Cmentarz aniołów
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
Cmentarz aniołów
Cmentarz aniołów, to tak naprawdę ogród, znajdujący się obok wiekowego, oczywiście opuszczonego dworku. Miano, którym określono tajemnicze miejsce sięga dwoistej natury. Większość ogrodu zajęta jest przez rozbuchaną i niczym nie krępowaną roślinność. Można tu znaleźć dzikie zioła, drzewo o kwaśnych jabłkach, czy bujnie rosnące kwiaty.
Niejednokrotnie najbardziej spostrzegawcze osoby dostrzegały umykające, niewielkie istotki, które nieśmiało wychylały się później zza spróchniałej i obluszczonej ramy. Ale tym, co przyciąga wzrok najmocniej, są anioły - rzeźby i posągi rozsypane na całej powierzchni w - wydawałoby się - losowych miejscach.
Każdy przedstawia skrzydlatą kobietę o pięknych rysach, chociaż wykrzywionych w bólu spojrzeniach. Mchy, deszcze i czas szarpały urodą niezwykłych posągów, ale niezmiennie stanowił obiekt, który warto było zobaczyć. Nawet jeśli i tu (kto by się spodziewał?) krążyła legenda o zaginionych w niejasnych okolicznościach kobietach, których niezwykle podobne rzeźby ukazywały się w ogrodzie. Mawia się, że samotne spacery nie są w tych okolicach dla młodych dam. Nikt przecież nie chciał, by ogród zapełnił się kolejnymi rzeźbami. Prawda?...
Niejednokrotnie najbardziej spostrzegawcze osoby dostrzegały umykające, niewielkie istotki, które nieśmiało wychylały się później zza spróchniałej i obluszczonej ramy. Ale tym, co przyciąga wzrok najmocniej, są anioły - rzeźby i posągi rozsypane na całej powierzchni w - wydawałoby się - losowych miejscach.
Każdy przedstawia skrzydlatą kobietę o pięknych rysach, chociaż wykrzywionych w bólu spojrzeniach. Mchy, deszcze i czas szarpały urodą niezwykłych posągów, ale niezmiennie stanowił obiekt, który warto było zobaczyć. Nawet jeśli i tu (kto by się spodziewał?) krążyła legenda o zaginionych w niejasnych okolicznościach kobietach, których niezwykle podobne rzeźby ukazywały się w ogrodzie. Mawia się, że samotne spacery nie są w tych okolicach dla młodych dam. Nikt przecież nie chciał, by ogród zapełnił się kolejnymi rzeźbami. Prawda?...
| 2 czerwca
Miejsce odkrył przypadkiem. I to dzięki jednej z parszywych anomalii, które na szczęście zostały już usunięte. Przesiąknięta zimnem ziemia wydawała się dławić większość naturalnych dźwięków, podobnych dla tak opuszczonych siedlisk tajemnic. Inaczej być nie mogło. Cienie tańczące pomiędzy wyrastającymi z ziemi posągami, przypominały dziwaczny, zastygły w kamieniu las. Niczym okrutna wyspa rzeźb, tylko ofiarami były same kobiety. Anioły?
Skamander stawiał kroki powoli i zdawało się, że tylko jego obecność zakłócała panującą wszędzie ciszę. Przenosił wzrok z omszałych, kamiennych sylwetek, rejestrując kobiece oblicza. Piękne, a jednak przepełnione bólem, uwięzionym w ustach krzykiem, niby niewypowiedziana prośbą. Dreszcz, który tkał sieć na jego karku podpowiadał, że w toczonej szeptem legendzie było ziarno prawdy, którego odkrycia się nie doszukał. Może powinien szukać głębiej, patrzeć przez rzeczywistość, wychwytując niuanse umykające zwyczajnym obserwatorom?
Coś fascynującego było w otaczającym go obrazie. Przypominał cmentarz. Przeklęty. A wołanie obłożonych klątwą znikało pod naporem drgającej gdzieś na obrzeżach pojmowania magii. Ledwie zauważalne poruszenie co jakiś czas umykało sprzed jego oczu. Szmer, którego nie odnajdował w poruszeniu wiatru.
Dopiero narastająca wilgoć i umykająca z błotem ziemia spod stóp budziła go na nowo. Deszcz siąpił coraz mocniej i Skamander z niejakim zdziwieniem spojrzał w ciemniejące niebo. Krople zatrzymywały się na twarzy, a gdy opuścił spojrzenie, deszczowe smugi płynęły przez policzki, niknąc w czarnej brodzie, zatrzymując się na włosach i... przynosząc woń, które zatrzymała go w miejscu. Miód? Zapach korzennych przypraw? Zamrugał gwałtownie, zaciskając szczęki, jakby chciał wrócić świadomość umysłowi, który na kilka sekund zdawał się stępić, odpłynąć do wspomnień, które najbardziej kojarzyły mu się z zapachami. Spodziewałby się woni mokrej ziemi, może ziół, czy ukrytych, chociaż marniejących od mroźnej pogody, dzikich kwiatów. Zamiast tego usłyszał szum kroków. A tego nie spodziewał się w podobnym miejscu. Szukał samotności, oddechu, który coraz częściej urywał sie i znikał pod naporem cieni, wgryzających się w jego duszę.
Dłoń wsunął do kieszeni, odnajdując ciepło cyprysywej różdżki. Niepokój wdarł się pod skórę, kotłując napięcie zupełnie inne od tego, które wyczuwał podczas misji, czy aurorskich akcji. To oczekiwanie zaplatało na nim sieci i niejasna (bo niezrozumiała) fascynacja nieznanym, które miało nadejść. A którego w merlina winnych koszmarów nie mógłby uwierzyć. To co nieśmiało, niemal z przerażeniem starało się wydostać z więzów, które z własnej woli spętał, teraz walczyło o uznanie. Tym bardziej niezrozumiałe, że w polu skamanderowego spojrzenia, pojawiło się oblicze znajomego nieznajomego, który u jego boku już kiedyś walczył. Ironia. To czego nie pojmował, to reakcji dziwnego dudnienia w piersi, które notorycznie ignorował.
Miejsce odkrył przypadkiem. I to dzięki jednej z parszywych anomalii, które na szczęście zostały już usunięte. Przesiąknięta zimnem ziemia wydawała się dławić większość naturalnych dźwięków, podobnych dla tak opuszczonych siedlisk tajemnic. Inaczej być nie mogło. Cienie tańczące pomiędzy wyrastającymi z ziemi posągami, przypominały dziwaczny, zastygły w kamieniu las. Niczym okrutna wyspa rzeźb, tylko ofiarami były same kobiety. Anioły?
Skamander stawiał kroki powoli i zdawało się, że tylko jego obecność zakłócała panującą wszędzie ciszę. Przenosił wzrok z omszałych, kamiennych sylwetek, rejestrując kobiece oblicza. Piękne, a jednak przepełnione bólem, uwięzionym w ustach krzykiem, niby niewypowiedziana prośbą. Dreszcz, który tkał sieć na jego karku podpowiadał, że w toczonej szeptem legendzie było ziarno prawdy, którego odkrycia się nie doszukał. Może powinien szukać głębiej, patrzeć przez rzeczywistość, wychwytując niuanse umykające zwyczajnym obserwatorom?
