Polana Świetlików
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Polana Świetlików
Na obrzeżach Londynu, pośrodku sosnowego lasku znajduje się polana z pozoru podobna do innych. Jednak żadna inna nie może pochwalić się tym, co ta. Przy bezwietrznej pogodzie, trochę wilgotnej (po deszczu), ciepłym wieczorem można trafić na prawdziwy spektakl wystawiany przez naturę. To właśnie to miejsce upodobały sobie świetliki, które letnią nocą latają nad polaną. To doprawdy zachwycający widok, każdy choć raz powinien być świadkiem lotu tych malutkich robaczków.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.01.23 19:17, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Corinne Rosier' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 31
'k100' : 31
Szybko przekalkulowałem w głowie, że Traversowie byli ludźmi, których warto było mieć za przyjaciół. Zarówno Mannan jak i jego małżonka wydawali się zaprzeczeniem wszystkich uprzedzeń, które moja głowa wykreowała na temat arystokracji - myśl tę potwierdzała również Imogen, choć nie miałem jeszcze świadomości jak bliskie więzy krwi łączyły ją z Mannanem. Nie próbując wyzbyć się akcentu, zabrałem głos, mówiąc jednak znacznie wolniej niż zwykłem czynić to w ojczystym języku.
- Z pewnością będzie wiele momentów w czas festiwalu, by poznać się nawzajem. - Zwróciłem się do Melisande, zdejmując z barków siostry obowiązek błyskania kurtuazją, do której nie była przyzwyczajona. Byłem pewien, że jeśli zechce, sama również zabierze głos, wolałem jednak działać, zanim między naszą trójką nastały niezręczna cisza. Lady Travers miała w sobie czar, naturalny lub wyuczony - nie miało to znaczenia. Słowa zdały się przychodzić jej lekko, bez wymuszenia, takie talenty zawsze zwracały moją uwagę. Odprowadziłem Traversów wzrokiem, gdy między nas wkroczyli kolejni czarodzieje, niejako odcinając od Cassandry i Ramseya, którzy przyciągali ludzi niczym światło pośrodku gęstego mroku przyciągało ćmy. Obserwowałem ich twarze, ich reakcje, na własne oczy doświadczając wszystkiego, co kuzyn zawarł w liście wysłanym przed miesiącami - nasza rodzina zyskiwała na znaczeniu, ale znaczenie to zdawało się na razie skupiać wokół jednej tylko postaci. Nie szkodzi. Jedna jaskółka wiosny nie czyni - o tym wszyscy zdawali sobie sprawę.
- Nie sądzę, Yeleno. Przyciągać spojrzenia. Ty i Varya. - Oraz ja, również odczuwając na sobie uwagę żeńskiej części zebranych gości. Z każdym dniem pobytu w Anglii ukorzeniało się we mnie nowe przekonanie, że aparycja mogła być narzędziem nie tylko kobiecym. Nie połączyłem słów kuzynki z ignorancją, z którą potraktowali nas mieszający się czarodzieje, sądząc po strojach - głównie wywodzący się z arystokracji. Wierzyłem, że ci, którzy naprawdę pozostawali warci uwagi, nie mogli pozostać bezimienni, niewskazani przez samego Ramseya czy Cassandrę, jak Traversowie czy lady Burke. Reszta była nieistotna, nie zasługując na nic ponad wyuczoną uprzejmość. Zwykle dobrze odnajdywałem się w rozmowach, z łatwością kruszyłem pierwsze lody, przyciągając uwagę i zapadając w pamięć nowo poznanym osobom - ale to było w Rosji, na ziemii angielskiej język nadal stanowił pewna barierę, nie pozwalając myślom płynąć swobodnie, a w kakofonii wzniesionych konwersacji, mieszających się słów i nakładających się na siebie głosów, z trudem wyławiałem sens rozmów toczących się obok.
Za słowem Cassandry moja uwaga powędrowała w kierunku Primrose. W pierwotnym odruchu zmierzyłem drobną lady wzrokiem, w głowie szybko oceniając, że nie dorównywała urodą szlachetnie urodzonym czarownicom, które poznałem dotychczas. W innych okolicznościach zapewne szybko zapomniałbym o arystokratce, jej nazwisko nie było jednak anonimowe - mój pobyt w Anglii był może krótki, ale owocny. O Lady Burke wspominała mi siostra - Varya rzadko chwaliła obcych, a jeśli dostrzegała u kogoś inteligencję, nie miałem cienia wątpliwości, że wskazywała na jednostkę wybitną.
- Lady - lekko skinąłem głową, odnajdując spojrzenie Primrose. Mogła odczuć intensywność mojego wzroku - przez krótką chwilę, która wystarczyła, by wywołać ciekawość lub dyskomfort. - Arsentiy Mulciber. Cieszę się, że możemy się poznać. Moja siostra, Varya, mówiła mi o pani zaangażowaniu oraz talentach. - Słowa wypowiadałem płynnie, choć niespiesznie, namaszczając je spuścizną melodyjnego akcentu przodków ze wschodu. Żałowałem, że zaraz potem lady Burke ruszyła dalej, jednak ziarna festiwalu lata dopiero zasiano. Nie znałem tutejszych zwyczajów, niewiele było mi wiadomo o samym święcie, jednak to nie tradycja, a chęć poznania nowego świata tutaj mnie przywiodły. Nie wiedziałem, co się wydarzy, kiedy jedna z młodych dziewcząt ujęła mnie za rękę, bez zawahania podążyłem jednak za czarownicą, wstępując do kręgu, ramię w ramię z Imogen, której spojrzenie bezskutecznie próbowałem wyłowić wcześniej. Los najwyraźniej knuł jak mógł, by w końcu skonfrontować nas ze sobą, a może po prostu sprzyjał mi wszechświat, uginając się pod moimi myślami, sprzyjając im na sposób w jaki je kreowałem. Nie spodziewałem się, że ubrana w biel dziewczyna splecie ze sobą nasze dłonie. Zaskoczenie zmieszało się z przyjemnym dotykiem lady Travers; dotykiem, na który nie pozwoliłem sobie podczas naszego spotkania, pozbawiony świadomości działaniu kręgu, z którego się wywodziła. Lubiłem ryzykować, ale nie miałem w zwyczaju podejmować głupich decyzji. I choć uścisk nie niósł w sobie znamion pieszczoty, było w nim coś intymnego i nietypowego. Chwilę potem druga dłoń została potraktowana siostrzanie. Odwróciłem głowę w lewo, a mój wzrok przeciął się z lodowatym spojrzeniem Varyi. Zmrużyłem oczy, niczym drapieżnik, który powarkiwał agresywnie. Nie byliśmy przyzwyczajeni do swojego dotyku. Nie w sposób czuły, własne ciała znając jedynie z zadrapań, szarpnięć i rozrywanej skóry. Wspierające objęcia wyparliśmy ostrym potrząśnięciem, ciepłe uściski ustępowały zapasom, które weryfikowały siłę. Nawet jako dzieci nie trzymaliśmy się za ręce, a przynajmniej nie w czasach, do których byłem w stanie sięgnąć wspomnieniami. Było to nowe doświadczenie. Niespodziewane, obce, którego nie potrafiłem jeszcze sklasyfikować w żadnych znanych szufladach. Wywołany przez lady Travers oderwałem spojrzenie od siostry, z nieznanych sobie przyczyn wzmacniając wymuszony przez mistrzynie ceremonii uścisk.
- Imogen - jej imię przelało się przez moje usta jak najlepszy alkohol. Na krótko odwróciłem twarz w jej kierunku, odnajdując chłodną zieleń tęczówek, kontrastującą z ujmującym uśmiechem. Blask bijący od lewitujących świec skąpo rozświetlał połowę jej twarzy, pozostałą skrywając w mroku, namaszczając tajemnicą, która ciągnęła się za nią w długim ogonie. Była podobna do mnie - równie ostrożna co przebiegła, ukrywając prawdziwe oblicze pod palisadą uprzejmości i dobrego wychowania. - Którą zechcesz pokazać? - Odpowiedziałem bez zastanowienia w ojczystej mowie, szeptem, który tylko ona mogła usłyszeć, nie spoglądając już w kierunku Imogen, luzując nieco uścisk dłoni, by palcem wskazującym zakreślić kilka delikatnych okręgów u nasady jej nadgarstka, od wewnętrznej strony dłoni, skrytej przed wzrokiem zebranych. W skąpym świetle, w ułożeniu ciał, nikt nie miał sposobności dostrzec tego krótkiego gestu - a gdyby próbował, wyłowiłby jedynie niedbale splecione ze sobą dłonie. Nie wiedziałem, co miało wydarzyć się za chwilę, ale nie czułem strachu, jedynie ciekawość. Spojrzałem w oczy starej wiedźmie, która stając przede mną przyglądała się w milczeniu, badając mnie naznaczonym doświadczeniem wzrokiem. W jej oczach błyszczał strach lub aprobata, niechęć i podziw - czegokolwiek nie dostrzegła, nie myliła się, wszystko to było we mnie, jak dziki, uśpiony zwierz, z którym szedłem ramię w ramię, którym czasem stawałem się sam. Lepka maź odcięła się chłodnym paskiem w pionowej linii na moim czole, a kobieta ruszyła dalej, zabierając ze sobą to, co dostrzegła. Nie znałem pieśni, które uniosły się nagle w tłumie. Szybko porzuciłem próbę wyłowienia sensu słów, skupiając się na melodii, która brzmiała, jakby pochodziła ze starych czasów. Zamknąłem oczy, pozwalając nieść się tym nowym bodźcom, temu obcemu kraju, obcym zwyczajom - ku nowemu, kuszącemu, nieznanemu.
k3
- Z pewnością będzie wiele momentów w czas festiwalu, by poznać się nawzajem. - Zwróciłem się do Melisande, zdejmując z barków siostry obowiązek błyskania kurtuazją, do której nie była przyzwyczajona. Byłem pewien, że jeśli zechce, sama również zabierze głos, wolałem jednak działać, zanim między naszą trójką nastały niezręczna cisza. Lady Travers miała w sobie czar, naturalny lub wyuczony - nie miało to znaczenia. Słowa zdały się przychodzić jej lekko, bez wymuszenia, takie talenty zawsze zwracały moją uwagę. Odprowadziłem Traversów wzrokiem, gdy między nas wkroczyli kolejni czarodzieje, niejako odcinając od Cassandry i Ramseya, którzy przyciągali ludzi niczym światło pośrodku gęstego mroku przyciągało ćmy. Obserwowałem ich twarze, ich reakcje, na własne oczy doświadczając wszystkiego, co kuzyn zawarł w liście wysłanym przed miesiącami - nasza rodzina zyskiwała na znaczeniu, ale znaczenie to zdawało się na razie skupiać wokół jednej tylko postaci. Nie szkodzi. Jedna jaskółka wiosny nie czyni - o tym wszyscy zdawali sobie sprawę.
- Nie sądzę, Yeleno. Przyciągać spojrzenia. Ty i Varya. - Oraz ja, również odczuwając na sobie uwagę żeńskiej części zebranych gości. Z każdym dniem pobytu w Anglii ukorzeniało się we mnie nowe przekonanie, że aparycja mogła być narzędziem nie tylko kobiecym. Nie połączyłem słów kuzynki z ignorancją, z którą potraktowali nas mieszający się czarodzieje, sądząc po strojach - głównie wywodzący się z arystokracji. Wierzyłem, że ci, którzy naprawdę pozostawali warci uwagi, nie mogli pozostać bezimienni, niewskazani przez samego Ramseya czy Cassandrę, jak Traversowie czy lady Burke. Reszta była nieistotna, nie zasługując na nic ponad wyuczoną uprzejmość. Zwykle dobrze odnajdywałem się w rozmowach, z łatwością kruszyłem pierwsze lody, przyciągając uwagę i zapadając w pamięć nowo poznanym osobom - ale to było w Rosji, na ziemii angielskiej język nadal stanowił pewna barierę, nie pozwalając myślom płynąć swobodnie, a w kakofonii wzniesionych konwersacji, mieszających się słów i nakładających się na siebie głosów, z trudem wyławiałem sens rozmów toczących się obok.
Za słowem Cassandry moja uwaga powędrowała w kierunku Primrose. W pierwotnym odruchu zmierzyłem drobną lady wzrokiem, w głowie szybko oceniając, że nie dorównywała urodą szlachetnie urodzonym czarownicom, które poznałem dotychczas. W innych okolicznościach zapewne szybko zapomniałbym o arystokratce, jej nazwisko nie było jednak anonimowe - mój pobyt w Anglii był może krótki, ale owocny. O Lady Burke wspominała mi siostra - Varya rzadko chwaliła obcych, a jeśli dostrzegała u kogoś inteligencję, nie miałem cienia wątpliwości, że wskazywała na jednostkę wybitną.
