafił zaskoczyć, chociaż Atticus dopiero zdążył oswoić się z myślą, że miasto stało się nowym domem; okrycie tajemnic wszystkich zakątków i uliczek nigdy nie było nadrzędnym celem. Większość czasu rozporządzał na prowadzenie sklepu, nowe projekty, konkretne interesy i finalnie powrót do mieszkania. Każdy dzień zaczynał się i kończył tak samo; znajoma rutyna nie wzbudzała niepokoju, dając poczucie stabilizacji w miejscu, które wcześniej wydawało się zupełnie nieosiągalne.
Śmierć rodziców była przekleństwem, ale nie na tyle potężnym, żeby nie potrafił sobie poradzić; pamiętał, że o wiele gorzej zniósł ostatnie momenty życia dziadka. Gdy Daniela i Victor opuścili ziemski padół, ich syn w końcu zrzucił kajdany wiążące go z Blythburgiem. Jedynym cierniem u boku była myśl o Belvinie, chociaż starał się o niej nie myśleć; tego dnia, gdy padły między nimi słowa nie do cofnięcia, zakończył się pewien etap ich relacji. Czasami żałował, że nie mógł o tym z nikim porozmawiać; taką cenę płacił jednak za obłudę, którą otaczał się na codzień - dla wygody, dla bezpieczeństwa, dla interesów. Potrafił wymyślić setki wymówek i kłamstewek na poczekaniu - ponury dar okazywał się również przekleństwem.
Mgła opadała powoli nad sennym, niechętnym nurtem Tamizy; cichutki szum wody zdawał się być jedynym dźwiękiem, który przeszywał wszechobecne milczenie. Nie dostrzegał tu ludzi, chociaż nie przyglądał się wcale przechodniom; spojrzenie tkwiło jedynie na liście, który trzymał w dłoniach, czytając treść nakreśloną eleganckim pismem w absolutnym skupieniu. Zaskakujące, ile rzeczy wypłynęło po śmierci ojca; irytujące, jak wiele jeszcze miał się dowiedzieć na przestrzeni najbliższych dni. Jako, że był perfekcjonistą, nienawidził niespodzianek; ta największa miała go jednak dopiero spotkać, burząc fasady kruchego, wznoszonego cierpliwie spokoju.
Być może wina leżała po jego stronie, bo uwaga została zagarnięta przez treść otrzymanej wiadomości; być może wysoki, odziany w czarny płaszcz mężczyzna nie prezentował się zbyt przyjaźnie na londyńskich ulicach; być może winien bardziej zważać na otoczenie, które wszak uważał teraz za zupełnie zbędne. Nagłe zderzenie nie wywołało bólu, lecz bezkresne zaskoczenie; okruchy irytacji zalśniły w brązowych tęczówkach, a usta już rozchyliły się, by nie do końca słusznie zrugać innego przechodnia.
Głos zamarł w gardle, gdy ją poznał.
Nagle wszystko przestało istnieć; wcześniejsze zniecierpliwienie, gotowość do wygłoszenia obelgi i cała masa spraw, które zaprzątały myśli. Musiało minąć wiele czasu, nim widział ją ostatnio - zbyt wiele - ale nie dojrzał w niej żadnej zmiany. Nie było jej w czarnych kosmykach, lekko poruszanych grudniowym wiatrem; nie odnalazł jej w drobnej, bladej twarzy i smukłej szyi, zasłoniętej szmaragdową apaszką. Cisza ze strony Blythe'a przedłużyła się nieznacznie; lekko pokręcił głową, próbując odzyskać rezon.
- Ronja - cichy głos zabrzmiał spokojnie, chociaż tego spokoju wcale nie czuł; lekko uniesione brwi zdradziły zaskoczenie, ale i niepokój. - Cholera, przepraszam. Wszystko w porządku?
Chciał powiedzieć coś więcej i coś zupełnie innego, ale słowa zawiodły go w najmniej spodziewanym momencie. Lewa ręka drgnęła nieznacznie, jakby zamierzał dotknąć kruchego ramienia Fancourt; momentalnie zrezygnował z tego gestu, nie odrywając spojrzenia od twarzy kobiety.
Atticus Blythe
Zawód : jubiler, twórca talizmanów
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
The desire of gold is not for gold. It is for the means of freedom and benefit.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nienawidziła bezsilności. Tej samej, która dotknęła ją podczas ataku dotyku meduzy, kiedy kości odmówiły posłuszeństwa, a rozum kwestionował swoją trzeźwość. Podobnie czuła się w tym momencie, ale zamiast ręki, czy nogi, odrobinę zamarło serce. Bo prawda była taka, że nie miała najmniejszego powodu, żeby zachować się inaczej niż zwykle.
Alejka nagle sprawiała wrażenie dużo ciaśniejszej niż poprzednio, a potencjalne drogi uniknięcia spotkania ze swoim rozmówcą, skurczyły się do zera. Cóż innego mogła mieć na swoje usprawiedliwienie, prócz tego, że ciężko nawet było na niego patrzeć. Patrzeć i widzieć dokładnie to, co zapamiętała przed laty na szkolnym korytarzu. Niewielki pieprzyk ozdabiający lewy policzek, ostre spojrzenie brązowych oczu, tak różne od jej własnego. Ciemne blond włosy, odcinający się na tle mglistego pejzażu Londynu. Może był tylko duchem. Imaginacją zmęczonego umysłu, który domagał się od rzeczywistości obrazu jednocześnie bliskiego, co dalekiego. Atticus.
W żołądku zacisnął się supeł, gdy uszy posłyszały swoje imię na jego języku. Nie mogła go sobie takiego wyobrazić. Nigdy nie tak blisko siebie, bliżej niż wyciągnięta dłoń, którą mogła bez trudu pochwycić. I nie wypuszczać. Dokładnie taki jakim go zapamiętała. Dumny, stał pewnie w gustownym czarnym płaszczu, bez trudu górując nad Fancourt o dobre kilkanaście centymetrów, przed ułamkiem sekundy, gotowy zapewne zarzucić niezadowoleniem przechodnia, który przeszkodził mu w drodze. Może lepiej byłoby gdyby teraz krzyczał, zamiast patrzeć na nią, a co gorsza zadawać pytania. Nie wiedziała co ze sobą począć, ale wyuczone odruchy natychmiastowo zmusiły do wykonania asekuracyjnego kroku w tył. Gdyby została tak blisko na chociaż jedną dodatkową sekundę, sama Ronja nie mogła zagwarantować władzy nad odruchami. Przyjrzenia się mu bliżej, obserwacji każdej drobnej zmiany na twarzy, o której myślała wbrew własnej woli przez sporą ilość czasu przebytego w Hogwarcie. Atticus w swoim żywiole szkoły, licznego grona obrzydliwie bogatych i wpływowyh znajomych, który po ostatecznym przekroczeniu progów zamczyska zapewne rozeszli się po swoich posiadłościach pomnażać rodzinne majątki. Atticus, który pragnął uwagi, pochwał i świateł uwagi skierowanych na siebie samego i nikogo innego. Czy dosięgło go przeznaczenie, na które tak ciężko pracował? Spełnione marzenia nabierały różnorakich kształtów, a w swoich najgorszych wcieleniach przerażały i samych autorów, niemych w zdumieniu na własne prośby. Sprawdzało się powiedzenie, uważaj, czego sobie życzysz, bo akurat może się to spełnić. Młoda Ronja życzyła sobie miłości, innej niż ta, którą brat bliźniak darzył kolejną pozyskaną z tygodnia na tydzień dziewczynę, inną niż ta, jaka łączyła jej rodziców. Coś własnego, co serce brązowookiej rozpoznałoby nawet we mgle Tamizy i mimo minionych lat milczenia. Idealny, piękny, spokojny Atticus, którego życiowa opowieść nie przejawiała oznak miejsca dla przyjaźni, a co dopiero miłości, kogoś takiego jak ona. Mieszańca, o pochodzeniu niewpisującym się w wykaligrafowaną na nagrobkach seniorów rodu historię.
- Wróciłeś z Blytheburghu? - Nie miała pojęcia, czemu nagle szyja stężała, a głos nabrał chłodu. Na Merlina, brzmiała prawie oskarżycielsko. Od ostatnich wymienionych listów minęły miesiące, podczas których nie miała czasu ani ochoty silić się na puste wymiany uprzejmości, ale powód przybycia do Londynu wydawał się oczywisty. Enklawa czarnej materii, rządów idealnie odpowiadającym planom Atticusa jawiła się jako doskonałe miejsce na poszerzanie koneksji i działalności biznesowej Blythe’ów. Piękną biżuterię wychodzącą spod ich dłoni znano w całym kraju, a pewnie i w niektórych przypadkach poza jego granicami. Niektórzy ludzie są niczym kamienie szlachetne. Nie pokrywa ich żadna powłoka i sprawiają wrażenie, jakby urodzili się już całkowicie ukształtowani. Taki właśnie był dla Ronji stojący przed nią czarodziej. Z zewnątrz kuszący powierzchowną urodą, wewnątrz godnym pochodzeniem, albo odpowiednimi manierami. Nieliczni dostrzegali te ostre krańce diamentu, który potrafił ranić dłonie do krwi. Bogactwo barw przenikających charakter pod wieloma kątami, a nie jedynie wizerunku odpowiedniego dla obcych i salonów bawialni. Atticus urodził się dokładnie taki jaki miał i nikt, ani nikt inny nie mógł stanąć na drodze tradycji tak długiej i starej jak wytwórstwo drogocennych ozdób. Pozostawało tylko jedno pytanie. Dlaczego po wielu latach, minionej młodości i nastoletniej głupoty, Ronja wciąż chciała mieć ten szlachetny kamień blisko siebie. Samolubnie skryć go w ramionach i pozwolić, by krwawiły tak mocno, jak mocno wspomnienia starego uczucia pragnęły przebić się przez kamienną maskę obojętności.
Alejka nagle sprawiała wrażenie dużo ciaśniejszej niż poprzednio, a potencjalne drogi uniknięcia spotkania ze swoim rozmówcą, skurczyły się do zera. Cóż innego mogła mieć na swoje usprawiedliwienie, prócz tego, że ciężko nawet było na niego patrzeć. Patrzeć i widzieć dokładnie to, co zapamiętała przed laty na szkolnym korytarzu. Niewielki pieprzyk ozdabiający lewy policzek, ostre spojrzenie brązowych oczu, tak różne od jej własnego. Ciemne blond włosy, odcinający się na tle mglistego pejzażu Londynu. Może był tylko duchem. Imaginacją zmęczonego umysłu, który domagał się od rzeczywistości obrazu jednocześnie bliskiego, co dalekiego. Atticus.
W żołądku zacisnął się supeł, gdy uszy posłyszały swoje imię na jego języku. Nie mogła go sobie takiego wyobrazić. Nigdy nie tak blisko siebie, bliżej niż wyciągnięta dłoń, którą mogła bez trudu pochwycić. I nie wypuszczać. Dokładnie taki jakim go zapamiętała. Dumny, stał pewnie w gustownym czarnym płaszczu, bez trudu górując nad Fancourt o dobre kilkanaście centymetrów, przed ułamkiem sekundy, gotowy zapewne zarzucić niezadowoleniem przechodnia, który przeszkodził mu w drodze. Może lepiej byłoby gdyby teraz krzyczał, zamiast patrzeć na nią, a co gorsza zadawać pytania. Nie wiedziała co ze sobą począć, ale wyuczone odruchy natychmiastowo zmusiły do wykonania asekuracyjnego kroku w tył. Gdyby została tak blisko na chociaż jedną dodatkową sekundę, sama Ronja nie mogła zagwarantować władzy nad odruchami. Przyjrzenia się mu bliżej, obserwacji każdej drobnej zmiany na twarzy, o której myślała wbrew własnej woli przez sporą ilość czasu przebytego w Hogwarcie. Atticus w swoim żywiole szkoły, licznego grona obrzydliwie bogatych i wpływowyh znajomych, który po ostatecznym przekroczeniu progów zamczyska zapewne rozeszli się po swoich posiadłościach pomnażać rodzinne majątki. Atticus, który pragnął uwagi, pochwał i świateł uwagi skierowanych na siebie samego i nikogo innego. Czy dosięgło go przeznaczenie, na które tak ciężko pracował? Spełnione marzenia nabierały różnorakich kształtów, a w swoich najgorszych wcieleniach przerażały i samych autorów, niemych w zdumieniu na własne prośby. Sprawdzało się powiedzenie, uważaj, czego sobie życzysz, bo akurat może się to spełnić. Młoda Ronja życzyła sobie miłości, innej niż ta, którą brat bliźniak darzył kolejną pozyskaną z tygodnia na tydzień dziewczynę, inną niż ta, jaka łączyła jej rodziców. Coś własnego, co serce brązowookiej rozpoznałoby nawet we mgle Tamizy i mimo minionych lat milczenia. Idealny, piękny, spokojny Atticus, którego życiowa opowieść nie przejawiała oznak miejsca dla przyjaźni, a co dopiero miłości, kogoś takiego jak ona. Mieszańca, o pochodzeniu niewpisującym się w wykaligrafowaną na nagrobkach seniorów rodu historię.
- Wróciłeś z Blytheburghu? - Nie miała pojęcia, czemu nagle szyja stężała, a głos nabrał chłodu. Na Merlina, brzmiała prawie oskarżycielsko. Od ostatnich wymienionych listów minęły miesiące, podczas których nie miała czasu ani ochoty silić się na puste wymiany uprzejmości, ale powód przybycia do Londynu wydawał się oczywisty. Enklawa czarnej materii, rządów idealnie odpowiadającym planom Atticusa jawiła się jako doskonałe miejsce na poszerzanie koneksji i działalności biznesowej Blythe’ów. Piękną biżuterię wychodzącą spod ich dłoni znano w całym kraju, a pewnie i w niektórych przypadkach poza jego granicami. Niektórzy ludzie są niczym kamienie szlachetne. Nie pokrywa ich żadna powłoka i sprawiają wrażenie, jakby urodzili się już całkowicie ukształtowani. Taki właśnie był dla Ronji stojący przed nią czarodziej. Z zewnątrz kuszący powierzchowną urodą, wewnątrz godnym pochodzeniem, albo odpowiednimi manierami. Nieliczni dostrzegali te ostre krańce diamentu, który potrafił ranić dłonie do krwi. Bogactwo barw przenikających charakter pod wieloma kątami, a nie jedynie wizerunku odpowiedniego dla obcych i salonów bawialni. Atticus urodził się dokładnie taki jaki miał i nikt, ani nikt inny nie mógł stanąć na drodze tradycji tak długiej i starej jak wytwórstwo drogocennych ozdób. Pozostawało tylko jedno pytanie. Dlaczego po wielu latach, minionej młodości i nastoletniej głupoty, Ronja wciąż chciała mieć ten szlachetny kamień blisko siebie. Samolubnie skryć go w ramionach i pozwolić, by krwawiły tak mocno, jak mocno wspomnienia starego uczucia pragnęły przebić się przez kamienną maskę obojętności.
quiet. composed. grateful. disciplined
do not underestimate my heart, it is a fortress, a stronghold that cannot be brought down, it has fought battles worth fighting, and saved loved ones worth defending, the day you think it a weakness, is the day
you will burn
you will burn
Ronja Fancourt
Zawód : magipsychiatra, uzdrowiciel
Wiek : 30/31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
battles may be fought
from the outside in
but wars are won
from the inside out
from the outside in
but wars are won
from the inside out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Skala nieprawdopodobieństwa wzrosła nagle z wielkości ziarnka piasku do rozmiarów olbrzyma; jakie były szanse, że spotka ją w zatłoczonym Londynie, właśnie tutaj, w zapomnianej przez ludzi i wszystkich bogów alejce? Chłodny, analityczny umysł szybko wysnuł własne, odpowiednie wnioski; i jedynie głupie, durne serce - które uważał raczej za martwe - kłóciło się z bolesnym osądem.
Nie było powodów, żeby stracił opanowanie, które latami skrupulatnie dopracowywał do perfekcji; w sytuacjach jak ta, umiejętność okazywała się na wagę złota. Nie zdradziła go spokojna twarz, której wyraz zaskoczenia został szybko zastąpiony uprzejmym zainteresowaniem. Nie zrobiła tego dłoń - ta lewa, wyjątkowo nieposłuszna - która w pierwszym odruchu podjęła próbę nawiązania kruchego kontaktu z drobną sylwetką obok. Nie uczyniła tego prawa, gniotąca trzymany wcześniej list i wpychająca nagle pozbawiony znaczenia zwitek do kieszeni płaszcza. Zdradzić mogły jedynie oczy, bo nie potrafił zamaskować tego, co - na nowo, po raz kolejny, mimo tylu lat - zapłonęło na ich dnie na widok Fancourt. Nie potrafił przypomnieć sobie, ile czasu minęło, odkąd widział ją po raz ostatni - właśnie tak, bez wcześniejszego planu, bez przemyśleń i ze swobodą trzymaną w żelaznych ryzach obowiązku. W tej jednej chwili, gdy senny Londyn pogrążał się powoli w nadchodzące ramiona snu, obydwoje okazywali się zupełnie bezbronni wobec samych siebie.
I to przerażało najbardziej.
Była piękniejsza, niż zapamiętał, po stokroć przewyższając nieudolne wyobrażenia, kreowane przez udręczony umysł w trakcie mijających lat. Nie potrafił - nie chciał? - oderwać wzroku od bladej twarzy, której naturalna delikatność kontrastowała mocno z kolorem wybranej na dziś apaszki; nie mógł nie podziwiać łagodnego tańca kilku kosmyków na chłodnym, grudniowym wietrze. Wiedział przecież - oboje wiedzieli, a jakże - że dzieliło ich wszystko. Tym bardziej teraz, w tych okrutnych czasach, w których tylko nieliczni potrafili się odnaleźć. Atticus od dawna wiedział, po której stronie konfliktu stał; i doskonale zdawał sobie sprawę, że Ronja niekoniecznie zgadzała się z tym wyborem.
Czujne spojrzenie brązowych tęczówek uchwyciło moment, w którym kobieta zrobiła krok do tyłu, nagle i gwałtownie; sam stał nieporuszony, jakby wykuty nagle z kamienia, nie drgnąwszy chociażby o cal. Jaki widok musieli przedstawiać dla nielicznych przechodniów, którzy być może wybrali tę samą drogę? Nie wiedział, bo nagle to wszystko - ludzie wokół, nieliczne głosy płynące z oddali, cichy szum Tamizy i pierwsze płatki śniegu, leniwie kołyszące się w powietrzu - przestało istnieć.
Została tylko ona.
Zasługiwał na o wiele więcej niż tylko oskarżycielski ton w nadchodzących słowach. Fancourt z premedytacją zignorowała jego pytanie i zadała własne; drobna zmiana w jej gestach zagęściła powietrze między nimi i przez moment czuł się, jakby brodził w gęstej smole wzajemnych niedomówień i nigdy niewypowiedzianych pretensji. Mdłe listy, których wysyłka zakończyła się przed paroma miesiącami, nie potrafiły wypełnić luki wiadomości, która zdawała się otaczać ich z każdej strony. To, że zapytała, utrzymało mężczyznę w przekonaniu, że nie napisał jej - ani o tym, gdzie jest, ani o tym, co planował. Mógłby skłamać i z pewnością wybrałby tą metodę w rozmowie z kimkolwiek innym; uczucia, które uważał za od dawna martwe, i które świadomie wypierał z myśli, powróciły nagle ze zdwojoną siłą.