Coś fascynującego było w otaczającym go obrazie. Przypominał cmentarz. Przeklęty. A wołanie obłożonych klątwą znikało pod naporem drgającej gdzieś na obrzeżach pojmowania magii. Ledwie zauważalne poruszenie co jakiś czas umykało sprzed jego oczu. Szmer, którego nie odnajdował w poruszeniu wiatru.
Dopiero narastająca wilgoć i umykająca z błotem ziemia spod stóp budziła go na nowo. Deszcz siąpił coraz mocniej i Skamander z niejakim zdziwieniem spojrzał w ciemniejące niebo. Krople zatrzymywały się na twarzy, a gdy opuścił spojrzenie, deszczowe smugi płynęły przez policzki, niknąc w czarnej brodzie, zatrzymując się na włosach i... przynosząc woń, które zatrzymała go w miejscu. Miód? Zapach korzennych przypraw? Zamrugał gwałtownie, zaciskając szczęki, jakby chciał wrócić świadomość umysłowi, który na kilka sekund zdawał się stępić, odpłynąć do wspomnień, które najbardziej kojarzyły mu się z zapachami. Spodziewałby się woni mokrej ziemi, może ziół, czy ukrytych, chociaż marniejących od mroźnej pogody, dzikich kwiatów. Zamiast tego usłyszał szum kroków. A tego nie spodziewał się w podobnym miejscu. Szukał samotności, oddechu, który coraz częściej urywał sie i znikał pod naporem cieni, wgryzających się w jego duszę.
Dłoń wsunął do kieszeni, odnajdując ciepło cyprysywej różdżki. Niepokój wdarł się pod skórę, kotłując napięcie zupełnie inne od tego, które wyczuwał podczas misji, czy aurorskich akcji. To oczekiwanie zaplatało na nim sieci i niejasna (bo niezrozumiała) fascynacja nieznanym, które miało nadejść. A którego w merlina winnych koszmarów nie mógłby uwierzyć. To co nieśmiało, niemal z przerażeniem starało się wydostać z więzów, które z własnej woli spętał, teraz walczyło o uznanie. Tym bardziej niezrozumiałe, że w polu skamanderowego spojrzenia, pojawiło się oblicze znajomego nieznajomego, który u jego boku już kiedyś walczył. Ironia. To czego nie pojmował, to reakcji dziwnego dudnienia w piersi, które notorycznie ignorował.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Nie zdarzało mu się odwiedzać konkretnych miejsc bez dobrego powodu; bary witał z nastawieniem na spędzenie przyjemnego, relaksacyjnego wieczoru, granice miast opuszczał w celu nowych, zawodowych odkryć, a okoliczne miejsca w nadziei, że złapie trop na coś większego. Tak i było tym razem. Zaprowadzony wonią legendy nie zastanawiał się nawet nad sensem jej treści – opowiastki zasłyszane w lokalnych pijalniach wysokoprocentowych trunków zawsze budziły szereg wątpliwości, jednak aby sprawdzić ich wiarygodność musiał przekonać się sam idąc tropem wspomnianych terenów. Cmentarzysko Aniołów było jedynym z nich.
Tam gdzie kobiety zmieniają się w anioły… kamienne anioły…- słysząc to wielokrotnie zadawał sobie pytanie gdzie tkwił szkopuł wszystkich owych frazesów. Każda plotka miała swój zalążek prawdy i nie wierzył, aby cała historia była jedynie wyssaną z palca abstrakcją nie mającą żadnego autentycznego podłoża. Wielokrotnie przyszło mu spotkać się ze ścianą i kto wie może wówczas także przyjdzie mu się z tym pogodzić, ale natura nie pozwalała mu poddać się jeszcze przed startem. Zawsze uważał, iż w najbardziej tajemniczych miejscach, kryje się najwięcej dobra; dobra czyli galeonów.
Ogród ogarniała ciemność. Z wszechobecnego mroku wysuwały się jedynie połyskujące w blasku księżyca kamienne głowy posągów przewyższających swą wysokością zwykłego śmiertelnika. Macnair zawieszał na każdej po kolei wzrok, jakoby wnikliwie szukając szczegółów, elementu niepasującego mogącego świadczyć o pewnej wskazówce zapewniającej mu drogę do rozwikłania tajemnicy, bądź otwierającej puszkę Pandory – a w tym przypadku skrzynię pełną błyskotek. Zawsze był przenikliwy, zwykle nie omijał nic ważnego i tym razem nie zamierzał złamać swoich przekonań, jednak czym bardziej dłużyła się owa wędrówka, tym bardziej wydawała się bezcelowa. W głowie szatyna huczało wiele myśli, iż faktycznie owe historie były jedynie pijackim bełkotem nie mającym żadnego przełożenia na rzeczywistość, ale zdrowy rozsądek podpowiadał, że taki zwykły nokturnowski szczur nie mógł iście mądrze prawić kłamstw, by nawet on sam mógł w nie uwierzyć. Zaklął siarczyście pod nosem oparłszy się o zimną, kamienną rzeźbę i wsunąwszy papierosa do ust momentalnie go odpalił. Musiał oczyścić myśli, znaleźć nowy punkt zaczepienia i skupić się na elemencie mniej oczywistym. Może bardziej ukrytym?
Czas mijał, a wraz z nim płynęły krople deszczu coraz intensywniej spływające po twarzy szatyna. Na wpół przymknięte oczy zdawały się błądzić w krainie wyobrażeń, a relaksujący pod wpływem nikotyny organizm, jakoby szukał coraz więcej odpoczynku w tym kuriozalnym momencie. Świat zdawał się zatrzymać, minuty upływać wolniej niosąc za sobą mocniejszy zapach – zapach jego słabości – amortencji. Brakowało tylko ulubionej dawki ukochanej i mieszczącej się w dłoni szklaneczki wypełnionej bursztynowym płynem, kojącym zmysły lepiej jak jakikolwiek narkotyk. Rozmarzył się. Oddał woli fantazji całkowicie, choć ów chwila była zdecydowanie krótsza niżeli miał wrażenie i nim zdążył bibułkę wyrzucić przed siebie jego oczy skupiły się na postaci – mężczyźnie.
Nie myślał o tym czy go kojarzył – nie zdążył – bowiem serce zadudniło mu w piersi pociągając przed siebie, jakoby przejęło kontrolę nad umysłem oraz ciałem. Sięgając po piersiówkę nie spuszczał z niego wzroku, zyskał dziwną pewność siebie. Usta wodzące w okolicach ujścia metalowego pojemnika wciąż wyginały się w kpiącym, ale i rozmarzonym wyrazie, który niejasno wyrażał jego intencje. Stracił jakikolwiek zdrowy rozsądek i choć gdzieś z tyłu głowy dobijało się do niego trzeźwe myślenie, to było ono zbyt bardzo okryte mgłą eliksirowego pyłu, aby faktycznie mogło dotrzeć do jego racjonalnego podejścia.
