Polana Świetlików
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Polana Świetlików
Na obrzeżach Londynu, pośrodku sosnowego lasku znajduje się polana z pozoru podobna do innych. Jednak żadna inna nie może pochwalić się tym, co ta. Przy bezwietrznej pogodzie, trochę wilgotnej (po deszczu), ciepłym wieczorem można trafić na prawdziwy spektakl wystawiany przez naturę. To właśnie to miejsce upodobały sobie świetliki, które letnią nocą latają nad polaną. To doprawdy zachwycający widok, każdy choć raz powinien być świadkiem lotu tych malutkich robaczków.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.01.23 19:17, w całości zmieniany 1 raz
To nie było przedstawienie — o tym musieli zdać sobie sprawę wszyscy uczestnicy rytuału, kiedy przed nich, nie na scenę, wkroczyło żywe zwierze. Wielki byk, wciąż silny i niebezpieczny trzymany był przez pięciu rosłych czarodziejów. Elvira budziła jego zainteresowanie — gałki oczne przekrzywiały się w jej stronę, a z nozdrzy buchało powietrze, gdy ryczał. Choć niezadowolny, otumaniony był na tyle, by nie ruszyć na czarownicę. Wyraźna niechęć stworzenia w jednym kierunku mogło być dostrzeżone przez czarodziejów, którzy posiadali wiedzę i doświadczenie, a jednak odurzeni kadzidłem, kierowali swoje myśli zupełnie w inną stronę. Reem nie był potulnym stworzeniem, dlatego kiedy Melisande wyciągnęła ku niemu dłoń szarpnął głową agresywnie, a jego wielki, imponujący róg świsnął jej tuż przed twarzą. Opiekunowie, czy może kaci, którzy go prowadzili byli jednak wystarczająco czujni, by pociągnąć za magiczne lassa i zmusić zwierzę do uległości. Instynktownie próbował się wyszarpać, lecz na próżno było szukać w jego ruchach gwałtowności sprawiającej zagrożenie dla zgromadzonych. Był ogłuszony, ale co najważniejsze — żywy. Melisande nie była bezpieczna przy przecinających powietrze rogach, które mogły rozorać jej twarz zupełnym przypadkiem, nim zdążyłaby ochronić się choćby przedramieniem. Nierozważne i lekkomyślne zachowanie arystokratki było dostrzeżone przez kapłanów, którzy pojawili się przy niej, ujmując ją lekko pod ramię i odsuwając na bezpieczną odległość od stworzenia. Drew otrzymał sztylet, ale między nimi, po zaskakującej wymianie czułości pojawił się ktoś jeszcze. Manannan. Starowina odchodząc od Tristana przecięła go uważnym spojrzeniem. Zaczepiona, nim się oddaliła — zwróciła się do niego w prędkim, gwałtownym pochyleniu, choć był od niej znacznie wyższy. Wbiła sękaty paluch prosto w jego pierś, a jej orli nos zmarszczył się w grymasie.
— Śmierć może nadejść w każdej chwili. Zabierz ją do wieszczki— rozkazała wściekle, z jadem w głosie, ogniskując surowe spojrzenie na czarnoksiężniku. Wdzięki Evandry przyciągały męskie spojrzenia, a los chciał, by wedle jej woli, skupiła na sobie to jedno najmocniej wyczekiwanych. Okadzony zapachem miłości Ignotus poddał się emocjom i uczuciom, które rozbudziły w nim dawną, starą tęsknotę. Pogoń za tym, co dawno przeminęło, skłoniła go do wystąpienia z kręgu i przerwaniu świętego koła. Na obietnicach się nie skończyło; pomimo drwin Tristana i usilnych prób powstrzymania przez Heather i Yelenę, wyciągnął różdżkę przed siebie i choć nie był w stanie postąpić kroku dalej, trzymany przez dwie piękne czarownice, wypowiedział inkantację zaklęcia. Czarna magia z niezwykłą siłą skoncentrowała się na skraju jego różdżki. Rozpaliwszy przedramię pomknęła w kierunku zwierzęcia. Promień świsnął tuż obok Drew, mijając go o cal, lecz nim sięgnął celu stało się coś, czego z pewnością nikt się nie spodziewał.
Powietrze wypełnione było magią. Zapach kadzidła przyjemnie otulał zgromadzonych. Lekko otumaniał, rozbudzał zmysły, zapewniał błogością, pięknem i miłością. Dla niektórych to oznaczało więcej; czarodzieje z trudem poskramiali swe rządze, pamiętając jednak o tym gdzie się znajdują i w jakim celu, bo przecież rytuał, w którym uczestniczyli był zapomnianym już przez wieki, tradycyjnym obrzędem, który pozostawiał w ciałach słodką obietnicę spełnienia i pomyślności. Wśród zgromadzonych obecne były jednak pradawne bóstwa, które ukryte za fasadą ludzkich twarzy, z zainteresowaniem i satysfakcją uczestniczyły w niezwykłym obrzędzie. Kiedy zaklęcie wystrzeliło z różdżki Ignotusa, cienie czwórki śmierciożerców wydłużyły się nienaturalnie i w zatrważającym tempie; ledwie w mgnieniu oka. Mgliste poświaty wyniosły się, pozostawiając czarnoksiężników bez naturalnego zjawiska i złączyły się w mknącym ku ofierze zaklęciu. Czas zwolnił, a światło świec zniknęło, choć blade płomienie wciąż były widoczne w zapadającej stopniowo ciemności. Mrok przezwyciężał światło. Tylko blask komety nad głowami jaśniał nieprzerwanie. Na środek, przed oblicze Lugh, wbiegła stara czarownica, wznosząc ręce ku górze. jej krzyk i lament rozdarł się po całej polanie — muzyka ucichła nagle, urwana gwałtownie i w przestrachu; twarze zwróciły się w kierunku wnętrza koła; twarze wszystkich członków obrzędu musiał ściągnąć już nie tylko jej krzyk, ale także skowyt tancerek i kapłanek na środku. Powietrze zadrżało od kumulującej się magii, a po polanie świetlików poniosły się szepty w starym, celtyckim języku. Aura rozkoszy opadła; otumanione kadzidłem umysły wstrząsnęły obrazy straszliwsze niż te, które zaistniały w rzeczywistości. Na środku, nad ofiarą skłębiła się ciemna, plugawa moc, podobna do toczącego się łebka mglistej wełny rozdzierała, rozciągała, gniotła. Powietrze zrobiło się lepkie; ściemniło się tak, że prawie nic i nikogo już nie było widać, a każdy wokół czuł obecność czegoś lub kogoś, kogo nie znał i kogo wcale nie chciał obok siebie. Lepki dotyk niewidzialnych rąk potoczył się po ciałach stojących w kręgu, aż w końcu czarna mgła rozbłysła światłem, które oślepiło zgromadzonych.
Czas przyspieszył, cienie powróciły do swoich właścicieli, wpierw niczym postacie stając za nimi wyraźnie, co najlepiej było widoczne przy stojącym wewnątrz okręgu Drew, a potem spłaszczyły się i zniknęły w ziemi, rozciągając jak najzwyklejsze cienie postaci oświetlonych blaskiem świec. Lament i krzyk ucichł, a stara czarownica skierowała wzrok w stronę Ignotusa i podciągnąwszy grafitową szatę, która wlokła się po ziemi, ruszyła ku niemu energicznie. Jej pomarszczona twarz była ostatnim, co zdążył ujrzeć Mulciber. Zmusiwszy go do cofnięcia się w obwód kręgu, sięgnęła dłonią do przytroczonej do parcianego paska sakwy. W zaciśniętej garści wyciągnęła proszek, mieniącą się brokatem ziemię, błysnęła w otwartej, pomarszczonej dłoni. Podmuchem własnego wydechu sypnęła mu nią prosto w twarz. Ignotus na kilka chwil stracił świadomość.
Dwie kapłanki z głowami reema na głowie obróciły się w kierunku osłupiałych tancerek i kiwnęły im dłońmi, a te, otrząsnąwszy się po chwilowym amoku pochwyciły kosze i ruszyły w kierunku unieszkodliwionego czarnoksiężnika. Muzyka ponownie rozbrzmiała na polanie świetlików. Cicha, melancholijna, celtycka. Młode dziewczęta, w których koszach pełno było kwiatów i zboża przyozdabiały stojącego nieruchomo Ignotusa. Wiązanki żyta i owsa układały u jego nieruchomych stóp, wiklinowe gałązki przytraczały do jego boków, a w nie wplątały wielobarwne, letnie kwiaty. Wszyscy obserwowali abstrakcyjną scenę, wdychając wciąż dymiące się kadzidło, które ani przez chwilę nie utraciło swej mocy. Postać czarodzieja, który zuchwale zdecydował się popuć obrządek i bezmyślnie zabić ofiarę składaną bogom tkwił nieruchomo, tonąc w gałązkach zbóż, trawach, wiklinowych plecionkach i kwiatach stając się imponującą, żywą rzeźbą. Starowina sięgnęła do jego rąk, na powrót splatając jego dłonie z Yeleną i Heather i w tej pozycji tancerki splotły sztywno ich dłonie w kwiecistych łańcuchach. Przykryty naturalnym pięknem Ignotus, gdy odzyskał świadomość, nie mógł się poruszyć. Ilość ozdób go przytłaczała, sztywność wiklinowych gałęzi i snopków zbóż zatrzymywała go w miejscu — był w stanie jedynie podążać wzrokiem po okręgu i ruszać dłońmi, które znów splecione były z innymi. Kiedy słodkie, znów uśmiechające się i chichoczące dziewczęta zdobiły postać mężczyzny, stara wiedźma przeszła się po kręgu. Pociągnęła Varyę, stawiając ją z powrotem w miejscu, palcem wskazała też Evandrze jej miejsce, krzyżując zajadłe, nieznoszące sprzeciwu spojrzenie Tristanowi. Nie tknęła jednak ani jego ani jego żony, manifestując grymasem swoje niezadowolenie. Krąg powoli wracał do swojego kształtu.
Wszystko wracało do normy.
Złoty sztylet wszedł w grubą skórę zwierzęcia, między szyją, a sercem. Drew wbił go, a reem ryknął i mocno zatrząsł głową, próbując jednocześnie wycofać się z miejsca. Szamotanie zwierzęcia, choć trzymanego przez czarodziejów na magicznych linach, wyglądało przeraźliwe, a walka między nimi była zacięta. Bose stopy czarodziejów wbiły się w ziemię i rozorały ją, kiedy stworzenie poruszyło się, szukając ucieczki. Jego ryk poniósł się echem, na chwilę zagłuszając graną przez artystów muzykę. Pierwsze krople krwi splamiły trawę, sztylet w dłoni obrócił się i powiększył ranę. Macnair przytrzymał dłoń, a Melisande podłożyła kielich pod nią, pozwalając by świeża, gorąca krew spłynęła prosto do złotego naczynia. Liny napięły się, reem wciąż się szarpał. Kapłanki przed nim wzniosły dłonie do góry i wypowiedziały staroceltyckie inwokacje. Gwałtowna walka reema uczyniła spływającą stróżką krew falą szkarłatnej posoki, która trysnęła na zgromadzoncyh wokół; splamiła zarówno białe stroje kapłanek, jak i ich upiorne czaszki. Posoką trafiła na suknie Melisandę i szatęDrew. Nie sprawiło to jednak, by ktokolwiek choćby na moment przerwał rytuał. Kiedy lady Travers wzniosła puchar napełniony krwią reema w kierunku Lugh, on otworzył oczy i wyciągnął dłonie. Chwycił kielich wypełniony po brzegi gorącym płynem i upił z niego łyk, jakby kosztował wina, a świeża, gorąca krew spłynęła po jego brodzie i gardle, plamiąc złota szatę.
Rytmiczne bębnienie przerwało ciszę.
Kapłanka odebrała puchar od Lugh i zwróciła się w kierunku Melisande.
— O, złoty Lugh, mistrzu handlu i rzemieślników, mistrzu wielu talentów, oddaję ci dziś cześć i proszę o pomyślność. Napełnij mnie siłą, jak użyźniasz nasze pola. O, złoty Lugh, srebrnousty mistrzu— odparła czarownica z byczą twarzą skierowaną się prosto w stronę Melisande, zachęcając ją do powtórzenia inwokacji. Głos kapłanki był głęboki, niski, a zarazem dźwięczny. Podsunęła jej kielich, z którego złoty Lugh upił łyk i zachęciła ją do tego samego. Modlitwa do Lugh o płodność miała olbrzymie znaczenie — i zgodnie z wierzeniami miała swoją skuteczność. Lady Travers mogła wziąć w dłonie kielich i upić krwi reema, prosząc bóstwa o płodność.
W tym samym czasie druga z kapłanek chwyciła sztylet wbity w słabnące zwierzę i z krzykiem i warknięciem pociągnęła go w dół, zwiększając jego ranę — z trudem i olbrzymim wysiłkiem, dając upustu swojej próbie. Liny napięły się z jednej strony, mężczyźni szarpnęli bykiem, a on w panice i skowycie runął na lewy bok z głuchym łoskotem aż ziemia się zatrzęsła. Kapłanka podeszła do niego i wbiła sztylet w ciało, podczas gdy tamta pierwsza stanęła przed obliczem Cassandry, oferując jej kielich pełen błogosławionej ofiary i poprosiła o głośne powtórzenie inwokacji. Tak samo postąpiła z każdą kolejną kobietą, omijała mężczyzn w kole, oferując kielich wypełniony krwią tylko czarownicom. Wiedźmy w okręgu chwytały za kielich i upijały świeżej krwi ofiary, aż ostatnia z nich nie osuszyła naczynia.
Kiedy reem padł w końcu na ziemię, a kielich wynoszony był przez ukwiecone wielobarwnymi koronami kobiety, druga z kapłanek odprawiających rytuał uklęknęła przy nim, by rozpłatać mu sztyletem brzuch, w rozgrzane, zakrwawione trzewia wsunęła dłonie ze sztyletem i sprawnie, z doświadczeniem wydobyła z nich serce. Chwila, choć wcale nie krótka, nie dłużyła się — wszyscy skupiali się na kobietach upijających krew z kielicha. Trzymając serce reema w obu dłoniach podeszła do Lugh, który odebrał je i odgryzł kawałek. Przegryzł i połknął, przymykając znów oczy. Oddał kapłance serce bez słowa, a ta, cała we krwi, zwróciła się z nim do Drew.
— O, złoty Lugh, mistrzu handlu i rzemieślników, mistrzu wielu talentów, oddaję ci dziś cześć i proszę o pomyślność. Napełnij mnie siłą, jaka nasilasz nasze ziarna. O, złoty Lugh, srebnousty mistrzu — powtórzyła, przekazując mu do zjedzenia kawałek świeżego serca byka. Inwokacja była prośbą o potencję i silne nasienie, pomyślność, która miała się zalęgnąć w męskich lędźwiach. Kiwnięciem głowy nakazała namiestnikowi wypowiedzenie modlitwy głośno — upiorna czaszka wpatrzona była prosto w niego, nie dając mu szansy na odmowę. Kiedy to uczynił odebrała ociekające krwią serce z powrotem i skierowała się do Manannana, a potem kolejnych mężczyzn powtarzając te same słowa, przekazując organ do skonsumowania tak długo, aż nie został zjedzony cały przez ostatniego czarodzieja w kręgu. Mięso było żylaste, a krew gęsta. Palone w środku kadzidło sprawiało, że ewentualne opory zupełnie zniknęły. Czarodziejów, mimo krótkiej chwili grozy, otaczała znów aura spokoju, radości, błogości i wiary, a słowa recytowane przez kapłanki zachęcały do uczestnictwa w rytuale zgodnie z jego przebiegiem. Krew zarówno z kielicha jak i spożytego serca wedle wierzeń była uświęcona — o czym wszystkim w skąpych słowach powiedziały kapłanki. Ci, którzy wzięli udział zostali nią naznaczeni aż do końca dzisiejszych obrzędów. Lugh, który dotąd stał nieruchomo z wyciągniętymi rękami, a który z powodu halucynacji objawiał się uczestnikom w postaci ciepłego, miłego światła odwrócił się do środka podwyższenia. Snopek siana do tej pory postawiony za nim zapłonął ogniem, iskrzący żar oświetlił zgromadzonych i otoczył ich przyjemnym, łaskoczącym ciepłem. Pierwsze ognisko festiwalu lata zapłonęło.
