Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Gloucestershire
Rękaw Praplatanów
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Rękaw Praplatanów
W Glocestershire, w oddali od większych miast, znajduje się niecodzienna alejka osłonięta tunelem tworzonym przez żywe drzewa; stary las, ukrywany przed mugolami w celu ochrony drogocennych roślin, stworzył tę ścieżkę sam, otwarcie witając odwiedzających to miejsce czarodziejów - wrogo traktując niemagicznych, których drwale stosunkowo często pojawiali się w okolicy, niosąc ze sobą zagrożenie. Z obu stron pną się ku górze imponujące platany, których korony zaplatają się nad drogą, tworząc naturalny rękaw. Jedynie Ollivanderowie posiadają pozwolenie na wydobywanie drewna z tego lasu do tworzenia różdżek.
Tęskniła głęboko za atramentem jej włosów, rozlewającym się wokół drobnej, arystokratyczno bladej twarzy; i za ognikami drgającymi niepokornie ciemnymi jak kawa oczętami, nieomal sarnimi, tak niewinnymi. Bo choć półmisek relacji dzielonej na dwoje jątrzył jedynie jej serce rozłąką, nigdy o niej nie zapomniała; i pomimo, iż ich koneksje nie były najbliższe, wciąż pozostawała drogą jej sercu, tak podatnemu na uniesienia, tak łatwego w tańczącej rozżarzonym płomieniem wrażliwości. Westchnęła jedynie cicho, widząc, jak ta się do niej zbliża, aby opleść ją węzłem ramion wątłych, acz z całego serca dociskających do tętniącej piersi. Uśmiech wpełzł na jej wargi niepoukładanie, gdy wtulała policzek w jej włosy, pachnące bursztynem, kosmyki gładkością układając na jej rozognionym obliczu. Uniosła – początkowo niepewnie – dłonie, aby zapleść je po chwili na jej plecach, mrużąc subtelnie błękit ocząt.
– Tęskniłam – wyszeptała prosto w czerń jej włosów, utykając w malignie bezkresu, w pięknym poemacie, który miał zostać podzielony na dwoje. – Bardzo – dodała po chwili, pozwalając powietrzu zastygłemu w płucach opuścić z wolna wargi różane.
I nagle mróz rozlał się po ziemi, swymi kłami zahaczając o każdą drobnostkę rzeczywistości; wszystko skostniało, zupełnie jakby sama kostucha zechciała odebrać życie tętniące w roślinach, które teraz przypominały groteskowe sople. I całe szczęście umknęło dyszkantem, pozwalając mrokowi rozpościerać skrzydła skalane czernią, zamykające się w marze dementora, którego posuwisty ruch rozdrgał myśli lotne.
Zamrugała kilkukrotnie, dłoń skostniałą od zimna zamykając na ramieniu Forsythii, w geście panicznym, aby po chwili opleść ją szczelnie rękoma, dociskając do piersi. Rude, ogniste włosy zatańczyły wokół twarzy, wiedzione lodowym podmuchem. Widziała śmierć, okrutną baletnicę rozpościerającą swe szpony nad ogarniętym wojną Londynem; widziała rodziców, ginących podczas nocy okrutnie bezksiężycowej; widziała ostatni krzyk matki, który wyrwał się z zawiązanych milczeniem ust. Nic nie miało znaczenia, nic ponad skromny kosmos nieszczęścia, rozlanego przed nimi na wzór kawy, tej rozpościerającej się nocą na nieboskłonie.
Jedynie jej słowa wyrwały ją z marazmu, w którym utkwiła bezpowrotnie. Skinęła głową gwałtownie, wciąż zaciskając palce na ciele Forsythii, błyskawicę wspomnień odsuwając od proscenium myśli wraz z odchodzącą, ciemną sylwetą. Próbowała chwycić różdżkę – daremnie jednak – aby po chwili rozprostować zajęte przez płonące zimno palce. Pozostawił po sobie jedynie tnące ostrza mrozu.
– Prędko – przytaknęła, dociskając chuderlawe ciało do ręki oplatającej jej ramię.
Również tęskniła, jednak jej ust nie opuściły żadne słowa, zaledwie dłonie zacisnęły się mocniej na sylwetce Melody, dając tym samym niemą odpowiedź. Chociaż z pewnością wreszcie odważyłaby się na jakieś słowa, gdyby tylko nie wizyta mroczne stworzenia. Czuła się odpowiedzialna za młodą lady – zawsze czuła się odpowiedzialna. Nie chciała, aby w jej obecności komuś stała się krzywda, szczególnie jeśli ktoś na to absolutnie nie zasługiwał. Póki nie musiała grać i przywdziewać masek na londyńskich ulicach mogła ratować, w innym przypadku przyszłoby jej wymyślić jakąś sprytną wymówkę, odwieść zło od krzywdy. Na szczęście dementor nie szukał ich, ani nie skorzystał z możliwości zaatakowania – najwyraźniej były mało wartym celem. Panna Crabbe przyspieszyła kroku, starając się skupić na drodze i otoczeniu przed sobą. Była pewna, że kawałek dalej, od lasu, widziała chatkę – malutką i drobną, być może należącą do okolicznej zielarki lub zielarza, jednak z pewnością mogłyby tam się ogrzać, wszak stanie na wietrze w tym chłodzie było skrajnie nieodpowiedzialnym zachowaniem. Rozpalać ognia w lesie również nie chciała, był to magiczny las, w którym każde drewienko wydawało się na wagę złota, toteż marnowanie go na własne ciało, gdy w okolicy widniały inne rozwiązania, było dla Sythii skrajnie głupim pomysłem. – Tam, spójrz. Ogrzejemy się – wyszeptała krótko, wskazując brodą na majaczącą chatkę, która wyłoniła się zza wzgórza, gdy kobiety wybyły z ostępów leśnych. Zerknęła za siebie, aby upewnić się, że dementor nie zawrócił i nie zmierzał ku nim, a gdy dostrzegła pustkę, poczuła niewymowną ulgę. Zimno wydawało wciąż towarzyszyć młodym czarownicom, nie odpuszczając nawet na chwilę. Czuła jak skostniałe palce zaczynały boleć, jednak było to coś, co ostatecznie musiała spróbować przezwyciężyć. Chwyciła więc różdżkę, a gdy znalazły się bliżej chatki, machnęła nią, wypowiadając odpowiednią inkantację. – Homenum Revelio – głos jej zadrżał, a dłoń wydawała się trząść, jednak zaklęcie poskutkowało. Chociaż z chatki nie wydobywał się dym z komina i mogły założyć, że przez to były tutaj same, młoda czarownica wolała się upewnić o tym zaklęciem. Zawsze ktoś mógł zapomnieć o dorzuceniu do ognia? Przezorność pokierowała jej czynami, jednak ostatecznie jedyną sylwetką, którą dostrzegła była Melody, jaśniejąc blaskiem swej osoby. – Nikogo tam nie ma – kiwnęła głową do panny Weasley, a następnie nacisnęła klamkę chatki, aby natrafić na opór. Nie myśląc wiele, skierowała wiśniowe drewno na dziurkę od klucza. – Alohomora – wypowiedziała, a różdżka zadrżała magicznym ciepłem, by zmusić blokujący drzwi mechanizm do otwarcia. Tak też się stało i już chwilę później, obie czarownice znalazły się w środku.
| Jak wygląda wnętrze chatki?
k1 – chatka jest zaniedbana, zakurzona i zapleśniała. Niewiele tu można znaleźć – stare krzesło, rozwalony stół, jakieś szmaty walające się po podłodze, wyglądało to, jakby ktoś tu kiedyś koczował, jednak nie mieszkał. Czuć smród wilgoci i moczu, a w niewielkim kominku znajduje się tylko popiół.
k2 – chatka jest w średnim stanie; wyposażona w stare meble, połamane krzesła, rozwalające się łóżko i stary materac. Gdzieniegdzie walają się stare, podziurawione prześcieradła i koce. Pachnie tu kurzem i starością, lecz nic nie pleśnieje. Chatka wygląda, jakby ktoś kiedyś tu mieszkał. W kominku znajduje się popiół i kawałki zwęglonego dawno temu drewna.