- Nie - krótkie, lakoniczne, pozornie obojętne słowo przecięło narastającą ciszę; Atticus zadarł nieco głowę, na krótki moment odrywając wzrok od twarzy Ronji. - Teraz mieszkam w Londynie.
Już jakiś czas, mógłby dodać, lecz słowa nie przedarły się przez wykrzywione obojętnością usta; dopiero teraz sam postąpił krok do tyłu, zwiększając pozornie mały dystans między nimi. Ciężko było zebrać myśli, jeszcze ciężej - dobrać odpowiednie słowa, balansując chwiejnie na granicy uprzejmości i uważając, by nie przekroczyć niewidzialnej linii, którą obydwoje wyznaczyli sobie przez lata.
Nagle pomyślał, że oddałby wszelkie bogactwa świata za papierosa; by chociaż raz, właśnie teraz, poczuć trujący dym wypełniający płuca i nie czuć nic poza tym.
- Jak ci się powodzi? Nadal pracujesz jako magipsychiatra? - każdy oddech zamieniał się w kłęby pary, a śnieg powoli otaczał okolicę białym, zimowym płaszczem. Mimo to nie czuł chłodu; obraz, który mógłby wydawać się urokliwy, nie wywarł kompletnie żadnego wrażenia na mężczyźnie. Proste, nic nieznaczące pytania nie różniły się niczym od tych zawartych we wcześniejszych listach; gdy stał sobie z tego sprawę, przeklnął w duchu własną głupotę. - Przepraszam. Powinienem poinformować cię wcześniej.
O tym, że tu mieszkam i możemy wpaść na siebie niespodziewanie tak, jak teraz.
Te ostatnie słowa zostały pozbawione fałszu, a cichy, lekko zachrypnięty głos zapewniał o szczerości - być może największej, którą uraczył Ronję od lat.
Nie było powodów, żeby stracił opanowanie, które latami skrupulatnie dopracowywał do perfekcji; w sytuacjach jak ta, umiejętność okazywała się na wagę złota. Nie zdradziła go spokojna twarz, której wyraz zaskoczenia został szybko zastąpiony uprzejmym zainteresowaniem. Nie zrobiła tego dłoń - ta lewa, wyjątkowo nieposłuszna - która w pierwszym odruchu podjęła próbę nawiązania kruchego kontaktu z drobną sylwetką obok. Nie uczyniła tego prawa, gniotąca trzymany wcześniej list i wpychająca nagle pozbawiony znaczenia zwitek do kieszeni płaszcza. Zdradzić mogły jedynie oczy, bo nie potrafił zamaskować tego, co - na nowo, po raz kolejny, mimo tylu lat - zapłonęło na ich dnie na widok Fancourt. Nie potrafił przypomnieć sobie, ile czasu minęło, odkąd widział ją po raz ostatni - właśnie tak, bez wcześniejszego planu, bez przemyśleń i ze swobodą trzymaną w żelaznych ryzach obowiązku. W tej jednej chwili, gdy senny Londyn pogrążał się powoli w nadchodzące ramiona snu, obydwoje okazywali się zupełnie bezbronni wobec samych siebie.
I to przerażało najbardziej.
Była piękniejsza, niż zapamiętał, po stokroć przewyższając nieudolne wyobrażenia, kreowane przez udręczony umysł w trakcie mijających lat. Nie potrafił - nie chciał? - oderwać wzroku od bladej twarzy, której naturalna delikatność kontrastowała mocno z kolorem wybranej na dziś apaszki; nie mógł nie podziwiać łagodnego tańca kilku kosmyków na chłodnym, grudniowym wietrze. Wiedział przecież - oboje wiedzieli, a jakże - że dzieliło ich wszystko. Tym bardziej teraz, w tych okrutnych czasach, w których tylko nieliczni potrafili się odnaleźć. Atticus od dawna wiedział, po której stronie konfliktu stał; i doskonale zdawał sobie sprawę, że Ronja niekoniecznie zgadzała się z tym wyborem.
Czujne spojrzenie brązowych tęczówek uchwyciło moment, w którym kobieta zrobiła krok do tyłu, nagle i gwałtownie; sam stał nieporuszony, jakby wykuty nagle z kamienia, nie drgnąwszy chociażby o cal. Jaki widok musieli przedstawiać dla nielicznych przechodniów, którzy być może wybrali tę samą drogę? Nie wiedział, bo nagle to wszystko - ludzie wokół, nieliczne głosy płynące z oddali, cichy szum Tamizy i pierwsze płatki śniegu, leniwie kołyszące się w powietrzu - przestało istnieć.
Została tylko ona.
Zasługiwał na o wiele więcej niż tylko oskarżycielski ton w nadchodzących słowach. Fancourt z premedytacją zignorowała jego pytanie i zadała własne; drobna zmiana w jej gestach zagęściła powietrze między nimi i przez moment czuł się, jakby brodził w gęstej smole wzajemnych niedomówień i nigdy niewypowiedzianych pretensji. Mdłe listy, których wysyłka zakończyła się przed paroma miesiącami, nie potrafiły wypełnić luki wiadomości, która zdawała się otaczać ich z każdej strony. To, że zapytała, utrzymało mężczyznę w przekonaniu, że nie napisał jej - ani o tym, gdzie jest, ani o tym, co planował. Mógłby skłamać i z pewnością wybrałby tą metodę w rozmowie z kimkolwiek innym; uczucia, które uważał za od dawna martwe, i które świadomie wypierał z myśli, powróciły nagle ze zdwojoną siłą.
- Nie - krótkie, lakoniczne, pozornie obojętne słowo przecięło narastającą ciszę; Atticus zadarł nieco głowę, na krótki moment odrywając wzrok od twarzy Ronji. - Teraz mieszkam w Londynie.
Już jakiś czas, mógłby dodać, lecz słowa nie przedarły się przez wykrzywione obojętnością usta; dopiero teraz sam postąpił krok do tyłu, zwiększając pozornie mały dystans między nimi. Ciężko było zebrać myśli, jeszcze ciężej - dobrać odpowiednie słowa, balansując chwiejnie na granicy uprzejmości i uważając, by nie przekroczyć niewidzialnej linii, którą obydwoje wyznaczyli sobie przez lata.
Nagle pomyślał, że oddałby wszelkie bogactwa świata za papierosa; by chociaż raz, właśnie teraz, poczuć trujący dym wypełniający płuca i nie czuć nic poza tym.
- Jak ci się powodzi? Nadal pracujesz jako magipsychiatra? - każdy oddech zamieniał się w kłęby pary, a śnieg powoli otaczał okolicę białym, zimowym płaszczem. Mimo to nie czuł chłodu; obraz, który mógłby wydawać się urokliwy, nie wywarł kompletnie żadnego wrażenia na mężczyźnie. Proste, nic nieznaczące pytania nie różniły się niczym od tych zawartych we wcześniejszych listach; gdy stał sobie z tego sprawę, przeklnął w duchu własną głupotę. - Przepraszam. Powinienem poinformować cię wcześniej.
O tym, że tu mieszkam i możemy wpaść na siebie niespodziewanie tak, jak teraz.
Te ostatnie słowa zostały pozbawione fałszu, a cichy, lekko zachrypnięty głos zapewniał o szczerości - być może największej, którą uraczył Ronję od lat.
Atticus Blythe
Zawód : jubiler, twórca talizmanów
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
The desire of gold is not for gold. It is for the means of freedom and benefit.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Chyba byli kiedyś czymś wspólnym. Czymś, co dało się przeżywać jedynie w dwie osoby, każda równie zaangażowana co druga. Nie nazwałaby tego jednak przyjaźnią, nawet z perspektywy czasu. Wspomnienia okresu szkolnego miały to do siebie, że z biegiem lat lubiły przybierać znacznie radośniejszych barw niż te, które nosiła rzeczywistość rozkojarzonego ucznia. Ronja nigdy nie mieściła się w centrum układu planetarnego, którego stworzyło sobie środowisko bogatych i wpływowych rodzin. Zamiast tego, gładko prześlizgiwała się między ich często niemiłosiernie przebiegłymi orbitami. Nie czuła potrzeby imponować ich kruchemu poczuciu bycia lepszym, ani dziwnej nienawiści jątrzącej się na wszystkich innych, włącznie z najbliższymi. Z Atticusem było inaczej. On chciał być Słońcem. Dawać blask i otaczać się tymi, którzy mogli mu na coś się przydać, odkrywać sekrety, wynosić z rozmów przydatne smaczki, a następnie analizować potencjalne korzyści. Może tak zaczęła się ta znajomość? Dwa podobne umysły kroczące zupełnie innymi ścieżkami. Bo od Blythe’a nie bił ciepły blask napawający skórę radością, a umysł jasną wizją przyszłości. Pasował idealnie do tej ciemnej alejki w swojej pewnej, ale mrocznej posturze, na której myśl po karku Ronji przebiegał delikatny dreszcz. Bez wątpienia miała do czynienia z kimś, kogo wielu powinno się obawiać, dlaczego zatem sama zatraciła niespodziewanie instynkt ucieczki?
- Mieszkasz w Londynie. - Powtórzyła jego słowa, smakując każde z nich, dla pewności, że fakty dotrą do świadomości. W ogromnym mieście prawdopodobieństwo spotkania kogoś, kogo nie miało ochoty się spotkać, w teorii malało praktycznie do zera, ale cóż… O to stali teraz naprzeciwko siebie, a powietrze między nimi tak gęste, że gdyby Fancourt zdecydowała się przestać oddychać, zapewne nie byłaby w stanie nawet upaść, natłok niewypowiedzianych słów trzymałby kobietę w pionie. Irytowało ją lekko przyspieszone bicie serce i unoszenie się własnej klatki piersiowej na dźwięk kolejnych wypowiedzi, a już szczególnie dołująca była fala ulgi, iście godnej pożałowania ulgi, która wyprzedzała w szaleńczym wyścigu o uwagę jej zmysłów każdego innego zawodnika. Była bezpieczny, wyglądał zdrowo, brzmiał jak zawsze. Jak gdyby dotychczasowa obserwacja nie była wystarczająca, pozwoliła sobie na ostatnie otoczenie sylwetki Atticusa spojrzeniem, zanim zebrała wszystkie siły i postawiła mury ponownie. - Dobrze, dziękuję. Już nie leczę na zlecenie Ministerstwa, niecałe dwa lata temu miałam… - Nicość w dłoniach i nogach, spękany jak stary wazon kręgosłup i kruche kości bliskie śmierci. - Drobny incydent zdrowotny. Zrezygnowałam z asystowania na ekspedycjach i teraz prowadzę prywatną praktykę. - Dziwne uczucie, tłumaczyć podstawowe wiadomości ze swojego życia komuś, kto wiedział niegdyś o nim więcej niż większość. Przestąpiła z nogi na nogę, obejmując się ramionami dla dodatkowego ciepła. Przypięta do brzegu barka kołysała się cicho dobre kilka sekund, zanim Ronja zorientowała się, że powinna kontynuować rozmowę dalej. Przepraszał ją.
- Nie. Nie powinieneś. Nie musiałeś. - Stwierdziła znacznie ciszej. Ledwo dosłyszalnie, szepcząc słowa nieobecnym tonem. Było lepiej, kiedy nie przejmowała się szczeniackimi uczuciami głębokimi, jak głęboko umiało kochać dziecko, bo nim przecież wtedy była. Naiwna, jeszcze niedoświadczona brutalnością otaczającego ich świata i nieświadoma do końca istnienia czegoś takiego jak zauroczenie, co dopiero miłość. Niewypowiedziana nigdy nawet przez samą Fancourt, bezpieczna w najciemniejszych zakamarkach zapomnienia umysłu. - A ty? Co cię tu sprowadza? - Spytała dalej, z wysiłkiem przywracając zwyczajną, łagodną barwę głosu. - Mam nadzieję, że nie zrezygnowałeś z wytwórstwa biżuterii, zawsze miałeś do takich rzeczy talent. Kiedy coś wymagało skupienia, dopatrzenia się szczegółów i rozebrania ich na czynniki pierwsze. - Perfekcji.
- Mieszkasz w Londynie. - Powtórzyła jego słowa, smakując każde z nich, dla pewności, że fakty dotrą do świadomości. W ogromnym mieście prawdopodobieństwo spotkania kogoś, kogo nie miało ochoty się spotkać, w teorii malało praktycznie do zera, ale cóż… O to stali teraz naprzeciwko siebie, a powietrze między nimi tak gęste, że gdyby Fancourt zdecydowała się przestać oddychać, zapewne nie byłaby w stanie nawet upaść, natłok niewypowiedzianych słów trzymałby kobietę w pionie. Irytowało ją lekko przyspieszone bicie serce i unoszenie się własnej klatki piersiowej na dźwięk kolejnych wypowiedzi, a już szczególnie dołująca była fala ulgi, iście godnej pożałowania ulgi, która wyprzedzała w szaleńczym wyścigu o uwagę jej zmysłów każdego innego zawodnika. Była bezpieczny, wyglądał zdrowo, brzmiał jak zawsze. Jak gdyby dotychczasowa obserwacja nie była wystarczająca, pozwoliła sobie na ostatnie otoczenie sylwetki Atticusa spojrzeniem, zanim zebrała wszystkie siły i postawiła mury ponownie. - Dobrze, dziękuję. Już nie leczę na zlecenie Ministerstwa, niecałe dwa lata temu miałam… - Nicość w dłoniach i nogach, spękany jak stary wazon kręgosłup i kruche kości bliskie śmierci. - Drobny incydent zdrowotny. Zrezygnowałam z asystowania na ekspedycjach i teraz prowadzę prywatną praktykę. - Dziwne uczucie, tłumaczyć podstawowe wiadomości ze swojego życia komuś, kto wiedział niegdyś o nim więcej niż większość. Przestąpiła z nogi na nogę, obejmując się ramionami dla dodatkowego ciepła. Przypięta do brzegu barka kołysała się cicho dobre kilka sekund, zanim Ronja zorientowała się, że powinna kontynuować rozmowę dalej. Przepraszał ją.
- Nie. Nie powinieneś. Nie musiałeś. - Stwierdziła znacznie ciszej. Ledwo dosłyszalnie, szepcząc słowa nieobecnym tonem. Było lepiej, kiedy nie przejmowała się szczeniackimi uczuciami głębokimi, jak głęboko umiało kochać dziecko, bo nim przecież wtedy była. Naiwna, jeszcze niedoświadczona brutalnością otaczającego ich świata i nieświadoma do końca istnienia czegoś takiego jak zauroczenie, co dopiero miłość. Niewypowiedziana nigdy nawet przez samą Fancourt, bezpieczna w najciemniejszych zakamarkach zapomnienia umysłu. - A ty? Co cię tu sprowadza? - Spytała dalej, z wysiłkiem przywracając zwyczajną, łagodną barwę głosu. - Mam nadzieję, że nie zrezygnowałeś z wytwórstwa biżuterii, zawsze miałeś do takich rzeczy talent. Kiedy coś wymagało skupienia, dopatrzenia się szczegółów i rozebrania ich na czynniki pierwsze. - Perfekcji.
quiet. composed. grateful. disciplined
do not underestimate my heart, it is a fortress, a stronghold that cannot be brought down, it has fought battles worth fighting, and saved loved ones worth defending, the day you think it a weakness, is the day
you will burn
you will burn
Ronja Fancourt
Zawód : magipsychiatra, uzdrowiciel
Wiek : 30/31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
battles may be fought
from the outside in
but wars are won
from the inside out
from the outside in
but wars are won
from the inside out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Zaskakujące, że pewne słowa nigdy nie padły, chociaż zwykle posiadał ich przecież tak wiele; wszystkie słowa, głoski i litery świata, ułożone w spójne i ładne zdania, wypowiadane grzecznie i niemalże miękko. Umiejętność, która zwykle bywała godna pozazdroszczenia, dzisiaj zdała się na nic. Niewiele było osób, które potrafiły bez trudu sprawić, by Blythe zwyczajnie stracił budowaną latami samokontrolę i skruszyć mury lodowatej obojętności, którymi się otaczał.
Nie, nie niewiele; tylko jedna to potrafiła.
Zauważył to już wtedy, w szkole, gdy byli jeszcze ledwie dziećmi, niewiele wiedzącymi o otaczającym ich świecie i regułach, które wkrótce miały zmienić wszystko. W dniach przeplatanych nauką, śmiechem i nieustanną próbą wpasowania się w dostojne towarzystwo szlachetnych uczniów ze Slytherinu. Ronja nigdy nie kupowała jego fałszu, i zawsze, absolutnie zawsze potrafiła wyczuć jego kłamstwo. To, co niesamowicie go irytowało w pierwszych latach znajomości, zaczęło intrygować w późniejszych; okazało się jednak, że wcześniejsze decyzje kładły się powolnym, nieuchronnym cieniem na wszystko, co chciał - i być może mógł - wówczas zbudować z Fancourt. Ona nie dała zwieść się metodom udawania, w przeciwieństwie do całej reszty uczniów, którzy w intencjach spokojnego Blythe'a nigdy nie doszukiwali się drugiego dna.
Czasem przerażała go myśl o tym, jak wiele Ronja wiedziała; czasem obezwładniała świadomość, ile zdołał przed nią ukryć.
Teraz czuł się żałośnie odsłonięty, wybity gwałtownie ze stałego, utartego rytmu jestestwa; zupełnie, jakby nagle przebudził się po długim, niekoniecznie przyjemnym śnie. Teraz już wiedział, dlaczego wcześniej nie dążył do spotkania, dlaczego w listach ograniczał się jedynie do wyuczonych, kulturalnych zwrotów; nagła bliskość Fancourt wywracała uporządkowany świat do góry nogami i sprawiała, że najchętniej oddałby się we władanie wyniszczających emocji.
Mógł pozwolić sobie na chwilę swobody, na wyrywkową szczerość i pozorne dobro podejmowanych intencji; nigdy jednak na utratę kontroli.
- Właściwie już dłuższy czas - niesprezycowane słowa były jedynie półprawdą, którą był skłonny wyjawić; wolał, by usłyszała ją od niego niż przypadkowego czarodzieja bądź wspólnego znajomego. Nie pociągnął tematu dalej, jakby zupełnie tyle wystarczyło; kolejne słowa kobiety skwitował milczeniem dłuższym, niż wypadało. W brązowych tęczówkach na moment rozbłysła troska, by umrzeć niemalże w tym samym momencie; nie miał przecież żadnych praw, by to wiedzieć. Skąd więc nagłe spięcie, skąd niepokój atakujący każdy, do tej pory spokojny nerw? Pozornie drobny detal - bo tak ujęła to Ronja - po raz kolejny uświadomił ogrom dystansu, który finalnie doprowadził ich do tego właśnie punktu; do przypadkowego spotkania niegdysiejszych przyjaciół(towarzyszy?), którzy teraz byli sobie zupełnie obcy.