-Nie chciałbym, aby na nowo obili tą buźkę.- rzucił kompletnie nie myśląc nad swoimi słowami, w chwili znajdował się dostatecznie blisko. W przeciwieństwie do Skamandra nie sięgnął po różdżkę, gdyż odczuwał niewytłumaczalny spokój i chorą pewność, iż intencje jego towarzysza są szczere – w końcu nie mógł spuścić z niego wzroku, prawda? Objął wzrokiem jego twarz, bujną brodę i powróciwszy do oczu posłał kolejny, rzekomo kpiący uśmiech, choć zapewne była to jedynie poza normalności. Czuł, że działo się coś dziwnego, ale nie potrafił sam siebie pohamować. Był kompletnie otumaniony.
Tam gdzie kobiety zmieniają się w anioły… kamienne anioły…- słysząc to wielokrotnie zadawał sobie pytanie gdzie tkwił szkopuł wszystkich owych frazesów. Każda plotka miała swój zalążek prawdy i nie wierzył, aby cała historia była jedynie wyssaną z palca abstrakcją nie mającą żadnego autentycznego podłoża. Wielokrotnie przyszło mu spotkać się ze ścianą i kto wie może wówczas także przyjdzie mu się z tym pogodzić, ale natura nie pozwalała mu poddać się jeszcze przed startem. Zawsze uważał, iż w najbardziej tajemniczych miejscach, kryje się najwięcej dobra; dobra czyli galeonów.
Ogród ogarniała ciemność. Z wszechobecnego mroku wysuwały się jedynie połyskujące w blasku księżyca kamienne głowy posągów przewyższających swą wysokością zwykłego śmiertelnika. Macnair zawieszał na każdej po kolei wzrok, jakoby wnikliwie szukając szczegółów, elementu niepasującego mogącego świadczyć o pewnej wskazówce zapewniającej mu drogę do rozwikłania tajemnicy, bądź otwierającej puszkę Pandory – a w tym przypadku skrzynię pełną błyskotek. Zawsze był przenikliwy, zwykle nie omijał nic ważnego i tym razem nie zamierzał złamać swoich przekonań, jednak czym bardziej dłużyła się owa wędrówka, tym bardziej wydawała się bezcelowa. W głowie szatyna huczało wiele myśli, iż faktycznie owe historie były jedynie pijackim bełkotem nie mającym żadnego przełożenia na rzeczywistość, ale zdrowy rozsądek podpowiadał, że taki zwykły nokturnowski szczur nie mógł iście mądrze prawić kłamstw, by nawet on sam mógł w nie uwierzyć. Zaklął siarczyście pod nosem oparłszy się o zimną, kamienną rzeźbę i wsunąwszy papierosa do ust momentalnie go odpalił. Musiał oczyścić myśli, znaleźć nowy punkt zaczepienia i skupić się na elemencie mniej oczywistym. Może bardziej ukrytym?
Czas mijał, a wraz z nim płynęły krople deszczu coraz intensywniej spływające po twarzy szatyna. Na wpół przymknięte oczy zdawały się błądzić w krainie wyobrażeń, a relaksujący pod wpływem nikotyny organizm, jakoby szukał coraz więcej odpoczynku w tym kuriozalnym momencie. Świat zdawał się zatrzymać, minuty upływać wolniej niosąc za sobą mocniejszy zapach – zapach jego słabości – amortencji. Brakowało tylko ulubionej dawki ukochanej i mieszczącej się w dłoni szklaneczki wypełnionej bursztynowym płynem, kojącym zmysły lepiej jak jakikolwiek narkotyk. Rozmarzył się. Oddał woli fantazji całkowicie, choć ów chwila była zdecydowanie krótsza niżeli miał wrażenie i nim zdążył bibułkę wyrzucić przed siebie jego oczy skupiły się na postaci – mężczyźnie.
Nie myślał o tym czy go kojarzył – nie zdążył – bowiem serce zadudniło mu w piersi pociągając przed siebie, jakoby przejęło kontrolę nad umysłem oraz ciałem. Sięgając po piersiówkę nie spuszczał z niego wzroku, zyskał dziwną pewność siebie. Usta wodzące w okolicach ujścia metalowego pojemnika wciąż wyginały się w kpiącym, ale i rozmarzonym wyrazie, który niejasno wyrażał jego intencje. Stracił jakikolwiek zdrowy rozsądek i choć gdzieś z tyłu głowy dobijało się do niego trzeźwe myślenie, to było ono zbyt bardzo okryte mgłą eliksirowego pyłu, aby faktycznie mogło dotrzeć do jego racjonalnego podejścia.
-Nie chciałbym, aby na nowo obili tą buźkę.- rzucił kompletnie nie myśląc nad swoimi słowami, w chwili znajdował się dostatecznie blisko. W przeciwieństwie do Skamandra nie sięgnął po różdżkę, gdyż odczuwał niewytłumaczalny spokój i chorą pewność, iż intencje jego towarzysza są szczere – w końcu nie mógł spuścić z niego wzroku, prawda? Objął wzrokiem jego twarz, bujną brodę i powróciwszy do oczu posłał kolejny, rzekomo kpiący uśmiech, choć zapewne była to jedynie poza normalności. Czuł, że działo się coś dziwnego, ale nie potrafił sam siebie pohamować. Był kompletnie otumaniony.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Sztuka obserwacji była jedną z pierwszych biegłości, którą wpajano im podczas aurorskiego kursu. Spostrzegawczość, która niejednokrotnie chroniła przed niebezpieczeństwem, ostrzegając wystarczająco wcześnie o podejrzanym zachowaniu stojącego na boku przechodnia. Spostrzegawczość, która była niemal sztandarową cechą Skamandera nie tylko na polu dostrzegania zagrożenia, ale także sczytywania emocji z twarzy podejrzanych. Ta sama umiejętność - w tej jednej chwili - wydawała się dziwnie otumaniona przy paradoksalnym nasyceniu szczegółów, na które zwracać nie powinien. Tym bardziej w przypadku męskiej sylwetki, która tak bezczelnie ignorowała zachowawczy dystans, który chciał pozostawić. A jednak nie zatrzymał go. Wysunięta różdżka nie pomknęła do przodu w ostrzegawczym geście. Zamiast tego, obrócił ją w palcach, pozostawiając spojrzenie nieruchomo na twarzy podchodzącego prawie nieznajomego. Dziwne. Czemu do tej pory nie zwracał uwagi, że źrenice mężczyzn potrafią tak intensywnie skupiać światło? A te należące do Drew miały wręcz dziką zdolność pociągania wyzwaniem.
Krople deszczu, jak w podrzędnym filmie klasy B zatrzymywały się na rzęsach, przyklejały się do policzków, nadając całemu obrazowi swoistej nieważkości. Ponury, wręcz złowieszczy klimat opuszczonego cmentarzyska rzeźb rysowało się coraz ściślejszą tajemnicą. Nikt, kto chociaż raz zderzył się z tym co nieodgadnione, nie potrafiłby przejść obok obojętnie. I Skamander uciął narastające podszepty racjonalności, które wyły o głupocie zachowania. O czymś, co w "normalnych" warunkach nazwałby oszustwem. A tak, świat oszukiwał jego samego. Nikt przy zdrowych zmysłach nie wpadłby, że przyczyną był deszcz nasączony amortencją.