Serce reema zostało zjedzone przez mężczyzn zgromadzonych w kole, a jego pierwsza, świeża krew wypita przez czarownice między nimi. Rytuał powoli dobiegał końca. Muzyka rozbrzmiała ponownie, śpiew młodych dziewcząt poniósł się znów po polanie, lecz teraz przetykany był swobodnym chichotem i niekontrolowanymi uwagami względem siebie. Młode czarownice tańczyły, obracając się wokół własnej osi powabnie, z radością, sensualnie i pociągająco. Zbliżały się do stojących w kręgu czarodziejów, by zbliżyć ich do siebie, zacieśnić ich dłonie, przypomnieć o tym, że był to czas miłości, oddania, pomyślności — święto plonów, zbiorów. Może i żądza była w czarodziejach olbrzymia, ale ich obecność miała przypomnieć o tym, że prócz niej było coś jeszcze — coś więcej, co musieli w sobie odnaleźć i zakorzenić. Cała trójka, Drew, Melisande i Manannan wrócili na swoje miejsca, pojawiając się między czarodziejami i zamykając święty krąg wokół Lugh, ogniska trzaskającego za nim i reema. W tej atmosferze radości, ponownego uniesienia, w akompaniamencie muzyki i towarzyszącego czarodziejom piękna obryzganego krwią ofiary, kapłanki poprosiły zgromadzonych by zebrali się nad truchłem magicznego stworzenia. Jedna z nich podeszła do Corneliusa i Valerie, zapraszając ich na środek, ku nieruchomemu cielsku. W krótkiej instrukcji nakazała wsunąć dłonie w rozbebeszone ciało i zacisnąć dłoń. To, co miało się wydostać z ofiary stawało się symbolem — niosło pomyślność, siłę, wielkość i spełnienie. Po Sallowach nadszedł czas na Imogen i Zachary;ego, a potem resztę, którzy mogli w pojedynkę lub w parach (czy grupach) szukać w trzewiach martwego stworzenia swojego amuletu. Choć indywidualny udział nie był niczym niezwykłym, przyjęto, że towarzystwo drugiej osoby lub innych niosło ze sobą siłę wewnętrznych intencji. Wspólne uczestnictwo w obrzędzie przypieczętowywało związki i relacje, umacniało więzi i nazywało to, co do tej pory nie miało żadnego określenia.
Przyozdobiony zbożem i kwiatami [i]Ignotus[/u] zaczął odzyskiwać czucie w swoim ciele — jako jeden z ostatnich, sam lub w towarzystwie, mógł z trudem przemieścić się ku truchłu zwierzęcia, które postanowił złożyć w darze — nie Lugh — a kobiecie nieswojego serca. Kometa błyszczała nad głowami, kiedy noc stawała się coraz gęstsza i cięższa. Nikt jednak nie odczuwał zmęczenia. Noc była jeszcze długa, a wydarzenia zachęcały do hucznego i intensywnego rozpoczęcia święta miłości.
mapka w powiększeniu
Czas na odpis mija 9 kwietnia.
W tej turze rzucacie kością UCZTA tylko jeśli w treści ustosunkowujecie się do grzebienia w truchle reema (kością można rzucić tylko raz). Możecie napisać w tej turze tyle postów ile macie ochotę. Jednocześnie proszę o nie opisywanie gdzie dokładnie grzebiecie we wnętrznościach dla zachowania sensu rzuconych kości.
Ignotus i Melisande, padliście ofiarami ponurego żartu Mistrza Gry z powodu Prima Aprilis... wciąż żyjecie.
Jednak wydarzenie [u]zmienia rangę na zagrażające (na razie) zdrowiu postaci. Mistrz Gry prosi o rozważne rozpoczynanie kolejnych wątków do czasu zakończenia wydarzenia.
— Śmierć może nadejść w każdej chwili. Zabierz ją do wieszczki— rozkazała wściekle, z jadem w głosie, ogniskując surowe spojrzenie na czarnoksiężniku. Wdzięki Evandry przyciągały męskie spojrzenia, a los chciał, by wedle jej woli, skupiła na sobie to jedno najmocniej wyczekiwanych. Okadzony zapachem miłości Ignotus poddał się emocjom i uczuciom, które rozbudziły w nim dawną, starą tęsknotę. Pogoń za tym, co dawno przeminęło, skłoniła go do wystąpienia z kręgu i przerwaniu świętego koła. Na obietnicach się nie skończyło; pomimo drwin Tristana i usilnych prób powstrzymania przez Heather i Yelenę, wyciągnął różdżkę przed siebie i choć nie był w stanie postąpić kroku dalej, trzymany przez dwie piękne czarownice, wypowiedział inkantację zaklęcia. Czarna magia z niezwykłą siłą skoncentrowała się na skraju jego różdżki. Rozpaliwszy przedramię pomknęła w kierunku zwierzęcia. Promień świsnął tuż obok Drew, mijając go o cal, lecz nim sięgnął celu stało się coś, czego z pewnością nikt się nie spodziewał.
Powietrze wypełnione było magią. Zapach kadzidła przyjemnie otulał zgromadzonych. Lekko otumaniał, rozbudzał zmysły, zapewniał błogością, pięknem i miłością. Dla niektórych to oznaczało więcej; czarodzieje z trudem poskramiali swe rządze, pamiętając jednak o tym gdzie się znajdują i w jakim celu, bo przecież rytuał, w którym uczestniczyli był zapomnianym już przez wieki, tradycyjnym obrzędem, który pozostawiał w ciałach słodką obietnicę spełnienia i pomyślności. Wśród zgromadzonych obecne były jednak pradawne bóstwa, które ukryte za fasadą ludzkich twarzy, z zainteresowaniem i satysfakcją uczestniczyły w niezwykłym obrzędzie. Kiedy zaklęcie wystrzeliło z różdżki Ignotusa, cienie czwórki śmierciożerców wydłużyły się nienaturalnie i w zatrważającym tempie; ledwie w mgnieniu oka. Mgliste poświaty wyniosły się, pozostawiając czarnoksiężników bez naturalnego zjawiska i złączyły się w mknącym ku ofierze zaklęciu. Czas zwolnił, a światło świec zniknęło, choć blade płomienie wciąż były widoczne w zapadającej stopniowo ciemności. Mrok przezwyciężał światło. Tylko blask komety nad głowami jaśniał nieprzerwanie. Na środek, przed oblicze Lugh, wbiegła stara czarownica, wznosząc ręce ku górze. jej krzyk i lament rozdarł się po całej polanie — muzyka ucichła nagle, urwana gwałtownie i w przestrachu; twarze zwróciły się w kierunku wnętrza koła; twarze wszystkich członków obrzędu musiał ściągnąć już nie tylko jej krzyk, ale także skowyt tancerek i kapłanek na środku. Powietrze zadrżało od kumulującej się magii, a po polanie świetlików poniosły się szepty w starym, celtyckim języku. Aura rozkoszy opadła; otumanione kadzidłem umysły wstrząsnęły obrazy straszliwsze niż te, które zaistniały w rzeczywistości. Na środku, nad ofiarą skłębiła się ciemna, plugawa moc, podobna do toczącego się łebka mglistej wełny rozdzierała, rozciągała, gniotła. Powietrze zrobiło się lepkie; ściemniło się tak, że prawie nic i nikogo już nie było widać, a każdy wokół czuł obecność czegoś lub kogoś, kogo nie znał i kogo wcale nie chciał obok siebie. Lepki dotyk niewidzialnych rąk potoczył się po ciałach stojących w kręgu, aż w końcu czarna mgła rozbłysła światłem, które oślepiło zgromadzonych.
Czas przyspieszył, cienie powróciły do swoich właścicieli, wpierw niczym postacie stając za nimi wyraźnie, co najlepiej było widoczne przy stojącym wewnątrz okręgu Drew, a potem spłaszczyły się i zniknęły w ziemi, rozciągając jak najzwyklejsze cienie postaci oświetlonych blaskiem świec. Lament i krzyk ucichł, a stara czarownica skierowała wzrok w stronę Ignotusa i podciągnąwszy grafitową szatę, która wlokła się po ziemi, ruszyła ku niemu energicznie. Jej pomarszczona twarz była ostatnim, co zdążył ujrzeć Mulciber. Zmusiwszy go do cofnięcia się w obwód kręgu, sięgnęła dłonią do przytroczonej do parcianego paska sakwy. W zaciśniętej garści wyciągnęła proszek, mieniącą się brokatem ziemię, błysnęła w otwartej, pomarszczonej dłoni. Podmuchem własnego wydechu sypnęła mu nią prosto w twarz. Ignotus na kilka chwil stracił świadomość.
Dwie kapłanki z głowami reema na głowie obróciły się w kierunku osłupiałych tancerek i kiwnęły im dłońmi, a te, otrząsnąwszy się po chwilowym amoku pochwyciły kosze i ruszyły w kierunku unieszkodliwionego czarnoksiężnika. Muzyka ponownie rozbrzmiała na polanie świetlików. Cicha, melancholijna, celtycka. Młode dziewczęta, w których koszach pełno było kwiatów i zboża przyozdabiały stojącego nieruchomo Ignotusa. Wiązanki żyta i owsa układały u jego nieruchomych stóp, wiklinowe gałązki przytraczały do jego boków, a w nie wplątały wielobarwne, letnie kwiaty. Wszyscy obserwowali abstrakcyjną scenę, wdychając wciąż dymiące się kadzidło, które ani przez chwilę nie utraciło swej mocy. Postać czarodzieja, który zuchwale zdecydował się popuć obrządek i bezmyślnie zabić ofiarę składaną bogom tkwił nieruchomo, tonąc w gałązkach zbóż, trawach, wiklinowych plecionkach i kwiatach stając się imponującą, żywą rzeźbą. Starowina sięgnęła do jego rąk, na powrót splatając jego dłonie z Yeleną i Heather i w tej pozycji tancerki splotły sztywno ich dłonie w kwiecistych łańcuchach. Przykryty naturalnym pięknem Ignotus, gdy odzyskał świadomość, nie mógł się poruszyć. Ilość ozdób go przytłaczała, sztywność wiklinowych gałęzi i snopków zbóż zatrzymywała go w miejscu — był w stanie jedynie podążać wzrokiem po okręgu i ruszać dłońmi, które znów splecione były z innymi. Kiedy słodkie, znów uśmiechające się i chichoczące dziewczęta zdobiły postać mężczyzny, stara wiedźma przeszła się po kręgu. Pociągnęła Varyę, stawiając ją z powrotem w miejscu, palcem wskazała też Evandrze jej miejsce, krzyżując zajadłe, nieznoszące sprzeciwu spojrzenie Tristanowi. Nie tknęła jednak ani jego ani jego żony, manifestując grymasem swoje niezadowolenie. Krąg powoli wracał do swojego kształtu.
Wszystko wracało do normy.
Złoty sztylet wszedł w grubą skórę zwierzęcia, między szyją, a sercem. Drew wbił go, a reem ryknął i mocno zatrząsł głową, próbując jednocześnie wycofać się z miejsca. Szamotanie zwierzęcia, choć trzymanego przez czarodziejów na magicznych linach, wyglądało przeraźliwe, a walka między nimi była zacięta. Bose stopy czarodziejów wbiły się w ziemię i rozorały ją, kiedy stworzenie poruszyło się, szukając ucieczki. Jego ryk poniósł się echem, na chwilę zagłuszając graną przez artystów muzykę. Pierwsze krople krwi splamiły trawę, sztylet w dłoni obrócił się i powiększył ranę. Macnair przytrzymał dłoń, a Melisande podłożyła kielich pod nią, pozwalając by świeża, gorąca krew spłynęła prosto do złotego naczynia. Liny napięły się, reem wciąż się szarpał. Kapłanki przed nim wzniosły dłonie do góry i wypowiedziały staroceltyckie inwokacje. Gwałtowna walka reema uczyniła spływającą stróżką krew falą szkarłatnej posoki, która trysnęła na zgromadzoncyh wokół; splamiła zarówno białe stroje kapłanek, jak i ich upiorne czaszki. Posoką trafiła na suknie Melisandę i szatęDrew. Nie sprawiło to jednak, by ktokolwiek choćby na moment przerwał rytuał. Kiedy lady Travers wzniosła puchar napełniony krwią reema w kierunku Lugh, on otworzył oczy i wyciągnął dłonie. Chwycił kielich wypełniony po brzegi gorącym płynem i upił z niego łyk, jakby kosztował wina, a świeża, gorąca krew spłynęła po jego brodzie i gardle, plamiąc złota szatę.
Rytmiczne bębnienie przerwało ciszę.
Kapłanka odebrała puchar od Lugh i zwróciła się w kierunku Melisande.
— O, złoty Lugh, mistrzu handlu i rzemieślników, mistrzu wielu talentów, oddaję ci dziś cześć i proszę o pomyślność. Napełnij mnie siłą, jak użyźniasz nasze pola. O, złoty Lugh, srebrnousty mistrzu— odparła czarownica z byczą twarzą skierowaną się prosto w stronę Melisande, zachęcając ją do powtórzenia inwokacji. Głos kapłanki był głęboki, niski, a zarazem dźwięczny. Podsunęła jej kielich, z którego złoty Lugh upił łyk i zachęciła ją do tego samego. Modlitwa do Lugh o płodność miała olbrzymie znaczenie — i zgodnie z wierzeniami miała swoją skuteczność. Lady Travers mogła wziąć w dłonie kielich i upić krwi reema, prosząc bóstwa o płodność.
W tym samym czasie druga z kapłanek chwyciła sztylet wbity w słabnące zwierzę i z krzykiem i warknięciem pociągnęła go w dół, zwiększając jego ranę — z trudem i olbrzymim wysiłkiem, dając upustu swojej próbie. Liny napięły się z jednej strony, mężczyźni szarpnęli bykiem, a on w panice i skowycie runął na lewy bok z głuchym łoskotem aż ziemia się zatrzęsła. Kapłanka podeszła do niego i wbiła sztylet w ciało, podczas gdy tamta pierwsza stanęła przed obliczem Cassandry, oferując jej kielich pełen błogosławionej ofiary i poprosiła o głośne powtórzenie inwokacji. Tak samo postąpiła z każdą kolejną kobietą, omijała mężczyzn w kole, oferując kielich wypełniony krwią tylko czarownicom. Wiedźmy w okręgu chwytały za kielich i upijały świeżej krwi ofiary, aż ostatnia z nich nie osuszyła naczynia.
Kiedy reem padł w końcu na ziemię, a kielich wynoszony był przez ukwiecone wielobarwnymi koronami kobiety, druga z kapłanek odprawiających rytuał uklęknęła przy nim, by rozpłatać mu sztyletem brzuch, w rozgrzane, zakrwawione trzewia wsunęła dłonie ze sztyletem i sprawnie, z doświadczeniem wydobyła z nich serce. Chwila, choć wcale nie krótka, nie dłużyła się — wszyscy skupiali się na kobietach upijających krew z kielicha. Trzymając serce reema w obu dłoniach podeszła do Lugh, który odebrał je i odgryzł kawałek. Przegryzł i połknął, przymykając znów oczy. Oddał kapłance serce bez słowa, a ta, cała we krwi, zwróciła się z nim do Drew.
— O, złoty Lugh, mistrzu handlu i rzemieślników, mistrzu wielu talentów, oddaję ci dziś cześć i proszę o pomyślność. Napełnij mnie siłą, jaka nasilasz nasze ziarna. O, złoty Lugh, srebnousty mistrzu — powtórzyła, przekazując mu do zjedzenia kawałek świeżego serca byka. Inwokacja była prośbą o potencję i silne nasienie, pomyślność, która miała się zalęgnąć w męskich lędźwiach. Kiwnięciem głowy nakazała namiestnikowi wypowiedzenie modlitwy głośno — upiorna czaszka wpatrzona była prosto w niego, nie dając mu szansy na odmowę. Kiedy to uczynił odebrała ociekające krwią serce z powrotem i skierowała się do Manannana, a potem kolejnych mężczyzn powtarzając te same słowa, przekazując organ do skonsumowania tak długo, aż nie został zjedzony cały przez ostatniego czarodzieja w kręgu. Mięso było żylaste, a krew gęsta. Palone w środku kadzidło sprawiało, że ewentualne opory zupełnie zniknęły. Czarodziejów, mimo krótkiej chwili grozy, otaczała znów aura spokoju, radości, błogości i wiary, a słowa recytowane przez kapłanki zachęcały do uczestnictwa w rytuale zgodnie z jego przebiegiem. Krew zarówno z kielicha jak i spożytego serca wedle wierzeń była uświęcona — o czym wszystkim w skąpych słowach powiedziały kapłanki. Ci, którzy wzięli udział zostali nią naznaczeni aż do końca dzisiejszych obrzędów. Lugh, który dotąd stał nieruchomo z wyciągniętymi rękami, a który z powodu halucynacji objawiał się uczestnikom w postaci ciepłego, miłego światła odwrócił się do środka podwyższenia. Snopek siana do tej pory postawiony za nim zapłonął ogniem, iskrzący żar oświetlił zgromadzonych i otoczył ich przyjemnym, łaskoczącym ciepłem. Pierwsze ognisko festiwalu lata zapłonęło.
