Polana Świetlików
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Polana Świetlików
Na obrzeżach Londynu, pośrodku sosnowego lasku znajduje się polana z pozoru podobna do innych. Jednak żadna inna nie może pochwalić się tym, co ta. Przy bezwietrznej pogodzie, trochę wilgotnej (po deszczu), ciepłym wieczorem można trafić na prawdziwy spektakl wystawiany przez naturę. To właśnie to miejsce upodobały sobie świetliki, które letnią nocą latają nad polaną. To doprawdy zachwycający widok, każdy choć raz powinien być świadkiem lotu tych malutkich robaczków.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.01.23 19:17, w całości zmieniany 1 raz
Niczym papier. Blada, zakamuflowana w mrugnięciach księżyca. Para oczy bezlitośnie wbijających się w jedną postać, która jednak miała zdrowo namieszane we łbie. Szkoda, wcześniej przez chwilę udało mi się pomyśleć, że jednak mógł prezentować coś więcej. Teraz widziałam, że może i miał chwalebne tytuły i wielkie ziemie, ale tak poza tym – alkohol pewnie wypalił mu resztki inteligencji. Zostawił tylko dowcip i tę głupią pewność siebie, która pozwalała mu wciąż dobrze grać jedną rolę. Jak zdołał się utrzymać? Może miał zgraje doradców, którzy podsuwali mu pod nos pergaminy do podpisu i tym sposobem bycie namiestnikiem w jego wydaniu nie było aż tak ciężkie. Na pewno zaś nie było poważne. Wciąż nie mogłam przyjąć tego do wiadomości. Tymczasem on, facet od piersiówki wiecznie przyklejonej do łapy, zauważył mnie. Niestety. – I nie poznasz – mruknęłam po rosyjsku, bardziej pod nosem, może dla uszu tych, którzy stali najbliżej mnie. Cukiereczku. Moja pięść tylko mocniej zacisnęła się, skryta, blisko ciała. Niech tylko całe to uroczyste zbiegowisko się skończy. Zamierzałam odpowiednio skomentować słodycz płynącą z jego przepitych ust. W otoczeniu krewnych nie bardzo była ku temu sposobność. Tym bardziej, że okazał się być jakimś przeklętym lordem. Angielscy czarodzieje chyba już naprawdę nie mieli komu dać tego tytułu.
W ciemności, w oczekiwaniu, w goryczy, która kazała mi nie dać się zwieźć melodiom przesiąkających nas rytuałów. Stałam na straży, pilnując dokładnie wszystkich dźwięków, kiedy jeszcze przez chwilę, za zasłoną powiek, prowadziły mnie jedynie odgłosy. Odgłosy i dotyk o promiennej, narastającej mocy. Nic w nim nie było, życie składało się z otwierania i zamykania dłoni, ze ściskania i rozluźniania palców przy tysiącach okazji. Tylko ja tego nie robiłam. Nie dążyłam do zetknięcia, do symbolicznego gestu powitania, czy pocieszenia. Trzymałam własne palce blisko siebie, albo na kuszy. Rzadko na człowieku. Tym dogłębniej odczuwałam promień tego zdarzenia, narastające z wolna uczucie. To rozpływało się falą iskrzącego ciepła od tych opuszków aż do każdego zakamarka ciała. Natrętnie, niechcianie przez myśli, niepowstrzymane przez twarde mury racjonalności. Te spychane gdzieś do piwnic umysłu utraciły prawo głosu. Nęcona przez nowy rodzaj emocji, nienaturalne dla mnie nastroje słabłam, pozwalając wedrzeć się do głowy obcym spostrzeżeniom. Obcym lub takim, których nigdy nie wolno było mi mieć.
