Polana Świetlików
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.01.23 19:17, w całości zmieniany 1 raz
Uniosła jedną z brwi, a na jej usta przybłąkał się ledwie widoczny, krzywy uśmiech, chwilowe drżenie warg definiujące rozbawienie. Nie mogła się wymigać, posłać w kontrze słów protestu, nie miała zamiaru w tym temacie mijać się z prawdą, miał rację i nawet mimo swojego uwielbienia do przekomarzania – nie chciała zaprzeczać, miast tego jednak po prostu odwzajemniła jego gest. Chciała tego, potrzebowała, stęskniona za doznaniami, które odczuwała w chwilach bliskości, do ciepła rozchodzącego się po jej sercu, jakby tak miało być już zawsze, jakby to miało trwać wiecznie. Uciekała, sprzeciwiała się, droczyła, błądziła, ale wracała, raz za razem odnajdowała drogę powrotną i nie żałowała, rozkoszując się tym, co zostało jej podarowane. Ślepo wierząc, że to nie przeminie, a jej będzie dane się przyzwyczaić.
Doceniła jego słowa, nie wymagała bowiem prześwietlania wszystkiego, analizowania i spowiadania się z każdej sytuacji. Czasami lepiej było coś przemilczeć, niż skłamać, balansując na granicy zaufania. Zrozumiał ją, a ona mogła jedynie przytaknąć, tak po prostu, w instynktownej reakcji na sugestię, która zawisła w powietrzu. Wolała gorycz prawdy od słodyczy kłamstwa, przeszła już zbyt wiele, by musieć znosić kolejne uszczerbki na zaufaniu, którym oszczędnie obdarzała ludzi wokół siebie.
Słysząc śmiech, który momentalnie przykuł jej uwagę, posłała jedno z tych swoich dobrze znanych spojrzeń, na granicy zaskoczenia i zadowolenia z faktu, że to za jej sprawą doszło do jej reakcji. - Nie bawię się w subtelności – parsknęła z rozbawieniem wymalowanym na twarzy, z każdą chwilą było jej łatwiej, przyzwyczajała się do śmiechu, jakby wesołość nie była wcale tak straszna, jak jej się jeszcze niedawno wydawało – Och, śmiało. Pomóc ci jakoś? To może być dla ciebie niezłe wyzwanie – podjudzała, wiedząc przecież, że była to misja jednocześnie prosta i skomplikowana, a Evelyn, choć w gorącej wodzie gotowana, była dziś wyjątkowo spokojna i może właśnie tak miało być? Może powodem jej spokoju było właśnie to, że mierzyła się z kimś, kto działał na tych samych falach, potrafił słuchać, ale też i mówić, dyskutować, ale też zrozumieć jej spojrzenie. Widzieli w sobie coś więcej, mieli coś, co niezaprzeczalnie ich spajało i nie groziło zwadą.
Nie skomentowała przytyku, pokręciła jedynie głową z udawaną dezaprobatą, jakby co najmniej miała mu za to zmyć głowę, a przecież na nic takiego się nie zapowiadało. Pozwoliła się zawrócić, zastopować, przyciągnąć z powrotem do miejsca, gdzie bezsprzecznie pasowała idealnie. Czas płynął jej inaczej, jakby spędziła z nim przynajmniej kilka godzin i wciąż było jej mało i choć te odczucia były dla niej obce i nieznane – nie lękała się, przyjmując to, co zostało jej dane. Przecież może się tym zająć jutro, prawda? Przeanalizować wszystko i skupić się na tym, co się właśnie działo w środku niej, oswoić się z tym ogromem doznań. To chyba nie ucieknie?
Przyjęła w milczeniu pomoc, próbując jednocześnie przetrawić wypowiedziane słowa, zastanowić się nad ich sensem i prawdziwością we własnej głowie. - Mam wrażenie, że dokładnie tak było – odpowiedziała ciszej, zniżając głos niemalże do szeptu, jakby poraziło ją to, że taktycznie nigdy nie trafiła na kogoś takiego. Śledziła ruchy Drew czujnym spojrzeniem, jakby czekała na moment, gdy znów do niej wróci, a gdy wreszcie się to stało – zaczęli kołysać się w rytm muzyki, zachowując bliskość i spokój, ciesząc się sobą wzajemnie i czerpiąc z tej niezwykłej nocy, która została im podarowana i choć gubili rytm, błądzili, mylili krok, to zawsze wracali, synchronizując swoje ruchy, dopasowując się do siebie, spajając. W tej chwili nieważne było to, co działo się wokół, a to coś między nimi, to coś, co utwierdzało Evelyn w przekonaniu, że odnalazła to, czego jej tak brakowało, wreszcie gdzieś pasowała i chciała, żeby ta chwila trwała wiecznie.
/zt.
Na iskrzącej Polanie Świetlików nie rozstawiono żadnych straganów. Polana pośrodku sosnowego lasu serwowała wszystkim przybyłym na obchody Brón Trogain magiczny spektakl prezentowany przez samą Matkę Naturę. Świetliki unosiły się nad głowami, lekko rozjaśniając ciemność otaczającego wszystkich lasu. Światła było jednak niewiele, wszystkich otaczał nieco niepokojący półmrok, który rozjaśniły nieco lewitujące świece w miejscu, w którym miała przemawiać nowa namiestnicza Londynu, rozpoczynając Festiwal Miłości. Na polanie postawione były wysokie na dwa metry snopki słomy, w które wetknięte zostały kwiaty tworzące wielobarwne, intensywnie pachnące warkocze. Wokół unosił się zapach słodyczy i świeżości, ale także popiołu i pszczelnego wosku. Dzieci i nieletni byli zawracani i przepędzani w kierunku straganów, gdzie mogły zająć się niespotykanymi pamiątkami. Z otwartymi ramionami przyjmowano jednak wszystkich dorosłych bez względu na płeć i pozycję społeczną. Każdy czarodziej, który się tu zatrzymał, by wziąć udział w rytualnym obrzędzie Brón Trogain i wielkiej uczcie otrzymał od młodych dziewcząt, które spacerowały z wiklinowymi koszami, pachnące źdźbło owsa lub żyta. Wszystkie czarownice były młode — wciąż mogły być uczennicami czarodziejskich szkół — wszystkie były urodziwe, miały długie, rozpuszczone włosy, a ich głowy zdobiły bogate korony z kwiatów i zbóż. Białe, przewiewne, lniane sukienki do ziemi falowały przy każdym kroku na wpół prześwitując, stopy zdobiły delikatne, skórzane trzewiki. Ich cichy śpiew sprawiał, że rozmowy i szepty ludzi milkły, wszyscy odwracali ku nim głowy jakby roztaczały atmosferę pełną miłości, radości i upragnionego spokoju. Przemykały w tłumie lekko niczym duchy, prześlizgując się między czarodziejami i czarownicami, uśmiechając się do nich pogodnie. Nie wdawały się w rozmowy, śpiewając starą, ludową pieśń w staroangielskim języku, kokietując spojrzeniami samotnych, witając radośnie pary, nie odważywszy się zajętych obdarzyć dłuższym spojrzeniem.
Festiwal Miłości, obchody Brón Trogain, rozpocznie post Deirdre Mericourt. Postaci mogą się do niego odnieść i gromadzić. Rutuał poświęcenia reema wraz z wielką ucztą zacznie się wraz z postem Mistrza Gry.