- Lady - lekko skinąłem głową, odnajdując spojrzenie Primrose. Mogła odczuć intensywność mojego wzroku - przez krótką chwilę, która wystarczyła, by wywołać ciekawość lub dyskomfort. - Arsentiy Mulciber. Cieszę się, że możemy się poznać. Moja siostra, Varya, mówiła mi o pani zaangażowaniu oraz talentach. - Słowa wypowiadałem płynnie, choć niespiesznie, namaszczając je spuścizną melodyjnego akcentu przodków ze wschodu. Żałowałem, że zaraz potem lady Burke ruszyła dalej, jednak ziarna festiwalu lata dopiero zasiano. Nie znałem tutejszych zwyczajów, niewiele było mi wiadomo o samym święcie, jednak to nie tradycja, a chęć poznania nowego świata tutaj mnie przywiodły. Nie wiedziałem, co się wydarzy, kiedy jedna z młodych dziewcząt ujęła mnie za rękę, bez zawahania podążyłem jednak za czarownicą, wstępując do kręgu, ramię w ramię z Imogen, której spojrzenie bezskutecznie próbowałem wyłowić wcześniej. Los najwyraźniej knuł jak mógł, by w końcu skonfrontować nas ze sobą, a może po prostu sprzyjał mi wszechświat, uginając się pod moimi myślami, sprzyjając im na sposób w jaki je kreowałem. Nie spodziewałem się, że ubrana w biel dziewczyna splecie ze sobą nasze dłonie. Zaskoczenie zmieszało się z przyjemnym dotykiem lady Travers; dotykiem, na który nie pozwoliłem sobie podczas naszego spotkania, pozbawiony świadomości działaniu kręgu, z którego się wywodziła. Lubiłem ryzykować, ale nie miałem w zwyczaju podejmować głupich decyzji. I choć uścisk nie niósł w sobie znamion pieszczoty, było w nim coś intymnego i nietypowego. Chwilę potem druga dłoń została potraktowana siostrzanie. Odwróciłem głowę w lewo, a mój wzrok przeciął się z lodowatym spojrzeniem Varyi. Zmrużyłem oczy, niczym drapieżnik, który powarkiwał agresywnie. Nie byliśmy przyzwyczajeni do swojego dotyku. Nie w sposób czuły, własne ciała znając jedynie z zadrapań, szarpnięć i rozrywanej skóry. Wspierające objęcia wyparliśmy ostrym potrząśnięciem, ciepłe uściski ustępowały zapasom, które weryfikowały siłę. Nawet jako dzieci nie trzymaliśmy się za ręce, a przynajmniej nie w czasach, do których byłem w stanie sięgnąć wspomnieniami. Było to nowe doświadczenie. Niespodziewane, obce, którego nie potrafiłem jeszcze sklasyfikować w żadnych znanych szufladach. Wywołany przez lady Travers oderwałem spojrzenie od siostry, z nieznanych sobie przyczyn wzmacniając wymuszony przez mistrzynie ceremonii uścisk.
- Imogen - jej imię przelało się przez moje usta jak najlepszy alkohol. Na krótko odwróciłem twarz w jej kierunku, odnajdując chłodną zieleń tęczówek, kontrastującą z ujmującym uśmiechem. Blask bijący od lewitujących świec skąpo rozświetlał połowę jej twarzy, pozostałą skrywając w mroku, namaszczając tajemnicą, która ciągnęła się za nią w długim ogonie. Była podobna do mnie - równie ostrożna co przebiegła, ukrywając prawdziwe oblicze pod palisadą uprzejmości i dobrego wychowania. - Którą zechcesz pokazać? - Odpowiedziałem bez zastanowienia w ojczystej mowie, szeptem, który tylko ona mogła usłyszeć, nie spoglądając już w kierunku Imogen, luzując nieco uścisk dłoni, by palcem wskazującym zakreślić kilka delikatnych okręgów u nasady jej nadgarstka, od wewnętrznej strony dłoni, skrytej przed wzrokiem zebranych. W skąpym świetle, w ułożeniu ciał, nikt nie miał sposobności dostrzec tego krótkiego gestu - a gdyby próbował, wyłowiłby jedynie niedbale splecione ze sobą dłonie. Nie wiedziałem, co miało wydarzyć się za chwilę, ale nie czułem strachu, jedynie ciekawość. Spojrzałem w oczy starej wiedźmie, która stając przede mną przyglądała się w milczeniu, badając mnie naznaczonym doświadczeniem wzrokiem. W jej oczach błyszczał strach lub aprobata, niechęć i podziw - czegokolwiek nie dostrzegła, nie myliła się, wszystko to było we mnie, jak dziki, uśpiony zwierz, z którym szedłem ramię w ramię, którym czasem stawałem się sam. Lepka maź odcięła się chłodnym paskiem w pionowej linii na moim czole, a kobieta ruszyła dalej, zabierając ze sobą to, co dostrzegła. Nie znałem pieśni, które uniosły się nagle w tłumie. Szybko porzuciłem próbę wyłowienia sensu słów, skupiając się na melodii, która brzmiała, jakby pochodziła ze starych czasów. Zamknąłem oczy, pozwalając nieść się tym nowym bodźcom, temu obcemu kraju, obcym zwyczajom - ku nowemu, kuszącemu, nieznanemu.
k3
Arsentiy Mulciber
Zawód : księgowy, ekonomista
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
count my cards
watch them fall
blood on a marble wall
I like the way they all
scream
watch them fall
blood on a marble wall
I like the way they all
scream
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Arsentiy Mulciber' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 70
'k100' : 70
Podniosłe chwile zawsze udzielały się Evandrze, starała się czerpać zeń jak najwięcej, doszukując znaków od losu, jakie podsunęłyby wskazówki względem nadchodzącego przeznaczenia. Nawet jeśli nie były one dobrze widoczne, czy też jakkolwiek prawdziwe, chciała w nie wierzyć, wprowadzając magię do każdego z elementów życia. Przytaknęła Tristanowi i wraz z nim podążyła do Deirdre, by pogratulować występu. Z bliska Śmierciożerczyni prezentowała się równie pięknie i swobodnie, co na podwyższeniu, roztaczając wokół siebie niemożliwy do zignorowania czar.
- Twe słowa trafiają dziś na podatny grunt, madame, zwłaszcza w niezwykłości oprawy dzisiejszego święta. - Błękit spojrzenia otulał rozmarzeniem twarz czarownicy, by zaraz przenieść się na męża. - Wyzwania nam niestraszne, zwłaszcza mając w świadomości, w towarzystwie kogo przyjdzie się z nimi mierzyć. Wolę się nie rozpraszać planami na jesień, zwłaszcza gdy wiem, jak wiele do zaoferowania mają najbliższe dni. Jestem zdania, że prawdziwej miłości nie sposób ugasić, nawet mimo uparcie dącego wiatru. - Posłała Deirdre nieodgadnione spojrzenie, jakby sprawdzając czy w całej tej chwiejności ich relacji, nie zmieni ona zdania i na powrót skryje się za zazdrością. Zwłaszcza, że nadal nie została uświadomiona co do prawdziwie ściskających serce Evandry powodów, by zbliżyć się do kochanki męża.
Wyprawa na teren kontynentu w znacznej mierze dotyczyła pracy, wiążącego się zeń smoczego rezerwatu. Planów na ten okres było wiele, należało korzystać z posiadanych zasobów, zwłaszcza inwestując je dla przyszłych korzyści. Już za miesiąc miało dojść do otwarcia nowego pawilonu, oczka w głowie lady doyenne, do którego przywiązała się całym sercem, chcąc poszerzyć swe kompetencje, nie ograniczając się do organizacji wystawnych przyjęć czy zbiórek charytatywnych. - Podróże są wielce rozwijające, pozwalają poznać pasjonatów, których opowieści potrafią prawdziwie zafascynować. Do tego malownicze krajobrazy i zapierająca dech w piersi architektura. - Subtelny dotyk Deirdre nie przeszedł niezauważony; półwila oczekiwała tego momentu z niecierpliwością, tylko lekko rozdrażniona, że kobieta skusiła się nań pierwsza. Jeszcze chwilę wcześniej wyczekiwała obrządków święta, teraz czekała tego, co stać ma się po nich. - Mieliśmy przyjemność uszczknąć odrobinę z obchodów Sâmbra Oilor, święta podobnego do naszego Brón Trogain. Dla mnie Rumunia będzie kojarzyć się odtąd ze słodkim zapachem galium verum. - Obowiązki pochłonęły lordostwu Rosier większość czasu wyprawy w Karpaty, nie oznaczało to jednak, iż skupiali się wyłącznie na pracy. - Choć pobyt na obczyźnie uznaję za udany i chętnie udałabym się w kolejną podróż, tak plany muszą nieco zaczekać. - Pomijając już brzemienny stan, który nadal pozwalał na takie ekscesy, nawet jeśli w znacznie węższym zakresie, Evandra preferowała tereny Anglii. Jak na szlachetnie urodzoną czarownicę z szerokimi możliwościami oraz zasobami, zmuszona była odmawiać sobie wielu zagranicznych wycieczek, a raczej przytakiwać rodzicom, których zakaz zamykał często drzwi. Czasem ojciec godził się na wspólną wyprawę, zabierając nastoletnie dziewczę do Austrii, gdzie przy okazji własnej pracy, mógł sprawić radość swej najmłodszej pociesze. Żal za niewykorzystanymi okazjami odepchnęła od siebie daleko, nie chcąc żyć w ciągłym niedosycie, a czerpiąc pełnymi garściami z tego, co podsuwał los, we własnym tempie.
Kiedy występ dobiegł końca, a muzyka wybrzmiała ponownie, odprowadziła wzrokiem odciągniętego przez jasnowłosą dziewczynę męża. Oszczędziła sobie cienia zazdrości, wykorzystując moment, by przysunąć się o krok ku Deirdre.
- Dzisiejszej nocy każde nadzieje mają szansę się ziścić - rzuciła figlarnie do Śmierciożerczyny w obecności podchodzącej doń kobiety. To do niej zwróciła się z uśmiechem i oddała swoją dłoń w drodze ku środka kręgu, zostawiając madame Mericourt na krótko samą. Ustawiona między Tristanem a Timothee czekała na swoją kolej na błogosławieństwo. Obecność starej wiedźmy nie napawała strachem. Wiekowość postaci i mnogość przecinających jej ciało zmarszczek przywodziły wprawdzie na myśl upiorne opowieści z dzieciństwa, do których nie lubiła wracać, lecz tym razem okoliczności festiwalu miłości miały podsuwać wyłącznie radosne skojarzenia. Czy aby na pewno?
Uśmiech na twarzy półwili zlał się na moment w grymas, kiedy starucha pochwyciła jej policzki i przyjrzała uważnie w poszukiwaniu czegoś, czego doyenne nie mogła zdefiniować. Gwałtowny ruch dłonią i wlepione w siebie spojrzenie odebrała jako zły omen; wywołały przebiegający wzdłuż pleców zimny dreszcz. Co się stało?! - chciała spytać, już niemo rozchylając wargi, kiedy tłusty ślad naznaczył jej czoło. Rozglądając się po sąsiadach, dostrzegła podobny ruch czarownicy u Tristana. Cóż to miało oznaczać? Oby żadne nowe, czające się za rogiem niepokoje - tych Evandra miała już serdecznie dosyć. Życiowe zawirowania lubiły wędrować w grupach, o czym nauczyła się w najtrudniejszy ze sposobów. Na letni festiwal przybyła z otwartą głową, chętną na doświadczenia oraz odpoczynek, o jaki ciało pilnie wołało. Stan uśpienia, tej częściowej czujności, wyłącznie wzmagał zmęczenie, jakiego było już w nadmiarze, a mimo to dostrzegała u siebie pozytywne skutki brzemienności. Zaciskając nieco mocniej palce na dłoniach towarzyszących jej mężczyzn, przymknęła oczy, pozwalając ponieść się magii rytuału. Gdzieś z tyłu głowy nadal majaczyło się spojrzenie starszej czarownicy - czy powinna ją o to zapytać? - szczęśliwie rozchodzące się po ciele ciepło pozwoliło choć na moment o niej zapomnieć. Uniosła wzrok, gdy na środku pojawił się Złoty Lugh, wybrzmiała pieśń. Pobieżne, przetaczające się po najbliższej okolicy spojrzenie nasunęło wątpliwości. Brakowało jej wspomnianego reema, którego mieli dziś poświęcić, tocząc zeń krew. Czy stojący wewnątrz kręgu o zmienionych twarzach, mieli coś z tym wspólnego? Na widok złotego noża oraz kielicha wzmogło się trzepoczące w piersi serce, narastała niecierpliwość.
| k3
- Twe słowa trafiają dziś na podatny grunt, madame, zwłaszcza w niezwykłości oprawy dzisiejszego święta. - Błękit spojrzenia otulał rozmarzeniem twarz czarownicy, by zaraz przenieść się na męża. - Wyzwania nam niestraszne, zwłaszcza mając w świadomości, w towarzystwie kogo przyjdzie się z nimi mierzyć. Wolę się nie rozpraszać planami na jesień, zwłaszcza gdy wiem, jak wiele do zaoferowania mają najbliższe dni. Jestem zdania, że prawdziwej miłości nie sposób ugasić, nawet mimo uparcie dącego wiatru. - Posłała Deirdre nieodgadnione spojrzenie, jakby sprawdzając czy w całej tej chwiejności ich relacji, nie zmieni ona zdania i na powrót skryje się za zazdrością. Zwłaszcza, że nadal nie została uświadomiona co do prawdziwie ściskających serce Evandry powodów, by zbliżyć się do kochanki męża.
