Polana Świetlików
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Polana Świetlików
Na obrzeżach Londynu, pośrodku sosnowego lasku znajduje się polana z pozoru podobna do innych. Jednak żadna inna nie może pochwalić się tym, co ta. Przy bezwietrznej pogodzie, trochę wilgotnej (po deszczu), ciepłym wieczorem można trafić na prawdziwy spektakl wystawiany przez naturę. To właśnie to miejsce upodobały sobie świetliki, które letnią nocą latają nad polaną. To doprawdy zachwycający widok, każdy choć raz powinien być świadkiem lotu tych malutkich robaczków.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.01.23 19:17, w całości zmieniany 1 raz
Zdążyła już zatęsknić za obchodami letnich uroczystości, do których przerwania byli zmuszeni sytuacją w kraju. Sierpień ubiegłego roku stał pod znakiem działań wojennych, egzekucji i spływających krwią brukowanych uliczek Londynu. Zimowy sabat oraz wszelkie inne odbywające się w ciągu roku wydarzenia, odbywały się w podniosłym, uroczystym tonie. Nie mogła się wprost doczekać na mniej formalne spotkania, jak i możliwość okazywania większej czułości.
To pierwsze tak duże wydarzenie, od kiedy ponownie zaczęła opuszczać pałacowe mury. Nadal towarzyszył jej pewien niepokój, niechęć wobec widywania ludzi w tak szerokim gronie, w dodatku na otwartej przestrzeni. Może i okolica pełna była Rycerzy Walpurgii, na których mogła polegać, obawiała się jednak, że wśród obecnych na festiwalu twarzy dostrzeże tą, która nadal prześladuje ją w snach. Ucieczka nie wchodziła w grę, nie teraz, ale i nigdy więcej.
Na miejsce wydarzenia przybyła powozem wraz z resztą rodziny - z ukochanym Tristanem, z wolna odbudowującym jej zaufanie Mathieu, a także odnajdującą się w nowej rzeczywistości Corinne i podekscytowanym możliwością zabawy Timothee. Wychodząc z powozu przytrzymała materiał długiej sukni o delikatnej, ledwie wyczuwalnej pod palcami fakturze. Dzięki mnogości warstw w kolorach beżu i jasnego różu, mieniący się delikatnymi drobinkami złota oraz srebra, transparentny wręcz materiał pozwalał dostrzec kształt sylwetki lady doyenne wyłącznie pod odpowiednim kątem padającego światła. Nagie ramiona przesłaniały wyłącznie kosmyki luźno rozpuszczonych włosów, reszta zebranego na skroniach złota została upięta z tyłu ozdobnymi szpilkami. Brak bogatej biżuterii, ograniczającej się wyłącznie do drobnych kolczyków, obrączki czy delikatnej bransolety na nadgarstku, przywodzić miał na myśl lekkość i eteryczność jej wile przodkinie.
Z otrzymanym od jednej z młodych dziewcząt źdźbłem żyta podążała u boku męża ku centralnej części Polany Świetlików. Nie potrzebowała jego asysty, ale zawsze chętnie korzystała z możliwości, jakie niosły ze sobą mniej formalne wydarzenia; wspierając się o jego ramię, obdarowywała kolejno ciepłem uśmiechu mijanych czarodziejów. Skinęła głową znanym, jak i nieznanym sobie Mulciberom oraz towarzyszącym im Traversom. Na bardziej serdeczne powitania i bliższe poznanie przyjść miał jeszcze czas. Wśród tłumu dostrzegła także stojące na uboczu Elvirę oraz Primrose, której samotność zdziwiła półwilę. Słyszała wprawdzie o złym samopoczuciu Edgara, ale nie sądziła, że lady Burke pojawi się na festiwalu sama. Obiecała sobie, że pomówi z przyjaciółką po oficjalnym rozpoczęciu. Skinęła głową także ku Zacharemu oraz Imogen, licząc że uda jej się zamienić z nimi kilka słów podczas tegorocznego wydarzenia.
Obchody Brón Trogain otworzyć miała pani namiestnik Londynu. Od razu zwróciła jasne, prezentujące się o wiele zdrowiej i żywiej, niż w ostatnich miesiącach lico w kierunku Deirdre, zachwycając się jej prezencją. Czarownica stale zaskakiwała ją swoimi licznymi obliczami, w podobnej, jakże delikatnej i neutralnej oprawie, jeszcze jej nie widziała. Zasłuchała się w słowach Śmierciożerczyni, dostrzegając kwestie propagandowe. Nie widziała z nich niczego złego, wszak podnoszenie czarodziejskiej społeczności na duchu było ich obowiązkiem. Nie sposób prowadzić tłumu, kiedy ten nie ma motywacji, aby żyć. Smutek także należał do spraw istotnych, o czym Evandra doskonale wiedziała, przywołując przed oczy wyobraźni sylwetki osób, które przyszło jej w ostatnim czasie pożegnać. Odsuwanie przykrości w zapomnienie było błędem, na jaki nie mogła sobie pozwolić. Na krótką chwilę wstrzymała oddech, słuchając o jakże istotnej roli matek, o nagradzaniu bólu. Nie sięgnęła dłonią do skrytego pod zwiewnymi warstwami sukni ciążowego brzucha. Postanowiła przecież nie potwierdzać swojego stanu, póki nikt nie zapyta o to wprost. Chciała odsuwać od siebie wszelkie wątpliwości o niedomaganie czy pogorszenie samopoczucia. Trafiały do niej słowa o walce o miłość. Miała wprawdzie świadomość, iż nie każdy uczestniczący w wojnie czarodziej kieruje się tym uczuciem, lecz sama nadal żywiła głęboką nadzieję, że miłość będzie tym, co zwycięży wszystko. Wtuliła się mocniej w ramię Tristana, mimowolnie coraz szerzej uśmiechając się do słów pani namiestnik Londynu.
- Jest wspaniała - zwróciła się do męża z rozmarzeniem, ściszając ton tylko tyle, by nie przeszkadzać nadto stojącym nieopodal czarodziejom, nie czując skrępowania, otwarcie komplementując madame Mericourt, skoro nikt nie mógł odczytać podwójnego znaczenia słów lady doyenne. Dołączyła do owacji, odprowadzając wzrokiem schodzącą z podwyższenia Śmierciożerczynię i ustąpiła miejsca muzykom oraz tancerzom, by podziwiać ich występ.
To pierwsze tak duże wydarzenie, od kiedy ponownie zaczęła opuszczać pałacowe mury. Nadal towarzyszył jej pewien niepokój, niechęć wobec widywania ludzi w tak szerokim gronie, w dodatku na otwartej przestrzeni. Może i okolica pełna była Rycerzy Walpurgii, na których mogła polegać, obawiała się jednak, że wśród obecnych na festiwalu twarzy dostrzeże tą, która nadal prześladuje ją w snach. Ucieczka nie wchodziła w grę, nie teraz, ale i nigdy więcej.
Na miejsce wydarzenia przybyła powozem wraz z resztą rodziny - z ukochanym Tristanem, z wolna odbudowującym jej zaufanie Mathieu, a także odnajdującą się w nowej rzeczywistości Corinne i podekscytowanym możliwością zabawy Timothee. Wychodząc z powozu przytrzymała materiał długiej sukni o delikatnej, ledwie wyczuwalnej pod palcami fakturze. Dzięki mnogości warstw w kolorach beżu i jasnego różu, mieniący się delikatnymi drobinkami złota oraz srebra, transparentny wręcz materiał pozwalał dostrzec kształt sylwetki lady doyenne wyłącznie pod odpowiednim kątem padającego światła. Nagie ramiona przesłaniały wyłącznie kosmyki luźno rozpuszczonych włosów, reszta zebranego na skroniach złota została upięta z tyłu ozdobnymi szpilkami. Brak bogatej biżuterii, ograniczającej się wyłącznie do drobnych kolczyków, obrączki czy delikatnej bransolety na nadgarstku, przywodzić miał na myśl lekkość i eteryczność jej wile przodkinie.
Z otrzymanym od jednej z młodych dziewcząt źdźbłem żyta podążała u boku męża ku centralnej części Polany Świetlików. Nie potrzebowała jego asysty, ale zawsze chętnie korzystała z możliwości, jakie niosły ze sobą mniej formalne wydarzenia; wspierając się o jego ramię, obdarowywała kolejno ciepłem uśmiechu mijanych czarodziejów. Skinęła głową znanym, jak i nieznanym sobie Mulciberom oraz towarzyszącym im Traversom. Na bardziej serdeczne powitania i bliższe poznanie przyjść miał jeszcze czas. Wśród tłumu dostrzegła także stojące na uboczu Elvirę oraz Primrose, której samotność zdziwiła półwilę. Słyszała wprawdzie o złym samopoczuciu Edgara, ale nie sądziła, że lady Burke pojawi się na festiwalu sama. Obiecała sobie, że pomówi z przyjaciółką po oficjalnym rozpoczęciu. Skinęła głową także ku Zacharemu oraz Imogen, licząc że uda jej się zamienić z nimi kilka słów podczas tegorocznego wydarzenia.
Obchody Brón Trogain otworzyć miała pani namiestnik Londynu. Od razu zwróciła jasne, prezentujące się o wiele zdrowiej i żywiej, niż w ostatnich miesiącach lico w kierunku Deirdre, zachwycając się jej prezencją. Czarownica stale zaskakiwała ją swoimi licznymi obliczami, w podobnej, jakże delikatnej i neutralnej oprawie, jeszcze jej nie widziała. Zasłuchała się w słowach Śmierciożerczyni, dostrzegając kwestie propagandowe. Nie widziała z nich niczego złego, wszak podnoszenie czarodziejskiej społeczności na duchu było ich obowiązkiem. Nie sposób prowadzić tłumu, kiedy ten nie ma motywacji, aby żyć. Smutek także należał do spraw istotnych, o czym Evandra doskonale wiedziała, przywołując przed oczy wyobraźni sylwetki osób, które przyszło jej w ostatnim czasie pożegnać. Odsuwanie przykrości w zapomnienie było błędem, na jaki nie mogła sobie pozwolić. Na krótką chwilę wstrzymała oddech, słuchając o jakże istotnej roli matek, o nagradzaniu bólu. Nie sięgnęła dłonią do skrytego pod zwiewnymi warstwami sukni ciążowego brzucha. Postanowiła przecież nie potwierdzać swojego stanu, póki nikt nie zapyta o to wprost. Chciała odsuwać od siebie wszelkie wątpliwości o niedomaganie czy pogorszenie samopoczucia. Trafiały do niej słowa o walce o miłość. Miała wprawdzie świadomość, iż nie każdy uczestniczący w wojnie czarodziej kieruje się tym uczuciem, lecz sama nadal żywiła głęboką nadzieję, że miłość będzie tym, co zwycięży wszystko. Wtuliła się mocniej w ramię Tristana, mimowolnie coraz szerzej uśmiechając się do słów pani namiestnik Londynu.
- Jest wspaniała - zwróciła się do męża z rozmarzeniem, ściszając ton tylko tyle, by nie przeszkadzać nadto stojącym nieopodal czarodziejom, nie czując skrępowania, otwarcie komplementując madame Mericourt, skoro nikt nie mógł odczytać podwójnego znaczenia słów lady doyenne. Dołączyła do owacji, odprowadzając wzrokiem schodzącą z podwyższenia Śmierciożerczynię i ustąpiła miejsca muzykom oraz tancerzom, by podziwiać ich występ.
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Na polanie świetlików byłem dosłownie raz. Upojony amortencją wpatrywałem się w nieznaną sobie dziewczynę i wydawało mi się, że świat się zatrzymał; nie liczyły się upływające minuty, krwawy konflikt, a nawet brzemię, jakie dźwigałem na barkach. Dziś miało być podobnie, lecz zamiast miłosnego eliksiru mieliśmy napełnić kufle winem i świętować jeden z najważniejszych obrzędów. Jeszcze rok temu nikt nie był na tyle śmiały, aby przypuszczać, że w ciągu tak krótkiego czasu uda nam się zdobyć równie wielkie wpływy, skutecznie wybić tudzież wypłoszyć mugoli oraz ich pobratymców z ziem, które otrzymali lojalni słudzy Czarnego Pana. Nikt też nie brał pod uwagę spokoju, chwilowego poczucia bezpieczeństwa, jakie zapewniało zawieszenie broni. Rzecz jasna zawsze istniała szansa, że jakiś szaleniec postanowi zaatakować, ale czy warto było się tym przejmować? Trwonić czas na wypatrywanie wroga? Jeśli coś miało się wydarzyć, to i tak temu nie zapobiegniemy. Każdy potrzebował czasu na oddech, na chwile zapomnienia. Wojna nie ucieknie, jeszcze zdążymy zatęsknić za tą beztroską atmosferą Festiwalu Lata i być może to będzie motywatorem do odważniejszych oraz skuteczniejszych eskapad. Szala zwycięstwa wyraźnie przechyliła się na naszą stronę, musieliśmy tylko powiedzieć ostatnie słowo.
Krocząc polaną spojrzałem kątem oka na Belvinę, która jak zwykle prezentowała się wybornie. O dziwo widziałem błąkający się na jej ustach uśmiech; czyżby i jej udzielał się szampański nastrój?
-Skąd ten dobry humor? Mam coś na twarzy i postanowiłaś mi o tym nie powiedzieć?- szepnąłem do jej ucha z wyraźnym rozbawieniem.
Rozglądałem się poszukując w tłumie znajomych twarzy. Skinąłem głową Zacharemu, którego ostatni raz miałem okazję spotkać podczas wręczania odznaczeń. Dawno nie mieliśmy okazji wymienić choć zdania, ale przeczuwałem, że dzisiejszy wieczór to zmieni lub chociaż zdradzi mi kim była jego urocza towarzyszka. Trudno też było nie dostrzec Elviry, w kierunku której posłałem krótkie, acz pozbawione gniewu spojrzenie – nie był to dobry dzień na pranie brudów.
Chwilę później mój wzrok zatrzymał się na Primrose, jaka wyjątkowo nie była otoczona męskimi reprezentantami swego rodu. Gdzież u licha się podziali? Czyżby wzięła moje słowa do siebie i w końcu wyszła z ich cienia? Uśmiechnąłem się na samą myśl i tym samym do dziewczyny, bowiem nasze spojrzenia się spotkały. Elegancka jak zawsze.
Jeszcze przez chwilę przemieszczaliśmy się w kierunku sceny obserwując liczne kwiaty, przechadzające się młode dziewczyny z wiklinowymi koszyczkami, aż w końcu zatrzymaliśmy się w pobliżu większej grupy czarodziejów. Zwykle trzymaliśmy się na uboczu, ale tym razem zacisnąłem nieco mocniej przedramię dziewczyny dając jej tym samym znać, że planuję do nich podejść. Zacisnąwszy dłoń na ramieniu stojącego do mnie plecami Manannana nie mogłem się powstrzymać, aby nie wspomnieć o naszych ostatnich wojażach. -Myślisz, że mają w programie kąpiel z syrenkami?- rzuciłem wykrzywiając wargi w ironicznym wyrazie. Dopiero później dostrzegłem jego piękną małżonkę, która była niczym legenda o krakenie – wiele o niej słyszałem, ale nigdy nie miałem okazji poznać. Właściwie to szybciej przyszło mi spotkać mistycznego, morskiego stwora. Gorzej jak popełnię faux pas, ale w sumie to było całkiem w moim stylu.
-Olśniewająco lady wygląda, nie mogłem się doczekać tego spotkania- powiedziałem zgodnie z prawdą, po czym skinąłem lekko głową w jej kierunku.
Widok Ramseya z Cassandrą nie był zaskoczeniem. Rzadko dzielił się swoim prywatnymi sprawami, ale akurat ten fakt był mi znany i może dlatego po tej wyjątkowej, (nie)pamiętnej nocy zastanawiałem się jak długo musiał spać na kanapie. -Dobrze was widzieć- uśmiechnąłem się szeroko, po czym minąłem Traversa, aby móc przywitać się z druhem. Dopiero wtem dostrzegłem Ignotusa; nie miałem pojęcia co się z nim działo w ostatnim czasie. -No proszę, już myślałem że na wschodzie padłeś ofiarą jakiegoś niedźwiedzia- wykrzywiłem wargi w ironicznym uśmiechu.
Nie zdążyłem przywitać wszystkich, bowiem na scenie pojawiła się Deirdre – jak zawsze gustownie ubrana i elegancka. W pełni zasłużyła na piastowane stanowisko. W punkt trafiła z każdym słowem swego przemówienia; zdawać by się mogło, że została do tego stworzona. Dobrobyt, pokój, radość i miłość – to mieliśmy celebrować, temu mieliśmy oddać się w tym krótkim, acz niezwykle ważnym czasie.
Niech ofiara przyniesie sytość.
Krocząc polaną spojrzałem kątem oka na Belvinę, która jak zwykle prezentowała się wybornie. O dziwo widziałem błąkający się na jej ustach uśmiech; czyżby i jej udzielał się szampański nastrój?
-Skąd ten dobry humor? Mam coś na twarzy i postanowiłaś mi o tym nie powiedzieć?- szepnąłem do jej ucha z wyraźnym rozbawieniem.
Rozglądałem się poszukując w tłumie znajomych twarzy. Skinąłem głową Zacharemu, którego ostatni raz miałem okazję spotkać podczas wręczania odznaczeń. Dawno nie mieliśmy okazji wymienić choć zdania, ale przeczuwałem, że dzisiejszy wieczór to zmieni lub chociaż zdradzi mi kim była jego urocza towarzyszka. Trudno też było nie dostrzec Elviry, w kierunku której posłałem krótkie, acz pozbawione gniewu spojrzenie – nie był to dobry dzień na pranie brudów.
Chwilę później mój wzrok zatrzymał się na Primrose, jaka wyjątkowo nie była otoczona męskimi reprezentantami swego rodu. Gdzież u licha się podziali? Czyżby wzięła moje słowa do siebie i w końcu wyszła z ich cienia? Uśmiechnąłem się na samą myśl i tym samym do dziewczyny, bowiem nasze spojrzenia się spotkały. Elegancka jak zawsze.
Jeszcze przez chwilę przemieszczaliśmy się w kierunku sceny obserwując liczne kwiaty, przechadzające się młode dziewczyny z wiklinowymi koszyczkami, aż w końcu zatrzymaliśmy się w pobliżu większej grupy czarodziejów. Zwykle trzymaliśmy się na uboczu, ale tym razem zacisnąłem nieco mocniej przedramię dziewczyny dając jej tym samym znać, że planuję do nich podejść. Zacisnąwszy dłoń na ramieniu stojącego do mnie plecami Manannana nie mogłem się powstrzymać, aby nie wspomnieć o naszych ostatnich wojażach. -Myślisz, że mają w programie kąpiel z syrenkami?- rzuciłem wykrzywiając wargi w ironicznym wyrazie. Dopiero później dostrzegłem jego piękną małżonkę, która była niczym legenda o krakenie – wiele o niej słyszałem, ale nigdy nie miałem okazji poznać. Właściwie to szybciej przyszło mi spotkać mistycznego, morskiego stwora. Gorzej jak popełnię faux pas, ale w sumie to było całkiem w moim stylu.