- Rozumiem - ton głosu nagle wydał się chłodniejszy od otaczającej ich, zimowej aury; ciche westchnienie poruszyło powietrze kłębem białej pary niespokojnego oddechu. - Prywatna praktyka brzmi naprawdę dobrze. Zawsze miałaś cierpliwość do ludzi, więc dobrze, że nie zrezygnowałaś całkowicie.
Być może wyłapała to chwilowe wahanie, które wkradło się zwodniczo między pozornie spokojne słowa; być może domyśliła się, że on już wiedział, że ów "drobny incydent zdrowotny" mógł do takowych nie należeć. Lekkie pokręcenie głową było krótką - i zarazem odpowiedzią na stwierdzenie Ronji. Nie chciał tłumaczyć się dalej, powoli wznosząc własne mury i nakierowując rozmowę na bardziej praktyczne tematy.
- Właściwie to życie. W Blythburghu nie zostały już żadne możliwości, których bym nie wykorzystał, a po śmierci ojca musiałem zdecydować, co dalej z interesem.
Ostatecznie głosił jedynie prawdę; tą, do której nie przyznałby się nikomu, a bez zastanowienia spowiadał się przed kobietą, która niegdyś - teraz? - znaczyła więcej niż jakakolwiek inna.
- Prowadzę teraz sklep na Pokątnej. Powinnaś kiedyś zajrzeć, jeśli zechcesz.
Bo teraz już wiedziała, gdzie mogła go znaleźć; przyszłościowe spotkanie nie miało więc nosić znamion przypadku, lecz świadomej decyzji. Nie liczył na wiele, właściwie nie liczył na nic; wypowiedzenie tych słów przyniosło jednak coś na kształt ulgi.
- Spieszysz się?
Niechętne, ostrożne pytanie padło po chwili, gdy krótki gest głowy wskazał na stojącą nieopodal ławeczkę w pozbawionym słów zaproszeniu. Osamotnione, pokryte pierwszą warstewką cienkiego śniegu siedzisko nie wyglądało zachęcająco; nie było to jednak nic, z czym nie poradziłoby sobie krótkie zaklęcie.
Nie, nie niewiele; tylko jedna to potrafiła.
Zauważył to już wtedy, w szkole, gdy byli jeszcze ledwie dziećmi, niewiele wiedzącymi o otaczającym ich świecie i regułach, które wkrótce miały zmienić wszystko. W dniach przeplatanych nauką, śmiechem i nieustanną próbą wpasowania się w dostojne towarzystwo szlachetnych uczniów ze Slytherinu. Ronja nigdy nie kupowała jego fałszu, i zawsze, absolutnie zawsze potrafiła wyczuć jego kłamstwo. To, co niesamowicie go irytowało w pierwszych latach znajomości, zaczęło intrygować w późniejszych; okazało się jednak, że wcześniejsze decyzje kładły się powolnym, nieuchronnym cieniem na wszystko, co chciał - i być może mógł - wówczas zbudować z Fancourt. Ona nie dała zwieść się metodom udawania, w przeciwieństwie do całej reszty uczniów, którzy w intencjach spokojnego Blythe'a nigdy nie doszukiwali się drugiego dna.
Czasem przerażała go myśl o tym, jak wiele Ronja wiedziała; czasem obezwładniała świadomość, ile zdołał przed nią ukryć.
Teraz czuł się żałośnie odsłonięty, wybity gwałtownie ze stałego, utartego rytmu jestestwa; zupełnie, jakby nagle przebudził się po długim, niekoniecznie przyjemnym śnie. Teraz już wiedział, dlaczego wcześniej nie dążył do spotkania, dlaczego w listach ograniczał się jedynie do wyuczonych, kulturalnych zwrotów; nagła bliskość Fancourt wywracała uporządkowany świat do góry nogami i sprawiała, że najchętniej oddałby się we władanie wyniszczających emocji.
Mógł pozwolić sobie na chwilę swobody, na wyrywkową szczerość i pozorne dobro podejmowanych intencji; nigdy jednak na utratę kontroli.
- Właściwie już dłuższy czas - niesprezycowane słowa były jedynie półprawdą, którą był skłonny wyjawić; wolał, by usłyszała ją od niego niż przypadkowego czarodzieja bądź wspólnego znajomego. Nie pociągnął tematu dalej, jakby zupełnie tyle wystarczyło; kolejne słowa kobiety skwitował milczeniem dłuższym, niż wypadało. W brązowych tęczówkach na moment rozbłysła troska, by umrzeć niemalże w tym samym momencie; nie miał przecież żadnych praw, by to wiedzieć. Skąd więc nagłe spięcie, skąd niepokój atakujący każdy, do tej pory spokojny nerw? Pozornie drobny detal - bo tak ujęła to Ronja - po raz kolejny uświadomił ogrom dystansu, który finalnie doprowadził ich do tego właśnie punktu; do przypadkowego spotkania niegdysiejszych przyjaciół(towarzyszy?), którzy teraz byli sobie zupełnie obcy.
- Rozumiem - ton głosu nagle wydał się chłodniejszy od otaczającej ich, zimowej aury; ciche westchnienie poruszyło powietrze kłębem białej pary niespokojnego oddechu. - Prywatna praktyka brzmi naprawdę dobrze. Zawsze miałaś cierpliwość do ludzi, więc dobrze, że nie zrezygnowałaś całkowicie.
Być może wyłapała to chwilowe wahanie, które wkradło się zwodniczo między pozornie spokojne słowa; być może domyśliła się, że on już wiedział, że ów "drobny incydent zdrowotny" mógł do takowych nie należeć. Lekkie pokręcenie głową było krótką - i zarazem odpowiedzią na stwierdzenie Ronji. Nie chciał tłumaczyć się dalej, powoli wznosząc własne mury i nakierowując rozmowę na bardziej praktyczne tematy.
- Właściwie to życie. W Blythburghu nie zostały już żadne możliwości, których bym nie wykorzystał, a po śmierci ojca musiałem zdecydować, co dalej z interesem.
Ostatecznie głosił jedynie prawdę; tą, do której nie przyznałby się nikomu, a bez zastanowienia spowiadał się przed kobietą, która niegdyś - teraz? - znaczyła więcej niż jakakolwiek inna.
- Prowadzę teraz sklep na Pokątnej. Powinnaś kiedyś zajrzeć, jeśli zechcesz.
Bo teraz już wiedziała, gdzie mogła go znaleźć; przyszłościowe spotkanie nie miało więc nosić znamion przypadku, lecz świadomej decyzji. Nie liczył na wiele, właściwie nie liczył na nic; wypowiedzenie tych słów przyniosło jednak coś na kształt ulgi.
- Spieszysz się?
Niechętne, ostrożne pytanie padło po chwili, gdy krótki gest głowy wskazał na stojącą nieopodal ławeczkę w pozbawionym słów zaproszeniu. Osamotnione, pokryte pierwszą warstewką cienkiego śniegu siedzisko nie wyglądało zachęcająco; nie było to jednak nic, z czym nie poradziłoby sobie krótkie zaklęcie.
Atticus Blythe
Zawód : jubiler, twórca talizmanów
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
The desire of gold is not for gold. It is for the means of freedom and benefit.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Prawie zapomniała, że kiedyś czuła się przy nim naprawdę komfortowo. Naturalne wydawało się wówczas mówienie o swoich problemach, wielogodzinne rozmowy, podczas których poruszali tysiące nigdy niedokończonych wątków. Mieli sobie tyle do powiedzenia, ale jednocześnie gdyby chcieli, nie musieliby używać słów wcale do wzajemnego zrozumienia. Ronja miała, że ta dawna radość teraz wracała niczym uparty nawyk, który wrósł do jej życia i został na zawsze. Wydawało się, jakby widział więcej, im bardziej próbowała ukryć poszczególne informacje. Zimne powietrze muskało policzki kobiety, otrzeźwiając usilnie rozmyślającą głowę, podczas gdy dłoń powędrowała do spadających w oczy kosmyków kruczoczarnych włosów. Cieszyła się, że go widzi. W nieoczywisty, a nawet pod jakimś względem bolesny sposób, ale cokolwiek jej umysł niegdyś sobie wyobrażał, pozostawało w końcu jedynie w granicach wyobraźni. Niektórym ludziom niedane było się przyjaźnić, co dopiero zawierać głębsze relacja i nigdy w jej zamyśle nie pojawiła się chęć zniszczenia więzi, jaką mieli wcześniej na rzecz niedorzecznych przeczuć. Bo tym w końcu była ta cała niezręczność. O te kilka sekund za długie spojrzenia, które równie dobrze mogła sobie wyobrazić. Przerwy między zdaniami, które pożytkowała na zajrzenie w jego brązowe oczy, by zaraz potem wrócić do prowadzonej konwersacji z uspokojonym umysłem i sercem, że słucha, że jest. Pewnie nawet w granicach nastoletniego umysłu uwierzyła, że sama nieco zawiniła. Nigdy nie należała do najbardziej aktywnych przyjaciół, swoje powiązania traktując poważnie, ale bez typowego dla niektórych ekstrawertyków okazywania emocji przy każdej okazji. Wydawało się jej, że Atticus jest taki sam, ale może się myliła. W końcu gdyby rozumieli siebie nawzajem tak dobrze, jak odnosiła niegdyś wrażenie, nie staliby teraz niczym dwójka nieznajomych ledwo przecinająca wstęgi podstawowych informacji o drugim rozmówcy. Brak skonkretyzowanej odpowiedzi na pytanie o przybycie do Londynu upewnił Ronję, że tematu nie ma sensu kontynuować, a swoją dyskretną sugestię Atticus zdawał się wpleść w swój chłodny ton głosu lepiej niż jej wątpliwe rozwiązanie kwestii ataku dotyku meduzy. Czy rozszyfrował krótki przeskok między słowami? Nie zdziwiłoby to ją, jednak najwyraźniej kultura osobista nakazywała Blythe’owi, zgodnie z doskonałym wychowaniem, milczenie.
- Po tym wszystkim, co zaszło za granicą, dobrze było wrócić do nieco bardziej statecznej formy pracy. - Tak łatwo mogła powiedzieć mu o Peak District. Wystarczyło już teraz nabrać powietrza w płuca i zacząć mówić o aromatycznej woni ziół w szklarniach rezerwatu, albo harmonii smoczych ryków połączonych z ich trzepotem skrzydeł, rozpościerającymi się nad pastwiskami. Przygryzła wargę dla pewności języka, który zdawał się w tym towarzystwie zdradzać ją częściej niż zwykle i zdołała zachować całkowity brak poruszenia. - Piękna biżuteria zawsze będzie w cenie, a panie Londynu na pewno docenią twoje wyroby. - Odpowiedziała zupełnie szczerze, nawet nie starając się prawić kwiecistych komplementów. Pamiętała jeszcze mgliście pierwsze próby projektów Atticusa i nawet lata temu były one już przejawem gustownego smaku i kunsztu, który potrafiła docenić nawet Fancourt w swojej podstawowej wiedzy, oraz zainteresowaniu światem bogactwa. Akurat powiodła spojrzeniem w stronę swoich butów, kiedy do uszu dotarła niespodziewana propozycja odwiedzin. Niespodziewana, chociaż naturalnie, logiczny tok rozumowania podpowiadał uprzejmą prośbę, jaką stosuje się do każdego ze spotkanych na ulicy znajomych. Matka Ronji mogła pochwalić się skromną kolekcją kosztowności, ale nie mogły się one równać z asortymentem salonów pyszniących swoje szyldy na Pokątnej, zwłaszcza w czasach gdzie jedni kupowali perły, a inni żebrali o chleb.
- Nie jestem pewna, czy znajdę tam coś dla siebie. - Prócz ciebie. Chciała dodać. A doskonale wiedziała, że zwłaszcza jego nie mogła posiąść nigdy. Nie kiedy nazwisko Fancourt przeplatało się przez ostro zakończony kształt skośnych oczu, a grube czarne włosy lśniły blaskiem obcym dla blondwłosych piękności z północy Anglii. Nie, kiedy niedorzeczne uczucia, jakim logika nakazywała uschnąć dawno temu, wciąż jeszcze tliły się wbrew wszelkim prawom rozumu. Blythe mógł nawet mieć przy swoim boku arystokratkę, gdyby jego rodzina zawarła odpowiednie umowy i kontrakty przy herbacianych stołach. Kobiety w szlachcie bardziej niż osoby, przypominały drogocenny towar na wymianę, który przy drobnej rysie czy niedorzecznych niedoskonałościach można było zamaskować mniej poważanym nazwiskiem klasy średniej, która błękitną krwią wynagradzała „gorszą” powierzchowność. Ronja nie pasowało do tego oprawionego w złote ramy obrazu.
- Nie. Możemy usiąść. - W odpowiedzi na wskazanie Atticusa, wyjęła z kieszeni różdżkę i wypowiedziała szybko inkantację Evanesco, wysuszając doszczętnie zalegający na powierzchni ławki śnieg. Usadowiła się na lewej krawędzi ławki, przekrzywiając nieco sylwetkę drugą stronę, by móc swobodnie skupić uwagę na dalszej rozmowie. Chwilę milczała w zastanowieniu, po raz kolejny pozwalając ciszy wypełnić dzielący ich dystans. Wreszcie, nie mogąc dłużej wytrzymać napięcia, westchnęła krótko i uniosła głowę wyżej. - Przepraszam. Nie wiedziałam, że twój ojciec odszedł. Odpowiedzialność najstarszego syna rodziny potrafi być przytłaczająca. Wiele musiało się zmienić od ostatniego listu. - Nie pamiętała nawet, które z nich ostatnie wysłało wydmuszkę uprzejmych formułek, kilku wzmianek o pogodzie i samopoczuciu. Być może spotkanie mogło stanowić dobrą okazję do przekonania się na żywo, jak dalece wspomnienia odbiegły już od rzeczywistości dwóch całkowicie dorosłych ludzi, o zgoła całkiem innych wizjach i postrzeganiu świata.
- Po tym wszystkim, co zaszło za granicą, dobrze było wrócić do nieco bardziej statecznej formy pracy. - Tak łatwo mogła powiedzieć mu o Peak District. Wystarczyło już teraz nabrać powietrza w płuca i zacząć mówić o aromatycznej woni ziół w szklarniach rezerwatu, albo harmonii smoczych ryków połączonych z ich trzepotem skrzydeł, rozpościerającymi się nad pastwiskami. Przygryzła wargę dla pewności języka, który zdawał się w tym towarzystwie zdradzać ją częściej niż zwykle i zdołała zachować całkowity brak poruszenia. - Piękna biżuteria zawsze będzie w cenie, a panie Londynu na pewno docenią twoje wyroby. - Odpowiedziała zupełnie szczerze, nawet nie starając się prawić kwiecistych komplementów. Pamiętała jeszcze mgliście pierwsze próby projektów Atticusa i nawet lata temu były one już przejawem gustownego smaku i kunsztu, który potrafiła docenić nawet Fancourt w swojej podstawowej wiedzy, oraz zainteresowaniu światem bogactwa. Akurat powiodła spojrzeniem w stronę swoich butów, kiedy do uszu dotarła niespodziewana propozycja odwiedzin. Niespodziewana, chociaż naturalnie, logiczny tok rozumowania podpowiadał uprzejmą prośbę, jaką stosuje się do każdego ze spotkanych na ulicy znajomych. Matka Ronji mogła pochwalić się skromną kolekcją kosztowności, ale nie mogły się one równać z asortymentem salonów pyszniących swoje szyldy na Pokątnej, zwłaszcza w czasach gdzie jedni kupowali perły, a inni żebrali o chleb.
- Nie jestem pewna, czy znajdę tam coś dla siebie. - Prócz ciebie. Chciała dodać. A doskonale wiedziała, że zwłaszcza jego nie mogła posiąść nigdy. Nie kiedy nazwisko Fancourt przeplatało się przez ostro zakończony kształt skośnych oczu, a grube czarne włosy lśniły blaskiem obcym dla blondwłosych piękności z północy Anglii. Nie, kiedy niedorzeczne uczucia, jakim logika nakazywała uschnąć dawno temu, wciąż jeszcze tliły się wbrew wszelkim prawom rozumu. Blythe mógł nawet mieć przy swoim boku arystokratkę, gdyby jego rodzina zawarła odpowiednie umowy i kontrakty przy herbacianych stołach. Kobiety w szlachcie bardziej niż osoby, przypominały drogocenny towar na wymianę, który przy drobnej rysie czy niedorzecznych niedoskonałościach można było zamaskować mniej poważanym nazwiskiem klasy średniej, która błękitną krwią wynagradzała „gorszą” powierzchowność. Ronja nie pasowało do tego oprawionego w złote ramy obrazu.
- Nie. Możemy usiąść. - W odpowiedzi na wskazanie Atticusa, wyjęła z kieszeni różdżkę i wypowiedziała szybko inkantację Evanesco, wysuszając doszczętnie zalegający na powierzchni ławki śnieg. Usadowiła się na lewej krawędzi ławki, przekrzywiając nieco sylwetkę drugą stronę, by móc swobodnie skupić uwagę na dalszej rozmowie. Chwilę milczała w zastanowieniu, po raz kolejny pozwalając ciszy wypełnić dzielący ich dystans. Wreszcie, nie mogąc dłużej wytrzymać napięcia, westchnęła krótko i uniosła głowę wyżej. - Przepraszam. Nie wiedziałam, że twój ojciec odszedł. Odpowiedzialność najstarszego syna rodziny potrafi być przytłaczająca. Wiele musiało się zmienić od ostatniego listu. - Nie pamiętała nawet, które z nich ostatnie wysłało wydmuszkę uprzejmych formułek, kilku wzmianek o pogodzie i samopoczuciu. Być może spotkanie mogło stanowić dobrą okazję do przekonania się na żywo, jak dalece wspomnienia odbiegły już od rzeczywistości dwóch całkowicie dorosłych ludzi, o zgoła całkiem innych wizjach i postrzeganiu świata.
quiet. composed. grateful. disciplined
do not underestimate my heart, it is a fortress, a stronghold that cannot be brought down, it has fought battles worth fighting, and saved loved ones worth defending, the day you think it a weakness, is the day
you will burn
you will burn
Ronja Fancourt
Zawód : magipsychiatra, uzdrowiciel
Wiek : 30/31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
battles may be fought
from the outside in
but wars are won
from the inside out
from the outside in
but wars are won
from the inside out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Powinien już wiedzieć, że czas nie był jego sprzymierzeńcem.
W czasach nauki w Hogwarcie sądził, że miał go wiele; wrodzona cierpliwość i brak impulsywności nie pozwalały na podjęcie żadnej pochopnej decyzji. Tkwił więc w swego rodzaju zawieszeniu, trwającym zaskakująco długo; od lekcji do lekcji, od powrotu do domu po kolejną podróż do szkoły i przede wszystkim następne spotkania, które mogli spędzić tylko we dwoje. Nauczył się odliczać upływ sekund, minut i godzin, dzieląc je na te, które poświęcał Ronji, zupełnie jakby to ona stała się wyznacznikiem przemijania kolejnych dni. Oczekiwał na momenty, w których znów będą mogli porozmawiać na wszystkie błahe tematy tego świata, podświadomie omijając te, które były istotne; już wtedy czuł, że gdyby wkroczyli na grząski grunt poglądów, mógłby stracić ją na zawsze.