Wyprawa na teren kontynentu w znacznej mierze dotyczyła pracy, wiążącego się zeń smoczego rezerwatu. Planów na ten okres było wiele, należało korzystać z posiadanych zasobów, zwłaszcza inwestując je dla przyszłych korzyści. Już za miesiąc miało dojść do otwarcia nowego pawilonu, oczka w głowie lady doyenne, do którego przywiązała się całym sercem, chcąc poszerzyć swe kompetencje, nie ograniczając się do organizacji wystawnych przyjęć czy zbiórek charytatywnych. - Podróże są wielce rozwijające, pozwalają poznać pasjonatów, których opowieści potrafią prawdziwie zafascynować. Do tego malownicze krajobrazy i zapierająca dech w piersi architektura. - Subtelny dotyk Deirdre nie przeszedł niezauważony; półwila oczekiwała tego momentu z niecierpliwością, tylko lekko rozdrażniona, że kobieta skusiła się nań pierwsza. Jeszcze chwilę wcześniej wyczekiwała obrządków święta, teraz czekała tego, co stać ma się po nich. - Mieliśmy przyjemność uszczknąć odrobinę z obchodów Sâmbra Oilor, święta podobnego do naszego Brón Trogain. Dla mnie Rumunia będzie kojarzyć się odtąd ze słodkim zapachem galium verum. - Obowiązki pochłonęły lordostwu Rosier większość czasu wyprawy w Karpaty, nie oznaczało to jednak, iż skupiali się wyłącznie na pracy. - Choć pobyt na obczyźnie uznaję za udany i chętnie udałabym się w kolejną podróż, tak plany muszą nieco zaczekać. - Pomijając już brzemienny stan, który nadal pozwalał na takie ekscesy, nawet jeśli w znacznie węższym zakresie, Evandra preferowała tereny Anglii. Jak na szlachetnie urodzoną czarownicę z szerokimi możliwościami oraz zasobami, zmuszona była odmawiać sobie wielu zagranicznych wycieczek, a raczej przytakiwać rodzicom, których zakaz zamykał często drzwi. Czasem ojciec godził się na wspólną wyprawę, zabierając nastoletnie dziewczę do Austrii, gdzie przy okazji własnej pracy, mógł sprawić radość swej najmłodszej pociesze. Żal za niewykorzystanymi okazjami odepchnęła od siebie daleko, nie chcąc żyć w ciągłym niedosycie, a czerpiąc pełnymi garściami z tego, co podsuwał los, we własnym tempie.
Kiedy występ dobiegł końca, a muzyka wybrzmiała ponownie, odprowadziła wzrokiem odciągniętego przez jasnowłosą dziewczynę męża. Oszczędziła sobie cienia zazdrości, wykorzystując moment, by przysunąć się o krok ku Deirdre.
- Dzisiejszej nocy każde nadzieje mają szansę się ziścić - rzuciła figlarnie do Śmierciożerczyny w obecności podchodzącej doń kobiety. To do niej zwróciła się z uśmiechem i oddała swoją dłoń w drodze ku środka kręgu, zostawiając madame Mericourt na krótko samą. Ustawiona między Tristanem a Timothee czekała na swoją kolej na błogosławieństwo. Obecność starej wiedźmy nie napawała strachem. Wiekowość postaci i mnogość przecinających jej ciało zmarszczek przywodziły wprawdzie na myśl upiorne opowieści z dzieciństwa, do których nie lubiła wracać, lecz tym razem okoliczności festiwalu miłości miały podsuwać wyłącznie radosne skojarzenia. Czy aby na pewno?
Uśmiech na twarzy półwili zlał się na moment w grymas, kiedy starucha pochwyciła jej policzki i przyjrzała uważnie w poszukiwaniu czegoś, czego doyenne nie mogła zdefiniować. Gwałtowny ruch dłonią i wlepione w siebie spojrzenie odebrała jako zły omen; wywołały przebiegający wzdłuż pleców zimny dreszcz. Co się stało?! - chciała spytać, już niemo rozchylając wargi, kiedy tłusty ślad naznaczył jej czoło. Rozglądając się po sąsiadach, dostrzegła podobny ruch czarownicy u Tristana. Cóż to miało oznaczać? Oby żadne nowe, czające się za rogiem niepokoje - tych Evandra miała już serdecznie dosyć. Życiowe zawirowania lubiły wędrować w grupach, o czym nauczyła się w najtrudniejszy ze sposobów. Na letni festiwal przybyła z otwartą głową, chętną na doświadczenia oraz odpoczynek, o jaki ciało pilnie wołało. Stan uśpienia, tej częściowej czujności, wyłącznie wzmagał zmęczenie, jakiego było już w nadmiarze, a mimo to dostrzegała u siebie pozytywne skutki brzemienności. Zaciskając nieco mocniej palce na dłoniach towarzyszących jej mężczyzn, przymknęła oczy, pozwalając ponieść się magii rytuału. Gdzieś z tyłu głowy nadal majaczyło się spojrzenie starszej czarownicy - czy powinna ją o to zapytać? - szczęśliwie rozchodzące się po ciele ciepło pozwoliło choć na moment o niej zapomnieć. Uniosła wzrok, gdy na środku pojawił się Złoty Lugh, wybrzmiała pieśń. Pobieżne, przetaczające się po najbliższej okolicy spojrzenie nasunęło wątpliwości. Brakowało jej wspomnianego reema, którego mieli dziś poświęcić, tocząc zeń krew. Czy stojący wewnątrz kręgu o zmienionych twarzach, mieli coś z tym wspólnego? Na widok złotego noża oraz kielicha wzmogło się trzepoczące w piersi serce, narastała niecierpliwość.
| k3
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Evandra Rosier' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 13
'k100' : 13
Gdyby nie radosna nuta pobrzmiewająca w płynnej mowie Yeleny, przyjęłabym jej słowa zbyt poważnie. Do głębi. Zupełnie jakby kuzynka była skłonna uwierzyć, że faktycznie targają mną podobne obawy. Niczego jednak nie chciałam. Od tych mężczyzn ani ich żon. Czaiłam się, kryłam, próbowałam zakamuflować między wieloma głowami krewnych i ich sojuszników. Jakbym wierzyła, że dzięki temu zdołam odjąć od swojej osoby część uwagi. Widziałam jednak te spojrzenia, moje patrzenie było zbyt szczegółowe, dokładnie łapałam ślizgające się oczy. Wcale nie podobało mi się to uczucie. Nie potrzebowałam błyszczeć, choć zdawałam sobie sprawę, że taka była potrzeba rodziny. Że nasza prezentacja z przynajmniej kilku powodów była istotna. Nie wychylałam się, ani też nie kryłam przesadnie za plecami wuja czy brata. Minął czas lęków małej dziewczynki – a właściwie to taki nigdy dla mnie nie istniał. Do Yeleny dotarło jedynie moje spojrzenie, dość wymowne, tnące pogodny błysk w jej pięknych oczach. Wszyscy wokół mieli oczekiwania, podczas gdy ja nie pragnęłam zupełnie niczego prócz spokojnego świętowania, możliwości służenia rodzinie bez wykorzystywania tych wszystkich kobiecych sztuczek, na których kompletnie się nie znałam. Wierzyłam, że to było możliwe.
Otaczał nas krąg przyjemnych powitań i dość przychylnych spojrzeń. Odpowiadałam więc z równą uprzejmością każdemu, kto zechciał ofiarować mi grzeczność. Nie oddalałam się od Mulciberów, wiedziałam, że oni wiedzą dobrze, z kim należy rozmawiać i jak należy rozmawiać. W sieci angielskich głosów i szeleście wytwornych szat świat zaczynał się drażniąco kręcić.
-Lady Burke – odpowiedziałam, lekko kiwając głową, ze spokojem i przyjaznym cieniem w spojrzeniu. – Z pogodą wyczekuję chwili, gdy znów będziemy mogły porozmawiać – wyraziłam ostrożnym, powolnym głosem, wierząc, że dobrze dobrałam słowa. Rosyjskiego akcentu jednak zupełnie nic nie umiało skryć. Primrose naprawdę prezentowała się wspaniale, a moi bliscy objęli ją słowem szacunku i uśmiechu. Jako dama tak zaangażowana w sprawy naszego hrabstwa, pozostawała cennym sojusznikiem. Miałam okazję posłuchać jej mądrych i konkretnych wywodów. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że nie stanowiła wyłącznie ozdoby bogatych salonów. Musiałam przyznać, że łamała moje wyobrażenie o angielskich szlachciankach. Ona i czarująca Imogen, z którą w ruchomym kłębowisku dostojników wreszcie udało mi się wymienić powitalne słowo. Później będzie czas na rozmowę. Teraz tkwiliśmy wszyscy w kręgu oficjalnych pozdrowień i niekończących się uścisków dłoni. Czułam się tym przytłoczona, ale stałam na warcie, nie dając po sobie poznać. Czegokolwiek.
Dziwniej zrobiło się, gdy Ignotus zwrócił się do tego kabotyna (Drew), gratulując mu tytułu, który nosił również i mój kuzyn. Namiestnik. Lord? Zmierzyłam nieufnym spojrzeniem wuja, badając, czy moje tłumaczenie jego słów nie było zbyt pochopne. W zamieszeniu i przecinających się dyskusjach łatwo było się zgubić. Przecież to brzmiało jak marna komedia. W żartach byłam równie kiepska jak w zawiłej angielszczyźnie, ale nie wyglądało na to, by starszy Mulciber był rozbawiony. Trawiłam z niesmakiem tę absurdalną informację, gdy dotarło do mnie czujne pytanie zbudzonego niedźwiedzia. Arsentiy tkwiący u mego boku nie mógł przecież przeoczyć tej goryczy, rosnącego zaskoczenia, które przemknęło przez moją twarz w księżycowym świetle. Pozwoliłam tym wrażeniom wypłynąć, tracąc na parę chwil kontrolę. – Nie twoja sprawa – mruknęłam krótko, sucho, wykręcając głowę w bok, a brodę wznosząc ku górze. Skierowanych tylko do niego słów nikt inny nie miał usłyszeć. Historia nie była warta jego uwagi. Zresztą po mnie nie powinien spodziewać się absolutnie żadnych zwierzeń.
Ułożeni w kręgu, naznaczeni palcem rytualnym, oczekiwaliśmy. Zgasły chwalebne głosy i przesłodzone uśmiechy. Plecione ze sobą dłonie, jak podziemne korzenie zasupływały ze sobą obce i braterskie ciała. W obrządku na moment wszystko miało zatracić znaczenie. Patrzyłam, powoli wciągając powietrze. Zamknięte usta, sylwetka wyprostowana, ucho zbyt wrażliwe, by nie usłyszeć przejęcia tej chwili. Czy jednak skłonne dać jej się pochłonąć? Przyjmowałam to na chłodno, choć miałam szacunek do tradycji, która żywo objawiała się przed naszymi oczami. Nie rozumiałam wielu słów pieśni, która zgasiła ostatnie towarzyskie pomruki. Moje odpowiedzi nadchodziły prędzej z obrazów niż słów. Dobrze czułam się u boku znajomej Heather, ścisnęłam jej dłoń lekko, bez żadnych oporów. Obecność brata po drugiej stronie wydawała się czymś zupełnie naturalnym. Tylko własne palce przyłapałam na zupełnej, nienormalnej sztywności, gdy tylko nasze dwie zimy złączyły się w tak prostym i zarazem trudnym geście. Każdy nasz dotyk był naznaczony czujnością i walką. Tym razem miało być inaczej. Poddawałam się tym wszystkim dziwom, w tym kręgu tkwiliśmy równo, wszyscy. Siwa czarownica w milczeniu przyłożyła dłoń do mojego brzucha. Wtedy spięłam się, reagując niechętnie na ten gest. Palce obu dłoni na moment wyprostowały się, gubiąc objęcie tych innych palców. Dopiero gdy odeszła, a jej nieodgadnione spojrzenie rozmyło się w mroku, przymknęłam całkiem oczy i spróbowałam odnaleźć spokój. Niesamowitości tej nocy nie budziły mojego zaufania. Nie oddawałam im się tak łatwo, choć nie wyrażałam również sprzeciwu. Budowane w myślach mury miały szansę runąć, ale czy tak faktycznie miało się tej nocy stać? Ciemność pod powiekami koiła. Łapałam chętnie opiekę niewidzialnych ramion spokoju.
k3
Otaczał nas krąg przyjemnych powitań i dość przychylnych spojrzeń. Odpowiadałam więc z równą uprzejmością każdemu, kto zechciał ofiarować mi grzeczność. Nie oddalałam się od Mulciberów, wiedziałam, że oni wiedzą dobrze, z kim należy rozmawiać i jak należy rozmawiać. W sieci angielskich głosów i szeleście wytwornych szat świat zaczynał się drażniąco kręcić.