Już patrzyłam. Mogłam pochwycić poruszające się przed nami mistyczne sylwetki, mogłam poddać analizie kolejne czynności prowadzących nas w tym rytuale postaci. Mogłam, ale nie potrafiłam ofiarować im pełnej uwagi. Spojrzenie mamiło, kształty przed oczami wypełniały się zwodniczym blaskiem. Coraz mniej potrafiłam ufać własnemu spojrzeniu, coraz trudniej było mi się skupić na czymkolwiek prócz tego piekącego mrowienia, tego prądu uwalniającego się spomiędzy dwóch par co rusz ściskających się dłoni. Zagrażały mi. Z obydwu stron czułam, że topnieję, że ostra bryła lodu traci swe kaleczące krawędzie. Najpierw w otumanieniu zupełnie rozluźniłam palce i gdyby nie to, że te drugie nie wypuszczały mnie z objęcia, zapewne dwie pary rąk rozłączyłyby się zupełnie. Nigdy się tak nie czułam, tak miękka, błoga. Ze sztywnego ciała zbyt łatwo wyparowywały resztki czujności. Zamiast tego wstępowała we mnie pogoda, dziwne przejęcie. Próbowałam skupić się na centrum wydarzeń pośrodku naszego kręgu, ale rozproszona uwaga wciąż rozlewała się po pięknych sylwetkach wokół. Tych po drugiej stronie koła i tych zupełnie blisko mnie. Nie mogłam tego zignorować, nie mogłam tego udusić. Zawładnęło mną, a ja nawet nie walczyłam. Ścisnęłam na powrót wszystkie łączące się palce brata i siostry. W ciasnym środku, w dwóch nienaturalnie ciepłych dłoniach coś się paliło. Promienistą falą wędrowało aż do łokcia, ramienia i dalej przedziwnie zakwitało w klatce piersiowej. Czułam to dudnienie pod materiałem dobrze zakrywającej każdy kawałek skóry sukni. Przez chwilę pożałowałam kompletnie opatulającego materiału. Żar nie miał ujścia. Ogniskował się na zakrętach rąk i nóg, potem wracał i maltretował mnie znów - przyjemnie. Moje palce skuszone miłym szeptem dobiegającym spomiędzy myśli rozpoczęły taniec. Arsentiy mógł je poczuć. Kręciły się, rysując niejednolite wzory na jego skórze, wyginały się do nadgarstka, jednocześnie wcale nie pragnąc rozdzielenia. Czułam się lekka, swobodna, jak nigdy dotąd. Kompletnie nie wiedziałam, co robię, ale czułam, że właśnie tego pragnę. Więcej dotyku, więcej jego. Nikt przecież w półmroku nie mógł ujrzeć. Przyłapać, jak moja dłoń próbuje przyciągnąć jego bliżej. Najpierw rękę, a potem jego całego, gdzieś blisko, przy ciele, przy miękkim materiale tej sukni, która nagle wydała mi się jeszcze piękniejsza, choć materiał drażnił. Nawet nie wiedziałam, że moje usta rozchyliły się, a spojrzenie stało się bardziej łagodne. Nie popatrzyłam na niego. A czy on spojrzał na mnie?
W ciemności, w oczekiwaniu, w goryczy, która kazała mi nie dać się zwieźć melodiom przesiąkających nas rytuałów. Stałam na straży, pilnując dokładnie wszystkich dźwięków, kiedy jeszcze przez chwilę, za zasłoną powiek, prowadziły mnie jedynie odgłosy. Odgłosy i dotyk o promiennej, narastającej mocy. Nic w nim nie było, życie składało się z otwierania i zamykania dłoni, ze ściskania i rozluźniania palców przy tysiącach okazji. Tylko ja tego nie robiłam. Nie dążyłam do zetknięcia, do symbolicznego gestu powitania, czy pocieszenia. Trzymałam własne palce blisko siebie, albo na kuszy. Rzadko na człowieku. Tym dogłębniej odczuwałam promień tego zdarzenia, narastające z wolna uczucie. To rozpływało się falą iskrzącego ciepła od tych opuszków aż do każdego zakamarka ciała. Natrętnie, niechcianie przez myśli, niepowstrzymane przez twarde mury racjonalności. Te spychane gdzieś do piwnic umysłu utraciły prawo głosu. Nęcona przez nowy rodzaj emocji, nienaturalne dla mnie nastroje słabłam, pozwalając wedrzeć się do głowy obcym spostrzeżeniom. Obcym lub takim, których nigdy nie wolno było mi mieć.
Już patrzyłam. Mogłam pochwycić poruszające się przed nami mistyczne sylwetki, mogłam poddać analizie kolejne czynności prowadzących nas w tym rytuale postaci. Mogłam, ale nie potrafiłam ofiarować im pełnej uwagi. Spojrzenie mamiło, kształty przed oczami wypełniały się zwodniczym blaskiem. Coraz mniej potrafiłam ufać własnemu spojrzeniu, coraz trudniej było mi się skupić na czymkolwiek prócz tego piekącego mrowienia, tego prądu uwalniającego się spomiędzy dwóch par co rusz ściskających się dłoni. Zagrażały mi. Z obydwu stron czułam, że topnieję, że ostra bryła lodu traci swe kaleczące krawędzie. Najpierw w otumanieniu zupełnie rozluźniłam palce i gdyby nie to, że te drugie nie wypuszczały mnie z objęcia, zapewne dwie pary rąk rozłączyłyby się zupełnie. Nigdy się tak nie czułam, tak miękka, błoga. Ze sztywnego ciała zbyt łatwo wyparowywały resztki czujności. Zamiast tego wstępowała we mnie pogoda, dziwne przejęcie. Próbowałam skupić się na centrum wydarzeń pośrodku naszego kręgu, ale rozproszona uwaga wciąż rozlewała się po pięknych sylwetkach wokół. Tych po drugiej stronie koła i tych zupełnie blisko mnie. Nie mogłam tego zignorować, nie mogłam tego udusić. Zawładnęło mną, a ja nawet nie walczyłam. Ścisnęłam na powrót wszystkie łączące się palce brata i siostry. W ciasnym środku, w dwóch nienaturalnie ciepłych dłoniach coś się paliło. Promienistą falą wędrowało aż do łokcia, ramienia i dalej przedziwnie zakwitało w klatce piersiowej. Czułam to dudnienie pod materiałem dobrze zakrywającej każdy kawałek skóry sukni. Przez chwilę pożałowałam kompletnie opatulającego materiału. Żar nie miał ujścia. Ogniskował się na zakrętach rąk i nóg, potem wracał i maltretował mnie znów - przyjemnie. Moje palce skuszone miłym szeptem dobiegającym spomiędzy myśli rozpoczęły taniec. Arsentiy mógł je poczuć. Kręciły się, rysując niejednolite wzory na jego skórze, wyginały się do nadgarstka, jednocześnie wcale nie pragnąc rozdzielenia. Czułam się lekka, swobodna, jak nigdy dotąd. Kompletnie nie wiedziałam, co robię, ale czułam, że właśnie tego pragnę. Więcej dotyku, więcej jego. Nikt przecież w półmroku nie mógł ujrzeć. Przyłapać, jak moja dłoń próbuje przyciągnąć jego bliżej. Najpierw rękę, a potem jego całego, gdzieś blisko, przy ciele, przy miękkim materiale tej sukni, która nagle wydała mi się jeszcze piękniejsza, choć materiał drażnił. Nawet nie wiedziałam, że moje usta rozchyliły się, a spojrzenie stało się bardziej łagodne. Nie popatrzyłam na niego. A czy on spojrzał na mnie?