-Olśniewająco lady wygląda, nie mogłem się doczekać tego spotkania- powiedziałem zgodnie z prawdą, po czym skinąłem lekko głową w jej kierunku.
Widok Ramseya z Cassandrą nie był zaskoczeniem. Rzadko dzielił się swoim prywatnymi sprawami, ale akurat ten fakt był mi znany i może dlatego po tej wyjątkowej, (nie)pamiętnej nocy zastanawiałem się jak długo musiał spać na kanapie. -Dobrze was widzieć- uśmiechnąłem się szeroko, po czym minąłem Traversa, aby móc przywitać się z druhem. Dopiero wtem dostrzegłem Ignotusa; nie miałem pojęcia co się z nim działo w ostatnim czasie. -No proszę, już myślałem że na wschodzie padłeś ofiarą jakiegoś niedźwiedzia- wykrzywiłem wargi w ironicznym uśmiechu.
Nie zdążyłem przywitać wszystkich, bowiem na scenie pojawiła się Deirdre – jak zawsze gustownie ubrana i elegancka. W pełni zasłużyła na piastowane stanowisko. W punkt trafiła z każdym słowem swego przemówienia; zdawać by się mogło, że została do tego stworzona. Dobrobyt, pokój, radość i miłość – to mieliśmy celebrować, temu mieliśmy oddać się w tym krótkim, acz niezwykle ważnym czasie.
Niech ofiara przyniesie sytość.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Nie był w stanie do końca utrzymać maski obojętności kiedy byli w drodze na letnie uroczystości. Co prawda nie był w stanie powtórzyć jaką dokładnie to święto miało nazwę. W jego uszach brzmiało dość twardo, prędzej spodziewał się takiego brzmienia po jakiś nordyckich krajach. Tak czy siak nawet nie próbował go powtórzyć, wiedząc, że niechybnie skazany byłby na porażkę.
Timothee co jakiś czas niecierpliwie kręcił się na swoim miejscu, zupełnie jakby z powrotem był uczniakiem w akademii czekającym na zakończenie przemowy dyrektora, zamiast dorosłym czarodziejem. Ciężko było mu usiedzieć w miejscu. Szczególnie, że coś mu się obiło o uszy o jakiś polowaniach. Chętnie spróbowałby swoich sił i zmierzył się z brytyjskimi myśliwymi. Wiedział, że jego umiejętności miały jeszcze wiele do życzenia, ale przecież spróbować zawsze można. W najgorszym wypadku wróci jedynie z pustymi rękami.
W końcu jednak nadszedł ten moment, kiedy dotarli na miejsce. Timothee musiał się powstrzymywać przed chęcią wyskoczenia z powozu jako pierwszy, zamiast tego poczekał, aż wpierw opuszczą go Rosierowie, a sam ruszył w ślad za nimi. Rozglądał się przy tym ciekawie, zastanawiając się czy w tłumie dostrzeże jakąś znajomą twarz. Z cichym [/i]Merci[/i] przyjął od jednej z dziewcząt źdźbło owsa. Mimowolnie też obejrzał się za młodziutką czarownica o kasztanowych włosach i bursztynowych oczach. Była w jego typie, a korona z kwiatów i zwiewna lniana sukienka tylko dodawała jej wdzięku. Zaraz jednak przysłoniła ją sylwetka jakiegoś czarodzieja, a Timothee podążył dalej tropem swojego kuzynostwa. Nawet nie zorientował się, że przystanął na trochę dłużej niż mu się początkowo wydawało. Na szczęście nie stracił ich jeszcze z oczu. Trochę głupio byłoby się zgubić w tłumie już na samym początku zabawy.
Z niejakim zaskoczeniem odkrył, że opiekunka Fantasmagorii i namiestniczka Londynu to ta sama osoba. Jakoś wcześniej nie połączył kropek… chyba będzie musiał postudiować nieco intensywniej zagadnienia Londyńskiej socjety, żeby nie narobić nikomu wstydu swoją niewiedzą. Na razie jeszcze mógł się wykręcić sianem, że był w Anglii od niedawna, ale im dłużej przebywał na Wyspach tym mniej mógł z tego wykrętu korzystać. Może później poprosi Evandrę albo Corinne o pomoc w tej kwestii.
Podczas samego przemówienia, Timothee sprawiał wrażenie dość poważnego. Tak naprawdę był skupiony na tym, aby zrozumieć jego treść. Mimo, że całkiem dobrze znał angielski to i tak dużo łatwiej było mu podążać za konwersacją niż czyjąś dłuższą wypowiedzią. Chociaż, tak samo miał po francusku, więc może to nie kwestia obcej mowy?
Timothee co jakiś czas niecierpliwie kręcił się na swoim miejscu, zupełnie jakby z powrotem był uczniakiem w akademii czekającym na zakończenie przemowy dyrektora, zamiast dorosłym czarodziejem. Ciężko było mu usiedzieć w miejscu. Szczególnie, że coś mu się obiło o uszy o jakiś polowaniach. Chętnie spróbowałby swoich sił i zmierzył się z brytyjskimi myśliwymi. Wiedział, że jego umiejętności miały jeszcze wiele do życzenia, ale przecież spróbować zawsze można. W najgorszym wypadku wróci jedynie z pustymi rękami.
W końcu jednak nadszedł ten moment, kiedy dotarli na miejsce. Timothee musiał się powstrzymywać przed chęcią wyskoczenia z powozu jako pierwszy, zamiast tego poczekał, aż wpierw opuszczą go Rosierowie, a sam ruszył w ślad za nimi. Rozglądał się przy tym ciekawie, zastanawiając się czy w tłumie dostrzeże jakąś znajomą twarz. Z cichym [/i]Merci[/i] przyjął od jednej z dziewcząt źdźbło owsa. Mimowolnie też obejrzał się za młodziutką czarownica o kasztanowych włosach i bursztynowych oczach. Była w jego typie, a korona z kwiatów i zwiewna lniana sukienka tylko dodawała jej wdzięku. Zaraz jednak przysłoniła ją sylwetka jakiegoś czarodzieja, a Timothee podążył dalej tropem swojego kuzynostwa. Nawet nie zorientował się, że przystanął na trochę dłużej niż mu się początkowo wydawało. Na szczęście nie stracił ich jeszcze z oczu. Trochę głupio byłoby się zgubić w tłumie już na samym początku zabawy.
Z niejakim zaskoczeniem odkrył, że opiekunka Fantasmagorii i namiestniczka Londynu to ta sama osoba. Jakoś wcześniej nie połączył kropek… chyba będzie musiał postudiować nieco intensywniej zagadnienia Londyńskiej socjety, żeby nie narobić nikomu wstydu swoją niewiedzą. Na razie jeszcze mógł się wykręcić sianem, że był w Anglii od niedawna, ale im dłużej przebywał na Wyspach tym mniej mógł z tego wykrętu korzystać. Może później poprosi Evandrę albo Corinne o pomoc w tej kwestii.
Podczas samego przemówienia, Timothee sprawiał wrażenie dość poważnego. Tak naprawdę był skupiony na tym, aby zrozumieć jego treść. Mimo, że całkiem dobrze znał angielski to i tak dużo łatwiej było mu podążać za konwersacją niż czyjąś dłuższą wypowiedzią. Chociaż, tak samo miał po francusku, więc może to nie kwestia obcej mowy?
— Jakże tu pięknie — napowietrzony szept, dzięki po części naturalnej, choć przede wszystkim wyuczonej kontroli nad głosem miał dolecieć wyłącznie do uszu męża. Pojawienie się małżeństwa Sallow na Polanie Świetlików odbyło się z właściwą dla polityka i artystki oprawą — ze Shropshire przybyli także w towarzystwie ojca Corneliusa, małej Hersilii, a także skrzata domowego Beksy i ochroniarza Corneliusa, milczącego Dirka. Nie znała Londynu z tej strony — i miała wrażenie, że zdecydowana większość przybyłych na obchody Brón Trogain również podzielała ten sentyment. Niemniej jednak zadowolona była, że w tym roku będzie miała okazję wziąć udział w uroczystościach Festiwalu Miłości i Płodności. Pierwszy raz od niemal dekady, pierwszy raz w towarzystwie kochającego męża. Ileż to pierwszych razy miała okazję przeżyć przy nim przez ostatnie kilka miesięcy?
Nie chciała ryzykować rozłąki, nawet jeżeli miała być tylko chwilowa. Dlatego zbliżając się do głównej części Polany, Valerie wsunęła rękę pod ofiarowane jej przez męża ramię; na wyjściowej szacie męża blada dłoń ozdobiona złotą obrączką i drugim pierścionkiem, zaręczynowym zdobnym w kamień księżycowy prezentowała się dumnie, nawet w półmroku oferowanym przez przelatujące nad głowami gości festiwalu świetliki. Gdy mijali jedną z dziewcząt, która w swym koszyku trzymała kłosy owsa i żyta, Valerie skinęła jej głową na powitanie, niedługo później w wolnej dłoni trzymając wonny kłos tego pierwszego. Nie mogła się powstrzymać przed prześlizgnięciem wzrokiem po jej sylwetce. Żywy symbol niewinności, czystości, początku. Dzięki milknącym wokół rozmowom mogła nawet przez moment skupić się na ich śpiewie — choć z trudem, pragnęła bowiem uniknąć zawodowych porównań. Niemniej jednak atmosfera, którą wprowadzały dziewczęta udzieliła się także madame Sallow, która stąpała po polanie w sposób raczej ostrożny. Z każdym krokiem ciemnoczerwona suknia — w klasycznym kolorze, w którym publicznie pojawiała się Valerie — poruszała się razem z nią, podobnie jak cienka peleryna poprzetykana czarną nicią, która układała się w kształt drzewa wierzby, dawnego herbu Sallowów. Prosty krój sukni, który miał jeszcze przez jakiś czas nie zdradzać wprost jej stanu (choć Cornelius w chwili zagrożenia uświadomił o fakcie jej brzemienności lorda Avery), rekompensowany był zdobieniami czarnej nici właśnie, a także upięciem jasnych włosów, w które zaprzyjaźnione charakteryzatorki i specjalistki od urody wpięły świeże, czerwone kwiaty.
Im bardziej zbliżali się do centrum wydarzeń, tym więcej znajomych twarzy napotkali. Skinięcie głową i uśmiech otrzymała zatem reprezentacja rodu Rosier, Drew, czy też namiestnik Macnair ze swą uroczą narzeczoną Belviną, Mulciberowie, spośród których jednak dłuższą uwagą obdarzyła znajomych jej Ramseya i Cassandrę. Czyżby byli małżeństwem? Cóż za cudowna, choć późno otrzymana wiadomość! Nie spodziewała się, że najwięcej radości przyniesie jej dostrzeżenie lady Imogen, przebywającej w towarzystwie z lordem Shafiq (ta para akurat — znając zacięcie językowe lady Travers wydała się zupełnie niezaskakująca), a także jej brata Manannana z małżonką, równie olśniewających, co w trakcie ceremonii odznaczenia bohaterów na początku kwietnia. Nie omieszkała się jednak zauważyć obecności Heather, którą obdarzyła życzliwym uśmiechem, jak i Elviry, w której kierunku nie chciała, póki co patrzeć. Dziś chciała się bawić — noc taka jak dzisiejsza nie zdarza się często.
Pojawienie się Namiestniczki Londynu na scenie rozpoczęło oficjalną celebrację. Jasne spojrzenie Valerie skupiło się na srebrzystej sylwetce, niedługo później wsłuchując się w słowa kobiety. Żyjąc z propagandzistą na co dzień, nie mogła powstrzymać się od prób rozłożenia tego przemówienia na części pierwsze, lecz zapału starczyło jej ledwo na pierwszą część przemówienia — przypominała bowiem sobie, że przede wszystkim zamierza się bawić.
Ostatnie miesiące kosztowały nas wiele, na moment powróciła spojrzeniem na lico męża. Kosztowały nas wszystko, ale jesteśmy tu, razem, jesteśmy jednością, mój miły. Usta nie drgnęły w uśmiechu, choć chyba powinny, gdy Deirdre wspomniała o tym, że śmierć to dopiero początek. Tak właśnie było; Śmierć Franza Kruegera była początkiem jej nowego życia — szczęśliwego, spełnionego, b e z p i e c z n e g o, u boku mężczyzny, którego sama sobie wybrała, który wybrał ją. Słysząc słowa o trudach matki, dłoń zacisnęła się nieco mocniej na ramieniu męża. To perspektywa, która bardzo często umyka mężczyznom, ale wiedziała, jakie stosunki łączą jej męża i namiestniczkę. Wiedziała, że nawet jeżeli tych słów nie zrozumie, na pewno je zapamięta. Pamiętał przecież wszystko. I za to go kochała.
Po zakończeniu przemówienia dołączyła do braw, cudowne otwarcie. Razem z resztą zgromadzonych przesunęła się, wstępując w plan koła, oddając pola dziewczętom. Przyglądała się z zainteresowaniem ich tańcu, powstrzymując się od cofnięcia w tył, gdy płomienie świec buchnęły jaśniej. Łakomie chłonęła wszystkie towarzyszące temu zdarzeniu dźwięki, rozpoznając staroangielskie melodie, bodhrán, mandolinę, lirę i wiolonczelę. Do tego śpiew, coraz to głośniejszy, który przywoływał na ramionach gęsią skórkę, niemalże pierwotny, zapierający dech w piersiach. Usta same wygięły się w zadowolonym uśmiechu, spojrzeniem nie odrywała się od dziewięciu wirujących sylwetek. Prąd ekscytacji — twórczej, artystycznej weny — przeszył ją na wskroś, czy inni goście czuli równie duży zachwyt?
Nie chciała ryzykować rozłąki, nawet jeżeli miała być tylko chwilowa. Dlatego zbliżając się do głównej części Polany, Valerie wsunęła rękę pod ofiarowane jej przez męża ramię; na wyjściowej szacie męża blada dłoń ozdobiona złotą obrączką i drugim pierścionkiem, zaręczynowym zdobnym w kamień księżycowy prezentowała się dumnie, nawet w półmroku oferowanym przez przelatujące nad głowami gości festiwalu świetliki. Gdy mijali jedną z dziewcząt, która w swym koszyku trzymała kłosy owsa i żyta, Valerie skinęła jej głową na powitanie, niedługo później w wolnej dłoni trzymając wonny kłos tego pierwszego. Nie mogła się powstrzymać przed prześlizgnięciem wzrokiem po jej sylwetce. Żywy symbol niewinności, czystości, początku. Dzięki milknącym wokół rozmowom mogła nawet przez moment skupić się na ich śpiewie — choć z trudem, pragnęła bowiem uniknąć zawodowych porównań. Niemniej jednak atmosfera, którą wprowadzały dziewczęta udzieliła się także madame Sallow, która stąpała po polanie w sposób raczej ostrożny. Z każdym krokiem ciemnoczerwona suknia — w klasycznym kolorze, w którym publicznie pojawiała się Valerie — poruszała się razem z nią, podobnie jak cienka peleryna poprzetykana czarną nicią, która układała się w kształt drzewa wierzby, dawnego herbu Sallowów. Prosty krój sukni, który miał jeszcze przez jakiś czas nie zdradzać wprost jej stanu (choć Cornelius w chwili zagrożenia uświadomił o fakcie jej brzemienności lorda Avery), rekompensowany był zdobieniami czarnej nici właśnie, a także upięciem jasnych włosów, w które zaprzyjaźnione charakteryzatorki i specjalistki od urody wpięły świeże, czerwone kwiaty.
Im bardziej zbliżali się do centrum wydarzeń, tym więcej znajomych twarzy napotkali. Skinięcie głową i uśmiech otrzymała zatem reprezentacja rodu Rosier, Drew, czy też namiestnik Macnair ze swą uroczą narzeczoną Belviną, Mulciberowie, spośród których jednak dłuższą uwagą obdarzyła znajomych jej Ramseya i Cassandrę. Czyżby byli małżeństwem? Cóż za cudowna, choć późno otrzymana wiadomość! Nie spodziewała się, że najwięcej radości przyniesie jej dostrzeżenie lady Imogen, przebywającej w towarzystwie z lordem Shafiq (ta para akurat — znając zacięcie językowe lady Travers wydała się zupełnie niezaskakująca), a także jej brata Manannana z małżonką, równie olśniewających, co w trakcie ceremonii odznaczenia bohaterów na początku kwietnia. Nie omieszkała się jednak zauważyć obecności Heather, którą obdarzyła życzliwym uśmiechem, jak i Elviry, w której kierunku nie chciała, póki co patrzeć. Dziś chciała się bawić — noc taka jak dzisiejsza nie zdarza się często.
Pojawienie się Namiestniczki Londynu na scenie rozpoczęło oficjalną celebrację. Jasne spojrzenie Valerie skupiło się na srebrzystej sylwetce, niedługo później wsłuchując się w słowa kobiety. Żyjąc z propagandzistą na co dzień, nie mogła powstrzymać się od prób rozłożenia tego przemówienia na części pierwsze, lecz zapału starczyło jej ledwo na pierwszą część przemówienia — przypominała bowiem sobie, że przede wszystkim zamierza się bawić.
Ostatnie miesiące kosztowały nas wiele, na moment powróciła spojrzeniem na lico męża. Kosztowały nas wszystko, ale jesteśmy tu, razem, jesteśmy jednością, mój miły. Usta nie drgnęły w uśmiechu, choć chyba powinny, gdy Deirdre wspomniała o tym, że śmierć to dopiero początek. Tak właśnie było; Śmierć Franza Kruegera była początkiem jej nowego życia — szczęśliwego, spełnionego, b e z p i e c z n e g o, u boku mężczyzny, którego sama sobie wybrała, który wybrał ją. Słysząc słowa o trudach matki, dłoń zacisnęła się nieco mocniej na ramieniu męża. To perspektywa, która bardzo często umyka mężczyznom, ale wiedziała, jakie stosunki łączą jej męża i namiestniczkę. Wiedziała, że nawet jeżeli tych słów nie zrozumie, na pewno je zapamięta. Pamiętał przecież wszystko. I za to go kochała.
Po zakończeniu przemówienia dołączyła do braw, cudowne otwarcie. Razem z resztą zgromadzonych przesunęła się, wstępując w plan koła, oddając pola dziewczętom. Przyglądała się z zainteresowaniem ich tańcu, powstrzymując się od cofnięcia w tył, gdy płomienie świec buchnęły jaśniej. Łakomie chłonęła wszystkie towarzyszące temu zdarzeniu dźwięki, rozpoznając staroangielskie melodie, bodhrán, mandolinę, lirę i wiolonczelę. Do tego śpiew, coraz to głośniejszy, który przywoływał na ramionach gęsią skórkę, niemalże pierwotny, zapierający dech w piersiach. Usta same wygięły się w zadowolonym uśmiechu, spojrzeniem nie odrywała się od dziewięciu wirujących sylwetek. Prąd ekscytacji — twórczej, artystycznej weny — przeszył ją na wskroś, czy inni goście czuli równie duży zachwyt?