Nie potrzebowała wysokiej sceny, szeregu czarodziejskich mundurowych oraz kamiennego podestu, by czuć się pewnie. Władczo. Na odpowiednim miejscu. Właściwie półmrok Polany Świetlików był bliższy jej sercu, dopasowywał się do tajemniczej, zmysłowej, nieoczywistej aury madame Mericourt, pozwalał poczuć się bardziej sobą. Nową sobą, oficjalną, majestatyczną, lecz zarazem bliższą magicznemu społeczeństwu, mogącą swobodnie przemieszczać się wśród podekscytowanego tłumu, wdychając pełną piersią ten rozkoszny, jedeny w swoim rodzaju aromat gorącej, letniej nocy. Wilgoć lasu mieszała się z sandałowym aromatem palonego drewna i kadzideł, świeżość kwiatów z słodyczą wczesnych owoców, jaśmin niewinności z piżmem nienasyconej celebracji. Deirdre wsiąkała w tę noc wszystkimi zmysłami, trzymając je jednak w ryzach, nie pojawiła się tutaj prywatnie, miała rozpocząć festiwal miłości - a któż bardziej nadawał się do tego zadania niż jej niedawna najwierniejsza kapłanka?
Wystąpiła z półmroku na środek polany, uprzednio wykonując prosty ruch różdżką, tak, by świece lewitujące pod ciemniejącym nieboskłonem dyskretnie przesunęły się w stronę niewysokiego podestu. zbudowanego z drewna i ozdobionego kwiatami, gałązkami i plonami rolnymi. W niczym nie przypominał on dotychczasowych scen, na jakich występowała - i sama madame Mericourt również nie wyglądała tak, jak zawsze. Czarne włosy spływały na jej plecy w niespotykanie długim, luźnym warkoczu, nie w ścislym koku, a ciało spowijała luźniejsza suknia w srebrzystym odcieniu szarości. Kreacja prosta, miękko układająca się na krągłościach, z odsłoniętymi ramionami i dekoltem. Żadnej krwistej czerwieni czy wdowiej czerni, żadnych aluzji do orientalnych korzeni; luksusowa prostota. Festiwal Lata słynął wszak z względnie nieoficjalnego klimatu, w jaki namiestniczka Londynu płynnie się wpasowywała. Naszyjnik z rubinem oraz gruba, magiczna bransoleta spleciona z bluszczu i kwiatów, zdobiąca lewe przedramię i ukrywająca Mroczny Znak, były jedynymi ozdobami rzucającymi się w oczy. Czarownica nie miała jednak problemu z byciem przeoczoną, gdy tylko stanęła na środku podestu, uśmiechnęła się lekko, czekając, aż zgromadzeni ją zauważą - co nie trwało długo, dzięki odpowiedniemu oświetleniu oraz umiejętności przyciągania uwagi nawet, gdy się nie odzywała. Cierpliwie czekała na wyciszenie tłumu, wyłuskując spośród niego znajome twarze. Badała nastrój zgromadzonych, napełniając się radością, podekscytowaniem i rozluźnieniem tłumu. Wszyscy tego potrzebowali. Radości, alkoholu lejącego się strumieniami, suto zastawionego stołu, spotkania nie przy trumnach, wojskowych stołach czy sztywnych politycznych przemowach, ale wspólnej celebracji. Przypomnienia sobie o tym, że razem byli silni, silniejsi od terrorystów i zagrażającego czarodziejskiemu światu szlamu. To święto miało być ułudą, lecz Deirdre, pomimo propagandowego zacięcia, wierzyła w jego wyjątkowy czar, w zdolność do otwierania ludzkich serc i ofiarowaniu mu wytchnienia od wojennej zawieruchy. Sama także tego potrzebowała, choć była świadoma, że odkąd otrzymała tytuł Namiestniczki Londynu, jej celebracja nie będzie przebiegała tutaj tak swobodnie, jakby chciała. Mimo to w jej prezencji, tembrze głosu, otaczającej ją aurze nie sposób było wyczuć fałszu, goryczy czy lęku. Miała świecić przykładem, ułatwić przejście w tryb miłosnego świętowania - i to właśnie zamierzała uczynić swoimi słowami.
- Witajcie w miejscu pełnym magii i miłości - rozpoczęła swoje przemówienie miękko, czule, lecz z powagą należną wydarzeniu. Rozejrzała się dookoła, dalej łagodnie uśmiechnięta, zatrzymując swój wzrok na co ważniejszych twarzach, lecz nie skupiając się tylko na reprezentantach rodu czy istotnych politykach. Każdy był tu mile widziany i każdego, nawet tą niewinną dziewczynę stojącą przy jednym ze snopków i opartego o ostatnie drzewo po lewej mężczyznę, chciała obdarzyć choć sekundą swojej uwagi. - W miejscu bezpiecznym, pełnym dostatku, przesyconym wyjątkowym letnim czarem. To zaszczyt rozpoczynać to wspaniałe wydarzenie, Brón Trogain, tak bliskie sercu każdego czarodzieja - kontynuowała, stojąc luźno, swobodnie gestykulując, bez ani grama teatralnej przesady. - Nadszedł czas bogatych żniw. Zebrania plonów naszej ciężkiej pracy. Celebracji wszystkiego, co wspólnie osiągnęliśmy. Ostatnie miesiące kosztowały nas, czarodziei, naprawdę wiele, lecz podołaliśmy wyzwaniu, a teraz możemy w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku cieszyć się dobrobytem. Tutaj, w Londynie, w stolicy, która zawsze, dla każdego czarodzieja i czarownicy, jest i będzie domem. Azylem, oazą, pełnymi miłości i dostatku - tak przecież było, chciała w to wierzyć. To nic, że wojna spustoszyła kraj, nieistotne; tutaj mieli o tym zapomnieć. O głodzie, o niedostatku, o zagrożeniu. A przede wszystkim - o tej żałosnej namiastce festiwalu, jaką zamierzano dalej organizować na ziemiach terrorystów i szlamolubów. O Prewettach nie można - i nie trzeba było, kimże wszak byli? miłośnikami zniszczenia i brudu - było wspominać. Liczył się londyński las, pełen rozrywek, jadła, napitku i piękna, w każdym tego słowa znaczeniu. - Ofiara, jaką złożył każdy z Was, każdy z osobna, nawet ta najbardziej bolesna - nie została przeoczona. Pamiętamy o tym, o waszej ofiarności i sile, tak, jak pamiętamy o Talitiu i Lughu. Śmierć to dopiero początek, a magia miłość sprawi, że nawet pożegnanie stanie się nowym początkiem - ciągnęła, byłaby głupia, gdyby nie podkreśliła woalu smutku, ten przecież spowijał niektóre dusze. Zupełne zignorowanie tragedii wojny nadałoby przemowie fałszu, a na to pozwolić nie mogła i nie chciała. - Trudy pracy przynoszą sycące owoce, a nawet największy ból zostaje nagrodzony. Wszyscy o tym wiemy, najlepiej jednak rozumieją to matki - skłoniła lekko głowę, z szacunkiem podchodząc do kobiet, do ich płodności, do poświęcenia, równie ważnego co wojenne działania. Należało je wyjątkowo docenić, wiedziała, że niektóre czarownice czuły opór przed przypisaną im rolą, na Merlina, sama nosiła go w sercu, lecz życie nauczyło ją pokory wobec własnego przeznaczenia. Dumnego przecież, równie wymagającego, co realna walka - a przynoszącego jeszcze ważniejsze owoce. - Celebrujmy więc życie i miłość. To miłość sprawia, że tak zaciekle walczymy o pokój i sprawiedliwość. To miłość do żyjącego w dobrostanie społeczeństwa czarodziejów kieruje decyzjami naszych polityków. To miłość do przyszłych pokoleń przemawia przez matki, tak wspaniale wychowujące magiczne potomstwo. To miłość czarownic i czarodziejów spaja nas razem małżeńskimi węzłami, pozwalając pielęgnować dziedzictwo czystej krwi - przemawiała dalej, z emfazą, nieśpiesznie przesuwając się wzdłuż niewielkiego podestu, tak, by każdy mógł ją dobrze usłyszeć i zobaczyć. Łagodnym gestem przesunęła za ucho kosmyk czarnych włosów, ponownie przesuwając czułym spojrzeniem po zgromadzonych wokół czarodziejach. Mówiła z przekonaniem, siłą, ujmującym kokieterią czarem, wcale nie czując dysonansu między swymi słowami a kłamstwami, w jakich żyła.