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Jej usta obejmował nienachalny uśmiech, kiedy kroczyła obok własnego męża, prowadząc z pozoru lekką, naturalną rozmowę skrytą pod pierzyną z metafor i tylko dla nich zrozumiałym zlepkiem słów, odnoszących się do dyskusji, którą przeprowadzili wcześniej. Zerknęła ku niemu kiedy zawiesił głos, a jej brwi ruszyły ku górze odrobinę w oczekiwaniu. Kiedy padły kolejne słowa jej kąciki uniosły się jeszcze trochę, a broda odrobinę uniosła.
- Dobrze. - powiedziała trochę ciszej, nie odciągając od niego spojrzenia jeszcze. - Pozostało więc zaczekać na odpowiednią chwilę. - orzekła, odwracając głowę, trochę później odwracając tęczówki od niego, przed siebie, przesuwając nim po znajomych twarzach. Witając jednostki, które spojrzały ku niej. W odpowiedzi na wypowiedziane do jej ucha słowa, odwdzięczyła się wstępem do myśli - planu, który od czasu ich wspólnej rozmowy zaczynał nabierać coraz wyraźniejszych kształtów w jej głowie. Z rozmysłem powiedziała niewiele, tylko trochę, tyle by - jej zdaniem - zainteresować go, przyciągnąć uwagę i pozwolić, by jego myśli pognały dalej samej. Jedno krótkie słowo obleczone w pytanie zaowocowało rozciągającymi się w zadowolonym uśmiechu ustami, rozchyliła odrobinę wargi, choć wiedziała, że nic więcej już nie powie. Ramsey z rodziną znajdowali się już obok, pozostał ostatni, lekki jak powiew morskiej bryzy, dotyk na jego dłoni i widok odwracającego się spojrzenia w którym kryło się zniecierpliwienie. To wprawiło ją jedynie w lepszy nastrój, kiedy zwracając się całkiem w kierunku przybyłych witała ich ciepłym słowem.
Spojrzenie pełne uśmiechu zawieszając na Mulciberze, zaraz jednak swoją uwagę zwracając ku zabierającej po nim głos Cassandrze.
- Z tożsamą poznam tę z którą postanowił kroczyć przez życie. Jestem pewna, że złączone przez Ramseya odnajdziemy wspólny język. Wśród przyjaciół tytuły nie są potrzebne. - pochyliła ku niej lekko głowę. Manannan wcześniej wytyczył ślad, porzucając tytuł, zrobiła to samo, teraz jedynie wypowiadając to na głos. Cassandra miała mądre spojrzenie a z jej słów bił szacunek - może też pochlebstwo, choć Melisande była skora uwierzyć, że Ramsey kiedyś mógł w istocie o niej wspomnieć. Z wdzięcznością skinęła w podziękowaniu głową zawieszając spojrzenie na Yelenie. Jej kolejne słowa sprawiły, że zaśmiała się uprzejmie, unosząc rękę, żeby zakryć na chwilę usta.
- Więc idealnie odnosi się naszego królestwa. - zerknęła z uśmiechem na krótką chwilę na męża wracając spojrzeniem do kobiety. - Bez smutku muszę oddać, Yeleno, że i wy prezentujecie się nienagannie. Widać pieczołowitość i konsekwencję w wykonaniu strojów. Kim był artysta którego dzieła dziś prezentujecie? - przyznała przesuwając spojrzeniem od jednego Mulcibera do kolejnego, aż nie wróciła spojrzeniem do niej, pogłębiając na chwilę uśmiech zawieszając w powietrzu pytanie, by podtrzymać konwersację.
- Heather, tak? - upewniła się, zawieszając spojrzenie na kobiecie, która zdawała się znać większość Mulciberów, tęczówki nienachalnie zawisły na niej, kiedy witała ją krótkim skinieniem głowy zwabiona zaraz słowami wypowiedzianymi przez kuzyna Ramseya.