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Lekka szata z materiału barwy szarej lawendy plątała się jej pod nogami, gdy, pochwyciwszy dłoń Ramseya, opuściła powóz, uścisnąwszy jego palce tuz przed tym, jak je wypuściła. Delikatna purpurowa chusta otulała szyję, odsłaniając gęste krucze włosy, rozpuszczone wzdłuż pleców odsłoniętych przez wycięty materiał sukni. Długie rękawy pomimo ciepłej pogody zasłaniały przedramiona. Pozbawione obcasów trzewiki miały być przede wszystkim wygodne w trakcie leśnych uroczystości, lecz miała nadzieję, że wkrótce będzie mogła je zdjąć i poczuć własną skórę świętość ziemi oddanej dziś celtyckim przodkom. Usta ściągały wzrok ciemną szkarłatną pomadką, węgiel ostro podkreślał głębie szmaragdowego spojrzenia, na dłoni pobłyskiwała złota obrączka. Nie spodziewała się kiedykolwiek zobaczyć siebie w takiej roli, u boku Ramseya, który, jak zapowiedział, odniósł należny mu sukces, otoczona przez jego rodzinę, sprowadzoną z mroźnej Syberii i wreszcie z dziećmi noszącymi jego zaszczytne tytuły. Ucałowała Lysandrę w czoło, wiedząc, że sobie poradzi, gdy zostawiała z nią młodszego syna, z zaintrygowaniem kierując się - wraz z pozostałymi - na zapowiedzianą ucztę. Powitalna mowa Deirdre ciekawiła ją o tyle, o ile nie wybrzmiewała propagandowym brzmieniem. Czarownica zdawała się kontrastować z każdym wypowiadanym o miłości słowem, podobnie jak kontrastowała z nimi trwająca od miesięcy krwawa wojna. Wierzyła, że jej przyjaciółka robiła to, co do niej należało i to, czego od niej oczekiwano, a napotkała jej spojrzenie, i ona skinęła jej głową w powitalnym geście. Pochwyciła między palce źdźbło owsa, które wręczyła jej jedna z dziewcząt i obróciła kilkukrotnie, przyglądając się kłoskowi, by wnet pod naporem gestu męża, wraz z nim skierować się do jego upatrzonych przez niego lordów. Nie była nigdy częścią ich świata, nigdy nie spodziewała się nią zostać. Dziś, gdy miała zadbać o wagę nazwiska Mulciber, zdawała sobie sprawę z istotności chwili, w której przedstawiał ją jako swoją żonę.
- Lady - Jej spojrzenie odnalazło ciemne oczy Melisande, tylko na chwilę, bo zaraz pochyliła głowę w geście szacunku. - Lordzie - Spróbowała odnaleźć i jego wzrok, przyciągnąć ku sobie własnym, na chwilę ciągnącą się jeden oddech zbyt długą, i przed nim pochyliła głowę, nie wyciągając jednak dłoni - po prawdzie samej nie będąc pewną, czy miała do tego prawo, czy nie.
- Heather, miałam nadzieję cię tu zobaczyć - wypowiedziała miękko imię przyjaciółki, oglądając się za dotykiem jej ramienia. Wyciągnęła ku niej dłonie, wpierw zaciskając je w powitalnym geście na jej nadgarstkach, by zaraz ucałować na powitanie jej policzek, tylko spojrzeniem zdradzając, jak bardzo cieszyła się z jej obecności. To wówczas kątem oka dostrzegła, w pewnym oddaniu, sylwetkę Primrose. Zadziwiło ją jej osamotnienie, tym bardziej nie wahała się, kierując ku niej swoje słowa:
- Lady Burke, proszę do nas dołączyć - zaprosiła ją, wiedząc, że silna kobieta taka jak ona odnajdzie się w ich towarzystwie. - Poznałaś już moją rodzinę? - zapytała, z ukosa spoglądając na pozostałych Mulciberów. Varya i Yelena wydawały się być jak ogień i woda, Arseniy miał w sobie tę wilczą dzikość, która płynęła w krwi jego ojców, podczas gdy Ignotus towarzyszył im jak cień, wciąż osłabiony, a mimo to dość potężny, by poczuć się bezpiecznie z nim znów po swojej stronie. Heather była częścią tej rodziny, nic, co wydarzyło się w ostatnim czasie, nie miało tego zmienić. Kolejni możni panowie i damy witali się z Ramseyem, i ona skinieniem głowy odpowiadała na ich gesty, nie odnajdując się ni w twarzach ni w imionach dużej części gości - daleko jej jednak było do zagubienia, fasada pewności siebie surowo rzeźbiła jej twarz. Obdarzyła powitalnym gestem tak Evandrę, jak Valerie, choć jednej nie znała wcale, a wizerunek drugiej majaczył jej tylko z czasów, o których wolałaby zapomnieć. - Ciebie również, Drew - odpowiedziała, z subtelnym uśmiechem, gdy minął ich Mancair. Wciąż była mu wdzięczna za tamto spotkanie.
- Lady - Jej spojrzenie odnalazło ciemne oczy Melisande, tylko na chwilę, bo zaraz pochyliła głowę w geście szacunku. - Lordzie - Spróbowała odnaleźć i jego wzrok, przyciągnąć ku sobie własnym, na chwilę ciągnącą się jeden oddech zbyt długą, i przed nim pochyliła głowę, nie wyciągając jednak dłoni - po prawdzie samej nie będąc pewną, czy miała do tego prawo, czy nie.
- Heather, miałam nadzieję cię tu zobaczyć - wypowiedziała miękko imię przyjaciółki, oglądając się za dotykiem jej ramienia. Wyciągnęła ku niej dłonie, wpierw zaciskając je w powitalnym geście na jej nadgarstkach, by zaraz ucałować na powitanie jej policzek, tylko spojrzeniem zdradzając, jak bardzo cieszyła się z jej obecności. To wówczas kątem oka dostrzegła, w pewnym oddaniu, sylwetkę Primrose. Zadziwiło ją jej osamotnienie, tym bardziej nie wahała się, kierując ku niej swoje słowa:
- Lady Burke, proszę do nas dołączyć - zaprosiła ją, wiedząc, że silna kobieta taka jak ona odnajdzie się w ich towarzystwie. - Poznałaś już moją rodzinę? - zapytała, z ukosa spoglądając na pozostałych Mulciberów. Varya i Yelena wydawały się być jak ogień i woda, Arseniy miał w sobie tę wilczą dzikość, która płynęła w krwi jego ojców, podczas gdy Ignotus towarzyszył im jak cień, wciąż osłabiony, a mimo to dość potężny, by poczuć się bezpiecznie z nim znów po swojej stronie. Heather była częścią tej rodziny, nic, co wydarzyło się w ostatnim czasie, nie miało tego zmienić. Kolejni możni panowie i damy witali się z Ramseyem, i ona skinieniem głowy odpowiadała na ich gesty, nie odnajdując się ni w twarzach ni w imionach dużej części gości - daleko jej jednak było do zagubienia, fasada pewności siebie surowo rzeźbiła jej twarz. Obdarzyła powitalnym gestem tak Evandrę, jak Valerie, choć jednej nie znała wcale, a wizerunek drugiej majaczył jej tylko z czasów, o których wolałaby zapomnieć. - Ciebie również, Drew - odpowiedziała, z subtelnym uśmiechem, gdy minął ich Mancair. Wciąż była mu wdzięczna za tamto spotkanie.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Wydarzenie było ważne. Wyruszaliśmy na nie dumni, skąpani w blasku chwały i elegancji. W stadzie, świadomi siły wizerunku i potrzeby objawienia naszej wyraźnej obecności. Rozumiałam powagę festiwalu w kontekście tej prezentacji. Rozumiałam ją w przeciwieństwie do lekkości, słodyczy i durnej celebracji wstrętnego lata. Wytworne stroje, ożywione szkice kuzynki wzmocnić mogły pewność. Wiedziałam już, że misternie zdobiona tkanina odbierała mi część dzikości, ale i nie ogołociła mnie z tego, kim byłam. Mimo wytworności, wciąż daleko było mi do czarujących panien gromadzących się na polanie świetlików. Obserwowałam je wszystkie już od samego początku, gdy w zaufanym gronie poruszaliśmy się między ludźmi, zbierając pierwsze spojrzenia. Nie przepadałam za tłumami, za grą pozorów i nieszczerymi uśmiechami. Czujnym spojrzeniem obejmowałam zebranych. Wyprostowana sylwetka prezentowała skąpany w ciemnej zieleni strój, wyzbyty delikatnych barw słońca, opatulający dokładnie ciało. Spódnica jednak nie ciągnęła się aż do traw, chroniąc mnie przed wypowiedzeniem słów, które z pewnością zgorszyłyby tutejszą socjetę. Była długa, ale nie utrudniała kroku. Zamierzałam szybko wymienić ją na o wiele wygodniejszy strój. Wieści o polowaniu na festiwalu dawała ku temu idealną wymówkę. Koił mnie zapach sosnowego lasu, otoczenie natury tereny o wiele szersze od londyńskich placów. Mnogość punktów do obserwowania mogła łatwo rozproszyć, starałam się poświęcać najwięcej uwagi temu, co istotne. Ludziom. Świetliki próbowały wabić spojrzenia, równie miłe dla oka okazywały się kwiaty, ale ja skupiałam się na czymś zupełnie innym. Obecność krewnych była kojąca.
Prowadzeni przez Ramseya dawaliśmy się poznać angielskim elitom oraz wszystkim tym, którzy jednoczyli się z nami w jednej słusznej myśli. Wędrowaliśmy jak rodzina, zacierały się między nami widma zbyt małej znajomości, widma wielu lat i wielu tysięcy kilometrów. Mogłam przysiąc, że zaczynałam czuć się tutaj coraz bardziej na miejscu. Nie zamierzałam ich zawieźć. Zwróciłam spojrzenie ku Yelenie, która otoczyła mnie pochlebnym słowem. Wcale nie czułam się z tym, dobrze, nie przywykłam do gładkości, niosącej się woni perfum i nienagannego stroju. – Lepiej niech nie patrzą – odpowiedziałam jej również szeptem w naszej wygodnej mowie, choć moje oczy wysłały w stronę młodej niedźwiedzicy pogodny błysk. To w końcu ona była sprawczynią tego, że przez chwilę bliżej mi było do damy niż… ciekawa byłam, jakie słowo przyszło jej na myśl, gdy ujrzała mnie po raz pierwszy. Tego wieczoru pasowaliśmy do siebie, pragnęłam wierzyć, że nie jedynie w tym festiwalowym obrazie, ale i poza nim również. Niesieni siłą pazurów i potęgą krwi przodków ze wschodu. Nie mieliśmy być jedynie mdłym pokazem, mieliśmy być prawdą. Tego potrzebowałam i wierzyłam, że oni także. To jednak nadejść miało z czasem.
Gdzieś między eleganckimi sylwetkami wyłowiłam mknącą postać Imogen Travers, ale ta znalazła się dalej, nim zdążyłam wykonać jakikolwiek ruch w kierunku damy morza. Los jednak sprawił, że to właśnie w stronę jej krewnych doprowadził nas przewodzący nami Ramsey. Nie znałam tutaj nikogo, ale dobrze rozumiałam, jak istotne było pozostawianie odpowiednich tropów. Mieli nas zapamiętać w odpowiedni sposób. Nie miałam bladego pojęcia o wymogach powitań w tak oficjalnych okolicznościach, ale starałam się innych obserwować bacznie. Czar niektórych sylwetek przyciągał spojrzenie na dłużej. I tak nie umknęło mej uwadze, jak jaśniała w towarzystwie owa Melisande Travers u boku swego męża. W tamtym momencie wybrzmiało wiele głosów, a ja nie chcąc zakłócać ich melodii, jak i również niespecjalnie czując pewność, pozwoliłam sobie jedynie na wymówienie, w ślad za kuzynką, szanowanych tytułów arystokratów i ostrożne skinienie głową z domieszką najbardziej przyjaznego spojrzenia, które w tamtych okolicznościach mogło nadejść. Nie byłam w tym najlepsza. W mówieniu. Pozostawałam jednak pewna, że Arsentiy nadrobi za nas dwoje. W przeciwieństwie do mnie potrafił czarować otoczenie. – My już miałyśmy okazję się poznać, Heather – wyjawiłam z umiarkowaną serdecznością po słowach, jakie skierowała do niej Yelena. Tym razem związały nas zupełnie inne okoliczności. W naszym niedźwiedzim stadzie czułam się dość dobrze. Tylko gdzieś pomiędzy tymi powitaniami zdołałam posłać wyraźne spojrzenie bratu, które symbolicznie, bezgłośnie przemawiało. Cieszyłam się, że w tym gęstym zgromadzeniu miałam go u swojego boku. Dojrzałam również jedną z dam (Primorse), którą kuzyn przedstawił mi kilka tygodni temu. W pamięci długo trzymałam twarze i szczegóły. Wytresowane oczy nauczyły się łączyć widoki ze znaczeniami. Tak na polowaniach, jak i pośród ludzi. Zdołałam również złapać uprzejme skinienie dedykowane naszej rodzinie przez kolejną wytworną młodą kobietę (Evandrę), której poruszała się w towarzystwie równie nieznanego mi arystokraty. Jednak moją czujność zbudziło nadejście postaci, która pośród tych wszystkich obcych spojrzeń była mi niestety znana. Mężczyzna ten (Drew) ku mojemu zaskoczeniu podszedł do nas i powitał Cassandrę oraz Ramseya jak dość dobrych znajomych. Czy to możliwe? Znali tego chlejusa? Dalej przesunęłam spojrzenie na wuja Ignotusa, do którego zwrócił się w dalszej kolejności. Na myśl natychmiast nasunął mi się zgryźliwy komentarz, ale powstrzymałam się. Być może w spokojniejszym momencie powinnam wypytać wuja o tego człowieka. Bywał moim najlepszym przewodnikiem w tej angielskiej rzeczywistości.
Początkowo poświęciłam dość sporo uwagi przemówieniu namiestniczki. Kobieta stojąca na festiwalowym podium. Duża część jej słów pozostała dla mnie naznaczona tajemnicą. Wyłapywałam niektóre zwroty, ton, mowę radości i dobrobytu. O wiele bardziej jednak skupiałam się na jej postawie, gestach, wyrazistych spojrzeniach. Sprawiała wrażenie idealnej dopasowanej do tego wydarzenia. Do tej roli.
Prowadzeni przez Ramseya dawaliśmy się poznać angielskim elitom oraz wszystkim tym, którzy jednoczyli się z nami w jednej słusznej myśli. Wędrowaliśmy jak rodzina, zacierały się między nami widma zbyt małej znajomości, widma wielu lat i wielu tysięcy kilometrów. Mogłam przysiąc, że zaczynałam czuć się tutaj coraz bardziej na miejscu. Nie zamierzałam ich zawieźć. Zwróciłam spojrzenie ku Yelenie, która otoczyła mnie pochlebnym słowem. Wcale nie czułam się z tym, dobrze, nie przywykłam do gładkości, niosącej się woni perfum i nienagannego stroju. – Lepiej niech nie patrzą – odpowiedziałam jej również szeptem w naszej wygodnej mowie, choć moje oczy wysłały w stronę młodej niedźwiedzicy pogodny błysk. To w końcu ona była sprawczynią tego, że przez chwilę bliżej mi było do damy niż… ciekawa byłam, jakie słowo przyszło jej na myśl, gdy ujrzała mnie po raz pierwszy. Tego wieczoru pasowaliśmy do siebie, pragnęłam wierzyć, że nie jedynie w tym festiwalowym obrazie, ale i poza nim również. Niesieni siłą pazurów i potęgą krwi przodków ze wschodu. Nie mieliśmy być jedynie mdłym pokazem, mieliśmy być prawdą. Tego potrzebowałam i wierzyłam, że oni także. To jednak nadejść miało z czasem.
Gdzieś między eleganckimi sylwetkami wyłowiłam mknącą postać Imogen Travers, ale ta znalazła się dalej, nim zdążyłam wykonać jakikolwiek ruch w kierunku damy morza. Los jednak sprawił, że to właśnie w stronę jej krewnych doprowadził nas przewodzący nami Ramsey. Nie znałam tutaj nikogo, ale dobrze rozumiałam, jak istotne było pozostawianie odpowiednich tropów. Mieli nas zapamiętać w odpowiedni sposób. Nie miałam bladego pojęcia o wymogach powitań w tak oficjalnych okolicznościach, ale starałam się innych obserwować bacznie. Czar niektórych sylwetek przyciągał spojrzenie na dłużej. I tak nie umknęło mej uwadze, jak jaśniała w towarzystwie owa Melisande Travers u boku swego męża. W tamtym momencie wybrzmiało wiele głosów, a ja nie chcąc zakłócać ich melodii, jak i również niespecjalnie czując pewność, pozwoliłam sobie jedynie na wymówienie, w ślad za kuzynką, szanowanych tytułów arystokratów i ostrożne skinienie głową z domieszką najbardziej przyjaznego spojrzenia, które w tamtych okolicznościach mogło nadejść. Nie byłam w tym najlepsza. W mówieniu. Pozostawałam jednak pewna, że Arsentiy nadrobi za nas dwoje. W przeciwieństwie do mnie potrafił czarować otoczenie. – My już miałyśmy okazję się poznać, Heather – wyjawiłam z umiarkowaną serdecznością po słowach, jakie skierowała do niej Yelena. Tym razem związały nas zupełnie inne okoliczności. W naszym niedźwiedzim stadzie czułam się dość dobrze. Tylko gdzieś pomiędzy tymi powitaniami zdołałam posłać wyraźne spojrzenie bratu, które symbolicznie, bezgłośnie przemawiało. Cieszyłam się, że w tym gęstym zgromadzeniu miałam go u swojego boku. Dojrzałam również jedną z dam (Primorse), którą kuzyn przedstawił mi kilka tygodni temu. W pamięci długo trzymałam twarze i szczegóły. Wytresowane oczy nauczyły się łączyć widoki ze znaczeniami. Tak na polowaniach, jak i pośród ludzi. Zdołałam również złapać uprzejme skinienie dedykowane naszej rodzinie przez kolejną wytworną młodą kobietę (Evandrę), której poruszała się w towarzystwie równie nieznanego mi arystokraty. Jednak moją czujność zbudziło nadejście postaci, która pośród tych wszystkich obcych spojrzeń była mi niestety znana. Mężczyzna ten (Drew) ku mojemu zaskoczeniu podszedł do nas i powitał Cassandrę oraz Ramseya jak dość dobrych znajomych. Czy to możliwe? Znali tego chlejusa? Dalej przesunęłam spojrzenie na wuja Ignotusa, do którego zwrócił się w dalszej kolejności. Na myśl natychmiast nasunął mi się zgryźliwy komentarz, ale powstrzymałam się. Być może w spokojniejszym momencie powinnam wypytać wuja o tego człowieka. Bywał moim najlepszym przewodnikiem w tej angielskiej rzeczywistości.
Początkowo poświęciłam dość sporo uwagi przemówieniu namiestniczki. Kobieta stojąca na festiwalowym podium. Duża część jej słów pozostała dla mnie naznaczona tajemnicą. Wyłapywałam niektóre zwroty, ton, mowę radości i dobrobytu. O wiele bardziej jednak skupiałam się na jej postawie, gestach, wyrazistych spojrzeniach. Sprawiała wrażenie idealnej dopasowanej do tego wydarzenia. Do tej roli.