Manierka, którą trzymał nieznajomy, pociągnęła go do mglistego, bardziej przyziemnego wspomnienia. Pili już wcześniej wspólnie. Walczyli wspólnie. Czy mogła istnieć silniejsza nić porozumienia, niż ta upleciona podczas walki ramię w ramię? - Do twarzy mi nawet z siniakami - oczywiście, ze kpił i chociaż wola zapodziała się gdzieś w zrozumieniu, to zwyczajowa, chmurna aura, którą roztaczał, umknęła, pozostawiając odbicie uśmiechu, które widział na ustach Drew. Rozsądek bił na alarm, ale dopóki pewne granice nie zostały przekroczone, Samuel trwał w odrętwieniu z nienaturalnie głośnym dudnieniem w piersi - Uśmiechasz się ta do każdego, czy tylko na mój widok? - umykała mu absurdalność własnych słów, tak jak całej sytuacji, której był przymusowym uczestnikiem. Nawet jeśli o przymusie miał dowiedzieć się dużo później.
Złamał iskrę, którą dzieli w spojrzeniu i spojrzał na bo, na jedną z omszałych rzeźb. Wygięte w agonii, kobiece ciało i na wpół rozłożone skrzydła, gotowe do lotu, a jednak nieruchome - Podobno ciąży na nich klątwa - miał niejasna pewność, że jego towarzysz podąży za nim tak wzrokiem, jak i krokiem, gdy on sam ruszył do przodu, zatrzymując się dopiero przy samej, kamiennej statule. Podniósł dłoń, przesuwając palcami po zastygłym w wyrazie bólu policzku. Mogło mu się zdawać, zmysły mogły już zatracić się w płynącej z wodą magii, ale milczące do tej pory, marmurowe wargi poruszyły się, jakby w nieuchwytnym szepcie. Mrowinie na karku i przechodzący przez ciało dreszcz mówił, że mógł być obserwowany. Tylko, czy właściciel wzroku stał tuż za nim, czy spojrzeń było więcej, rozsiane pośród rzeźbionych źrenic?
Krople deszczu, jak w podrzędnym filmie klasy B zatrzymywały się na rzęsach, przyklejały się do policzków, nadając całemu obrazowi swoistej nieważkości. Ponury, wręcz złowieszczy klimat opuszczonego cmentarzyska rzeźb rysowało się coraz ściślejszą tajemnicą. Nikt, kto chociaż raz zderzył się z tym co nieodgadnione, nie potrafiłby przejść obok obojętnie. I Skamander uciął narastające podszepty racjonalności, które wyły o głupocie zachowania. O czymś, co w "normalnych" warunkach nazwałby oszustwem. A tak, świat oszukiwał jego samego. Nikt przy zdrowych zmysłach nie wpadłby, że przyczyną był deszcz nasączony amortencją.
Manierka, którą trzymał nieznajomy, pociągnęła go do mglistego, bardziej przyziemnego wspomnienia. Pili już wcześniej wspólnie. Walczyli wspólnie. Czy mogła istnieć silniejsza nić porozumienia, niż ta upleciona podczas walki ramię w ramię? - Do twarzy mi nawet z siniakami - oczywiście, ze kpił i chociaż wola zapodziała się gdzieś w zrozumieniu, to zwyczajowa, chmurna aura, którą roztaczał, umknęła, pozostawiając odbicie uśmiechu, które widział na ustach Drew. Rozsądek bił na alarm, ale dopóki pewne granice nie zostały przekroczone, Samuel trwał w odrętwieniu z nienaturalnie głośnym dudnieniem w piersi - Uśmiechasz się ta do każdego, czy tylko na mój widok? - umykała mu absurdalność własnych słów, tak jak całej sytuacji, której był przymusowym uczestnikiem. Nawet jeśli o przymusie miał dowiedzieć się dużo później.
Złamał iskrę, którą dzieli w spojrzeniu i spojrzał na bo, na jedną z omszałych rzeźb. Wygięte w agonii, kobiece ciało i na wpół rozłożone skrzydła, gotowe do lotu, a jednak nieruchome - Podobno ciąży na nich klątwa - miał niejasna pewność, że jego towarzysz podąży za nim tak wzrokiem, jak i krokiem, gdy on sam ruszył do przodu, zatrzymując się dopiero przy samej, kamiennej statule. Podniósł dłoń, przesuwając palcami po zastygłym w wyrazie bólu policzku. Mogło mu się zdawać, zmysły mogły już zatracić się w płynącej z wodą magii, ale milczące do tej pory, marmurowe wargi poruszyły się, jakby w nieuchwytnym szepcie. Mrowinie na karku i przechodzący przez ciało dreszcz mówił, że mógł być obserwowany. Tylko, czy właściciel wzroku stał tuż za nim, czy spojrzeń było więcej, rozsiane pośród rzeźbionych źrenic?
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Sztuka obserwacji nie była tylko atutem aurorów, ale tych stających zupełnie po drugiej stronie barykady – osób mrocznych, pozbawionych wszelkich granic i przekonanych o pewnych wartościach stanowiących zupełne zło dla tych społecznie uznanych jako dobrych. Drew należał do tej grupy, cenił swe oko i spostrzegawczość stanowiącą filar codziennej pracy, bowiem marny był poszukiwacz bez bacznego spojrzenia na ukryte dla wzroku innych szczegóły. Nie był to jego przodujący atut, ale z pewnością mógł widzieć więcej i z uwagi na to tak często pochłaniała go zwykła analiza, czytanie emocji mimiką twarzy. Opierał się na tym, ufał swojemu instynktowi i choć nierzadko takowy zaprowadził go na manowce to nie zaniechał wobec niego wewnętrznej wiary.
-Schowaj tą różdżkę, bo zrobisz sobie krzywdę.- stwierdził spokojnym, pozbawionym wszelakiej złośliwości tonem, a następnie ponownie zaciągnął się papierosem pozwalając by nikotynowy dym swobodnie opuścił jego usta. Przyglądał się mężczyźnie stojącemu naprzeciw, z każdą chwilą coraz intensywniej kształtowała się w jego głowie wizja ich pierwszego i zarazem ostatniego spotkania, kiedy to spuścili łomot pijanym kretynom okupującym lokalny bar. Początkowo szatyn nie widział powodu, aby pomóc Skamandrowi, jednak gdy delikatna prośba została przyjęta w agresywny sposób nie pozostawili mu wyboru – kto jak kto, ale Macnair w kaszę nie pozwalał sobie dmuchać. W ten sposób, w tym jednym momencie, stanęli po tej samej stronie barykady nie znając swych profesji, motywów, a nawet imion. Gdzieś w alternatywnej rzeczywistości mogli okazać się dobrymi kolegami, jednak rzeczywistość bywała brutalna i tak miało okazać się także w ich wspólnym przypadku.
Deszcz nieustannie siąpił. Uwolniona amortencja zaniechiwała racjonalności zmysłów i ochronnych barier. Widział tylko jego – brodatego mężczyznę – którego każdy gest i słowo sprawiały, że lodowate serce biło coraz mocniej o dziwo nie na alarm. Nawet nie pomyślał o wyciągnięciu różdżki, ostatnie co liczyło się w owej chwili to próba podjęcia jakiejkolwiek walki mimo wyraźnej gotowości przeciwnika.