Serce reema zostało zjedzone przez mężczyzn zgromadzonych w kole, a jego pierwsza, świeża krew wypita przez czarownice między nimi. Rytuał powoli dobiegał końca. Muzyka rozbrzmiała ponownie, śpiew młodych dziewcząt poniósł się znów po polanie, lecz teraz przetykany był swobodnym chichotem i niekontrolowanymi uwagami względem siebie. Młode czarownice tańczyły, obracając się wokół własnej osi powabnie, z radością, sensualnie i pociągająco. Zbliżały się do stojących w kręgu czarodziejów, by zbliżyć ich do siebie, zacieśnić ich dłonie, przypomnieć o tym, że był to czas miłości, oddania, pomyślności — święto plonów, zbiorów. Może i żądza była w czarodziejach olbrzymia, ale ich obecność miała przypomnieć o tym, że prócz niej było coś jeszcze — coś więcej, co musieli w sobie odnaleźć i zakorzenić. Cała trójka, Drew, Melisande i Manannan wrócili na swoje miejsca, pojawiając się między czarodziejami i zamykając święty krąg wokół Lugh, ogniska trzaskającego za nim i reema. W tej atmosferze radości, ponownego uniesienia, w akompaniamencie muzyki i towarzyszącego czarodziejom piękna obryzganego krwią ofiary, kapłanki poprosiły zgromadzonych by zebrali się nad truchłem magicznego stworzenia. Jedna z nich podeszła do Corneliusa i Valerie, zapraszając ich na środek, ku nieruchomemu cielsku. W krótkiej instrukcji nakazała wsunąć dłonie w rozbebeszone ciało i zacisnąć dłoń. To, co miało się wydostać z ofiary stawało się symbolem — niosło pomyślność, siłę, wielkość i spełnienie. Po Sallowach nadszedł czas na Imogen i Zachary;ego, a potem resztę, którzy mogli w pojedynkę lub w parach (czy grupach) szukać w trzewiach martwego stworzenia swojego amuletu. Choć indywidualny udział nie był niczym niezwykłym, przyjęto, że towarzystwo drugiej osoby lub innych niosło ze sobą siłę wewnętrznych intencji. Wspólne uczestnictwo w obrzędzie przypieczętowywało związki i relacje, umacniało więzi i nazywało to, co do tej pory nie miało żadnego określenia.
Przyozdobiony zbożem i kwiatami [i]Ignotus[/u] zaczął odzyskiwać czucie w swoim ciele — jako jeden z ostatnich, sam lub w towarzystwie, mógł z trudem przemieścić się ku truchłu zwierzęcia, które postanowił złożyć w darze — nie Lugh — a kobiecie nieswojego serca. Kometa błyszczała nad głowami, kiedy noc stawała się coraz gęstsza i cięższa. Nikt jednak nie odczuwał zmęczenia. Noc była jeszcze długa, a wydarzenia zachęcały do hucznego i intensywnego rozpoczęcia święta miłości.
mapka w powiększeniu
W tej turze rzucacie kością UCZTA tylko jeśli w treści ustosunkowujecie się do grzebienia w truchle reema (kością można rzucić tylko raz). Możecie napisać w tej turze tyle postów ile macie ochotę. Jednocześnie proszę o nie opisywanie gdzie dokładnie grzebiecie we wnętrznościach dla zachowania sensu rzuconych kości.
Ignotus i Melisande, padliście ofiarami ponurego żartu Mistrza Gry z powodu Prima Aprilis... wciąż żyjecie.
Jednak wydarzenie [u]zmienia rangę na zagrażające (na razie) zdrowiu postaci. Mistrz Gry prosi o rozważne rozpoczynanie kolejnych wątków do czasu zakończenia wydarzenia.
Ramsey Mulciber
Od dawien dawna nie czuła takiej zazdrości. Żarliwej, palącej, absorbującej każdy skrawek myśli. Ignotus pozostał niewrażliwy na jej starania, zajęty zdobywaniem podarku dla srebrnowłosej syreny stojącej po drugiej stronie świętego kręgu, nawet kiedy mąż kobiety przyciągnął ją do siebie i władczo zaznaczył teren, podkreślił własność. Oddech w jej piersi stał się gorący, oczy ciskały gromami, dostrzegając dłonie Heather jak przez mgłę - obie zawiodły, obie pozwoliły, by nestor Mulciberów dał upust ciężkiej, lepkiej żądzy; czarnomagiczne zaklęcie, którego nazwę znała ledwie z podstaw nauki, przecięło powietrze i sięgnęło zwierzęcia, a potem... Potem nadeszły cienie.
Odklejone od Śmierciożerców tańczyły wokół wiązki inkantacji, szepcząc do magii słodkie obietnice, nienaturalne, przebijające się przez przyjemność, jaką napełniało ją kadzidło. Yelena drgnęła, uczepiona ramienia Ignotusa, zapatrzona w zjawisko malowane przed oczyma czarnymi, gęstymi farbami. Zapadła ciemność przetykana karminowym refleksem płynącym znad ich głów - zamarła, w ciszy i osłupieniu oczekując na to, co nastąpi, zamglone myśli z trudem dochodziły w niej do głosu, kołacząc do wrót logiki, błagając, by wpuściła je w siebie z powrotem. Czerń przybrała kształt. Nici złączyły się w jedność, formując szpulę nawiniętej obsydianowej włóczki, sięgającej ku nim wszystkim lepkimi dłońmi; zadrżała, czując na sobie obcy dotyk. Niemożliwy. Odstręczający. Niepokojący.
- Co to jest? - rzuciła półgłosem w eter, przelękłym i skamieniałym. Zsunęła rękę w dół i splotła palce z palcami Ignotusa, mocno, stanowczo - aż w końcu w akompaniamencie lamentu i niepewności ciemność przerodziła się w błysk i wszystko odeszło.
Krzyki rozmyły się w ciszy. Popłoch złagodniał. W osłupieniu spojrzała na starą wiedźmę nadciągającą ku wujowi, ale nie próbowała jej powstrzymać, posłuszna, podświadomie czująca, że Ignotus na to zasłużył. Na odebraną świadomość, twardniejące mięśnie ciała, niewrażliwe kończyny. Wystąpił przeciwko rytuałowi, zaburzył go, i po co? W imię czego? Ślicznej buzi, włosów lśniących jak najczystszy, najdelikatniejszy jedwab? Różanej sukienki ledwie zakrywającej majaczącą pod nimi sylwetkę? Zacisnęła mocno wargi, przyglądając się temu, jak dziewczątka oplatają go kwieciem, tworząc wokół niego pułapkę lata. Nikt nie musiał jej zachęcać, by splotła dłonie z Ignotusem - trzymała go przy sobie cały czas, z dumnie uniesionym podbródkiem i lekko drżącym oddechem. Przed oczyma wciąż miała obraz cieni, lepkiej mazi utkanej z czarnej magii, która złączyła się z jego zaklęciem. Czy zrobił to specjalnie? Czy takiego efektu oczekiwał?
Odwróciła głowę, by uczcić odebranie życia reemowi. Widziała sztylet zagłębiający się w twardej skórze zwierzęcia i przecinający żyły, z których chlapała krew; celtyckie słowa rozbrzmiewały w powietrzu i choć ich nie rozumiała, wydawały się jej najpiękniejszą inwokacją, najszlachetniejszą i tak okrutnie potrzebną, by należycie uczcić festiwal miłości. Odszedł strach, zastąpiony przez miękką błogość. Widok rozrywanego ciała ją fascynował, chociaż Yelena nigdy nie miała w sobie miłości do grozy tego typu; tym razem jednak nie mogła oderwać spojrzenia, obserwująca posokę barwiącą śliczną sukienkę lady Travers i szatę Macnaira, dwóch uświęconych figur, które wcześniej pogrążyły się w ledwo wyłapanym przez nią pocałunku. Zerknęła również na Cassandrę, chcąc się upewnić, że szamoczące się w agonii stworzenie nie wyrządziło jej krzywdy. Posłała jej ciepłe spojrzenie, nim to powróciło do kapłanki unoszącej kielich wypełniony ciepłą krwią.
Nadszedł czas na ucztę.
Czara, która najpierw trafiła do Melisande, zatoczyła krąg po zgromadzonych kobietach. Gdy dotarła do Yeleny, nie zawahała się, wewnętrzny głos podpowiadał, że organizm nie odrzuci tego napitku, naznaczonego podniosłością chwili. Ujęła kielich w dłonie i przyjrzała się karminowej substancji, zanim uniosła ją do ust.
- O, złoty Lugh, mistrzu handlu i rzemieślników, mistrzu wielu talentów, oddaję ci dziś cześć i proszę o pomyślność. Napełnij mnie siłą, jak użyźniasz nasze pola. O, złoty Lugh, srebrnousty mistrzu - powtórzyła inwokację przywołaną przez kapłankę, po czym wypiła łyk. Czerwień odcisnęła ślad na jej wargach, zabarwiła je jak szminka, brutalna, wilcza, potrzebna. Prosiła o płodność na przyszłość, o przychylność względem ciała, które traciło siły, by przed śmiercią zdolne było powić dziecko, Mulcibera z krwi i kości, niedźwiedzia zmierzającego ku silnej przyszłości, pozbawionego plagi choroby. Zamrugała powoli, jak w transie, i zwalczyła w sobie potrzebę oblizania warg, jednocześnie przyglądając się kapłance rozgrzebującej wnętrzności martwego już reema. Serce zwierzęcia zalśniło w jej dłoni, ofiarowane Drew jako pierwszemu uprzywilejowanemu czarodziejowi. Patrzyła na niego długo, z uśmiechem majaczącym w kąciku ust, wzrok następne przesunął się po każdym mężczyźnie kosztującym ofiary. Na dłuższą chwilę zatrzymała wzrok na Ramseyu, dumna, to dzięki ludziom takim jak on mogli dziś znaleźć się na polanie świetlików i uczcić święto miłości jak należy.
- To było niesamowite - zwróciła się cicho do Drew, kiedy ten dołączył do kręgu i znalazł się na poprzednim miejscu. - Szkoda, że nie ofiarowano ci tego sztyletu jako uczczenia dzieła, którego tu dokonałeś - dodała z zalążkiem uśmiechu. Splotła z nim dłonie, bliższa jednak Ignotusowi, poszukująca jego ciepła, zapachu miętowej herbaty. Śpiew wypełnił jej uszy, atmosfera łaskotała zmysły; zwróciła wzrok ku dłoniom Corneliusa, a kiedy nadarzyła się okazja, ruszyła w kierunku reema, by samej zanurzyć ręce we wciąż ciepłych trzewiach. Posoka barwiła cienkie rękawy i mleczną skórę, kiedy przeszukiwała go z nową dla siebie przyjemnością, jakby gest ten był słuszny i szczytny, i gdy wyszarpnęła z niego fragment nieżywego ciała, cofnęła się do kręgu, gdzie Ignotus odziany w kwiaty i zboża odzyskiwał świadomość. - Otrzeźwiałeś? - spytała, jej głos, choć przyjemny, brzmiał sucho. Z nieprzytomności i głupiej miłości - czy już ich się wyzbył? Zakrwawionymi ramionami ujęła go pod rękę, chcąc pomóc mu, mimo wszystko, dotrzeć do reema. - Następna szata, którą ci uszyję, będzie właśnie taka - pełna kwiatów i ciężka, skoro taki jest twój gust - wymruczała cicho, niestrudzona, a wyraźnie ukontentowana, nawet pomimo popisu, którym wcześniej zirytował ją wuj.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Odklejone od Śmierciożerców tańczyły wokół wiązki inkantacji, szepcząc do magii słodkie obietnice, nienaturalne, przebijające się przez przyjemność, jaką napełniało ją kadzidło. Yelena drgnęła, uczepiona ramienia Ignotusa, zapatrzona w zjawisko malowane przed oczyma czarnymi, gęstymi farbami. Zapadła ciemność przetykana karminowym refleksem płynącym znad ich głów - zamarła, w ciszy i osłupieniu oczekując na to, co nastąpi, zamglone myśli z trudem dochodziły w niej do głosu, kołacząc do wrót logiki, błagając, by wpuściła je w siebie z powrotem. Czerń przybrała kształt. Nici złączyły się w jedność, formując szpulę nawiniętej obsydianowej włóczki, sięgającej ku nim wszystkim lepkimi dłońmi; zadrżała, czując na sobie obcy dotyk. Niemożliwy. Odstręczający. Niepokojący.
- Co to jest? - rzuciła półgłosem w eter, przelękłym i skamieniałym. Zsunęła rękę w dół i splotła palce z palcami Ignotusa, mocno, stanowczo - aż w końcu w akompaniamencie lamentu i niepewności ciemność przerodziła się w błysk i wszystko odeszło.
Krzyki rozmyły się w ciszy. Popłoch złagodniał. W osłupieniu spojrzała na starą wiedźmę nadciągającą ku wujowi, ale nie próbowała jej powstrzymać, posłuszna, podświadomie czująca, że Ignotus na to zasłużył. Na odebraną świadomość, twardniejące mięśnie ciała, niewrażliwe kończyny. Wystąpił przeciwko rytuałowi, zaburzył go, i po co? W imię czego? Ślicznej buzi, włosów lśniących jak najczystszy, najdelikatniejszy jedwab? Różanej sukienki ledwie zakrywającej majaczącą pod nimi sylwetkę? Zacisnęła mocno wargi, przyglądając się temu, jak dziewczątka oplatają go kwieciem, tworząc wokół niego pułapkę lata. Nikt nie musiał jej zachęcać, by splotła dłonie z Ignotusem - trzymała go przy sobie cały czas, z dumnie uniesionym podbródkiem i lekko drżącym oddechem. Przed oczyma wciąż miała obraz cieni, lepkiej mazi utkanej z czarnej magii, która złączyła się z jego zaklęciem. Czy zrobił to specjalnie? Czy takiego efektu oczekiwał?
Odwróciła głowę, by uczcić odebranie życia reemowi. Widziała sztylet zagłębiający się w twardej skórze zwierzęcia i przecinający żyły, z których chlapała krew; celtyckie słowa rozbrzmiewały w powietrzu i choć ich nie rozumiała, wydawały się jej najpiękniejszą inwokacją, najszlachetniejszą i tak okrutnie potrzebną, by należycie uczcić festiwal miłości. Odszedł strach, zastąpiony przez miękką błogość. Widok rozrywanego ciała ją fascynował, chociaż Yelena nigdy nie miała w sobie miłości do grozy tego typu; tym razem jednak nie mogła oderwać spojrzenia, obserwująca posokę barwiącą śliczną sukienkę lady Travers i szatę Macnaira, dwóch uświęconych figur, które wcześniej pogrążyły się w ledwo wyłapanym przez nią pocałunku. Zerknęła również na Cassandrę, chcąc się upewnić, że szamoczące się w agonii stworzenie nie wyrządziło jej krzywdy. Posłała jej ciepłe spojrzenie, nim to powróciło do kapłanki unoszącej kielich wypełniony ciepłą krwią.
Nadszedł czas na ucztę.
Czara, która najpierw trafiła do Melisande, zatoczyła krąg po zgromadzonych kobietach. Gdy dotarła do Yeleny, nie zawahała się, wewnętrzny głos podpowiadał, że organizm nie odrzuci tego napitku, naznaczonego podniosłością chwili. Ujęła kielich w dłonie i przyjrzała się karminowej substancji, zanim uniosła ją do ust.
- O, złoty Lugh, mistrzu handlu i rzemieślników, mistrzu wielu talentów, oddaję ci dziś cześć i proszę o pomyślność. Napełnij mnie siłą, jak użyźniasz nasze pola. O, złoty Lugh, srebrnousty mistrzu - powtórzyła inwokację przywołaną przez kapłankę, po czym wypiła łyk. Czerwień odcisnęła ślad na jej wargach, zabarwiła je jak szminka, brutalna, wilcza, potrzebna. Prosiła o płodność na przyszłość, o przychylność względem ciała, które traciło siły, by przed śmiercią zdolne było powić dziecko, Mulcibera z krwi i kości, niedźwiedzia zmierzającego ku silnej przyszłości, pozbawionego plagi choroby. Zamrugała powoli, jak w transie, i zwalczyła w sobie potrzebę oblizania warg, jednocześnie przyglądając się kapłance rozgrzebującej wnętrzności martwego już reema. Serce zwierzęcia zalśniło w jej dłoni, ofiarowane Drew jako pierwszemu uprzywilejowanemu czarodziejowi. Patrzyła na niego długo, z uśmiechem majaczącym w kąciku ust, wzrok następne przesunął się po każdym mężczyźnie kosztującym ofiary. Na dłuższą chwilę zatrzymała wzrok na Ramseyu, dumna, to dzięki ludziom takim jak on mogli dziś znaleźć się na polanie świetlików i uczcić święto miłości jak należy.