- Zadbajmy o to, by wykorzystać je odpowiednio. - zgodziła się z Arsenitym i jego częstując wygiętymi ku górze wargi. Uniosła dłoń, a jej palcem wskazujący i środkowy zatańczyły pod brodą w krótkim zastanowieniu. - Nie zwykłam zwierzać jedynie przypadkom, więc gdybyśmy jednak poczuli niedosyt, wierzę, że Manannan wraz z Ramseyem uzgodnią dogodny terminy byśmy mogli nadrobić czas i odkryć się wzajemnie. - spojrzała najpierw na bliskiego jej śmierciożercę, ostatnim ze spojrzeń częstując własnego męża.
Chwilowe zaburzenie rozmowy i syrenki w jeziorach nie basenach zwróciły jej uwagę. Przesunęła tęczówki na Manannana, unosząc malinowe wargi w uśmiechu, a potem ciemne spojrzenie zwróciła ku namiestnikowi Suffolk nie przestając się uśmiechać. Jej brew łagodnie drgnęła, a bystre spojrzenie przesunęło się po nim z zainteresowaniem kiedy słuchała słów padających z ust mężczyzny obok niej. Jej wargi układały się w rozbawieniu, kiedy olśniewająco padło między nimi po raz trzeci.
- W istocie - jestem. - potwierdziła unosząc rękę, żeby na chwilę położyć ją na przedramieniu Manannana, zwracając tęczówki na niego, zaraz wróciła nimi do swojego rozmówcy. - Całe szczęście że był pan na miejscu, panie Macnair. Byłabym rozczarowana gdybym nie dostała więcej czasu… - żeby go podręczyć przebiegło przez jej myśl przywołując na jej wargi rozbawienie kiedy przypomniała sobie zniecierpliwione spojrzenie sprzed chwili wcześniej, jednak nie opuściło ust, te wyrzuciły inne słowa. - …który mogłabym z nim spędzić. Liczę, że odwiedzi nas pan w Corbenic Castle. Jako sąsiedzi mamy wiele wspólnych tematów a Manannan z pewnością postara się o jakieś… - jej ciemne spojrzenie wróciło do męża. Usta ledwie powstrzymywały rozbawiony grymas. - …syrenki. - wydęła lekko wargi i tylko spojrzenie nabrało na chwilę innej barwy, choć nie wydawała się zła. Właściwie jej pewność nie gasła, a list który był zaczynkiem wydarzeń na plaży i podejrzenia, które wtedy osiadły jej zimnym ciężarem na ramionach zdawały się zniknąć - przynajmniej chwilowo. Przynajmniej na razie. Nie potrafiła jednak darować sobie odniesienia do wspomnianych istot.
Pociągnięta nie oponowała, przepraszając uprzejmie wszystkich, którzy znajdowali się obok i rzucając ostatnie, odrobinę rozbawione spojrzenie ku Manannanowi. A stojąc w oczekiwaniu w którym pozwoliła nogą poruszać nią w rytm rozbrzmiewającej melodii odwzajemniła uśmiech Valerie, kiedy na krótką chwilę między nimi pojawiła się luka.
Jej brwi uniosły się w krótkim zdziwieniu, kiedy niewiele później znalazł się obok kłaniając się z teatralną uprzejmością. Dygnęła więc lekko w zwiewnej sukience z pełną gracją, by za chwilę odrzucić lekko głowę do tyłu i zaśmiać się z rozbawieniem. Pojawiająca się przed nią kobieta skupiła jej uwagę. I choć jej wzrok był nieprzenikniony i oceniający z ust Melisande nie zniknął uśmiech a wykonany gest sprawił, że jej brwi uniosły się łagodnie. Wyczuła zawieszone na niej spojrzenie, dlatego przesunęła wzrok na swojego męża, gdy wiedźma skończyła naznaczanie jej czoła. I z niegasnącym, niewinnym wręcz uśmiechem wzruszyła łagodnie ramionami. Nie wiedziała, do czego odnosiło się jej działanie - co miało znaczyć tak właściwie. Ale lekki, letni nastrój udzielał jej się dziś mocno, a może wcale nie zabrała rozsądku tej nocy, kiedy wracała z plaży i może dlatego teraz poczuła nadzieję, że ten gest znaczy to, czego naprawdę potrzebowała. A może nawet nie zauważywszy kiedy - chciała. Obserwowała kolejne poczynania wiedźmy jedynie przez chwilę z zainteresowaniem. Bez obaw przymknęła oczy w oczekiwaniu, wcześniej splatając swoją dłoń z tą należącą do Manannana. Tą, którą już poznała, tą która dotykała jej wcześniej, która nigdy jej nie odstręczała mimo widocznego braku - na tą historię nadal czekała, niezmiennie każdej - jak powiedziała - ciekawa. Biorąc jeden z niecierpliwych oddechów poczuła, jak jego palce zaciskają się mocniej. Wyczuła w napięciu mięśni coś innego, nerwowego. Nie planowała tego, nie rozmyślała nad tym, gdy jej palce odwzajemniły uścisk, ręka przyciągnęła tą jego odrobinę, a jej kciuk wyruszył w łagodną wędrówkę przesuwając się po fragmentach większej dłoni do której miał dostęp.