Oddalając się w kierunku rzeźb faktycznie wciąż utrzymywał na wysokości swej głowy wzrok szatyna wykonującego kilka kroków do przodu. Ignorował anioły, historia klątwy była podrzędną sprawą, nad jaką obecnie nie miał ochoty się rozwodzić. Zapewne moment skupienia przyniósłby stosowną odpowiedź, ale takowe w jego towarzystwie okazało się nader trudnym zdaniem, właściwie niemożliwym. -Mógłbym Cię spytać o to samo.- odpowiedział z lekkim, ironicznym uśmiechem, choć nie był już on tak wyrazisty. Macnair złagodniał, dawno nie okazywał sobą tak wielkiego spokoju oraz miłego podejścia do drugiego człowieka. Może nawet nigdy?
-Klątwa.- powtórzył stanąwszy tuż obok Skamandra, a następnie upił trunku lustrując wzrokiem tą samą rzeźbę. -Być może, nigdy nie interesowałem się czymś, co i tak jest już martwe.- dodał nonszalancko, ale zgodnie z prawdą. Kątem oka wciąż zerkał na mężczyznę, nie mógł odwrócić spojrzenia, nawet nie chciał. Męskie towarzystwo zwykle kończyło się krótką, biznesową rozmową tudzież alkoholową nocą z finalnym, kobiecym aspektem – co więc dzisiaj zmieniło się, iż wcale o tym nie myślał?
-Schowaj tą różdżkę, bo zrobisz sobie krzywdę.- stwierdził spokojnym, pozbawionym wszelakiej złośliwości tonem, a następnie ponownie zaciągnął się papierosem pozwalając by nikotynowy dym swobodnie opuścił jego usta. Przyglądał się mężczyźnie stojącemu naprzeciw, z każdą chwilą coraz intensywniej kształtowała się w jego głowie wizja ich pierwszego i zarazem ostatniego spotkania, kiedy to spuścili łomot pijanym kretynom okupującym lokalny bar. Początkowo szatyn nie widział powodu, aby pomóc Skamandrowi, jednak gdy delikatna prośba została przyjęta w agresywny sposób nie pozostawili mu wyboru – kto jak kto, ale Macnair w kaszę nie pozwalał sobie dmuchać. W ten sposób, w tym jednym momencie, stanęli po tej samej stronie barykady nie znając swych profesji, motywów, a nawet imion. Gdzieś w alternatywnej rzeczywistości mogli okazać się dobrymi kolegami, jednak rzeczywistość bywała brutalna i tak miało okazać się także w ich wspólnym przypadku.
Deszcz nieustannie siąpił. Uwolniona amortencja zaniechiwała racjonalności zmysłów i ochronnych barier. Widział tylko jego – brodatego mężczyznę – którego każdy gest i słowo sprawiały, że lodowate serce biło coraz mocniej o dziwo nie na alarm. Nawet nie pomyślał o wyciągnięciu różdżki, ostatnie co liczyło się w owej chwili to próba podjęcia jakiejkolwiek walki mimo wyraźnej gotowości przeciwnika.
Oddalając się w kierunku rzeźb faktycznie wciąż utrzymywał na wysokości swej głowy wzrok szatyna wykonującego kilka kroków do przodu. Ignorował anioły, historia klątwy była podrzędną sprawą, nad jaką obecnie nie miał ochoty się rozwodzić. Zapewne moment skupienia przyniósłby stosowną odpowiedź, ale takowe w jego towarzystwie okazało się nader trudnym zdaniem, właściwie niemożliwym. -Mógłbym Cię spytać o to samo.- odpowiedział z lekkim, ironicznym uśmiechem, choć nie był już on tak wyrazisty. Macnair złagodniał, dawno nie okazywał sobą tak wielkiego spokoju oraz miłego podejścia do drugiego człowieka. Może nawet nigdy?
-Klątwa.- powtórzył stanąwszy tuż obok Skamandra, a następnie upił trunku lustrując wzrokiem tą samą rzeźbę. -Być może, nigdy nie interesowałem się czymś, co i tak jest już martwe.- dodał nonszalancko, ale zgodnie z prawdą. Kątem oka wciąż zerkał na mężczyznę, nie mógł odwrócić spojrzenia, nawet nie chciał. Męskie towarzystwo zwykle kończyło się krótką, biznesową rozmową tudzież alkoholową nocą z finalnym, kobiecym aspektem – co więc dzisiaj zmieniło się, iż wcale o tym nie myślał?
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
|21 II
Minęły już blisko dwa miesiące od kiedy teleportacja zaczęła funkcjonować sprawiając, że liczba świstoklikowych zleceń się unormowała. Znów mogła dzielić dobę miedzy kilka profili swej działalności. W końcu konstruowanie teleportacyjnych artefaktów było tylko kroplą w morzu szerokiego wachlarza jej umiejętności. Wypożyczała swój analityczny umysł do wyceniania, szacowania, konsultowania naukowych projektów, ich sensu, przydatności. Pomagała w ich zapisywaniu, lecz przede wszystkim - pracowała nad własnymi, skupiała się na odbudowie sieci Fiu. Okazyjnie udzielała korepetycji z alchemii bądź numerologii, realizowała drobniejsze zamówienia na eliksiry. Miała co robić, a różnorodność wyrastających przed nią wyzwań broniła ją przed monotonią, nudą.
Dzień zaczynała jednak właśnie od realizacji zamówień na świstokliki. Były to zazwyczaj poranki w trakcie których większość czarodziei przesiadywała w pracy dając jej tym samym większą swobodę działania. Bez większych trudności pojawiła się więc we wskazanym przez klienta miejscu. Ostrożnie zatapiała się w jego przestrzeń. Nie było to takie proste. Ogród zdawał się być rzadko uczęszczanym miejscem, a więc sypiący przez całą noc śnieg zalegał wszędzie sięgając miejscami po same kolana. Wypatrzenie w tych śnieżnych hałdach jakiejkolwiek ścieżki było niemożliwe - wytyczała więc własną. Skryte za lodowatą pierzyną powyginane, ścięte mrozem pędy wijących się krzewów i innych latorośli łapały co jakiś czas rąbek jej spódnicy zmuszając właścicielkę do szarpliwych ruchów ku chwale wolności. Ostatecznie czarownica przystanęła rozglądając się po okolicy. Raz jeszcze objęła spojrzeniem wszystkie anielskie figury znajdujące się w zasięgu wzroku. Zdawały się być pozornie porozrzucane w nieładzie, lecz w jej głowie pojawiło się kilka pomysłów na możliwe zależności. Być może nie byłyby one możliwe, gdyby nie fakt, że dziś miała połączyć z tym miejscem anielską figurkę dokładając tym samym do ich nieparzystej ilości sztucznie parzysty element. Poruszyła różdżką raz jeszcze przymykając tym samym na moment powieki. Badała przepływ magii w wybranym miejscu nieco porządkując zalegające na obszarze granicznym złogi zastałej magii mogące wywołać w przyszłości skazę na świtokliku na którą typ pierwszy nad którym miała pracować był dość podatny. Upewniwszy się kilkakrotnie na temat tego, że miejsce jest odpowiednio obszerne, przygotowane na konstruowanie magicznego połączenia, jak również koreluje z naturą okolicy - przykucnęła i ugniotła dłonią śnieg stawiając w wygnieceniu mieszczącą się w dłoni drewnianą figurkę aniołka. Wzięła głębszy wdech, a potem spokojnie wypuściła z wolna nadmiar powietrza poprawiając chwyt na różdżce i zabierając się za pracę. Zaczęła od sięgnięcia magią wzdłuż i wszerz obszaru chcąc wyczuć wszystkie magiczne połączenia przeplatające się wartko w przez okolice. Odsiać źródłowe od pokrewnych, wyselekcjonować te silniejsze - niby wstęgi wśród nici. Musiała je nagiąć ostrożnie, lecz silniej niż napór magicznych prądów ocierających się o nie od lat. Wzmacniała je swoją magią na zagięciach i bardziej wrażliwych wycięciach. Zbierała każdą magiczną nić tuż przed sobą, a nad figurką mająca pełnić rolę świstoklikowego naczynia. Zwijała, rolowała magię tworząc z niej coś jednolitego, skomplikowanego, złożonego co niosło za sobą przynależność do tego miejsca, którą zamierzała zespolić z figurką. Gdy uznała, że ma to sypnęła proszkiem ze sproszkowanego meteorytu przed siebie, na niewidzialną konstrukcją - Portus! - wypowiedziała inkantację oczekując że ingrediencja zwiąże powstałą magię i zapadnie się wraz z nią w figurce przypisując do niej koordynaty tego miejsca.