- Niech nadchodzące dni będą pełne radości, a festiwal ten stanie się dla was niezapomniany - zawiesiła głos, ciepły, przyjemny, lecz słowa te miały dla niej zupełnie inne znaczenie. Znała moc śmierci, znała moc miłości - i to ta pierwsza okazała się silniejsza. Nie o tym jednak miała mówić, tych kilka dni w londyńskim lesie miało dać ludziom nadzieję. Wytchnienie. Siłę. Przypomnieć o tym, o co walczyli na co dzień. I dać przedsmak tego, jak będzie wyglądała codzienność, gdy na dobre pozbędą się z ich świata plugawego zła. -Świętujmy hucznie nasze sukcesy. Bawmy się. Korzystajmy z piękna tego magicznego święta. Sięgajmy po tradycje naszych przodków. I dbajmy o to, by ogień miłości, czystej i magicznej, płonął w nas jeszcze silniej - zawiesiła głos na dłużej, unosząc kąciki ust odrobinę wyżej, tym razem w uśmiechu szerokim, w pełni pięknym, takim, jakim obdarzała tylko wyjątkowych gości innego festiwalu miłości przed laty. Później zaś uniosła różdżkę, a płomienie ognisk, do tej pory nieco przygaszone, wybuchnęły wesołymi płomieniami, wysyłając w nocne niebo tysiące iskier. Las i polana ponownie rozświetliły się płomieniami świec powracających na swe miejsca, a radosna, celtycka muzyka zaczęła wypełniać mniejszą polanę. Odziane w biel dziewczęta wznowiły śpiew, kwietne warkocze spowijające słomiane snopki zdawały się emanować jeszcze silniejszym zapachem, a sosnowy las wkrótce wypełnił się chichotami, rozmowami i dźwiękami trzaskającego drewna. - Festiwal Miłości rozpoczniemy prawdziwą ucztą. Niech ofiara z reem przyniesie nam dostatek i sytość, w każdym aspekcie naszego życia - dodała jeszcze czysto organizacyjnie, po czym zeszła z udekorowanego podestu, świadoma, że kolejne dni i dla niej mogą być chwilą wytchnienia i celebracji.
seven deadly sins
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
Otwarcie festiwalu przez namiestniczkę Londynu zakończyło się gromkimi brawami, które ucichły dopiero po chwili, gdy niewysoki podest ozdobiony kwiatami i plonami opustoszał. Dziewięć dziewcząt snujących się dotąd w tłumie spotkało się ze sobą właśnie tam, przed nim. Odstawiły kosze, które dotychczas nosiły ze sobą i rozpoczęły taniec, który skłonił wszystkich zgromadzonych do utworzenia miejsca w kształcie stosunkowo równego koła na samym środku. Płomień świec buchnął mocniej, iskry wzniosły się ku niebu. Zamarły nagle, odwrócone do siebie plecami. Jedna z nich podniosła głos, druga zaśpiewała drugim głosem, kolejne chórkiem im zawtórowały. Z boku rozbrzmiało ciche, miękkie uderzanie bodhránu i błoga melodia przygrywana na mandolinie. Grajkowie znajdowali się za podestem, na którym przemawiała Deirdre. Obróciły się ku sobie, by złapać się za dłonie nad ustawionymi na ziemi koszami i miękkim ruchem ruszyły tańcem wokół wiklinowych koszy, rozpoczynając znów wspólny śpiew. Muzyka nasilała się z każdą chwilą. Rozbrzmiała wiolonczela i lira. Śpiew stawał się coraz głośniejszy, a taniec coraz bardziej energiczny, aż zmienił się w dramatyczną sekwencję szaleńczych ruchów w miejscu, by nagle wszystko zostało przerwane i znów ucichło.
Widowisko zachęcało czarodziejów do pozostania w miejscu, gromadzenia się samotnie i w towarzystwie, by wziąć udział w szczególnym rytuale, a potem niezwykłej uczcie.
Dobrze czuła się w półmroku, trzymając cieni, bocznych ścieżek rzadziej uczęszczanych przez pary, młodych-gniewnych i rodziców z dziećmi. Odnajdywała się w tej samotności, prawie tak jakby rytualne, celtyckie święto przydarzyło jej okazji, by wrócić do korzeni, multonowskiej melancholii, parkinsonowskiej wyniosłości... a przede wszystkim własnej natury, która przez wiele lat, u podstaw, wiązała się z odosobnieniem. Dziś była więc na festiwalu sama, jak błądząca (obłąkana) mara. Nikogo nie informowała o swoim przybyciu i nie szukała rozmowy. Miała jej towarzyszyć wyłącznie Maria, ale ta wykręciła się od inauguracji, obiecując, że dołączy do niej w kolejnych dniach; nie ufała jej wymówkom, nie akceptowała odmowy po tym jak dziewczę wyraziło już chęć zawarcia siostrzanej wspólnoty. Była niezadowolona i zawiedziona, ale nie dała tego po sobie poznać.
Jasne jak strzępy demimoza włosy spięła w najciaśniejszy, dziewiczy warkocz na plecach, sięgał jej aż talii, opiętej gorsetem czarnego materiału. Nie przepadała za prawdziwymi gorsetami krępującymi ruchy i ten też właściwie nim nie był - jedynie wewnętrznie usztywniony kolejną warstwą, aby łatwiej przychodziło jej unikać garbienia i gwałtownych ruchów. Granicą polany, na której mieścił się podest, przechadzała się bowiem wolno, prawie sennie. Miała uniesioną brodę, bo kołnierz sukienki sięgał wysoko. Sama tkanina szaty była jednak gładka i lekka, oddając ducha lata mimo smętnej ciemności. Na gardle miała też kryształ, szmaragdowy. Przypięty do paska i wsadzony w oszklone wieko, był odłamkiem z samego Locus Nihil. Jej częścią, jej wkładem w potęgę Ogmiosa. Otrzymała go w Warwick przed połową roku i zachowała do tej pory.
Dzisiejszy dzień wydawał się wyjątkowo wymagać trzymania go przy sobie.
Wysłuchała przemowy Deirdre z cieniem uprzejmego uśmiechu, zaklaskała wtedy, gdy klaskali inni i milczała, gdy wszyscy przyglądali się tańcom z zapartym tchem. Sama czuła zresztą jak serce bije jej w rytm hipnotyzującej muzyki, przyglądała się falującym nogom tancerek i oczekiwała momentu kulminacyjnego. Ten, gdy nadszedł, zawiódł ją.
Spodziewała się czegoś więcej - a może nie potrafiła już czuć szczerego zachwytu?
Milczała, stojąc w pewnym oddaleniu od największego tłumu. Wkrótce odbędzie się rytuał, który musiała obejrzeć - tego wymagała tradycja. Potem znajdzie dla siebie miejsce w którym, może choć przez chwilę, poczuje się żywa.
will you be satisfied?