Rozwarła tęczówki, unosząc spojrzenie najpierw w kierunku stojącego obok niej mężczyzny, badawczo, odrobinę pytająco, nie przyglądała się mu jednak długo ani nie wypowiedziała w jego kierunku żadnego ze zdań nie chcąc przerywać trwającego rytuału. Lugh stojący na środku miał zamknięte oczy. Jej wzrok przesunął się ku staruszce wędrując za nią. Przekrzywiła odrobinę głowę z zainteresowaniem nie potrafiąc rozróżnić padających słów. Podążała za czaszką, która najpierw wskazała namiestnika Suffolk i stojące obok kobiety, a chwilę później skierowała się w stronę Zachary’ego i Imogen, co uniosło łagodnie brwi Melisande, ale nie zsunęło lekkiego, nienachalnego uśmiechu, który utrzymywała na twarzy. I nagle w krótkiej chwili po dłuższej wymianie spojrzeń ruszyła w jej kierunku, co zaowocowało mocniej uderzającym sercem. Zmusiła ją do puszczenia dłoni Manannana co przywitała z lekkim zmarszczeniem brwi spoglądając ku niemu niepewna, czy winna była podać mu na nowo dłoń. Ale jej ciało mimowolnie poruszyło łagodnie w rytm wygrywanej muzyki, tęczówki podążyły za tancerkami które rozpoczęły kolejny taniec obdarzając ich wszystkich. Nachyliła się lekko znów, przybierając na głowę wianek z owsa i kwiatów. I nim zdążyła uczynić wiele więcej zrozumiała, że postać trzymająca kielich zbliża się w jej kierunku. Zanim znalazła się całkiem blisko spojrzała znów na małżonka unosząc w zdziwionym rozbawieniu brwi. Jakby samym spojrzeniem miałam przekazać niewinne - chyba mnie lubią. Wzruszyła łagodnie ramionami zwracając się w kierunku postaci, dygając lekko przed nią i bez zawahania unosząc własną dłoń by dać się poprowadzić. To był spektakl - tylko tyle, nic więcej. A ona, mogła zostać jego aktorką, jeśli tego właśnie potrzebowali. Brón Trogain było ważnym świętem dla wyzwolonego Londynu i chciała, żeby przebiegło najlepiej jak mogło wlewając we wszystkich znajdujących się tu czarodziejów pewność z obranej drogi, ale i chwilę wytchnienia dla zmęczonych wojną umysłów. Jej gesty nie zgubiły gracji, którą zyskała przez lata praktykowania baletu, a ciało zdawało się naturalnie dopasowywać w kolejnych krokach do padających dźwięków. Właściwie nie szła - a sunęła wiedząc, że zwracają się ku niej spojrzenia. Wcześniej, jeszcze nie tak dawno temu wybierała pozostawanie w cieniu z niego więcej mogła dostrzec. Jednak teraz, jej zadanie było inne. Była żoną Manannana Traversa, miała dziś przede wszystkim olśniewać. Informacje mogła zdobyć w inny sposób. Z rozświetloną twarzą kroczyła więc by stanąć przed obliczem Lugh, po drodze dostrzegając zmierzającego od drugiej strony Drew - namiestnika Suffolk, entuzjastę syrenek. Obdarzyła go uśmiechem i gdy znalazł się obok, uniosła łagodnie swoją dłoń, licząc że dopasuje się do odgrywanego przez nią spektaklu podając jej ramię, by mogła dygnąć przed obliczem bóstwa przed które ich zabrano.
Odsunęła się robiąc miejsce dla powracającej wiedźmy i jej nowych pomocników. Nie przesuwała niespokojnie wzrokiem wokół spojrzenie skupiając na Lugh wyrzucającym dłonie w górę, na mieszance ziół, które rozpalono w kadzielnicy. Poczuła je najwyraźniej, róże, które owinęły ją całkiem, z mniejszym skupieniem próbując rozeznać się w pozostałych zapach. Przymknęła na chwilę powieki ukontentowana zaciągając się powietrzem wokół. Jej ciało niezmiennie poruszało się lekko w rytm melodii, której nie potrafiła się nie poddać, coraz mocniej z każdym wdechem czując jej drżenie we własnym ciele. Poczuła się nagle wolna, lekka, tak słodko nieskupiona na niczym poza połyskującym przed nią światłem w które wpatrywała się już nie tylko dla odegrania sceny, do której ją wybrano, ale i z niezrozumiałym niewypowiedzianym rozanieleniem. Mimowolnie uniosła jedną z dłoni, jej palce przesunęły się po jej szyi zahaczając o obojczyk, policzki nabrały rumieńca. Myśli odsunęły się w inne rejony spełnienia, które już poznała. Była tylko ona, kilka jednostek wokół i świecące połyskliwie prawdziwe bóstwo wśród zapachu jej ukochanych róż. Przeniosła spojrzenie w bok, na Macnaira zawieszając na nim ciemne, wyraźne spojrzenie. Jej usta rozciągnęły się w uśmiechu, ciało poruszyło łagodnie, a ręce ciągnęły dalej, do czegoś, kogoś. Rozchyliła wargi poruszając dłonią wcześniej pozostająca na swoim miejscu, nieruchomo ułożoną. Bo przez krótką chwilę, nie było nikogo innego. Spojrzenie pozostało na jego twarzy, palce ruszyły w górę, przesuwając się po przedramieniu śladem lekkim niczym piórko, wędrowały, docierając do ramienia…