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Festiwal....
To słowo budziło w Charlotte odczucia dwojakie.
Z jednej strony związane było z utęskniona beztroską; lekkością oraz chęcią zsunięcia z ramion ciężkiego brzemienia obowiązków. Przywodziło do umysły wspomnienia wszelkich innych festiwali - zarówno tych z angielskiej ziemi jak i spoza niej. Wspomnienia, z który lwie grono nosiło znamiona tajemnic, mających nie dotrzeć do nieodpowiednich uszu. I gdzieś w środku serca tęskniła za beztroską festiwali, zwłaszcza tych, spędzonych w towarzystwie wuja Jeroena.
Z drugiej zaś strony Lotte doskonale wiedziała, że nie powinna. Wszak nie wypadało, aby córka oddawała się beztroskim zabawom nadal będąc pogrążonej w żałobie. A przecież nie minął nawet miesiąc od dnia gdy trup Saemona Crabbe, zniekształcony oraz ogryziony przez ryby, spoczął dwa metru pod ziemią w pudle, zbitym z czarnego drewna.
I długo walczyła sama ze sobą zastanawiając się, co też powinna począć. Nie powinna - ta, z jednej strony niezwykle oczywista oczywistość zniekształcona była faktem, iż zatrudniało ją Ministerstwo Magii. A brak jej osoby, mimo trwającej żałoby, okazać mógłby się paskudnym nietaktem.
Lotte zrobiła więc to, co zrobiłby każdy inny Krab na jej miejscu - ruszyła bokiem, zgrabnie dostosowując się do pasującej rzeczywistości. I tak zjawiła się na polanie, odziana w melancholijną, żałobną czerń zjawiła się na polanie zaledwie na kilka uderzeń serca przed płomienną przemową Pani Naczelnik... Choć przed oczami Charlotte przebłyskiwały wspomnienia jej młodszej wersji, tej do której nawykła podczas szkolnych lat spędzonych w Domu Węża. Ile to już lat? Nie była pewna i w tej niepewności wodziła niezapominajkami swych oczu po gęstym tłumie, próbując odnaleźć choć jedną, znajoma twarz. A zadanie to nie było łatwe biorąc pod uwagę fakt dwuletniej nieobecności na angielskiej ziemi.
Stała więc spokojnie, wsłuchana w brzmienia znajomego głosu, co jakiś czas obracając w palcach źdźbło owsa jakie otrzymała przy wejściu na polanę, by później uważnie przyglądać się występowi młodych dziewcząt. A w ich tańcu było coś... Czego nie potrafiła nazwać. To coś jednak wywoływało w kobiecym sercu tęsknotę tak wielką, że zdawała się ją pożerać. Brakowało jej bowiem dalszej rodziny Krabów, z którymi spędziła ostatnie miesiące - a ci lubowali się w artystycznych sztukach.
Jeszcze trochę.
Jeszcze chwila.
Ceremonia dobiegnie końca, a ona wyjdzie po francusku w momencie, gdy wszyscy zajmą się ucztą.
Tak, to brzmiało jak dobry plan...
O ile nikt go nie pokrzyżuje, rzecz jasna.
To słowo budziło w Charlotte odczucia dwojakie.
Z jednej strony związane było z utęskniona beztroską; lekkością oraz chęcią zsunięcia z ramion ciężkiego brzemienia obowiązków. Przywodziło do umysły wspomnienia wszelkich innych festiwali - zarówno tych z angielskiej ziemi jak i spoza niej. Wspomnienia, z który lwie grono nosiło znamiona tajemnic, mających nie dotrzeć do nieodpowiednich uszu. I gdzieś w środku serca tęskniła za beztroską festiwali, zwłaszcza tych, spędzonych w towarzystwie wuja Jeroena.
Z drugiej zaś strony Lotte doskonale wiedziała, że nie powinna. Wszak nie wypadało, aby córka oddawała się beztroskim zabawom nadal będąc pogrążonej w żałobie. A przecież nie minął nawet miesiąc od dnia gdy trup Saemona Crabbe, zniekształcony oraz ogryziony przez ryby, spoczął dwa metru pod ziemią w pudle, zbitym z czarnego drewna.
I długo walczyła sama ze sobą zastanawiając się, co też powinna począć. Nie powinna - ta, z jednej strony niezwykle oczywista oczywistość zniekształcona była faktem, iż zatrudniało ją Ministerstwo Magii. A brak jej osoby, mimo trwającej żałoby, okazać mógłby się paskudnym nietaktem.
Lotte zrobiła więc to, co zrobiłby każdy inny Krab na jej miejscu - ruszyła bokiem, zgrabnie dostosowując się do pasującej rzeczywistości. I tak zjawiła się na polanie, odziana w melancholijną, żałobną czerń zjawiła się na polanie zaledwie na kilka uderzeń serca przed płomienną przemową Pani Naczelnik... Choć przed oczami Charlotte przebłyskiwały wspomnienia jej młodszej wersji, tej do której nawykła podczas szkolnych lat spędzonych w Domu Węża. Ile to już lat? Nie była pewna i w tej niepewności wodziła niezapominajkami swych oczu po gęstym tłumie, próbując odnaleźć choć jedną, znajoma twarz. A zadanie to nie było łatwe biorąc pod uwagę fakt dwuletniej nieobecności na angielskiej ziemi.
Stała więc spokojnie, wsłuchana w brzmienia znajomego głosu, co jakiś czas obracając w palcach źdźbło owsa jakie otrzymała przy wejściu na polanę, by później uważnie przyglądać się występowi młodych dziewcząt. A w ich tańcu było coś... Czego nie potrafiła nazwać. To coś jednak wywoływało w kobiecym sercu tęsknotę tak wielką, że zdawała się ją pożerać. Brakowało jej bowiem dalszej rodziny Krabów, z którymi spędziła ostatnie miesiące - a ci lubowali się w artystycznych sztukach.
Jeszcze trochę.
Jeszcze chwila.
Ceremonia dobiegnie końca, a ona wyjdzie po francusku w momencie, gdy wszyscy zajmą się ucztą.
Tak, to brzmiało jak dobry plan...
O ile nikt go nie pokrzyżuje, rzecz jasna.
Charlotte Crabbe
Zawód : Pracownik Międzynarodowej Komisji Handlu Zagranicznego
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Falling in my den
Full of lions, full of breath
Take the muzzle from their heads
Full of lions, full of breath
Take the muzzle from their heads
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Spokój. Ostatnie miesiące pochłaniała wojna, zbierając krwawe żniwo i niszcząc wszystko, co napotkała na swej drodze. Uczucie powszechnego zagrożenia powinno minąć, jednak spot dziwacznych wydarzeń nie pozwolił im zapomnieć, że niebezpieczeństwo istniało i będzie im towarzyszyć. O rozluźnienie było ciężko, szczególnie jemu, kiedy nadal próbował odnaleźć się w otaczającej go, zupełnie nowej rzeczywistości. Sprawy z Corinne miały się coraz lepiej, choć nadużyciem byłoby stwierdzenie, że ich małżeństwo usłane było różami i wyścielone przyjemnym puchem. Nie było ideałów, ciężko mówić nawet porównać to do czegokolwiek innego. Istotnym było dojście do porozumienia i współpraca, z pozoru mogli jednak wyglądać na małżeństwo w pełni zgodne. Pozory jednak potrafią zmylić. Byli na początku swojej wspólnej drogi, nikt nie powinien wymagać cudów.
Festiwal – celebrowanie życia i miłości. Preferował jednak egzekucje. Niechęć do tłumnych wydarzeń towarzyskich nadal kwitła w nim intensywnie i nie zapowiadało się, żeby kiedykolwiek mogła zniknąć. Tym razem nie było jednak wymówek, nie mógł znaleźć powodu, dlaczego miałby nie uczestniczyć w tym wspaniałym wydarzeniu, a i aktualna sytuacja wymagała od niego odpowiednich działań. Nie tylko od niego z resztą. Tak oficjalnej okazji wspólnie z Corinne jeszcze nie mieli. Musieli zaprezentować się wspaniale i z dumą reprezentować ród. Zaczął od ogólnej prezencji, postawił na klasykę, którą uwielbiał. Niezbyt wyszukane zdobienia, w ilości odpowiedniej, aby podkreślić jego zamiłowanie do symboliki i najważniejszych kwestii. Wybór kolorystyki był jeden słuszny, wszak czerń wspaniale komponowała się z ciemnymi tęczówkami jego oczu.
Na Polanie zjawili się wspólnie. Tristan, Evandra, on, Corinne i Timothee. Wysiadł z powozu podając dłoń małżonce, aby ułatwić jej opuszczenie pojazdu. Najwyższy czas zacząć. Przywdział na twarz przyjemny uśmiech, można powiedzieć zadowolony, kiedy brał Corinne pod rękę. Już po kilku krokach w jego dłoni wylądowało źdźbło żyta, a młoda dziewczyna, która wręczyła im ten podarek zniknęła do kolejnych gości, którzy zjawiali się na polanie. W tłumie wyłapał kilka ważniejszych dla niego osób. Melisande, drogą siostrę, której skinął głową. Była wraz z mężem, przywitał się z Mannym w podobny sposób. Na rozmowę na pewno jeszcze przyjdzie czas. Przechodząc obok Ramsey’a przywitał się z nim uściśnięciem dłoni, podobnie jak z Zacharym. Na moment jego spojrzenie zatrzymało się na Primrose. a uśmiech stał się mniej przystępny, bardziej… zawiedziony. Trwało to jednak ułamek sekundy, skinął jej głową i przesunął spojrzenie na Corinne, przywracając poprzeczni wyraz twarzy.
Przemówienie Deirdre było wspaniałe. Rola namiestniczki Londynu niezmiernie jej służyła, odpowiednia osoba na odpowiednim miejscu. Podziwiał jej charyzmę i niesamowite zdolności, zawsze miała w sobie to coś, co przyciągało wzrok. Wszelkie wspólne działania, w których mógł wspólnie z nią uczestniczyć wspominał niezmiernie pozytywne. Piękne słowa o celebrowaniu życia i miłości, które były motorem do działania i pobudzały do walki, były niezwykle trafione. Świętowanie i zabawa – Festiwal Miłości, który miał pozostać niezapomnianym. Przyłączył się do gromkich braw.
- Lubisz takie wydarzenia? – spytał. Mogła sądzić po jego porannej minie, że sam nie jest zachwycony wizją zabawy. Niemniej jednak, obowiązki należało stawiać ponad przyjemność. – Deirdre to wspaniała kobieta. Niesamowicie waleczna i uzdolniona. Miałaś okazję ją poznać? – spojrzał na Corinne i skupił wzrok na jej oczach. Przekręcił głowę w bok i przyjrzał jej się uważnie. Celowo nie stał w centrum, kierując się bliżej ubocza, gdzie będą mogli swobodnie porozmawiać, a nie przekrzykiwać się przez resztę tłumu.
Festiwal – celebrowanie życia i miłości. Preferował jednak egzekucje. Niechęć do tłumnych wydarzeń towarzyskich nadal kwitła w nim intensywnie i nie zapowiadało się, żeby kiedykolwiek mogła zniknąć. Tym razem nie było jednak wymówek, nie mógł znaleźć powodu, dlaczego miałby nie uczestniczyć w tym wspaniałym wydarzeniu, a i aktualna sytuacja wymagała od niego odpowiednich działań. Nie tylko od niego z resztą. Tak oficjalnej okazji wspólnie z Corinne jeszcze nie mieli. Musieli zaprezentować się wspaniale i z dumą reprezentować ród. Zaczął od ogólnej prezencji, postawił na klasykę, którą uwielbiał. Niezbyt wyszukane zdobienia, w ilości odpowiedniej, aby podkreślić jego zamiłowanie do symboliki i najważniejszych kwestii. Wybór kolorystyki był jeden słuszny, wszak czerń wspaniale komponowała się z ciemnymi tęczówkami jego oczu.
Na Polanie zjawili się wspólnie. Tristan, Evandra, on, Corinne i Timothee. Wysiadł z powozu podając dłoń małżonce, aby ułatwić jej opuszczenie pojazdu. Najwyższy czas zacząć. Przywdział na twarz przyjemny uśmiech, można powiedzieć zadowolony, kiedy brał Corinne pod rękę. Już po kilku krokach w jego dłoni wylądowało źdźbło żyta, a młoda dziewczyna, która wręczyła im ten podarek zniknęła do kolejnych gości, którzy zjawiali się na polanie. W tłumie wyłapał kilka ważniejszych dla niego osób. Melisande, drogą siostrę, której skinął głową. Była wraz z mężem, przywitał się z Mannym w podobny sposób. Na rozmowę na pewno jeszcze przyjdzie czas. Przechodząc obok Ramsey’a przywitał się z nim uściśnięciem dłoni, podobnie jak z Zacharym. Na moment jego spojrzenie zatrzymało się na Primrose. a uśmiech stał się mniej przystępny, bardziej… zawiedziony. Trwało to jednak ułamek sekundy, skinął jej głową i przesunął spojrzenie na Corinne, przywracając poprzeczni wyraz twarzy.
Przemówienie Deirdre było wspaniałe. Rola namiestniczki Londynu niezmiernie jej służyła, odpowiednia osoba na odpowiednim miejscu. Podziwiał jej charyzmę i niesamowite zdolności, zawsze miała w sobie to coś, co przyciągało wzrok. Wszelkie wspólne działania, w których mógł wspólnie z nią uczestniczyć wspominał niezmiernie pozytywne. Piękne słowa o celebrowaniu życia i miłości, które były motorem do działania i pobudzały do walki, były niezwykle trafione. Świętowanie i zabawa – Festiwal Miłości, który miał pozostać niezapomnianym. Przyłączył się do gromkich braw.
- Lubisz takie wydarzenia? – spytał. Mogła sądzić po jego porannej minie, że sam nie jest zachwycony wizją zabawy. Niemniej jednak, obowiązki należało stawiać ponad przyjemność. – Deirdre to wspaniała kobieta. Niesamowicie waleczna i uzdolniona. Miałaś okazję ją poznać? – spojrzał na Corinne i skupił wzrok na jej oczach. Przekręcił głowę w bok i przyjrzał jej się uważnie. Celowo nie stał w centrum, kierując się bliżej ubocza, gdzie będą mogli swobodnie porozmawiać, a nie przekrzykiwać się przez resztę tłumu.
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
Obchody corocznego święta niosły szczególną symbolikę, powróciły z nowym porządkiem, z dala od Weymouth, lecz przecież w nie mniej baśniowej scenerii. Na obrzeżach Londynu, co jeszcze jakiś czas temu nie byłoby możliwe bez wzbudzenia popłochu wśród mugolskiej ludności, czyż to nie było piękne, że magia mogła zatriumfować i objawić się w takim miejscu w pełnej chwale? Jeszcze w powozie, nim dotarli na miejsce, mówił o tym: o tym, że dziś stawiali pierwszy krok na gruzach dawnego, ignorując dramatyczny podział kraju snuł fantazje o nowym świecie, w którym czarodzieje czystej krwi zyskują należne im przywileje i którym oddawany jest należny im szacunek. O świecie doskonałym, w którym najdawniejsza magia prowadzi do rozkwitu i dobrobytu całej czarodziejskiej społeczności - kierowanej jednak przez tych, w rękach których moc leżała największa. Mówił o pięknie czystej krwi, jej wyjątkowości, niezwykłej mocy, sile charakteru i drzemiącej w niej potędze. Mówił o tradycji, której hołd mieli dziś złożyć, te słowa kierując do Timotheego, który jako jedyny po raz pierwszy miał wziąć udział w obchodach - nie dając mu czasu na brak zrozumienia. Zawieszenie broni poprzedzające święto opóźniło jego nauki, ale właśnie dzięki temu mógł je nadrobić czysto ideologicznie. Wiedział, że Mathieu zrozumie te marzenia - wciąż jednak niewiele wiedział o Corinne, podczas podróży dopytując ją o obchody poprzednich świąt, z ciekawością, której nie było po nim widać na co dzień i z zamyśleniem, z którego niewiele dało się wyczytać.
Czarodziejska szata z wysokiej jakości lnu dawała większą swobodę niżeli wełniane stroje, które zwykł nosić przy okazji oficjalnych uroczystości. Barwiona na czarno ozdobiona została długim kaftanem o złotych rzeźbionych we florystyczne wzory sprzączkach, przewiązanym grubym pasem wykonanym ze smoczej skóry. Wyprostowane ramię sięgało dłoni Evandry, gdy schodziła z powozu, dumny z tego, jak pięknie się prezentowała. Na obchody wrócili z podróży, wymieniając rumuńskie krajobrazy na przystrojone pejzaże Waltham Forest. Z zadowoleniem poprowadził ją ku polanie, przemykając wzrokiem po twarzach tańczących dziewcząt, otrzymane źdźbło żyta wsuwając do butonierki. Jeszcze z daleka spostrzegł siostrę wraz z mężem, którym skinął głową, odnalazł wzrokiem Ramseya, wraz z kobietą i, najwyraźniej, rodziną. Cieszył widok Ignotusa, otrzymany od niego list zapewniał o jego powrocie, a jednak czym innym było ujrzeć go żywego: wiedział, że jego osoba była potężnym wzmocnieniem dla Czarnego Pana i dla nich wszystkich. Na nieco dłużej zatrzymał wzrok na Varyi, Yelenie i Heather, z zaciekawieniem, które zapewne wnet rozwieje. Imogen kojarzył bardziej z twarzy niż z rozmowy, poznawszy ją przy uroczystościach scalających ich rodziny, dostrzegając ją kątem oka u boku Zachary'ego. Gdzieś przemknęli Drew z Belviną, Cornelius z Valerie, kątem oka spostrzegł lady Burke, jej samotność nie była zwiastunem dobrego. Ród Burke zawsze był postrzegany jako silny, czy ta siła miała się załamać?
Mowa Deirdre, rozpoczynająca celebrację, zapowiadała kilka dni błogiego odpoczynku. W istocie, zasłużył na niego, ofiarnością poświęcając dla sprawy tak wiele. Czy zdołają udowodnić, że Londyn mógł być już miejscem pełnym spokoju? Pragnął już prawdziwych żniw, końca wojny, rozprzestrzenienia ich słusznej idei na cały świat - lecz w głębi ducha przecież wiedział, że nie od razu zbudowano największe potęgi świata. Czy to, co przydarzyło się Evandrze, było kolejną konieczną ofiarą? Czy musieli to znieść, by stać się silniejszymi? Myśl o tym, jak jego żona - razem z jego nienarodzonym dzieckiem - znaleźli się w rękach szalonej rebeliantki wciąż nawiedzała go po nocach. Nie ukazał tych myśli, dołączając do owacji należnych za odpowiednio dobrane słowa - uśmiech, którym obdarzyła zgromadzonych pobudzał wspomnienia. Spojrzał na Evandrę z ukosa, gdy wtuliła się w jego ramię, utrzymując je silne, by mogło stanowić dla niej podporę. Ona też uśmiechała się pięknie - a Tristan już wiedział, że spędzi nadchodzące dni w atmosferze, na którą naprawdę ciężko pracował ostatnie miesiące.