Magia miłości? Powstrzymała wygięcie ust do dołu. Jej dłoń mimowolnie zacisnęła się odrobinę na podtrzymywanym ramieniu męża. Ale poza tym, nie stało się nic więcej. Drgnął jej jedynie ledwie widocznie mięsień, choć usta nadal zdawały się składać w uprzejmy uśmiech. Śmierć nigdy nie była początkiem. Nie dla tych, którzy dostawali ją w formie straty. Co działo się z tymi, którzy skreślali byli z tego świata nie wiedziała. Ale śmierć nie była początkiem - nie dla niej, kiedy wyrwano jej z serca duszę, wydzierając z niej Marie. Kiedy później anomalie, odebrały jej ojca, który wychował ją szybciej i sprawniej, niźli zrobiła to latami matka. Do dziś tęskniła za obojgiem, żadnej ze strat nie potrafiąc przepracować do końca. Jej serce się zamknęło, otoczyło jeszcze wyższym murem, do dziś nie potrafiąc otworzyć się w sposób w który umiała wcześniej. Jakby wtedy, tego jednego dnia, kiedy zakradła się do niej podczas kolejnej żmudnej próby wypowiedziała zaklęcie, które trwało po dziś dzień, które zmieniło jej serce na zawsze, które pomknęło za nią, bo ku niej - ku jej własnemu światłu, które nie grzało jej już od dawna. Zatańcz jeszcze dla mnie. Proszę. Tylko tyle, nic zaskakującego, nic wielkiego. Kilka zgłosek, które pozwoliło odkryć jej całkiem nowy świat. Czego więc początkiem miała być jej strata? I czy teraz byłoby jej łatwiej, gdyby tak mocno jej wtedy nie pokochała?
Nadal nie wiedziała.
Choć zdawała sobie, że to jedynie piękne słowa, mające wprawić wszystkich w podniosły nastrój. Odprowadzała spojrzeniem przesuwające się w tłumie czarownice w letnich, zwiewnych właściwie przezroczystych sukienkach. Drażniły ją jeszcze zanim w ogóle odezwała się wchodząca na scenę kobieta. Odciągnęła od jednej z nich spojrzenie. Wzięła spokojnie wtedy w płuca, zaciskając na krótką chwilę rękę w której nie trzymała rośliny w pięść. Mimowolnie jej broda uniosła się a oczy zaszkliły odrobinę. Opuściła ją zaraz, obserwując Deirdre przesuwającą się po scenie, zmrużyła oczy. Wystarczyło nie dopuścić padających słów do siebie. Nie, one i tak do niej nie trafiały. Wystarczyło odsunąć myśli o siostrze dalej, do miejsca które było odpowiednio samotne by mogło uhonorować jej wielkość, dobroć i ciepło. Uniosła spojrzenie na Manannana. W jakiś sposób czuła się jak oszust. Jego widok przypominał jej za każdym razem desperacki krok którego podjęła się wcześniej. Fakt, że odkryła się mocniej i bardziej niż sądziła, że powinna. Nie powinna - to było wręcz dla niej jasne. A bezwstydność jej własnych działań, słowa, które szeptała wtedy do jego ucha - sama myśl o tym sprawiała że przestawała sobie ufać, ledwo powstrzymując czerwień, która chciała malować jej lico. Powinna dalej podążać tym śladem? Czy mogła się jeszcze wycofać? Uciec? Ale ona, podejmowała się walki - nie ucieczki. A nawet gdyby postanowiła obrać drogę tchórza, dokąd uciekało się przed własnym mężem? Zasypiając którejś nocy wcześniej obmyśliła jeden z kolejnych planów - a może propozycję, która zalęgła się w jej umyśle nachodząc czasem niespodziewanie. Uniosła rękę jej kciuk zatańczył pod dolną wargą, kiedy palec wskazującej ułożył się na górnej wardze. Teraz już tylko patrzyła, pogrążona we własnych myślach. Z nich wytrącił ją dźwięk. Drgnęła, zabierając dłoń nim skubnęła wargę, zaplatając je przed sobą.
- Zamyśliłam się. - wyjaśniła przepraszająco, chociaż chyba nawet nie zapytał - a jeśli w istocie to zrobił to przez skupienie na swych myślach nie usłyszała - jakby została przyłapana na gorącym uczynku. Zerknęła na niego a nieobecne nuty uciekły z jej spojrzenia. - Nie jest na wymianę. - myśl, która przemknęła jej przez głowę. Dodała pozwalając sobie na krótkie zawieszenie tęczówek na nim. - Przynajmniej w tej chwili. - dodała, a kącik jej ust drgnął lekko. - Możesz zdradzić mi jednak, co najsmaczniejszego przyszło ci spróbować? - rozciągnęła usta w uśmiechu, który niosła wcześniej składając dłonie do oklasków. Ciemne bystre spojrzenie obserwowało otoczenie w nienachalnym milczeniu, a kiedy należało - a było za daleko - uprzejmie witała znajome twarze uśmiechem i krótkim skinieniem głową. Skupiając się później na przedstawionym tańcu.
| z mężem jestem
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
You will crumble for me
like a Rome.
Pojawili się w komplecie. Nie przyznał tego przed nikim i nie okazał, jak bardzo trudno odnaleźć mu było się w nowej rzeczywistości — w świecie, w którym nie był całkowicie sam, otoczony przez krewnych, rodzinę i najbliższych. Kuzynów, ojca, dzieci i w końcu żonę. Podróż minęła mu szybko, pogrążony we własnych myślach przyzwyczajał się do milczącej, ale wyraźnej obecności ludzi, z którymi dzielił krew. Czy tak smakowało bezpieczeństwo? Spojrzał na Cassandrę, której blade lico błysnęło w blasku świec, kiedy dotarłszy na Polanę Świetlików opuszczali przygotowane powozy kursujące tutaj z Pokątnej. Ujął jej dłoń, pomagając jej wyjść, a kiedy chwytała w dłonie Calchasa, zerknął na członków swojej rodziny Yelenę, Varyę, Arsnetiyego i swojego ojca, a na końcu maleńką Lysandrę, która dzielnie przyrzekła zadbać o brata, kiedy skierowali swoje kroki w stronę środka polany, by wysłuchać przemowy Deirdre. Miał na sobie elegancką szatę uszytą przez Yelenę w kolorze głębokiej zieleni, która w słabym oświetleniu zdawała się niemal całkiem czarna. Zdobiony srebrnymi guzikami kołnierz schodził ukosem do środka, aż do pasa. Na plecach widniał wyhaftowany połyskującą nicią wąż z czaszką. Skrojona na niego, idealnie dopasowana dawała wrażenie drugiej skóry. Wygładził przód; na prawej dłoni zalśnił malachitowy sygnet, na lewej lekko połyskiwała obrączka, którą zdarzało mu się w palcach obracać, kiedy wciąż nieprzyzwyczajony do niej przypominał sobie o jej istnieniu.
Na boku dostrzegł Elvirę, a wśród gromadzących się ludzi wypatrzył od razu Manannana, a raczej jego żonę, Melisande, której uroku i wdzięku trudno było nie dojrzeć nawet w tak gęstym tłumie. Wystarczyła mu chwila, by podjąć tę decyzję. To był dobry, jeśli nie najlepszy moment, by obwieścić światu prawdę, wyjaśnić krążące już gdzieniegdzie plotki bez konieczności zagłębiania się w szczegóły — na nie, zarówno z powodu przemówienia namiestniczki jak i dalszego przebiegu wydarzenia, nie będzie czasu. Ułożył miękko dłoń na plecach Casandry, wskazując jej kierunek i poprowadził ją i swoich krewnych prosto do znajomych twarzy.