k3 – chatka wygląda na opuszczoną niedawno. Meble są w znośnym stanie, przy oknach wciąż wiszą firanki, gdzieniegdzie znajdują się ubrania, a także poskładane koce. W kominku znajduje się popiół i suche kawałki drewna, które z łatwością można podpalić.
| Jak wygląda wnętrze chatki?
k1 – chatka jest zaniedbana, zakurzona i zapleśniała. Niewiele tu można znaleźć – stare krzesło, rozwalony stół, jakieś szmaty walające się po podłodze, wyglądało to, jakby ktoś tu kiedyś koczował, jednak nie mieszkał. Czuć smród wilgoci i moczu, a w niewielkim kominku znajduje się tylko popiół.
k2 – chatka jest w średnim stanie; wyposażona w stare meble, połamane krzesła, rozwalające się łóżko i stary materac. Gdzieniegdzie walają się stare, podziurawione prześcieradła i koce. Pachnie tu kurzem i starością, lecz nic nie pleśnieje. Chatka wygląda, jakby ktoś kiedyś tu mieszkał. W kominku znajduje się popiół i kawałki zwęglonego dawno temu drewna.
k3 – chatka wygląda na opuszczoną niedawno. Meble są w znośnym stanie, przy oknach wciąż wiszą firanki, gdzieniegdzie znajdują się ubrania, a także poskładane koce. W kominku znajduje się popiół i suche kawałki drewna, które z łatwością można podpalić.
The member 'Forsythia Crabbe' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 2
'k3' : 2
Wargi zadrżały jej niepokornie, nie składając się jednak w pewien karbu emocji uśmiech. Te buzowały niespokojnie pośród myśli potarganych i niepoprawnych, a jej uścisk moszczący się wygodnie w talii, przybierający na sile, stanowił o wiele więcej niż niejedno słowo. Wtuliła raz jeszcze nos w kruczą gęstość jej włosów, sunąc dłonią po jej plecach spokojnie, układając dotyk w rytm swoistej delikatności, do której przecież nie nawykła. Ciche westchnięcie opuściło jej wargi, gdy odsuwała się od niej, głęboki wdech zaś zagościł w klatce płuc wraz kolejnym miarowym, przyspieszonym biciem serca – w rytm lacrimoso nieomal. Bo tęskniła za nią jak za każdą jutrzenką moszczącą się na niebie; jak za zieloną trawą w Ottery, płonące jedynie rudymi włosami, dalekie od krzywdy wojny; jak za drogą przyjaciółką, z którą listy wymieniała na rozciągłość miesięcy, która stanowiła dla niej opokę i akwen nieskończoności uśmiechu
Zaciskała dłoń nerwowo na jej ramieniu, gdy opuszczały alkowę leśną, wciąż niespokojnie rozglądając się po terenie skutym mroźnym welonem. Zadrżała z zimna, próbując rozprostować skostniałe palce – nadaremno. Soczystość spaceru momentalnie obróciła się w pył, ustępując miejsca prędkiej wędrówce, mającej na celu oddalenie się od felernego spotu. Policzki, gryzione przez mróz, momentalnie spąsowiały, przybierając różaną barwę; zagryzła jedną wargę, zupełnie jak miała w nawyku, gdy umysł poprzetykany był nićmi nerwów.
Gdy przekraczały próg chatki, nie spodziewała się, że będzie ona w żaden sposób użyteczna – wiekowe, nadgryzione zębem czasu drewno; podniszczone, stare meble oraz skrzypiące drzwi. Zapach stęchlizny prędko wgryzł się w jej nozdrza, jednak wzrok uważnie powędrował w kierunku kominka.
– Myślisz, że ten węgiel zapłonie? Może dorzucimy tych szmat, które tam leżą do ognia? – spytała, mrużąc lekko oczy w skupieniu. – Wypadałoby też sprawdzić drożność komina… – urwała, podchodząc do wyścielonej starymi odpadami drewna przestrzeni.
Upewniwszy się, iż wszystko jest w stanie względności użytku, rozprostowała jeszcze raz skostniałe palce, lizane przez mróz, który roztoczył wokół siebie mglisty dementor pośród leśnego podszycia.
– Incendio! – rzuciła energicznie, skierowawszy różdżkę w stronę zwęglonego drewna.
Prędko zapłonęło żywym, niewielkim płomieniem, smagającym poświatą powietrze. Melody wypuściła powoli powietrze grzęznące w płucach, aby po chwili spojrzeć na Forsythię, zdobywając się na filuterny uśmiech. Teraz jedynie trzeba było podtrzymać iskry skaczące wokół kominka energicznie, rodząc swym brzaskiem ogniste języki. Potarła dłonie przez ujemność momentów, później przybliżając je do żaru.
– Trzeba będzie go jakoś podtrzymać, ale póki co, chodź tu. Musisz się ogrzać koniecznie. – Chwyciła ją za dłoń, przyciągając do kominka.
Zapach podrażnił jej nozdrza, przywodząc na myśl nazbyt wiele dziwacznych wspomnień osnutych sennymi marami własnego brata. Trafiali przecież do takich miejsc, pełnych czegoś, co zatęchło od starości i braku zainteresowania ludzką pieszczotą dbałości. Baczne ciemne oczy wędrowały po obmierzłych meblach, połamanych krzesłach, starym materacu i prześcieradłach, mogących się najpewniej nadać już tylko, jako starawa dla płomienia. Zastygła w nieporozumieniu z własną sytuacją, a potem dostrzegła drobną sylwetkę zaglądającą do komina. Nie powstrzymywała dziewczyny, skoro ta wiedziała najwyraźniej, co robi. Pokiwała głową na pytania, przenosząc spojrzenie po wnętrzu w poszukiwaniu czegoś znaczącego. Drewno wreszcie zapłonęło, lecz jej nie było do śmiechu – emocje towarzyszące spotkaniu opadły wraz z pojawieniem się mrocznej, chłodnej istoty. Gdyby przyszło jej walczyć z dementorem w imię obrony Melody, z pewnością nie obyłoby się bez późniejszych konsekwencji, a przecież nie chciała się z niczym zdradzać. – Nie… – mruknęła, wysunąwszy rękę z uścisku panny Weasley i drżącymi dłońmi zaczęła zbierać potargane szmaty z podłogi, mogące posłużyć do podtrzymania ognia. Nie wiadomo, ile drewno zdoła utrzymać ogień, a one potrzebowały, aby płonął dłużej niż kilka minut, biorąc pod uwagę stan, w jakim przyszło im się znaleźć przez przeraźliwe zimno dementora. Rzuciła zgarnięte materiały obok Melody, a zaraz potem podeszła do rozwalonego krzesła, aby potraktować je solidnym kopniakiem. – Niech najpierw się osuszą dokładnie, mokre nie zapłoną – dodała posępnie, mając na myśli szmaty. Chwyciła mocno drewnianą ramę i z całej siły uderzyła twardym obcasem o wyłamaną nogę, lecz ta skrzypnęła smętnie, wciąż pozostając utkwiona z pomocą gwoździ w reszcie krzesła. Westchnęła krnąbrnie, kierując wiśniową różdżkę na krzesło. Jakże magia potrafiła być przydatna… – Flippendo – cisnęła zaklęciem w krzesło z wyraźną irytacją w głosie. Chociaż zaklęcie miało spowodować pełne zniszczenie przedmiotu, tak zaledwie udało się odczepić tę felerną nóżkę krzesła. Było dobre i to, jednak jeśli plan panny Crabbe o wykorzystaniu krzesła, jako solidnego drewna do rozpalenia porządnego ognia, miał się powieść, wówczas musiała postarać się bardziej. Może Melody miała rację? Może winna pierwej ogrzać skostniałe dłonie i wówczas magia usłuchałaby się jej w pełni? Podeszła więc do kominka z kawałkiem drewnianej nóżki krzesła, po czym dorzuciła ją ostrożnie – nie chciała przecież zgasić ognia, a tym bardziej się poparzyć. Kucnęła przy płomieniu, wystawiając delikatnie dłonie w jego stronę i skupiając wzrok na płomieniach. – Nie powinnaś chodzić sama w takie miejsca – westchnęła cicho, przenosząc wreszcie ciemne oczy na Melody. Nie wierzyła, aby ktoś z nazwiskiem Weasley zarejestrował różdżkę, co więcej… nie miałaby z pewnością łatwo, próbując to zrobić, przecież zabraliby ją niemal natychmiast na przesłuchanie, przynajmniej tak sądziła Crabbe, zważywszy na obecną politykę rządu.