-Lady Burke – odpowiedziałam, lekko kiwając głową, ze spokojem i przyjaznym cieniem w spojrzeniu. – Z pogodą wyczekuję chwili, gdy znów będziemy mogły porozmawiać – wyraziłam ostrożnym, powolnym głosem, wierząc, że dobrze dobrałam słowa. Rosyjskiego akcentu jednak zupełnie nic nie umiało skryć. Primrose naprawdę prezentowała się wspaniale, a moi bliscy objęli ją słowem szacunku i uśmiechu. Jako dama tak zaangażowana w sprawy naszego hrabstwa, pozostawała cennym sojusznikiem. Miałam okazję posłuchać jej mądrych i konkretnych wywodów. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że nie stanowiła wyłącznie ozdoby bogatych salonów. Musiałam przyznać, że łamała moje wyobrażenie o angielskich szlachciankach. Ona i czarująca Imogen, z którą w ruchomym kłębowisku dostojników wreszcie udało mi się wymienić powitalne słowo. Później będzie czas na rozmowę. Teraz tkwiliśmy wszyscy w kręgu oficjalnych pozdrowień i niekończących się uścisków dłoni. Czułam się tym przytłoczona, ale stałam na warcie, nie dając po sobie poznać. Czegokolwiek.
Dziwniej zrobiło się, gdy Ignotus zwrócił się do tego kabotyna (Drew), gratulując mu tytułu, który nosił również i mój kuzyn. Namiestnik. Lord? Zmierzyłam nieufnym spojrzeniem wuja, badając, czy moje tłumaczenie jego słów nie było zbyt pochopne. W zamieszeniu i przecinających się dyskusjach łatwo było się zgubić. Przecież to brzmiało jak marna komedia. W żartach byłam równie kiepska jak w zawiłej angielszczyźnie, ale nie wyglądało na to, by starszy Mulciber był rozbawiony. Trawiłam z niesmakiem tę absurdalną informację, gdy dotarło do mnie czujne pytanie zbudzonego niedźwiedzia. Arsentiy tkwiący u mego boku nie mógł przecież przeoczyć tej goryczy, rosnącego zaskoczenia, które przemknęło przez moją twarz w księżycowym świetle. Pozwoliłam tym wrażeniom wypłynąć, tracąc na parę chwil kontrolę. – Nie twoja sprawa – mruknęłam krótko, sucho, wykręcając głowę w bok, a brodę wznosząc ku górze. Skierowanych tylko do niego słów nikt inny nie miał usłyszeć. Historia nie była warta jego uwagi. Zresztą po mnie nie powinien spodziewać się absolutnie żadnych zwierzeń.
Ułożeni w kręgu, naznaczeni palcem rytualnym, oczekiwaliśmy. Zgasły chwalebne głosy i przesłodzone uśmiechy. Plecione ze sobą dłonie, jak podziemne korzenie zasupływały ze sobą obce i braterskie ciała. W obrządku na moment wszystko miało zatracić znaczenie. Patrzyłam, powoli wciągając powietrze. Zamknięte usta, sylwetka wyprostowana, ucho zbyt wrażliwe, by nie usłyszeć przejęcia tej chwili. Czy jednak skłonne dać jej się pochłonąć? Przyjmowałam to na chłodno, choć miałam szacunek do tradycji, która żywo objawiała się przed naszymi oczami. Nie rozumiałam wielu słów pieśni, która zgasiła ostatnie towarzyskie pomruki. Moje odpowiedzi nadchodziły prędzej z obrazów niż słów. Dobrze czułam się u boku znajomej Heather, ścisnęłam jej dłoń lekko, bez żadnych oporów. Obecność brata po drugiej stronie wydawała się czymś zupełnie naturalnym. Tylko własne palce przyłapałam na zupełnej, nienormalnej sztywności, gdy tylko nasze dwie zimy złączyły się w tak prostym i zarazem trudnym geście. Każdy nasz dotyk był naznaczony czujnością i walką. Tym razem miało być inaczej. Poddawałam się tym wszystkim dziwom, w tym kręgu tkwiliśmy równo, wszyscy. Siwa czarownica w milczeniu przyłożyła dłoń do mojego brzucha. Wtedy spięłam się, reagując niechętnie na ten gest. Palce obu dłoni na moment wyprostowały się, gubiąc objęcie tych innych palców. Dopiero gdy odeszła, a jej nieodgadnione spojrzenie rozmyło się w mroku, przymknęłam całkiem oczy i spróbowałam odnaleźć spokój. Niesamowitości tej nocy nie budziły mojego zaufania. Nie oddawałam im się tak łatwo, choć nie wyrażałam również sprzeciwu. Budowane w myślach mury miały szansę runąć, ale czy tak faktycznie miało się tej nocy stać? Ciemność pod powiekami koiła. Łapałam chętnie opiekę niewidzialnych ramion spokoju.
k3
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Varya Mulciber' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 67
'k100' : 67
Jakoś tak wyszło, że młody Lord Lestrange, mimo że był w pobliżu swojego kuzynostwa, to w sumie chwilowo był sam. Nie miał z tym jednak żadnego problemu, korzystał z okazji i ciekawie rozejrzał się po polanie. Miał szczęście, bo akurat wychwycił wzrok Melisande i odpowiedział jej uśmiechem. Zaraz jednak jego wzrok powrócił w stronę tancerek. Czyżby swoim wzrokiem wyszukiwał tej tancerki, która wcześniej wręczyła mu źdźbło owsa? A może jakaś inna zdążyła mu wpaść w oko. Tak czy siak, zajęty obserwowaniem pokazu nie podchodził do Evandry i Tristana, którzy byli zajęci rozmową z Deirdre. Tak samo pozostawił w spokoju Mathieu i Corrine, był pewien, że co jak co, ale nie potrzebowali przyzwoitki. Znów oderwał swój wzrok na moment od tancerek, zerkając na przybyłych czarodziejów zastanawiając się czy uda mu się wyłuskać z tłumu jeszcze jakąś znajomą twarz.
W zasadzie to powoli zaczynał zastanawiać się co ze sobą zrobić, kiedy muzyka ucichła. To zdecydowanie zwróciło jego uwagę z powrotem na to co się działo na polanie. Nie spodziewał się, tego, że tancerki wyławiały po kolei czarodziejów i prowadzili ich na środek polany. Nigdy nie było mu dane brać udziału w podobnej uroczystości dlatego z ciekawością wyczekiwał tego co się będzie działo, a to, że nie tylko mieli być biernymi świadkami, ale także wziąć udział w obrzędzie.
Uśmiechnął się do Corinne kiedy oboje praktycznie równocześnie zostali wyłowieni z tłumu i poczuł lekkie ukłucie żalu, kiedy okazało się, że zostali poprowadzeni w różnych kierunkach. To jednak dość szybko minęło, bo okazało się, że po jednej stronie miał obok siebie Evandrę. Zdecydowanie lepiej czuł się będąc blisko swojej kuzynki. Za to nie bardzo wiedział kim była czarownica po jego drugiej stronie. Miał wrażenie, że już gdzieś się spotkali, nie pamiętał jednak, gdzie. W milczeniu skinął jedynie głową Elvirze na powitanie.
Z niejaką obawą zarazem ciekawością wpatrywał się w staruchę, która po kolei naznaczała czarodziejów znajdujących się w kręgu. Przyuważył jej gest w kierunku Tristana i Evandry jednak nie powtórzyła go przy nim samym. Przez chwilę patrzyła mu prosto w oczy, a on sam starał się to spojrzenie wytrzymać. Może nie przepadała za Francuzami? Skąd jednak miałaby wiedzieć jakiej narodowości był Timothee? Z trudem powstrzymał się przed odchyleniem do tyłu, kiedy starucha pochyliła się, żeby go sobie… no właśnie? Obejrzeć? W końcu wzorem innych czarodziejów i on został naznaczony dziwnym mazidłem. Chwilę później, jego dłonie splotły się z tymi Evandry jak i Elviry, a młodzieniec zgodnie z wyszeptaną prośbą zamknął oczy.
W pewnym momencie poczuł jak dłoń czarownicy stojącej po jego prawej stronie zadrżała, odruchowo ścisnął ją nieco mocniej w geście otuchy.
|K3
W zasadzie to powoli zaczynał zastanawiać się co ze sobą zrobić, kiedy muzyka ucichła. To zdecydowanie zwróciło jego uwagę z powrotem na to co się działo na polanie. Nie spodziewał się, tego, że tancerki wyławiały po kolei czarodziejów i prowadzili ich na środek polany. Nigdy nie było mu dane brać udziału w podobnej uroczystości dlatego z ciekawością wyczekiwał tego co się będzie działo, a to, że nie tylko mieli być biernymi świadkami, ale także wziąć udział w obrzędzie.
Uśmiechnął się do Corinne kiedy oboje praktycznie równocześnie zostali wyłowieni z tłumu i poczuł lekkie ukłucie żalu, kiedy okazało się, że zostali poprowadzeni w różnych kierunkach. To jednak dość szybko minęło, bo okazało się, że po jednej stronie miał obok siebie Evandrę. Zdecydowanie lepiej czuł się będąc blisko swojej kuzynki. Za to nie bardzo wiedział kim była czarownica po jego drugiej stronie. Miał wrażenie, że już gdzieś się spotkali, nie pamiętał jednak, gdzie. W milczeniu skinął jedynie głową Elvirze na powitanie.
Z niejaką obawą zarazem ciekawością wpatrywał się w staruchę, która po kolei naznaczała czarodziejów znajdujących się w kręgu. Przyuważył jej gest w kierunku Tristana i Evandry jednak nie powtórzyła go przy nim samym. Przez chwilę patrzyła mu prosto w oczy, a on sam starał się to spojrzenie wytrzymać. Może nie przepadała za Francuzami? Skąd jednak miałaby wiedzieć jakiej narodowości był Timothee? Z trudem powstrzymał się przed odchyleniem do tyłu, kiedy starucha pochyliła się, żeby go sobie… no właśnie? Obejrzeć? W końcu wzorem innych czarodziejów i on został naznaczony dziwnym mazidłem. Chwilę później, jego dłonie splotły się z tymi Evandry jak i Elviry, a młodzieniec zgodnie z wyszeptaną prośbą zamknął oczy.
W pewnym momencie poczuł jak dłoń czarownicy stojącej po jego prawej stronie zadrżała, odruchowo ścisnął ją nieco mocniej w geście otuchy.
|K3
The member 'Timothee Lestrange' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 80
'k100' : 80
Dostrzegłszy powitanie Prirmose skinął głową, odwzajemniając gest. Ta dziewczyna wiele ostatnio namieszała w ich życiu, wynikiem czego były ostatnie nieporozumienia z Burke'ami, idące notabene za koniecznością szybkiego ożenienia Mathieu i jego późniejszy pojedynek z Blackiem - co dalej? Nie wyglądała na femme fatale, która uwiodłaby tych dwóch czarodziejów, musiała mieć jednak silną charyzmę, skoro nawet najmłodszy Black - nie słynący przecież z odwagi - zdecydował się sięgnąć po różdżkę w jej imieniu, naprzeciw znacznie bardziej doświadczonemu czarodziejowi od siebie. Nawet mu tym zaimponowała, ale chwilowy rozbłysk nie mógł oślepić oczu - nie zgodził się na wprowadzenie jej do domu róż i nie był głupcem, by sądzić, że nie miała mu tego za złe. Jej wywrotowe wymysły zapewne nigdy nie spotkają się z jego zrozumieniem, nie znaczyło to jednak, że nie potrafił dostrzec jej lepszych stron - niezależnie od tego pozostawała oddaną przyjaciółką jego żony.