— Melisande— powitał ją z uśmiechem, patrząc na nią chwilę, by następnie skrzyżować spojrzenie z przyjacielem z lat szkolnych. Podał mu dłoń. — Manannanie. Dobrze was znów widzieć. — Na podeście pojawiła się Deirdre, nie zwlekał więc. — Jeszcze nie mieliście okazji poznać mojej rodziny. Moja żona, Cassandra — obrócił się nieco, by pozwolić Vablatsky przysunąć się bliżej. — Moje kuzynki, Varya i Yelena, drogi kuzyn Arsientiy i ojciec. Ignotus Mulciber. Lady i lord Travers— zwrócił się z ostatnim do rosyjskich krewnych, którzy z pewnością nie kojarzyli ich twarzy. Rozejrzał się dookoła, przeczesując wzrokiem tłum, słuchając przemowy Mericourt o miłości, a potem o ofierze. O miłości, o dziedzictwie w postaci młodych latorośli. Spojrzał w jej kierunku, koncentrując jasne tęczówki na jej twarzy na dłużej; śledząc jak schodziła na bok, ustępując tancerkom. Jej słowa były dokładnie takie, jak miały być i oby trafiły do głów ludzi równie dobrze i skutecznie, co do ich rozpalonych żarem festiwalu serc.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Spojrzenie natrafiło na moment na pannę Multon, której twarz co rusz przysłaniały inne, przechodzące osoby. Niezdecydowanie osiadło na ramionach, choć początkowo wykonała ten jeden krok odwagi, aby pokazać się - niczym metaforycznie przyznać, że wyszła z kajdan bólu, w jakim ją spotkała - nie zdecydowała się na więcej, targana wyrzutami sumienia. O to, że się narzuci, o to, że przypomni jej o czymś, o czym nie powinny pamiętać w jedyny taki dzień roku.
Więc tylko na moment zamyślenia spoglądała na oddaloną sylwetkę, pozwalając ustom ułożyć się na krótki moment, w pełen wdzięczności uśmiech, aby ponownie zniknąć wśród tłumu. Twarze, rodzące się na nich uśmiechy, ciepło bijące od spokojnego wieczoru smakującego zapomnieniem - niepokój ujmowany z serca, rozbawienie rodzące na twarzy, gdy przechodzące obok dziecię spoglądało to na nią, to na tańczące nieopodal dziewczęta, próbując zrozumieć niepojęty dla tak młodego umysłu podział ról.
Słowa madame Mericourt osiadały na moment, sprawiając, że wraz z nimi źdźbło żyta obracało się w zdenerwowaniu, poruszane, pchniętymi nerwowymi myślami, palcami. Stała tu absolutnie oddalona od ciemnych mar przeszłości, odziana w jedwabną sukienkę w kolorze złamanego bielą écru ledwie prześwitującymi prześwitami turkusowych i złotych nici - tak odległych od czerni, jaką zwykła ubierać przez ostatnie lata. Rozpuszczone włosy z delikatnie okalającymi twarz, która pierwszy raz bezceremonialnie zechciała być szczęśliwą.
Straciła ich, całą piątkę, o jakiej cholernej ofierze mówiła, gdy dla innych to była grupa ambitnych, acz nieznaczących nastolatków, którzy krok po kroku, poświęcali się niczym mięso na polach walk. Straciła ich już dawno, wtedy, gdy straciła i siebie, ale teraz - w słowach, które padały coraz boleśniej, docierała do niej świadomość nawarstwiających się odmętów zagubienia. Przełknięcie śliny wydawało się w jej wizji głośniejsze, niż mogłaby się spodziewać, gdy odwróciła się, oddalając od sceny. Wolna dłoń osiadłą na rozgrzanej klatce piersiowej, starając się w sobie znany, logiczny sposób, uspokoić nerwowe unoszenie, gdy palce oplotły skromny, złoty naszyjnik zdobiący szyję.
Potrzebowała chwili, rozejrzenia się wzdłuż twarzy, odparcia uczucie spojrzenia na sobie. Momentu, w którym natrafiła wreszcie na bodziec, który najpierw wstrzymał unoszącą się klatkę, by po chwili unieść ją w głębszym, przepełnionym słodkim zapachem spokojnego, letniego wieczoru, oddechu.
- Chwila wytchnienia? - Nie rozumiała swojego nagłego przypływu odwagi, obcej fascynacji, gdy przesunęła spojrzeniem po sylwetce, którą zdawała się już znać doskonale, choć wcale tak nie było. Szum unoszących się nad tłumem świetlików, kończące się przemówienie. Słodki uśmiech, który przyszedł samoczynnie, nieumyślnie, odsuwając wszystkie myśli w zapomnienie. Zaczesawszy jeden z opadających kosmyków za ucho, mogła na ten krótki moment uciec wzrokiem w ziemię - odetchnąć, złapać myśli. Jednak. Nie chciała, grając w dobrze poznaną grę, której zasad najwidoczniej nie trzeba było przedstawiać? Bez grzecznościowych form, bez przywitania, bo i nie znała formuły pożegnania, z jaką przyjdzie jej się spotkać.
I kiedy.
- Czy kolejny obowiązek?
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
Na miejscu pojawiła się samotnie, dzięki jednej z odjeżdżających z Pokątnej dorożek, odziana nie tyle w kojarzoną z festiwalem miłości biel – dziewiczy kolor nie był dla niej, poza tym, wyglądałaby w nim niczym upiór, bezbarwnie i jeszcze bledziej niż zwykle – co zwiewną, szyfonową szarość, zebraną w talii wąskim pasem materiału. Kusiło ją, by oblec ciało typową dla siebie czernią, ciężką, nie bez przyczyny kojarzoną z żałobą i smutkiem, lecz przecież przybyła tu ze zgoła odmienną myślą; zamierzała korzystać z obrzędów pełnymi garściami, cieszyć się, celebrować uczucie, albo raczej jego mit, a gdy tylko nadarzy się okazja – zatańczyć z Cassandrą wokół jednego z sięgających ku niebu ognisk, jak zwykle urzeczona jej nieodpartym, należnym prawdziwej wiedźmie urokiem.
Teraz jednak – nie zamierzała przeszkadzać, choć niemalże od razu zauważyła pojawiających się na polanie świetlików Mulciberów, licznych, a w swej liczności silnych, być może ostrzących sobie pazury na utracone dawien dawno szlachectwo. Wśród nich dostrzegła Cassandrę właśnie oraz pilnującą się jej spódnicy Lysę. Już nie Vablatsky. Było w tym coś gorzkiego, coś niewygodnego, co zasnuwało myśli całunem zaborczości, z drugiej jednak strony – rozsądek podpowiadał, że tak było dobrze. Lepiej. Potrzebowała sojusznika, który będzie w stanie zapewnić jej, oraz jej dzieciom, spokój. Kto nie pozwoli, by z ich głów spadł choćby włos. Szkoda tylko, że przy okazji zabrał daleko, poza zasięg przyjacielskich rąk.