| nieudana próba rozwalenia krzesła butem | połowicznie udane Flippendo
| nieudana próba rozwalenia krzesła butem | połowicznie udane Flippendo
Zatęchły zapach roztaczający się w nadgryzionej zębem czasu chatce przypominał jej wielokroć ogromne, tętniące literacką prozą biblioteki, w których niejednokroć zaczytywała się aż do rumieńców wstępujących pąsem na piegowate policzki. Ekscytowała ją wiedza, jej posiadanie i wreszcie – jej przekłuwanie w lukratywne, wzniosłe puenty. Mimowolny uśmiech zadrżał w kąciku jej ust, gdy brała głęboki, oswobadzający wdech powietrza nade wszystko tchnący starością i pustością; ktoś niewątpliwie kiedyś włożył weń całe serce, teraz pozostawiając dostrzegalną jedynie dla mar sunących po leśnych, zbitych z pantałyku wszechświata, oddychających marzeniami i niebotyczną ulotnością. Kolejny oddech uwięziony w klatce płuc opuścił spętaną niemocą klatkę piersiową.
I poza tymi zbłąkanymi duszami były one.
I dementor, piorunująco przerażająca opończa sunąca nad ziemią, choć już oddalił się na bezpieczną odległość – pozostawał serca zastygłe, a wszechrzecz zlęknioną; zupełnie jakby cały mikrokosmos szczęścia został zaprzedany diabłu, roztaczając jedynie martwe rośliny i źdźbła zroszone szronem.
– To powinno wystarczyć – westchnęła, obserwując iskry płomieni igrające w ceglanym kominku.
Kucnąwszy, zbliżyła się do Forsythii, aby przekazać jej część swojego powolnie wschodzącego ciepła, jednocześnie ogrzewając dłonie o języki ognia wypełniające niewielką przestrzeń.
To było dlań wystarczające, rozgrzane dłonie powoli wracały do swej sprawności, a skostnienie kłykci stopniowo ustępowało. Po chwili odsunęła się od rozigranych iskier formujących się w przestrzeń ognistą, skalaną upragnionego ciepła.
– Wiem. Zdaję sobie tego sprawę, ale tęsknię. Tęsknię za sielskimi chwilami, tęsknię za bezkresem lasów, tęsknię za tym, co chował za następnym zakrętem świat. Bez wojny, bez rozlewu krwi – wyszeptała, a kąciki jej ust z subtelnością motyla zadrżały. – Jestem beznadziejnie nieodpowiedzialna, wiem – dodała gorzko, odwracając od niej wzrok.
A jednak heban jej włosów, czerń oczu, wątła sylwetka, blada cera działały kojąco. Jakby jej widok przyprawiał noc o coraz nowsze brylanty gwiazd; jakby istniała tylko ona, jej głos i to, w jaki sposób głoski miękko osiadają w powietrzu. Skrzyżowała po chwili ręce na piersi, ponownie unikając jej karcącego spojrzenia.
Słuchała jej słów i tknęło ją coś, coś bardzo niemiłego, coś, co walałaby zataić przed światem, zamykając w ciasnej szkatułce na dnie własnej duszy. Była taka sama, jedynie miała większe przywileje, bo jej włosów nie zdobił płomień, a nazwisko wpasowywało się w ramy konserwatywnego ułożenia. – Wiem... Trzymaj się Kornwalii, Melody. Tam jest bezpiecznie… jeszcze – wyrzekła, chociaż nie wiedziała, czy w to wierzyć. Podobno tam ludzie mogli się skryć, tam nie plądrowano i nie wybijano chat zamieszkałych przez mugolaków. A może ta wojna nie miała zakończyć się zwycięstwem tych o kryształowych sercach? Być może oto zapadły rządy mroku i terroru, od których można było się albo zginąć, albo do nich dostosować, o ile było się odpowiedniej krwi, bo w innym wypadku…
Przymknęła oczy, podnosząc się, a dłonie powędrowały do drobnej sylwetki panny Weasley. Uścisnęła ją ponownie, wierząc, że być może przyszło jej bytować z nią po raz ostatni. A jeśli nigdy więcej już jej nie zobaczy? Ani jej, ani Marcelli, ani Billy’ego, ani pana A., ani Charlene… ile imion jeszcze osób mogła wymienić w myślach, których znajomość stanowiła zagrożenie?
Wciąż tak wiele rozważań i zawahań, bo uciekać nie chciała z Londynu, bynajmniej dlatego, że dobrze jej się żyło, coś ją po prostu tam trzymało, jakaś niewidzialna uprząż, którą, chociaż sama napinała, tak puścić nie potrafiła. Chciała zostać w domu, a im dłużej myślała o porywie serca niosącym ją w ramiona przyjaciół, tym bardziej zastanawiała się, ilu z nich jeszcze o niej pamiętało. Steffen wciąż nie pisał, Michael ucichł, listy z panem A. wydawały się coraz rzadsze… I szukała przecież w swoich poczynaniach winy, bo to ona ucięła kontakty, zatapiając się w samotnej matni po śmierci brata. Czy jednak nikt nie pozwolił jej okazać zrozumienia? A może już na zawsze miała i tak pozostać sama? Serce zadrżało, podobnie jak dłonie ściskające dawną znajomą. Nie chciała jej puszczać, ale mogła przedłużyć ten czas pozostania tu. Ciepło ogniska, poprawiło czucie w dłoniach, a i w całym pomieszczeniu wydawało się coraz cieplej.
Nie wiedziała, ile czasu spędziły razem, jednak gdy wybywały z małej chatki po godzinach rozmów, mrok osnuł przestrzeń. – Teleportuj się do domu, mi nic nie grozi – wyjaśniła, uśmiechając się blado. Poczekała, aż Weasley zniknie, a potem rozpłynęła się podobnie.
| zt
Przymknęła oczy, podnosząc się, a dłonie powędrowały do drobnej sylwetki panny Weasley. Uścisnęła ją ponownie, wierząc, że być może przyszło jej bytować z nią po raz ostatni. A jeśli nigdy więcej już jej nie zobaczy? Ani jej, ani Marcelli, ani Billy’ego, ani pana A., ani Charlene… ile imion jeszcze osób mogła wymienić w myślach, których znajomość stanowiła zagrożenie?
Wciąż tak wiele rozważań i zawahań, bo uciekać nie chciała z Londynu, bynajmniej dlatego, że dobrze jej się żyło, coś ją po prostu tam trzymało, jakaś niewidzialna uprząż, którą, chociaż sama napinała, tak puścić nie potrafiła. Chciała zostać w domu, a im dłużej myślała o porywie serca niosącym ją w ramiona przyjaciół, tym bardziej zastanawiała się, ilu z nich jeszcze o niej pamiętało. Steffen wciąż nie pisał, Michael ucichł, listy z panem A. wydawały się coraz rzadsze… I szukała przecież w swoich poczynaniach winy, bo to ona ucięła kontakty, zatapiając się w samotnej matni po śmierci brata. Czy jednak nikt nie pozwolił jej okazać zrozumienia? A może już na zawsze miała i tak pozostać sama? Serce zadrżało, podobnie jak dłonie ściskające dawną znajomą. Nie chciała jej puszczać, ale mogła przedłużyć ten czas pozostania tu. Ciepło ogniska, poprawiło czucie w dłoniach, a i w całym pomieszczeniu wydawało się coraz cieplej.