- To było niesamowite - zwróciła się cicho do Drew, kiedy ten dołączył do kręgu i znalazł się na poprzednim miejscu. - Szkoda, że nie ofiarowano ci tego sztyletu jako uczczenia dzieła, którego tu dokonałeś - dodała z zalążkiem uśmiechu. Splotła z nim dłonie, bliższa jednak Ignotusowi, poszukująca jego ciepła, zapachu miętowej herbaty. Śpiew wypełnił jej uszy, atmosfera łaskotała zmysły; zwróciła wzrok ku dłoniom Corneliusa, a kiedy nadarzyła się okazja, ruszyła w kierunku reema, by samej zanurzyć ręce we wciąż ciepłych trzewiach. Posoka barwiła cienkie rękawy i mleczną skórę, kiedy przeszukiwała go z nową dla siebie przyjemnością, jakby gest ten był słuszny i szczytny, i gdy wyszarpnęła z niego fragment nieżywego ciała, cofnęła się do kręgu, gdzie Ignotus odziany w kwiaty i zboża odzyskiwał świadomość. - Otrzeźwiałeś? - spytała, jej głos, choć przyjemny, brzmiał sucho. Z nieprzytomności i głupiej miłości - czy już ich się wyzbył? Zakrwawionymi ramionami ujęła go pod rękę, chcąc pomóc mu, mimo wszystko, dotrzeć do reema. - Następna szata, którą ci uszyję, będzie właśnie taka - pełna kwiatów i ciężka, skoro taki jest twój gust - wymruczała cicho, niestrudzona, a wyraźnie ukontentowana, nawet pomimo popisu, którym wcześniej zirytował ją wuj.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Yelena Mulciber dnia 03.04.23 10:02, w całości zmieniany 1 raz
Yelena Mulciber
Zawód : Krawcowa w Cynobrowym Świergotniku
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
let's live in the land of yesterday, live in the grand imperial heyday.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Yelena Mulciber' has done the following action : Rzut kością
'Uczta' :
+
'Uczta' :
Ramsey Mulciber
Uwaga Elviry była rozproszona, stępiona efektami spalanych ziół, nie mogłaby jednak nie dostrzec potężnej agresji ogromnego stworzenia, które w swojej magicznej naturze musiało przeczuwać, że zostało tu sprowadzone na rzeź. Nie czuła żalu, a wyłącznie pożądliwe oczekiwanie - nawet wtedy, kiedy reem skierował na nią ślepa, kiedy z jego pyska buchnęła para, jej proste zęby uwidaczniały się w uśmiechu. Rytualny nastrój udzielał się wszystkim, ulatywał strach. Zazdrość i zawiść nie znajdowały sobie drogi do jej serca, nie dzisiaj, nawet jeśli w każdej innej sytuacji pozwoliłaby im się strawić jak płomieniom. Bo była przecież wystarczającą egoistką, by pragnąć znalezienia się w środku okręgu, w centrum rytuału; z Drew, który tym razem musiałby spojrzeć jej prosto w oczy, schwycić za dłoń. Jakże wielką przyjemność sprawiłaby jej jego niepewność i niechęć, świadomość tego, że był uwiązany i nie miał wyjścia innego jak tylko jej ulec.
A jednak, mimo tych grzesznych myśli, niechęci odczuwanych wobec arystokratki u jego boku, nie przełamała świętego okręgu i nie znalazła się poza grupą. Tak jak sobie przysięgła po przybyciu - pozostała obserwatorem, nawet wówczas, gdy jej łono płonęło, a na polanie zapanował chaos. Chłonęła go całą sobą, rozbawiona, chichocząca, jeszcze przez chwilę frywolna, dopóki nad zgromadzonymi nie zapanowała złowróżbna cisza. Wydłużające się cienie nie umknęły jej uwadze. Widziała jak uciekają od Drew, od Ramseya, od Tristana, który nie stał znowu tak daleko. Śmiech zamarł w jej gardle, powietrze zastygło w tchawicy. Jej dłonie zadrżały wyczuwalnie dla Lestrange'a i Sallowa, poddała się wreszcie chęci i wypuściła gwałtownie dłoń Corneliusa, by ścisnąć lodowatymi palcami ciepły kamień zamknięty w szklanej klatce jej medalionu. Nie była w stanie uspokoić oddechu dopóki nie dotknęły jej lepkie dłonie czarnej magii, esencji zawisłej nad głowami kapłana. Czuła ją w kościach, we krwi, jej drżenie przybrało bardziej charakter ekstazy niż strachu, a gdy powietrze wreszcie stało się rzadsze, a magia rozbłysnęła tysiącem barw w jej oczach, tłumiąc na moment złotą poświatę wielkiego Lugh, otrząsnęła się i odnalazła na oślep rękę Corneliusa jeszcze zanim starucha zdążyłaby zganić ich za złamanie kręgu. Nie wiedziała, nie przeczuwała co właśnie miało miejsce, ale w głębi ducha miała świadomość, że była to rzecz ogromnej wagi, wzniosła i odbijająca się piętnem na każdym uczestniku rytuału. Nie czuła już obcych rąk, podszeptów diabła, widziała jak dziewczęta ustawiają z powrotem ludzi, jak przyozdabiają kwiatami starszego mężczyznę stojącego w gronie rodziny Ramseya Mulcibera. Uśmiechnęła się lekko, kątem ust, bardziej już przypominając siebie. Była rozbawiona, ale też dziwnie rozrzewniona jego widokiem. To czego dokonał - choćby było głupie i nierozważne - zrobiło na niej wrażenie, jak każda ślepo odważna rzecz uczyniona przez równie ślepych mężczyzn.
Ciszę przerwało rytmiczne dudnienie bębnów, przywodzące na myśl bicie wielkiego serca Lugh. Gdy w ruch poszedł kielich, nie czuła lęku ani zwątpienia. Schwyciła go w dłonie, gdy został jej ofiarowany. Musiała przełknąć ślinę, nim zmusiła krtań do wypowiedzenia słów.
- O, złoty Lugh, mistrzu handlu i rzemieślników, mistrzu wielu talentów, oddaję ci dziś cześć i proszę o pomyślność.... Napełnij mnie siłą, jak użyźniasz nasze pola. O, złoty Lugh, srebrnousty mistrzu. - Krótka pauza przed słowami o żyzności, nieuchronnie kojarzącej się z płodnością zapewne nie umknęła uwadze kapłanów, ale nadrobiła ją szybkim i pozbawionym zawahania uniesieniem kielicha do ust.
Krew była cierpka, gęsta, zostawiała w ustach dobrze jej znany metaliczny posmak. Ciepło rozlało się po jej ciele bardziej wyraziście niż po mocnym alkoholu. Przesunęła językiem po zębach, oddając puchar, a potem uśmiechnęła się lekko do kwietnej postaci po drugiej stronie polany.
Krwawiące serce w dłoniach Drew, jego usta zbroczone szkarłatem, w każdy inny dzień zapewne wzbudziłyby w niej żądzę. Dziś jednak wyniośle wysłuchała słów, które dla Lugh powtarzali mężczyźni w kręgu, chętna, by również skosztować surowego mięsa, które jednak nie zostało jej dane. Trudno. Krew, ta, której kropla została jej na czarnym materiale kołnierza, musiała wystarczyć.
Do truchła reema podeszła sama, gdy została do tego zaproszona. Nie wahała się przed samotną wędrówką, mimo że większości kobiet towarzyszył mężczyzna. Ona, wysoka, szczupła sylwetka odbijająca się ciemnością szaty i złotem włosów na tle trzaskającego ogniska, nawet na moment nie okazała niepewności, nie zgarbiła ramion. Jej błękitny wzrok przemknął przez Tristana Rosiera, Ramseya Mulcibera, Drew, a potem bożka, uczynionego z kwiatów, uprzedniej dzielnego adoratora.
Nie czuła zniesmaczenia, zaglądając do rozciętych zwłok. Zwierzyna nie różniła się aż tak od ciał ludzi, jeśli tylko umiało się patrzeć.
[bylobrzydkobedzieladnie]
A jednak, mimo tych grzesznych myśli, niechęci odczuwanych wobec arystokratki u jego boku, nie przełamała świętego okręgu i nie znalazła się poza grupą. Tak jak sobie przysięgła po przybyciu - pozostała obserwatorem, nawet wówczas, gdy jej łono płonęło, a na polanie zapanował chaos. Chłonęła go całą sobą, rozbawiona, chichocząca, jeszcze przez chwilę frywolna, dopóki nad zgromadzonymi nie zapanowała złowróżbna cisza. Wydłużające się cienie nie umknęły jej uwadze. Widziała jak uciekają od Drew, od Ramseya, od Tristana, który nie stał znowu tak daleko. Śmiech zamarł w jej gardle, powietrze zastygło w tchawicy. Jej dłonie zadrżały wyczuwalnie dla Lestrange'a i Sallowa, poddała się wreszcie chęci i wypuściła gwałtownie dłoń Corneliusa, by ścisnąć lodowatymi palcami ciepły kamień zamknięty w szklanej klatce jej medalionu. Nie była w stanie uspokoić oddechu dopóki nie dotknęły jej lepkie dłonie czarnej magii, esencji zawisłej nad głowami kapłana. Czuła ją w kościach, we krwi, jej drżenie przybrało bardziej charakter ekstazy niż strachu, a gdy powietrze wreszcie stało się rzadsze, a magia rozbłysnęła tysiącem barw w jej oczach, tłumiąc na moment złotą poświatę wielkiego Lugh, otrząsnęła się i odnalazła na oślep rękę Corneliusa jeszcze zanim starucha zdążyłaby zganić ich za złamanie kręgu. Nie wiedziała, nie przeczuwała co właśnie miało miejsce, ale w głębi ducha miała świadomość, że była to rzecz ogromnej wagi, wzniosła i odbijająca się piętnem na każdym uczestniku rytuału. Nie czuła już obcych rąk, podszeptów diabła, widziała jak dziewczęta ustawiają z powrotem ludzi, jak przyozdabiają kwiatami starszego mężczyznę stojącego w gronie rodziny Ramseya Mulcibera. Uśmiechnęła się lekko, kątem ust, bardziej już przypominając siebie. Była rozbawiona, ale też dziwnie rozrzewniona jego widokiem. To czego dokonał - choćby było głupie i nierozważne - zrobiło na niej wrażenie, jak każda ślepo odważna rzecz uczyniona przez równie ślepych mężczyzn.
Ciszę przerwało rytmiczne dudnienie bębnów, przywodzące na myśl bicie wielkiego serca Lugh. Gdy w ruch poszedł kielich, nie czuła lęku ani zwątpienia. Schwyciła go w dłonie, gdy został jej ofiarowany. Musiała przełknąć ślinę, nim zmusiła krtań do wypowiedzenia słów.
- O, złoty Lugh, mistrzu handlu i rzemieślników, mistrzu wielu talentów, oddaję ci dziś cześć i proszę o pomyślność.... Napełnij mnie siłą, jak użyźniasz nasze pola. O, złoty Lugh, srebrnousty mistrzu. - Krótka pauza przed słowami o żyzności, nieuchronnie kojarzącej się z płodnością zapewne nie umknęła uwadze kapłanów, ale nadrobiła ją szybkim i pozbawionym zawahania uniesieniem kielicha do ust.
Krew była cierpka, gęsta, zostawiała w ustach dobrze jej znany metaliczny posmak. Ciepło rozlało się po jej ciele bardziej wyraziście niż po mocnym alkoholu. Przesunęła językiem po zębach, oddając puchar, a potem uśmiechnęła się lekko do kwietnej postaci po drugiej stronie polany.
Krwawiące serce w dłoniach Drew, jego usta zbroczone szkarłatem, w każdy inny dzień zapewne wzbudziłyby w niej żądzę. Dziś jednak wyniośle wysłuchała słów, które dla Lugh powtarzali mężczyźni w kręgu, chętna, by również skosztować surowego mięsa, które jednak nie zostało jej dane. Trudno. Krew, ta, której kropla została jej na czarnym materiale kołnierza, musiała wystarczyć.
Do truchła reema podeszła sama, gdy została do tego zaproszona. Nie wahała się przed samotną wędrówką, mimo że większości kobiet towarzyszył mężczyzna. Ona, wysoka, szczupła sylwetka odbijająca się ciemnością szaty i złotem włosów na tle trzaskającego ogniska, nawet na moment nie okazała niepewności, nie zgarbiła ramion. Jej błękitny wzrok przemknął przez Tristana Rosiera, Ramseya Mulcibera, Drew, a potem bożka, uczynionego z kwiatów, uprzedniej dzielnego adoratora.
Nie czuła zniesmaczenia, zaglądając do rozciętych zwłok. Zwierzyna nie różniła się aż tak od ciał ludzi, jeśli tylko umiało się patrzeć.
[bylobrzydkobedzieladnie]
you cannot burn away what has always been
aflame
Ostatnio zmieniony przez Elvira Multon dnia 03.04.23 15:46, w całości zmieniany 2 razy
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
The member 'Elvira Multon' has done the following action : Rzut kością
'Uczta' :
+
'Uczta' :
Ramsey Mulciber
Te spojrzenia były codziennością. W pewien niezdrowy sposób dorastała z nimi - najpierw skierowanymi wobec wizji przyszłości, później potęgowanymi zmieniającym się wyglądem; aurą, której nie była w stanie kontrolować na tyle, na ile mogłaby sobie życzyć. W lęku, który zwykł ją otaczać, upatrywała podstawy do niestabilności własnych zdolności - to kapryśności magii ponad kaprysy jej własnego, ugruntowanego pochodzeniem charakteru.
Te spojrzenia wydawały się ją peszyć, choć jednocześnie podbudowywały w klatce piersiowej coś na kształt dumy. Uczyły pewności, wykształcały atak w tym, co niegdyś upatrywała jako słabość. Ledwie na moment spojrzała na Tristana, bardziej otwarcie niż mogłaby się tego spodziewać, a broda powędrowała nieznacznie ku górze w krótkiej batalii spojrzeń, tak ulotnej, jak rozchodzące się powoli opary kadzideł.
Bodźców było zbyt dużo, od emocji robiło się tłoczno. Gdzieś pomiędzy powolnym ruchem kciuka na dłoni Zacharego, odnajdywała kolejne momenty, kolejne spojrzenia i każde kolejne z nich - kuzyna, czy znanego jej głównie z widzenia Ramsey'a, - generowało dalsze przyzwyczajenie. Akceptację, której nie potrafiła utrzymać w kontakcie cielesnym. Parzącym, nieodpowiednim pod pryzmatem emocji i pragnień, choć jednocześnie tak delikatnym i niewinnym. Wypełnionym nadzieją i prośbą, której zwieńczeniem był gest i idąca za nim reakcja. Taka, której nieroztropnie się nie spodziewała; taka, która wymagała od niej przełknięcia śliny w cichym, potulnym przytaknięciu. Ton, którym Zechariah ją obdarzył sprowadził na drobne ciało lekkie drżenie. Policzki okryły się lekkim zaróżowieniem, spojrzenie w niemy sposób złagodniało, kciuk po raz ostatni pogładził tą większą, w niezrozumiały dla niej sposób troskliwą dłoń. Dłoń, której usilnie nie chciała puszczać, choć i tego nie potrafiła w żaden sposób wytłumaczyć.
- Nie żałuję. - Odszepnęła, nim odszedł od niej spojrzeniem. Twardym, wbrew rysującej się na twarzy pokory, na wpół butnym, na wpół zdecydowanym. Wiedziała, że zrozumie - że to, co niewypowiedziane wyczyta z jej spojrzenia, z pewności zielonych oczu; w zawadiackim uśmiechu, który kosztował kolejnymi wyobrażeniami.
Trwała w tym, poddawała się z cichą akceptacją otaczającego ich rytuału - tego rysowanego pośród polany i tego, który rozpoczął się między nią, a mężczyzną, który jeszcze przed kilkoma tygodniami wydawał się obcy, odległy, nieistotny. Teraz tu był i był potrzebny, jak nigdy dotąd. Tak jakby rozmowy, walki spojrzeń, niewypowiedziane, acz świadomie współdzielone emocje były czymś naturalnym, koniecznym; niczym powietrze obdarte z obojętności, pachnące wiotkim zapachem kwiatów.