Nie było to poświęcenie, na które był gotów.
Obawy rozwiały się, gdy ostatecznie to czas - okrutny, bezlitosny czas - przekreślił grubą linią to, co niegdyś mieli. W wyobrażeniach Atticusa znajomość z Fancourt toczyła się zupełnie inaczej; niejednokrotnie w snach widział moment, w którym w końcu wyznaje jej szczerość uczuć. Sny zawsze kończyły się dobrze, tworząc mgiełkę słodkiego mirażu, w który chciał wierzyć; rzeczywistość weryfikowała wszystko na własnych zasadach.
Być może dlatego nigdy nie podjął odpowiedniego kroku i nie zebrał w sobie dość odwagi, by wbrew wszystkiemu i wszystkim wypowiedzieć te dwa słowa, które mogły zmienić bieg życia. Ostatecznie każde słowo, gest i widoczna w oczach emocja sprowadzały się do decyzji, która mogła pociągnąć za sobą ogromne w skutkach konsekwencje.
Wybrać ją i być szczęśliwym, jeśli czuła to samo, jednocześnie tracąc wszystko to, nad czym pracował latami.
Wybrać ją i stracić, jeśli nie odwzajemniała uczuć, nie mogąc liczyć już nawet na namiastkę przyjaźni.
Zapomnieć ją i odrzucić, wybierając prostą drogę prowadzącą do zyskania szacunku i życiowego sukcesu.
Właśnie teraz, gdy stali naprzeciwko siebie - tak blisko, a tak daleko jednocześnie - pojął, że to czas podjął decyzję za niego. Czy gdyby już wtedy, w beztroskich, szkolnych latach wyznał, że ją kocha, ich historia wyglądałaby inaczej?
Sądził, że mijające lata i oschłe listy ostatecznie pozbawiły jego kamiennego serca tej drobinki szczerego uczucia, którym darzył Ronję; teraz pojął, że był w ogromnym błędzie.
- To brzmi jak początek długiej opowieści - zaskakujące, że do tej pory pozornie obojętny głos nabrał nuty łagodności; nie wymuszał jednak niczego, ostrożnie testując stabilność murów, które wniosły się między nimi przez lata. - To prawda, nie mogę narzekać na brak pracy.
Nie dodał nic więcej; ani słowa o nieprzespanych nocach, zmęczeniu i frustracji, które były najlepszymi przyjaciółkami znanego jubilera - ceną za sławę w pewnych kręgach była rezygnacja ze swego rodzaju swobody. Mógłby jej o tym opowiedzieć, nie starając się ukryć niczego; zamiast tego wybrał krótki, pozbawiony znaczenia komentarz.
Lekkie uniesienie brwi było przez chwilę jedyną reakcją objawiającą zaskoczenie, na którą sobie pozwolił; nagły wdech zwiastował nadchodzące, gwałtowne zaprzeczenie, ale wówczas szybko oprzytomniał - nie miał przecież żadnego prawa, by próbować zmienić jej podejście. Być może posiadał je kiedyś; dzisiaj stanowiło jedynie blade wspomnienie tego, co mieli przed laty.
- To znaczyłoby jedynie tyle, że marny ze mnie jubiler - głos zdradził coś na kształt ponurego rozbawienia, lecz ta emocja nie sięgnęła oczu, zatrważająco poważnych i lodowatych; w rzeczywistości był pewien, że żaden z jego tworów nie był na tyle piękny, by kiedykolwiek dorównać urodzie Ronji. Myśl rozwiała się szybko, gdy kobieta przystała na jego nagłą, spontaniczną propozycję. Czuł, że być może żadne z nich nie powinno podejmować prób ponownego zrozumienia, bo z pewnością łatwiej byłoby zapomnieć; ponowna okazja mogła jednak nie powtórzyć się nigdy, i chociaż dzisiaj, tego właśnie wieczoru, był gotów udawać, że wszystko było jak dawniej.
Słodkie kłamstwo było lepsze od gorzkiej prawdy; szczególnie dzisiaj.
Gdy zaklęcie Fancourt pozbawiło ławeczkę zbędnego balastu białego puchu, usiadł obok niej, zachowując odpowiedni, grzeczny dystans; wyprostowana sztywno sylwetka pozostała nieruchoma - jedynie twarz zwróciła się w kierunku Ronji, wyłapując kolejne słowa z mroźnego powietrza. Przez chwilę na dnie brązowych tęczówek zalśniła niesprecyzowana bliżej emocja; cichy dźwięk, który mógł być ponurym śmiechem, przerwał ciszę ze strony Atticusa.
- Tak właściwie to zmarli oboje, matka i ojciec. Nie musisz się tym przejmować - przecież świadomie o tym nie napisał; nie było powodu, by zmienić utartą rutynę obojętności zawartą w wymienianych listach. Teraz poczuł coś na kształt wyrzutów sumienia, ale i dziwnej ulgi; jakby nagle ogromny ciężar został zdjęty z barków. - Masz rację. Pewnie właśnie dlatego mój godny pożałowania, starszy brat wybrał ścieżkę tchórza i zostawił wszystko na mojej głowie. - kąciki ust drgnęły w parodii półuśmiechu; drobny gest nie zawierał jednak ani cienia wesołości. - Nie przeszkadza mi to zbytnio, jeśli mam być szczery. Od dawna się na to zapowiadało.
Chyba już nawet od momentu, w którym byli jeszcze dziećmi; od chwili, w której Atticus senior wybrał drugiego wnuka, by przekazać mu tajniki sztuki jubilerskiej rodziny Blythe. O tym Ronja musiała wiedzieć, bo w szkole nie zataił przed nią niczego; mijające lata jedynie ukazały ogrom przepaści, nad którą wisiała ich krucha relacja.
- Wybacz. Nie uznałem, że to odpowiedni temat do podjęcia w korespondencji.
Pośpiesznie dopowiedziane zdanie kierowane było jedynie grzecznością i ominięciem niewygodnej prawdy; nie sądził, by napisanie tak ważnej informacji wywarłoby wrażenie.
Na chwilę zapadła cisza, przesycona tym dziwnym, rosnącym z każdą chwilą napięciem; na moment utkwił wzrok na okolicy, czując ukłucie niepokoju. Decyzja była prosta - albo postawić wszystko na kartę szczerości, albo dalej miotać się w okowach konwenansów i sztuczności.
Właśnie wtedy odwrócił się bardziej w kierunku kobiety, patrząc wprost w hipnotyzujące oczy; w końcu gotów podjąć pewien wybór.
- Co tak naprawdę się zmieniło? - u niej i z nimi; niesprecyzowane do końca, ciche pytanie zawisło w powietrzu, mącąc podwaliny kruchego spokoju - ale nawet to bladło w obliczu do jednej z nielicznych prawd, które Blythe gotów był objawić; nadal cicho, nadal zaskakująco łagodnie. - Brakowało mi ciebie.
W czasach nauki w Hogwarcie sądził, że miał go wiele; wrodzona cierpliwość i brak impulsywności nie pozwalały na podjęcie żadnej pochopnej decyzji. Tkwił więc w swego rodzaju zawieszeniu, trwającym zaskakująco długo; od lekcji do lekcji, od powrotu do domu po kolejną podróż do szkoły i przede wszystkim następne spotkania, które mogli spędzić tylko we dwoje. Nauczył się odliczać upływ sekund, minut i godzin, dzieląc je na te, które poświęcał Ronji, zupełnie jakby to ona stała się wyznacznikiem przemijania kolejnych dni. Oczekiwał na momenty, w których znów będą mogli porozmawiać na wszystkie błahe tematy tego świata, podświadomie omijając te, które były istotne; już wtedy czuł, że gdyby wkroczyli na grząski grunt poglądów, mógłby stracić ją na zawsze.
Nie było to poświęcenie, na które był gotów.
Obawy rozwiały się, gdy ostatecznie to czas - okrutny, bezlitosny czas - przekreślił grubą linią to, co niegdyś mieli. W wyobrażeniach Atticusa znajomość z Fancourt toczyła się zupełnie inaczej; niejednokrotnie w snach widział moment, w którym w końcu wyznaje jej szczerość uczuć. Sny zawsze kończyły się dobrze, tworząc mgiełkę słodkiego mirażu, w który chciał wierzyć; rzeczywistość weryfikowała wszystko na własnych zasadach.
Być może dlatego nigdy nie podjął odpowiedniego kroku i nie zebrał w sobie dość odwagi, by wbrew wszystkiemu i wszystkim wypowiedzieć te dwa słowa, które mogły zmienić bieg życia. Ostatecznie każde słowo, gest i widoczna w oczach emocja sprowadzały się do decyzji, która mogła pociągnąć za sobą ogromne w skutkach konsekwencje.
Wybrać ją i być szczęśliwym, jeśli czuła to samo, jednocześnie tracąc wszystko to, nad czym pracował latami.
Wybrać ją i stracić, jeśli nie odwzajemniała uczuć, nie mogąc liczyć już nawet na namiastkę przyjaźni.
Zapomnieć ją i odrzucić, wybierając prostą drogę prowadzącą do zyskania szacunku i życiowego sukcesu.
Właśnie teraz, gdy stali naprzeciwko siebie - tak blisko, a tak daleko jednocześnie - pojął, że to czas podjął decyzję za niego. Czy gdyby już wtedy, w beztroskich, szkolnych latach wyznał, że ją kocha, ich historia wyglądałaby inaczej?
Sądził, że mijające lata i oschłe listy ostatecznie pozbawiły jego kamiennego serca tej drobinki szczerego uczucia, którym darzył Ronję; teraz pojął, że był w ogromnym błędzie.
- To brzmi jak początek długiej opowieści - zaskakujące, że do tej pory pozornie obojętny głos nabrał nuty łagodności; nie wymuszał jednak niczego, ostrożnie testując stabilność murów, które wniosły się między nimi przez lata. - To prawda, nie mogę narzekać na brak pracy.
Nie dodał nic więcej; ani słowa o nieprzespanych nocach, zmęczeniu i frustracji, które były najlepszymi przyjaciółkami znanego jubilera - ceną za sławę w pewnych kręgach była rezygnacja ze swego rodzaju swobody. Mógłby jej o tym opowiedzieć, nie starając się ukryć niczego; zamiast tego wybrał krótki, pozbawiony znaczenia komentarz.
Lekkie uniesienie brwi było przez chwilę jedyną reakcją objawiającą zaskoczenie, na którą sobie pozwolił; nagły wdech zwiastował nadchodzące, gwałtowne zaprzeczenie, ale wówczas szybko oprzytomniał - nie miał przecież żadnego prawa, by próbować zmienić jej podejście. Być może posiadał je kiedyś; dzisiaj stanowiło jedynie blade wspomnienie tego, co mieli przed laty.
- To znaczyłoby jedynie tyle, że marny ze mnie jubiler - głos zdradził coś na kształt ponurego rozbawienia, lecz ta emocja nie sięgnęła oczu, zatrważająco poważnych i lodowatych; w rzeczywistości był pewien, że żaden z jego tworów nie był na tyle piękny, by kiedykolwiek dorównać urodzie Ronji. Myśl rozwiała się szybko, gdy kobieta przystała na jego nagłą, spontaniczną propozycję. Czuł, że być może żadne z nich nie powinno podejmować prób ponownego zrozumienia, bo z pewnością łatwiej byłoby zapomnieć; ponowna okazja mogła jednak nie powtórzyć się nigdy, i chociaż dzisiaj, tego właśnie wieczoru, był gotów udawać, że wszystko było jak dawniej.
Słodkie kłamstwo było lepsze od gorzkiej prawdy; szczególnie dzisiaj.
Gdy zaklęcie Fancourt pozbawiło ławeczkę zbędnego balastu białego puchu, usiadł obok niej, zachowując odpowiedni, grzeczny dystans; wyprostowana sztywno sylwetka pozostała nieruchoma - jedynie twarz zwróciła się w kierunku Ronji, wyłapując kolejne słowa z mroźnego powietrza. Przez chwilę na dnie brązowych tęczówek zalśniła niesprecyzowana bliżej emocja; cichy dźwięk, który mógł być ponurym śmiechem, przerwał ciszę ze strony Atticusa.
- Tak właściwie to zmarli oboje, matka i ojciec. Nie musisz się tym przejmować - przecież świadomie o tym nie napisał; nie było powodu, by zmienić utartą rutynę obojętności zawartą w wymienianych listach. Teraz poczuł coś na kształt wyrzutów sumienia, ale i dziwnej ulgi; jakby nagle ogromny ciężar został zdjęty z barków. - Masz rację. Pewnie właśnie dlatego mój godny pożałowania, starszy brat wybrał ścieżkę tchórza i zostawił wszystko na mojej głowie. - kąciki ust drgnęły w parodii półuśmiechu; drobny gest nie zawierał jednak ani cienia wesołości. - Nie przeszkadza mi to zbytnio, jeśli mam być szczery. Od dawna się na to zapowiadało.
Chyba już nawet od momentu, w którym byli jeszcze dziećmi; od chwili, w której Atticus senior wybrał drugiego wnuka, by przekazać mu tajniki sztuki jubilerskiej rodziny Blythe. O tym Ronja musiała wiedzieć, bo w szkole nie zataił przed nią niczego; mijające lata jedynie ukazały ogrom przepaści, nad którą wisiała ich krucha relacja.
- Wybacz. Nie uznałem, że to odpowiedni temat do podjęcia w korespondencji.
Pośpiesznie dopowiedziane zdanie kierowane było jedynie grzecznością i ominięciem niewygodnej prawdy; nie sądził, by napisanie tak ważnej informacji wywarłoby wrażenie.
Na chwilę zapadła cisza, przesycona tym dziwnym, rosnącym z każdą chwilą napięciem; na moment utkwił wzrok na okolicy, czując ukłucie niepokoju. Decyzja była prosta - albo postawić wszystko na kartę szczerości, albo dalej miotać się w okowach konwenansów i sztuczności.
Właśnie wtedy odwrócił się bardziej w kierunku kobiety, patrząc wprost w hipnotyzujące oczy; w końcu gotów podjąć pewien wybór.
- Co tak naprawdę się zmieniło? - u niej i z nimi; niesprecyzowane do końca, ciche pytanie zawisło w powietrzu, mącąc podwaliny kruchego spokoju - ale nawet to bladło w obliczu do jednej z nielicznych prawd, które Blythe gotów był objawić; nadal cicho, nadal zaskakująco łagodnie. - Brakowało mi ciebie.
Atticus Blythe
Zawód : jubiler, twórca talizmanów
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
The desire of gold is not for gold. It is for the means of freedom and benefit.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
A gdyby tak poddać się instynktom? Nieopanowanej chęci i pragnieniom, które skrywały się głęboko pod warstwą samokontroli. Prymitywnym, owszem, ale też szczerym do stopnia prawdziwości, który przywracał ściśnięte w dezorientacji serce młodej dziewczyny, po raz pierwszy czującej coś do przyjaciela z Hogwartu. Coś czego wcześniej nie znała pod tą postacią, dostrzegając jedynie mgliste zamysły od swoich własnych rodziców. Nigdy przedtem nie miała problemu z wyrażaniem swoich emocji, zawierając je w opakowaniu prostych, aczkolwiek delikatnych słów skierowanych do adresata. To nastawienie nie zawsze przysparzało przyjaciół, ale gwarantowało pewność własnej osoby, własnych poglądów. Chociażby wszystko dookoła miało zatrząść się w podstawach, unieść wysoko i rozpaść na tysiąc fragmentów ona zawsze będzie Ronją, a on Atticusem.
I może nawet udałoby się uwierzyć jej, że tak miało być, a dwie drogi zdążające ku zachodowi słońca, którymi kroczyli nigdy nie miały w swoim losie się przeciąć, bo niektóre rzeczy tak po prostu dano. Mogli o nich rozmawiać, należało wręcz zwrócić uwagę na te niefortunne przypadki pecha, ale dopiero gdy stawało się jego częścią, w pełni można było zrozumieć dziwne uczucie pustki, towarzyszące każdemu wspomnieniu. Gdy przeglądała kuferek z biżuterią matki myślała o jego projektach, a gdzieś jeszcze w zakurzonym pudle szkolnych pergaminów trzymała szkice, które rysował pospiesznie gdy rozkoszowali się zieloną trawą hogwardzkich pól podczas przerwy. Lubiła go takiego, skupionego na pracy i niczym innym. Wymówka do obserwacji niegdyś doskonale znanego profilu, którego każda najmniejsza cecha była młodej Fancourt dobrze znana. Czas rozmywał szczegóły, a rzeczywistość rozkazywała wątpić, czy kiedykolwiek istniało między nimi coś więcej, oprócz zaskakującego testu przyjaźni. Bo przecież rzadko kiedy wytrzymują ze sobą dwie tak mocno skoncentrowane na swoich celach osoby, indywidualne do bólu, ale jednak w jakiś pokrętny sposób, pasujące do siebie całkowicie.
- Opowieści mają to do siebie, że im dłużej o nich myślimy, tym bardziej niewiarygodne się stają. - Odpowiedziała wymijająco, nie zamierzając otwierać już teraz tematu rzeki, jakim była jej choroba. Czy w ogóle zamierzała mu o tym powiedzieć? Na pewno to rozważała, a świadomość tak prostolinijnego podejścia do największej tajemnicy napawała Ronję niepokojem. Blythe usypiał czujność, sprawiał, że na usta cisnęły się słowa, których nie zamierzała wypowiadać przed nikim innym niż samą sobą. Na wspomnienie o jego pracy, spojrzała w milczeniu na poznaczoną zmęczeniem, chociaż wciąż przystojną twarz. Dwójka dorosłych ludzi. Żadne z nich nie powie prawdy. Westchnęła w duchu. - A może właśnie wybitny? Biżuteria w końcu powinna być tylko dla tych wybranych. - Szlachetny klejnot ma wielką cenę, choćby w błocie leżał, a kurz zawsze kurzem zostanie, choćby pod niebo się unosił. Pewne sfery pozostawały na zawsze poza jej możliwościami i nie zamierzała żałować straconych okazji. Ronja podejmowała decyzje z rozwagą, ale nie była nieomylna. Jej największa zaleta, bardziej niż w perfekcji leżała w wyjątkowym szacunku do konsekwencji własnego zachowania, które ponosiła zawsze z niezmierną pokorą.
Na wiadomość o śmierci obu rodziców Atticusa, uniosła się nieco na swoim miejscu, wpatrując w czarodzieja intensywnie, ale powstrzymała wszelkiego rodzaju przemyślenia od wypowiedzenia na głos. Jeśli tak postrzegał sprawy, nie miała absolutnie żadnej pozycji do ryzykowania swojego własnego postrzegania utraty bliskich, zwłaszcza gdy sytuacja rodzinna na pierwszy rzut oka i dawne wiadomości nie jawiła się jako najprostsza. Poruszyła palcami dłoni, tak jak gdyby bała się, że zaraz zawiodą jej własny umysł i powędrują wbrew woli właścicielki do ramienia Atticusa. Sposób w jaki wypowiadał się o bracie wystarczył, by zauważyła jak wiele uczuć towarzyszyło jego osobie. Nie dziwiła się temu, w pamięci mając swoje własne niepokojące myśli związane z nieobecnym bratem bliźniakiem.