Przystanęła z boku, otulona lepkim półmrokiem, ze źdźbłem żyta zakleszczonym w uścisku upierścienionych palców. Wodziła wzrokiem od jednej sylwetki do drugiej, poszukując wśród zbierających się na polanie czarodziejów swojej przyszłej ofiary – kogoś, z kim mogłaby smakować wina, a później zaginąć w mącących zmysły oparach zapomnienia. Wpierw jednak należało wysłuchać przemówienia eleganckiej namiestniczki Londynu, która objawiła się na oświetlonym blaskiem świec podwyższeniu. Czarownicy, która swym oddaniem zasłużyła na posłuch i złożoną w jej wypielęgnowanych dłoniach władzę. Słuchała wypowiadanych przez nią słów z uwagą, z niekłamanym zainteresowaniem, które tylko zaostrzyło się, gdy nacisk został położony na miłość w wymiarze matczynym; czy sama nie chciałaby tego doświadczyć? Ekstazy uniesienia, nadchodzącego miesiące później bólu, a w końcu nagrody, którą mogłaby uformować na swoje podobieństwo...?
Dołączyła do oklasków, potrzebując chwili, by powrócić myślami do tu i teraz; opamiętanie nadeszło wraz z widokiem zwiewnych, urodziwych dziewcząt zajmujących miejsce na podeście, tych, które do tej pory krążyły między zbierającym na polanie tłumem. Nim jeszcze rozpoczęłyby swój pokaz, ruszyła z miejsca, podświadomie kierując ku przyjaciółce, a także rodzinie jej męża. Powoli i zwinnie, niczym duch, wędrowała po obrzeżu uformowanego z czarodziejów koła, kątem oka podziwiając poruszający czułe struny taniec. Melodia przyśpieszała, stawała się coraz bardziej dynamiczna, przesycona pierwotną energią, czającą na dnie duszy popędliwością. A kiedy szaleńcze, gwałtowne ruchy zamarły, zaś muzyka ucichła, odnalazła dłonią ramię Cassandry, bez słów obwieszczając swe przybycie. Jeszcze nie wiedziała, czy popełnia właśnie błąd, czy będzie tego żałować, lecz zapragnęła się powitać – nie zamierzała jednak przerywać ciszy, dopóki przedstawienie tancerek nie dobiegnie właściwego końca, a zebrani w pobliżu czarodzieje, Mulciberowie, ale i ich odziani w bogate, eleganckie szaty towarzysze, nie wrócą do rozmowy.
your other senses weaken.
Zawieszenie broni było czymś wyczekiwanym, ale przy przyniesie im pokój? Czy mogła liczyć, że w końcu zobaczą, że kraj niszczeje i niedługo nie zostanie z niego nic poza popiołem? Starała się jak mogła budować jedność społeczności magicznych w różnych miejscach. Silny kraj, poczucie jedności mogło pomóc w dążeniu do pokoju, tylko czy poza małą garstką osób, tych które nie miały posłuchu, ktoś jeszcze chciał tego? Czy tak wsiąkli w krew i pożogę, że nie znali innej rzeczywistości?
Przybyła na miejsce w rodowym powozie, samotna, jedyna reprezentantka rodziny. Edgar zmożony chorobą pozostał w domu, a jego żona, w pełni mu oddana nie chciała zostawiać męża samego. Kuzyn zatopiony wciąż w żałobie zaszył się w pracowni, szykował się do wyjazdu. Chciał dołączyć do swojego brata we Francji. Nie mówił tego na głos, ale Primrose zbyt dobrze ich znała.
Ubrana w jedwabną suknię w kolorze gołębiej szarości weszła w krąg światła. Ciemne włosy zebrane nad karkiem w luźny kok zdobiła szpila z połyskującym onyksem w misternej główce. Materiał stroju miękko opływał biodra i spadał w dół ukazując jedynie czubki jasnych pantofli z koziej skórki. Płytki dekolt podkreślał zaś delikatną linię ramion oraz kruchość obojczyków; strój choć prosty miał w sobie wiele elegancji. Całości dopełniała bransoleta na przegubie w kształcie węża, a jego oczy wykonane z tego samego kamienia co w szpili, połyskiwały w świetle ognia.
Przystając z boku dostrzegła zbierających się uczestników tego podniosłego i jakże ważnego wydarzenia. Takiego święta jeszcze w Londynie nie było i choć nie była do końca pewna czy chce w nim uczestniczyć tak wiedziała, że brak jej obecności może zostać odnotowany.
Wyłapała w tłumie Elvirę Multon do której podeszła Imogen Travers, młoda czarownica dała się poznać z perspektywy bardzo rozważanej i jednocześnie chętnej do działania, a tę cechę w ludziach lady Burke bardzo ceniła. Kiedy ich spojrzenia się spotkały posłała obydwu kobietom delikatny uśmiech w ramach powitania.
Niemałe zainteresowanie wzbudziło pojawienie się dużej grupy, w której znajdował się namiestnik Warwickshire, dołączający do lady i lorda Traversów. W jego otoczeniu była Cassandra, czarownica, która swoją mądrością i spokojem imponowała Primrose. Reszta towarzystwa nie była jej znana, więc zachowała odpowiedni dystans.
W tym momencie na podest wkroczyła Deirdre, ich ostatnie spotkanie było nadal żywe w pamięci; odruchowo dotknęła miejsca gdzie jeszcze miesiąc temu była czerwieniejąca rana po sztylecie.
Ostatni miesiąc przyniósł ze sobą wiele wydarzeń, wiele przemyśleń i odkryć. Przyjęła źbło żyta, jakie zostało jej podarowane przez jedną z dziewcząt, przez chwilę obracała je w palcach wsłuchując się w słowa czarownicy na podeście. Słowa pełne propagandy, gdyż daleko im było do dobrobytu, do spokoju i powrotu do tego co było, choć nigdy już do tego nie wrócą. Zbyt wiele się zmieniło w ich świecie. Święto miłości, czy rzeczywiście za tym wszystkim stała miłość? Czy to ona kierowała każdym krokiem? Każdym oddechem? Skarciła się w myślach, że musi przestać być tak zgorzkniała. Jeszcze była na to za młoda. Przybyła tu po to, aby oderwać się od codziennych obowiązków, patrzyła więc jak tancerki wirują, jak ich delikatne sukienki współgrają z każdym ruchem dłoni i krokiem stawianym na deskach podwyższenia.
Wieczór cudów miał się właśnie rozpocząć.
'cause I won't
Kolczyki zdobione dyskretnym srebrem rzeźbionych niedźwiedzich łap zatańczyły lekko, kiedy wysiadała z powozu, a sukienka odbiła blask świetlików mknących przez skąpane w półmroku powietrze leśnej polany. Materiał igrał z oczami, przy jednym spojrzeniu wydawał się ciemnogranatowy, by zaraz jawić się ciemnym szmaragdem; wykonaną z szyfonu prostą kreację pokrywała nieco jaśniejsza warstwa posrebrzanej koronki układającej się w wilcze wzory, nawiązujące do herbu Mulciberów. Przylegające rękawy sięgały trzech czwartych długości jej ramion, ale wykonała je z tak cienkiego i przewiewnego materiału, że niemalże w ogóle nie czuła ich na skórze. Warkocz rozjaśnionych magią włosów opierał się na jej ramieniu, poprawiła go delikatnie, kiedy stopy przyzwyczaiły się do stabilnego gruntu ziemi pokrytej ponuro zieloną trawą, tak miło kontrastującą z drżącym podłożem pojazdu. Zanim ruszyli w głąb polany, Yelena odwróciła się do Varyi i przesunęła po niej spojrzeniem.