|Tworzę świstoklik typu I; przedmiot niemagiczny: drewniana figurka aniołka wielkości około połowy dłoni dorosłej kobiety; zużyta ingrediencja: 1 porcja sproszkowanego meteorytu
Minęły już blisko dwa miesiące od kiedy teleportacja zaczęła funkcjonować sprawiając, że liczba świstoklikowych zleceń się unormowała. Znów mogła dzielić dobę miedzy kilka profili swej działalności. W końcu konstruowanie teleportacyjnych artefaktów było tylko kroplą w morzu szerokiego wachlarza jej umiejętności. Wypożyczała swój analityczny umysł do wyceniania, szacowania, konsultowania naukowych projektów, ich sensu, przydatności. Pomagała w ich zapisywaniu, lecz przede wszystkim - pracowała nad własnymi, skupiała się na odbudowie sieci Fiu. Okazyjnie udzielała korepetycji z alchemii bądź numerologii, realizowała drobniejsze zamówienia na eliksiry. Miała co robić, a różnorodność wyrastających przed nią wyzwań broniła ją przed monotonią, nudą.
Dzień zaczynała jednak właśnie od realizacji zamówień na świstokliki. Były to zazwyczaj poranki w trakcie których większość czarodziei przesiadywała w pracy dając jej tym samym większą swobodę działania. Bez większych trudności pojawiła się więc we wskazanym przez klienta miejscu. Ostrożnie zatapiała się w jego przestrzeń. Nie było to takie proste. Ogród zdawał się być rzadko uczęszczanym miejscem, a więc sypiący przez całą noc śnieg zalegał wszędzie sięgając miejscami po same kolana. Wypatrzenie w tych śnieżnych hałdach jakiejkolwiek ścieżki było niemożliwe - wytyczała więc własną. Skryte za lodowatą pierzyną powyginane, ścięte mrozem pędy wijących się krzewów i innych latorośli łapały co jakiś czas rąbek jej spódnicy zmuszając właścicielkę do szarpliwych ruchów ku chwale wolności. Ostatecznie czarownica przystanęła rozglądając się po okolicy. Raz jeszcze objęła spojrzeniem wszystkie anielskie figury znajdujące się w zasięgu wzroku. Zdawały się być pozornie porozrzucane w nieładzie, lecz w jej głowie pojawiło się kilka pomysłów na możliwe zależności. Być może nie byłyby one możliwe, gdyby nie fakt, że dziś miała połączyć z tym miejscem anielską figurkę dokładając tym samym do ich nieparzystej ilości sztucznie parzysty element. Poruszyła różdżką raz jeszcze przymykając tym samym na moment powieki. Badała przepływ magii w wybranym miejscu nieco porządkując zalegające na obszarze granicznym złogi zastałej magii mogące wywołać w przyszłości skazę na świtokliku na którą typ pierwszy nad którym miała pracować był dość podatny. Upewniwszy się kilkakrotnie na temat tego, że miejsce jest odpowiednio obszerne, przygotowane na konstruowanie magicznego połączenia, jak również koreluje z naturą okolicy - przykucnęła i ugniotła dłonią śnieg stawiając w wygnieceniu mieszczącą się w dłoni drewnianą figurkę aniołka. Wzięła głębszy wdech, a potem spokojnie wypuściła z wolna nadmiar powietrza poprawiając chwyt na różdżce i zabierając się za pracę. Zaczęła od sięgnięcia magią wzdłuż i wszerz obszaru chcąc wyczuć wszystkie magiczne połączenia przeplatające się wartko w przez okolice. Odsiać źródłowe od pokrewnych, wyselekcjonować te silniejsze - niby wstęgi wśród nici. Musiała je nagiąć ostrożnie, lecz silniej niż napór magicznych prądów ocierających się o nie od lat. Wzmacniała je swoją magią na zagięciach i bardziej wrażliwych wycięciach. Zbierała każdą magiczną nić tuż przed sobą, a nad figurką mająca pełnić rolę świstoklikowego naczynia. Zwijała, rolowała magię tworząc z niej coś jednolitego, skomplikowanego, złożonego co niosło za sobą przynależność do tego miejsca, którą zamierzała zespolić z figurką. Gdy uznała, że ma to sypnęła proszkiem ze sproszkowanego meteorytu przed siebie, na niewidzialną konstrukcją - Portus! - wypowiedziała inkantację oczekując że ingrediencja zwiąże powstałą magię i zapadnie się wraz z nią w figurce przypisując do niej koordynaty tego miejsca.