- Potrafi zrobić wrażenie - zgodził się, szukając neutralnych zwrotów, które nie mogłyby zostać odczytane niewłaściwie w szerszym towarzystwie. - Pogratulujemy jej wystąpienia - raczej stwierdził, niż zapytał, zabierając Evandrę w kierunku Deirdre, która sprawiała wrażenie, jakby ich nie dostrzegła wcześniej.
- Madame Mericourt - zwrócił się do niej, już szeptem, by nie przeszkadzać w dalszych uroczystościach, kątem oka zerkał na imponujący taniec, ciała dziewcząt wirowały w niezwykłych, lekkich i poetyckich pozach, w rytm intrygującej muzyki. - Pani słowa wypełniają serca nadzieją - rzucił na powitanie, zamiast podobnego gestu. - Czy nałożone obowiązki wciąż nie pozwalają na dołączenie do ceremonii? - dopytał, odnosząc się do jej osamotnienia, ubocza nie wybrała bez powodu. Czy czekały na nią kolejne wystąpienia, czy jej rola została zakończona, nie mógł tego wiedzieć. - Wierzę, że gdy tylko zakończą się oficjalne uroczystości wszyscy będziemy mogli odetchnąć ze spokojem. Dość już ofiar, gdy na horyzoncie objawia się nagroda. Ogień miłości, pani piękne słowa, jego wspomnienie, będzie nam jak latarnia, gdy za kilka dni wrócimy do szarej codzienności - dodał, odnosząc się do jej przemowy. Zastanawiał się, kiedy zostanie podane wino, lecz oczekiwał rozwinięcia uczty.
Czarodziejska szata z wysokiej jakości lnu dawała większą swobodę niżeli wełniane stroje, które zwykł nosić przy okazji oficjalnych uroczystości. Barwiona na czarno ozdobiona została długim kaftanem o złotych rzeźbionych we florystyczne wzory sprzączkach, przewiązanym grubym pasem wykonanym ze smoczej skóry. Wyprostowane ramię sięgało dłoni Evandry, gdy schodziła z powozu, dumny z tego, jak pięknie się prezentowała. Na obchody wrócili z podróży, wymieniając rumuńskie krajobrazy na przystrojone pejzaże Waltham Forest. Z zadowoleniem poprowadził ją ku polanie, przemykając wzrokiem po twarzach tańczących dziewcząt, otrzymane źdźbło żyta wsuwając do butonierki. Jeszcze z daleka spostrzegł siostrę wraz z mężem, którym skinął głową, odnalazł wzrokiem Ramseya, wraz z kobietą i, najwyraźniej, rodziną. Cieszył widok Ignotusa, otrzymany od niego list zapewniał o jego powrocie, a jednak czym innym było ujrzeć go żywego: wiedział, że jego osoba była potężnym wzmocnieniem dla Czarnego Pana i dla nich wszystkich. Na nieco dłużej zatrzymał wzrok na Varyi, Yelenie i Heather, z zaciekawieniem, które zapewne wnet rozwieje. Imogen kojarzył bardziej z twarzy niż z rozmowy, poznawszy ją przy uroczystościach scalających ich rodziny, dostrzegając ją kątem oka u boku Zachary'ego. Gdzieś przemknęli Drew z Belviną, Cornelius z Valerie, kątem oka spostrzegł lady Burke, jej samotność nie była zwiastunem dobrego. Ród Burke zawsze był postrzegany jako silny, czy ta siła miała się załamać?
Mowa Deirdre, rozpoczynająca celebrację, zapowiadała kilka dni błogiego odpoczynku. W istocie, zasłużył na niego, ofiarnością poświęcając dla sprawy tak wiele. Czy zdołają udowodnić, że Londyn mógł być już miejscem pełnym spokoju? Pragnął już prawdziwych żniw, końca wojny, rozprzestrzenienia ich słusznej idei na cały świat - lecz w głębi ducha przecież wiedział, że nie od razu zbudowano największe potęgi świata. Czy to, co przydarzyło się Evandrze, było kolejną konieczną ofiarą? Czy musieli to znieść, by stać się silniejszymi? Myśl o tym, jak jego żona - razem z jego nienarodzonym dzieckiem - znaleźli się w rękach szalonej rebeliantki wciąż nawiedzała go po nocach. Nie ukazał tych myśli, dołączając do owacji należnych za odpowiednio dobrane słowa - uśmiech, którym obdarzyła zgromadzonych pobudzał wspomnienia. Spojrzał na Evandrę z ukosa, gdy wtuliła się w jego ramię, utrzymując je silne, by mogło stanowić dla niej podporę. Ona też uśmiechała się pięknie - a Tristan już wiedział, że spędzi nadchodzące dni w atmosferze, na którą naprawdę ciężko pracował ostatnie miesiące.
- Potrafi zrobić wrażenie - zgodził się, szukając neutralnych zwrotów, które nie mogłyby zostać odczytane niewłaściwie w szerszym towarzystwie. - Pogratulujemy jej wystąpienia - raczej stwierdził, niż zapytał, zabierając Evandrę w kierunku Deirdre, która sprawiała wrażenie, jakby ich nie dostrzegła wcześniej.
- Madame Mericourt - zwrócił się do niej, już szeptem, by nie przeszkadzać w dalszych uroczystościach, kątem oka zerkał na imponujący taniec, ciała dziewcząt wirowały w niezwykłych, lekkich i poetyckich pozach, w rytm intrygującej muzyki. - Pani słowa wypełniają serca nadzieją - rzucił na powitanie, zamiast podobnego gestu. - Czy nałożone obowiązki wciąż nie pozwalają na dołączenie do ceremonii? - dopytał, odnosząc się do jej osamotnienia, ubocza nie wybrała bez powodu. Czy czekały na nią kolejne wystąpienia, czy jej rola została zakończona, nie mógł tego wiedzieć. - Wierzę, że gdy tylko zakończą się oficjalne uroczystości wszyscy będziemy mogli odetchnąć ze spokojem. Dość już ofiar, gdy na horyzoncie objawia się nagroda. Ogień miłości, pani piękne słowa, jego wspomnienie, będzie nam jak latarnia, gdy za kilka dni wrócimy do szarej codzienności - dodał, odnosząc się do jej przemowy. Zastanawiał się, kiedy zostanie podane wino, lecz oczekiwał rozwinięcia uczty.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Dopiero pierwszego sierpnia poczuł prawdziwie świąteczną atmosferę - wcześniej ekscytację tłumił wir obowiązków i przygotowań do Brón Trogain, które trwały w Ministerstwie. Nie doglądał rzecz jasna osobiście każdego aspektu ogromnego przedsięwzięcia, niektóre plany miały zaskoczyć także jego, ale jako Rzecznik Ministerstwa był zaangażowany w wiele aspektów Festiwalu, od rozreklamowania imprezy po wybór fotogenicznego miejsca na sadzenie sadzonek z Ministrem i zlecenie stażystom znajdowania kwater dla przybywających do miasta gości. Dopóki w imieniu Ministerstwa nie wynegocjował z Prewettem zawieszenia broni, organizacja Brón Trogain nie była zresztą pewnikiem - prace ruszyły w szaleńczym tempie po rozmowie z arystokratą z Dorset. Cornelius poświęcił kilka dni (i nocy) na doglądanie festiwalowego numeru "Walczącego Maga" o rozpoczynającym się pierwszego lipca zawieszeniu broni - i choć dla obywateli kolejne cztery tygodnie miały być radosną antycypacją, to Sallow czuł jaką odpowiedzialność niesie za sobą tworzenie nowej tradycji i uzasadnienie jej starymi obrzędami. Nie mieli dziś tylko świętować - mieli przekona angielskich czarodziejów, że nowa tradycja urządzenia Brón Trogain w Londynie jest zarówno właściwa, jak i pradawna, jak i wspanialsza od zdradzieckiego (lecz zakodowanego w pamięci każdego czarodzieja) Festiwalu w Weymouth. Nie mogli powielić tamtych tradycji, musieli stworzyć własne, lepsze.
Był niecostremowany poważny, pedantycznie myśląc o tym czy wszystko będzie dopięte do perfekcji - ale poranek osłodził mu szczęśliwy uśmiech wyczekującej otwarcia Festiwalu żony. Iskry w oczach Valerie przypominały, że i on powinien się cieszyć dzisiejszą uroczystością (jeśli zdoła się rozluźnić), pytania małej Hersilii o program Festiwalu podbudowywały, a przyjazd ojca do Londynu zdawał się mniej stresujący niż zwykle. Stosunki z Tiberiusem, niegdyś boleśnie napięte, zdawały się trwać obecnie w zawieszeniu broni, a ojciec umiał się przecież zachować - i zdawał się darzyć Valerie (a nawet jej córkę!) czymś na kształt szczerej sympatii, choć Cornelius nie podejrzewał go o takie uczucia.
Zgodnie doszli do wniosku, że matka nie powinna się (jeszcze? już nigdy?) pokazywać publicznie.
Dzieci nie miały dziś wieczorem wstępu na Polanę Świetlików, ale Tiberius zaoferował już rano że zajmie się Hersilią (a raczej będzie patrzył jak robi to Beksa, samemu krytycznie oceniając jakość produktów na jarmarkach by wytknąć synowi wszelkie niedoskonałości stoisk - Cornelius bywał do niego boleśnie podobny). Rozdzielili się przed wejściem na polanę. Dirk został z Valerie i Corneliusem, choć trzymał się o dwa kroki do tyłu.
Przywitali się krótko z otoczonym rodziną i zajętym rozmową namiestnikiem Mulciberem, a Cornelius z ciekawością obrzucił wnikliwym spojrzeniem krewnych Ramseya - chcąc zapamiętać ich twarze, wiedzieć, kto wart jest uwagi. Kobieta u boku Ramseya (Cassandra) zdawała się całkowicie odmienna od blondynki, z którą zaprezentował się w kwietniu, ale zarazem wydawała się lepiej odnajdywać w towarzystwie - z poważnej twarzy biła pewność siebie, a gdy w oczach Valerie błysnęło rozpoznanie Sallow postanowił spytać później spytać żonę o kruczowłosą. Dwie młodsze dziewczęta (Yelena i Varya), wytwornie ubrane, zdawały się podobne do rodziny - jedna z nich szczególnie do młodzieńca (Arsentyi). Ignotusa rozpoznał z bardzo dawnych lat - nie zdradzając zaskoczenia, wyciągnął do niego serdecznie rękę i przedstawił mu żonę, wyraźnie rad z tego spotkania. Nie wiedział, co łączy z Mulciberami Heather, ale sam zdążył już docenić jej talent, obdarzył ją pełnym szacunku uśmiechem.
Przywitali się z Manannanem i Melisande - dzięki wspólnym wojennym przeżyciom to w towarzystwie Traversa Cornelius czuł się najswobodniej ze wszystkich lordów, choć arystokrata był całkiem różny od innych możnych i innych znajomych jakimi zazwyczaj otaczał się Sallow. Uśmiechnął się serdecznie do Drew i skinął z szacunkiem głową delegacji Rosierów, na dłużej zatrzymując spojrzenie na Mathieu i jego żonie. Gdy przystanęli z Valerie kilka metrów dalej, w oczy rzuciła stojąca nieco na uboczu Charlotte. Nie zdążą do niej podejść zanim rozpocznie się przemówienie, Sallow nie był zresztą pewien czy chciał pokazywać się publicznie z kuzynką - sentyment do życzeń matki to za mało, gdy w grę wchodziła polityka i gdy nie zbudował jeszcze zaufania do panny Crabbe; ale nachylił się do żony.
-To Charlotte, wspominałem ci o niej. Jej ojciec zmarł niedawno, moja matka pamięta ją w chwilach trzeźwości. - wyjaśnił, pamiętając, że zobowiązania zawodowe uniemożliwiły Valerie przyjście na pogrzeb (ten nie był zresztą na liście jego priorytetów, nigdy nie lubił kuzyna). Skinął lekko głową Charlotte, podchwytując jej spojrzenie - jakby dla ośmielenia.
Dirk patrzył gdzieś w bok.
Rozpoczęło się przemówienie, a Cornelius słuchał Deidre z wyraźną satysfakcją - wyglądała pięknie, biły z niej pewność siebie i charyzma (wiedział też, że w przeciwieństwie do niego nie kochała bycia na świeczniku, więc tym bardziej był zachwycony jej pozorną naturalnością), jej słowa były idealnym otarciem Festiwalu. Pogratulowałby jej osobiście, ale u jej boku znaleźli się nestor Rosier z żoną, nie będzie im przerywał.
Ostrożnie w dłoniach kłos żyta, mając nadzieję, że ziarna nie zaprószą mu szaty. Piękne, młode dziewczęta cieszyłyby oko, ale spojrzenie utkwił w Valerie - odkąd przypomniał sobie jak łatwo można kogoś utracić, tym bardziej doceniał jej bliskość i towarzystwo.
-Podoba ci się? - szepnął do żony, choć odezwał się tylko po to, aby sprawić jej przyjemność i pozwolić na opowiedzenie o swoich przeżyciach. Przecież widział, że się jej podoba.
Był nieco
Zgodnie doszli do wniosku, że matka nie powinna się (jeszcze? już nigdy?) pokazywać publicznie.
Dzieci nie miały dziś wieczorem wstępu na Polanę Świetlików, ale Tiberius zaoferował już rano że zajmie się Hersilią (a raczej będzie patrzył jak robi to Beksa, samemu krytycznie oceniając jakość produktów na jarmarkach by wytknąć synowi wszelkie niedoskonałości stoisk - Cornelius bywał do niego boleśnie podobny). Rozdzielili się przed wejściem na polanę. Dirk został z Valerie i Corneliusem, choć trzymał się o dwa kroki do tyłu.
Przywitali się krótko z otoczonym rodziną i zajętym rozmową namiestnikiem Mulciberem, a Cornelius z ciekawością obrzucił wnikliwym spojrzeniem krewnych Ramseya - chcąc zapamiętać ich twarze, wiedzieć, kto wart jest uwagi. Kobieta u boku Ramseya (Cassandra) zdawała się całkowicie odmienna od blondynki, z którą zaprezentował się w kwietniu, ale zarazem wydawała się lepiej odnajdywać w towarzystwie - z poważnej twarzy biła pewność siebie, a gdy w oczach Valerie błysnęło rozpoznanie Sallow postanowił spytać później spytać żonę o kruczowłosą. Dwie młodsze dziewczęta (Yelena i Varya), wytwornie ubrane, zdawały się podobne do rodziny - jedna z nich szczególnie do młodzieńca (Arsentyi). Ignotusa rozpoznał z bardzo dawnych lat - nie zdradzając zaskoczenia, wyciągnął do niego serdecznie rękę i przedstawił mu żonę, wyraźnie rad z tego spotkania. Nie wiedział, co łączy z Mulciberami Heather, ale sam zdążył już docenić jej talent, obdarzył ją pełnym szacunku uśmiechem.
Przywitali się z Manannanem i Melisande - dzięki wspólnym wojennym przeżyciom to w towarzystwie Traversa Cornelius czuł się najswobodniej ze wszystkich lordów, choć arystokrata był całkiem różny od innych możnych i innych znajomych jakimi zazwyczaj otaczał się Sallow. Uśmiechnął się serdecznie do Drew i skinął z szacunkiem głową delegacji Rosierów, na dłużej zatrzymując spojrzenie na Mathieu i jego żonie. Gdy przystanęli z Valerie kilka metrów dalej, w oczy rzuciła stojąca nieco na uboczu Charlotte. Nie zdążą do niej podejść zanim rozpocznie się przemówienie, Sallow nie był zresztą pewien czy chciał pokazywać się publicznie z kuzynką - sentyment do życzeń matki to za mało, gdy w grę wchodziła polityka i gdy nie zbudował jeszcze zaufania do panny Crabbe; ale nachylił się do żony.
-To Charlotte, wspominałem ci o niej. Jej ojciec zmarł niedawno, moja matka pamięta ją w chwilach trzeźwości. - wyjaśnił, pamiętając, że zobowiązania zawodowe uniemożliwiły Valerie przyjście na pogrzeb (ten nie był zresztą na liście jego priorytetów, nigdy nie lubił kuzyna). Skinął lekko głową Charlotte, podchwytując jej spojrzenie - jakby dla ośmielenia.
Dirk patrzył gdzieś w bok.
Rozpoczęło się przemówienie, a Cornelius słuchał Deidre z wyraźną satysfakcją - wyglądała pięknie, biły z niej pewność siebie i charyzma (wiedział też, że w przeciwieństwie do niego nie kochała bycia na świeczniku, więc tym bardziej był zachwycony jej pozorną naturalnością), jej słowa były idealnym otarciem Festiwalu. Pogratulowałby jej osobiście, ale u jej boku znaleźli się nestor Rosier z żoną, nie będzie im przerywał.
Ostrożnie w dłoniach kłos żyta, mając nadzieję, że ziarna nie zaprószą mu szaty. Piękne, młode dziewczęta cieszyłyby oko, ale spojrzenie utkwił w Valerie - odkąd przypomniał sobie jak łatwo można kogoś utracić, tym bardziej doceniał jej bliskość i towarzystwo.
-Podoba ci się? - szepnął do żony, choć odezwał się tylko po to, aby sprawić jej przyjemność i pozwolić na opowiedzenie o swoich przeżyciach. Przecież widział, że się jej podoba.
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Festiwal Lata był pierwszą okazją do tego by pokazać się szerszej publice w nowym gronie, pod nowym nazwiskiem i Corinne nie mogła się zdecydować, czy czuje w związku z tym więcej stresu czy podekscytowania. Minął przeszło miesiąc od ślubu, a jej aklimatyzacja w nowym miejscu przebiegała całkiem sprawnie, bez większych nieprzyjemności. Dużo zawdzięczała Evandrze i temu, jak wiele wsparcia okazała jej kuzynka w tych najgorszych momentach pierwszych dni, kiedy jedyne na co miała ochotę to zamknięcie się w pracowni alchemicznej i pozostanie tam do końca życia. Nie unikała jednak oferowanych jej możliwości spędzenia czasu w sposób inny, niż w samotności i wiele sił poświęciła na to, by jak najszybciej zorientować się w ciążących na niej obowiązkach.
Choć do nazwania Château Rose domem było jej jeszcze daleko ― w końcu przestała się tam czuć jak intruz i ktoś kompletnie obcy; podobnie zresztą miała się sprawa jej małżeństwa z Mathieu. Nie sądziła, by kiedykolwiek miała mu ofiarować swoje serce na dłoni, ale coraz prościej było jej podążać skomplikowanymi szlakami jego nastrojów i się do nich dostosowywać, czasem nawet po samej jego minie próbowała odgadnąć, kiedy nadejdzie burza. Z różnym skutkiem.