… na którym zamarły, gdy rżenie rozległo się wokół. Przymglony wzrok na chwilę zyskał odrobinę ostrości. Odwróciła głowę w stronę zwierzęcia, opuszczając rękę. Wpatrując się w niego z rosnącą fascynacją. Był naprawdę piękny. Odurzona, zwabiona, kompletnie bezmyślna wyszła w jego stronę krok, a potem następny łapiąc bez strachu jego spojrzenie. Już nie dla spektaklu, a dla swojej własnej potrzeby. Wyciągnęła dłoń podsuwając ją pod jego nozdrza, obróciła rękę powoli układając ją nad nimi, próbując utrzymać kontakt wzrokowy ze zwierzęciem, wykonała przed nim skłon, nie opuszczając jednak spojrzenia. Nigdy nie robiła tego wcześniej, podążyła za przeczuciem, za potrzebą a woń kadziła przyjemnie otumaniająca jej myśli nie pozwoliła jej racjonalnej stronie dostrzec, jak wiele było w tym niebezpieczeństw. Wyprostowała się a potem przesunęła rękę na jego pysk, przesuwając długimi palcami po złotej sierści, dokładając drugą rękę. Jakby chciała jednocześnie sprawić zwierzęciu przyjemność, ale wlać w niego spokój. Kompletnie, całkowicie nierozważne. Całkowicie nieodpowiednie, jedna z jej dłoni pomknęła dalej, palcami przesuwając się po jednym z okazałych rogów. Nie pomyślała nawet o tym, że jeśli zwierzę szarpnie się mocniej, może ją naprawdę zranić. I było w tym całkowitym odrzuceniu coś niesamowicie piękne. Całkowicie odrywającego ją od rozważań, myśli, dokładnych planów podług których postępowała na co dzień. Ale wiedziała to przecież nie od dzisiaj.
Wolność, miała zapach róż.
| najdobrotliwszy mistrzu, ja będę jeszcze pisać (tak myślę)- i w sumie to jeśli byk mnie nie polubił (albo się zagalopowałam) to chyba proszę o uzupełnienie
- Dobrze. - powiedziała trochę ciszej, nie odciągając od niego spojrzenia jeszcze. - Pozostało więc zaczekać na odpowiednią chwilę. - orzekła, odwracając głowę, trochę później odwracając tęczówki od niego, przed siebie, przesuwając nim po znajomych twarzach. Witając jednostki, które spojrzały ku niej. W odpowiedzi na wypowiedziane do jej ucha słowa, odwdzięczyła się wstępem do myśli - planu, który od czasu ich wspólnej rozmowy zaczynał nabierać coraz wyraźniejszych kształtów w jej głowie. Z rozmysłem powiedziała niewiele, tylko trochę, tyle by - jej zdaniem - zainteresować go, przyciągnąć uwagę i pozwolić, by jego myśli pognały dalej samej. Jedno krótkie słowo obleczone w pytanie zaowocowało rozciągającymi się w zadowolonym uśmiechu ustami, rozchyliła odrobinę wargi, choć wiedziała, że nic więcej już nie powie. Ramsey z rodziną znajdowali się już obok, pozostał ostatni, lekki jak powiew morskiej bryzy, dotyk na jego dłoni i widok odwracającego się spojrzenia w którym kryło się zniecierpliwienie. To wprawiło ją jedynie w lepszy nastrój, kiedy zwracając się całkiem w kierunku przybyłych witała ich ciepłym słowem.
Spojrzenie pełne uśmiechu zawieszając na Mulciberze, zaraz jednak swoją uwagę zwracając ku zabierającej po nim głos Cassandrze.
- Z tożsamą poznam tę z którą postanowił kroczyć przez życie. Jestem pewna, że złączone przez Ramseya odnajdziemy wspólny język. Wśród przyjaciół tytuły nie są potrzebne. - pochyliła ku niej lekko głowę. Manannan wcześniej wytyczył ślad, porzucając tytuł, zrobiła to samo, teraz jedynie wypowiadając to na głos. Cassandra miała mądre spojrzenie a z jej słów bił szacunek - może też pochlebstwo, choć Melisande była skora uwierzyć, że Ramsey kiedyś mógł w istocie o niej wspomnieć. Z wdzięcznością skinęła w podziękowaniu głową zawieszając spojrzenie na Yelenie. Jej kolejne słowa sprawiły, że zaśmiała się uprzejmie, unosząc rękę, żeby zakryć na chwilę usta.
- Więc idealnie odnosi się naszego królestwa. - zerknęła z uśmiechem na krótką chwilę na męża wracając spojrzeniem do kobiety. - Bez smutku muszę oddać, Yeleno, że i wy prezentujecie się nienagannie. Widać pieczołowitość i konsekwencję w wykonaniu strojów. Kim był artysta którego dzieła dziś prezentujecie? - przyznała przesuwając spojrzeniem od jednego Mulcibera do kolejnego, aż nie wróciła spojrzeniem do niej, pogłębiając na chwilę uśmiech zawieszając w powietrzu pytanie, by podtrzymać konwersację.