Nie wiedziała, ile czasu spędziły razem, jednak gdy wybywały z małej chatki po godzinach rozmów, mrok osnuł przestrzeń. – Teleportuj się do domu, mi nic nie grozi – wyjaśniła, uśmiechając się blado. Poczekała, aż Weasley zniknie, a potem rozpłynęła się podobnie.
| zt
- 19/20 I 1958 -
Ronja&Yvette
noc, akcja medyczna
Czas zatrzymał się w miejscu. Wezwana na prośbę sojuszniczą, odpowiedziała twierdząco i oto w mgnieniu oka, z włosami rozwianymi na wietrze znalazła się w Gloucestershire, dzierżąc na sobie ledwo zawiązany limonkowy kitel uzdrowiciela. Oczekując przybycia drugiej z pary uzdrowicielek, Azjatka kilkukrotnie zgięła palce u dłoni, doszukując się trzaśnięcia chorych kości, po czym ruszyła w drogę ku alei osłoniętej praplantami przed okiem niepożądanym. Chociaż hrabstwo niedotknięte jeszcze było plugawą magią, to zagrożenie jawiło się żywe i niezmierzone w postaci przerażonych twarzy mugoli gromadzących się pod drzewami w zbitych grupkach. Zacisnęła usta w kreskę, mierząc siły, jakimi dysponowali na zamiary, a następnie skierowała ku pierwszej grupce uciekinierów. Ronja&Yvette
noc, akcja medyczna
- Pomoc jest już blisko, mam na imię Ronja, jestem uzdrowicielką. - Przywitała się łagodnie i spokojnie, kucając przy mężczyźnie leżącym nieprzytomnie na brudnym kocu. - Jesteście bezpieczni, z pomocą Zakonu Feniksa nic wam nie grozi. Zapewnimy też pomoc medyczną i miejsce do schronienia. - Głos wybrzmiewał echem pośród gwaru przyciszonych rozmów i westchnień, a różdżka czarownicy szybko poszła w ruch, rzucając zaklęcie odkażające na ranę. - Ty.- Wezwała pojedynczą dziewczynę stojącą obok i szybko obrzuciła ją wzrokiem od stóp do głów. Żadnych widocznych obrażeń. - Przekaż wszystkim, że mogą zebrać się pod drzewami, ciężkie przypadki bliżej, przytomni i zdolni poruszać się o własnych nogach po jednej stronie, chorzy, krwawiący po drugiej stronie. Zrozumiałaś mnie? - Przestraszona kobieta pokiwała głową, ale jednoznaczny ton Ronji oraz jasna komenda sprawiła, iż bez dyskusji puściła się biegiem pośród zgromadzenia, zaczepiając kolejne osoby. Nie było łatwo pracować w ciemności nocy, nawet mimo prowizorycznie organizowanego oświetlenia. Fancourt zamrugała raptownie, tamując jednocześnie krwotok jednym z przyniesionych przez siebie bandaży. - Potrzebuję czystej tkaniny, weź wszystko, co ktoś może oddać i nie jest brudne. - Poinstruowała kolejną osobę, stojąc nieopodal, jednocześnie kątem oka dostrzegając na horyzoncie drogi sylwetkę blondwłosej uzdrowicielki. Podniosła się z klęczek do następnego poszkodowanego, po drodze kiwając kobiecie głową na przywitanie.
- Ronja Fancourt. - Przedstawiła się treściwie. - Dziękuję, że udało się przybyć tak szybko. Rozdzieliłam przypadki na te wymagające natychmiastowej pomocy i staramy się uspokoić sytuację. - Wytłumaczyła czarownicy, wolną dłonią wskazując poczynione dotąd wysiłki. Wprawdzie te tereny nie zaznały bezpośrednio Mrocznego Znaku, ale wieści roznosiły się szybko, siejąc po polach i ludziach rosnącą panikę.
quiet. composed. grateful. disciplined
do not underestimate my heart, it is a fortress, a stronghold that cannot be brought down, it has fought battles worth fighting, and saved loved ones worth defending, the day you think it a weakness, is the day
you will burn
you will burn
Ronja Fancourt
Zawód : magipsychiatra, uzdrowiciel
Wiek : 30/31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
battles may be fought
from the outside in
but wars are won
from the inside out
from the outside in
but wars are won
from the inside out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Gdy zakończyła swój dzień pracy w lecznicy doglądając ostatnich ze swoich pacjentów nie spodziewała się powracając do mieszkania zastać na parapecie pozostawionych dla niej listów - wszystkich o bardzo podobnej treści, pisanych ewidentnie w pośpiechu. Podążając za radą zawartym w jednym z nich pojawiła się w Gloucestershire najszybciej jak tylko mogła zdając sobie dobrze sprawę z powagi zaistniałej sytuacji. Na miejscu zastała chaos, przerażone, niepewne spojrzenia, szloch, przyciszone głosy. Widziała to już wcześniej. Po wybuchu konfliktu jej lecznica przypominała bardziej szpital polowy, zresztą wciąż po tym wszystkim nie wróciła do normalnego funkcjonowania. Nie tylko ona. Kierując się wskazówką innych podążała ścieżką w poszukiwaniu innych uzdrowicieli chcąc uzgodnić plan działania. Najpilniejsze przypadki stawiali na pierwszym miejscu, to oczywiste, istotnym było jednak aby też uspokoić ludzi. W większości byli to mugole. Mugole, którym sam widok różdżki źle się kojarzył. Mogli zdawać sobie sprawę z faktu, iż potrzebują pomocy, wciąż jednak mogli znaleźć tu się tacy, którzy byli skorzy tenże pomoc odrzucić. Zatrzymała się kilkukrotnie upewniając ludzi o przybyciu pomocy, widząc jednak znajomą barwę szat przyśpieszyła kroku samej zerkając w dół na zwykły biały fartuch, który miała na sobie. - Yvette Baudelaire. - Podchodząc bliżej sama przywitała się z kobietą słuchając jej i rozglądając się, aby móc lepiej rozeznać się w przestawionej przez Ronję sytuacji. - Świetnie. - Podsumowała zdejmując torbę ciążącą jej na ramieniu. - Wzięłam co tylko mogłam. Głównie bandaże i czyste tkaniny. - Wskazała na torbę wiedząc, że to niewiele. Obie kobiety czekało tu mnóstwo pracy. Mogły polegać na magii i ta na pewno okaże się być dla nich niezwykle pomocna, nie była jednak jedyną istotną tu rzeczą. - Najpierw powinnyśmy zająć się tymi najciężej rannymi, później resztą i dopiero wtedy postarać się nieco ich uspokoić. Niech najpierw zobaczą, że mamy faktycznie dobre zamiary. - Zaproponowała pytająco wpatrując się w kobietę obok. Zapewne u wielu z tu obecnych magia wzbudzała więcej negatywnych emocji niż pozytywnych. Nie mogła ich za to winić. Po tym co im się przytrafiło było to w pełni zrozumiałe. - Czy ktokolwiek tu ma doświadczenie jako sanitariusz? - Zapytała głośno rozglądając się, szukając w nieznajomych twarzach odpowiedzi. Znalazła ją u starszej kobiety, która podchodząc do nich poinformowała ich, że była do nie tak dawna pielęgniarką i że z chęcią im pomoże jeśli zdoła. Uśmiechając się z wdzięcznością wyciągnęła z torby część tkanin podając je kobiecie instruując ją, aby zajęła mniej pilnymi przypadkami, a w razie potrzeby je zawołała. Znów uniosła torbę, zarzucając ją sobie przez ramię odwróciła się do Ronji wskazując miejsce pod drzewami. - Jak mniemam najpilniejsze przypadki są tam?- Zapytała kierując swoje kroki od razu w tamtym kierunku.
You can't choose what stays
and what fades away.
and what fades away.
Yvette Baudelaire
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
There are so many wars
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Przypadki łączyły ludzi w dziwne kombinacje i chociaż nie zamierzała pytać, kobieta wzbudziła w niej poczucie, jakie często doświadczała sama. Nie wyglądała, jakby miała do tego miejsca należeć, zbyt czysta i szlachetna. Podobnie zresztą jak sama Ronja, odrywająca się, chociażby samym wyglądem od zwyczajności szaleństwa, jakiego teraz była częścią. Krew z rany brudziła ręce i utrudniała orientację w obrażeniach, ale udało się kobiecie na moment poluźnić uchwyt i wyjąć różdżkę zza pasa. - Purus. - Wypowiedziane słowo sprawiło, iż obrzeża skóry momentalnie oczyściły się, chociaż nie bez głośnego stęknięcia pacjenta. Uspokojona sytuacja pozwoliła Fancourt na skupienie uwagi na swojej rozmówczyni.