W drodze na inaugurację wysłuchała z uwagą słów Tristana i z ochotą włączyła się w rozmowę; roztoczona przez niego wizja nowego, lepszego świata była w pełni zgodna z jej przekonaniami. Wychowana przez surowych panów Shropshire w pogardzie miała ludzi skłonnych do rozrzedzania czarodziejskiej krwi, a wszelkie przejawy sympatii wobec takich osób napawały ją wstrętem i jednoczesnym oburzeniem. Choć wojna była wydarzeniem tragicznym, choć pochłaniała w krwawej ofierze życia szlachetnych czarodziejów i czarownic, to była również wydarzeniem absolutnie koniecznym, by uwolnić świat od wszelkiej maści terrorystów, szlamu i sympatyków brudu. Corinne w głębi ducha podziwiała każdego, kto w jakikolwiek sposób przyłożył rękę do realizacji marzenia o którym mówił Tristan, a które poniekąd budował w niej i ojciec i dziad i cały ród Averych, od wielu lat otwarcie prezentujący spójną narrację gloryfikującą czystość krwi i jednoczesną wrogość wobec odszczepieńców.
Wysiadając z powozu z ochotą przyjęła ofiarowaną jej przez męża pomoc, gładkim ruchem przytrzymała zwiewne warstwy sukni w miodowej barwie, a zaraz potem odruchowo sięgnęła włosów, przesunęła palcami po skomplikowanym upięciu, chcąc się upewnić, czy włosy nie sprawiły jej psikusa. Ujęcie Mathieu pod rękę było odruchem równie naturalnym, co oddychanie, tak samo jak złożenie warg w miłym dla oka uśmiechu. Odebrała źdźbło żyta od jednej z pląsających wśród gości dziewczyn, obróciła je z wolna w palcach, przy okazji pochłaniając wzrokiem nowe twarze i nieznane sylwetki, zastanawiając się, czy po przemowie namiestniczki będzie jej dane poznać każdego z osobna.
Pierwszą znajomą twarzą wyłowioną z tłumu była Melisande; Corinne skinęła jej głową, uśmiech poszerzył się samoistnie, a zaraz potem naturalnie przepłynęła spojrzeniem w stronę lorda Traversa, jego także witając bez słów i przesadnych gestów. Wśród eleganckich szat i zwiewnych sukien dostrzegła także Yelenę otoczoną gronem w większości nieznanych jej osób; Corinne przelotnie pomyślała o tym, by potem odnaleźć czarownicę i ― w pierwszej kolejności ― pochwalić jej piękną kreację, a w następnej poprosić o zapoznanie. Na razie poprzestała jedynie na paru skinięciach głową, niemym pozdrowieniu tych z którymi przez przypadek ― lub nie ― złapała kontakt wzrokowy.
Mathieu wytyczał ścieżkę wśród wysokich figur i szeleszczących sukien, bezbłędnie odnajdywał tych, którym chciał poświęcić ułamek swojej uwagi nim zacznie się mowa namiestniczki Londynu. Corinne z ochotą poddała się temu prowadzeniu; krótkim uśmiechem przywitała stojącą na uboczu Imogen i towarzyszącego jej mężczyznę (Zachary’ego), a już chwilę później jej uwagę pochłonęła stojąca na uboczu Primrose, którą powitała kolejnym uśmiechem. Nie dostrzegła przy tym nagłej zmiany w minie męża, zbyt pochłonięta uprzejmą wymianą spojrzeń z Corneliusem.
Odpłynęła wraz z rozpoczęciem przemowy, zasłuchała się w słowach madame Mericourt, dała się oczarować tak skutecznie, że nawet wzmianka o matkach nie wywołała w niej klasycznego niepokoju i wspomnień związanych z rodzinnym nieszczęściem sprzed roku. Dała się ponieść tej magicznej atmosferze tak bardzo, że nawet nie zauważyła, kiedy właściwie przytuliła się do ramienia Mathieu; moment w którym zorientowała się co robi nie przyniósł jednak klasycznego pąsu zażenowania czy wstydu, a jedynie ciche westchnienie, które utonęło w gromkich brawach.
― Na pewno lubię je bardziej niż ty ― odparła z cieniem rozbawienia kryjącym się w głosie. ― Ale gdybym miała odpowiedzieć jasno, to powiedziałabym, że lubię. Zawsze istnieje szansa na spotkanie kogoś nowego, a odkąd tu przyszliśmy widziałam cały ogrom twarzy mi nieznanych i potencjalnie ciekawych. ― Obróciła w palcach źdźbło żyta i spojrzała w dół, na własną dłoń, zwabiona błyskiem płomienia odbitym w obrączce. ― Nie miałam tej przyjemności, ale być może dzisiaj dopisze mi szczęście. ― Podniosła na niego oczy, doszukując się jakiejś wskazówki w jego minie. ― Zadbasz o to, by dopisało?
Choć do nazwania Château Rose domem było jej jeszcze daleko ― w końcu przestała się tam czuć jak intruz i ktoś kompletnie obcy; podobnie zresztą miała się sprawa jej małżeństwa z Mathieu. Nie sądziła, by kiedykolwiek miała mu ofiarować swoje serce na dłoni, ale coraz prościej było jej podążać skomplikowanymi szlakami jego nastrojów i się do nich dostosowywać, czasem nawet po samej jego minie próbowała odgadnąć, kiedy nadejdzie burza. Z różnym skutkiem.
W drodze na inaugurację wysłuchała z uwagą słów Tristana i z ochotą włączyła się w rozmowę; roztoczona przez niego wizja nowego, lepszego świata była w pełni zgodna z jej przekonaniami. Wychowana przez surowych panów Shropshire w pogardzie miała ludzi skłonnych do rozrzedzania czarodziejskiej krwi, a wszelkie przejawy sympatii wobec takich osób napawały ją wstrętem i jednoczesnym oburzeniem. Choć wojna była wydarzeniem tragicznym, choć pochłaniała w krwawej ofierze życia szlachetnych czarodziejów i czarownic, to była również wydarzeniem absolutnie koniecznym, by uwolnić świat od wszelkiej maści terrorystów, szlamu i sympatyków brudu. Corinne w głębi ducha podziwiała każdego, kto w jakikolwiek sposób przyłożył rękę do realizacji marzenia o którym mówił Tristan, a które poniekąd budował w niej i ojciec i dziad i cały ród Averych, od wielu lat otwarcie prezentujący spójną narrację gloryfikującą czystość krwi i jednoczesną wrogość wobec odszczepieńców.
Wysiadając z powozu z ochotą przyjęła ofiarowaną jej przez męża pomoc, gładkim ruchem przytrzymała zwiewne warstwy sukni w miodowej barwie, a zaraz potem odruchowo sięgnęła włosów, przesunęła palcami po skomplikowanym upięciu, chcąc się upewnić, czy włosy nie sprawiły jej psikusa. Ujęcie Mathieu pod rękę było odruchem równie naturalnym, co oddychanie, tak samo jak złożenie warg w miłym dla oka uśmiechu. Odebrała źdźbło żyta od jednej z pląsających wśród gości dziewczyn, obróciła je z wolna w palcach, przy okazji pochłaniając wzrokiem nowe twarze i nieznane sylwetki, zastanawiając się, czy po przemowie namiestniczki będzie jej dane poznać każdego z osobna.
Pierwszą znajomą twarzą wyłowioną z tłumu była Melisande; Corinne skinęła jej głową, uśmiech poszerzył się samoistnie, a zaraz potem naturalnie przepłynęła spojrzeniem w stronę lorda Traversa, jego także witając bez słów i przesadnych gestów. Wśród eleganckich szat i zwiewnych sukien dostrzegła także Yelenę otoczoną gronem w większości nieznanych jej osób; Corinne przelotnie pomyślała o tym, by potem odnaleźć czarownicę i ― w pierwszej kolejności ― pochwalić jej piękną kreację, a w następnej poprosić o zapoznanie. Na razie poprzestała jedynie na paru skinięciach głową, niemym pozdrowieniu tych z którymi przez przypadek ― lub nie ― złapała kontakt wzrokowy.
Mathieu wytyczał ścieżkę wśród wysokich figur i szeleszczących sukien, bezbłędnie odnajdywał tych, którym chciał poświęcić ułamek swojej uwagi nim zacznie się mowa namiestniczki Londynu. Corinne z ochotą poddała się temu prowadzeniu; krótkim uśmiechem przywitała stojącą na uboczu Imogen i towarzyszącego jej mężczyznę (Zachary’ego), a już chwilę później jej uwagę pochłonęła stojąca na uboczu Primrose, którą powitała kolejnym uśmiechem. Nie dostrzegła przy tym nagłej zmiany w minie męża, zbyt pochłonięta uprzejmą wymianą spojrzeń z Corneliusem.
Odpłynęła wraz z rozpoczęciem przemowy, zasłuchała się w słowach madame Mericourt, dała się oczarować tak skutecznie, że nawet wzmianka o matkach nie wywołała w niej klasycznego niepokoju i wspomnień związanych z rodzinnym nieszczęściem sprzed roku. Dała się ponieść tej magicznej atmosferze tak bardzo, że nawet nie zauważyła, kiedy właściwie przytuliła się do ramienia Mathieu; moment w którym zorientowała się co robi nie przyniósł jednak klasycznego pąsu zażenowania czy wstydu, a jedynie ciche westchnienie, które utonęło w gromkich brawach.
― Na pewno lubię je bardziej niż ty ― odparła z cieniem rozbawienia kryjącym się w głosie. ― Ale gdybym miała odpowiedzieć jasno, to powiedziałabym, że lubię. Zawsze istnieje szansa na spotkanie kogoś nowego, a odkąd tu przyszliśmy widziałam cały ogrom twarzy mi nieznanych i potencjalnie ciekawych. ― Obróciła w palcach źdźbło żyta i spojrzała w dół, na własną dłoń, zwabiona błyskiem płomienia odbitym w obrączce. ― Nie miałam tej przyjemności, ale być może dzisiaj dopisze mi szczęście. ― Podniosła na niego oczy, doszukując się jakiejś wskazówki w jego minie. ― Zadbasz o to, by dopisało?
Sad to see you go
Was sorta hopin' that you'd stay
Was sorta hopin' that you'd stay
Corinne Avery
Zawód : arystokratka
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rumor, humor, huk, harmider
dzikie harce, rozhowory
huczą bory, dzikie stwory
leśne strachy idą w tan
dzikie harce, rozhowory
huczą bory, dzikie stwory
leśne strachy idą w tan
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Tradycje i obchody uroczystości angielskich były dla mnie obce, a o tym, czy posiadały pierwiastek wspólny z obrzędami rosyjskimi, miałem się dopiero przekonać. Jednak to nie zabawa, ani też nie kultura ciekawiły mnie najmocniej. Brón Trogain pachniał słodkim jak miód naręczem nowych znajomości, tych najcenniejszych, tych najbardziej wpływowych - tych, do których chciałem przynależeć, i swoją obecność zamierzałem nakreślić. Otulająca nas kopułą leśnych drzew polana zdawała kłaniać się przed niedźwiedzim orszakiem, dumnie i milcząco wkraczającym na obrzędy. Na samym czele prowadzili nas cesarz i cesarzowa, wraz z najmłodszymi członkami rodziny - Lysą i Calchasem. Ja podążałem krok w krok za kuzynką i siostrą, zauważając jak inni mężczyźni łapczywie wyciągali ciekawskie spojrzenia w ich kierunku, w osobliwej mieszance uczuć napełniając mnie po równo zazdrością i satysfakcją. Za mną, z trudem, którego nie okazywał, kroczył Ignotus, milczący i poważny, choć w ciagu tego miesiąca zdążyłem już usłyszeć, jak donośny potrafił być jego ryk. Liczni byliśmy potężni, wszyscy mówiący jednym głosem, wierzący we wspólną sprawę. O tym, jak krwawą i burzliwą drogę przebyli wiedziałem jedynie z opowieści, ostrząc pazury na czas zbliżającego się końca zawieszenia broni. Wiedziałem, że moja siostra myśli podobnie, bo przez lata oddychaliśmy jedno, jednym nas karmiono i jednym piętnowano. W tych ostatnich tygodniach, oddzieleni od siebie jedynie parą lichych drzwi, zdawaliśmy się być bliżej niż kiedykolwiek wcześniej, nawet, kiedy nasze myśli okrywały się milczeniem, a zrozumienie wyrażane było jedynie w grymasach, zaciśniętych pięściach, powarkiwaniach i ostrych spojrzeniach. Dziś wyglądała zjawiskowo, a ja nie pojmowałem, dlaczego nie chciała tego przyjąć, poruszając się z pewnością i kobiecością, jak czyniła to Cassandra - również Yelena, choć młoda niedźwiedzica wyróżniała się przede wszystkim zmyślnością stroju na tle rodzinnym. Niewiele od niej odstawałem. W zaufaniu dla gustu kuzynki pozwoliłem jej pobawić się stylem, wierząc, że odrobina dekadencji nie zaszkodzi zderzeniu z odziedziczonym po przodkach wyrachowaniem, nie łamiąc zasad dobrego smaku. Nie pomyliłem się - otrzymałem szatę równie elegancką, co niebanalną, ale też nie zbytnio krzykliwą, odpowiednio wyważoną, namaszczoną reprezentacyjnością godną statusu rodziny namiestnika. Szata z ciemnozielonego materiału, identycznego jak ten, w którym nosili się wuj i kuzyn, wyszywana była srebrną nicią. Wzory nawiązywały do tradycyjnych, rosyjskich motywów folklorystycznych splatających się z elementami starego herbu Mulciberów, pogrzebanego przez historię. Miejscami ledwie dostrzegalne, w innych przybierały fakturę haftu, płynnie przechodząc w gładkie poły szaty, z daleka sprawiając wrażenie nocnego nieba usianego gwiazdami. Pod szatą majaczyła koszula utkana z materiału lśniącego i lekkiego jak sen, w kolorze sosnowych igieł, pod wpływem ruchu mieniąca się barwami granatu i purpury. Luźne mankiety skrojone zostały na wzór stroju ludowego z rodzinnych stron, podobnie jak stójka osłaniająca szyję, ozdobiona niewielkim, srebrnym pinem w kształcie głowy niedźwiedzia.
Przedstawiony przez Ramseya Traversowi, odwzajemniłem uścisk dłoni arystokraty. Pewny, mocny. Na krótko spojrzałem mu w oczy, jakbym zaglądał w samą duszę. Dostrzegłem jedynie czerń, której się nie zlękłem. - Arsentiy. - Przedstawiłem się krótko, a w moim głosie słychać było schedę przodków z dalekiego wschodu. Zapamiętalem twarz mężczyzny, wyróżniał się pośród tłumu, podobnie jak jego małżonka, lady Melisande, w kierunku której lekko skinąłem głową. Gdzieś za nimi dostrzegałem majaczącą sylwetkę Imogen, zmysłową i zamyśloną - ona jednak zdawała się mnie nie zauważać. Wokół gromadzili się kolejni goście, liczni, gęsto - coraz trudniej było o powitania, tłum mieszał się i migrował. Dostrzegłem czule witające się Heather i Cassandrę, a wiedźma wkrótce podeszła i do nas, choć powitałem ją oszczędnie, skinięciem głowy, jednocześnie potwierdzając Yelenie, że Moribund nie była nam zupełnie obca - choć nadal nieznajoma. Rozglądając się wokół widziałem wielu czarodziejów - dumnych, manifestujących swoje bogatctwo, władzę. Wyzwolonych i prawdziwych. Nie byłem jeszcze do końca pewien, którzy z nich zasługiwali na moja uwagę, ale nie ulegało wątpliwości, że znajdowałem się we właściwym miejscu. W oddali zamajaczyły białe włosy panny Multon, gdzieś obok przemknęły równie jasne, okalające jednak twarz o rysach znacznie łagodniejszych i szlachetniejszych, wręcz niespotykanych (Evandra). Znikąd wszedł między nasze grono mężczyzna, którego zarówno Cassandra, Ignotus jak i Ramsey wydawali się znać dobrze (Drew)* - zdawał się jednak mieć poważaniu pozostałych Mulciberów, a gdy przeniosłem spojrzenie na siostrę, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że spotkała go już wcześniej. - Skąd go znasz. - Zapytałem chłodno w rodzimym języku, nie odrywając spojrzenia od głośnego zawadiaki.
Wkrótce potem rozpoczęła się uroczystość - ale ja ani nie wsłuchiwałem się w pieśni dzieci, ani w przemowę kobiety, wzrokiem nieustannie meandrując wśród zebranych, niczym drapieżnik badając ich twarze, co jakiś czas powracając spojrzeniem do siostry - tej nocy wyjątkowo często, niejednoznacznie.
*z uwagi na rozgrywany wątek z mg reakcja Arszenika może ulec zmianie
Przedstawiony przez Ramseya Traversowi, odwzajemniłem uścisk dłoni arystokraty. Pewny, mocny. Na krótko spojrzałem mu w oczy, jakbym zaglądał w samą duszę. Dostrzegłem jedynie czerń, której się nie zlękłem. - Arsentiy. - Przedstawiłem się krótko, a w moim głosie słychać było schedę przodków z dalekiego wschodu. Zapamiętalem twarz mężczyzny, wyróżniał się pośród tłumu, podobnie jak jego małżonka, lady Melisande, w kierunku której lekko skinąłem głową. Gdzieś za nimi dostrzegałem majaczącą sylwetkę Imogen, zmysłową i zamyśloną - ona jednak zdawała się mnie nie zauważać. Wokół gromadzili się kolejni goście, liczni, gęsto - coraz trudniej było o powitania, tłum mieszał się i migrował. Dostrzegłem czule witające się Heather i Cassandrę, a wiedźma wkrótce podeszła i do nas, choć powitałem ją oszczędnie, skinięciem głowy, jednocześnie potwierdzając Yelenie, że Moribund nie była nam zupełnie obca - choć nadal nieznajoma. Rozglądając się wokół widziałem wielu czarodziejów - dumnych, manifestujących swoje bogatctwo, władzę. Wyzwolonych i prawdziwych. Nie byłem jeszcze do końca pewien, którzy z nich zasługiwali na moja uwagę, ale nie ulegało wątpliwości, że znajdowałem się we właściwym miejscu. W oddali zamajaczyły białe włosy panny Multon, gdzieś obok przemknęły równie jasne, okalające jednak twarz o rysach znacznie łagodniejszych i szlachetniejszych, wręcz niespotykanych (Evandra). Znikąd wszedł między nasze grono mężczyzna, którego zarówno Cassandra, Ignotus jak i Ramsey wydawali się znać dobrze (Drew)* - zdawał się jednak mieć poważaniu pozostałych Mulciberów, a gdy przeniosłem spojrzenie na siostrę, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że spotkała go już wcześniej. - Skąd go znasz. - Zapytałem chłodno w rodzimym języku, nie odrywając spojrzenia od głośnego zawadiaki.
Wkrótce potem rozpoczęła się uroczystość - ale ja ani nie wsłuchiwałem się w pieśni dzieci, ani w przemowę kobiety, wzrokiem nieustannie meandrując wśród zebranych, niczym drapieżnik badając ich twarze, co jakiś czas powracając spojrzeniem do siostry - tej nocy wyjątkowo często, niejednoznacznie.