|Tworzę świstoklik typu I; przedmiot niemagiczny: drewniana figurka aniołka wielkości około połowy dłoni dorosłej kobiety; zużyta ingrediencja: 1 porcja sproszkowanego meteorytu
angel heart | devil mind
The member 'Shelta Vane' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 40
'k100' : 40
Magiczne sploty wijąc się wokół siebie zacieśniały się, opierały na sobie, lecz w chwili w której magia meteorytu wymusiła na nich większe obciążenie część z nich zerwała się. Uwolniona przy utracie ciągłości magia niczym uwolniona od nacisku sprężyna wybiła się w różnorakich kierunkach sprawiając, że sama Shelta w lekkim przestrachu skuliła się chociaż miała świadomość, że sama magia, pozbawiona kształtu nie była w stanie jej skrzywdzić. Wyczuwała jednak jak skrawki z ogromną prędkością wystrzeliwały w rozmaitych kierunkach rozluźniając się dopiero w chwili w której to zjawisko ustało. Westchnęła nieco bezradnie. Poruszyła się chcąc rozgrzać zesztywniałe od bezruchu, chłodu kości i mięśnie. Nie wypuszczając z dłoni różdżki poruszała nią tocząc miękkie półokręgi badając okolicę i to jak nieudana próba spętania swistoklika na nią wpłynęła. Szczęśliwie, przezornie zabezpieczyła główne nurty przepływającej tu magii, jednak te drobniejsze oraz zebrane przez nią w punkt różnorakie magiczne nici były porwane, postrzępione. Musiała to wszystko teraz naprawić dostosowując na nowo okolicę pod świstoklik, który zamierzała w nią wkomponować. Zaczęła więc snuć ze swej różdżki magię która z szarpliwych końców tworzyła gładkie zakończenie. Splatała te magiczne wstęgi ze sobą i zalepiała własną magią dając przerwanej ciągłości utracone przedłużenie. Wznosiła sztuczny konstrukt na których prowadzone łukowatym torem magiczne struny, wygięte niczym żebro kopuły w stronę nieba swym garbem zbierały się w stronę figurki ku której opadały mocą niczym niosący wodę wodospad. Tworzyła dla nich magiczne rusztowania mające być podporą i dodatkowym wsparciem dzięki któremu nałożony nań ciężar tworzonego, magicznego wiązania rozłoży się po okolicy w sposób bardziej równomierny. Gdy uznała, że to wystarczy skupiła się na doszywaniu zebranego nad przedmiotem splotu. Wyrównywała jego energię i ze skrupulatnością doczepiała nić po nici czuwając nad przepływającym przez przedmiot magicznym stężeniem w którym tkwiła dusza tego miejsca. Pamięć tą spróbowała po raz kolejny wypalić w przedmiocie w chwili w której uznała, że poczynione przygotowania pozwalają jej na tą sposobność - używając sproszkowanego meteorytu niczym prochu, a inkantacji zaklęcia niczym ognia zamierzała dokończyć dzieła - Portus!
|Tworzę świstoklik typu I; przedmiot niemagiczny: drewniana figurka aniołka wielkości około połowy dłoni dorosłej kobiety; zużyta ingrediencja: 1 porcja sproszkowanego meteorytu
|Tworzę świstoklik typu I; przedmiot niemagiczny: drewniana figurka aniołka wielkości około połowy dłoni dorosłej kobiety; zużyta ingrediencja: 1 porcja sproszkowanego meteorytu
angel heart | devil mind
The member 'Shelta Vane' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 14
'k100' : 14
Pracowała nad splotem przez kolejną godzinę dokładając wszelkich starań by tym razem zapewnić konstrukcji stabilny przepływ magii, tak by się nie ugięła pod przepływającą przez magiczne wstęgi, nici magią. Jak widać, poczynione do chwili obecnej postępy jednak nic w tej materii nie dały. Przy drugiej już próbie Shelta była światkiem tego, jak magiczna aura dociska i testuje wzniesione przez nią podpory, jak trzaskają kolejne węzły pod naporem mocy dociskającej to wszystko, zmuszającej do splecenia się z figurką. Tym razem z większa zaciekłością poruszyła różdżką starając się zareagować jeszcze przed tym nim wszystko runie. Wystrzeliła z siebie serpentynę magii, która popruła w stronę jednego z pobliskich magicznych źródeł oplatając jedną z dobywających się z niego smug mocy niczym kokarda pęk włosów - ściśle, silnie. Naginając ją podług własnej woli prowadziła ją posuwistymi zawijasami starając się wpleść ją w słup, a może raczej niewidzialną kolumnę na której uginająca się kopuła mocy znajdzie podporę. Giętkie, śliskie spirale magii owijała własną mocą tworząc z nich coś bardziej trwałego - bardziej sprężystego, drucianego, zastygłego. Powietrze wokół wyraźnie zgęstniało, a to kumulujące się w samym centrum przed nią, nad figurką, lecz pod całym magicznym konstruktem zdawało się momentami połyskiwać metalicznymi, srebrnymi refleksami. Magiczne, utrzymujące się od dłuższego czasu magiczne tarcie w przestrzeni wokół Shelty powodowało, że temperatura powietrza nieznacznie się podniosła. Być może czarownica by to doceniła, gdyby nie piętrzące się trudności związane z zaklęciem przedmiotu. Świstokliki pierwszej kategorii same z siebie były trudne do uwicia, a do tego ten tutaj był z kategorii tej najtrudniejszej do sporządzenia. Nie dziwiło jej więc to, że przypisanie do figurki magii tego miejsca będącej w stanie pociągnąć za sobą znaczące ilości pasażerów nie było proste. Cierpliwie jednak kontynuowała swoje wysiłki - Portus - wypowiedziała sypiąc lewa ręką ingrediencję ze sproszkowanego meteorytu na figurkę jakby doprawiała zupę solą. Prawą rękę ostrożnie kontrolowała przepływ magii starając się odciążać przelewający się w figurce czarodziejski konstrukt z którego buchała moc.
|Kolejna próba stworzenia świstoklika typu I; przedmiot niemagiczny: drewniana figurka aniołka wielkości około połowy dłoni dorosłej kobiety; zużyta ingrediencja: 1 porcja sproszkowanego meteorytu
|Kolejna próba stworzenia świstoklika typu I; przedmiot niemagiczny: drewniana figurka aniołka wielkości około połowy dłoni dorosłej kobiety; zużyta ingrediencja: 1 porcja sproszkowanego meteorytu
angel heart | devil mind
The member 'Shelta Vane' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 57
'k100' : 57
Było blisko, lecz w kluczowym momencie przeciążenie było zbyt silne by Shelta była w stanie je zrównoważyć - magia po raz kolejny uległa rozproszeniu, a cały magiczny konstrukt rozchwianiu i częściowym zniszczeniu - nagięte magiczne wici wyrwały się z odkształceń i powróciły do swoich głównych koryt po raz kolejny wygrywając z czarownicą. Shelta nie zamierzała po raz kolejny w tej chwili podejmować się następnej próby. Powietrze niepokornie od mocy drgało, ona pracowała nad tym świstoklikiem już od trzech godzin i pomimo ciepłego ubrania zwyczajnie zmarzła od stania na tym nieludzkim chłodzie. Sięgnęła więc po figurkę i zarządziła prezerwę w czasie której deportowała się do swojej pracowni. Wzdłuż kręgosłupa przebiegł nieprzyjemny dreszcz, a zmarznięte poliki aż zapiekły od różnicy temperatury między zewnętrzem, a wnętrzem. Ściągnęła z siebie ciężki płaszcz oraz przemoknięte trzewiki by w kolejnej chwili rzucić się na kanapę przed kominkiem z jakąś niewysłowioną ulgą. Po kwadransie zmusiła się b wstać. Wygrzebała z kieszeni płaszcza przeklętą figurkę i różdżkę. Przeniosła się do kuchni nakazując czajnikowi gotować wodę, a kubkowi zasypać się herbacianemu suszowi. Samej przysiadła przy stole spoglądając na trzymaną w dłoni niepozornie uśmiechającą się niewielką figurkę aniołka. Co z tobą nie tak. Podparła brodę na ręce unosząc ciemne brwi wyżej obracając przedmiot w drugiej ręce. Nie był zaklęty. Był zwyczajny - czyli taki jaki powinien być. Potarła drewnianą powierzchnię kciukiem. Na pewno rozmiar miał znaczenie ale pracowała już z podobnymi przedmiotami. Przymknęła powieki skupiając się na wyczuwaniu magicznej struktury. Może ją nieco uporządkuje... Nie było tu za wiele nad czym mogła pracować. Martwe drewno posiadało praktycznie zerowe wartości magiczne i prawdopodobnie jedynie Olivanderowie znali techniki potrafiąc to zmienić, jednak nie miała wiele pomysłów na to, jak miałaby zwiększyć szanse powadzenia kolejnej próby. Czekały ją jeszcze dwie - klient był gotowy ponieść takie koszty, a ona posiadała jeszcze zapas sproszkowanego meteorytu.