- Na pewno się przydadzą, większość ludzi opuściła domy w strachu i nie mają przy sobie zbyt wiele. Na szczęście bezpośredni atak nie dotknął ich jeszcze, a ci najgorzej ranni to niedobitki z granicy hrabstwa. - Przerwała, ogarniając wzrokiem wprowadzone polecenia i skinęła głową kobiecie na jej rozsądne działania. Wydawała się kontrolować sytuacje równie dobrze co sama Ronja, nie tracić głowy, a też być w stanie zaangażować do lżejszych zadań kogoś innego. Nie pytała o wykształcenie, bo i obie nie były tutaj na kursie uzdrowicielskim, przysłane do pomocy słabszych przez organizację o charakterze tajemniczym, nieskłaniającym do dzielenia się swoimi prywatnymi sekretami, jednak pozostałość ciekawości wciąż wisiała nad nią niczym przybijające fatum tych wydarzeń. - Tak, dołączę do ciebie za chwilę gdy skończę. Będę wdzięczna jeśli sprawdzisz do tego czasu, czego wymaga pomoc, we dwójkę może pójść sprawniej. - Rzeczowa instrukcja zawierała odpowiednią dozę wdzięczności. Przeniosła następnie uwagę na kolejną osobę wymagającą pomocy, tym razem najpierw instruując podpierających młodą dziewczynę bliskich o krokach, jakie powinni następnie poczynić, zwracała się przy tym głosem spokojnym, ale mocnym w nadziei, że chociażby pobieżnie zwrócą na niego uwagę również ludzie znajdujący się w okolicy. - Wiem, że to trudne słowa, ale spokój nadszedł. Oddychajcie głęboko, przez nos i licz każdą chwilę gdy nabierasz powietrze. To pomaga na stres zawsze kiedy muszę zrobić coś trudnego. - Uśmiechnęła się kojąco do czarownicy, angażując ją w pobieżną i szybką rozmowę, a kiedy tamta zajęła uwagę mówieniem, Ronja kiwając głową, wyszeptała kolejne zaklęcie. - Ferula. - Również i ta inkantacja okazała się skuteczna, wyczarowując z szybkością mrugnięcia okiem magiczne bandaże dookoła zwichniętej kostki. Całe zdarzenie nie potrwało dłużej niż kilka minut od ostatniego pytania Yvette, zatem kończąc ostatnią czynność, Fancourt ruszyła w poprzek drogi, szukając wzrokiem towarzyszki.
- Na pewno się przydadzą, większość ludzi opuściła domy w strachu i nie mają przy sobie zbyt wiele. Na szczęście bezpośredni atak nie dotknął ich jeszcze, a ci najgorzej ranni to niedobitki z granicy hrabstwa. - Przerwała, ogarniając wzrokiem wprowadzone polecenia i skinęła głową kobiecie na jej rozsądne działania. Wydawała się kontrolować sytuacje równie dobrze co sama Ronja, nie tracić głowy, a też być w stanie zaangażować do lżejszych zadań kogoś innego. Nie pytała o wykształcenie, bo i obie nie były tutaj na kursie uzdrowicielskim, przysłane do pomocy słabszych przez organizację o charakterze tajemniczym, nieskłaniającym do dzielenia się swoimi prywatnymi sekretami, jednak pozostałość ciekawości wciąż wisiała nad nią niczym przybijające fatum tych wydarzeń. - Tak, dołączę do ciebie za chwilę gdy skończę. Będę wdzięczna jeśli sprawdzisz do tego czasu, czego wymaga pomoc, we dwójkę może pójść sprawniej. - Rzeczowa instrukcja zawierała odpowiednią dozę wdzięczności. Przeniosła następnie uwagę na kolejną osobę wymagającą pomocy, tym razem najpierw instruując podpierających młodą dziewczynę bliskich o krokach, jakie powinni następnie poczynić, zwracała się przy tym głosem spokojnym, ale mocnym w nadziei, że chociażby pobieżnie zwrócą na niego uwagę również ludzie znajdujący się w okolicy. - Wiem, że to trudne słowa, ale spokój nadszedł. Oddychajcie głęboko, przez nos i licz każdą chwilę gdy nabierasz powietrze. To pomaga na stres zawsze kiedy muszę zrobić coś trudnego. - Uśmiechnęła się kojąco do czarownicy, angażując ją w pobieżną i szybką rozmowę, a kiedy tamta zajęła uwagę mówieniem, Ronja kiwając głową, wyszeptała kolejne zaklęcie. - Ferula. - Również i ta inkantacja okazała się skuteczna, wyczarowując z szybkością mrugnięcia okiem magiczne bandaże dookoła zwichniętej kostki. Całe zdarzenie nie potrwało dłużej niż kilka minut od ostatniego pytania Yvette, zatem kończąc ostatnią czynność, Fancourt ruszyła w poprzek drogi, szukając wzrokiem towarzyszki.
quiet. composed. grateful. disciplined
do not underestimate my heart, it is a fortress, a stronghold that cannot be brought down, it has fought battles worth fighting, and saved loved ones worth defending, the day you think it a weakness, is the day
you will burn
you will burn
Ronja Fancourt
Zawód : magipsychiatra, uzdrowiciel
Wiek : 30/31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
battles may be fought
from the outside in
but wars are won
from the inside out
from the outside in
but wars are won
from the inside out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Była spokojna. To co się działo dookoła dotykało ją, oczywiście. Widok rozbitych rodzin, szlochających matek, osieroconych dzieci, ludzkiej krzywdy - nie było jej to obojętne, a jednak była spokojna. Widziała to już wcześniej wielokrotnie. Po jakimś czasie człowiek już wie, że najlepiej jest się skupić na zadaniu. Nie powinno się gubić w tym empatii i zrozumienia, lecz po prostu nie rozwodzić się nad tym co się dzieje w danym momencie. Później, gdy przyjdzie czas na odpoczynek, gdy zamknie oczy w oczekiwaniu na sen, to wszystko wróci, niekiedy ze zdwojoną siłą, więc przyjdzie i czas na zadumę i żal, na rozpacz nad tym co człowiek może zrobić drugiemu człowiekowi. Teraz liczyła się pomoc, coś co faktycznie miało znaczenie. Mogła ich pocieszać, wysłuchać, uspokoić i taki miała zamiar, od tego też tu była, to też było pomocą. Najważniejsze było jednak teraz, aby uratować jak najwięcej ludzi. Nie mogły naprawić wyrządzonych tym ludziom krzywd. Nie mogły zwrócić im tego co zostało im odebrane - spokojnych dni, ich domów, żyć bliskich. Nawet magia im w tym nie pomoże. Mogły się jednak postarać, zrobić wszystko co w ich mocy, aby ulżyć im w bólu, wyleczyć, podnieść na duchu. Udowodnić, że nie wszyscy ludzie dzierżący różdżkę w dłoni stanowią dla nich zagrożenie. Nie udowodnią tego wyłącznie za pomocą słów, potrzebują czynów - dowodu.
Przed odejściem pozwoliła sobie przyglądnąć się pochylającą się nad rannym kobiecie. Faktycznie swą urodą odznaczała się na tle obecnych tu ludzi i to nie tylko pod względem jej egzotyki. To co jednak przykuło jej uwagę było skupienie kobiety. Była zdeterminowana, rzeczowa, profesjonalna, a przynajmniej takie właśnie wywarła na niej wrażenie. Ceniła sobie te cechy uważając, iż te w pracy są niezbędne. Słysząc sugestię kobiety kiwnęła głową w pełni się z nią zgadzając. Zanim odeszła wykrzywiła usta w lekkim, krótkim uśmiechu pozostawiając i Ronji część bandaży i tkanin.