*z uwagi na rozgrywany wątek z mg reakcja Arszenika może ulec zmianie
Arsentiy Mulciber
Zawód : księgowy, ekonomista
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
count my cards
watch them fall
blood on a marble wall
I like the way they all
scream
watch them fall
blood on a marble wall
I like the way they all
scream
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Trwając w cieniu obserwowała to co się działo wokół. Zgodnie z dewizą rodu nie wychylała się wprost w samo serce zebrania, a to zaczynało się powiększać. Niespiesznie patrzyła po tych, którzy przybywali i zdawali się radować świętem. Podniosła atmosfera nie była tak wyczuwalna jak na sabacie, ale za to lekkie drżenie wskazywało na to, że wszyscy wyczekiwali dalszych obchodów kiedy słowa namiestniczki Londynu wybrzmiały, a ostatnie sylaby zlały się z muzyką, która towarzyszyła pokazom na scenie. Czuła pojedyncze spojrzenia, które padały na jej obecność. Te zaskoczone i te dopatrujące się rozłamu w rodzinie Burke. Jednak brak obecności kogokolwiek z Durham byłby jeszcze bardziej widoczny niż jej samotna reprezentacja. Należało pokazać, że ród jest nadal obecny, pomimo lekkich perturbacji jakie w tej chwili przechodzili. Wypatrywała Rigela, ale jak na razie jej wzrok nie napotkał na sylwetkę przyjaciela.
Uśmiechnęła się zaś do Evandry, która pojawiła się w raz w towarzystwie swojej rodziny. Napotkawszy wzrok jej męża skłonił się nieznacznie celem powitania i okazania szacunku nestorowi rodu. Obok nich kroczył Mathieu z Corinne u boku, widok ten nie bolał aż tak bardzo jak się spodziewała, ale spowodował lekkie zaniepokojenie. Skinęła głową w stronę Mathieu, a jego żonie posłała delikatny uśmiech. Na chwilę oderwała wzrok od powiększającej grupy, do której na razie nie podchodziła. Stojąc samotnie w pewnym oddaleniu nie słyszała wszystkich rozmów i uprzejmości jakie wymieniali wraz z uściskiem dłoni. Nagle poczuła się wyobcowana, świadomość, że wszyscy przybyli z rodzinami nie ułatwiała przebywania w trakcie święta. Nie miała zamiaru poddawać się tym ponurym myślom i kiedy znów podnosiła wzrok dostrzegła powitanie ze strony Drew, któremu odpowiedziała tym samym, jednocześnie witając również towarzyszącą mu Belvinę.
Z rozmyślań wyrwał ją głos Cassandry, od razu odwróciła się w jej stronę. Po chwili zaś ruszyła ku niej, a gdy zrównała się z czarownicą skłoniła się wszystkim uprzejmie. -Dziękuję - zwróciła się do uzdrowicielki, a potem przeniosła swoją uwagę na rodzinę, którą jej przedstawiła. Była lekko zaskoczona, ponieważ nie wiedziała, że Vablatsky byli spokrewnieni z Mulciberami, ale też przecież nie śledziła ich drzewa rodowego. Jednak pewna bliskość Ramseya obok uzdrowicielki oraz obrączki na ich palcach dawały do myślenia. -Z panną Varayą miałyśmy okazję się już spotkać. Miło mi panią zobaczyć ponownie. - Zwróciła się do czarownicy z delikatnym uśmiechem, a potem jej spojrzenie skupiło się na najstarszym z przedstawicieli. -Z panem Ignotusem również się znamy, bardzo się cieszę, że mogę znów pana zobaczyć. Mam nadzieję, że będzie nam dane częściej się widywać. - Zwróciła się do mężczyzny z pełną gracją i uprzejmością, a następnie skupiła się na trójce w osobach Yeleny, Heather oraz Arsentijego, których do tej pory nie miała okazji spotkać. -Lady Primrose Burke z Durham, bardzo miło mi poznać rodzinę pani Cassandry. To dla mnie zaszczyt. - Na sam koniec zaś zostawiła sobie osobę niewymownego. -Panie Namiestniku, mam nadzieję, że wraz z rodziną spędzicie miły czas z dala od obowiązków.
Lekko przechyliła się w stronę kolejnych gości, chcąc ze wszystkimi się przywitać.
-Lady, lordzie Travers - Zwróciła się do nich z uprzejmym uśmiechem, a gdy dostrzegła pana Sallow wraz z małżonką skinęła im głową na powitanie. Wszyscy się zebrali, całymi rodzinami i grupami chcąc świętować. W zeszłym roku nie było okazji, kiedy wojna o starcia nabierały siły ziemię spływały krwią, a powietrze przeszywał szloch, nie zaś radosne głosy złaknione świętowania.
Uśmiechnęła się zaś do Evandry, która pojawiła się w raz w towarzystwie swojej rodziny. Napotkawszy wzrok jej męża skłonił się nieznacznie celem powitania i okazania szacunku nestorowi rodu. Obok nich kroczył Mathieu z Corinne u boku, widok ten nie bolał aż tak bardzo jak się spodziewała, ale spowodował lekkie zaniepokojenie. Skinęła głową w stronę Mathieu, a jego żonie posłała delikatny uśmiech. Na chwilę oderwała wzrok od powiększającej grupy, do której na razie nie podchodziła. Stojąc samotnie w pewnym oddaleniu nie słyszała wszystkich rozmów i uprzejmości jakie wymieniali wraz z uściskiem dłoni. Nagle poczuła się wyobcowana, świadomość, że wszyscy przybyli z rodzinami nie ułatwiała przebywania w trakcie święta. Nie miała zamiaru poddawać się tym ponurym myślom i kiedy znów podnosiła wzrok dostrzegła powitanie ze strony Drew, któremu odpowiedziała tym samym, jednocześnie witając również towarzyszącą mu Belvinę.
Z rozmyślań wyrwał ją głos Cassandry, od razu odwróciła się w jej stronę. Po chwili zaś ruszyła ku niej, a gdy zrównała się z czarownicą skłoniła się wszystkim uprzejmie. -Dziękuję - zwróciła się do uzdrowicielki, a potem przeniosła swoją uwagę na rodzinę, którą jej przedstawiła. Była lekko zaskoczona, ponieważ nie wiedziała, że Vablatsky byli spokrewnieni z Mulciberami, ale też przecież nie śledziła ich drzewa rodowego. Jednak pewna bliskość Ramseya obok uzdrowicielki oraz obrączki na ich palcach dawały do myślenia. -Z panną Varayą miałyśmy okazję się już spotkać. Miło mi panią zobaczyć ponownie. - Zwróciła się do czarownicy z delikatnym uśmiechem, a potem jej spojrzenie skupiło się na najstarszym z przedstawicieli. -Z panem Ignotusem również się znamy, bardzo się cieszę, że mogę znów pana zobaczyć. Mam nadzieję, że będzie nam dane częściej się widywać. - Zwróciła się do mężczyzny z pełną gracją i uprzejmością, a następnie skupiła się na trójce w osobach Yeleny, Heather oraz Arsentijego, których do tej pory nie miała okazji spotkać. -Lady Primrose Burke z Durham, bardzo miło mi poznać rodzinę pani Cassandry. To dla mnie zaszczyt. - Na sam koniec zaś zostawiła sobie osobę niewymownego. -Panie Namiestniku, mam nadzieję, że wraz z rodziną spędzicie miły czas z dala od obowiązków.
Lekko przechyliła się w stronę kolejnych gości, chcąc ze wszystkimi się przywitać.
-Lady, lordzie Travers - Zwróciła się do nich z uprzejmym uśmiechem, a gdy dostrzegła pana Sallow wraz z małżonką skinęła im głową na powitanie. Wszyscy się zebrali, całymi rodzinami i grupami chcąc świętować. W zeszłym roku nie było okazji, kiedy wojna o starcia nabierały siły ziemię spływały krwią, a powietrze przeszywał szloch, nie zaś radosne głosy złaknione świętowania.
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Ludzie na festiwalu dwoili się i troili w jej oczach. Poczucie odrzeczywistnienia pogłębiało się w jej duszy wraz z kolejnymi uderzeniami bębnów i melodią fletów. Zatraciła zainteresowanie widowiskiem, gdy Deirdre udała się między ludzi. Stała się obserwatorem, trzymając się swojego cienistego skraju i rozglądając po twarzach. Słysząc nadbiegające zewsząd rozmowy stawała się coraz dotkliwiej świadoma nieobecności Marii, która powinna być tu, przy jej boku, by mogła wesprzeć na niej ramię i choć udawać, że nie jest zupełnym samotnikiem. Była nim przez większość życia i może tak było lepiej. Nie powiodła jej się niemal żadna próba bliskiej relacji - ale miała kilkoro przyjaciół. To ich szukała przede wszystkim, choć leniwie i bez zaangażowania.
Blada, koścista dłoń co i rusz poprawiała czarny kołnierz zakończony misterną koronką, ciasno oplatający krtań. Zielony kryształ już nie świecił, ale był chłodnym i przyjemnym ciężarem; przypomnieniem tego, czym była, zanim zupełnie się zatraciła.
Jej spojrzenie w pierwszej kolejności powędrowało w stronę Primrose. Była piękna i ponętna w swojej szarej kreacji, ponurością dorównującej jej własnej. Z oddali dostrzegła błysk węża na nadgarstku, co zmusiło zmartwiałe wargi do lekkiego uśmiechu. Pamiętała wpisy w gazetach i zasłyszane szepty, wiedziała, że mało kto naprawdę nazwałby Primrose piękną. Dla Elviry jednak była taka; chodząca emanacja wiedźmiego potencjału. Zawahała się z krokiem w stronę lady, była zbyt powolna; uwagę kobiety przykuł ktoś inny. Cassandra. Serce Elviry zmroził widok jej długich, ciemnych włosów muskających ramię Ramseya Mulcibera. Cała pogodna rodzinka trzymała się jednej grupy, coraz liczniejszej i pełnej prominentnych osobistości. Zatrzymała się i wygładziła palcami czarny materiał w obrębie własnej talii. Teraz już nie mogła się do nich zbliżyć. Zadra była zbyt świeża, choć rozjątrzona i fałszywa. Zdziwiło ją chwilowe ukłucie zdrady, zawiści. Cass zdawała się tak szczęśliwa na ramieniu tego zwyrodniałego namiestnika, psychopaty i kłamcy. Mężczyzny, który nienawidził kobiet.
Nie miała jej nic do powiedzenia, wszystko zostało już bowiem rzucone na wiatr. Jakaś niewielka jej cząstka mogła tęsknić do statycznej, uspokajającej obecności wiedźmy, która niegdyś nachylała się nad stołem pełnym ziół w ciemnej, przytulnej lecznicy. Cassandra była teraz jednak kimś zupełnie innym. Nie mogła jej odmawiać tego szczęścia. Niech będzie kim chce, nawet jeśli w jej życiu nie było już miejsca na przyjaźń Elviry, i vice versa.
Odwróciła wzrok i zauważyła, że ktoś, co za ironia, przypatruje się właśnie jej. W wiotkiej sylwetce młodej dziewczyny rozpoznała Imogen Travers. Nie miały okazji rozmawiać odkąd połączyła je tragiczna historia, którą Elvira, po prawdzie, z ledwością już sobie przypominała. Uśmiechnęła się uprzejmie i skinęła lady głową w jakimś geście sekretnego zrozumienia. Nie próbowała jednak nawiązać większego kontaktu; nie chciała z nią dziś rozmawiać.
Znajoma twarz Belviny i nieuchronnie towarzyszącego jej Macnaira wyrwała z ust Elviry wyłącznie krótkie westchnienie rozbawienia. Była przy nim brzydka, nijaka, a on frywolny w sposób, który kiedyś wprawiłby jej serce w szybszy rytm. Nadal mu jednak nie wybaczyła i po prawdzie nie była nawet pewna czego dokładnie. Był opętany i niepoczytalny, nie chciał jej.
Żałowała, że nic ich już nie łączy. Wcale go jednak nie potrzebowała.
Od Valerie odwróciła wzrok szybko, choć Corneliusowi posłała uprzejmy, może nazbyt życzliwy uśmiech. Wypatrzyła także lady Evandrę, ona jednak była zajęta rozmową z mężem i namiestniczką. Podszept odwagi zechciał zmusić ją do zastanowienia się nad dołączeniem do nich. Podjęła jednak decyzję, pewnie rozsądną, że to nie było odpowiednie na to miejsce, choć Evandra zapewne spojrzałaby na nią ciepło.
Pozostało jej więc obserwowanie, bycie piękną i poważną na uboczu, gdy inni czarodzieje oddawali się swoim czułościom, uprzejmościom i wyrazom sympatii. Nie miała w sobie żadnej z tych rzeczy, wobec żadnego z nich ich nie czuła. Była tu bardziej z poczucia obowiązku niż przyjemności; nie mogła zamknąć się w domu, jak lata temu, i nie czuła już wcale stresu ani skrępowania będąc samotna w tłumie. Może to była świadomość własnej wartości, a może wszechogarniająca, zimna jak głębiny Tamizy obojętność.
Była ciekawa potraw i trunków na uczcie. Spróbuje wina, miała nad sobą kontrolę. Za nikim wszak nie płakała, nie żałowała. Myślami była przy pracy, którą pozostawiła w domu.
Blada, koścista dłoń co i rusz poprawiała czarny kołnierz zakończony misterną koronką, ciasno oplatający krtań. Zielony kryształ już nie świecił, ale był chłodnym i przyjemnym ciężarem; przypomnieniem tego, czym była, zanim zupełnie się zatraciła.
Jej spojrzenie w pierwszej kolejności powędrowało w stronę Primrose. Była piękna i ponętna w swojej szarej kreacji, ponurością dorównującej jej własnej. Z oddali dostrzegła błysk węża na nadgarstku, co zmusiło zmartwiałe wargi do lekkiego uśmiechu. Pamiętała wpisy w gazetach i zasłyszane szepty, wiedziała, że mało kto naprawdę nazwałby Primrose piękną. Dla Elviry jednak była taka; chodząca emanacja wiedźmiego potencjału. Zawahała się z krokiem w stronę lady, była zbyt powolna; uwagę kobiety przykuł ktoś inny. Cassandra. Serce Elviry zmroził widok jej długich, ciemnych włosów muskających ramię Ramseya Mulcibera. Cała pogodna rodzinka trzymała się jednej grupy, coraz liczniejszej i pełnej prominentnych osobistości. Zatrzymała się i wygładziła palcami czarny materiał w obrębie własnej talii. Teraz już nie mogła się do nich zbliżyć. Zadra była zbyt świeża, choć rozjątrzona i fałszywa. Zdziwiło ją chwilowe ukłucie zdrady, zawiści. Cass zdawała się tak szczęśliwa na ramieniu tego zwyrodniałego namiestnika, psychopaty i kłamcy. Mężczyzny, który nienawidził kobiet.
Nie miała jej nic do powiedzenia, wszystko zostało już bowiem rzucone na wiatr. Jakaś niewielka jej cząstka mogła tęsknić do statycznej, uspokajającej obecności wiedźmy, która niegdyś nachylała się nad stołem pełnym ziół w ciemnej, przytulnej lecznicy. Cassandra była teraz jednak kimś zupełnie innym. Nie mogła jej odmawiać tego szczęścia. Niech będzie kim chce, nawet jeśli w jej życiu nie było już miejsca na przyjaźń Elviry, i vice versa.
Odwróciła wzrok i zauważyła, że ktoś, co za ironia, przypatruje się właśnie jej. W wiotkiej sylwetce młodej dziewczyny rozpoznała Imogen Travers. Nie miały okazji rozmawiać odkąd połączyła je tragiczna historia, którą Elvira, po prawdzie, z ledwością już sobie przypominała. Uśmiechnęła się uprzejmie i skinęła lady głową w jakimś geście sekretnego zrozumienia. Nie próbowała jednak nawiązać większego kontaktu; nie chciała z nią dziś rozmawiać.
Znajoma twarz Belviny i nieuchronnie towarzyszącego jej Macnaira wyrwała z ust Elviry wyłącznie krótkie westchnienie rozbawienia. Była przy nim brzydka, nijaka, a on frywolny w sposób, który kiedyś wprawiłby jej serce w szybszy rytm. Nadal mu jednak nie wybaczyła i po prawdzie nie była nawet pewna czego dokładnie. Był opętany i niepoczytalny, nie chciał jej.
Żałowała, że nic ich już nie łączy. Wcale go jednak nie potrzebowała.
Od Valerie odwróciła wzrok szybko, choć Corneliusowi posłała uprzejmy, może nazbyt życzliwy uśmiech. Wypatrzyła także lady Evandrę, ona jednak była zajęta rozmową z mężem i namiestniczką. Podszept odwagi zechciał zmusić ją do zastanowienia się nad dołączeniem do nich. Podjęła jednak decyzję, pewnie rozsądną, że to nie było odpowiednie na to miejsce, choć Evandra zapewne spojrzałaby na nią ciepło.
Pozostało jej więc obserwowanie, bycie piękną i poważną na uboczu, gdy inni czarodzieje oddawali się swoim czułościom, uprzejmościom i wyrazom sympatii. Nie miała w sobie żadnej z tych rzeczy, wobec żadnego z nich ich nie czuła. Była tu bardziej z poczucia obowiązku niż przyjemności; nie mogła zamknąć się w domu, jak lata temu, i nie czuła już wcale stresu ani skrępowania będąc samotna w tłumie. Może to była świadomość własnej wartości, a może wszechogarniająca, zimna jak głębiny Tamizy obojętność.
Była ciekawa potraw i trunków na uczcie. Spróbuje wina, miała nad sobą kontrolę. Za nikim wszak nie płakała, nie żałowała. Myślami była przy pracy, którą pozostawiła w domu.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Cisza rozbrzmiewająca na polanie po zakończonym pokazie dziewcząt ściągnęła uwagę zgromadzonych, którzy w trakcie występu byli zajęci rozmowami, powitaniami, pozdrowieniami względem przyjaciół, znajomych i nadchodzących gości. Kiedy wszystko umilkło mogło się wydawać, że byle chrząknięcie poniesie się echem po całej polanie, która zgromadziła dziesiątki czarodziejów, obserwujących obchody z okazji rozpoczęcia Broń Trogain. Tancerki wyprostowały się i zwróciły ku sobie. Złapały się za ręce, obdarzając uśmiechami pochyliły głowy w geście wzajemnego podziękowania, by potem rozejść się między ludzi. To właśnie tam, na samym środku polany płonęły woskowe świece, które były jedynym źródłem światła, nie licząc latających białych robaczków.