I był. Był, gdy powtarzała słowa, gdy upiła łyk ciepłej, lepiącej krwi. Gdy przetarła kciukiem kącik ust i spojrzała z wypisanym na twarzy niezadowoleniem. Był, gdy rytuał rysował się przed nimi i tuż obok nich; był, gdy jej rodzina uczestniczyła w wyrafinowanych scenariuszach, akt po akcie. Był też, gdy wskazano im wejście na środek. Odeszły w niepamięć krótkie uśmiechy spowodowane rysującą się w centrum Melisande i jej bratem - wyglądali na szczęśliwych, nigdy bowiem nie widziała ich tak... zżytych? Jednomyślnych w swoich poczynaniach, zgranych. Wewnątrz cieszyła się tym nawet bardziej niż swoją własną sympatią wobec bratowej, bo to nie jej miała odpowiadać, a Manannanowi - on zaś naprawdę, odkąd przybyli tutaj, wyglądał na szczęśliwego, przepełnionego dumą i czymś, czego jeszcze nie potrafiła opisać, a co pozwalało jej snuć krótkie teorie i nieco dłuższe postulaty.
Tego dla niego chciała i to zdawał się mieć. Odeszło to w niepamięć, bo co miała mieć ona?
Ledwie na moment cofnęła się o krok, obserwując powracających do okręgu Valerie i jej męża. Myśli, choć otumanione rozluźniającym zapachem, wysuwały analogie, którym nie do końca chciała się przeciwstawiać. Chwile splotły układankę znaczeń w coś na kształt paniki, stopniowo przeradzającej się w akceptację. W podjęcie kroków w kierunku zwierzęcia, wyłączenie myśli poza to, że podchodziła do truchła razem z nim. Nachyliwszy się nad martwym zwierzęciem po raz kolejny spojrzała w stronę Zacharego z krótkim, niewypowiedzianym pytaniem. Gdzieś pośród ledwie poznanych, a jednak już doskonale rozrysowanych wśród wspomnień pod powiekami oczu, próbowała upatrzeć potwierdzenie, wsparcie, bodziec, który przekonałby drobną dłoń do sięgnięcia w ciepłe, acz obślizgłe wnętrze. Sięgnęła - wypełniona pokroć niezrozumiałą odwagą - marszcząc nos i z niepewnością przesuwając skórę wśród nieznanych struktur, łapiąc za fragment, który posuwistym ruchem wyciągnęła. Obserwowała powtórzony rytuał w jego wykonaniu, by po chwili, unikając jakichkolwiek spojrzeń z zewnątrz - jakby miało to być wykonalne - powrócić na swoje miejsce. Byli w tym razem, wystawieni na piedestale. Czy miała tego żałować? Być może, wtedy, gdy rozbudzi się ze słodkiego snu i rozmarzenia. Gdy odejdzie z jej umysłu i zostanie zastąpiony rozwagą i pragmatyzmem. Hamulcem, który wpajano im w dobrym wychowaniu, a który zatraciła teraz, pozwalając sobie na krótką obserwację profilu twarzy, jakby nigdy więcej miała na niego tak nie patrzeć.
Te spojrzenia wydawały się ją peszyć, choć jednocześnie podbudowywały w klatce piersiowej coś na kształt dumy. Uczyły pewności, wykształcały atak w tym, co niegdyś upatrywała jako słabość. Ledwie na moment spojrzała na Tristana, bardziej otwarcie niż mogłaby się tego spodziewać, a broda powędrowała nieznacznie ku górze w krótkiej batalii spojrzeń, tak ulotnej, jak rozchodzące się powoli opary kadzideł.
Bodźców było zbyt dużo, od emocji robiło się tłoczno. Gdzieś pomiędzy powolnym ruchem kciuka na dłoni Zacharego, odnajdywała kolejne momenty, kolejne spojrzenia i każde kolejne z nich - kuzyna, czy znanego jej głównie z widzenia Ramsey'a, - generowało dalsze przyzwyczajenie. Akceptację, której nie potrafiła utrzymać w kontakcie cielesnym. Parzącym, nieodpowiednim pod pryzmatem emocji i pragnień, choć jednocześnie tak delikatnym i niewinnym. Wypełnionym nadzieją i prośbą, której zwieńczeniem był gest i idąca za nim reakcja. Taka, której nieroztropnie się nie spodziewała; taka, która wymagała od niej przełknięcia śliny w cichym, potulnym przytaknięciu. Ton, którym Zechariah ją obdarzył sprowadził na drobne ciało lekkie drżenie. Policzki okryły się lekkim zaróżowieniem, spojrzenie w niemy sposób złagodniało, kciuk po raz ostatni pogładził tą większą, w niezrozumiały dla niej sposób troskliwą dłoń. Dłoń, której usilnie nie chciała puszczać, choć i tego nie potrafiła w żaden sposób wytłumaczyć.
- Nie żałuję. - Odszepnęła, nim odszedł od niej spojrzeniem. Twardym, wbrew rysującej się na twarzy pokory, na wpół butnym, na wpół zdecydowanym. Wiedziała, że zrozumie - że to, co niewypowiedziane wyczyta z jej spojrzenia, z pewności zielonych oczu; w zawadiackim uśmiechu, który kosztował kolejnymi wyobrażeniami.
Trwała w tym, poddawała się z cichą akceptacją otaczającego ich rytuału - tego rysowanego pośród polany i tego, który rozpoczął się między nią, a mężczyzną, który jeszcze przed kilkoma tygodniami wydawał się obcy, odległy, nieistotny. Teraz tu był i był potrzebny, jak nigdy dotąd. Tak jakby rozmowy, walki spojrzeń, niewypowiedziane, acz świadomie współdzielone emocje były czymś naturalnym, koniecznym; niczym powietrze obdarte z obojętności, pachnące wiotkim zapachem kwiatów.
I był. Był, gdy powtarzała słowa, gdy upiła łyk ciepłej, lepiącej krwi. Gdy przetarła kciukiem kącik ust i spojrzała z wypisanym na twarzy niezadowoleniem. Był, gdy rytuał rysował się przed nimi i tuż obok nich; był, gdy jej rodzina uczestniczyła w wyrafinowanych scenariuszach, akt po akcie. Był też, gdy wskazano im wejście na środek. Odeszły w niepamięć krótkie uśmiechy spowodowane rysującą się w centrum Melisande i jej bratem - wyglądali na szczęśliwych, nigdy bowiem nie widziała ich tak... zżytych? Jednomyślnych w swoich poczynaniach, zgranych. Wewnątrz cieszyła się tym nawet bardziej niż swoją własną sympatią wobec bratowej, bo to nie jej miała odpowiadać, a Manannanowi - on zaś naprawdę, odkąd przybyli tutaj, wyglądał na szczęśliwego, przepełnionego dumą i czymś, czego jeszcze nie potrafiła opisać, a co pozwalało jej snuć krótkie teorie i nieco dłuższe postulaty.
Tego dla niego chciała i to zdawał się mieć. Odeszło to w niepamięć, bo co miała mieć ona?
Ledwie na moment cofnęła się o krok, obserwując powracających do okręgu Valerie i jej męża. Myśli, choć otumanione rozluźniającym zapachem, wysuwały analogie, którym nie do końca chciała się przeciwstawiać. Chwile splotły układankę znaczeń w coś na kształt paniki, stopniowo przeradzającej się w akceptację. W podjęcie kroków w kierunku zwierzęcia, wyłączenie myśli poza to, że podchodziła do truchła razem z nim. Nachyliwszy się nad martwym zwierzęciem po raz kolejny spojrzała w stronę Zacharego z krótkim, niewypowiedzianym pytaniem. Gdzieś pośród ledwie poznanych, a jednak już doskonale rozrysowanych wśród wspomnień pod powiekami oczu, próbowała upatrzeć potwierdzenie, wsparcie, bodziec, który przekonałby drobną dłoń do sięgnięcia w ciepłe, acz obślizgłe wnętrze. Sięgnęła - wypełniona pokroć niezrozumiałą odwagą - marszcząc nos i z niepewnością przesuwając skórę wśród nieznanych struktur, łapiąc za fragment, który posuwistym ruchem wyciągnęła. Obserwowała powtórzony rytuał w jego wykonaniu, by po chwili, unikając jakichkolwiek spojrzeń z zewnątrz - jakby miało to być wykonalne - powrócić na swoje miejsce. Byli w tym razem, wystawieni na piedestale. Czy miała tego żałować? Być może, wtedy, gdy rozbudzi się ze słodkiego snu i rozmarzenia. Gdy odejdzie z jej umysłu i zostanie zastąpiony rozwagą i pragmatyzmem. Hamulcem, który wpajano im w dobrym wychowaniu, a który zatraciła teraz, pozwalając sobie na krótką obserwację profilu twarzy, jakby nigdy więcej miała na niego tak nie patrzeć.
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Ostatnio zmieniony przez Imogen Travers dnia 03.04.23 22:01, w całości zmieniany 1 raz
Imogen Yaxley
Zawód : dama, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
The member 'Imogen Travers' has done the following action : Rzut kością
'Uczta' :
+
'Uczta' :
Ramsey Mulciber
Dreszcz pożądania rozlał się po moim ciele nieznośnym uderzeniem gorąca, kiedy Varya posłusznie uniosła na mnie spojrzenie. Mogło się wydawać, że znałem je dobrze, przez lata czując na sobie ostry błysk siostrzanego oka, a jednak poczucie, że spogląda na mnie po raz pierwszy, zazębiło się w pamięci - choć w tamtym czasie jeszcze nie miałem prawa tego wiedzieć - by jak zmora podążać za mną w przyszłość. Oczy Varyi nadal były zimne, nieufne, odgrażające się - nie podchodź, ale jednocześnie obce, zasnute naręczem nowych pragnień, mamiących zmysły fantasmagoriami słodkimi jak powietrze wokół. Posiadłszy jej spojrzenie nadal było mi mało, jakby jeden gest rozbudził żądania uśpione w dziwacznej mieszance poczucia przyzwoitości, szacunku i wstydu. Nagle stało się oczywistym, że chciałem jej od zawsze, bo nikogo innego nie darzyłem nieskalanym podziwem, o nikogo innego nie dbałem. Że zazdrość, która paliła mnie od środka za każdym razem, gdy zbliżał się do niej inny mężczyzna, wykraczała daleko poza braterską troskę, wpojoną przez ojca przed laty. Myśli nawarstwiały się, przytłaczając swoją siłą coraz mocniej, ale moc kadzidła nie pozwalała porwać ich zdradzieckiemu nurtowi, wiążąc tę chwilę wyłącznie z dobrymi odczuciami. Niósł nas przez życie jeden ryk, jedno pragnienie, te same stare pieśni, tożsame zwyczaje. Była mi bliższa niż kiedykolwiek, choć nie potrafiłem określić, czy myśli te przyniosła odległość dzieląca nas od domu, sen nocy letniej, czy może los, który splatał nasze drogi coraz ciaśniej, pchając ku sobie. Nie analizowałem tego, nie w tamtej chwili. Chciałem za to poznać smak jej ust, bo oczy już nie wystarczały. Wyplotłem palce spomiędzy jej włosów, czułym gestem przesuwając je na siostrzany policzek, przyklejając czoło do czoła, ale resztki świadomości upojonej złotem zaklęły mnie w miejscu, przemieniając w kamień. Żądza była nie do zniesienia - ale gdzieś pod warstwami eterycznych doznań dochodził do głosu rozsądek, nie pozwalający bez opamiętania utulić się delirycznemu stanowi. Krew pulsowała z siłą w całym ciele, rozbijając się dudnieniem o czaszkę, serce ciężko łomotało w piersi, napajając się tą nową bliskością, tym odkryciem, a może chwilą, która miała istnieć jedynie w narkotycznym śnie.
Wszystko, co złote, zniknęło nagle, pożarte przez ciemność, która nadeszła znikąd. Czerń wlała się w błogi spokój, pożerając go w całości, zawisając nad polaną niczym miecz Damoklesa. Ciężkie, lepkie powietrze nijak przypominało słodką woń, która jeszcze przed chwilą nęciła nozdrza. W atmosferze, która wydała się preludium do apokalipsy, otoczyłem siostrę ramieniem, przyciągając ją do siebie, jakbym chciał obronić ją przed nadchodzącym cieniem. Czas zdawał się stanąć w miejscu, a uwaga powróciła do znajdującej się w pobliżu rodziny. Kątem oka dostrzegłem migoczący pył, który wirował wokół sylwetki Ignotusa, milczące sylwetki kobiet z byczymi głowami, wykrzywione w przestrachu twarze tancerek. Świat wstrzymał oddech, ale kręcił się dalej, powoli, jakby zastanawiając się, czy zechce runąć w otchłań, czy pokręcić się jeszcze chwilę. Uniosłem gniewne oczy ku niebu, spoglądając na kometę, jakbym chciał wypowiedzieć jej wojnę, ale ona również nie wyjawiła swojego sekretu. Prastare czary odczyniły mrok, a ja widziałem wyraźnie, jak ten ucieka w kierunku stojącego na środku Macnaira. Kim był ten mężczyzna, jaką potęgą władał - czy to on był sprawcą tej przedziwnej ciemności, czy może pochłonął go mrok tak gęsty, że nie był w stanie nad nim panować? Być może kiedyś miałem poznać odpowiedzi, nauczyć się widzieć więcej - ale mądrość nie przychodziła bez zapłacenia odpowiedniej ceny, szaman o mongolskich rysach dawno zdradził mi tę tajemnicę.
Rozdzielony przez mistrzynie ceremonii od siostry poczułem wściekłość. Nie wystarczała mi taka, odległa, splatająca ze mną jedynie dłonie, nie ciała - poddałem się jednak woli czarownic, upodabniając do pozostających w kręgu osób. Tak długo, jak woń suszonych ziół kierowała moim umysłem, byłem wolny od uprzedzeń, od osądzania własnych pragnień, nacechowania ich skrzywieniem, zwyrodnieniem. Chcąc uciec myślami jak najdalej od siostry, prześlizgiwałem spojrzeniem między stojącymi w kręgu kobietami a tancerkami, nieco dłużej przyglądając się dwóm złotowłosym (Evandrze i Corrine), pozwalając muzyce zagłuszyć niedźwiedzi ryk, który nawoływał mnie do czynów z pogranicza moralności. Zastanawiałem się, co działo się z Ignotusem - kątem oka dostrzegałem krążące wokół niego dziewczęta, nie odwracałem jednak głowy w tamtą stronę, nie chcąc ponownie napotkać spojrzenia Varyi. Kiedy stara wiedźma ponownie stanęła przede mną, powtórzyłem za nią słowa prośby, a choć nie znałem znaczenia każdego z nich, w ich brzmieniu czułem siłę - podobnie jak poczułem ją, zatapiając zęby w surowym sercu zwierzęcia. Ściekająca strugą po brodzie krew splamiła szatę - nie jak obce ciało, a jak błogosławieństwo, jak obietnica nowego i lepszego. Umysł dawno zarzucił racjonalizm, poddając się wyłącznie czuciu, a w nim odnajdywałem swojego drapieżnika, któremu smakował pokarm, jakim sycono go podczas rytuału. Idąc za śladem pozostałych czarodziejów, ruszyłem z siostrą w kierunku zwierzęcia, bez zawahania brodząc dłońmi w jego martwym ciele. Wiedziałem, że Varya uczyni to również. Byliśmy drapieżnikami, ciągnęło nas do krwi, bo to w niej drzemała największa moc.
Z kwiatowego snu miałem się dopiero przebudzić.
Wszystko, co złote, zniknęło nagle, pożarte przez ciemność, która nadeszła znikąd. Czerń wlała się w błogi spokój, pożerając go w całości, zawisając nad polaną niczym miecz Damoklesa. Ciężkie, lepkie powietrze nijak przypominało słodką woń, która jeszcze przed chwilą nęciła nozdrza. W atmosferze, która wydała się preludium do apokalipsy, otoczyłem siostrę ramieniem, przyciągając ją do siebie, jakbym chciał obronić ją przed nadchodzącym cieniem. Czas zdawał się stanąć w miejscu, a uwaga powróciła do znajdującej się w pobliżu rodziny. Kątem oka dostrzegłem migoczący pył, który wirował wokół sylwetki Ignotusa, milczące sylwetki kobiet z byczymi głowami, wykrzywione w przestrachu twarze tancerek. Świat wstrzymał oddech, ale kręcił się dalej, powoli, jakby zastanawiając się, czy zechce runąć w otchłań, czy pokręcić się jeszcze chwilę. Uniosłem gniewne oczy ku niebu, spoglądając na kometę, jakbym chciał wypowiedzieć jej wojnę, ale ona również nie wyjawiła swojego sekretu. Prastare czary odczyniły mrok, a ja widziałem wyraźnie, jak ten ucieka w kierunku stojącego na środku Macnaira. Kim był ten mężczyzna, jaką potęgą władał - czy to on był sprawcą tej przedziwnej ciemności, czy może pochłonął go mrok tak gęsty, że nie był w stanie nad nim panować? Być może kiedyś miałem poznać odpowiedzi, nauczyć się widzieć więcej - ale mądrość nie przychodziła bez zapłacenia odpowiedniej ceny, szaman o mongolskich rysach dawno zdradził mi tę tajemnicę.