Dziwiła się natomiast otaczającej ich ciszy, która zaciskała aksamitną pętlę na szyi kobiety, emanując wrażeniem bliskiego przełamania niepokoju. Co tak naprawdę się zmieniło?
- Czas. - Zaczęła przyciszonym, dziwnie słabym głosem. Nie była pewna swoich sił w tej rozmowie. - Pewnych rzeczy nie da się przekroczyć. Pominąć. - Skumulowane obawy wrzały w środku Fancourt niczym gorąca kąpiel winy, a ona stojąc na krańcu, samym brzegu zaraz miała zatonąć. - Do któregoś momentu mogliśmy ignorować wyrwy, ale im większe się stawały, tym trudniej było przez nie przejść. Więc w końcu… - Przestałam. Ty przestałeś. Tak było łatwiej, lżej na duszy, kiedy mogła oddychać pełną piersią i nie czuć jego obecności tuż obok swojej własnej. Odwróciła głowę w przeciwnym kierunku, na chwilę wytchnienia pozwalając, żeby kruczoczarna zasłona włosów dała jej moment przewagi. Znów go nie doceniła, a cios przyszedł z nienacka. Brakowało mu jej. Na Merlina, czemu czuła złość? Bo to była złość, posypana rozczarowaniem i miarowym kręceniem głowy w zaprzeczeniu usłyszanych słów.
- Nie mów tak. Nie teraz. Kiedy widzę cię pierwszy raz od tak dawna, bez słowa wyjaśnienia akceptując to, że nadszedł gdzieś w międzyczasie koniec. Czego… Jakich słów oczekujesz, co chciałbyś usłyszeć? - Jak chińska róża w porze zimowej, zamknęła się momentalnie, zwijając pośpiesznie poranione płatki, z ziemi zbierając resztki zszokowania, a usta zaciskając w prostą linię. Niesprawiedliwy atak, który musiała odeprzeć od siebie możliwie jak najdalej, by do świadomości nie dotarł cichy szept: Mi ciebie też.
[bylobrzydkobedzieladnie]
I może nawet udałoby się uwierzyć jej, że tak miało być, a dwie drogi zdążające ku zachodowi słońca, którymi kroczyli nigdy nie miały w swoim losie się przeciąć, bo niektóre rzeczy tak po prostu dano. Mogli o nich rozmawiać, należało wręcz zwrócić uwagę na te niefortunne przypadki pecha, ale dopiero gdy stawało się jego częścią, w pełni można było zrozumieć dziwne uczucie pustki, towarzyszące każdemu wspomnieniu. Gdy przeglądała kuferek z biżuterią matki myślała o jego projektach, a gdzieś jeszcze w zakurzonym pudle szkolnych pergaminów trzymała szkice, które rysował pospiesznie gdy rozkoszowali się zieloną trawą hogwardzkich pól podczas przerwy. Lubiła go takiego, skupionego na pracy i niczym innym. Wymówka do obserwacji niegdyś doskonale znanego profilu, którego każda najmniejsza cecha była młodej Fancourt dobrze znana. Czas rozmywał szczegóły, a rzeczywistość rozkazywała wątpić, czy kiedykolwiek istniało między nimi coś więcej, oprócz zaskakującego testu przyjaźni. Bo przecież rzadko kiedy wytrzymują ze sobą dwie tak mocno skoncentrowane na swoich celach osoby, indywidualne do bólu, ale jednak w jakiś pokrętny sposób, pasujące do siebie całkowicie.
- Opowieści mają to do siebie, że im dłużej o nich myślimy, tym bardziej niewiarygodne się stają. - Odpowiedziała wymijająco, nie zamierzając otwierać już teraz tematu rzeki, jakim była jej choroba. Czy w ogóle zamierzała mu o tym powiedzieć? Na pewno to rozważała, a świadomość tak prostolinijnego podejścia do największej tajemnicy napawała Ronję niepokojem. Blythe usypiał czujność, sprawiał, że na usta cisnęły się słowa, których nie zamierzała wypowiadać przed nikim innym niż samą sobą. Na wspomnienie o jego pracy, spojrzała w milczeniu na poznaczoną zmęczeniem, chociaż wciąż przystojną twarz. Dwójka dorosłych ludzi. Żadne z nich nie powie prawdy. Westchnęła w duchu. - A może właśnie wybitny? Biżuteria w końcu powinna być tylko dla tych wybranych. - Szlachetny klejnot ma wielką cenę, choćby w błocie leżał, a kurz zawsze kurzem zostanie, choćby pod niebo się unosił. Pewne sfery pozostawały na zawsze poza jej możliwościami i nie zamierzała żałować straconych okazji. Ronja podejmowała decyzje z rozwagą, ale nie była nieomylna. Jej największa zaleta, bardziej niż w perfekcji leżała w wyjątkowym szacunku do konsekwencji własnego zachowania, które ponosiła zawsze z niezmierną pokorą.
Na wiadomość o śmierci obu rodziców Atticusa, uniosła się nieco na swoim miejscu, wpatrując w czarodzieja intensywnie, ale powstrzymała wszelkiego rodzaju przemyślenia od wypowiedzenia na głos. Jeśli tak postrzegał sprawy, nie miała absolutnie żadnej pozycji do ryzykowania swojego własnego postrzegania utraty bliskich, zwłaszcza gdy sytuacja rodzinna na pierwszy rzut oka i dawne wiadomości nie jawiła się jako najprostsza. Poruszyła palcami dłoni, tak jak gdyby bała się, że zaraz zawiodą jej własny umysł i powędrują wbrew woli właścicielki do ramienia Atticusa. Sposób w jaki wypowiadał się o bracie wystarczył, by zauważyła jak wiele uczuć towarzyszyło jego osobie. Nie dziwiła się temu, w pamięci mając swoje własne niepokojące myśli związane z nieobecnym bratem bliźniakiem.
Dziwiła się natomiast otaczającej ich ciszy, która zaciskała aksamitną pętlę na szyi kobiety, emanując wrażeniem bliskiego przełamania niepokoju. Co tak naprawdę się zmieniło?
- Czas. - Zaczęła przyciszonym, dziwnie słabym głosem. Nie była pewna swoich sił w tej rozmowie. - Pewnych rzeczy nie da się przekroczyć. Pominąć. - Skumulowane obawy wrzały w środku Fancourt niczym gorąca kąpiel winy, a ona stojąc na krańcu, samym brzegu zaraz miała zatonąć. - Do któregoś momentu mogliśmy ignorować wyrwy, ale im większe się stawały, tym trudniej było przez nie przejść. Więc w końcu… - Przestałam. Ty przestałeś. Tak było łatwiej, lżej na duszy, kiedy mogła oddychać pełną piersią i nie czuć jego obecności tuż obok swojej własnej. Odwróciła głowę w przeciwnym kierunku, na chwilę wytchnienia pozwalając, żeby kruczoczarna zasłona włosów dała jej moment przewagi. Znów go nie doceniła, a cios przyszedł z nienacka. Brakowało mu jej. Na Merlina, czemu czuła złość? Bo to była złość, posypana rozczarowaniem i miarowym kręceniem głowy w zaprzeczeniu usłyszanych słów.
- Nie mów tak. Nie teraz. Kiedy widzę cię pierwszy raz od tak dawna, bez słowa wyjaśnienia akceptując to, że nadszedł gdzieś w międzyczasie koniec. Czego… Jakich słów oczekujesz, co chciałbyś usłyszeć? - Jak chińska róża w porze zimowej, zamknęła się momentalnie, zwijając pośpiesznie poranione płatki, z ziemi zbierając resztki zszokowania, a usta zaciskając w prostą linię. Niesprawiedliwy atak, który musiała odeprzeć od siebie możliwie jak najdalej, by do świadomości nie dotarł cichy szept: Mi ciebie też.
[bylobrzydkobedzieladnie]
quiet. composed. grateful. disciplined
do not underestimate my heart, it is a fortress, a stronghold that cannot be brought down, it has fought battles worth fighting, and saved loved ones worth defending, the day you think it a weakness, is the day
you will burn
you will burn
Ostatnio zmieniony przez Ronja Fancourt dnia 06.06.21 11:44, w całości zmieniany 1 raz
Ronja Fancourt
Zawód : magipsychiatra, uzdrowiciel
Wiek : 30/31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
battles may be fought
from the outside in
but wars are won
from the inside out
from the outside in
but wars are won
from the inside out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Szeroka, pogrążona w spokojnej ciemności alejka wydawała się nagle zbyt mała, by pomieścić to wszystko; każde słowo, które nigdy nie miało paść, i każdy gest, który nie mógł sięgnąć do celu. Sypiący z nieba śnieg leniwie opadał na czarny płaszcz Atticusa i osiadał łagodnie na kosmykach włosów Ronji; na moment zapatrzył się na ten widok, wypalając go w pamięci. Poczucie estetyki i docenianie piękna tkwiącego w najmniejszych detalach były czymś, co mogło wyróżniać go na tle innych mężczyzn - ta niesamowita drobiazgowość, która nagle chwyciła za serce z kamienia i przypomniała, że nadal potrafił coś czuć.
Nawet, jeśli wcale nie chciał.
Czuł się trochę tak, jakby nagle cofnęli się w czasie; jakby znów spędzali kolejny dzień razem, nieświadomi krążących w powietrzu plotek i podejrzliwych spojrzeń. Momenty swobody były wówczas częste, choć przeplatane ostrożnie dawkowanym zaniepokojeniem; świadomość, że ktoś mógł znać go tak dobrze, już wtedy potrafiła przerazić. Teraz, mimo upływu lat, znajome poczucie przynależności(do niej?) wcale nie osłabło; zupełnie, jakby nareszcie znalazł się w miejscu, w którym od zawsze powinien być.
Słodycz iluzji nie trwała jednak długo. Wystarczyło, że nagle odwrócił wzrok, skupiwszy uwagę na wyścielanym bielą chodniku, by przypomniał sobie, gdzie jest; by pamiętał, że tych wszystkich lat wypełnionych obojętnością nie naprawi jedno spotkanie, którego żadne z nich się nie spodziewało.
- Ciężko się nie zgodzić - słowa kobiety wyrwały go z objęć zamyślenia, a komentarz sam odnalazł drogę do ust; słowa pozbawione znaczenia były tymi najprostszymi. Chwila przedłużającej się ciszy świadczyła o skrupulatnym doborze następnej odpowiedzi; lekka zmarszczka między brwiami zdradziła nagłe zniecierpliwienie. - Nie do końca zgadzam się z tą opinią. Biżuteria tak naprawdę jest dla każdego, kogo na nią stać. - kąciki ust drgnęły w parodii uśmiechu; grymas nie miał nic wspólnego z wesołością, a w tonie głosu zabrzmiała nagle nuta znużenia. - Podkreśla to, co prawidziwie piękne, albo odwraca spojrzenie od tego, na co ludzie nie powinni zbyt długo patrzeć. - od wad czy niedoskonałości twarzy i ciała; niejednokrotnie widział, jak ozdoby potrafią czynić prawdziwe cuda w prezencji. Chciał dodać coś więcej, ale nagły zryw szczerości i komplement idący za nią mogłyby zostać zrozumiane opacznie; ugryzł się więc w język, siląc się na odgrywanie perfecyjnej, lodowatej obojętności.
Udawał, że nie dostrzegł nagłej zmiany pozycji Fancourt i czujnego spojrzenia, które w nim utkwiła; wypowiedziane słowa prawdy osiadły na ramionach z potężnym ciężarem, którego nie miał zamiaru jednak zrzucać. Nie tutaj, nie teraz, i na pewno nie wobec niej; wobec jedynej kobiety, z którą zawsze był szczery, i która potrafiła przejrzeć go jak żadna inna. Czasy się zmieniły, podobnie jak okoliczności; byli teraz dwójką dorosłych ludzi, których życie potoczyło się zupełnie innym rytmem - i którzy nadal, być może nieco naiwnie, tkwili w okowach niegdyś zawiązanej relacji.
Nie potrafił - nie chciał - się od niej uwolnić.
Westchnienie, które nagle wyrwało się z ust, momentalnie zamieniło się w obłoczek pary w lodowatym powietrzu; Atticus zaśmiał się nagle, krótko i oschle, śmiechem pozbawionym szczerej wesołości. Lekko pokręcił głową, zerknąwszy na Ronję z czymś w rodzaju niechętnego podziwu.
- Bardzo przemyślana odpowiedź - skwitował krótko, lecz to zdecydowanie nie był koniec wypowiedzi. - Musisz być naprawdę świetnym magipsychiatrą.
Zagłębiała się w coś, czego on nie rozumiał, bo przecież udzieliłby zupełnie innej odpowiedzi; nie odniósł się jednak w żaden sposób do komentarza Fancourt. Nie zaprzeczył, ale i nie potwierdził; jeśli miał coś innego do powiedzenia, musiało to pozostać w sferze mglistych domysłów kobiety. W końcu to on naciskał na poznanie prawdy - i otrzymał o wiele więcej, niż się spodziewał.
Gniew słyszalny w głosie Ronji przyniósł zaskakującą, niespodziewaną ulgę, bo po takim czasie spodziewał się raczej obojętności - i to jej nie byłby w stanie znieść. Na palcach jednej dłoni byłby w stanie zliczyć momenty, w których kobieta naprawdę była zdenerwowana bądź chwilowo straciła perfekcyjne opanowanie; i chociaż ten moment do nich nie należał, i tak odczuł coś na kształt satysfakcji.
- Koniec - powtórzył jak echo, cicho i zaskakująco łagodnie; spojrzenie brązowych tęczówek utkwiło w bladej twarzy i łowiło każdy szczegół, każdą najmniejszą zmianę. Cisza ponownie się przedłużyła; Atticus nieco opuścił głowę w wyrazie niemej kapitulacji. - Powiedziałaś już wystarczająco dużo. Nie musisz wysilać się tylko po to, by wypowiedzieć słowa, które ja chciałbym usłyszeć. To nie ma już znaczenia.
Być może nigdy nie miało.
Wyprostował się i wstał powoli, strzepując ostatnie okruchy śniegu z ramion; spojrzenie przesycone obojętnością jeszcze raz, ten ostatni, musnęło znajomą sylwetkę.
- Dziękuję, że poświęciłaś chwilę cennego czasu, to było naprawdę uprzejme z twojej strony. Jeśli będziesz czegokolwiek potrzebować to wiesz już, gdzie mnie znaleźć.
Krótkie skłonienie głowy było jedyną formą pożegnania, na jaką się zdobył, nim odwrócił się i odszedł, pozwalając, by mrok alejki pochłonął go całkowicie. Nawet on, słynący z wytrwałości, wiedział, kiedy należało odpuścić. W teorii wszystko zostało powiedziane.
W rzeczywistości nie zamierzał poddać się tak łatwo.
zt x2
Nawet, jeśli wcale nie chciał.
Czuł się trochę tak, jakby nagle cofnęli się w czasie; jakby znów spędzali kolejny dzień razem, nieświadomi krążących w powietrzu plotek i podejrzliwych spojrzeń. Momenty swobody były wówczas częste, choć przeplatane ostrożnie dawkowanym zaniepokojeniem; świadomość, że ktoś mógł znać go tak dobrze, już wtedy potrafiła przerazić. Teraz, mimo upływu lat, znajome poczucie przynależności(do niej?) wcale nie osłabło; zupełnie, jakby nareszcie znalazł się w miejscu, w którym od zawsze powinien być.
Słodycz iluzji nie trwała jednak długo. Wystarczyło, że nagle odwrócił wzrok, skupiwszy uwagę na wyścielanym bielą chodniku, by przypomniał sobie, gdzie jest; by pamiętał, że tych wszystkich lat wypełnionych obojętnością nie naprawi jedno spotkanie, którego żadne z nich się nie spodziewało.
- Ciężko się nie zgodzić - słowa kobiety wyrwały go z objęć zamyślenia, a komentarz sam odnalazł drogę do ust; słowa pozbawione znaczenia były tymi najprostszymi. Chwila przedłużającej się ciszy świadczyła o skrupulatnym doborze następnej odpowiedzi; lekka zmarszczka między brwiami zdradziła nagłe zniecierpliwienie. - Nie do końca zgadzam się z tą opinią. Biżuteria tak naprawdę jest dla każdego, kogo na nią stać. - kąciki ust drgnęły w parodii uśmiechu; grymas nie miał nic wspólnego z wesołością, a w tonie głosu zabrzmiała nagle nuta znużenia. - Podkreśla to, co prawidziwie piękne, albo odwraca spojrzenie od tego, na co ludzie nie powinni zbyt długo patrzeć. - od wad czy niedoskonałości twarzy i ciała; niejednokrotnie widział, jak ozdoby potrafią czynić prawdziwe cuda w prezencji. Chciał dodać coś więcej, ale nagły zryw szczerości i komplement idący za nią mogłyby zostać zrozumiane opacznie; ugryzł się więc w język, siląc się na odgrywanie perfecyjnej, lodowatej obojętności.
Udawał, że nie dostrzegł nagłej zmiany pozycji Fancourt i czujnego spojrzenia, które w nim utkwiła; wypowiedziane słowa prawdy osiadły na ramionach z potężnym ciężarem, którego nie miał zamiaru jednak zrzucać. Nie tutaj, nie teraz, i na pewno nie wobec niej; wobec jedynej kobiety, z którą zawsze był szczery, i która potrafiła przejrzeć go jak żadna inna. Czasy się zmieniły, podobnie jak okoliczności; byli teraz dwójką dorosłych ludzi, których życie potoczyło się zupełnie innym rytmem - i którzy nadal, być może nieco naiwnie, tkwili w okowach niegdyś zawiązanej relacji.
Nie potrafił - nie chciał - się od niej uwolnić.
Westchnienie, które nagle wyrwało się z ust, momentalnie zamieniło się w obłoczek pary w lodowatym powietrzu; Atticus zaśmiał się nagle, krótko i oschle, śmiechem pozbawionym szczerej wesołości. Lekko pokręcił głową, zerknąwszy na Ronję z czymś w rodzaju niechętnego podziwu.
- Bardzo przemyślana odpowiedź - skwitował krótko, lecz to zdecydowanie nie był koniec wypowiedzi. - Musisz być naprawdę świetnym magipsychiatrą.
Zagłębiała się w coś, czego on nie rozumiał, bo przecież udzieliłby zupełnie innej odpowiedzi; nie odniósł się jednak w żaden sposób do komentarza Fancourt. Nie zaprzeczył, ale i nie potwierdził; jeśli miał coś innego do powiedzenia, musiało to pozostać w sferze mglistych domysłów kobiety. W końcu to on naciskał na poznanie prawdy - i otrzymał o wiele więcej, niż się spodziewał.