Muzyka rozbrzmiała ponownie. Spokojniejsza, pozbawiona śpiewu, niska, poniosła się po Waltham. Tańczące dziewczęta przechadzały się między zgromadzonymi czarodziejami i wyciągały ich na środek. Stojąca na boczku Elvira Multon zwróciła uwagę jednej z nich. Złotowłosa kobieta podeszła bliżej i wsuwając miękko dłoń w jej dłoń, pociągnęła ją na środek polany, tam, gdzie przy chwilą tańczyła. Melisande nie miała szans rozpocząć rozmowy. Po pierwszych powitaniach i przedstawieniach kolejna dziewczyna chwyciła obie jej dłonie i uśmiechając się ciepło zaprowadziła ją w stronę Elviry. Taki sam los spotkał Ramseya z Cassandrą, Arsientijego, Varyę, Yelenę, Ignotusa. Kiedy młoda kobieta zostawiała tego ostatniego obok krewniaczki, dyskretnie i prawie niewinnie puściła mu oczko. Stojąca przy Zacharym Imogen została zaproszona do okręgu, ale jej towarzysz w asyście aż dwóch panienek znalazł się przy niej kilka chwil później. Także Heather wyciągnięto na środek polany, a zaraz za nią Primrose. Zatrzymując się przed Manannanem, którego żona opuściła kilka minut wcześniej, panienka, zmierzyła go wzrokiem ostrożnie i niepewnie uśmiechnęła się, wyciągając ku niemu dłonie. Poprowadziła go do tworzącego się powoli koła, zostawiając go nieświadomie tuż obok własnej żony i pożegnała muśnięciem palców przy nadgarstku. Zajętym rozmowom czarodziejom przeszkodziła jedna z najmłodszych tancerek. Złotowłosa niewiasta stanęła przed Tristanem, ukłoniła się nieśmiało, powoli wznosząc ku niemu niebieskie spojrzenie i już bez oporów chwyciła go za dłoń i wyciągnęła, zostawiając obie kobiety same na kilka chwil. Towarzysząca rodzinie Corinne została zaproszona w towarzystwie młodziutkiego lorda Lestrange, ale czarownice poprowadziły ich zupełnie w różnych kierunkach. Czarownica stanęła przy Zacharym, młodzieniec przy uzdrowicielce. Powoli gromadzący się na środku polany czarodzieje zaczynali kreować wyraźny okrąg wokół podwyższenia ze snopkiem siana. Wszyscy ci, którzy zostali wyciągnięci na środek nie mieli jednak czasu na dalsze rozmowy i dysputy. Stara wiedźma stanęła przed każdym z nich i przyjrzała mu się bardzo dokładnie, jakby oceniała wybrańca — przypadkowego, czy może jednak wybranego przez dziewczęta według tylko im znanego klucza? Zaakceptowawszy wybory młodych, starowina maczała kciuk w płytkim glinianym naczyniu i namaszczała mieszaniną oleju i balsamu czoło uczestnika rytuału, ciągnąc przez jego czoło, aż po nos pionową pręgę z tłuszczu. Do Evandry podeszła jedna z kobiet i zaprosiła ją na środek z pewną nieśmiałością, aż zaraz po niej wśród wybranych czarodziejów znalazła się także Deirdre. Pozostawiony pomiędzy czarodziejami Mathieu nie musiał czekać długo na zaproszenie. Podobnie Valerie, którą dwie panienki ze śmiechem na ustach, w podskokach pociągnęły ku innym. Najstarsza z tancerek, stanąwszy przed Cornelusem przygryzła wargę i ukłoniła się, wyciągając ku niemu dłoń. Niezależnie od tego, czy się zawahał, czy próbował oprzeć pociągnęła go za sobą pewnym krokiem. Wypatrzona Charlotte znalazła swoje miejsce tuż obok Valerie i Melisande, a Drew, który dotąd obserwował łowy z boku, pomiędzy pięknymi Primrose i Yeleną. I tak całe koło się zamknęło. Kwieciste dziewczęta zaprosiły na środek grupę czarodziejów, wciągając ich w krwawy obrząd złożenia ofiary.
Kiedy ciała i dusze wszystkich zostały namaszczony ciężkim i lepkim balsamem połyskującym na czołach, źdźbła trawy zdobiły już każdą szatę i sukienkę, dziewczęta obeszły wszystkich chwytając ich dłonie i splatając ze sobą w mocnym, pewnym uścisku. Każdy z uczestników usłyszał cichą prośbę o zamknięcie oczu, do czasu, gdy nie zstąpi między nich Lugh.
Rytmiczne uderzanie bodhránu było jedynym, co niosło się echem po Polanie Świetlików. Tancerki, które znalazły się poza kołem tkwiły w bezruchu i milcząco. Z boku poniósł się głos, który krzyknął: Złoty Lugh. Ludzie rozstąpili się, tworząc korytarz, na końcu którego pojawił się czarodziej ubrany w białą celtycką szatę i złotą pelerynę. Towarzyszyły mu dwie postaci w identycznych, tradycyjnych celtyckich szatach i białych pelerynach, lecz ich twarze były przysłonięte maską — całą czaszką reema wraz z jego imponującym porożem. Cichy śpiew tancerek znów rozbrzmiał:
Czarodziej ubrany na złoto miał twarz pomalowaną na biało, przez co trudno było rozpoznać jego rysy; jego tożsamość wydawała się być bez znaczenia, bo w towarzystwie złota i atrybutów, które przy sobie miał — źdźbeł pszenicy i żyta — pełnił ważną i symboliczną rolę. Na jego pelerynie czarną nicią wyszyte było słońce. Wszedł do środka okręgu, stanął na podwyższeniu, na którym przemawiała Deirdre i wzniósł ręce ku górze, przymykając oczy. Dwie postaci o twarzach reema wskazały otaczających ich ludzi, obchodząc czarodzieja przedstawiającego Lugh, dookoła. Jedna z nich spod szaty wyciągnęła złoty nóż, druga zaś błyszczący w ten sam sposób kielich.
Rytuał z ofiary Reema miał się rozpocząć.
Powietrze wokół zgęstniało. Noc wydawała się lepka i parna, ale prócz gorącego lata, które zawitało do Wielkiej Brytanii coś wisiało w powietrzu. Kobiecy, dobrze znany Tristanowi głos powitał go szeptem tęskniłeś? Był jednak pewien, że głos nie należał ani do Deirdre ani do Evandry. Śmierciożerczyni poczuła dłoń na swoim ramieniu, a potem drugą, ale żadna z nich nie istniała naprawdę, a ona sama ściskała dłonie towarzyszących jej bliskich. W głowie Drew rozbrzmiał cichy śmiech, który przyprawił go o szybsze bicie serca, obudził w nim strach, a potem rozbawienie, ostatecznie zmieniając się w niepokój. Ramsey odczuł nieprzyjemne pulsowanie w skroniach. Wszyscy, którzy zostali naznaczeni przez dawne, celtyckie bóstwa usłyszyszli wokół siebie ciche, pomieszane szepty, niesłyszane jednak przez nikogo innego. Nie sposób było jednak rozpoznać w nich słowa. Nie ludzkie. Bogowie byli dziś obecni.
mapka w powiększeniu
Zgodnie z ruchem wskazówek zegara: Corinne Rosier, Zachary Shafiq, Imogen Travers, Arsentiy Mulciber, Varya Mulciber, Heather Moribund, Ignotus Mulciber, Yelena Mulciber, Drew Macnair, Primrose Burke, Ramsey Mulciber, Cassandra Vablatsky, Manannan Travers, Melisande Travers, Charlotte Crabbe, Valerie Sallow, Cornelius Sallow, Elvira Multon, Timothee Lestrange, Evandra Rosier, Tristan Rosier, Deirdre Mericourt (Tsagairt), Mathieu Rosier, Corinne Rosier
Jeśli ktoś chce uczestniczyć w wątku, a nie chce uczestniczyć w rytuale proszony jest o wystąpienie z koła. Postaci mogą w dalszym ciągu dołączać do uczty, ale nie wezmą już udziału w rytuale.
W razie pytań zapraszam na pw. Czas na odpis mija 26 marca. Możecie napisać więcej niż jeden post jeśli macie taką potrzebę.
Każdy z Was w tym temacie rzuca kością K100. Dodatkowo z Was, przed napisaniem posta rzuca kością K3 w szafce zniknięć i dostosowuje się w poście do poniższych instrukcji.
K1 - Stara wiedźma, nim sięgnęła kciukiem twojego czoła chwyciła cię za policzki jak szczenię i obejrzała twoją twarz bardzo dokładnie. Szepnęła coś pod nosem, ale potrafiłeś zrozumieć z jej słów tylko "piękne" i "młode". Puściwszy cię zsunęła dłoń na twoją pierś i oderwała ją nagle i gwałtownie, spoglądając ci w oczy. Bez słów i bez wahania wykonała na twoim czole pionowy znak.
K2 - Stara czarownica popatrzyła na ciebie uważnie, nie mówiąc zupełnie nic. Jeśli jesteś kobietą ostrożnie przyłożyła dłoń do twojego brzucha, a jeśli mężczyzną to do piersi. Następnie mocząc kciuk z balsamie zaczęła nucić. Powoli i ostrożnie naznaczyła cię mieszaniną, odchodząc obdarzając cię tajemniczym, długim spojrzeniem.
K3 - Stara czarownica patrzyła na ciebie długo. Nie dotykała cię, spoglądając ci prosto w oczy. W milczeniu. W bezruchu, a ty nie wiedziałeś, czy to, co widzisz to aprobata czy strach. Niechęć czy może podziw. Kiedy w końcu przerwała wasz kontakt wzrokowy pochyliła się, oglądając cię od przodu i z jednego, a także drugiego boku. Po wszystkim, bez słowa wykonała na twoim czole znak kreski, a balsam pokrył przestrzeń między twoimi brwiami.
Muzyka rozbrzmiała ponownie. Spokojniejsza, pozbawiona śpiewu, niska, poniosła się po Waltham. Tańczące dziewczęta przechadzały się między zgromadzonymi czarodziejami i wyciągały ich na środek. Stojąca na boczku Elvira Multon zwróciła uwagę jednej z nich. Złotowłosa kobieta podeszła bliżej i wsuwając miękko dłoń w jej dłoń, pociągnęła ją na środek polany, tam, gdzie przy chwilą tańczyła. Melisande nie miała szans rozpocząć rozmowy. Po pierwszych powitaniach i przedstawieniach kolejna dziewczyna chwyciła obie jej dłonie i uśmiechając się ciepło zaprowadziła ją w stronę Elviry. Taki sam los spotkał Ramseya z Cassandrą, Arsientijego, Varyę, Yelenę, Ignotusa. Kiedy młoda kobieta zostawiała tego ostatniego obok krewniaczki, dyskretnie i prawie niewinnie puściła mu oczko. Stojąca przy Zacharym Imogen została zaproszona do okręgu, ale jej towarzysz w asyście aż dwóch panienek znalazł się przy niej kilka chwil później. Także Heather wyciągnięto na środek polany, a zaraz za nią Primrose. Zatrzymując się przed Manannanem, którego żona opuściła kilka minut wcześniej, panienka, zmierzyła go wzrokiem ostrożnie i niepewnie uśmiechnęła się, wyciągając ku niemu dłonie. Poprowadziła go do tworzącego się powoli koła, zostawiając go nieświadomie tuż obok własnej żony i pożegnała muśnięciem palców przy nadgarstku. Zajętym rozmowom czarodziejom przeszkodziła jedna z najmłodszych tancerek. Złotowłosa niewiasta stanęła przed Tristanem, ukłoniła się nieśmiało, powoli wznosząc ku niemu niebieskie spojrzenie i już bez oporów chwyciła go za dłoń i wyciągnęła, zostawiając obie kobiety same na kilka chwil. Towarzysząca rodzinie Corinne została zaproszona w towarzystwie młodziutkiego lorda Lestrange, ale czarownice poprowadziły ich zupełnie w różnych kierunkach. Czarownica stanęła przy Zacharym, młodzieniec przy uzdrowicielce. Powoli gromadzący się na środku polany czarodzieje zaczynali kreować wyraźny okrąg wokół podwyższenia ze snopkiem siana. Wszyscy ci, którzy zostali wyciągnięci na środek nie mieli jednak czasu na dalsze rozmowy i dysputy. Stara wiedźma stanęła przed każdym z nich i przyjrzała mu się bardzo dokładnie, jakby oceniała wybrańca — przypadkowego, czy może jednak wybranego przez dziewczęta według tylko im znanego klucza? Zaakceptowawszy wybory młodych, starowina maczała kciuk w płytkim glinianym naczyniu i namaszczała mieszaniną oleju i balsamu czoło uczestnika rytuału, ciągnąc przez jego czoło, aż po nos pionową pręgę z tłuszczu. Do Evandry podeszła jedna z kobiet i zaprosiła ją na środek z pewną nieśmiałością, aż zaraz po niej wśród wybranych czarodziejów znalazła się także Deirdre. Pozostawiony pomiędzy czarodziejami Mathieu nie musiał czekać długo na zaproszenie. Podobnie Valerie, którą dwie panienki ze śmiechem na ustach, w podskokach pociągnęły ku innym. Najstarsza z tancerek, stanąwszy przed Cornelusem przygryzła wargę i ukłoniła się, wyciągając ku niemu dłoń. Niezależnie od tego, czy się zawahał, czy próbował oprzeć pociągnęła go za sobą pewnym krokiem. Wypatrzona Charlotte znalazła swoje miejsce tuż obok Valerie i Melisande, a Drew, który dotąd obserwował łowy z boku, pomiędzy pięknymi Primrose i Yeleną. I tak całe koło się zamknęło. Kwieciste dziewczęta zaprosiły na środek grupę czarodziejów, wciągając ich w krwawy obrząd złożenia ofiary.
Kiedy ciała i dusze wszystkich zostały namaszczony ciężkim i lepkim balsamem połyskującym na czołach, źdźbła trawy zdobiły już każdą szatę i sukienkę, dziewczęta obeszły wszystkich chwytając ich dłonie i splatając ze sobą w mocnym, pewnym uścisku. Każdy z uczestników usłyszał cichą prośbę o zamknięcie oczu, do czasu, gdy nie zstąpi między nich Lugh.
Rytmiczne uderzanie bodhránu było jedynym, co niosło się echem po Polanie Świetlików. Tancerki, które znalazły się poza kołem tkwiły w bezruchu i milcząco. Z boku poniósł się głos, który krzyknął: Złoty Lugh. Ludzie rozstąpili się, tworząc korytarz, na końcu którego pojawił się czarodziej ubrany w białą celtycką szatę i złotą pelerynę. Towarzyszyły mu dwie postaci w identycznych, tradycyjnych celtyckich szatach i białych pelerynach, lecz ich twarze były przysłonięte maską — całą czaszką reema wraz z jego imponującym porożem. Cichy śpiew tancerek znów rozbrzmiał:
Złoty Lugh, przybądź tej nocy do naszego koła
rozpoczęte żniwa skropimy krwią złotego woła.
Tak zaczyna się świt Dziecka Słońca.
Złoty Lugh, szybując jasno, szybując wysoko
przemierzając płonące niebo szeroko
Złote łzy, młode i stare płyną przez pola pszenicy i żyta.
Złoty Lugh, przybądź tej nocy do naszego koła,
nieskończone żniwa skropimy krwią naszego woła.
rozpoczęte żniwa skropimy krwią złotego woła.
Tak zaczyna się świt Dziecka Słońca.
Złoty Lugh, szybując jasno, szybując wysoko
przemierzając płonące niebo szeroko
Złote łzy, młode i stare płyną przez pola pszenicy i żyta.
Złoty Lugh, przybądź tej nocy do naszego koła,
nieskończone żniwa skropimy krwią naszego woła.
Czarodziej ubrany na złoto miał twarz pomalowaną na biało, przez co trudno było rozpoznać jego rysy; jego tożsamość wydawała się być bez znaczenia, bo w towarzystwie złota i atrybutów, które przy sobie miał — źdźbeł pszenicy i żyta — pełnił ważną i symboliczną rolę. Na jego pelerynie czarną nicią wyszyte było słońce. Wszedł do środka okręgu, stanął na podwyższeniu, na którym przemawiała Deirdre i wzniósł ręce ku górze, przymykając oczy. Dwie postaci o twarzach reema wskazały otaczających ich ludzi, obchodząc czarodzieja przedstawiającego Lugh, dookoła. Jedna z nich spod szaty wyciągnęła złoty nóż, druga zaś błyszczący w ten sam sposób kielich.
Rytuał z ofiary Reema miał się rozpocząć.
Powietrze wokół zgęstniało. Noc wydawała się lepka i parna, ale prócz gorącego lata, które zawitało do Wielkiej Brytanii coś wisiało w powietrzu. Kobiecy, dobrze znany Tristanowi głos powitał go szeptem tęskniłeś? Był jednak pewien, że głos nie należał ani do Deirdre ani do Evandry. Śmierciożerczyni poczuła dłoń na swoim ramieniu, a potem drugą, ale żadna z nich nie istniała naprawdę, a ona sama ściskała dłonie towarzyszących jej bliskich. W głowie Drew rozbrzmiał cichy śmiech, który przyprawił go o szybsze bicie serca, obudził w nim strach, a potem rozbawienie, ostatecznie zmieniając się w niepokój. Ramsey odczuł nieprzyjemne pulsowanie w skroniach. Wszyscy, którzy zostali naznaczeni przez dawne, celtyckie bóstwa usłyszyszli wokół siebie ciche, pomieszane szepty, niesłyszane jednak przez nikogo innego. Nie sposób było jednak rozpoznać w nich słowa. Nie ludzkie. Bogowie byli dziś obecni.
mapka w powiększeniu
Zgodnie z ruchem wskazówek zegara: Corinne Rosier, Zachary Shafiq, Imogen Travers, Arsentiy Mulciber, Varya Mulciber, Heather Moribund, Ignotus Mulciber, Yelena Mulciber, Drew Macnair, Primrose Burke, Ramsey Mulciber, Cassandra Vablatsky, Manannan Travers, Melisande Travers, Charlotte Crabbe, Valerie Sallow, Cornelius Sallow, Elvira Multon, Timothee Lestrange, Evandra Rosier, Tristan Rosier, Deirdre Mericourt (Tsagairt), Mathieu Rosier, Corinne Rosier
W razie pytań zapraszam na pw. Czas na odpis mija 26 marca. Możecie napisać więcej niż jeden post jeśli macie taką potrzebę.
Każdy z Was w tym temacie rzuca kością K100. Dodatkowo z Was, przed napisaniem posta rzuca kością K3 w szafce zniknięć i dostosowuje się w poście do poniższych instrukcji.
K1 - Stara wiedźma, nim sięgnęła kciukiem twojego czoła chwyciła cię za policzki jak szczenię i obejrzała twoją twarz bardzo dokładnie. Szepnęła coś pod nosem, ale potrafiłeś zrozumieć z jej słów tylko "piękne" i "młode". Puściwszy cię zsunęła dłoń na twoją pierś i oderwała ją nagle i gwałtownie, spoglądając ci w oczy. Bez słów i bez wahania wykonała na twoim czole pionowy znak.
K2 - Stara czarownica popatrzyła na ciebie uważnie, nie mówiąc zupełnie nic. Jeśli jesteś kobietą ostrożnie przyłożyła dłoń do twojego brzucha, a jeśli mężczyzną to do piersi. Następnie mocząc kciuk z balsamie zaczęła nucić. Powoli i ostrożnie naznaczyła cię mieszaniną, odchodząc obdarzając cię tajemniczym, długim spojrzeniem.
K3 - Stara czarownica patrzyła na ciebie długo. Nie dotykała cię, spoglądając ci prosto w oczy. W milczeniu. W bezruchu, a ty nie wiedziałeś, czy to, co widzisz to aprobata czy strach. Niechęć czy może podziw. Kiedy w końcu przerwała wasz kontakt wzrokowy pochyliła się, oglądając cię od przodu i z jednego, a także drugiego boku. Po wszystkim, bez słowa wykonała na twoim czole znak kreski, a balsam pokrył przestrzeń między twoimi brwiami.
Ramsey Mulciber
Polana Świetlików
Szybka odpowiedź