- Wyglądasz olśniewająco. Niech to zobaczą - szepnęła do niej w czułych rosyjskich zgłoskach, po czym podążyła z Ramseyem i krewnymi do miejsca, skąd mieli wysłuchać przemówienia namiestniczki Londynu. Przyjrzała się dziewczątkom pogrążonym w tańcu, jednak gdy tylko Yelena zrozumiała, że nie miała po co dłużej zawieszać na nich oka, bo każda wyglądała niemal identycznie, jej wzrok począł błądzić po zgromadzonych. Była głodna ich modowych decyzji, przez jej pierś pomknął impuls dumy na widok fantazyjnych, baśniowych sukni, które rozpoznała głównie na artystkach i czarownicach hojnie obdarowanych przez mężów.
Słowa Ramseya zachęciły ją do przesunięcia wzroku na nieznanych jej czarodziejów, aczkolwiek prędko dopasowała tożsamości do sylwetek namalowanych nieopodal, okazało się zresztą, że nie musiała nawet zanadto się wysilać. Kuzyn był dyrygentem tej orkiestry, otwarł przed nimi drzwi do poznania wspomnianymi na głos imionami. Dobrze było słyszeć, z jaką łatwością przemawiał do arystokratycznych przyjaciół, nie potrzebował szlachetnego urodzenia, by się z nimi zrównać, nie dziś. Pozycja namiestnika całego hrabstwa uprawniała go do szczególnych względów, pozycja Śmierciożercy - jeszcze bardziej. Kąciki jej ust drgnęły w bladym uśmiechu, nie próbowała dygać, ale z szacunkiem skinęła głową.
- Lady Travers, lordzie Travers - przywitała się, nie ingerując w ich rozmowę, kiedy uwagę zwróciła postać zbliżająca się do zgromadzonych wokół niej ludzi. Rozpoznała ją bez chwili wahania, nie rozpoznała jednak szarości, która przylgnęła do sylwetki czarownicy i oburzyła ją do cna. Kto wybierał szarość w taki dzień? Moribund zasługiwała na więcej, jej uroda domagała się hołdów, docenienia. Yelena nie zdradziła się ze swoimi myślami, a uśmiech na jej twarzy poszerzył się nieznacznie. - Heather, dobrze, że nas odnalazłaś - zwróciła się do niej i otwarła usta z zamiarem upewnienia się, że kobieta znała tak Varyę, jak i Arsentiy'ego, raczkujące po angielskiej ziemi niedźwiedzie, lecz wówczas na scenie pojawiła się namiestniczka stolicy i wszystkie rozmowy umilkły. Żałowała, że Deirdre Mericourt nie wystąpiła dziś w jednej ze swych charakterystycznych sukien uszytych na orientalną modłę. Zapewne miało to politycznie zbliżyć ją do miasta poddanego pod jej pieczę, jednak nie mogła wyzbyć się rozczarowania na widok eleganckiej prostoty, po jaką sięgnęła czarownica tego wieczora, prostoty podobnej jej własnej. Skupiona na przemówieniu, nieświadomie, acz dumnie skinęła głową na wspomnienie magicznego święta, po czym dołączyła do braw, zasłużonych i uzasadnionych. Nie znała się na propagandzie, Yel wierzyła jednak, że było to doskonałym preludium do obchodów Brón Trogain, sama nie dobrałaby lepszych słów, nie utkałaby piękniejszych frazesów do podkreślenia kierunku, jaki wspólnie nadawali magicznemu światu. Całemu światu.
Nie mogła nie pomyśleć, że w szaleńczym, niemalże spazmatycznym tańcu młodych dziewcząt lepiej sprawiłyby się suknie bardziej dramatyczne, bardziej magiczne, mroczniejsze, choć rozumiała, że biel miała za zadanie podkreślić ich czystość, dziewiczość. Zapatrzyła się w nie bez słowa, odnajdując w ich pląsach, wbrew rozsądkowi, dziwny spokój.
Przedłużające się milczenie jego małżonki mu nie umknęło, nie pospieszał jej jednak, zatrzymując jedynie zaciekawione spojrzenie na jej twarzy – obserwując opuszek palca przesuwający się wzdłuż dolnej wargi, a później krzyżując z nią wzrok, gdy para ciemnych tęczówek skierowała się wreszcie w jego stronę. Był ciekaw – tego, o czym myślała, w odpowiedzi na jej słowa uniósł więc wyżej brwi, zawiedziony padającym pomiędzy nimi stwierdzeniem. – A później? – zapytał, przekrzywiając głowę; rozbawiony uśmiech zatańczył na jego wargach, nachylił się w jej stronę – zniżając głos, tak, by tylko ona była w stanie go usłyszeć. – Mogę – powiedział cicho, jego spojrzenie na sekundę nabrało na intensywności – ale raczej nie wypada mi mówić o tym w towarzystwie – dodał, ostatnie słowa wypowiadając wprost do jej ucha, a potem prostując się – w samą porę, by kątem oka dostrzec zbliżającego się w ich stronę Ramseya. Nie samego; przemknął spojrzeniem po twarzach towarzyszących mu ludzi, nie rozpoznając żadnej, ale jednocześnie nie mogąc odmówić im pewnej znajomości czającej się w rysach, już z daleka sugerujących rodzinne podobieństwo. Widok kroczącej u boku Śmierciożercy kobiety go zaskoczył – pamiętał, że na niedawnym rozdaniu odznaczeń pojawił się w towarzystwie młodziutkiej artystki – nie okazał tego jednak w żaden sposób, nie zwracając też na to uwagi Melisande. – Ramseyu. Ciebie również – odpowiedział, wyciągając ciężką od pierścieni dłoń, żeby uścisnąć rękę czarodziejowi. – Cieszy mnie, że możemy w końcu poznać twoich najbliższych – dodał, skłaniając z szacunkiem głowę w stronę kobiety, którą Mulciber przestawił jako Cassandrę; milcząco witając się również z jego kuzynkami, do kuzyna i ojca także wyciągając na powitanie dłoń. – Manannan – sprostował, decydując się na porzucenie oficjalnej tytulatury, Ramsey nosił miano namiestnika – a pozycja samych Mulciberów rosła z każdym dniem, i z pewnością nie miało się to zmienić – nie, odkąd Warwickshire znalazło się w ich rękach.
Zdążył jeszcze skierować wzrok w stronę Melisande, kątem oka zauważając pojawienie się ciemnowłosej kobiety – Heather, wyłapał jej imię padające z ust jednej z kuzynek Ramseya – nim jednak zdołałby posłać ku niemu pytające spojrzenie, na podeście pojawiła się Deirdre, na dłuższy moment skupiając uwagę wszystkich zgromadzonych na sobie – oraz na słowach padających z jej ust przemowy. Przejmującej, podnoszącej na duchu, wprowadzającej w atmosferę celebrującego miłość święta; w czasie, gdy wyważone starannie zdania przepływały ponad ich głowami, kilkakrotnie kierował spojrzenie w stronę stojącej obok niego kobiety, mimowolnie przypominając sobie tamten wieczór na otaczającej ich wyspę plaży – ciesząc się, że jego myśli należały wyłącznie do niego. Kiedy pod podwyższeniem pojawiły się tancerki, odruchowo pociągnął ich nieco w tył, tak, by mogli ustawić się na krawędzi tworzącego się naturalnie okręgu – czekając na rozpoczęcie się magicznego rytuału.
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
- Ignotus - skinął mu głową z szacunkiem zanim odwrócił się do kobiety, Melisande, pogłębiając nieco ukłon. - Cała przyjemność po mojej stronie.