Jego uwaga prędko powróciła do Deirdre. Wargi rozchyliły się w pozornie kurtuazyjnym uśmiechu, gdy wspomniała o miłosnym płomieniu - przekonany, że wykorzysta magię tego święta w pełni. Dyscyplina i czujność wymuszone przez stan wojny opadały jak bitewny kurz, te dni miały pozwolić skupić się wyłącznie na przyjemności; spojrzenie odnalazło iskry źrenic kochanki, szukając w nich niemego porozumienia. Skinął głową, przytakując słowom Evandry, nie mniej otwarcie wyczekującą nadchodzących chwil. - Wicher gasi tlący się żar, nie płomień - przytaknął jej słowom lekkim tonem. - Ogień jak wszystko do życia potrzebuje też powietrza. Pożar pod wpływem wiatru tylko się rozpierzchnie, a sile takiego nic już nie dorówna. Zagadkowy to żywioł, czyż nie? - Miłość, czy ogień? Gest Deirdre nie umknął jego uwadze, pogłębiając zaintrygowany uśmiech na jego twarzy. - W Rumunii mieliśmy okazję podziwiać go pod każdą postacią. Nie tylko w trakcie święta, ale i na co dzień. Długorogi rumuńskie to potężne bestie, a ich płomienie zdawały się barwić czerwienią całe niebo nad nami. Niestety niewiele ich zostało. Mugolskie kłusownictwo niesie za sobą ogromne szkody, tym bardziej komfortowo jest powrócić na łono ojczyzny, gdzie ukrywanie się przed niemagicznymi nie jest już koniecznością. Przyznaję, że powrót do tych ograniczających obostrzeń na kontynencie był dla mnie zaskakującym doświadczeniem. - Odzwyczaił się od Kodeksu Tajności i idących za nim ograniczeniami. Nie wszędzie w Rumunii mogli się dostać, nie wszędzie mogli się pokazać bez przebrań - a podobnej atmosfery unikali przez wzgląd na niedawne przejścia Evandry. Mimo to znajdywał podróż jako udaną, zarówno pod względem zawartych transakcji i doświadczeń idących za zwiedzeniem wybitnej międzynarodowej placówki, której rozwiązania zamierzał wdrożyć w Smoczych Ogrodach. Ale i pod względem wypoczynku, na który wykorzystywali przecież wolne chwile. - Ichniejsze wina zachwycały. Zwiedziliśmy jedną z prestiżowych lokalnych winiarni w regionie Jidvei. Zapraszamy na lampkę, madame Mericourt, przywieźliśmy kilka butelek - zaproponował, przenosząc wzrok na żonę. Miała rację, nieprędko udadzą się w kolejną podróż, tym bardziej w podróż tak daleką. Dla niej byłoby to zbyt męczące w jej przyszłym stanie, a zawieszenie broni nie potrwa przecież wiecznie. Tristan lada moment wróci do codziennych obowiązków, które wykluczały tak długą absencję w kraju.
Gdy stanęła przy nim jedna z tancerek, kącik jego ust drapieżnie uniósł się w górę; wzrok prześlizgnął się za ruchem dziewczęcia, gdy ta ugięła się we wdzięcznym ukłonie, odnajdując ostatecznie jej korne spojrzenie, by móc wyobrazić sobie to samo w zgoła innej sytuacji, błagające o litość. Dał się porwać dziewczynie, po chwili dopiero orientując się, że znalazł się nagle pośrodku tworzącego się kręgu. Czuł się dziwnie, nieswojo. Coś mu towarzyszyło, ktoś. Ona. Jego dłonie bezwiednie podążyły do dłoni otaczających go czarownic, dopiero przy dotyku - i po zapachu - rozpoznając ich bliskość. Choć profil jego twarzy pozostał kamienny, to uścisk jego dłoni musiał się wydać niespokojny, zbyt silny, gdy tylko uświadomił sobie, że były przy nim we trójkę: Evandra, Deirdre i Morrigan.
Stara wiedźma naprzeciw niego wyciągnęła chude szpony ku jego twarzy, szarpiąc go za skórę, jakby był byle podrostkiem napotkanym wśród tłumu; otworzył już usta i podniósł własną dłoń, by odpędzić jej - nawet stare wiedźmy winny znać swoje miejsce - lecz nim zdołał zrobić cokolwiek, ta odsunęła się gwałtownie. Przez chwilę patrzyła mu w oczy - i on darzył ją ostrym spojrzeniem, podejrzliwym i niezadowolonym jej uprzedniej bezczelności. Nie wiedział, czym był balsam, którym przetarła jego czoło, lecz nie poruszył się, gdy pozostawiała na nim swoje błogosławieństwo. Staruchy dotykały ciał kobiet, czy rytuał miał związek z życiodajną mocą? Błogosławieństwo otrzymała Deirdre, otrzymał też on, przekrzywił głowę w kierunku Evandry, czy balsam mógł ją ochronić? Od jej porwania minęły tygodnie, a on pozostał bezradny wobec tego, co zrobiła Tonks, wobec odebranej Evandrze krwi, która otuliła ich całunem niepewności. Czy ta magia, rytuały złośliwych staruch, mogły pomóc utrzymać przy życiu ich dziecko? Uniósł spojrzenie ku wiedźmie stojącej naprzeciw Evandry, szukając jej spojrzenia - czym był strach w jej oczach, ten sam, który ukazała przed nim? Czy wiedziała? Czy było już za późno? Opuścił spojrzenie, na krótko, na skryte pod fałdami materiału łono zony.
Niepokój go nie opuszczał, wzrok sięgał toczącego się spektaklu, myśli brnęły daleko, usiłowały wychwycić myśli bytu, z którym dzielił ciało. Śpiewana przez tancerki mantra pomagała je skupić i odpowiednio ukierunkować, a głos Morrigan - zaczynał być wyraźny. Czy tęsknił?
- I to jak - odpowiedział jej szeptem. Patrzył na postaci skryte za maskami reemów, ale tak naprawdę wcale ich nie widział. Na błysk noża, czy poleje się krew? Morrigan tylko na to czekała, czy zdoła nad nią zapanować tutaj, w tłumie czarodziejów, którzy chcieli oddać się zabawie? Był świadom, że znała jego myśli, wwiercała się w ciało i w umysł, żyła w nich.
Nie teraz, Morrigan. Nie tutaj. Życie i wolność zawdzięczasz Czarnemu Panu, usłuchaj go.
Jego uwaga prędko powróciła do Deirdre. Wargi rozchyliły się w pozornie kurtuazyjnym uśmiechu, gdy wspomniała o miłosnym płomieniu - przekonany, że wykorzysta magię tego święta w pełni. Dyscyplina i czujność wymuszone przez stan wojny opadały jak bitewny kurz, te dni miały pozwolić skupić się wyłącznie na przyjemności; spojrzenie odnalazło iskry źrenic kochanki, szukając w nich niemego porozumienia. Skinął głową, przytakując słowom Evandry, nie mniej otwarcie wyczekującą nadchodzących chwil. - Wicher gasi tlący się żar, nie płomień - przytaknął jej słowom lekkim tonem. - Ogień jak wszystko do życia potrzebuje też powietrza. Pożar pod wpływem wiatru tylko się rozpierzchnie, a sile takiego nic już nie dorówna. Zagadkowy to żywioł, czyż nie? - Miłość, czy ogień? Gest Deirdre nie umknął jego uwadze, pogłębiając zaintrygowany uśmiech na jego twarzy. - W Rumunii mieliśmy okazję podziwiać go pod każdą postacią. Nie tylko w trakcie święta, ale i na co dzień. Długorogi rumuńskie to potężne bestie, a ich płomienie zdawały się barwić czerwienią całe niebo nad nami. Niestety niewiele ich zostało. Mugolskie kłusownictwo niesie za sobą ogromne szkody, tym bardziej komfortowo jest powrócić na łono ojczyzny, gdzie ukrywanie się przed niemagicznymi nie jest już koniecznością. Przyznaję, że powrót do tych ograniczających obostrzeń na kontynencie był dla mnie zaskakującym doświadczeniem. - Odzwyczaił się od Kodeksu Tajności i idących za nim ograniczeniami. Nie wszędzie w Rumunii mogli się dostać, nie wszędzie mogli się pokazać bez przebrań - a podobnej atmosfery unikali przez wzgląd na niedawne przejścia Evandry. Mimo to znajdywał podróż jako udaną, zarówno pod względem zawartych transakcji i doświadczeń idących za zwiedzeniem wybitnej międzynarodowej placówki, której rozwiązania zamierzał wdrożyć w Smoczych Ogrodach. Ale i pod względem wypoczynku, na który wykorzystywali przecież wolne chwile. - Ichniejsze wina zachwycały. Zwiedziliśmy jedną z prestiżowych lokalnych winiarni w regionie Jidvei. Zapraszamy na lampkę, madame Mericourt, przywieźliśmy kilka butelek - zaproponował, przenosząc wzrok na żonę. Miała rację, nieprędko udadzą się w kolejną podróż, tym bardziej w podróż tak daleką. Dla niej byłoby to zbyt męczące w jej przyszłym stanie, a zawieszenie broni nie potrwa przecież wiecznie. Tristan lada moment wróci do codziennych obowiązków, które wykluczały tak długą absencję w kraju.
Gdy stanęła przy nim jedna z tancerek, kącik jego ust drapieżnie uniósł się w górę; wzrok prześlizgnął się za ruchem dziewczęcia, gdy ta ugięła się we wdzięcznym ukłonie, odnajdując ostatecznie jej korne spojrzenie, by móc wyobrazić sobie to samo w zgoła innej sytuacji, błagające o litość. Dał się porwać dziewczynie, po chwili dopiero orientując się, że znalazł się nagle pośrodku tworzącego się kręgu. Czuł się dziwnie, nieswojo. Coś mu towarzyszyło, ktoś. Ona. Jego dłonie bezwiednie podążyły do dłoni otaczających go czarownic, dopiero przy dotyku - i po zapachu - rozpoznając ich bliskość. Choć profil jego twarzy pozostał kamienny, to uścisk jego dłoni musiał się wydać niespokojny, zbyt silny, gdy tylko uświadomił sobie, że były przy nim we trójkę: Evandra, Deirdre i Morrigan.
Stara wiedźma naprzeciw niego wyciągnęła chude szpony ku jego twarzy, szarpiąc go za skórę, jakby był byle podrostkiem napotkanym wśród tłumu; otworzył już usta i podniósł własną dłoń, by odpędzić jej - nawet stare wiedźmy winny znać swoje miejsce - lecz nim zdołał zrobić cokolwiek, ta odsunęła się gwałtownie. Przez chwilę patrzyła mu w oczy - i on darzył ją ostrym spojrzeniem, podejrzliwym i niezadowolonym jej uprzedniej bezczelności. Nie wiedział, czym był balsam, którym przetarła jego czoło, lecz nie poruszył się, gdy pozostawiała na nim swoje błogosławieństwo. Staruchy dotykały ciał kobiet, czy rytuał miał związek z życiodajną mocą? Błogosławieństwo otrzymała Deirdre, otrzymał też on, przekrzywił głowę w kierunku Evandry, czy balsam mógł ją ochronić? Od jej porwania minęły tygodnie, a on pozostał bezradny wobec tego, co zrobiła Tonks, wobec odebranej Evandrze krwi, która otuliła ich całunem niepewności. Czy ta magia, rytuały złośliwych staruch, mogły pomóc utrzymać przy życiu ich dziecko? Uniósł spojrzenie ku wiedźmie stojącej naprzeciw Evandry, szukając jej spojrzenia - czym był strach w jej oczach, ten sam, który ukazała przed nim? Czy wiedziała? Czy było już za późno? Opuścił spojrzenie, na krótko, na skryte pod fałdami materiału łono zony.
Niepokój go nie opuszczał, wzrok sięgał toczącego się spektaklu, myśli brnęły daleko, usiłowały wychwycić myśli bytu, z którym dzielił ciało. Śpiewana przez tancerki mantra pomagała je skupić i odpowiednio ukierunkować, a głos Morrigan - zaczynał być wyraźny. Czy tęsknił?
- I to jak - odpowiedział jej szeptem. Patrzył na postaci skryte za maskami reemów, ale tak naprawdę wcale ich nie widział. Na błysk noża, czy poleje się krew? Morrigan tylko na to czekała, czy zdoła nad nią zapanować tutaj, w tłumie czarodziejów, którzy chcieli oddać się zabawie? Był świadom, że znała jego myśli, wwiercała się w ciało i w umysł, żyła w nich.
Nie teraz, Morrigan. Nie tutaj. Życie i wolność zawdzięczasz Czarnemu Panu, usłuchaj go.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Ostatnio zmieniony przez Tristan Rosier dnia 26.03.23 18:14, w całości zmieniany 1 raz
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
The member 'Tristan Rosier' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 45
'k100' : 45
Witając się z innymi przypuszczałem, że usłyszę za swoimi plecami głos Belviny, jednak kiedy to nie nastąpiło obróciłem się przez ramię nieco zaskoczony. Uniosłem brew zdając sobie sprawę, że moja szanowna partnerka gdzieś się zgubiła; spotkała jakąś znajomą twarz, czy nie chciała tracić czasu i ruszyła po wino? Nie mniej jednak wolałbym, aby na przyszłość łaskaw była mnie poinformować, bowiem w tłumie nie trudno się zgubić.
-Już nie bądź taki skromny- odparłem na słowa Traversa, który wychodził z założenia, iż to moje czyny pozwoliły nam wyjść cało z bitwy w forcie. Jego umiejętności oraz doświadczenie były nieocenione, chociażby w chwili kiedy upiorna istota powstała z cieni i oczekiwała na mój rozkaz, którego wydanie kosztowało niesamowicie wiele bólu. Wykazał się wtem odwagą i podjął próbę pomocy – podobnie jak w chwili postrzelenia. Do tej pory pamiętałem to paskudne uczucie, kiedy nabój przeszywał skórę. Nie mogłem też zapomnieć o pierwszym spotkaniu z krakenem – nawet nie miałem pojęcia czym był ten stwór i to tylko dzięki wiedzy Traversa udało się go względnie zabezpieczyć.