- Heather, tak? - upewniła się, zawieszając spojrzenie na kobiecie, która zdawała się znać większość Mulciberów, tęczówki nienachalnie zawisły na niej, kiedy witała ją krótkim skinieniem głowy zwabiona zaraz słowami wypowiedzianymi przez kuzyna Ramseya.
- Zadbajmy o to, by wykorzystać je odpowiednio. - zgodziła się z Arsenitym i jego częstując wygiętymi ku górze wargi. Uniosła dłoń, a jej palcem wskazujący i środkowy zatańczyły pod brodą w krótkim zastanowieniu. - Nie zwykłam zwierzać jedynie przypadkom, więc gdybyśmy jednak poczuli niedosyt, wierzę, że Manannan wraz z Ramseyem uzgodnią dogodny terminy byśmy mogli nadrobić czas i odkryć się wzajemnie. - spojrzała najpierw na bliskiego jej śmierciożercę, ostatnim ze spojrzeń częstując własnego męża.
Chwilowe zaburzenie rozmowy i syrenki w jeziorach nie basenach zwróciły jej uwagę. Przesunęła tęczówki na Manannana, unosząc malinowe wargi w uśmiechu, a potem ciemne spojrzenie zwróciła ku namiestnikowi Suffolk nie przestając się uśmiechać. Jej brew łagodnie drgnęła, a bystre spojrzenie przesunęło się po nim z zainteresowaniem kiedy słuchała słów padających z ust mężczyzny obok niej. Jej wargi układały się w rozbawieniu, kiedy olśniewająco padło między nimi po raz trzeci.
- W istocie - jestem. - potwierdziła unosząc rękę, żeby na chwilę położyć ją na przedramieniu Manannana, zwracając tęczówki na niego, zaraz wróciła nimi do swojego rozmówcy. - Całe szczęście że był pan na miejscu, panie Macnair. Byłabym rozczarowana gdybym nie dostała więcej czasu… - żeby go podręczyć przebiegło przez jej myśl przywołując na jej wargi rozbawienie kiedy przypomniała sobie zniecierpliwione spojrzenie sprzed chwili wcześniej, jednak nie opuściło ust, te wyrzuciły inne słowa. - …który mogłabym z nim spędzić. Liczę, że odwiedzi nas pan w Corbenic Castle. Jako sąsiedzi mamy wiele wspólnych tematów a Manannan z pewnością postara się o jakieś… - jej ciemne spojrzenie wróciło do męża. Usta ledwie powstrzymywały rozbawiony grymas. - …syrenki. - wydęła lekko wargi i tylko spojrzenie nabrało na chwilę innej barwy, choć nie wydawała się zła. Właściwie jej pewność nie gasła, a list który był zaczynkiem wydarzeń na plaży i podejrzenia, które wtedy osiadły jej zimnym ciężarem na ramionach zdawały się zniknąć - przynajmniej chwilowo. Przynajmniej na razie. Nie potrafiła jednak darować sobie odniesienia do wspomnianych istot.
Pociągnięta nie oponowała, przepraszając uprzejmie wszystkich, którzy znajdowali się obok i rzucając ostatnie, odrobinę rozbawione spojrzenie ku Manannanowi. A stojąc w oczekiwaniu w którym pozwoliła nogą poruszać nią w rytm rozbrzmiewającej melodii odwzajemniła uśmiech Valerie, kiedy na krótką chwilę między nimi pojawiła się luka.
Jej brwi uniosły się w krótkim zdziwieniu, kiedy niewiele później znalazł się obok kłaniając się z teatralną uprzejmością. Dygnęła więc lekko w zwiewnej sukience z pełną gracją, by za chwilę odrzucić lekko głowę do tyłu i zaśmiać się z rozbawieniem. Pojawiająca się przed nią kobieta skupiła jej uwagę. I choć jej wzrok był nieprzenikniony i oceniający z ust Melisande nie zniknął uśmiech a wykonany gest sprawił, że jej brwi uniosły się łagodnie. Wyczuła zawieszone na niej spojrzenie, dlatego przesunęła wzrok na swojego męża, gdy wiedźma skończyła naznaczanie jej czoła. I z niegasnącym, niewinnym wręcz uśmiechem wzruszyła łagodnie ramionami. Nie wiedziała, do czego odnosiło się jej działanie - co miało znaczyć tak właściwie. Ale lekki, letni nastrój udzielał jej się dziś mocno, a może wcale nie zabrała rozsądku tej nocy, kiedy wracała z plaży i może dlatego teraz poczuła nadzieję, że ten gest znaczy to, czego naprawdę potrzebowała. A może nawet nie zauważywszy kiedy - chciała. Obserwowała kolejne poczynania wiedźmy jedynie przez chwilę z zainteresowaniem. Bez obaw przymknęła oczy w oczekiwaniu, wcześniej splatając swoją dłoń z tą należącą do Manannana. Tą, którą już poznała, tą która dotykała jej wcześniej, która nigdy jej nie odstręczała mimo widocznego braku - na tą historię nadal czekała, niezmiennie każdej - jak powiedziała - ciekawa. Biorąc jeden z niecierpliwych oddechów poczuła, jak jego palce zaciskają się mocniej. Wyczuła w napięciu mięśni coś innego, nerwowego. Nie planowała tego, nie rozmyślała nad tym, gdy jej palce odwzajemniły uścisk, ręka przyciągnęła tą jego odrobinę, a jej kciuk wyruszył w łagodną wędrówkę przesuwając się po fragmentach większej dłoni do której miał dostęp.