Gniew słyszalny w głosie Ronji przyniósł zaskakującą, niespodziewaną ulgę, bo po takim czasie spodziewał się raczej obojętności - i to jej nie byłby w stanie znieść. Na palcach jednej dłoni byłby w stanie zliczyć momenty, w których kobieta naprawdę była zdenerwowana bądź chwilowo straciła perfekcyjne opanowanie; i chociaż ten moment do nich nie należał, i tak odczuł coś na kształt satysfakcji.
- Koniec - powtórzył jak echo, cicho i zaskakująco łagodnie; spojrzenie brązowych tęczówek utkwiło w bladej twarzy i łowiło każdy szczegół, każdą najmniejszą zmianę. Cisza ponownie się przedłużyła; Atticus nieco opuścił głowę w wyrazie niemej kapitulacji. - Powiedziałaś już wystarczająco dużo. Nie musisz wysilać się tylko po to, by wypowiedzieć słowa, które ja chciałbym usłyszeć. To nie ma już znaczenia.
Być może nigdy nie miało.
Wyprostował się i wstał powoli, strzepując ostatnie okruchy śniegu z ramion; spojrzenie przesycone obojętnością jeszcze raz, ten ostatni, musnęło znajomą sylwetkę.
- Dziękuję, że poświęciłaś chwilę cennego czasu, to było naprawdę uprzejme z twojej strony. Jeśli będziesz czegokolwiek potrzebować to wiesz już, gdzie mnie znaleźć.
Krótkie skłonienie głowy było jedyną formą pożegnania, na jaką się zdobył, nim odwrócił się i odszedł, pozwalając, by mrok alejki pochłonął go całkowicie. Nawet on, słynący z wytrwałości, wiedział, kiedy należało odpuścić. W teorii wszystko zostało powiedziane.
W rzeczywistości nie zamierzał poddać się tak łatwo.
zt x2
Atticus Blythe
Zawód : jubiler, twórca talizmanów
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
The desire of gold is not for gold. It is for the means of freedom and benefit.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
21 listopada 1957
Dzień wreszcie nadszedł. Ten dzień, do którego prowadziły wszystkie sekundy chylącemu się ku końcowi miesiąca.
Zjawił się w Londynie wczoraj, miał zostać do jutra. Pośrodku trzydniowego wypadu stała ona.
Nieznajoma. Blondynka. Szkotka. O nieco topornym humorze i nogach rwących się do tańca, który miał zaprzeć mu dech w piersiach. Młodsza od niego. Piękna, dodał jeszcze później Thomas, w odpowiedzi na Sproutowe wątpliwości. Choć w ich rozmowie, a później w listach padały konkrety, ich natura była tak specyficzna, że mogła znaczyć zarówno wszystko, jak i nic. Castor nie miał zazwyczaj problemu z wyobraźnią, w szczególności przestrzenną, potrafił przecież wyobrazić sobie, jak wygląda dana osoba na podstawie przynajmniej kilku cech.
Dziś jednak, jak na złość, jego przejęty umysł nie potrafił złożyć podanych mu elementów w pewną całość.
Właściwie od samego ranka nie mógł znaleźć sobie miejsca. Z tajemniczą nieznajomą umówił się co prawda dopiero na drugą po południu, lecz nie mógł nawet spać szczególnie długo, myśli zajmując obawą, że może się spóźnić. Szykował się więc cały dzień do tego spotkania; pastował buty, prasował koszulę, nawet włosy sobie ułożył! Nawet składnie, gdyż uznał, że londyński wiatr nie był najlepszym fryzjerem, a pojawienie się na pierwszym spotkaniu z ptasim gniazdem, zamiast włosów mogłoby nie wywrzeć najlepszego wrażenia na nieznajomej.
Alejkę nad brzegiem Tamizy wybrał nieprzypadkowo. Uznał, że było to idealne miejsce na spotkanie zapoznawcze — nie dość, że znajdowało się w centrum miasta, to jeszcze nie stanowiło ono miejsca o przytłaczającej atmosferze. Choć znał ludzi, którzy nie lubili mglistości tego miejsca, on sam miał wrażenie, że mleczna mgiełka pozwala na zachowanie stosownej intymności oraz odcięcia od wciąż tętniącego życiem miasta. Poza tym, gdyby którekolwiek z randkowiczów poczuło się w pewnym momencie nieswojo, bardzo łatwo mogło oddalić się w sobie tylko znanym kierunku i zniknąć wśród londyńskiego gwaru.
Zjawił się na miejscu chwilę przed czasem. Skryte pod szytym na miarę kompletem — kremowa koszula, jasnobeżowa, dwurzędowa kamizelka, marynarka z ciemniejszego materiału w zestawie ze spodniami — serce próbowało za wszelką cenę wydostać się z ram ciała, boleśnie obijając żebra. A może tylko mu się tak zdawało, gdy nerwowa ekscytacja podnosiła ciśnienie tak mocno, że aż czuł bicie własnego serca w uszach? W lewej dłoni trzymał bukiet kwiatów — kompozycja fioletowego bzu, konwalii i niezapominajek przyciągała spojrzenia przypadkowych przechodniów, bowiem zdobycie takiego połączenia w końcówce listopada graniczyło z cudem. Dla Castora jednakże nie było rzeczy niemożliwych, tak długo, gdy w grę wchodziło cokolwiek związanego z zielarstwem. Kwiaty przepasane były ponadto czerwoną wstążką, tylko dlatego, że Castor uznał, iż będzie ciekawie kontrastować z raczej chłodną barwą kwiatów.
Przechadzał się wzdłuż muru odgradzającego rzekę od przechodniów. Starał się przy tym stawiać nogi ostrożnie, by nie daj Merlinie, nie poślizgnąć się na kocich łbach i nie pokazać tajemniczej nieznajomej, jaką potrafił być czasami fajtłapą.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
stomach, meet butterflies
To śmieszne, uznała wraz ze wschodem słońca, zwisając do góry nogami na nisko podwieszanym trapezie, z rękoma splecionymi na piersi oraz krwią głośno szumiącą w uszach. Wydęcie warg w niezadowolonym grymasie sprawiałoby zapewne większe wrażenie, gdyby nie jasne kosmyki włosów opadające na oczy oraz czerwień znacząca policzki, kiedy dziewczęcy chichot docierał raz po raz do jej uszu. Akrobatka zwinnie przemknęła nad nią, wesołość mając wypisaną na twarzy za każdym razem, kiedy blondynka wydawała z siebie zirytowane westchnienie, czerpanie uciechy z trosk swej towarzyszki najwyraźniej było jej ulubionym hobby, bo zamiast porozmawiać jak czarownica z czarownicą, na słusznym braku wysokości, ta pląsała niczym małpka wokół drążków oraz kół. A Finley czekała. Z cierpliwością umykającą niby ziarnka piasku między smukłymi paluszkami, ze zmarszczonymi lekko brwiami ciemnymi oraz ogromną potrzebą rzucenia czymś ciężkim w artystkę. Potrzebowała jednak odpowiedzi, informacji, które posiadała starsza od niej dziewczyna, jakie to nie będą oscylowały wokół żadnej głębi oraz drugiego dna, zbędnej troski i ciepła, które zwykła oferować Nailah. Krótka treść oraz mało zmartwień, tylko tyle i aż tyle. Tak się przejmować, to śmieszne, powtarzała sobie niezmiennie, a jednak nerwowość jakaś do środka się wpraszała, choć przecież nie powinna. Bo to nie był pierwszy raz, jak się z kimś miała widzieć. Znaczy był, taki pierwszy od dawna, ale nie pierwszy. I zwykle odbywało się spotkanie bardziej jawnie, gdzie miała jakieś znikome wrażenie kontroli. A tak? Nic, pustka, ciemność. Czerń słów znacząca pergamin, do których podchodziła z ostrożnością, a następnie z zapomnieniem. Johnny, tudzież Thomas, bo oczywiście, że on na żadnego Johna nie wyglądał, nim zdołał nakreślić konkretne informacje, tak dni między tymże zajęciem mijały prędko, aż wreszcie wyznaczona data zbliżyła się na tyle niebezpiecznie, iż zdołała tancerkę ognia pochwycić z całkowitego zaskoczenia, gdy ledwie wczoraj przyszło jej wrócić z wojaży, a wzrok natrafił na rzucony niedbale list na stole. Spanikowała. Kurcząc się nieco w sobie, zaaferowana swoim brakiem przygotowania, z nieśmiałkiem oceniającym ją kaprawymi ślepiami. A potem pytała. Tych bardziej doświadczonych, pewniejszych siebie. Pląsała między żmijami, z sercem w gardle trzymanym, odbierając trochę czasu lady Naehri i zyskując nieznaczny ból głowy, od tego kręcenia biodrami innych tancerek. Pozwalała się używać jako ciężaru, gdy Figg robił pompki, a ona siedząc ze skrzyżowanymi nogami na jego plecach, zagadywała drugiego siłacza. Zaplatała grzywę aetonanowi, wysłuchując podniebnej akrobatki. Zajrzała nawet do namiotu dziwów, ale pełne politowania spojrzenia ją odstraszyły. Wszystko było takie mylące. Nie podskakuj, idź prosto; uśmiechaj się, ale weź się tak nie uśmiechaj; spróbuj zażartować, tylko może nie za bardzo żartuj; podnieś głos, to brzmieć będziesz niewinnie, tylko nieco bardziej piskliwie. Odpowiedzi odnośnie sprawienia dobrego pierwszego wrażenia piętrzyły się i wszystkie w zasadzie były do bani. Dlatego akrobatka była jej ostatnią deską ratunku, gdy o panu Carringtonie wolała nic nie wiedzieć, a związki Marcela zakrywała grubą zasłoną milczenia, ale taką z cekinami, żeby nie było mu przykro. I całe to czekanie na towarzyszkę, wiszenie na wysokości, kiedy to ogień, a nie powietrze było jej żywiołem, zostało nagrodzone jakże światłą oraz enigmatyczną poradą - po prostu bądź sobą. Jones więc się poddała, całkowicie, tak jak to miała w swojej naturze. Poddała się oczywiście ze swoją wiarą w innych cyrkowców, bo żadne z nich nie pomagało. Tylko Nora wyciągnęła ku niej dłoń, swoim talentem raz jeszcze ratując Finnie. Subtelny, dziewczęcy makijaż podkreślał delikatne rysy twarzy; jasne pukle ułożone zostały w fale miękko na ramiona opadające, dzięki czemu blady róż wciąż znaczący końcówki kosmyków nie rzucał się aż tak mocno w oczy, a nawet jeśli, to czarny, zgrabny berecik zawadiacko przekrzywiony, odwracał nieco od nich uwagi; ciemny płaszcz zakrywał sobą urokliwą sukienkę i nawet obcas butów zimowych nie był szczególnie groźny. Prezentowała się świetnie, a przynajmniej tak powtarzała Fletcher, nim wywaliła ją przed drzwi swojego wagonu, nakazując powrót o przyzwoitej godzinie. Odprawiona w ten ujmujący sposób, mogła ruszyć na miejsce spotkania, tłumacząc sobie jednocześnie, że to przecież nic, że nie powinna się przejmować. Ale teraz, podążając alejką, słyszała trzepot własnego serca, myśli pogrążały się w chaosie pytań, które maskowała pogodnym uśmiechem. Nie powinna się na to godzić, gwiazdy, to będzie niezręczne. Nawet teraz żałowała, że nie zaproponowała jakiegoś znaku rozpoznawczego, albo elementu garderoby, jednak znikoma ilość osób ją mijających oraz chyba nerwowo poruszający się młodzieniec w zasięgu wzroku, sugerował, iż trafiła w dobre miejsce.
- Przepraszam? - zwróciła się do odwróconego do niej plecami czarodzieja, chyba chciała musnąć jego ramie dłonią, lecz tą zaraz cofnęła, pytająco przechylając głowę. Jeżeli pomyliła osoby, to będzie niezręcznie. Jeśli nie pomyliła, to też będzie.
Jak ja Cię obronię i po czyjej stronie
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Miał za sobą kilka rad. Pamiętanych przez mgłę pijanej bimbrem świadomości w miejscu, w którym pić się nie powinno; wspomnienie tego spotkania wywoływało pąsowienie policzków nieprzerwanie od niemal miesiąca, drażniące kąsania wstydu były jednak zupełnie usprawiedliwione. Nie powinien w ogóle dopuścić do tego, że Doe wślizgnął się niezauważony do ich rodzinnej spiżarni, zaś wyślizgnął z butelką bimbru i dwoma kubkami. Ale gdyby wtedy zareagował, może nawet w przypadku, w którym zastopowałby picie alkoholu przy nieznanym grobie... Czy wtedy mógłby spędzać dziś dzień z zaciśniętym ze stresu żołądkiem, czując poza wstydem też...
Dreszczyk ekscytacji?
Chciał myśleć, że to właśnie ekscytacja, nie zaś chłodne i wilgotne powietrze stolicy wślizgujące się pod płaszcz była odpowiedzialna za gęsią skórkę, falę ciepła przepływającą raz w górę kręgosłupa, raz w odwrotnym kierunku. Za zdrętwiałe palce, których ścisk na kwiatach starał się co chwilę korygować, by w obliczu przekazania ich Tajemniczej Pannie utrzymały swą formę, żeby nieznajoma przypadkiem nie wzięła ich za losowe wiechcie.
Miał wreszcie kilka rzuconych w przeciągu uwag pana Blythe, który był kolejną osobą dziwnie zainteresowaną jego życiem matrymonialnym. Pamiętał uśmiech — czające się w nim połączenie politowania z prawie ojcowskim rozczuleniem — którym obdarzył go, gdy usłyszał najpewniej wypowiadane przez Sprouta zdania. Żonę znajdę sobie po wojnie. Nie chcę przyspieszać tak ważnej kwestii, tylko dlatego, że jutra może nie być. W uszach dzwoniły mu słowa o tym, że najlepsze małżeństwa zawiera się dla interesów, oburzające i przerażająco zrozumiałe, zwłaszcza tu, w Londynie. Kolejny powód, dla którego uznał, że powrót do Somerset wyjdzie mu tylko na dobre.
Były też przepełnione troską uwagi Constantii, która z kolei stanowiła kontrę do typowo interesownego spojrzenia na instytucję małżeństwa. Czy nikt go nie słuchał? Gdzie tu myśleć o małżeństwie, gdy jeszcze nawet nie poznał potencjalnej kandydatki na kandydatkę do myślenia o byciu kandydatką! Niemniej jednak doceniał serdeczne podejście panny Sallow, chociażby ze względu na to, że sama była kobietą i mogła przynajmniej podzielić się perspektywą drugiej strony. W tej kwestii ufał jej zdecydowanie mocniej niż Atticusowi czy — w szczególności! — Thomasowi. Bądź sobą, Castorze. Jeżeli to ta jedyna, jest to jedyna droga do jej serca.
Uwielbiał takie truizmy. Wszystko i nic. Najprawdziwsza prawda i strata czasu jednocześnie.
Przez myśl przeszedł mu nawet pomysł spytania o zdanie Michaela. Wiedział, że Tonks na pewno znalazłby dla niego czas, lecz ostatecznie nigdy nie zwrócił się po tę poradę. Po pierwsze — z jakiegoś powodu cała ta sprawa uwikłania w randkę w ciemno wydawała się Castorowi dziwnie zawstydzająca, zdecydowanie zbyt mocno, by przyznać się do wmanewrowania w taki plan po pijaku. Po drugie — Tonks może i miał doświadczenie z kobietami, lecz patrząc na jego historię... Może gdyby był żonaty od dziesięciu lat, mógłby urosnąć do jakiegoś autorytetu. Thomas przynajmniej miał żonę, jakoś musiał ją zdobyć. Nawet ktoś taki jak Thomas Doe od bimbru na cmentarzu miał żonę, Merlinie! To był przecież najlepszy dowód na to, że każda potwora znajdzie swego amatora.
Uśmiechnął się na tę myśl lekko, może z delikatnym elementem ironii. Oby im się wiodło.
Wtem dotyk jak motyl, ledwo muskający jego ramię. A może tylko mu się wydawało? Serce stanęło na moment, oczy otworzyły się szerzej, a jemu samemu zdawało się, że zapomniał już zupełnie o tym, jak się oddycha. Co jeżeli to tylko jego własny, umęczony zmartwieniami umysł płatał mu figle i gdy tylko odwróci się za siebie, nie dojrzy nikogo?
Z szalonej gonitwy myśli wyrwał go przyjemny dla ucha głos. Chyba kiedyś słyszał podobny, a może to wszelkie dziewczęce szczebioty w tej jednej chwili zlały mu się w jedno?
Odwrócił się jednakże, starając się przybrać najbardziej przyjemny dla oka uśmiech, jaki miał do zaoferowania. Okulary, jak niemalże zawsze zsunęły mu się z grzbietu nosa, wolna od symbolicznego ciężaru kwiatów dłoń natychmiast poprawiła ich ułożenie.
Jeżeli to ona... Wyglądała przepięknie.
Nie chciał jednak przyglądać się jej zbyt długo, martwiąc się o speszenie młodej damy. Była blondynką, nawet w jednym, prostym słowie pobrzękiwał szkocki akcent, choć gdyby Castor nie wiedział, że ma go nasłuchiwać, pewnie nie zwróciłby na niego nawet uwagi.
— To ja przepraszam — ukłonił się przed nią powoli, z samej talii. Bukiet skrył się prędko za plecami, zaś jeżeli Finley postanowiła wysunąć swą dłoń do przywitania, Castor ujął ją w swą prawą dłoń ostrożnie, zupełnie tak, jakby obchodził się z niezwykle kruchą konstrukcją, zaś na jej wierzchu złożył krótki, niemal motyli pocałunek. — Przepraszam, że panny wcześniej nie dojrzałem, mam nadzieję, że zostanie mi to wybaczone. Castor Sprout.
Po przywitaniu wyprostował się, prawa dłoń dołączyła do lewej za nim, bukiet przeszedł z dłoni lewej do prawej. Nie minęły dwa bicia serca, gdy bukiet z fioletowego bzu, niezapominajek i konwalii pojawił się tym razem przed samą nieznajomą.
— Mam nadzieję, że bukiet choć trochę wynagrodzi ów niedogodność — mówił dość spokojnie, nawet głos mu nie drżał, choć czubki uszu wydawały się być nieco bardziej zaróżowione, niż zazwyczaj... Nawet dzierżąca wciąż gotowy do odebrania bukiet dłoń nie zaciskała się nerwowo. Zupełnie tak, jakby cały stres uleciał wraz z tym delikatnym, pierwszym dotykiem.
Dreszczyk ekscytacji?
Chciał myśleć, że to właśnie ekscytacja, nie zaś chłodne i wilgotne powietrze stolicy wślizgujące się pod płaszcz była odpowiedzialna za gęsią skórkę, falę ciepła przepływającą raz w górę kręgosłupa, raz w odwrotnym kierunku. Za zdrętwiałe palce, których ścisk na kwiatach starał się co chwilę korygować, by w obliczu przekazania ich Tajemniczej Pannie utrzymały swą formę, żeby nieznajoma przypadkiem nie wzięła ich za losowe wiechcie.