Po tym jak się ogrzała, wypiła herbaty i zjadła kanapki wróciła na miejsce pracy. Popracowała trochę nad figurką, a gdy pojawiła się na nowo w zniszczonych, ośnieżonych ogrodach rozpoczęła pracę nad otoczeniem. Zagęszczenie magii które wywołała w tym miejscu wcześniej nawarstwiło się na tyle, że wiąż było wyczulane. Nie rozwiało się, a zaległo się nierównomiernymi złogami. Przed dalszą pracą postanowiła to uporządkować. To, jak i te gruzy magii, które rozsypywały się raz po raz po każdej jej wcześniejszej próbie. Ustawiła następnie aniołka w tym samym miejscu. Poruszyła różdżką snując świeże wstęgi magii którymi odbudowywała i napełniała wypracowany wcześniej szkielet, magiczny konstrukt. Wprowadziła kolejną już modyfikację skupiając się na umocnieniu fundamentów i odciążeniu wyższych partii, których grzbiety pochylały się nad ułożoną nad ziemi figurką. Vane prowadziła z nich magiczne nici splatając je z figurką, łącząc z tym miejscem - Portus - mruknęła wykorzystując do ich utrwalenia moc sproszkowanego meteorytu.
|Kolejna próba stworzenia świstoklika typu I; przedmiot niemagiczny: drewniana figurka aniołka wielkości około połowy dłoni dorosłej kobiety; zużyta ingrediencja: 1 porcja sproszkowanego meteorytu
Po tym jak się ogrzała, wypiła herbaty i zjadła kanapki wróciła na miejsce pracy. Popracowała trochę nad figurką, a gdy pojawiła się na nowo w zniszczonych, ośnieżonych ogrodach rozpoczęła pracę nad otoczeniem. Zagęszczenie magii które wywołała w tym miejscu wcześniej nawarstwiło się na tyle, że wiąż było wyczulane. Nie rozwiało się, a zaległo się nierównomiernymi złogami. Przed dalszą pracą postanowiła to uporządkować. To, jak i te gruzy magii, które rozsypywały się raz po raz po każdej jej wcześniejszej próbie. Ustawiła następnie aniołka w tym samym miejscu. Poruszyła różdżką snując świeże wstęgi magii którymi odbudowywała i napełniała wypracowany wcześniej szkielet, magiczny konstrukt. Wprowadziła kolejną już modyfikację skupiając się na umocnieniu fundamentów i odciążeniu wyższych partii, których grzbiety pochylały się nad ułożoną nad ziemi figurką. Vane prowadziła z nich magiczne nici splatając je z figurką, łącząc z tym miejscem - Portus - mruknęła wykorzystując do ich utrwalenia moc sproszkowanego meteorytu.
|Kolejna próba stworzenia świstoklika typu I; przedmiot niemagiczny: drewniana figurka aniołka wielkości około połowy dłoni dorosłej kobiety; zużyta ingrediencja: 1 porcja sproszkowanego meteorytu
angel heart | devil mind
The member 'Shelta Vane' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 49
'k100' : 49
Co robię nie tak... Przeszło jej przez myśl, kiedy to po raz kolejny nie osiągnęła sukcesu, a zebrana magia rozkraczyła się, rozpadła, rozniosła po okolicy sprawiając, że w tym momencie mogła po raz kolejny wyczuwać konstrukcyjne zgliszcza. Podniosła figurkę z ziemi strzepując z niej wypalony z magii meteorytowy pył. Wiedząc, że została jej ostatnia próba postanowiła spróbować wybrać inne miejsce w tej okolicy. Pracowała w tym już tak długo, że dokonała lekkiego dysbalansu magicznej energii tym samym. Udała się więc do przeciwległego punktu poruszając się po przekątnej wyobrażonego kwadratu w którym zamknęła wycinek przestrzeni. Nieco niepewnie ułożyła figurkę tym razem na kamiennej płycie będącej podstawą do wznoszącego się na nim anielskiego pomnika. Vene położyła przedmiot mający stać się świstoklikiem na płasko decydując się już teraz obsypać go sproszkowanym meteorytem. Była to nieco niebezpieczna technika scalania wiązań, która przeważnie kończyła się albo sukcesem, albo zniszczeniem przedmiotu. Była jednak gotowa podjąć ryzyko popychana bardziej już przez własną ambicję niż oczekiwania zleceniodawcy. Gdy ta część przygotowań dobiegła końca poruszyła różdżką dobywając z niej magiczny strumień uczepiający się starego konstruktu niczym rzucone lasso. Wzmagała moc wyrywając zesztywniałe, ciężkie w magię utworzone przez siebie elementy przyciągając je do siebie, modelując je na nowo. Niektóre były na tyle ciężkie, że jedynie je przedłużała ciągnąc je po ziemi ciężkimi splotami przecinającymi przestrzeń i wijącymi łukami kończącymi się tuż przy niej. Zmarszczyła nosek. Nieco niechlujnie jej to wszystko szło, lecz przesiadując nad jednym zleceniem już blisko pięć godzin niekoniecznie miała siły by dbać o estetykę. Samo przenoszenie magicznej mocy z jednego miejsca na drugie celem wyrównania balansu tego miejsca było wyjątkowo czasochłonne, a przecież to była dopiero połowa roboty. Musiała teraz z ociężałych splotów wyciągnąć po nitce magii należącej do tego miejsca i przytknąć każda z osobna do usypanej sproszkowanym meteorytem figurki. Powietrze delikatnie wibrowało za każdym razem kiedy to czyniła. Każda nuta tego miejsca miała zbiegała się do drewnianego aniołka mając się z nią zespoić - Portus - wypowiedziała wyczekując efektu i bez względu na to jaki ten by nie był udała się do pracowni. jej czas na pracę w terenie dobiegł końca.
|Kolejna próba stworzenia świstoklika typu I; przedmiot niemagiczny: drewniana figurka aniołka wielkości około połowy dłoni dorosłej kobiety; zużyta ingrediencja: 1 porcja sproszkowanego meteorytu
+ zt
|Kolejna próba stworzenia świstoklika typu I; przedmiot niemagiczny: drewniana figurka aniołka wielkości około połowy dłoni dorosłej kobiety; zużyta ingrediencja: 1 porcja sproszkowanego meteorytu
+ zt
angel heart | devil mind
The member 'Shelta Vane' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 94
'k100' : 94
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
Cmentarz aniołów
Szybka odpowiedź