Podchodząc bliżej ułożonych w rzędzie rannych i otaczających ich bliskich, bądź ludzi, którzy próbowali im pomóc starała się rozeznać w sytuacji. Krwotoki były najważniejsze, kilka nieprzytomnych osób, poparzenia, wychłodzenia... Jej wzrok zatrzymał się na kobiecie z wcześniej, która zaoferowała im swoją pomoc, która usilnie próbowała zatamować krwawienie z lewego boku leżącego na kocu mężczyzny. Szybko wyciągnęła różdżkę podchodząc bliżej. Ukląkłszy obok niej, kazała jej odsłonić ranę wypowiadając cicho inkarnację. - Fosilio - Z rany przestała się sączyć krew, a jej miejsce szybko oczyściła, aby mieć lepszy widok. - Rana się otworzyła. Nie mogłam zatamować krwi. - Wyjaśniła kobieta obok wycierając zakrwawione dłonie. - Bez pani wykrwawiłby się. - Yvette uspokoiła ją zerkając w jej kierunku, wzrok jednak przenosząc praktycznie zaraz na ranę. Należała do tych głębszych, nie należała jednak do rozległych, nic nie wskazywało też na uszkodzenie organów. - Curatio Vulnera Maxima - Rana goiła się wolniej niż powinna, ale w końcu w pełni się zasklepiła. Korzystając z okazji podpytała kobietę obok na temat sytuacji, a ta wyjaśniła jej pokrótce ile mniej więcej naliczyli rannych, jakie mają przypadki oraz to, że są tu jeszcze dwie przeszkolone kobiety, które też pomagają innym. - Dobrze. Zajmijcie się najpierw krwotokami. Jeśli nie będziecie sobie radzić od razu wołajcie. Jeśli pani też może proszę zapewnić wszystkich, że im pomożemy. Jest nas niestety niewiele. - Ostatnie zdanie wypowiedziała niemal przepraszająco, kobieta jednak była bardziej niż wyrozumiała kiwając głową na zgodę i od razu biorąc się do pracy.
Przed odejściem pozwoliła sobie przyglądnąć się pochylającą się nad rannym kobiecie. Faktycznie swą urodą odznaczała się na tle obecnych tu ludzi i to nie tylko pod względem jej egzotyki. To co jednak przykuło jej uwagę było skupienie kobiety. Była zdeterminowana, rzeczowa, profesjonalna, a przynajmniej takie właśnie wywarła na niej wrażenie. Ceniła sobie te cechy uważając, iż te w pracy są niezbędne. Słysząc sugestię kobiety kiwnęła głową w pełni się z nią zgadzając. Zanim odeszła wykrzywiła usta w lekkim, krótkim uśmiechu pozostawiając i Ronji część bandaży i tkanin.
Podchodząc bliżej ułożonych w rzędzie rannych i otaczających ich bliskich, bądź ludzi, którzy próbowali im pomóc starała się rozeznać w sytuacji. Krwotoki były najważniejsze, kilka nieprzytomnych osób, poparzenia, wychłodzenia... Jej wzrok zatrzymał się na kobiecie z wcześniej, która zaoferowała im swoją pomoc, która usilnie próbowała zatamować krwawienie z lewego boku leżącego na kocu mężczyzny. Szybko wyciągnęła różdżkę podchodząc bliżej. Ukląkłszy obok niej, kazała jej odsłonić ranę wypowiadając cicho inkarnację. - Fosilio - Z rany przestała się sączyć krew, a jej miejsce szybko oczyściła, aby mieć lepszy widok. - Rana się otworzyła. Nie mogłam zatamować krwi. - Wyjaśniła kobieta obok wycierając zakrwawione dłonie. - Bez pani wykrwawiłby się. - Yvette uspokoiła ją zerkając w jej kierunku, wzrok jednak przenosząc praktycznie zaraz na ranę. Należała do tych głębszych, nie należała jednak do rozległych, nic nie wskazywało też na uszkodzenie organów. - Curatio Vulnera Maxima - Rana goiła się wolniej niż powinna, ale w końcu w pełni się zasklepiła. Korzystając z okazji podpytała kobietę obok na temat sytuacji, a ta wyjaśniła jej pokrótce ile mniej więcej naliczyli rannych, jakie mają przypadki oraz to, że są tu jeszcze dwie przeszkolone kobiety, które też pomagają innym. - Dobrze. Zajmijcie się najpierw krwotokami. Jeśli nie będziecie sobie radzić od razu wołajcie. Jeśli pani też może proszę zapewnić wszystkich, że im pomożemy. Jest nas niestety niewiele. - Ostatnie zdanie wypowiedziała niemal przepraszająco, kobieta jednak była bardziej niż wyrozumiała kiwając głową na zgodę i od razu biorąc się do pracy.
You can't choose what stays
and what fades away.
and what fades away.
Yvette Baudelaire
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
There are so many wars
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Zbyt zaangażowana w wykonywane czynności, dopiero zakończając pierwszy proces uleczenia, skupiła się dokładniej na postaci towarzyszącej jej uzdrowicielki. Nazwisko Baudelaire wreszcie dotarło do kobiety w pełni, zalewając świadomość skrawkami znanej Fancourt rodzinnej historii powiązań. Istotnie, po dokładniejszych oględzinach, gdy Ronja podeszła bliżej kiwając jednocześnie głową w stronę kolejnego poszkodowanego, jej towarzyszka ewidentnie przykuwała uwagę na tle ponurej okolicy. Właściwie obie w pewien sposób, chociaż całkiem przeciwny, wyróżniały się spośród pozostałych. Yvette ze swymi blondwłosami, Fancourt o bladej cerze i wąsko zbudowanych oczach. Zmrużyła je zaraz, wpatrując się w ranę leżącego obok mężczyzny. - Ignominia. - Wypowiedziała zaklęcie, w milczeniu obserwując, jak wiązka magii rozchodzi się po ciele rannego, przynosząc zmysłom łagodne otępienie i ulgę w bólu. Nie słyszał już tego co powiedziała następne, pod nosem, do siebie, ale też do towarzyszącej jej uzdrowicielce. - Fossilio. Jak długo? Ta bezbronność jest naprawdę dobijająca. Kto następny? Moja rodzina? To po mnie będą zbierać z ziemi popiół i przekrwione szaty. - Westchnęła, zaciskając kłykcie na trzonie różdżki, gdy wypowiadała kolejne zaklęcie. Również i ono zaskutkowało ograniczeniem wylewu szkarłatnej cieczy na jej dłonie i brudne ubrania czarodzieja. Pył zgrzytał między zębami, ze wstydu i złości na spojrzenia, jakimi obdarowywały ich czekające w kolejce osoby. Tak jak swoich sprzymierzeńców. Zaufanych sojuszników. Dlaczego zatem nie było ich tutaj w momencie, gdy ludzie potrzebowali pomocy najbardziej? Czy naprawdę, jedyne co pozostało, to wieczne zjawianie się na zgliszczach dawno już pogrzebanych? Zadane pytania pozostawały jedynie w sferze umysłu Azjatki, podcas gdy cała postawa kobiety świadczyła o całkowitym skupieniu na wykonywanych zadaniach. - Fractura Texta. - Przemówiła ponownie, chociaż efekt magii nie był w pełni skuteczny, to dało się zauważyć ewidentne polepszenie w skręconej kończynie. - Pani… Baudelaire, zgadza się? Wybacz mi pani śmiałość, ale chyba mamy wspólną znajomą. Wellers? - Ostrożności nie za wiele, stąd, zamiast kontynuować swoją wypowiedź, zwyczajnie spojrzała znad zabrudzonych tkanin w oczy swojej towarzyszki, z zaciekawieniem jak zawsze stonowanym i wyrozumiałym.
| rzuty
| rzuty
quiet. composed. grateful. disciplined
do not underestimate my heart, it is a fortress, a stronghold that cannot be brought down, it has fought battles worth fighting, and saved loved ones worth defending, the day you think it a weakness, is the day
you will burn
you will burn
Ronja Fancourt
Zawód : magipsychiatra, uzdrowiciel
Wiek : 30/31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
battles may be fought
from the outside in
but wars are won
from the inside out
from the outside in
but wars are won
from the inside out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
I jej umknęło uwadze nie nazwisko rodowe panny Fancourt, a jej powiązane z tym należącym do niej samej. Kiedyś zastanowiłaby się nad tym dwa razy. Poświęciłaby moment na kalkulacje czy kontakt z kimś kim jej rodzina była w negatywnych stosunkach był rozważny. Teraz nieszczególnie się tym przejmowała. Nie miało to dla niej większego znaczenia po tym jak odsunęła się od własnej rodziny i przywilejów idących za byciem jej częścią. Poza tym, nieszczególnie przepadała za ocenianiem innych. Nie bazując na tak trywialnych powodach jak nazwisko, czy choćby status krwi. Nie dbała o to. Dużo istotniejsze były dla niej czyny. Obserwując kątem oka lawirujących wśród rannych brunetkę potwierdziła tylko swą tezę, że zaszufladkowanie jej z powodu negatywnych stosunków ich rodzin byłoby dalekie od sprawiedliwego.