Rozdzielony przez mistrzynie ceremonii od siostry poczułem wściekłość. Nie wystarczała mi taka, odległa, splatająca ze mną jedynie dłonie, nie ciała - poddałem się jednak woli czarownic, upodabniając do pozostających w kręgu osób. Tak długo, jak woń suszonych ziół kierowała moim umysłem, byłem wolny od uprzedzeń, od osądzania własnych pragnień, nacechowania ich skrzywieniem, zwyrodnieniem. Chcąc uciec myślami jak najdalej od siostry, prześlizgiwałem spojrzeniem między stojącymi w kręgu kobietami a tancerkami, nieco dłużej przyglądając się dwóm złotowłosym (Evandrze i Corrine), pozwalając muzyce zagłuszyć niedźwiedzi ryk, który nawoływał mnie do czynów z pogranicza moralności. Zastanawiałem się, co działo się z Ignotusem - kątem oka dostrzegałem krążące wokół niego dziewczęta, nie odwracałem jednak głowy w tamtą stronę, nie chcąc ponownie napotkać spojrzenia Varyi. Kiedy stara wiedźma ponownie stanęła przede mną, powtórzyłem za nią słowa prośby, a choć nie znałem znaczenia każdego z nich, w ich brzmieniu czułem siłę - podobnie jak poczułem ją, zatapiając zęby w surowym sercu zwierzęcia. Ściekająca strugą po brodzie krew splamiła szatę - nie jak obce ciało, a jak błogosławieństwo, jak obietnica nowego i lepszego. Umysł dawno zarzucił racjonalizm, poddając się wyłącznie czuciu, a w nim odnajdywałem swojego drapieżnika, któremu smakował pokarm, jakim sycono go podczas rytuału. Idąc za śladem pozostałych czarodziejów, ruszyłem z siostrą w kierunku zwierzęcia, bez zawahania brodząc dłońmi w jego martwym ciele. Wiedziałem, że Varya uczyni to również. Byliśmy drapieżnikami, ciągnęło nas do krwi, bo to w niej drzemała największa moc.
Z kwiatowego snu miałem się dopiero przebudzić.
Arsentiy Mulciber
Zawód : księgowy, ekonomista
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
count my cards
watch them fall
blood on a marble wall
I like the way they all
scream
watch them fall
blood on a marble wall
I like the way they all
scream
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Arsentiy Mulciber' has done the following action : Rzut kością
'Uczta' :
+
'Uczta' :
Ramsey Mulciber
Choć wzrok płatał figle, a umysł skupiał się na wszystkim tylko nie na rytuale, to w Zacharym pozostawała niewielka, będąca niczym kropla wody spadająca na rozgrzany piasek emocji świadomość, której próbował chwytać się i ratować, nie wiedząc, a czując całym sobą, że balans i równowaga bezpowrotnie zniknęły w momencie, gdy zapach palonego na polanie kadzidła wypełnił Shafiqa po koniuszki palców u stóp i czubek głowy, stając się nieprzemierzaną pustynią kotłujących się w nim emocji. Gorąco płynące ze stykających się ze sobą dłoni niezmiennie trwających w uścisku, było niczym ostry wiatr wznoszący tumany piasku przesłaniające pole widzenia, a on nie miał swojego turbanu, który mógłby osłonić oczy i wędrować w znanym sobie kierunku. Gorąco parujące z piaszczystego gruntu tworzyło miraże. Migotało. Mamiło. Otumaniało. Popychało w kierunku spełnienia bezpruderyjnych pragnień i żądzy tutaj, teraz. Natychmiast. Lecz ta cząstka świadomości. Ciężka kropla zimnej wody miarowo uderzała w myśli. Nie była w stanie ostudzić gorącego, parzącego w stopy piasku. Jedynie trwała, miarkowała to, co coraz mocniej uderzało w Zachary'ego, który tylko dlatego, że doświadczył w swoim życiu wiele, nie popadł w panikę godną młodzieńca debiutującego w towarzystwie. Próbował wziąć głęboki, uspokajający oddech, ale pierwszy smak powietrza przesiąkniętego magią, kadzidłem, nią otumaniał jeszcze bardziej i jeszcze mocniej niż kiedykolwiek wcześniej. Tym razem nie przeszył go żaden prąd pełen przyjemnego zniewolenia. Im dłużej trzymał jej dłoń, tym z wolna popadał w coraz większe przekonanie, że oto stawał się więźniem własnych emocji. Nie potrafił odtrącić tego wrażenia. Było przyjemne, nęcące i odpychające wszystkie troski, z którymi ścierał się każdego dnia.
Chwile oddechu od codziennych obowiązków, jakież to było przyjemne!
Kolejne mrugnięcie powiek. Kolejny szept, gdy ich spojrzenia się ze sobą zetknęły w urywanej chwili werbalnej reprymendy zrozumiałej tylko dla niej, przyniosło jeszcze więcej gorąca. Parzącego posmaku prosto z jej ust, który rozumiał znaczniej lepiej niż mogłoby mu się wydawać, którego chciał posmakować prawdziwie, gdy właśnie wtedy doznał ciemności wszystkich zmysłów. Przez krótką, ciągnącą się w nieskończoność chwilę nie czuł jej w żaden ze znanych mu sposobów. Rozpalone emocje, które były zniewolone tak długo przez żelazne łańcuchy kontroli i opanowania, zniknęły. Drżenie powietrza wypełnionego magią przedarło się przez szaty. Dotknęło najgłębszej, prawdziwie magicznej istoty Zechariaha, budząc go z letargu, przywodząc do uszu szepty w obcym języku, wołając o obecność niechcianego gościa. Przez moment miał wrażenie, jakby na jego ramionach spoczęły ciężkie dłonie martwego nestora rodu; poprzednika, którego zgładził jego ojciec, by zaprowadzić pokój i stabilizacje. Czy chciał mu coś powiedzieć? Nie wiedział. Nawet jeśli chciał, nie zdołał tego uczynić. Ciężar magii przytłaczał jego, niemal prowokując skulenie się w obronnym odruchu, ale i wtedy rozbłysło oślepiające światło, które zmiotło wrażenie tak szybko, jak szybko dotarło do Shafiqa. Ciemność zniknęła. Znajome, pulsujące ciepło dłoni Imogen wróciło, co powitał z wyraźną ulgą. Jesteś tu, wybrzmiał we własnych myślach. Nie zniknęła. Została przy nim. Była i trwała, niosąc coś na kształt nowej, nieznanej mu wcześniej sił, dzięki której odzyskał i ją, i własną świadomość. Przynajmniej na tyle, na ile było to w obecnej sytuacji możliwe, by spokojnie unieść podbródek wyżej i skierować spojrzenie ku środkowi okręgu, na którym odbywał się rytualny ubój byka. Jego serce, kolejno trzymane w dłoniach przez mężczyzn przywędrowało i do niego. Posmak gęstej krwi, żylastego mięśnia sercowego bestii długo tkwił w jego ustach. Prośba do bóstwa wybrzmiała w jego ustach cicho, szeptem. Choć nie znał rytuału, wyniósł z domu dość historii o wielkich kapłanach rodu Shafiqu, o ich tradycjach, o tym, jak winno się zachowywać w obliczu modlitw i obrządków, by należycie zachować szacunek i we właściwy sposób uczestniczyć w pełni ciała i ducha. Raptem kilka chwil, gdy musiał oderwać swoją dłoń i naznaczyć ją cienkim, rozmazanym śladem krwi, by zaraz wsunąć ją ostrożnie i schwytać palce Imogen w łagodnym uścisku. Tym razem świat nie wywrócił się do góry nogami. Przyjemnie zadrżał, nie wiedzieć czemu. Blask rozpalanego ogniska otulił polanę, tak jak jego otulało ciepło bijące od niej, które być może wyobrażał sobie, czując się dzięki temu lepiej, czując się silniejszym.
Silniejszym na tyle, by sprostać wyzwaniu, które pojawiło się raptem kilka chwil później. Razem mieli wkroczyć do środka kręgu śladem Corneliusa i Valerie. Publicznemu naznaczeniu nie dało się zaprzeczyć, tego był pewien. Myśli zwolniły i zwalniały z każdym kolejnym krokiem, gdy razem podchodzili do ubitego rytualnie reema, aż przed martwym bykiem zatrzymały się. Wiedział, co miał zrobić. Instrukcje były jasne, lecz nie docierały właściwie. Opierały się tak samo, jak Zachary usilnie opierał się odczuwanym emocjom, dopiero teraz uświadamiając sobie, że każda próba podjęcia walki w sprzeciwie była skazana na niepowodzenie. Zanurzył więc wolną dłoń w otwartym boku bestii bez cienia wahania. Przez chwilę szukał czegoś w środku, aż wyciągnął i lekko zacisnął w palcach, chcąc mieć pewność, że nie utraci zdobyczy rytuału. Wtedy zerknął ku obserwującej go Imogen. Zagapił się przez moment, na nowo odczuwając ciepło napływające i wypełniające ciało, by krótko skinąć głową i razem powrócić na zajmowane w kręgu miejsce, wzrok utrzymując przed sobą, z trudem powstrzymując się od zerknięcia ku niej, patrząc na środek kręgu i kolejne osoby, aż nachylił się, chcąc wyszeptać do jej ucha.
— Ja też nie — padło gładko z jego ust, wiedząc, że obserwowały ich spojrzenia innych, w tym te, ku którym nie chciał spoglądać, gdy spomiędzy rozchylonych warg popłynęło także ciepłe, wydychane powietrze, pozostając cichym przypadkiem, którego pozostawał świadom do samego końca, prostując sylwetkę i odejmując spojrzenie, by – w podrygujących w emocjach myślach – chłonąć z jej obecności i stykających się dłoni tyle, ile tylko mógł w obecnej sytuacji.
Ja też nie żałuję, Imogen, powtórzył we własnych myślach.
Chwile oddechu od codziennych obowiązków, jakież to było przyjemne!
Kolejne mrugnięcie powiek. Kolejny szept, gdy ich spojrzenia się ze sobą zetknęły w urywanej chwili werbalnej reprymendy zrozumiałej tylko dla niej, przyniosło jeszcze więcej gorąca. Parzącego posmaku prosto z jej ust, który rozumiał znaczniej lepiej niż mogłoby mu się wydawać, którego chciał posmakować prawdziwie, gdy właśnie wtedy doznał ciemności wszystkich zmysłów. Przez krótką, ciągnącą się w nieskończoność chwilę nie czuł jej w żaden ze znanych mu sposobów. Rozpalone emocje, które były zniewolone tak długo przez żelazne łańcuchy kontroli i opanowania, zniknęły. Drżenie powietrza wypełnionego magią przedarło się przez szaty. Dotknęło najgłębszej, prawdziwie magicznej istoty Zechariaha, budząc go z letargu, przywodząc do uszu szepty w obcym języku, wołając o obecność niechcianego gościa. Przez moment miał wrażenie, jakby na jego ramionach spoczęły ciężkie dłonie martwego nestora rodu; poprzednika, którego zgładził jego ojciec, by zaprowadzić pokój i stabilizacje. Czy chciał mu coś powiedzieć? Nie wiedział. Nawet jeśli chciał, nie zdołał tego uczynić. Ciężar magii przytłaczał jego, niemal prowokując skulenie się w obronnym odruchu, ale i wtedy rozbłysło oślepiające światło, które zmiotło wrażenie tak szybko, jak szybko dotarło do Shafiqa. Ciemność zniknęła. Znajome, pulsujące ciepło dłoni Imogen wróciło, co powitał z wyraźną ulgą. Jesteś tu, wybrzmiał we własnych myślach. Nie zniknęła. Została przy nim. Była i trwała, niosąc coś na kształt nowej, nieznanej mu wcześniej sił, dzięki której odzyskał i ją, i własną świadomość. Przynajmniej na tyle, na ile było to w obecnej sytuacji możliwe, by spokojnie unieść podbródek wyżej i skierować spojrzenie ku środkowi okręgu, na którym odbywał się rytualny ubój byka. Jego serce, kolejno trzymane w dłoniach przez mężczyzn przywędrowało i do niego. Posmak gęstej krwi, żylastego mięśnia sercowego bestii długo tkwił w jego ustach. Prośba do bóstwa wybrzmiała w jego ustach cicho, szeptem. Choć nie znał rytuału, wyniósł z domu dość historii o wielkich kapłanach rodu Shafiqu, o ich tradycjach, o tym, jak winno się zachowywać w obliczu modlitw i obrządków, by należycie zachować szacunek i we właściwy sposób uczestniczyć w pełni ciała i ducha. Raptem kilka chwil, gdy musiał oderwać swoją dłoń i naznaczyć ją cienkim, rozmazanym śladem krwi, by zaraz wsunąć ją ostrożnie i schwytać palce Imogen w łagodnym uścisku. Tym razem świat nie wywrócił się do góry nogami. Przyjemnie zadrżał, nie wiedzieć czemu. Blask rozpalanego ogniska otulił polanę, tak jak jego otulało ciepło bijące od niej, które być może wyobrażał sobie, czując się dzięki temu lepiej, czując się silniejszym.
Silniejszym na tyle, by sprostać wyzwaniu, które pojawiło się raptem kilka chwil później. Razem mieli wkroczyć do środka kręgu śladem Corneliusa i Valerie. Publicznemu naznaczeniu nie dało się zaprzeczyć, tego był pewien. Myśli zwolniły i zwalniały z każdym kolejnym krokiem, gdy razem podchodzili do ubitego rytualnie reema, aż przed martwym bykiem zatrzymały się. Wiedział, co miał zrobić. Instrukcje były jasne, lecz nie docierały właściwie. Opierały się tak samo, jak Zachary usilnie opierał się odczuwanym emocjom, dopiero teraz uświadamiając sobie, że każda próba podjęcia walki w sprzeciwie była skazana na niepowodzenie. Zanurzył więc wolną dłoń w otwartym boku bestii bez cienia wahania. Przez chwilę szukał czegoś w środku, aż wyciągnął i lekko zacisnął w palcach, chcąc mieć pewność, że nie utraci zdobyczy rytuału. Wtedy zerknął ku obserwującej go Imogen. Zagapił się przez moment, na nowo odczuwając ciepło napływające i wypełniające ciało, by krótko skinąć głową i razem powrócić na zajmowane w kręgu miejsce, wzrok utrzymując przed sobą, z trudem powstrzymując się od zerknięcia ku niej, patrząc na środek kręgu i kolejne osoby, aż nachylił się, chcąc wyszeptać do jej ucha.
— Ja też nie — padło gładko z jego ust, wiedząc, że obserwowały ich spojrzenia innych, w tym te, ku którym nie chciał spoglądać, gdy spomiędzy rozchylonych warg popłynęło także ciepłe, wydychane powietrze, pozostając cichym przypadkiem, którego pozostawał świadom do samego końca, prostując sylwetkę i odejmując spojrzenie, by – w podrygujących w emocjach myślach – chłonąć z jej obecności i stykających się dłoni tyle, ile tylko mógł w obecnej sytuacji.
Ja też nie żałuję, Imogen, powtórzył we własnych myślach.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Zachary Shafiq' has done the following action : Rzut kością
'Uczta' :
+
'Uczta' :
William Moore
Nie usłuchał stanowczego protestu padającego z ust Cassandry, na moment jedynie pozwalając, by w miejscu zatrzymał go przyjemny uścisk kobiecych palców. Obejrzał się na nią, gdyby umysł miał jaśniejszy – mniej odurzony zapachem magicznego kadzidła, niezmącony wyobrażeniami rozbudzonymi przez rozgrywające się wewnątrz okręgu obrazy – zapewne tyle wystarczyłoby, by przywołać go do porządku, przypomnieć o wadze dokonującego się właśnie rytuału. Tych – nie traktował lekko, historie o celtyckich przodkach i liczne podróże nauczyły go szacunku do magii niezrozumiałej, tajemniczej, pierwotnej, częściowo zapomnianej; świat mistycyzmu budził u niego zabarwioną lękiem fascynację, tym głębszą, odkąd stał się świadkiem wydarzeń w mugolskim forcie, i odkąd po raz pierwszy usłyszał szepty wołające do niego z wnętrza zawieszonego na szyi kamienia. Konsekwencje lekkomyślnego lekceważenia rządzących czarodziejskim światem sił odczuł już zresztą na własnej skórze wyjątkowo boleśnie, po części: borykał się z nimi do dzisiaj. Otumaniające rozluźnienie przyćmiło jednak trzeźwość myśli, a gdy jego uszu sięgnęło ostrzegawcze rżenie zdenerwowanego bliskością Melisande reema, jego uwaga niepodzielnie skupiła się na żonie. Spojrzał na Cassandrę jedynie raz jeszcze, przepraszająco, sięgając jej dłoni drugą ręką, żeby uwolnić się z klatki splecionej ze szczupłych palców, i w paru długich krokach znaleźć się przy Melisande, ująć jej twarz, dać upust kotłującym się we wnętrznościach pragnieniom. Słodki zapach róż odurzył go jeszcze bardziej, na tyle, że w pierwszej chwili nie zareagował na inkantację padającego gdzieś z boku zaklęcia, choć na tle celtyckiej muzyki i uniesionych szeptów wywołała zgrzytliwy dysonans, brzmiąc niczym zardzewiały sztylet przesuwający się po kamieniu; obrócił głowę z opóźnieniem, odruchowo chyba próbując odnaleźć źródło dźwięku (zagrożenia?), zdążył jednak dostrzec jedynie niewyraźny błysk rozbryzgujący się gdzieś na krawędzi pola widzenia, nim magia wokół nich zgęstniała, a później eksplodowała, zalewając polanę ciemnością.