-Olśniewająca madam, może być z niego dumna- wygiąłem wargi w szelmowskim uśmiechu kierując te słowa już bezpośrednio do Melisande. Nie mogłem powstrzymać się przed ponownym użyciem tego określenia, bowiem wyczułem w słowach druha swego rodzaju ironię. Dopiero jednak komentarz Mulcibera dał mi do zrozumienia, że poniekąd miał dobry powód do złości i wcale nie chodziło o zazdrość. Wspomnienie syrenek w towarzystwie jego żony i dodatek w postaci ciasnego basenu z pewnością zamknie mu drzwi do sypialni na kilka kolejnych nocy. Oby miał na swą ukochaną jakiś dobry sposób. -Wygodniej, będzie więcej miejsca- zaśmiałem się pod nosem wiedząc, że nie było sensu już obracać tego w żart. Nikt by nie uwierzył, że od samego początku prawiłem głupoty.
-Liczę droga Cassandro, że nie było w twych słowach krzty kpiny- uniosłem brew, po czym pokiwałem wolno głową. Nie pamiętałem nader wiele z tamtego wieczora, ale chyba nie powiedziałem nic aż nadto strasznego skoro sprawy między dwójką zdawały się układać, a ja wciąż żyłem. Wspominałem Ramseyowi o małej pomyłce, ale nie wydawał się szczególnie obruszony tym faktem. Problem leżał w tym, że zapomniałem o najważniejszym – wkopałem go i pewnie wyszedłem na gnidę. Miło by było, jak ktoś by mi o tym przypomniał.
-Zawsze gotów do ataku?- zaśmiałem się pod nosem na słowa Ignotusa. -Dobrze cię widzieć w zdrowiu. Liczę, że przy czymś mocniejszym znajdzie się czas na opowieść o ostatnich miesiącach. Nie uwierzę, że spędziłeś je na czytaniu ksiąg- byłem przekonany, iż nieobecność starszego Mulcibera wiązała się z czymś konkretniejszym jak rodzinne sprawy, czy biznesowy wyjazd na wschód. Kiedy wspomniał o tytułach machnąłem nieznacznie dłonią, choć byłem mu wdzięczny za gratulacje. -Musisz zobaczyć te ziemie. Suffolk kryje w sobie wiele tajemnic- uśmiechnąłem się, ale po chwili ściągnąłem brwi, bowiem tuż za Ignotusem dostrzegłem znaną mi kobietę. Bezimienną. W ostatniej chwili udało mi się zapanować nad kąśliwym komentarzem. -Przedstawisz mi swych towarzyszów?- spytałem Mulcibera nie wiedząc, że była to jego rodzina. Nie znałem nazwiska bezimiennej, obcy był mi mężczyzna tuż obok niej oraz kolejna z pięknych kobiet. -Tego cukiereczka przyszło mi już widzieć, ale niestety nie dane mi było poznać jej imienia- nie mogłem się powstrzymać, ale musiała docenić, że próbowałem.
Pognałem wzrokiem za Mathieu, który z niebywałą gracją minął nas witając się jedynie z Ramseyem, a następnie przeniosłem go na Lady Burke. Ponownie posłałem jej lekki uśmiech; później zmierzałem porwać ją na kieliszek wybornego trunku wszak udowodniła, że za kołnierz nie wylewa. Zaraz po tym skinąłem głową Corneliusowi oraz jego uroczej małżonce. W podobny sposób przywitałem Rosierów, gdy tylko udało mi się dostrzec ich w tłumie.
Tuż po zakończonym tańcu młodziutkie czarownice rozpierzchnęły się po polanie i zaczęły kierować gości ku środkowi. Początkowo przyglądałem się wszystkiemu z boku, ale i w końcu na mnie przyszła pora. Zostałem ustawiony pomiędzy Primrose oraz panną Mulciber i z zainteresowaniem przyglądałem się dalszym obrzędom. Stara czarownica przechadzała się pomiędzy uczestnikami i kiedy dotarła do mnie uraczyła mnie długim, wnikliwym spojrzeniem. Nie powiedziała zupełnie nic, jej twarz zdawała się być nieruchoma, nawet kiedy uniosła dłoń i przyłożyła ją do mojej piersi. Wtem dopiero zaczęła nucić nieznaną mi melodię, a jej kciuk przesunął się wzdłuż mojego czoła. Cóż to był za płyn? Nie czułem żadnego zapachu. Tajemniczy wzrok nie przestawał mnie zastanawiać – ujrzała coś? Parała się wróżbami? Nawet odchodząc nie przestała mi się przyglądać, ale ja sam nie zadawałem żadnych pytań wszak zapewne była to część rytuału.
Zgodnie z prośbą zamknąłem oczy oraz chwyciłem dłonie obu pań, które delikatnie zacisnąłem. Wsłuchałem się w słowa pieśni starając się wyobrazić cóż działo się w samym środku okręgu i kiedy znów mogliśmy otworzyć powieki usłyszałem śmiech. Upiorny, znajomy głos, który zdawał się być aż nadto realny. Ecne. Zaśmiałem się pod nosem, co najmniej jakbym witał dobrego kumpla, a zaraz po tym poczułem strach. Głęboki, dosięgający każdego skrawka umysłu. Znów się bawił, znów wystawiał mnie na próbę. Cóż jednak z tego, że miałem to sobie jak wytłumaczyć, skoro niewiele mogłem poradzić?
Serce przyspieszyło rytmu, zacząłem znacznie szybciej i płycej oddychać. Próbowałem to maskować, ale narastające uczucie niepokoju było zbyt silne. Nie mogłem go wpuścić, walczyłem aby to się nie stało wszak nie było to ani dobre miejsce, a tym bardziej czas. Dłonie zaczęły mi wyraźnie drżeć, nawet mimo uścisku.
k3
| przepraszam za spóźnienie, oczywiście to się nie powtórzy <3
-Już nie bądź taki skromny- odparłem na słowa Traversa, który wychodził z założenia, iż to moje czyny pozwoliły nam wyjść cało z bitwy w forcie. Jego umiejętności oraz doświadczenie były nieocenione, chociażby w chwili kiedy upiorna istota powstała z cieni i oczekiwała na mój rozkaz, którego wydanie kosztowało niesamowicie wiele bólu. Wykazał się wtem odwagą i podjął próbę pomocy – podobnie jak w chwili postrzelenia. Do tej pory pamiętałem to paskudne uczucie, kiedy nabój przeszywał skórę. Nie mogłem też zapomnieć o pierwszym spotkaniu z krakenem – nawet nie miałem pojęcia czym był ten stwór i to tylko dzięki wiedzy Traversa udało się go względnie zabezpieczyć.
-Olśniewająca madam, może być z niego dumna- wygiąłem wargi w szelmowskim uśmiechu kierując te słowa już bezpośrednio do Melisande. Nie mogłem powstrzymać się przed ponownym użyciem tego określenia, bowiem wyczułem w słowach druha swego rodzaju ironię. Dopiero jednak komentarz Mulcibera dał mi do zrozumienia, że poniekąd miał dobry powód do złości i wcale nie chodziło o zazdrość. Wspomnienie syrenek w towarzystwie jego żony i dodatek w postaci ciasnego basenu z pewnością zamknie mu drzwi do sypialni na kilka kolejnych nocy. Oby miał na swą ukochaną jakiś dobry sposób. -Wygodniej, będzie więcej miejsca- zaśmiałem się pod nosem wiedząc, że nie było sensu już obracać tego w żart. Nikt by nie uwierzył, że od samego początku prawiłem głupoty.
-Liczę droga Cassandro, że nie było w twych słowach krzty kpiny- uniosłem brew, po czym pokiwałem wolno głową. Nie pamiętałem nader wiele z tamtego wieczora, ale chyba nie powiedziałem nic aż nadto strasznego skoro sprawy między dwójką zdawały się układać, a ja wciąż żyłem. Wspominałem Ramseyowi o małej pomyłce, ale nie wydawał się szczególnie obruszony tym faktem. Problem leżał w tym, że zapomniałem o najważniejszym – wkopałem go i pewnie wyszedłem na gnidę. Miło by było, jak ktoś by mi o tym przypomniał.
-Zawsze gotów do ataku?- zaśmiałem się pod nosem na słowa Ignotusa. -Dobrze cię widzieć w zdrowiu. Liczę, że przy czymś mocniejszym znajdzie się czas na opowieść o ostatnich miesiącach. Nie uwierzę, że spędziłeś je na czytaniu ksiąg- byłem przekonany, iż nieobecność starszego Mulcibera wiązała się z czymś konkretniejszym jak rodzinne sprawy, czy biznesowy wyjazd na wschód. Kiedy wspomniał o tytułach machnąłem nieznacznie dłonią, choć byłem mu wdzięczny za gratulacje. -Musisz zobaczyć te ziemie. Suffolk kryje w sobie wiele tajemnic- uśmiechnąłem się, ale po chwili ściągnąłem brwi, bowiem tuż za Ignotusem dostrzegłem znaną mi kobietę. Bezimienną. W ostatniej chwili udało mi się zapanować nad kąśliwym komentarzem. -Przedstawisz mi swych towarzyszów?- spytałem Mulcibera nie wiedząc, że była to jego rodzina. Nie znałem nazwiska bezimiennej, obcy był mi mężczyzna tuż obok niej oraz kolejna z pięknych kobiet. -Tego cukiereczka przyszło mi już widzieć, ale niestety nie dane mi było poznać jej imienia- nie mogłem się powstrzymać, ale musiała docenić, że próbowałem.
Pognałem wzrokiem za Mathieu, który z niebywałą gracją minął nas witając się jedynie z Ramseyem, a następnie przeniosłem go na Lady Burke. Ponownie posłałem jej lekki uśmiech; później zmierzałem porwać ją na kieliszek wybornego trunku wszak udowodniła, że za kołnierz nie wylewa. Zaraz po tym skinąłem głową Corneliusowi oraz jego uroczej małżonce. W podobny sposób przywitałem Rosierów, gdy tylko udało mi się dostrzec ich w tłumie.
Tuż po zakończonym tańcu młodziutkie czarownice rozpierzchnęły się po polanie i zaczęły kierować gości ku środkowi. Początkowo przyglądałem się wszystkiemu z boku, ale i w końcu na mnie przyszła pora. Zostałem ustawiony pomiędzy Primrose oraz panną Mulciber i z zainteresowaniem przyglądałem się dalszym obrzędom. Stara czarownica przechadzała się pomiędzy uczestnikami i kiedy dotarła do mnie uraczyła mnie długim, wnikliwym spojrzeniem. Nie powiedziała zupełnie nic, jej twarz zdawała się być nieruchoma, nawet kiedy uniosła dłoń i przyłożyła ją do mojej piersi. Wtem dopiero zaczęła nucić nieznaną mi melodię, a jej kciuk przesunął się wzdłuż mojego czoła. Cóż to był za płyn? Nie czułem żadnego zapachu. Tajemniczy wzrok nie przestawał mnie zastanawiać – ujrzała coś? Parała się wróżbami? Nawet odchodząc nie przestała mi się przyglądać, ale ja sam nie zadawałem żadnych pytań wszak zapewne była to część rytuału.
Zgodnie z prośbą zamknąłem oczy oraz chwyciłem dłonie obu pań, które delikatnie zacisnąłem. Wsłuchałem się w słowa pieśni starając się wyobrazić cóż działo się w samym środku okręgu i kiedy znów mogliśmy otworzyć powieki usłyszałem śmiech. Upiorny, znajomy głos, który zdawał się być aż nadto realny. Ecne. Zaśmiałem się pod nosem, co najmniej jakbym witał dobrego kumpla, a zaraz po tym poczułem strach. Głęboki, dosięgający każdego skrawka umysłu. Znów się bawił, znów wystawiał mnie na próbę. Cóż jednak z tego, że miałem to sobie jak wytłumaczyć, skoro niewiele mogłem poradzić?