Miał wreszcie kilka rzuconych w przeciągu uwag pana Blythe, który był kolejną osobą dziwnie zainteresowaną jego życiem matrymonialnym. Pamiętał uśmiech — czające się w nim połączenie politowania z prawie ojcowskim rozczuleniem — którym obdarzył go, gdy usłyszał najpewniej wypowiadane przez Sprouta zdania. Żonę znajdę sobie po wojnie. Nie chcę przyspieszać tak ważnej kwestii, tylko dlatego, że jutra może nie być. W uszach dzwoniły mu słowa o tym, że najlepsze małżeństwa zawiera się dla interesów, oburzające i przerażająco zrozumiałe, zwłaszcza tu, w Londynie. Kolejny powód, dla którego uznał, że powrót do Somerset wyjdzie mu tylko na dobre.
Były też przepełnione troską uwagi Constantii, która z kolei stanowiła kontrę do typowo interesownego spojrzenia na instytucję małżeństwa. Czy nikt go nie słuchał? Gdzie tu myśleć o małżeństwie, gdy jeszcze nawet nie poznał potencjalnej kandydatki na kandydatkę do myślenia o byciu kandydatką! Niemniej jednak doceniał serdeczne podejście panny Sallow, chociażby ze względu na to, że sama była kobietą i mogła przynajmniej podzielić się perspektywą drugiej strony. W tej kwestii ufał jej zdecydowanie mocniej niż Atticusowi czy — w szczególności! — Thomasowi. Bądź sobą, Castorze. Jeżeli to ta jedyna, jest to jedyna droga do jej serca.
Uwielbiał takie truizmy. Wszystko i nic. Najprawdziwsza prawda i strata czasu jednocześnie.
Przez myśl przeszedł mu nawet pomysł spytania o zdanie Michaela. Wiedział, że Tonks na pewno znalazłby dla niego czas, lecz ostatecznie nigdy nie zwrócił się po tę poradę. Po pierwsze — z jakiegoś powodu cała ta sprawa uwikłania w randkę w ciemno wydawała się Castorowi dziwnie zawstydzająca, zdecydowanie zbyt mocno, by przyznać się do wmanewrowania w taki plan po pijaku. Po drugie — Tonks może i miał doświadczenie z kobietami, lecz patrząc na jego historię... Może gdyby był żonaty od dziesięciu lat, mógłby urosnąć do jakiegoś autorytetu. Thomas przynajmniej miał żonę, jakoś musiał ją zdobyć. Nawet ktoś taki jak Thomas Doe od bimbru na cmentarzu miał żonę, Merlinie! To był przecież najlepszy dowód na to, że każda potwora znajdzie swego amatora.
Uśmiechnął się na tę myśl lekko, może z delikatnym elementem ironii. Oby im się wiodło.
Wtem dotyk jak motyl, ledwo muskający jego ramię. A może tylko mu się wydawało? Serce stanęło na moment, oczy otworzyły się szerzej, a jemu samemu zdawało się, że zapomniał już zupełnie o tym, jak się oddycha. Co jeżeli to tylko jego własny, umęczony zmartwieniami umysł płatał mu figle i gdy tylko odwróci się za siebie, nie dojrzy nikogo?
Z szalonej gonitwy myśli wyrwał go przyjemny dla ucha głos. Chyba kiedyś słyszał podobny, a może to wszelkie dziewczęce szczebioty w tej jednej chwili zlały mu się w jedno?
Odwrócił się jednakże, starając się przybrać najbardziej przyjemny dla oka uśmiech, jaki miał do zaoferowania. Okulary, jak niemalże zawsze zsunęły mu się z grzbietu nosa, wolna od symbolicznego ciężaru kwiatów dłoń natychmiast poprawiła ich ułożenie.
Jeżeli to ona... Wyglądała przepięknie.
Nie chciał jednak przyglądać się jej zbyt długo, martwiąc się o speszenie młodej damy. Była blondynką, nawet w jednym, prostym słowie pobrzękiwał szkocki akcent, choć gdyby Castor nie wiedział, że ma go nasłuchiwać, pewnie nie zwróciłby na niego nawet uwagi.
— To ja przepraszam — ukłonił się przed nią powoli, z samej talii. Bukiet skrył się prędko za plecami, zaś jeżeli Finley postanowiła wysunąć swą dłoń do przywitania, Castor ujął ją w swą prawą dłoń ostrożnie, zupełnie tak, jakby obchodził się z niezwykle kruchą konstrukcją, zaś na jej wierzchu złożył krótki, niemal motyli pocałunek. — Przepraszam, że panny wcześniej nie dojrzałem, mam nadzieję, że zostanie mi to wybaczone. Castor Sprout.
Po przywitaniu wyprostował się, prawa dłoń dołączyła do lewej za nim, bukiet przeszedł z dłoni lewej do prawej. Nie minęły dwa bicia serca, gdy bukiet z fioletowego bzu, niezapominajek i konwalii pojawił się tym razem przed samą nieznajomą.
— Mam nadzieję, że bukiet choć trochę wynagrodzi ów niedogodność — mówił dość spokojnie, nawet głos mu nie drżał, choć czubki uszu wydawały się być nieco bardziej zaróżowione, niż zazwyczaj... Nawet dzierżąca wciąż gotowy do odebrania bukiet dłoń nie zaciskała się nerwowo. Zupełnie tak, jakby cały stres uleciał wraz z tym delikatnym, pierwszym dotykiem.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Stukot niewielkich obcasów wygrywał melodię wespół z szumiącą krwią, krążącą w błękitnych liniach żył. Na sercu ciężar nie osiadał i chociaż to trzepotało zawzięcie, tak krok pozostawał lekki oraz sprężysty, usta muśnięte czerwoną szminką wyginały się w pogodnym uśmiechu, czekającym tylko aż wargi rozchylone wydobędą kolejną nutę piosenki, która zaplątała się gdzieś w bezkresie myśli. Chaos pytań ustawał, gdy oczy wznosiła ku niebu, postanawiając zawzięcie, iż denerwować się nie będzie wcale. Bo to śmieszne. Denerwować się w momencie, kiedy nic się nie stało. I chociaż jakiś dreszcz niewiedzy, intrygujące oczekiwanie narastało, gdzieś we wnętrzu, tak wyobraźni nie pozwalała zapędzić się w błędne koło. Bo ryzykowała, mocno, wręcz strasznie, po prostu ufając Thomasowi, którego nieprzewidywalność wiązała się z wieloma pytaniami podszytymi sceptycyzmem. Dłonie instynktownie zacisnęły się w piąstki, jeśli rzeczywiście sprzedał ją za miskę zupy jakiemuś staremu jegomościowi, to przysięga, na wszystkie gwiazdy, przysięga, że wybije mu jakimś cudem zęby. Czy to nie było łatwiejsze, to zwątpienie względem intencji chłopaka zasiać w sobie, niźli oblec się w lęk powtórzenia błędów sprzed lat, wzniecenia, chociaż najdelikatniejszej nadziei na... Zamrugała w zaskoczeniu, na co właściwie? Pokręciła głową niezbyt mądrze. To tylko i aż randka, nie musi się wiązać z niczym szczególnym poza mile spędzonym czasem. Więc skąd ten ucisk na gardle, gdy wody Tamizy zamajaczyły na horyzoncie, a wzrok umknął odeń instynktownie, nie pozwalając, by wspomnienia zalały nieprzyjemnościami umysł? Miała się nie przejmować, aż marszczy brwi, ciężko jednak nie martwić się o niezręczność, jaka nastanie, ani o milczenie, kiedy słowa ugrzęzną i co jeśli oboje uznają, że to błąd największy? Przynajmniej coś nas będzie łączyć, uznała w raptownym przypływie spokoju, chęć sprania tyłka cyganowi. Zachichotała na samą myśl, wprawiona nagle w pogodny nastrój. Aż uniosła się na samiutkie czubki palców, w pół podskoku. Zaciekawione spojrzenie błąkało się po mijających postaciach, żadna jednak nie wydawała się odpowiednia, póki popielate tęczówki nie zatrzymały się na odwróconym doń plecami młodzieńcu. Smukła sylwetka, sztywno wyprostowane ramiona zdradzające zdenerwowanie, nie wydawał się być sędziwego wieku i chociaż przez to mogła odetchnąć z ulgą. Będzie dobrze Finnie, dasz radę! Podniosła się na duchu, nim sięgnęła ku niemu dłonią, nim pierwsze niepewne słowo wzniosło się w powietrzu. A potem się odwrócił. Ojej.
Wychylające się zza ołowianych chmur słońce promieniem zatańczyło między miodowymi kosmykami, starannie ułożonymi. Pląsając, przysiadło na długich rzęsach i zostało tam, jasną łuną omiatając szaro niebieskie tęczówki. Zamarła. Na jedną sekundę, na kilka uderzeń nieznośnego serca, czując niezwykłą znajomość w geście, który pomógł przywrócić okulary na swoje miejsce. Oddech zadrżał, wymykając się spomiędzy rozchylonych ust. Głupia. Słyszała go, ten zew, nawołujący do obrócenia się i odejścia, prędkiego, panicznego, bo duchy wracają, bo nie chcą jej opuścić, a przecież jest głupia, echa przeszłości ot tak nie pojawiają się na nowo. Nie mogą, nawet jeśli ostatnie miesiące sugerowały coś innego. Nie mogą. Nie mogą. Została. Patrząc nieco w oczarowaniu, nieco nieprzytomnie, zbyt przytłoczona tym, co było, niż tym, co jest, jak kłania się przed nią, jak ujmuje jej dłoń niby delikatną porcelanę. Chłodna skóra styka się z tą cieplejszą i nagle wszystko wraca, szmer wody niezmiennie płynącej tuż obok, odgłos życia stolicy, jej własne tętno przywrócone krótkim pocałunkiem, przywołującym ją do rzeczywistości.
- Och - Castor. Sprout. Castor Sprout. Castor. Castor. Castor. Och. Coś zakuło mocno, boleśnie. Chyba nie mogła zastosować się do rady, zasugerowanej przez akrobatkę. Bo przy nim nigdy nie mogła być całkowicie sobą, pomyślała ze smutkiem, choć uśmiech pogłębił się, gdy sprezentował jej bukiet i w obie ręce go przyjmując, na moment ich palce zetknęły się ze sobą przelotnym muśnięciem. Cofnęła się o krok, niedobrze, niedobrze.
- Na początek wystarczy - odpowiada wreszcie sztucznie wyniosłym tonem, unosząc brodę dumnie do góry, nim marszczy śmiesznie nosek, kwiecie do piersi przytula, zaś perlisty śmiech wymyka się podstępnie, gdy obraca się w uciesze wokół własnej osi na kości śródstopia z gracją - Dziękuję - słowo wypowiedziała dźwięcznie, niemal śpiewnie, opuszkiem muskając główkę konwalii z rozczuleniem, nim szare oczęta wyruszyły na spotkanie spojrzeniu blondyna - Finnie. W zasadzie Finley Jones, ale Finnie wystarczy - przedstawiła się, mając nadzieję, że brzmiało to naturalnie, że wcale nie krzyczy w środku i nie wie, czy krzyk ten brał się z zaskoczenia, przez jego obecność, która tak mocno zakorzeniła się w jej przeszłość, czy zwyczajnie dlatego, że jej nie poznał, niwecząc te wszystkie miesiące dawnego zauroczenia, zagrzebanego w pamięci gorączkowo. To nie jego wina, minęło tyle czasu. Przestań - Przepraszam, to musiało być trudne je dostać prawda? To nie ich sezon - zauważyła nieco nieśmiało, za co chciała kopnąć się sama w kostkę. Mistrzyni pierwszego wrażenia wkroczyła do akcji - Ale są śliczne - mały uśmiech wkradł się na jej buzie, kiedy palcem obrysowała jeden z płatków kwiecia z wyraźną czułością. Tęskniła za wiosną, tak bardzo za nią tęskniła, tęskniła patrząc na niego.
Wychylające się zza ołowianych chmur słońce promieniem zatańczyło między miodowymi kosmykami, starannie ułożonymi. Pląsając, przysiadło na długich rzęsach i zostało tam, jasną łuną omiatając szaro niebieskie tęczówki. Zamarła. Na jedną sekundę, na kilka uderzeń nieznośnego serca, czując niezwykłą znajomość w geście, który pomógł przywrócić okulary na swoje miejsce. Oddech zadrżał, wymykając się spomiędzy rozchylonych ust. Głupia. Słyszała go, ten zew, nawołujący do obrócenia się i odejścia, prędkiego, panicznego, bo duchy wracają, bo nie chcą jej opuścić, a przecież jest głupia, echa przeszłości ot tak nie pojawiają się na nowo. Nie mogą, nawet jeśli ostatnie miesiące sugerowały coś innego. Nie mogą. Nie mogą. Została. Patrząc nieco w oczarowaniu, nieco nieprzytomnie, zbyt przytłoczona tym, co było, niż tym, co jest, jak kłania się przed nią, jak ujmuje jej dłoń niby delikatną porcelanę. Chłodna skóra styka się z tą cieplejszą i nagle wszystko wraca, szmer wody niezmiennie płynącej tuż obok, odgłos życia stolicy, jej własne tętno przywrócone krótkim pocałunkiem, przywołującym ją do rzeczywistości.
- Och - Castor. Sprout. Castor Sprout. Castor. Castor. Castor. Och. Coś zakuło mocno, boleśnie. Chyba nie mogła zastosować się do rady, zasugerowanej przez akrobatkę. Bo przy nim nigdy nie mogła być całkowicie sobą, pomyślała ze smutkiem, choć uśmiech pogłębił się, gdy sprezentował jej bukiet i w obie ręce go przyjmując, na moment ich palce zetknęły się ze sobą przelotnym muśnięciem. Cofnęła się o krok, niedobrze, niedobrze.
- Na początek wystarczy - odpowiada wreszcie sztucznie wyniosłym tonem, unosząc brodę dumnie do góry, nim marszczy śmiesznie nosek, kwiecie do piersi przytula, zaś perlisty śmiech wymyka się podstępnie, gdy obraca się w uciesze wokół własnej osi na kości śródstopia z gracją - Dziękuję - słowo wypowiedziała dźwięcznie, niemal śpiewnie, opuszkiem muskając główkę konwalii z rozczuleniem, nim szare oczęta wyruszyły na spotkanie spojrzeniu blondyna - Finnie. W zasadzie Finley Jones, ale Finnie wystarczy - przedstawiła się, mając nadzieję, że brzmiało to naturalnie, że wcale nie krzyczy w środku i nie wie, czy krzyk ten brał się z zaskoczenia, przez jego obecność, która tak mocno zakorzeniła się w jej przeszłość, czy zwyczajnie dlatego, że jej nie poznał, niwecząc te wszystkie miesiące dawnego zauroczenia, zagrzebanego w pamięci gorączkowo. To nie jego wina, minęło tyle czasu. Przestań - Przepraszam, to musiało być trudne je dostać prawda? To nie ich sezon - zauważyła nieco nieśmiało, za co chciała kopnąć się sama w kostkę. Mistrzyni pierwszego wrażenia wkroczyła do akcji - Ale są śliczne - mały uśmiech wkradł się na jej buzie, kiedy palcem obrysowała jeden z płatków kwiecia z wyraźną czułością. Tęskniła za wiosną, tak bardzo za nią tęskniła, tęskniła patrząc na niego.
Jak ja Cię obronię i po czyjej stronie
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Och, oczywiście, że ryzykowali. Ryzykowali bardzo wiele; nie tylko swoim czasem, czy dobrym nastrojem, ale też reputacją czy dalszą relacją z Thomasem. Znał tego dzieciaka chyba zbyt dobrze, niż chcieliby tego obaj i choć dalej dawał się czasami zagadać, nauczył się metodą (rzadziej) prób i (częściej) błędów odgadywać jego zamiary. Wtedy, w Noc Duchów, nie wyczuwał, by Thomas starał się usilnie mu dokuczać. Choć chyba nie zgodziłby się na pomysł randki w ciemno równie prędko i ochoczo, gdyby został mu przedstawiony bez udziału alkoholu.
Ostatnie podrygi zdenerwowania spadały z jego ramion wraz z każdym kolejnym krokiem, który stawiał ostrożnie na kocich łbach, które wyścielały alejkę, na której mieli się spotkać. Mógłby oczywiście zajmować sobie umysł roztrząsaniem wszystkich scenariuszy spod szyldu "a co, jeśli". Mógłby przecież nerwowo przeczesywać włosy, zapominając, że ułożył je dzisiaj starannie, by nie wyglądać jak ostatni obdartus. Mógłby też bawić się nerwowo palcami dłoni, która nie dzierżyła, póki co bukietu.
Mógłby, ale czy to cokolwiek by zmieniło?
Zamiast tego nabrał większego oddechu i uniósł głowę ku niebu. Szare, listopadowe niebo, powleczone kilkunastoma pasmami jasnych obłoków. Niezależnie od zakończenia tego dnia, nic nie zapowiadało tego, by spadło im na głowę.
A to już dobry powód do zadowolenia.
Równie dobry, co odkrycie, że wcale nie czekała na niego kobieta—potwór ze szkockich ziem, ale wręcz eteryczna blondynka o oczach w znajomym odcieniu szarości. I pomyślał prędko o niebie nad nimi, o rzece obok, o całym świecie skurczonym do mikroskopijnych rozmiarów i zamkniętych w jej oczach. Pozwoliła na pocałunek w dłoń, kolejny powód do utrzymania radosnego uśmiechu, tak trudnego do uświadczenia na jego twarzy w ostatnim czasie.
Ale cofnęła się. Cień zaniepokojenia przemknął za zwierciadłami jego oczu, lecz mógł mieć nadzieję, że Finnie... Finley... Że panna Jones tego nie zauważyła.
Ale zaraz uniosła podbródek do góry, zmarszczyła nosek zupełnie rozczulająco, a serce Sprouta ruszyło do biegu wbrew jego woli. Nie mógł dłużej trzymać mimiki w ryzach, uśmiech poszerzył się nagle, a on sam przyłożył do ust zaciśniętą pięść, próbując nie roześmiać się zupełnie dobrodusznie.
— Oczywiście, że to tylko początek — pokłonił się jej raz jeszcze, dając dowód wprost na to, że miał poważne plany na dzisiejsze spotkanie. Może nie odnośnie nagłego i gorącego rozwoju ich relacji, w jego głowie nie pojawił się nawet pomysł naśladowania siostry, która po kilku godzinach znajomości postanowiła się zaręczyć, ale... Powiedzmy, że był przygotowany na zajęcie odrobiny czasu z napiętego grafiku panny Jones.
— Zatem Finnie... — w kilku drobnych krokach odnalazł się po jej prawej stronie. Momentalnie poprawił własny płaszcz, by chwilę później użyczyć jej swego lewego ramienia — Zechcesz zaryzykować i uczynić mi ten zaszczyt?
Przechylił głowę na bok, gdy pytanie rozbrzmiało wśród szumu wody i coraz to bardziej gasnącego (a może tylko jemu się tak wydawało) rytmu wydawanego przez miasto. Znów musiał przypomnieć sobie, by nie wybiegać myślami między jego ulice, by nie wnikać ponownie w arterie metropolii, bo nie było w niej nic cennego.
Poza skarbem, który akurat postanowił zaszczycić go swoją obecnością.