Nie było czasu na wymienianie dalszych grzeczności, bo na podeście pojawiła się jak zwykle olśniewające Deirdre. Jej słowa gładko sunęły nad głowami zgromadzonych gości, pomiędzy którymi przemykały ubrane w białe sukienki dziewczynki, wręczając zgromadzonym upominki. Ignotus przyjął podany mu kłos w milczeniu. Celebracja miłości, święto matczynego poświecenia i hołd dla ich oddania dzieciom, które niosły ze sobą przyszłość. Przemowa Mericourt była zgrabna i w punkt, kilkukrotnie Mulciber przyłapywał się na delikatnym potakiwaniu jej słowom. Rozpoczęcie Festiwalu powoli dobiegało końca, gdy wybrzmiały ostatnie słowa, a młode kobiety w jasnych sukienkach rozpoczęły swój taniec. Ignotus przyglądał się ich występowi przekładając między placami prawej dłoni otrzymane chwilę wcześniej źdźbło, pozwalając błądzić swoim myślom swobodnie i kontemplować smak zwycięstwa, który pomimo zaledwie zawieszenia broni, zdawał się unosić tego dnia nad Londynem.
And my name on the lips of the dead
Otwarcie festiwalu przez Deirdre nie było niczym dziwnym. Jej zaszczytna rola namiestniczki Londynu wydawała się należytym ukoronowaniem nieustającego pasma sukcesów Rycerzy Walpurgii. I czymś takim zapewne było to święto, o którym Zachary niewiele wiedział. Festiwal Lata Prewettów był mu znany; uczestniczył w nim z resztą. Brón Trogain najwyraźniej stanowiło polityczną odpowiedź dla tych czarodziei i czarownic, których obecność na Półwyspie Kornwalijskim nie była mile widziana. Persona non grata, skwitował krótko we własnych myślach, zajmując miejsce gdzieś na uboczu w taki sposób, by nie musiał tkwić w pierwszym rzędzie i ściągać na siebie uwagi, a jednocześnie mieć dobry widok oraz możliwość obserwowania innych, a przynajmniej na tyle, na ile było to możliwe w obecnej sytuacji. Starał się wyłapywać wzrokiem co ważniejszych z obecnych, a przede wszystkim tych, których znał osobiście. Nie preferował jednak krążenia w tłumie i zagadywania. Na stosowne interakcje był jeszcze czas, a póki Zachary'emu towarzyszyły jedynie jego własne myśli, mógł w spokoju wyciągnąć papierośnicę i odpalić papierosa. Deficytowy towar, na który nie każdy łożył, nawet Shafiq. Gryzący dym stanowił jednak pewną formę nawyku, w który z wolna popadał, szukając w myślach bezpiecznego przyczółku. Gdy ten wreszcie odnalazł, rozbrzmiewały ostatnie słowa przemówienia oraz gromkie oklaski. On sam uniósł ręce i dość niemrawo dołączył do owacji tylko po to, by z powrotem zająć się paleniem tytoniu i słuchaniem wyjątkowo osobliwej muzyki. To, jak niosła się echem po surowej polanie, koiło jego myśli, w takt których wydmuchiwał szare obłoki ponad własną głowę, na krótką chwilę mącą ostry obraz przed sobą; jedyną zmianę powstającą na jego żądanie. Na drugą wpływu nie miał.
Mimo ciepła, którego tak rzadko doświadczał na angielskich ziemiach, gorący dreszcz rozlał się wzdłuż kręgosłupa, gdy tylko usłyszał niedaleko własnego ucha jej głos. Gdyby nie wieloletnia praktyka, zadrżałby na całym ciele w rytm zburzonych myśli gwałtownie mknących ku ekscytującym wspomnieniom ze spotkań w towarzystwie lady Travers. Choć nie zareagował znacząco na pierwsze ze słów, był niemal pewien, że padną kolejne, a on sam ponownie zostanie wystawiony na pastwę uczuć, nad którymi zwykł mieć większą kontrolę. Bezosobowość pytania wybrzmiała głosem, który starał się dobrze odwzorować w pamięci już wtedy. Teraz jednak zdawał się brzmieć zupełnie inaczej, co jeszcze bardziej stawało w sprzeczności z samokontrolą, a raczej jej brakiem. Zaciągając się dymem, nieznacznie odchrząknął nim podjął się próby odpowiedzi pośród tłumu.
— Jedno i drugie — odparł, decydując się na pełne głoski rodzimego, arabskiego języka. Nie wątpił, że stanowił on niszę, którą nie każdy z obecnych rozumiał. Jednocześnie kiełkowało w nim zadowolenie, że odpowiedź będzie zrozumiana mimo tego, iż Imogen nie znała wszystkich niuansów języka pustyni. Nim podjął się dalszej konwersacji, zerknął ku niej i niewielkim, uprzejmym ruchem głowy skinął w ramach powitania. Stał w sprzeczności wobec tego, czy patrzeć na nią, czy też nie. Oboje wiedzieli przecież, jakie wrażenie na nim wywierała.
— Znudziło cię towarzystwo? — Zapytał półgębkiem po angielsku, nachylając się ku lady Travers tak, by jego słowa rozbrzmiały jedynie wokół niej i nie doszły zbyt daleko. Fakt, że zdecydowała się stanąć na uboczu razem z nim, choć sprzyjał ego Zachary'ego, kierował myśli ku analizie i rozważaniu na temat, z którym nie chciał się stykać. Nie czuł się gotowy na dyplomację tego rodzaju.
I don't care about
the in-crowd
Przystanęła z boku kręgu, niedaleko podestu, wymieniając uśmiechy i krótkie uprzejmości ze stojącymi niedaleko osobami. Później stanęła nieco samotnie, lekko uśmiechnięta, dyskretnie poprawiając srebrzystą kreację, upewniając się, że rozcięcie z boku sukni nie odsłania uda. Z daleka skinęła z szacunkiem głową Ramseyowi i towarzyszącej mu Cassandrze; wokół pary kłębiło się wielu znajomych i krewnych, części nie dostrzegła ze swojego miejsca, zdołała dostrzec jednak powracającego na łono rodziny Ignotusa. Odległe powitanie przesłała również bliskim jej sercu Traversom, uśmiechnęła się lekko do Melisande i Manananna, prezentowali się nienagannie, szybko jednak ich sylwetki przesłonił gromadzący się bliżej centrum polany tłum. Mignęły w nim znajome postacie lady Burke - oby dzisiejsza celebracja pozwoliła jej zapomnieć o spotkaniu z Aongusem - i lorda Shafiq w towarzystwie jasnowłosej szlachcianki, której, w odróżnieniu od stojącej nieco za nimi Elviry nie miała jeszcze okazji poznać. Była ciekawa, czy nowo odkryta przez Multon skłonność do dobrego zachowania zdoła przetrwać wymagające i spływające alkoholem trudy festiwalowej nocy.
Mericourt widziała wiele więcej znajomych twarzy, nie zamierzała jednak przepychać się przez tłum, by powitać każdego z osobna, na przyjacielskie czułości czas miał nadejść później. Teraz uwaga wszystkich skupiała się na frenetycznym tańcu dziewcząt; pięknych, niewinnych, czystych niczym wiosna i zmysłowych jak letni wieczór. Muzyka przybierała na sile, tak samo jak melodyjny śpiew, rezonujący w rozświetlonej blaskiem płomieni ciszy; dźwięki dzikie w swym pięknie, radosne, energetyzujące. Kobieca siła, tak to postrzegała, skupiona na widowisku, mającym stanowić słodkie preludium dla prawdziwej uczty zmysłów. Zaspokajającej nawet najbardziej wyrafinowane potrzeby magów, ściagających do serca lasu, by na moment zapomnieć o trudach i znoju wojny.
seven deadly sins
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