Serce przyspieszyło rytmu, zacząłem znacznie szybciej i płycej oddychać. Próbowałem to maskować, ale narastające uczucie niepokoju było zbyt silne. Nie mogłem go wpuścić, walczyłem aby to się nie stało wszak nie było to ani dobre miejsce, a tym bardziej czas. Dłonie zaczęły mi wyraźnie drżeć, nawet mimo uścisku.
k3
| przepraszam za spóźnienie, oczywiście to się nie powtórzy <3
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
The member 'Drew Macnair' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 99
'k100' : 99
Stojący w okręgu czarodzieje zaczynali otwierać oczy, ale w przeciwieństwie do nich, Lugh miał je wciąż zamknięte. Stara wiedźma, która przeszła się po okręgu, by namaścić wszystkich uczestników rytuału uzdrawiającym balsamem, mądrym i czujnym spojrzenie obdarzała każdego z nich. Niewiele robiła sobie z subtelnych prób ucieczek, ostrych spojrzeń, prób wyrwania twarzy podczas jej oględzin. Jej wyraz twarzy się nie zmieniał — był tak samo zmęczony i podejrzliwy przy każdym, niezależnie od tego, czy pokornie i z uśmiechem pochylali ku niej głowy, by przyjąć jej dowód gotowości do świętego rytuału jak Melisande, czy próbowali uciec od jej dotyku, jak Ignotus. Nie wyglądała na zaskoczoną i zniechęconą, nie przerwała oznaczania naprzemian kobiecych i męskich czół. Obróciła głowę tylko raz, w kierunku Tristana, tuż po tym jak naznaczyła balsamem czoło jego żony. Ich wzrok się spotkał. Patrzyła na niego ze zrozumieniem i mądrością, a potem przeniosła wzrok na Evandrę. Dotknęła palcami jej serca, ale spojrzała jej w oczy, mamrocząc przez chwilę niezrozumiałe słowa, zostawiając tę dwójkę bez konkretnych odpowiedzi.
Kiedy skończyła ze wszystkimi, podeszła do jednej z postaci, które miały na głowie czaszkę reema — tej, która dzierżyła w dłoni złoty nóż — i patrząc prosto w puste oczodoły zaczęła mówić — na tyle cicho, by nikt z obecnych kręgu nie mógł jej zrozumieć, ale jednocześnie na tyle głośno, by jej głos przebijał się przez szum — a maska, która zakrywała twarz postaci kryjącej się pod nią, skierowana była w stronę Drew, Yeleny i Primrose. Zaraz potem, wciąż słuchając słów starowiny, której wzrok ulokowany był prosto w zwierzęcej czaszce, odwróciła się po reszcie zgromadzonych, zatrzymując na wysokości Zachary'ego i Imogen, choć trudno było jednoznacznie orzec, czy fakt zwrócenia głowy w tym kierunku był jednoznaczny z tym, że osoba patrzyła prosto na nich. Postać z kielichem dołączyła do nich, ale stara kobieta z misą pełną balsamu tylko na nią spojrzała. Nie odezwała się słowem, ale wymiana spojrzeń była długa i w jakiś sposób znacząca. Potem ruszyła przed siebie, kierując się w stronę, z której przyszła. Przerwała krąg splecionych dłoni między Melisande i Manannanem i zniknęła między ludźmi.
Młodziutkie tancerki na kuckach przemknęły pod splecionymi dłońmi do środka kręgu. Miały z sobą kosze pełne trawy i kwiatów. Na szyję każdego mężczyzny zawiesiły pleciony łańcuch ze zbóż; czarownicom zaś przyozdobiły głowy koronami z kwiatów i owsa. Wszystkie były jednakowe, splecione z tych samych kwiatów i traw. Gdy skończyły, opuściły raz jeszcze święty krąg, a muzyka grana na celtyckim bębnie, mandolinie, lirze i wiolonczeli rozbrzmiała na Polanie Świetlików ponownie. Po chwili zawtórował jej staroangielski śpiew dziewcząt z koszami, które przemykając między ludźmi poruszały się tanecznym krokiem, co jakiś czas, jednocześnie, obracając wokół własnej osi, by zaraz potem podskoczyć i wznieść kosze ze zbożem ponad własne głowy.
Postać ze złotym kielichem ruszyła w kierunku, gdzie krąg został przerwany. Wyciągnęła dłoń do Melisande i zaprowadziła ją przed oblicze Lugh. Postać ze złotym nożem ruszyła w przeciwnym kierunku. Przystanęła przed Drew i ruchem dłoni nakazała mu wystąpić przed krąg, a dziewczynom, Primrose i Yelenie spleść ze sobą dłonie w miejscu, gdzie stał namiestnik Suffolku. Zarówno lady Travers jak i Macnair zostali poprowadzeni przed oblicze Lugh.
Stara kobiecina wróciła w asyście dwóch mężczyzn ubranych w tradycyjne, celtyckie stroje. Na środku, przed Lugh, który uniósł dłonie ku niebu, postawili kadzielnicę. Wiedźma włożyła do niej zwiniętą sznurkiem mieszankę ziół zlepionych żywicą i mamrocząc pod nosem inkantacje, odpaliła kadzidło. Powietrze zapachniało walerianą, różą, bergamotką, dym powoli otaczał wszystkich wokół. Śpiew, muzyka i przyjemny zapach dosięgły wszystkich uczestników rytuału i wszystkich za nimi. Ich wzrok zaczynał powoli płatać im figle, złota sylwetka przestała przypominać człowieka, stając się świetlistą poświatą bez twarzy. Błogość i dobry nastrój wstąpiły w członków rytuału wraz z poczuciem frywolności i lekkiego otępienia. Ludzie obserwujący rytuał jakby zniknęli — pozostali tylko oni, wszechmocny Lugh, dwie kapłanki o byczych twarzach, i tańczące, śpiewające wkoło nich niewiasty. Starowina zniknęła, podobnie jak towarzyszący jej mężczyźni. Widzieli także siebie wzajemnie, kobiety i mężczyzn, którzy tworzyli święty okrąg. Twarze stały się przyjemniejsze dla oka, bardziej interesujące — między czarodziejami pojawiła się także trudna do określenia i nazwania więź, pociąg fizyczny. Splecione dłonie zdawały się być cieplejsze, a dotyk palący i budzący pożądanie. Wszyscy ci, którzy meli tendencję do racjonalizowania rzeczywistości i analizowania jej, odczuli mocniejsze działanie kadzidła. Dziwna lekkość, frywolność wstąpiła w ich dusze i ciała. I choć myśli nie były w stanie wybiec za daleko przyszłość, ciała już przygotowywały się na radosny, pełen uniesień wieczór.
Intensywne rżenie ściągnęło uwagę wszystkich w kierunku leśnej ścieżki, gdzie drzewnym korytarzem, kroczyli czarodzieje prowadzący olbrzymiego byka. W dłoniach ściskali różdzki, z których świetliste lassa utrzymywały zwierzę za rogi i tułów. Pięciu czarodziejów prowadziło imponującego reema, który zdawał się być lekko odurzony, nieco przymroczony i nie do końca zdający sobie sprawę z tego, co działo się wokół. Zapewniwszy sobie określoną ilość miejsca przeszli tuż obok Manannana i Charlotte, którzy musieli odsunąć się, by zrobić temu miejsce i tym samym zbliżyć do towarzyszących im postaci. Liny napięły się mocno, kiedy stworzenie instynktownie szarpnęło głową. Śpiew dziewczyn ucichł, podobnie jak muzyka. Czarodzieje utrzymujący byka zaparli się nogami, z całych sił starając się utrzymać go w miejscu, ale był okrutnie silny. Wszyscy stanęli w bezruchu; wszyscy poza dwoma czarownicami w białych szatach z czaszkami na głowach. Jedna z nich włożyła Drew nóż w dłoń, druga wręczyła Melisande kielich, cichym szeptem wtłaczając im do głowy instrukcję kolejnych działań.
mapa w powiększeniu
Czas dla wszystkich upływa 2 kwietnia. Możecie napisać więcej niż jeden post w tej turze.
Kiedy skończyła ze wszystkimi, podeszła do jednej z postaci, które miały na głowie czaszkę reema — tej, która dzierżyła w dłoni złoty nóż — i patrząc prosto w puste oczodoły zaczęła mówić — na tyle cicho, by nikt z obecnych kręgu nie mógł jej zrozumieć, ale jednocześnie na tyle głośno, by jej głos przebijał się przez szum — a maska, która zakrywała twarz postaci kryjącej się pod nią, skierowana była w stronę Drew, Yeleny i Primrose. Zaraz potem, wciąż słuchając słów starowiny, której wzrok ulokowany był prosto w zwierzęcej czaszce, odwróciła się po reszcie zgromadzonych, zatrzymując na wysokości Zachary'ego i Imogen, choć trudno było jednoznacznie orzec, czy fakt zwrócenia głowy w tym kierunku był jednoznaczny z tym, że osoba patrzyła prosto na nich. Postać z kielichem dołączyła do nich, ale stara kobieta z misą pełną balsamu tylko na nią spojrzała. Nie odezwała się słowem, ale wymiana spojrzeń była długa i w jakiś sposób znacząca. Potem ruszyła przed siebie, kierując się w stronę, z której przyszła. Przerwała krąg splecionych dłoni między Melisande i Manannanem i zniknęła między ludźmi.
Młodziutkie tancerki na kuckach przemknęły pod splecionymi dłońmi do środka kręgu. Miały z sobą kosze pełne trawy i kwiatów. Na szyję każdego mężczyzny zawiesiły pleciony łańcuch ze zbóż; czarownicom zaś przyozdobiły głowy koronami z kwiatów i owsa. Wszystkie były jednakowe, splecione z tych samych kwiatów i traw. Gdy skończyły, opuściły raz jeszcze święty krąg, a muzyka grana na celtyckim bębnie, mandolinie, lirze i wiolonczeli rozbrzmiała na Polanie Świetlików ponownie. Po chwili zawtórował jej staroangielski śpiew dziewcząt z koszami, które przemykając między ludźmi poruszały się tanecznym krokiem, co jakiś czas, jednocześnie, obracając wokół własnej osi, by zaraz potem podskoczyć i wznieść kosze ze zbożem ponad własne głowy.
Postać ze złotym kielichem ruszyła w kierunku, gdzie krąg został przerwany. Wyciągnęła dłoń do Melisande i zaprowadziła ją przed oblicze Lugh. Postać ze złotym nożem ruszyła w przeciwnym kierunku. Przystanęła przed Drew i ruchem dłoni nakazała mu wystąpić przed krąg, a dziewczynom, Primrose i Yelenie spleść ze sobą dłonie w miejscu, gdzie stał namiestnik Suffolku. Zarówno lady Travers jak i Macnair zostali poprowadzeni przed oblicze Lugh.
Stara kobiecina wróciła w asyście dwóch mężczyzn ubranych w tradycyjne, celtyckie stroje. Na środku, przed Lugh, który uniósł dłonie ku niebu, postawili kadzielnicę. Wiedźma włożyła do niej zwiniętą sznurkiem mieszankę ziół zlepionych żywicą i mamrocząc pod nosem inkantacje, odpaliła kadzidło. Powietrze zapachniało walerianą, różą, bergamotką, dym powoli otaczał wszystkich wokół. Śpiew, muzyka i przyjemny zapach dosięgły wszystkich uczestników rytuału i wszystkich za nimi. Ich wzrok zaczynał powoli płatać im figle, złota sylwetka przestała przypominać człowieka, stając się świetlistą poświatą bez twarzy. Błogość i dobry nastrój wstąpiły w członków rytuału wraz z poczuciem frywolności i lekkiego otępienia. Ludzie obserwujący rytuał jakby zniknęli — pozostali tylko oni, wszechmocny Lugh, dwie kapłanki o byczych twarzach, i tańczące, śpiewające wkoło nich niewiasty. Starowina zniknęła, podobnie jak towarzyszący jej mężczyźni. Widzieli także siebie wzajemnie, kobiety i mężczyzn, którzy tworzyli święty okrąg. Twarze stały się przyjemniejsze dla oka, bardziej interesujące — między czarodziejami pojawiła się także trudna do określenia i nazwania więź, pociąg fizyczny. Splecione dłonie zdawały się być cieplejsze, a dotyk palący i budzący pożądanie. Wszyscy ci, którzy meli tendencję do racjonalizowania rzeczywistości i analizowania jej, odczuli mocniejsze działanie kadzidła. Dziwna lekkość, frywolność wstąpiła w ich dusze i ciała. I choć myśli nie były w stanie wybiec za daleko przyszłość, ciała już przygotowywały się na radosny, pełen uniesień wieczór.
Intensywne rżenie ściągnęło uwagę wszystkich w kierunku leśnej ścieżki, gdzie drzewnym korytarzem, kroczyli czarodzieje prowadzący olbrzymiego byka. W dłoniach ściskali różdzki, z których świetliste lassa utrzymywały zwierzę za rogi i tułów. Pięciu czarodziejów prowadziło imponującego reema, który zdawał się być lekko odurzony, nieco przymroczony i nie do końca zdający sobie sprawę z tego, co działo się wokół. Zapewniwszy sobie określoną ilość miejsca przeszli tuż obok Manannana i Charlotte, którzy musieli odsunąć się, by zrobić temu miejsce i tym samym zbliżyć do towarzyszących im postaci. Liny napięły się mocno, kiedy stworzenie instynktownie szarpnęło głową. Śpiew dziewczyn ucichł, podobnie jak muzyka. Czarodzieje utrzymujący byka zaparli się nogami, z całych sił starając się utrzymać go w miejscu, ale był okrutnie silny. Wszyscy stanęli w bezruchu; wszyscy poza dwoma czarownicami w białych szatach z czaszkami na głowach. Jedna z nich włożyła Drew nóż w dłoń, druga wręczyła Melisande kielich, cichym szeptem wtłaczając im do głowy instrukcję kolejnych działań.
mapa w powiększeniu
Ramsey Mulciber
Szaleństwo.