- Ferula - Materiał bandaży okrył ranę nieprzytomnego mężczyzny, którego przed chwilą wyleczyła. Okryła go szczelnie kocem i ruszyła dalej przechodząc od osoby do osoby rzucając kolejne zaklęcia, lecząc i opatrując rany, zapewniając, że pomogą wszystkim, pocieszając tych, dla których jej puste słowa miały jakiekolwiek znaczenie. Nie znalazła się tu z ramienia Zakonu, ale popierała ich sprawę. Choć serce miała pełne ideałów, a duszę waleczną, to była też realistką. Wiedziała wokół czego ten świat się obracał, jakie prawa nim rządziły, kto najbardziej cierpiał podczas tych wszystkich wojen, a kto na nich zyskiwał. Miała obraz tego wszystkiego przed sobą. Obawiała się, że koniec końców jest to jedna wielka gra o władze, nie o dobro ludzi. Nie miała zamiaru jednak roztrwaniać się nad tymi myślami, albo co gorsze, artykułować je, gdy ludzie tu obecni potrzebowali nadziei, czegoś co pozwoli myśleć im o jutrze w jaśniejszych barwach, czegoś co doda im siły. - Cauma Sanavi Maxima - Tym razem jej różdżka wskazana była na dość obszerne poparzenia na szyi i przedramieniu młodej dziewczyny, która z otępieniem wpatrywała się we własne dłonie, które odchodząc od niej Yvette mocno uścisnęła jakby próbując sprowadzić ją na ziemie. Wyprowadzić ją z głębi otchłani, w której i Yv była niegdyś pogrążona. Dziewczyna faktycznie uniosła wzrok na nią, lecz jej zielone tęczówki wciąż były nieobecne. Uzdrowicielka obiecała sobie, że później ją odnajdzie, aby sprawdzić jak się czuje i dopilnować by na jej ciele nie została ani jedna blizna.
W końcu dołączyła do swojej towarzyszki klękając na ziemi obok niej i zajmując się kolejnym nieprzytomnym mężczyzną. Wypowiedziane cicho słowa nie umknęły jej uwadze choć nie była pewna czy były wypowiedziane do niej, czy może przemyśleniom tym udało się uciec wbrew woli Ronji. I ona nie znosiła bezradności. Najgorsze było to, że nie zawsze dało się z nią walczyć. To co się działo było niezależne od nich. Nie mieli na to większego wpływu. Nie odpowiedziała nic, bo i ją samą trawiły podobne przemyślenia. Wiedziała co muszą zrobić. Wiedziała, że nie mogą się poddawać. Jednak widmo ciążące nad nimi miało towarzyszyć im jeszcze przez długi czas. - Yvette wystarczy. - Uśmiechnęła się lekko do spoglądającej na nią kobiety. - Świat jest mniejszy niż mógłby się wydawać.- Podsumowała nie chcąc wchodzić w szczegóły dotyczące Thalii. Faktycznie mogły się znać, ale jakie łączyły ich relacje i pod jakimi postaciami panna Fancourt znała Thalię pozostawało tajemnicą. Będzie musiała do niej napisać. Z chęcią dowie się czegoś więcej na temat brunetki, a obecna sytuacja nieszczególnie im sprzyjała. Zawiązując ostatni supeł bandaża na nodze mężczyzny rozglądnęła się wokoło, aby znów spojrzeć na kobietę. - Mamy dodać im otuchy, nie musimy jednak wierzyć w swoje słowa, aby to zrobić, choć i nam odrobina nadziei nie zaszkodzi.
- Ferula - Materiał bandaży okrył ranę nieprzytomnego mężczyzny, którego przed chwilą wyleczyła. Okryła go szczelnie kocem i ruszyła dalej przechodząc od osoby do osoby rzucając kolejne zaklęcia, lecząc i opatrując rany, zapewniając, że pomogą wszystkim, pocieszając tych, dla których jej puste słowa miały jakiekolwiek znaczenie. Nie znalazła się tu z ramienia Zakonu, ale popierała ich sprawę. Choć serce miała pełne ideałów, a duszę waleczną, to była też realistką. Wiedziała wokół czego ten świat się obracał, jakie prawa nim rządziły, kto najbardziej cierpiał podczas tych wszystkich wojen, a kto na nich zyskiwał. Miała obraz tego wszystkiego przed sobą. Obawiała się, że koniec końców jest to jedna wielka gra o władze, nie o dobro ludzi. Nie miała zamiaru jednak roztrwaniać się nad tymi myślami, albo co gorsze, artykułować je, gdy ludzie tu obecni potrzebowali nadziei, czegoś co pozwoli myśleć im o jutrze w jaśniejszych barwach, czegoś co doda im siły. - Cauma Sanavi Maxima - Tym razem jej różdżka wskazana była na dość obszerne poparzenia na szyi i przedramieniu młodej dziewczyny, która z otępieniem wpatrywała się we własne dłonie, które odchodząc od niej Yvette mocno uścisnęła jakby próbując sprowadzić ją na ziemie. Wyprowadzić ją z głębi otchłani, w której i Yv była niegdyś pogrążona. Dziewczyna faktycznie uniosła wzrok na nią, lecz jej zielone tęczówki wciąż były nieobecne. Uzdrowicielka obiecała sobie, że później ją odnajdzie, aby sprawdzić jak się czuje i dopilnować by na jej ciele nie została ani jedna blizna.
W końcu dołączyła do swojej towarzyszki klękając na ziemi obok niej i zajmując się kolejnym nieprzytomnym mężczyzną. Wypowiedziane cicho słowa nie umknęły jej uwadze choć nie była pewna czy były wypowiedziane do niej, czy może przemyśleniom tym udało się uciec wbrew woli Ronji. I ona nie znosiła bezradności. Najgorsze było to, że nie zawsze dało się z nią walczyć. To co się działo było niezależne od nich. Nie mieli na to większego wpływu. Nie odpowiedziała nic, bo i ją samą trawiły podobne przemyślenia. Wiedziała co muszą zrobić. Wiedziała, że nie mogą się poddawać. Jednak widmo ciążące nad nimi miało towarzyszyć im jeszcze przez długi czas. - Yvette wystarczy. - Uśmiechnęła się lekko do spoglądającej na nią kobiety. - Świat jest mniejszy niż mógłby się wydawać.- Podsumowała nie chcąc wchodzić w szczegóły dotyczące Thalii. Faktycznie mogły się znać, ale jakie łączyły ich relacje i pod jakimi postaciami panna Fancourt znała Thalię pozostawało tajemnicą. Będzie musiała do niej napisać. Z chęcią dowie się czegoś więcej na temat brunetki, a obecna sytuacja nieszczególnie im sprzyjała. Zawiązując ostatni supeł bandaża na nodze mężczyzny rozglądnęła się wokoło, aby znów spojrzeć na kobietę. - Mamy dodać im otuchy, nie musimy jednak wierzyć w swoje słowa, aby to zrobić, choć i nam odrobina nadziei nie zaszkodzi.
You can't choose what stays
and what fades away.
and what fades away.
Yvette Baudelaire
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
There are so many wars
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nie miała czasu na dłuższe wywody, nie pozwalając nawet własnemu umysłowi zagłębiać się w meandry smutku, jaki towarzyszył kolejnym rzucanym zaklęciom. - Figidu Horribilis. - Jak w transie, unosiła dłoń, która stabilnie trzymała święte drewno i szeptała kolejne łagodności do ran krwawiących, skrzywionych od bólu twarzy i strachu toczonego zaschniętymi wśród brudu i ropy łzami. W pewnym sensie był to widok intymny, obnażający słabości poszkodowanych, ale też znaczący dla samych leczących, a z pewnością już znaczący dla niej samej. Moment po przegranym starciu, nie oręża magicznego, ale moralności i dobra. Tylko tym dwóm uzdrowicielkom dane było dostrzec pełen krajobraz poddania i rezygnacji z tego co ludzkie, prawe i ciepłe. W ich sercach nie pozostawało już nic prócz rezygnacji, a głowa Ronji wirowała od tej boleści rzeczywistości. - Subsisto Dolorem Maxima. - Powtórzyła zaklęcie drugi raz po pierwszej nieudanej próbie, a gdy oczy zranionej kobiety zaszły mgłą uspokojenie, wreszcie mogła odsunąć się od rannej. - Hipokryzja. - Uśmiechnęła się, ze smutkiem wymawiając słowo. - Hołd składany cnocie przez występek. - Oczywiście blondynka miała rację, o to w tym wszystkim chodziło na płaszczyźnie prostej. Przybądźcie, ofiarujcie tyle, ile możecie i wróćcie do punktu wyjścia, niczym uśpione duchy pocieszenia, czekające na kolejny upadek ich społeczeństwa, nie żeby podnieść, ale by ułożyć wygodnie na ziemi.