Nie wychwycił momentu, w którym cienie rzucane przez Śmierciożerców wydłużyły się nienaturalnie, jego wzrok nie błąkał się po ziemi – dostrzegł jednak kłębiącą się czerń, która, przemknąwszy obok Drew, przesunęła się ku reemowi; po plecach przebiegł mu dreszcz, w umyśle rozlało się nieuchwytne uczucie deja vu, lecz nie był w stanie się na nim skupić – myśli nadal miał ciężkie, nawet jeśli pomiędzy błogie rozleniwienie wdarła się groza, na krótką chwilę wyostrzając zmysły. W reakcji na krzyk biegnącej starowiny przybliżył się do Melisande, dłonią odnajdując jej nadgarstek, instynktownie starając się odgrodzić ją od zwierzęcia, które stało się celem czarnomagicznego zaklęcia, a teraz – znajdowało się w samym centrum sceny, której Manannan pojąć nie potrafił. Otaczająca ich dopiero co muzyka ucichła, tak gwałtownie, jak tkanina ucięta ostrym nożem, zastąpiona wrzaskami tancerek i kapłanek, a później – szeptami, kakofonią starożytnych wersów, które słyszał już wcześniej. I wiedział już – że duchy, tamte istoty, czymkolwiek były – pojawiły się pomiędzy nimi, ściągnięte, prawdopodobnie, rozdzierającą powietrze magią. Z trudem oderwał spojrzenie od byka, przenosząc je na Melisande, w półmroku starając się odnaleźć jej oczy i odczytać z nich odpowiedź na pytanie, zanim jeszcze odnalazło drogę na jego usta. – Słyszysz? – upewnił się, przekonany, że poprzednio głosy rozległy się wyłącznie wewnątrz jego czaszki. – Trzymaj się blisko – poprosił jeszcze, drugą dłonią sięgając mostka, obejmując palcami wyczuwalny pod materiałem koszuli kamień; gotów użyć go, jeśli musiałby bronić siebie i żonę przed… Przed czym, właściwie? Nie był pewien, ale nie odnajdując odpowiedzi, pomyślał też o Imogen; odwrócił się, by odszukać siostrę spojrzeniem, jej piękną twarz i włosy jaśniejące w przygaszonym świetle świec; spróbował uchwycić jej wzrok, odnaleźć oczy, nie był jednak pewien, czy mu się to udało. Oczami wyobraźni widział jej smukłe ciało rozszarpywane przez przygarbione istnienia, te same, które wtedy rzuciły się na mugolską armię; czy tak mieli skończyć oni wszyscy, czy to była kara za przerwanie rytuału? Przez sekundę przed oczami zamajaczyła mu wyraźna jak dzień wizja krwi zalewającej trawę pod ich stopami, łamanych kości, rozszarpywanych mięśni; miał wrażenie, że wdychane powietrze ma konsystencję miodu, lepkie i duszące, coś przesunęło się wzdłuż jego karku, obce palce sięgnęły jego szyi – a później zniknęły, rozszarpane jaskrawością zalewającego ich światła, jasnością wdzierającą się do oczu, oślepiającą, pobudzającą.
Zamrugał, potrzebując jeszcze kilku oddechów na otrząśnięcie się z tego, czego wszyscy stali się świadkami, orientując się – dopiero teraz – że palce wciąż miał mocno zaciśnięte na nadgarstku Melisande. Rozluźnił je od razu, obracając się w jej stronę, spojrzeniem obejmując jej piękną twarz; nie śledził starowiny, która ruszyła w stronę Ignotusa, ani tancerek, które za nią podążyły – nie obchodziły go kwiaty, mające za parę chwil stać się barwnym więzieniem samozwańczego pogromcy reema. Dłonią sięgnął twarzy żony, kciukiem przesuwając wzdłuż jej policzka, jakby chciał się upewnić, że rzeczywiście stała obok niego – i że zrodzone z ciemności wizje nie miały się ziścić. Nie dzisiaj, nie teraz. Nie powiedział jednak nic, głos zamarł mu w gardle, a gdy wokół nich na powrót rozbrzmiała muzyka, wycofał się, pozwalając Melisande i Drew na dopełnienie rytuału, obserwując nóż zanurzający się w ciele potężnego stworzenia, wdychając rdzawy zapach krwi – zmieszany z wypełniającą powietrze wonią kadzidła, stopniowo ponownie wciągającą go w przyjemne odurzenie. Podsycone widokiem szkarłatnej posoki plamiącej skórę i szatę małżonki, słowami wypowiedzianymi po francusku, wilgotnym od ciepłej krwi opuszkiem palca przesuwającego się po jego wargach. – Dobrze – odpowiedział jej również w obcym języku, ostatkiem silnej woli powstrzymując się, by nie chwycić jej za nadgarstki. Nauczony doświadczeniem, nie ośmielił się jednak przerwać obrzędów ponownie, z błyszczącym spojrzeniem obserwując jedynie, jak Melisande podaje kielich złotemu Lugh, a później sama z niego pije.
Czas zdawał się stracić na znaczeniu; wypełniony rozlegającymi się raz po raz słowami inkantacji, przemieszanymi z celtyckimi dźwiękami, unoszącymi się w gorącym, pachnącym krwią powietrzu. Nie wiedział, czy od chwili zabicia zwierzęcia minęło parę minut czy kilka godzin, odurzony, przyglądał się jedynie wędrującemu z rąk do rąk kielichowi, a potem – przeniósł uwagę na wyciągnięte z ciała reema serce, żeby wreszcie zatrzymać wzrok na kościanej masce kapłanki, która – odebrawszy je od Drew – wyciągnęła je w jego stronę. W normalnych okolicznościach perspektywa zatopienia zębów w surowych, ciepłych jeszcze tkankach, prawdopodobnie przemieszałaby się z odrazą, ale tym razem uchwycił serce bez zawahania, nie zwracając uwagi na krew, która spłynęła wzdłuż jego palców i nadgarstków. – O, złoty Lugh, mistrzu handlu i rzemieślników, mistrzu wielu talentów, oddaję ci dziś cześć i proszę o pomyślność. Napełnij mnie siłą, jaka nasilasz nasze ziarna. O, złoty Lugh, srebnousty mistrzu – powtórzył, przysuwając je do siebie; wgryzł się w żylaste mięso, a później szarpnął, żeby oderwać mniejszy kawałek od całości; szkarłatna posoka spłynęła mu po brodzie i szyi, barwiąc przód szaty czerwienią. Pochylił się, oddając organ kapłance; przeżuwając mięsiste fragmenty, czując w ustach smak krwi, który – zamiast obrzydzenia – przyniósł ze sobą uczucie podniosłości, siły, tylko mocniej rozbudzając rozpalającą trzewia żądzę.
Gdy nadeszła pora, pozwolił tancerkom poprowadzić się z powrotem do kręgu, stając u boku Melisande – żeby niedługo później uchwycić jej dłoń i pociągnąć ją w stronę rozłożonego na trawie reema. Ponad rozbebeszonym ciałem uklęknął jako pierwszy, po czym podał jej rękę, żeby jej to ułatwić. Wnętrzności, w których zanurzył ramiona, były ciepłe i wilgotne, szukając w nich czegoś, na czym mógłby zamknąć palce, w pierwszej kolejności splótł je z palcami Melisande – w tym samym momencie obdarzając ją spojrzeniem, zatrzymując wzrok na jej tęczówkach; nie kryjąc ognia rozpalającego jego własne, ani nie rozumiejąc, czym był ten, który zapłonął za jego mostkiem. Miał wrażenie, że to, co właśnie robili, było w jakiś sposób istotne – że zagłębiając jednocześnie dłonie w złożonej ofierze, stawali się przez nią połączeni – ale nie podzielił się tymi przemyśleniami, niepewny, czy byłby w stanie je ubrać w słowa – ani czy w ogóle musiał.
Nie wychwycił momentu, w którym cienie rzucane przez Śmierciożerców wydłużyły się nienaturalnie, jego wzrok nie błąkał się po ziemi – dostrzegł jednak kłębiącą się czerń, która, przemknąwszy obok Drew, przesunęła się ku reemowi; po plecach przebiegł mu dreszcz, w umyśle rozlało się nieuchwytne uczucie deja vu, lecz nie był w stanie się na nim skupić – myśli nadal miał ciężkie, nawet jeśli pomiędzy błogie rozleniwienie wdarła się groza, na krótką chwilę wyostrzając zmysły. W reakcji na krzyk biegnącej starowiny przybliżył się do Melisande, dłonią odnajdując jej nadgarstek, instynktownie starając się odgrodzić ją od zwierzęcia, które stało się celem czarnomagicznego zaklęcia, a teraz – znajdowało się w samym centrum sceny, której Manannan pojąć nie potrafił. Otaczająca ich dopiero co muzyka ucichła, tak gwałtownie, jak tkanina ucięta ostrym nożem, zastąpiona wrzaskami tancerek i kapłanek, a później – szeptami, kakofonią starożytnych wersów, które słyszał już wcześniej. I wiedział już – że duchy, tamte istoty, czymkolwiek były – pojawiły się pomiędzy nimi, ściągnięte, prawdopodobnie, rozdzierającą powietrze magią. Z trudem oderwał spojrzenie od byka, przenosząc je na Melisande, w półmroku starając się odnaleźć jej oczy i odczytać z nich odpowiedź na pytanie, zanim jeszcze odnalazło drogę na jego usta. – Słyszysz? – upewnił się, przekonany, że poprzednio głosy rozległy się wyłącznie wewnątrz jego czaszki. – Trzymaj się blisko – poprosił jeszcze, drugą dłonią sięgając mostka, obejmując palcami wyczuwalny pod materiałem koszuli kamień; gotów użyć go, jeśli musiałby bronić siebie i żonę przed… Przed czym, właściwie? Nie był pewien, ale nie odnajdując odpowiedzi, pomyślał też o Imogen; odwrócił się, by odszukać siostrę spojrzeniem, jej piękną twarz i włosy jaśniejące w przygaszonym świetle świec; spróbował uchwycić jej wzrok, odnaleźć oczy, nie był jednak pewien, czy mu się to udało. Oczami wyobraźni widział jej smukłe ciało rozszarpywane przez przygarbione istnienia, te same, które wtedy rzuciły się na mugolską armię; czy tak mieli skończyć oni wszyscy, czy to była kara za przerwanie rytuału? Przez sekundę przed oczami zamajaczyła mu wyraźna jak dzień wizja krwi zalewającej trawę pod ich stopami, łamanych kości, rozszarpywanych mięśni; miał wrażenie, że wdychane powietrze ma konsystencję miodu, lepkie i duszące, coś przesunęło się wzdłuż jego karku, obce palce sięgnęły jego szyi – a później zniknęły, rozszarpane jaskrawością zalewającego ich światła, jasnością wdzierającą się do oczu, oślepiającą, pobudzającą.
Zamrugał, potrzebując jeszcze kilku oddechów na otrząśnięcie się z tego, czego wszyscy stali się świadkami, orientując się – dopiero teraz – że palce wciąż miał mocno zaciśnięte na nadgarstku Melisande. Rozluźnił je od razu, obracając się w jej stronę, spojrzeniem obejmując jej piękną twarz; nie śledził starowiny, która ruszyła w stronę Ignotusa, ani tancerek, które za nią podążyły – nie obchodziły go kwiaty, mające za parę chwil stać się barwnym więzieniem samozwańczego pogromcy reema. Dłonią sięgnął twarzy żony, kciukiem przesuwając wzdłuż jej policzka, jakby chciał się upewnić, że rzeczywiście stała obok niego – i że zrodzone z ciemności wizje nie miały się ziścić. Nie dzisiaj, nie teraz. Nie powiedział jednak nic, głos zamarł mu w gardle, a gdy wokół nich na powrót rozbrzmiała muzyka, wycofał się, pozwalając Melisande i Drew na dopełnienie rytuału, obserwując nóż zanurzający się w ciele potężnego stworzenia, wdychając rdzawy zapach krwi – zmieszany z wypełniającą powietrze wonią kadzidła, stopniowo ponownie wciągającą go w przyjemne odurzenie. Podsycone widokiem szkarłatnej posoki plamiącej skórę i szatę małżonki, słowami wypowiedzianymi po francusku, wilgotnym od ciepłej krwi opuszkiem palca przesuwającego się po jego wargach. – Dobrze – odpowiedział jej również w obcym języku, ostatkiem silnej woli powstrzymując się, by nie chwycić jej za nadgarstki. Nauczony doświadczeniem, nie ośmielił się jednak przerwać obrzędów ponownie, z błyszczącym spojrzeniem obserwując jedynie, jak Melisande podaje kielich złotemu Lugh, a później sama z niego pije.
Czas zdawał się stracić na znaczeniu; wypełniony rozlegającymi się raz po raz słowami inkantacji, przemieszanymi z celtyckimi dźwiękami, unoszącymi się w gorącym, pachnącym krwią powietrzu. Nie wiedział, czy od chwili zabicia zwierzęcia minęło parę minut czy kilka godzin, odurzony, przyglądał się jedynie wędrującemu z rąk do rąk kielichowi, a potem – przeniósł uwagę na wyciągnięte z ciała reema serce, żeby wreszcie zatrzymać wzrok na kościanej masce kapłanki, która – odebrawszy je od Drew – wyciągnęła je w jego stronę. W normalnych okolicznościach perspektywa zatopienia zębów w surowych, ciepłych jeszcze tkankach, prawdopodobnie przemieszałaby się z odrazą, ale tym razem uchwycił serce bez zawahania, nie zwracając uwagi na krew, która spłynęła wzdłuż jego palców i nadgarstków. – O, złoty Lugh, mistrzu handlu i rzemieślników, mistrzu wielu talentów, oddaję ci dziś cześć i proszę o pomyślność. Napełnij mnie siłą, jaka nasilasz nasze ziarna. O, złoty Lugh, srebnousty mistrzu – powtórzył, przysuwając je do siebie; wgryzł się w żylaste mięso, a później szarpnął, żeby oderwać mniejszy kawałek od całości; szkarłatna posoka spłynęła mu po brodzie i szyi, barwiąc przód szaty czerwienią. Pochylił się, oddając organ kapłance; przeżuwając mięsiste fragmenty, czując w ustach smak krwi, który – zamiast obrzydzenia – przyniósł ze sobą uczucie podniosłości, siły, tylko mocniej rozbudzając rozpalającą trzewia żądzę.
Gdy nadeszła pora, pozwolił tancerkom poprowadzić się z powrotem do kręgu, stając u boku Melisande – żeby niedługo później uchwycić jej dłoń i pociągnąć ją w stronę rozłożonego na trawie reema. Ponad rozbebeszonym ciałem uklęknął jako pierwszy, po czym podał jej rękę, żeby jej to ułatwić. Wnętrzności, w których zanurzył ramiona, były ciepłe i wilgotne, szukając w nich czegoś, na czym mógłby zamknąć palce, w pierwszej kolejności splótł je z palcami Melisande – w tym samym momencie obdarzając ją spojrzeniem, zatrzymując wzrok na jej tęczówkach; nie kryjąc ognia rozpalającego jego własne, ani nie rozumiejąc, czym był ten, który zapłonął za jego mostkiem. Miał wrażenie, że to, co właśnie robili, było w jakiś sposób istotne – że zagłębiając jednocześnie dłonie w złożonej ofierze, stawali się przez nią połączeni – ale nie podzielił się tymi przemyśleniami, niepewny, czy byłby w stanie je ubrać w słowa – ani czy w ogóle musiał.