Szaleństwem było to, na co sobie pozwoliła, co teraz odbijało się w jej gardle drapiącym posmakiem tytoniu. Szaleństwem było spojrzenie, które posłała zza ramienia, odziane nieodgadnionym, zawadiackim uśmiechem. Odziane w to, co przecież nie mogła powiedzieć teraz, ani nigdy. Szaleństwem było to, co działo się przed jej oczyma, nic więc wyjątkowego, że krótkie powitanie Ignotusa i wymiana spojrzeń z Corinne, które niemalże krzyczało takim samym zdziwieniem, wydawały ostatnimi naturalnymi, niemalże banalnymi rzeczami. Szereg zdarzeń prowadził bowiem drogą wyboistą, niezrozumiałą dla młodej - poprawnej, przynajmniej na wpół - damy, której emocje jeszcze niedawno zostały wystawione na szargający wiatr sytuacji, których równie bardzo, co chciała, to tak samo się obawiała.
Słowa Arsentyi'ego wzbudziły na drobnej twarzy lekki uśmiech rozbawienia, odważniejszy niż ten już poznany, choć na w pewien sposób zagubiony. Krąg zaciskał się, dalej jednak pozostają w rozgardiaszu, na końcu języka pozostała niewypowiedziana riposta. Już chciała mu słodko zaproponować poznanie go z Manannanem, jako swoją nowo-zaprezentowaną twarzą, ale zapadająca w kręgu cisza zwieńczyła jej złośliwość jedynie tym wcześniejszym, lekkim uśmiechem. Mógł w tym tkwić - w swoim przekonaniu; w grze, w którą z taką pasją się wcielał. Niezmiennie zapomniał jednak uniwersalną prawdę, którą ukazała mu już podczas poprzednim spotkaniu - nie była graczem, albo raczej - nie chciała nim być. Mogła go za to podziwiać, bądź mogła po prostu w tym trwać. A teraz.
Teraz tego wszystkiego było za dużo.
Głęboki wdech wpadł pomiędzy rozchylonymi ustami, próbowała nie panikować, gdy bodźce zaczęły przerastać nienawykły do takich chwil umysł. Wspomnienia sprzed chwili - tego momentu, którego mimo zrugania poprawności nie miała żałować - przemieszały się z szumem; z gestem dotyku na jednej dłoni, która zdawała się pulsować w rytm delikatnie zataczanych kółek - gestem, który odbił się na bliźniaczej kończynie, mocniej zaciśniętej na dłoni Zachary'ego. Zamknięcie powiek pomogło otrzeźwić umysł, uspokoić oddech unoszący klatkę w nerwowych próbach racjonalizacji. Tej samej, która z czasem miała stać się jej kolejną, równie problematyczną, obosieczną bronią.
W tym osobliwym spektaklu było coś, co pozwoliło jej na chwilę uciec. Wytężone spojrzenie utkwiło na scenariuszu bogów, słuch próbował wyłapać sens z lepiej słyszalnych szmerów, to jednak odbiło się fiaskiem i legło w gruzach, a otrzeźwienie przyszło wraz z ruchem maski, której puste, niewidoczne spojrzenie, zdawało się kierować na nich. Liczyła, że myliło ją przeczucie - że rozsiane po ciele chochliki obaw rozbudziły się z letargu i postanowiły siać spustoszenie - ale wrażenie - niepodparte w całości, choć jednak dziwnie przekonujące - pozostało z nią na dłużej, nie znikając nawet, gdy na blond włosach spoczął wianek a w tle na powrót zaczęła grać muzyka. Dopiero wystąpienie Meli, której podarowano kielich, pozwoliło na moment zapomnieć - moment cichy, wyjątkowo spokojny i ciekawski, niczym chwila parnej ciszy przed burzą. Bo i ta przecież wybuchła - w zapachu, który drażnił nozdrza, odsuwając setki myśli, setki prób uspokojenia. Skryty pod pazuchą normalności lęk, wątpliwości, hamulce wychowania, niewiedza - tak naturalna przecież - czy wstyd. Wizja obecności brata, innych ludzi, oczekiwań wobec niej.
Z każdym momentem zapach otumaniał coraz bardziej, rozmazana wizja przed oczyma potęgowana była lekko szklistym spojrzeniem i dałaby sobie rękę uciąć, że policzki paliły się żywym ogniem, choć na półwilej skórze rysowało się to ledwie lekkimi zaróżowieniem. Nie nadążyła za łapczywym pragnieniem zaczerpnięcia powietrza, sięgając po lekko rozchylone usta, ale nawet chłodne powietrze przepływające przez gardło nie pozwoliło jej na otrzeźwienie. Dotyk parzył, tym bardziej, im mocniej - choć bez ogromu siły, bo jej nie miała aż tyle - zaciskała dłoń na jego dłoni; im bardziej słodki smak osiadał na języku; im bardziej wspomnienia powracały, skupiając uwagę na fragmentach, które próbowała pomijać. Wizualizacje i ułudne, przerysowane kłamstwa wyobraźni - a może po prostu to, co niegdyś przykrywała maska konwenansów?
Na moment, chwilę odwagi rodzącej się w podbrzuszu, uniosła głowę w stronę Zachary'ego, a dłoń w uścisku wyciągnęła bardziej w jego stronę, przesuwając palcem do góry, ledwie fragment na wysokości uda, by niemalże w tym samym czasie odwrócić spojrzenie i obudzić na twarzy delikatny, skroplony figlarnością uśmiech. Wyobraźnia podsyłała kolejne scenariusze, niewyobrażalnie dla niej przyjemne, bo wyzbyte lęku. Konstelacja dźwięków współgrających z otoczeniem, mierzwienie dłoni, która niewidocznie wędrowała po zauważonych ledwie ukradkiem bliznach po plecach. Bliźnie, bliznach - chciała wiedzieć, tak bardzo chciała wiedzieć. Lekko zagryziona warga nie odsunęła rosnącego poczucia suchości w gardle; im bardziej chciała się od tego momentu odciąć, tym obrazy i odczucia były wyraźniejsze, odważniejsze.
Basta.
Rżenie. Spojrzenie utkwiło na wprowadzonym zwierzęciu, na moment wracając do trzymanego w dłoniach nieznanego mężczyzny ostrza. Chwila wstrzymania oddechu dała jej odpocząć, muzyka ucichła, pozwalając ucichnąć też myślom.
Uczta miała się dopiero zacząć.
Szaleństwem było to, na co sobie pozwoliła, co teraz odbijało się w jej gardle drapiącym posmakiem tytoniu. Szaleństwem było spojrzenie, które posłała zza ramienia, odziane nieodgadnionym, zawadiackim uśmiechem. Odziane w to, co przecież nie mogła powiedzieć teraz, ani nigdy. Szaleństwem było to, co działo się przed jej oczyma, nic więc wyjątkowego, że krótkie powitanie Ignotusa i wymiana spojrzeń z Corinne, które niemalże krzyczało takim samym zdziwieniem, wydawały ostatnimi naturalnymi, niemalże banalnymi rzeczami. Szereg zdarzeń prowadził bowiem drogą wyboistą, niezrozumiałą dla młodej - poprawnej, przynajmniej na wpół - damy, której emocje jeszcze niedawno zostały wystawione na szargający wiatr sytuacji, których równie bardzo, co chciała, to tak samo się obawiała.
Słowa Arsentyi'ego wzbudziły na drobnej twarzy lekki uśmiech rozbawienia, odważniejszy niż ten już poznany, choć na w pewien sposób zagubiony. Krąg zaciskał się, dalej jednak pozostają w rozgardiaszu, na końcu języka pozostała niewypowiedziana riposta. Już chciała mu słodko zaproponować poznanie go z Manannanem, jako swoją nowo-zaprezentowaną twarzą, ale zapadająca w kręgu cisza zwieńczyła jej złośliwość jedynie tym wcześniejszym, lekkim uśmiechem. Mógł w tym tkwić - w swoim przekonaniu; w grze, w którą z taką pasją się wcielał. Niezmiennie zapomniał jednak uniwersalną prawdę, którą ukazała mu już podczas poprzednim spotkaniu - nie była graczem, albo raczej - nie chciała nim być. Mogła go za to podziwiać, bądź mogła po prostu w tym trwać. A teraz.
Teraz tego wszystkiego było za dużo.
Głęboki wdech wpadł pomiędzy rozchylonymi ustami, próbowała nie panikować, gdy bodźce zaczęły przerastać nienawykły do takich chwil umysł. Wspomnienia sprzed chwili - tego momentu, którego mimo zrugania poprawności nie miała żałować - przemieszały się z szumem; z gestem dotyku na jednej dłoni, która zdawała się pulsować w rytm delikatnie zataczanych kółek - gestem, który odbił się na bliźniaczej kończynie, mocniej zaciśniętej na dłoni Zachary'ego. Zamknięcie powiek pomogło otrzeźwić umysł, uspokoić oddech unoszący klatkę w nerwowych próbach racjonalizacji. Tej samej, która z czasem miała stać się jej kolejną, równie problematyczną, obosieczną bronią.
W tym osobliwym spektaklu było coś, co pozwoliło jej na chwilę uciec. Wytężone spojrzenie utkwiło na scenariuszu bogów, słuch próbował wyłapać sens z lepiej słyszalnych szmerów, to jednak odbiło się fiaskiem i legło w gruzach, a otrzeźwienie przyszło wraz z ruchem maski, której puste, niewidoczne spojrzenie, zdawało się kierować na nich. Liczyła, że myliło ją przeczucie - że rozsiane po ciele chochliki obaw rozbudziły się z letargu i postanowiły siać spustoszenie - ale wrażenie - niepodparte w całości, choć jednak dziwnie przekonujące - pozostało z nią na dłużej, nie znikając nawet, gdy na blond włosach spoczął wianek a w tle na powrót zaczęła grać muzyka. Dopiero wystąpienie Meli, której podarowano kielich, pozwoliło na moment zapomnieć - moment cichy, wyjątkowo spokojny i ciekawski, niczym chwila parnej ciszy przed burzą. Bo i ta przecież wybuchła - w zapachu, który drażnił nozdrza, odsuwając setki myśli, setki prób uspokojenia. Skryty pod pazuchą normalności lęk, wątpliwości, hamulce wychowania, niewiedza - tak naturalna przecież - czy wstyd. Wizja obecności brata, innych ludzi, oczekiwań wobec niej.
Z każdym momentem zapach otumaniał coraz bardziej, rozmazana wizja przed oczyma potęgowana była lekko szklistym spojrzeniem i dałaby sobie rękę uciąć, że policzki paliły się żywym ogniem, choć na półwilej skórze rysowało się to ledwie lekkimi zaróżowieniem. Nie nadążyła za łapczywym pragnieniem zaczerpnięcia powietrza, sięgając po lekko rozchylone usta, ale nawet chłodne powietrze przepływające przez gardło nie pozwoliło jej na otrzeźwienie. Dotyk parzył, tym bardziej, im mocniej - choć bez ogromu siły, bo jej nie miała aż tyle - zaciskała dłoń na jego dłoni; im bardziej słodki smak osiadał na języku; im bardziej wspomnienia powracały, skupiając uwagę na fragmentach, które próbowała pomijać. Wizualizacje i ułudne, przerysowane kłamstwa wyobraźni - a może po prostu to, co niegdyś przykrywała maska konwenansów?
Na moment, chwilę odwagi rodzącej się w podbrzuszu, uniosła głowę w stronę Zachary'ego, a dłoń w uścisku wyciągnęła bardziej w jego stronę, przesuwając palcem do góry, ledwie fragment na wysokości uda, by niemalże w tym samym czasie odwrócić spojrzenie i obudzić na twarzy delikatny, skroplony figlarnością uśmiech. Wyobraźnia podsyłała kolejne scenariusze, niewyobrażalnie dla niej przyjemne, bo wyzbyte lęku. Konstelacja dźwięków współgrających z otoczeniem, mierzwienie dłoni, która niewidocznie wędrowała po zauważonych ledwie ukradkiem bliznach po plecach. Bliźnie, bliznach - chciała wiedzieć, tak bardzo chciała wiedzieć. Lekko zagryziona warga nie odsunęła rosnącego poczucia suchości w gardle; im bardziej chciała się od tego momentu odciąć, tym obrazy i odczucia były wyraźniejsze, odważniejsze.
Basta.
Rżenie. Spojrzenie utkwiło na wprowadzonym zwierzęciu, na moment wracając do trzymanego w dłoniach nieznanego mężczyzny ostrza. Chwila wstrzymania oddechu dała jej odpocząć, muzyka ucichła, pozwalając ucichnąć też myślom.
Uczta miała się dopiero zacząć.
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Yaxley
Zawód : dama, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
Polana Świetlików
Szybka odpowiedź