Nie wiedziała, co więcej, powiedzieć, albo więcej nawet, nie czuła potrzeby wrzucania w ich sytuację większej ilości słów. Wystarczyło tylko patrzeć, na przygarbionych pod wiekowymi pniami ludzi zmęczonych tą namiastką życia, jaką udało się im wyszarpnąć ze szponów losu. Było zimno. Pochmurne niebo zdawało się rozumieć powagę sytuacji, za swoimi grubymi zasłonami chmur uprzejmie skrywając promienie zimowego słońca. Nawet natura znała żałobę.
- Dla niektórych zbyt mały, by pomieścił nas wszystkich, jak widać. - Dopowiedziała, a kąciki ust powędrowały w dół. Podniosła się z klęczek, pozwalając, by kurtyna ciemnych włosów przelała się przez jej lewe ramię, a ciemna oprawa rzęs zakryła chłodną i bezosobową złość, jaka kryła się w bursztynie oczu.
Nie wiedziała, co więcej, powiedzieć, albo więcej nawet, nie czuła potrzeby wrzucania w ich sytuację większej ilości słów. Wystarczyło tylko patrzeć, na przygarbionych pod wiekowymi pniami ludzi zmęczonych tą namiastką życia, jaką udało się im wyszarpnąć ze szponów losu. Było zimno. Pochmurne niebo zdawało się rozumieć powagę sytuacji, za swoimi grubymi zasłonami chmur uprzejmie skrywając promienie zimowego słońca. Nawet natura znała żałobę.
- Dla niektórych zbyt mały, by pomieścił nas wszystkich, jak widać. - Dopowiedziała, a kąciki ust powędrowały w dół. Podniosła się z klęczek, pozwalając, by kurtyna ciemnych włosów przelała się przez jej lewe ramię, a ciemna oprawa rzęs zakryła chłodną i bezosobową złość, jaka kryła się w bursztynie oczu.
quiet. composed. grateful. disciplined
do not underestimate my heart, it is a fortress, a stronghold that cannot be brought down, it has fought battles worth fighting, and saved loved ones worth defending, the day you think it a weakness, is the day
you will burn
you will burn
Ronja Fancourt
Zawód : magipsychiatra, uzdrowiciel
Wiek : 30/31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
battles may be fought
from the outside in
but wars are won
from the inside out
from the outside in
but wars are won
from the inside out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Byli obnażeni. Widziała wokół siebie twarze z wyrytym na nich cierpieniem, żalem, stratą. Łzy sunące się po policzkach, oczy pełne strachu i niepewności, drżące usta z zimna, dłonie zaciskające się w pięści osób chcących walczyć, lecz będących w swym stanie i sytuacji bezradnymi. Nie mogli zrobić nic. Ni uciec, ni stanąć do walki z siłą przeciw której nie mieli jakichkolwiek szans na wygraną. Wszyscy tu obecni zdani byli na łaskę innych i tylko sam Merlin wie jak i ona sama nienawidziła tego stanu. Rozglądając się, widząc otaczającą ją dookoła ludzką tragedię czuła współczucie, czuła jak jej serce wyrywa się w ich stronę. Teraz miała im pomóc, ale wieczorem, w skąpanym mroku mieszkaniu i załkać nad ich losem. Nie czuła jednak tylko żalu. Czuła złość. Lata temu nauczyła się, że życie dalekie jest od bycia sprawiedliwym, ale dopóki nie zobaczyła wojny na własne oczy nie była w stanie w pełni zrozumieć ile krzyw jedna osoba może wyrządzić drugiej. Powodu tego okrucieństwa dalej nie pojęła. Słyszała już różne wytłumaczenia nic jednak, absolutnie nic, nie mogło usprawiedliwić tego co widziała. Tyle krzywd, rozbitych rodzin, wylanej krwi, śmierci... i po co? Dlaczego? Może była zbyt naiwna, zbyt słaba, zbyt ckliwa aby to pojąć, ale nie chciała rozumieć. Dla niej nic nie było warte tego wszystkiego.
Jako uzdrowiciele wbrew pozorom mogli niewiele. Wyleczenie ciała to jedno, ale co z duchem? Nie byli w stanie o nich zadbać, ni sprawić, aby ich puste zapewnienia przeobraziły się w prawdę. Wciąż jednak miały zadanie. Zadanie, które miało znaczenie, bo choć nie mogły uratować tych, którzy już polegli i wielu, którym dane będzie jeszcze upaść, tak mogły postarać się ocalić tyle istnień ile będą w stanie zdołać.
Słowa kobiety zupełnie jak zimny wiatr sprawiły, że zadrżała lekko. Nie odpowiedziała jej cicho przyznając rację jej słowom. Od wieków ludzie toczą między sobą wojny, od wieków walczą o to samo - władza, dominacja, przekonania, pieniądze. Nie zasługiwali na ten świat. Nie kiedy nie potrafili żyć na nim w pokoju. Nie wszyscy byli jednak za to odpowiedzialni, a jednak musieli płacić cenę występków tych, którzy trawili świat ten w ogniu. I ona wstała z kolan idąc dalej między ludzi w dalszym ciągu szepcząc ciche słowa otuchy. - Fractura Texta. - Pochyliła się nad kolejnymi rannymi tym razem zrastając pęknięte kości. Wiedziała jedno. Ci i wielu innych, oni wszyscy kiedyś powstaną z popiołów, a świat zadrży przed ich gniewem. Vive la révolution. - Pomoc niebawem się zjawi. Wszyscy otrzymacie schronienie. - Zapewniła ponownie nie będąc pewna czy właśnie ich nie okłamuje. Miała nadzieję, że nie, bo oni, dużo bardziej niż ona, tej nadziei teraz potrzebowali.
Jako uzdrowiciele wbrew pozorom mogli niewiele. Wyleczenie ciała to jedno, ale co z duchem? Nie byli w stanie o nich zadbać, ni sprawić, aby ich puste zapewnienia przeobraziły się w prawdę. Wciąż jednak miały zadanie. Zadanie, które miało znaczenie, bo choć nie mogły uratować tych, którzy już polegli i wielu, którym dane będzie jeszcze upaść, tak mogły postarać się ocalić tyle istnień ile będą w stanie zdołać.
Słowa kobiety zupełnie jak zimny wiatr sprawiły, że zadrżała lekko. Nie odpowiedziała jej cicho przyznając rację jej słowom. Od wieków ludzie toczą między sobą wojny, od wieków walczą o to samo - władza, dominacja, przekonania, pieniądze. Nie zasługiwali na ten świat. Nie kiedy nie potrafili żyć na nim w pokoju. Nie wszyscy byli jednak za to odpowiedzialni, a jednak musieli płacić cenę występków tych, którzy trawili świat ten w ogniu. I ona wstała z kolan idąc dalej między ludzi w dalszym ciągu szepcząc ciche słowa otuchy. - Fractura Texta. - Pochyliła się nad kolejnymi rannymi tym razem zrastając pęknięte kości. Wiedziała jedno. Ci i wielu innych, oni wszyscy kiedyś powstaną z popiołów, a świat zadrży przed ich gniewem. Vive la révolution. - Pomoc niebawem się zjawi. Wszyscy otrzymacie schronienie. - Zapewniła ponownie nie będąc pewna czy właśnie ich nie okłamuje. Miała nadzieję, że nie, bo oni, dużo bardziej niż ona, tej nadziei teraz potrzebowali.
You can't choose what stays
and what fades away.
and what fades away.
Yvette Baudelaire
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
There are so many wars
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Rękaw Praplatanów
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Gloucestershire