— Dla damy twego pokroju, panno Jones, nie ma rzeczy niemożliwych do zdobycia — na pytanie odpowiedział najpierw krótkim śmiechem, później dopiero słowem. Och, jakże jedno, raczej drobne ciało mogło pomieścić w sobie tyle uroku i delikatności! Sposób, w jaki obchodziła się z kwieciem, chyba przypieczętował jego pierwsze wrażenie jako absolutnie zachwycające.
Po kwiatach ją poznasz, słowa babci Sprout dźwięczały w głowie Castora jak tysiące malutkich dzwoneczków, dobry człowiek zawsze jest czuły względem roślin.
Skupił więc wzrok na jej palcach. Na tym, jak wodziły po łagodnych krawędziach kwiatu konwalii. I poczuł nagle ukłucie troski, uniósł spojrzenie na pokryte karminem szminki wargi dziewczęcia.
Nie dotykaj.
Wszelkie części konwalii, tak uszonej jak i świeżej były bowiem trujące. Na całe szczęście zapach nie otumaniał, zwłaszcza w towarzystwie niezapominajek i bzu. Wciąż jednak nie mógł otrząsnąć się wrażenia, że był za nią odpowiedzialny, a to uczucie wprowadziło go jednocześnie w stan wzmożonej uwagi, jak i pozwalało otulić napięte w nerwach mięśnie kocem znanej już troski. Troski, która smakowała nieznośnie wręcz znajomo, lecz jeszcze nie mógł przypisać jej do jakiegoś konkretnego wspomnienia.
Wspomnienia, które — może dowie się w swoim czasie — było dosłownie na wyciągnięcie ręki.
— Widzisz, Finnie, moja rodzina słynie z zamiłowania do zielarstwa. I to wszelkiego rodzaju. Mamy szklarnię, w Dolinie Godryka. Jeżeli kiedyś zechcesz wstąpić w nasze skromne progi, gotów jestem oprowadzić Cię po naszym kwietniku. Jest szczególnie śliczny wiosną — i nagle znów zrobiło się pięknie, promień słońca prześlizgnął się między dwiema warstwami chmur, oświetlając alejkę przed nimi. Wyobraził sobie ich dwójkę, odpoczywającą na ławce w klombach. Gdyby tylko mu pozwoliła, wplatałby pierwsze stokrotki w jej włosy i nucił jakąś melodię, pewnie skoczną. Thomas mówił, że lubiła tańczyć. Może zatańczyłaby i z nim? — Przejdźmy się. Jest tu niedaleko urokliwa alejka. Ale nie tak urokliwa jak ty.
Oby rady Thomasa nie doprowadziły do prędkiego spotkania konwaliowej dłoni z jego nosem!
Ostatnie podrygi zdenerwowania spadały z jego ramion wraz z każdym kolejnym krokiem, który stawiał ostrożnie na kocich łbach, które wyścielały alejkę, na której mieli się spotkać. Mógłby oczywiście zajmować sobie umysł roztrząsaniem wszystkich scenariuszy spod szyldu "a co, jeśli". Mógłby przecież nerwowo przeczesywać włosy, zapominając, że ułożył je dzisiaj starannie, by nie wyglądać jak ostatni obdartus. Mógłby też bawić się nerwowo palcami dłoni, która nie dzierżyła, póki co bukietu.
Mógłby, ale czy to cokolwiek by zmieniło?
Zamiast tego nabrał większego oddechu i uniósł głowę ku niebu. Szare, listopadowe niebo, powleczone kilkunastoma pasmami jasnych obłoków. Niezależnie od zakończenia tego dnia, nic nie zapowiadało tego, by spadło im na głowę.
A to już dobry powód do zadowolenia.
Równie dobry, co odkrycie, że wcale nie czekała na niego kobieta—potwór ze szkockich ziem, ale wręcz eteryczna blondynka o oczach w znajomym odcieniu szarości. I pomyślał prędko o niebie nad nimi, o rzece obok, o całym świecie skurczonym do mikroskopijnych rozmiarów i zamkniętych w jej oczach. Pozwoliła na pocałunek w dłoń, kolejny powód do utrzymania radosnego uśmiechu, tak trudnego do uświadczenia na jego twarzy w ostatnim czasie.
Ale cofnęła się. Cień zaniepokojenia przemknął za zwierciadłami jego oczu, lecz mógł mieć nadzieję, że Finnie... Finley... Że panna Jones tego nie zauważyła.
Ale zaraz uniosła podbródek do góry, zmarszczyła nosek zupełnie rozczulająco, a serce Sprouta ruszyło do biegu wbrew jego woli. Nie mógł dłużej trzymać mimiki w ryzach, uśmiech poszerzył się nagle, a on sam przyłożył do ust zaciśniętą pięść, próbując nie roześmiać się zupełnie dobrodusznie.
— Oczywiście, że to tylko początek — pokłonił się jej raz jeszcze, dając dowód wprost na to, że miał poważne plany na dzisiejsze spotkanie. Może nie odnośnie nagłego i gorącego rozwoju ich relacji, w jego głowie nie pojawił się nawet pomysł naśladowania siostry, która po kilku godzinach znajomości postanowiła się zaręczyć, ale... Powiedzmy, że był przygotowany na zajęcie odrobiny czasu z napiętego grafiku panny Jones.
— Zatem Finnie... — w kilku drobnych krokach odnalazł się po jej prawej stronie. Momentalnie poprawił własny płaszcz, by chwilę później użyczyć jej swego lewego ramienia — Zechcesz zaryzykować i uczynić mi ten zaszczyt?
Przechylił głowę na bok, gdy pytanie rozbrzmiało wśród szumu wody i coraz to bardziej gasnącego (a może tylko jemu się tak wydawało) rytmu wydawanego przez miasto. Znów musiał przypomnieć sobie, by nie wybiegać myślami między jego ulice, by nie wnikać ponownie w arterie metropolii, bo nie było w niej nic cennego.
Poza skarbem, który akurat postanowił zaszczycić go swoją obecnością.
— Dla damy twego pokroju, panno Jones, nie ma rzeczy niemożliwych do zdobycia — na pytanie odpowiedział najpierw krótkim śmiechem, później dopiero słowem. Och, jakże jedno, raczej drobne ciało mogło pomieścić w sobie tyle uroku i delikatności! Sposób, w jaki obchodziła się z kwieciem, chyba przypieczętował jego pierwsze wrażenie jako absolutnie zachwycające.
Po kwiatach ją poznasz, słowa babci Sprout dźwięczały w głowie Castora jak tysiące malutkich dzwoneczków, dobry człowiek zawsze jest czuły względem roślin.
Skupił więc wzrok na jej palcach. Na tym, jak wodziły po łagodnych krawędziach kwiatu konwalii. I poczuł nagle ukłucie troski, uniósł spojrzenie na pokryte karminem szminki wargi dziewczęcia.
Nie dotykaj.
Wszelkie części konwalii, tak uszonej jak i świeżej były bowiem trujące. Na całe szczęście zapach nie otumaniał, zwłaszcza w towarzystwie niezapominajek i bzu. Wciąż jednak nie mógł otrząsnąć się wrażenia, że był za nią odpowiedzialny, a to uczucie wprowadziło go jednocześnie w stan wzmożonej uwagi, jak i pozwalało otulić napięte w nerwach mięśnie kocem znanej już troski. Troski, która smakowała nieznośnie wręcz znajomo, lecz jeszcze nie mógł przypisać jej do jakiegoś konkretnego wspomnienia.
Wspomnienia, które — może dowie się w swoim czasie — było dosłownie na wyciągnięcie ręki.
— Widzisz, Finnie, moja rodzina słynie z zamiłowania do zielarstwa. I to wszelkiego rodzaju. Mamy szklarnię, w Dolinie Godryka. Jeżeli kiedyś zechcesz wstąpić w nasze skromne progi, gotów jestem oprowadzić Cię po naszym kwietniku. Jest szczególnie śliczny wiosną — i nagle znów zrobiło się pięknie, promień słońca prześlizgnął się między dwiema warstwami chmur, oświetlając alejkę przed nimi. Wyobraził sobie ich dwójkę, odpoczywającą na ławce w klombach. Gdyby tylko mu pozwoliła, wplatałby pierwsze stokrotki w jej włosy i nucił jakąś melodię, pewnie skoczną. Thomas mówił, że lubiła tańczyć. Może zatańczyłaby i z nim? — Przejdźmy się. Jest tu niedaleko urokliwa alejka. Ale nie tak urokliwa jak ty.
Oby rady Thomasa nie doprowadziły do prędkiego spotkania konwaliowej dłoni z jego nosem!
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Tak by było najłatwiej, zarzucić ten ciężar niepowodzeń na ramiona ciemnowłosego chłopca, wszelkimi winami obarczyć go podle, byleby nie móc dostrzec własnych porażek oraz błędów popełnionych. I chociaż nie miała gwarancji, że te w ogóle miałyby miejsce ani że podobne spotkanie mogłoby zakończyć się strasznie, to prościej jakoś było mieć to zabezpieczenie, najprawdziwszego kozła ofiarnego, dla którego rzekomo zgodziła się na jakiekolwiek wyjście, lękając się jego potencjalnego nękania. A przecież nie bała się, nad listem mogła ciemną brew unieść tylko i odrzucić go w kąt, zignorować jak wszystko, co zdawało się dlań niewygodne i iść po prostu dalej. Ale tego nie zrobiła, z czystej ciekawości, z potrzeby, do jakiej nie przyzna się nigdy, mającej nieco zamącić w monotonii przeklętego wyrzutami sumienia życia. I chyba trochę z upokarzającej desperacji, której świadomości nabrała po spotkaniu z Michaelem wspominającym niby mimochodem postać, którą szumnie sprzed miesięcy wielu ochrzciła mianem narzeczonego. Osobę, wokół której jej myśli krążyły, a nienawiść jadem sączyła się do nadkruszonego serca, wypełniając go pożogą oraz chęciami zgoła odbiegającymi od tych, jakie zwykła sobie wyobrażać nim życie, którego nigdy nie było przestało istnieć. To nie było dobre, tak zafiksować się na czyimś punkcie, stać w bezruchu, zamiast podążać ku przyszłości, mając baczenie na przeszłość. I chociaż nie wyrywała się do zmian, w przeświadczeniu, iż nie zasługuje nań w żaden sposób, tak pozwolić sobie narzucać rytm trwania przez kogoś, kto niezmiennie je zaburzył, niszcząc wszelkie pokłady naiwności? Nie mogła, nie powinna się na to godzić. Więc pojawiła się, nie przejmując się wcale w tym swoim przejmowaniu się, wmawiając sobie, że w ogóle nie była żałosna, decydując się na randkę w ciemno. Och, na wszystkie gwiazdy, jak bardzo żałosna teraz była. Wpatrzona w postać, która echem miała być li jedynie, przypominaną mimochodem w przypadkowych momentach, nie zaś składającą się z krwi oraz kości, stojącą tuż przed nią z uśmiechem osiadłym na ładnie skrojonych wargach. Jak powinna reagować, kiedy patrzył na nią tymi jasnymi oczami o szaro niebieskim odcieniu, nie wiedząc, że między ich sylwetkami wnosi się historia, o której wie tylko ona? I może powinna być dumna, ona, wielki szpieg na usługach aurora wyklętego, nierozpoznawana przez nikogo, skrzętnie skrywająca się w cieniu. Lecz nie czuła w tym żadnego zuchwalstwa, ni zadowolenia ze swych rzekomych umiejętności, bo jakaś cyniczna nuta w niej drzemiąca miała pewność, że tak naprawdę nie była na tyle znacząca, by móc osiąść w czyichś myślach na dłużej. Nie jako Finella, Ella, Nellie, nawet jako Finley nie. Nie było to takie straszne, w końcu sama też zapominała, kim była, odwracała wzrok od dziewczynki o wiecznie zapłakanych policzkach, ukrytych pod kurtyną brązowych kosmyków. Więc może to lepiej, wmówiła sobie, beztroskę na lica zakładając niczym najprzedniejszą maskę, pogodę ducha zapraszając do swego ciała, bo przecież nie ma się czym troskać, po prostu ma być miło. A kiedy wróci do siebie, do krainy świateł oraz feerii barw pstrokatej, to po prostu zasłoni lustro jak zawsze, by nie widzieć, by nie wspominać. Ukrywa więc za knykciami chichot, kiedy nie zraża się jej sztuczną zaczepką, podejmując się gry. Niech to więc będzie początek, taki prawdziwy, bez łez i krzywd, zgadza się w myślach, za rąbek płaszcza łapiąc, by móc dygnąć niczym jakaś dobrze wychowana panienka, choć te pewnie czyniły to znacznie bardziej elegancko.
- To będzie przyjemność sir - odpowiada, ręką oplatając oferowane ramie, tłumiąc nadbiegający dreszcz, bo Finnie nadal nie czuje się komfortowo, będąc blisko przy kimś. Nie jest to jednak aż tak dokuczliwe jak wcześniej, bo Castor nie jest obcy, nawet jeśli jego obecne ja zgoła odbiega od tego szkolnego - Proszę uważać panie Sprout, podobne zapewnienia mogą być brane na poważnie, a kobiety bywają zachłanne - ostrzegła go szeptem, acz w szepcie tym tkwił rozbawiony, iście koci pomruk niweczący początkowe wrażenie pustej groźby. I dziwnie tak było być nazywaną damą, kiedy z manierami miała tyle wspólnego, co w zasadzie nic, ale chciał być uprzejmy. Nie jak pan prefekt niosący pomoc maluczkim, ale jak chłopiec, który się stara i... Och, nos zatapia po raz ostatni w trzymanym bukiecie, aromat wiosny otula nozdrza, łaskocze w brzuchu miłymi emocjami. Skierowała w jego stronę buzię, wysłuchując bardziej brzmienia ciepłego głosu, niż samych zdań, nim mentalnie kopnęła sama siebie w kostkę, że w zasadzie wypadałoby utrzymać uwagę na rozsądnym poziomie, zamiast robić z siebie głuptasa. I być niegrzeczną, znaczy to u niej normalne, ale może nie teraz.
- Och, to brzmi jak przyjemnie spędzone południe - odpowiedziała, tłumiąc dzielnie zdziwienie, iż czarodziej snuł plany już na wiosnę. Musiał coś powiedzieć, to lepsze, niż niezręczne milczenie, wytłumaczyła sobie jak małemu dziecku, nim zew zachęcający do ucieczki ponownie się weń rozległ - Tylko rodzina, czy wy też odziedziczyliście podobne zamiłowanie? - zapytuje, nawet jeśli zna odpowiedź, nawet jeżeli to śmieszne. Nie każdy musi jednak iść w ślady krewnych, wystarczało na nią spojrzeć, gdzie jest jej rezerwat? - To musi wymagać wiele cierpliwości - dodała, nie bardzo wiedząc, o czym już tu wspomnieć, by nie nastąpić na nazbyt kruchy lód, jaki się pod nią załamie. Co robiłeś? Co się z tobą działo? Czy wszystko w porządku? Plątaninę zawiłych pytań przerwała kolejna wypowiedź i chyba się potknęła, czując lekki róż na policzkach, bo właśnie skierowano ku niej najbardziej krępujący komplement z możliwych. Może niekoniecznie tak było, ale Finnie się nie znała, nie otrzymywała ich często, a jeśli, to zerkała nań z przymrużeniem oka, więc roześmiała się, bo śmiech był lepszy niż cisza. Po prostu nie bądź sobą Finley Jones, nigdy.
- Zobaczymy - stwierdziła więc, brawurę desperacko wypychając przed siebie - Więc Dolina Godryka? Nie gościsz więc zbyt często w Londynie? - zapytała w zaintrygowaniu. Musiał tutaj być na tyle długo, by znać układ alejek. Albo mieć naprawdę dobrą pamięć, co w zasadzie się powinno chwalić, chyba.
- To będzie przyjemność sir - odpowiada, ręką oplatając oferowane ramie, tłumiąc nadbiegający dreszcz, bo Finnie nadal nie czuje się komfortowo, będąc blisko przy kimś. Nie jest to jednak aż tak dokuczliwe jak wcześniej, bo Castor nie jest obcy, nawet jeśli jego obecne ja zgoła odbiega od tego szkolnego - Proszę uważać panie Sprout, podobne zapewnienia mogą być brane na poważnie, a kobiety bywają zachłanne - ostrzegła go szeptem, acz w szepcie tym tkwił rozbawiony, iście koci pomruk niweczący początkowe wrażenie pustej groźby. I dziwnie tak było być nazywaną damą, kiedy z manierami miała tyle wspólnego, co w zasadzie nic, ale chciał być uprzejmy. Nie jak pan prefekt niosący pomoc maluczkim, ale jak chłopiec, który się stara i... Och, nos zatapia po raz ostatni w trzymanym bukiecie, aromat wiosny otula nozdrza, łaskocze w brzuchu miłymi emocjami. Skierowała w jego stronę buzię, wysłuchując bardziej brzmienia ciepłego głosu, niż samych zdań, nim mentalnie kopnęła sama siebie w kostkę, że w zasadzie wypadałoby utrzymać uwagę na rozsądnym poziomie, zamiast robić z siebie głuptasa. I być niegrzeczną, znaczy to u niej normalne, ale może nie teraz.
- Och, to brzmi jak przyjemnie spędzone południe - odpowiedziała, tłumiąc dzielnie zdziwienie, iż czarodziej snuł plany już na wiosnę. Musiał coś powiedzieć, to lepsze, niż niezręczne milczenie, wytłumaczyła sobie jak małemu dziecku, nim zew zachęcający do ucieczki ponownie się weń rozległ - Tylko rodzina, czy wy też odziedziczyliście podobne zamiłowanie? - zapytuje, nawet jeśli zna odpowiedź, nawet jeżeli to śmieszne. Nie każdy musi jednak iść w ślady krewnych, wystarczało na nią spojrzeć, gdzie jest jej rezerwat? - To musi wymagać wiele cierpliwości - dodała, nie bardzo wiedząc, o czym już tu wspomnieć, by nie nastąpić na nazbyt kruchy lód, jaki się pod nią załamie. Co robiłeś? Co się z tobą działo? Czy wszystko w porządku? Plątaninę zawiłych pytań przerwała kolejna wypowiedź i chyba się potknęła, czując lekki róż na policzkach, bo właśnie skierowano ku niej najbardziej krępujący komplement z możliwych. Może niekoniecznie tak było, ale Finnie się nie znała, nie otrzymywała ich często, a jeśli, to zerkała nań z przymrużeniem oka, więc roześmiała się, bo śmiech był lepszy niż cisza. Po prostu nie bądź sobą Finley Jones, nigdy.
- Zobaczymy - stwierdziła więc, brawurę desperacko wypychając przed siebie - Więc Dolina Godryka? Nie gościsz więc zbyt często w Londynie? - zapytała w zaintrygowaniu. Musiał tutaj być na tyle długo, by znać układ alejek. Albo mieć naprawdę dobrą pamięć, co w zasadzie się powinno chwalić, chyba.
Jak ja Cię obronię i po czyjej stronie
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Strona 30 z 31 • 1 ... 16 ... 29, 30, 31
Alejka nad brzegiem rzeki
Szybka odpowiedź