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
The member 'Manannan Travers' has done the following action : Rzut kością
'Uczta' :
+
'Uczta' :
William Moore
Muzyka szumiała w uszach razem z krwią; a dźwięk bębnów idealnie się zgrywał z dudnieniem serca w klatce piersiowej. I to w tym wszystkim było najdziwniejsze; nie pamiętał, by je wcześniej słyszał — bijące tak głośno, tak wyraźnie. Jego własne. To oznaczało, że wciąż żył, był tu z krwi i kości, prawdziwy, a świat, który go otaczał nie był ni to mrzonką ni pięknym snem. Bo to mogło nim być; senną marą wykreowaną przez spragniony wypoczynku umysł, udręczony praca, wojną, krwią. Ale nie spał, stał tu naprawdę. Mocny ucisk dłoni Cassandry mu o tym przypominał, ciepła dłoń Primrose temu dowodziła. Obserwował ten spektakl, który miał miejsce przed nimi, swojego ojca, który popadł w dziwny obłęd. Powstrzymałby go przed tym, przed występowaniem przed szereg, wiedząc, że to zupełnie nie leżało w jego naturze. Powstrzymałby go przed kompromitacją i narażeniem się na spojrzenia zbyt wielu oczu, ale błogość, która go rozpierała podsuwała mu myśl, że go to wcale dziś nie obchodziło — a może nie obchodziło też nikogo innego, bo oddychali tym samym powietrzem. Czy czuli to samo? Czy to, co on czuł było prawdziwe? Ignotus musiał, inaczej nigdy nie zrobiłby tego, co zrobił. Uczepiona go Yelena objawiła mu się determinacją, której nigdy u niej nie podejrzewał, intrygując go bardziej. Ze zdumieniem i aprobatą obserwował jej wczepione palce w ciało starego Mulcibera. Heather próbowała go zatrzymać, powstrzymać, a on i tak wyciągnął różdżkę. Nie zareagował na zdecydowany protest, choć i tak nie był skierowany do niego. Absurd sytuacji go rozbawiał, ale szczery, beztroski śmiech umilkł, kiedy palce czarownicy po lewej stronie — wiedźmy, która została jego żoną — zakleszczyły się mocno na jego dłoni, nie pozwalając mu się wyswobodzić z uścisku. Był pewien, że krew przestała mu dopływać do palców, a nim poprosi ją by zwolniła uścisk, odpadną wszystkie. Irracjonalna, zabawna myśl opuściła go, gdy zbliżyła się do niego spłoszona zwierzęciem. Reem był blisko, a kiedy Manannan wkroczył do kręgu, dzielił ich od niego tylko jeden mężczyzna. Przyciągnął bliżej kobietę, opuszczając spojrzenie na jej oczy podkreślone czarnym węglem; zielone tęczówki niczym dwa szmaragdy; dwa szmaragdowe odłamki kryształu, które pochwycił, by zapomnieć.
Gorejący ogień zdawał się parzyć coraz mocniej, podobnie jak jej zaciśnięte dłonie, ale skoncentrował się na niej i jej słowach, które od razu zmusiły umysł do przeszukania wspomnień za tym, co próbowała mu przytoczyć. Ku jego zdumieniu, nie bezskutecznie. Pierwsze spotkanie, pierwsze ważne; pierwsze kiedy przyszedł do niej sam, nie mogąc zapomnieć. Opowieść o tym, co go dręczyło była prawdziwa i szczera; czuł to też teraz; całą tą magię, wszystkie jej cząstki, niemijająca obecność w towarzystwie żądzy i pragnienia. Jej żądanie w innej chwili byłoby czymś, na co nie mógłby przystać. Zbyt wiele od niego chciała, a jednak nie potrafił jej teraz odmówić, paradoksalnie czując, jak jej słowa zamiast wzmóc czujność prowokują go do działania. Był tu. Obaj byli. Towarzyszył mu. Przez ułamek sekundy pomyślał, że to właśnie o niego chodzi w tym wszystkim, ale ta myśl też mu uciekła. — Kiedy jej zakosztujesz, już nic nie wyda ci się takie samo — zapewnił ją; to miała być zachęta, a może jednak przestroga? Żar w jej oczach i pewność przekonały go, że była gotowa na to wszystko. — Kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy szukałem odpowiedzi na to, co z tym zrobić i jak to poskromić, a ty pragniesz to uwolnić — przypomniał jej, zaciągając się zapachem; róże, waleriana i bergamotka. — Kim jesteś?— spytał cicho, z niedowierzaniem, w jej oczach szukając odpowiedzi na znacznie więcej niż to. Zacisnął palce na jej dłoni, w uścisku przekazując jej siłę i skupienie. Pragnął tego — wolności, wyzwolenia tak zupełnie niepasującego do niego, energii o której mówiła i całkowitego braku kontroli. Jakże to zgubny mogło mieć efekt? Usta wyciągnęły się w uśmiechu; szerokim, wilczym w zadowoleniu na jej słowa i ofertę. Słodka obietnica zawisła między nimi. Pochylił się ku niej, i choć ona wcześniej spojrzała ku czarownicom w próbie odczytania ich przyszłej reakcji, nie obrócił za nimi spojrzenia. Gdyby byli tu sami, gdyby nie otaczały ich mniej lub bardziej wyraźne sylwetki, w uszach nie dudnił rytmiczna muzyka, bicie serca — gdyby nie ryk reema, który miał lada moment utracić życie — porwał by ją z miejsca, tu i teraz, zatapiając się w jej wargach i pogrążając w nietypowym dla siebie szaleństwie.
Ale był tu i teraz i wciąż, otumaniony i rozluźniony zapachem kadzideł, twardo stał na ziemi.
— Już to dziś zrobiłaś — zapewnił ją cicho; sprawiła mu przyjemność. — Pokażę ci ją — obiecał z całą swoją pewnością, tuż przed tym, jak czarnomagiczna inkantacja pomknęła z różdżki Ignotusa w stronę Drew? czy może raczej reema. Ujrzał jego cień, miał go przed oczami; jak zmieniał swoją formę, odklejał się od właściciela i łączył z innymi, choć nie dostrzegł ich dokładnego przeistoczenia, jaśniejącą poświata Lugh uniemożliwiła mu zobaczenie Tristana i Deirdre. Szeroko otwartymi oczami obserwował to, co zachodziło przed nimi; nie doświadczył tego wcześniej, nie rozumiał, a otumaniony kadzidłem umysł nie był zdolny do biegłej i klarownej analizy. Pozostało mu tylko patrzeć — pociągnął więc w tył Cassandrę, oddalając ją, stojącą przez sekundy tyłem do zdarzeń, bliżej lasu za siebie. To wszystko trwało chwilę; ułamki sekund rozdarły ciemność i wszystko powróciło do normy. Nim byli w stanie ją odczuć pod własnymi stopami i we własnych ciałach zniknął kawałek błogiej wieczności. Nie umknęła mu starsza kobieta, która wycofała ojca, sypiąc mu twarz proszkiem, nie umknęły dziewczęta, które musiały działać wedle instrukcji, obkładając ojca kwiatami i zbożem ani złoty Lugh i rozpalające się tuż za nim ognisko. Muzyka rozbrzmiała, jakby nie stało się nic — a przecież stało — nie mogli o tym pomówić, a tak bardzo chciał. I jemu chciało umknąć, choć trzymał się tej natrętnej myśli kurczowo. Czego byli przed chwilą świadkami? Wspomnienia ostatnich wydarzeń mgliście mignęły mu przed oczami; nie potrafił ich zatrzymać.
Złoty sztylet wbił się w ciało byka, a krew rozprysnęła się wokół, docierając tuż pod ich nogi. Melisande wypiła krew z kielicha, a Drew zjadł jego serce. Wyjątkowość tej chwili była niemożliwa do podważenia, a to co czynili musiało zmienić kolej rzeczy. Spojrzał na Cassandrę, śledząc jak kielich wypełniony krwią trafiał pod jej wargi; łapczywie przyglądał się temu, nie mogąc oprzeć wrażeniu, że chciał zasmakować jej warg, skropionych świętą posoką. Nie uczynił tego jednak, pokonując rozpalający go gorąc, odwracając od czarnowłosej kobiety wzrok dopiero, gdy kapłanka stanęła przed nim z organem w dłoniach. Pochylił pokornie głowę, patrząc na bielejące kości czaszki przed sobą, słowa inwokacji powtórzył z pewnością i siłą byka, które dopiero co wyrwane z klatki piersiowej serce miał zjeść.
— O, złoty Lugh, mistrzu handlu i rzemieślników, mistrzu wielu talentów, oddaję ci dziś cześć i proszę o pomyślność. Napełnij mnie siłą, jaką nasilasz nasze ziarna. O, złoty Lugh, srebnousty mistrzu.— Puścił dłonie obu kobiet, by chwycić organ, wgryźć się w żylaste, twarde mięso i ugryźć kawałek, którego paskudny smak mu nie przeszkadzał. Połknął go bez zbędnego ruszania żuchwą, prawie w całości. CWilgotne z krwi ręce rozłożył ponownie szukając oparcia w kobiecych dłoniach po obu stronach, choć za chwilę miał znów je puścić, by wyjść na środek. Nie sam, bo w towarzystwie tej, która zaskakiwała go najbardziej z każdym upływającym dniem a dziś najbardziej; z tą, której przysiągł przed obliczem najstarszych duchów, że wszystko czym był i co było nim należało tylko do niej. Klęknął przed martwym bykiem, dłońmi rozchylając jego rozdarte ciało, by ułatwić Cassandrze penetrację, choć wiedział, że miała w tym znacznie większe doświadczenie od niego. Potem sam wsunął dłoń głęboko w miękkie, wilgotne i śliskie odmęty, nie czując ani obrzydzenia ani fascynacji, ale za to podniosłość chwili i wagę tego, że nie był tu sam. Zamknął palce na czymś i wysunął z cielska reema, lecz nim rozchylił dłoń wstał i podał drugą żonie, pomagając jej wstać.
Gorejący ogień zdawał się parzyć coraz mocniej, podobnie jak jej zaciśnięte dłonie, ale skoncentrował się na niej i jej słowach, które od razu zmusiły umysł do przeszukania wspomnień za tym, co próbowała mu przytoczyć. Ku jego zdumieniu, nie bezskutecznie. Pierwsze spotkanie, pierwsze ważne; pierwsze kiedy przyszedł do niej sam, nie mogąc zapomnieć. Opowieść o tym, co go dręczyło była prawdziwa i szczera; czuł to też teraz; całą tą magię, wszystkie jej cząstki, niemijająca obecność w towarzystwie żądzy i pragnienia. Jej żądanie w innej chwili byłoby czymś, na co nie mógłby przystać. Zbyt wiele od niego chciała, a jednak nie potrafił jej teraz odmówić, paradoksalnie czując, jak jej słowa zamiast wzmóc czujność prowokują go do działania. Był tu. Obaj byli. Towarzyszył mu. Przez ułamek sekundy pomyślał, że to właśnie o niego chodzi w tym wszystkim, ale ta myśl też mu uciekła. — Kiedy jej zakosztujesz, już nic nie wyda ci się takie samo — zapewnił ją; to miała być zachęta, a może jednak przestroga? Żar w jej oczach i pewność przekonały go, że była gotowa na to wszystko. — Kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy szukałem odpowiedzi na to, co z tym zrobić i jak to poskromić, a ty pragniesz to uwolnić — przypomniał jej, zaciągając się zapachem; róże, waleriana i bergamotka. — Kim jesteś?— spytał cicho, z niedowierzaniem, w jej oczach szukając odpowiedzi na znacznie więcej niż to. Zacisnął palce na jej dłoni, w uścisku przekazując jej siłę i skupienie. Pragnął tego — wolności, wyzwolenia tak zupełnie niepasującego do niego, energii o której mówiła i całkowitego braku kontroli. Jakże to zgubny mogło mieć efekt? Usta wyciągnęły się w uśmiechu; szerokim, wilczym w zadowoleniu na jej słowa i ofertę. Słodka obietnica zawisła między nimi. Pochylił się ku niej, i choć ona wcześniej spojrzała ku czarownicom w próbie odczytania ich przyszłej reakcji, nie obrócił za nimi spojrzenia. Gdyby byli tu sami, gdyby nie otaczały ich mniej lub bardziej wyraźne sylwetki, w uszach nie dudnił rytmiczna muzyka, bicie serca — gdyby nie ryk reema, który miał lada moment utracić życie — porwał by ją z miejsca, tu i teraz, zatapiając się w jej wargach i pogrążając w nietypowym dla siebie szaleństwie.
Ale był tu i teraz i wciąż, otumaniony i rozluźniony zapachem kadzideł, twardo stał na ziemi.
— Już to dziś zrobiłaś — zapewnił ją cicho; sprawiła mu przyjemność. — Pokażę ci ją — obiecał z całą swoją pewnością, tuż przed tym, jak czarnomagiczna inkantacja pomknęła z różdżki Ignotusa w stronę Drew? czy może raczej reema. Ujrzał jego cień, miał go przed oczami; jak zmieniał swoją formę, odklejał się od właściciela i łączył z innymi, choć nie dostrzegł ich dokładnego przeistoczenia, jaśniejącą poświata Lugh uniemożliwiła mu zobaczenie Tristana i Deirdre. Szeroko otwartymi oczami obserwował to, co zachodziło przed nimi; nie doświadczył tego wcześniej, nie rozumiał, a otumaniony kadzidłem umysł nie był zdolny do biegłej i klarownej analizy. Pozostało mu tylko patrzeć — pociągnął więc w tył Cassandrę, oddalając ją, stojącą przez sekundy tyłem do zdarzeń, bliżej lasu za siebie. To wszystko trwało chwilę; ułamki sekund rozdarły ciemność i wszystko powróciło do normy. Nim byli w stanie ją odczuć pod własnymi stopami i we własnych ciałach zniknął kawałek błogiej wieczności. Nie umknęła mu starsza kobieta, która wycofała ojca, sypiąc mu twarz proszkiem, nie umknęły dziewczęta, które musiały działać wedle instrukcji, obkładając ojca kwiatami i zbożem ani złoty Lugh i rozpalające się tuż za nim ognisko. Muzyka rozbrzmiała, jakby nie stało się nic — a przecież stało — nie mogli o tym pomówić, a tak bardzo chciał. I jemu chciało umknąć, choć trzymał się tej natrętnej myśli kurczowo. Czego byli przed chwilą świadkami? Wspomnienia ostatnich wydarzeń mgliście mignęły mu przed oczami; nie potrafił ich zatrzymać.
Złoty sztylet wbił się w ciało byka, a krew rozprysnęła się wokół, docierając tuż pod ich nogi. Melisande wypiła krew z kielicha, a Drew zjadł jego serce. Wyjątkowość tej chwili była niemożliwa do podważenia, a to co czynili musiało zmienić kolej rzeczy. Spojrzał na Cassandrę, śledząc jak kielich wypełniony krwią trafiał pod jej wargi; łapczywie przyglądał się temu, nie mogąc oprzeć wrażeniu, że chciał zasmakować jej warg, skropionych świętą posoką. Nie uczynił tego jednak, pokonując rozpalający go gorąc, odwracając od czarnowłosej kobiety wzrok dopiero, gdy kapłanka stanęła przed nim z organem w dłoniach. Pochylił pokornie głowę, patrząc na bielejące kości czaszki przed sobą, słowa inwokacji powtórzył z pewnością i siłą byka, które dopiero co wyrwane z klatki piersiowej serce miał zjeść.
— O, złoty Lugh, mistrzu handlu i rzemieślników, mistrzu wielu talentów, oddaję ci dziś cześć i proszę o pomyślność. Napełnij mnie siłą, jaką nasilasz nasze ziarna. O, złoty Lugh, srebnousty mistrzu.— Puścił dłonie obu kobiet, by chwycić organ, wgryźć się w żylaste, twarde mięso i ugryźć kawałek, którego paskudny smak mu nie przeszkadzał. Połknął go bez zbędnego ruszania żuchwą, prawie w całości. CWilgotne z krwi ręce rozłożył ponownie szukając oparcia w kobiecych dłoniach po obu stronach, choć za chwilę miał znów je puścić, by wyjść na środek. Nie sam, bo w towarzystwie tej, która zaskakiwała go najbardziej z każdym upływającym dniem a dziś najbardziej; z tą, której przysiągł przed obliczem najstarszych duchów, że wszystko czym był i co było nim należało tylko do niej. Klęknął przed martwym bykiem, dłońmi rozchylając jego rozdarte ciało, by ułatwić Cassandrze penetrację, choć wiedział, że miała w tym znacznie większe doświadczenie od niego. Potem sam wsunął dłoń głęboko w miękkie, wilgotne i śliskie odmęty, nie czując ani obrzydzenia ani fascynacji, ale za to podniosłość chwili i wagę tego, że nie był tu sam. Zamknął palce na czymś i wysunął z cielska reema, lecz nim rozchylił dłoń wstał i podał drugą żonie, pomagając jej wstać.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
'Uczta' :
+
'Uczta' :
William Moore
Polana Świetlików
Szybka odpowiedź