Rozwarła tęczówki, unosząc spojrzenie najpierw w kierunku stojącego obok niej mężczyzny, badawczo, odrobinę pytająco, nie przyglądała się mu jednak długo ani nie wypowiedziała w jego kierunku żadnego ze zdań nie chcąc przerywać trwającego rytuału. Lugh stojący na środku miał zamknięte oczy. Jej wzrok przesunął się ku staruszce wędrując za nią. Przekrzywiła odrobinę głowę z zainteresowaniem nie potrafiąc rozróżnić padających słów. Podążała za czaszką, która najpierw wskazała namiestnika Suffolk i stojące obok kobiety, a chwilę później skierowała się w stronę Zachary’ego i Imogen, co uniosło łagodnie brwi Melisande, ale nie zsunęło lekkiego, nienachalnego uśmiechu, który utrzymywała na twarzy. I nagle w krótkiej chwili po dłuższej wymianie spojrzeń ruszyła w jej kierunku, co zaowocowało mocniej uderzającym sercem. Zmusiła ją do puszczenia dłoni Manannana co przywitała z lekkim zmarszczeniem brwi spoglądając ku niemu niepewna, czy winna była podać mu na nowo dłoń. Ale jej ciało mimowolnie poruszyło łagodnie w rytm wygrywanej muzyki, tęczówki podążyły za tancerkami które rozpoczęły kolejny taniec obdarzając ich wszystkich. Nachyliła się lekko znów, przybierając na głowę wianek z owsa i kwiatów. I nim zdążyła uczynić wiele więcej zrozumiała, że postać trzymająca kielich zbliża się w jej kierunku. Zanim znalazła się całkiem blisko spojrzała znów na małżonka unosząc w zdziwionym rozbawieniu brwi. Jakby samym spojrzeniem miałam przekazać niewinne - chyba mnie lubią. Wzruszyła łagodnie ramionami zwracając się w kierunku postaci, dygając lekko przed nią i bez zawahania unosząc własną dłoń by dać się poprowadzić. To był spektakl - tylko tyle, nic więcej. A ona, mogła zostać jego aktorką, jeśli tego właśnie potrzebowali. Brón Trogain było ważnym świętem dla wyzwolonego Londynu i chciała, żeby przebiegło najlepiej jak mogło wlewając we wszystkich znajdujących się tu czarodziejów pewność z obranej drogi, ale i chwilę wytchnienia dla zmęczonych wojną umysłów. Jej gesty nie zgubiły gracji, którą zyskała przez lata praktykowania baletu, a ciało zdawało się naturalnie dopasowywać w kolejnych krokach do padających dźwięków. Właściwie nie szła - a sunęła wiedząc, że zwracają się ku niej spojrzenia. Wcześniej, jeszcze nie tak dawno temu wybierała pozostawanie w cieniu z niego więcej mogła dostrzec. Jednak teraz, jej zadanie było inne. Była żoną Manannana Traversa, miała dziś przede wszystkim olśniewać. Informacje mogła zdobyć w inny sposób. Z rozświetloną twarzą kroczyła więc by stanąć przed obliczem Lugh, po drodze dostrzegając zmierzającego od drugiej strony Drew - namiestnika Suffolk, entuzjastę syrenek. Obdarzyła go uśmiechem i gdy znalazł się obok, uniosła łagodnie swoją dłoń, licząc że dopasuje się do odgrywanego przez nią spektaklu podając jej ramię, by mogła dygnąć przed obliczem bóstwa przed które ich zabrano.
Odsunęła się robiąc miejsce dla powracającej wiedźmy i jej nowych pomocników. Nie przesuwała niespokojnie wzrokiem wokół spojrzenie skupiając na Lugh wyrzucającym dłonie w górę, na mieszance ziół, które rozpalono w kadzielnicy. Poczuła je najwyraźniej, róże, które owinęły ją całkiem, z mniejszym skupieniem próbując rozeznać się w pozostałych zapach. Przymknęła na chwilę powieki ukontentowana zaciągając się powietrzem wokół. Jej ciało niezmiennie poruszało się lekko w rytm melodii, której nie potrafiła się nie poddać, coraz mocniej z każdym wdechem czując jej drżenie we własnym ciele. Poczuła się nagle wolna, lekka, tak słodko nieskupiona na niczym poza połyskującym przed nią światłem w które wpatrywała się już nie tylko dla odegrania sceny, do której ją wybrano, ale i z niezrozumiałym niewypowiedzianym rozanieleniem. Mimowolnie uniosła jedną z dłoni, jej palce przesunęły się po jej szyi zahaczając o obojczyk, policzki nabrały rumieńca. Myśli odsunęły się w inne rejony spełnienia, które już poznała. Była tylko ona, kilka jednostek wokół i świecące połyskliwie prawdziwe bóstwo wśród zapachu jej ukochanych róż. Przeniosła spojrzenie w bok, na Macnaira zawieszając na nim ciemne, wyraźne spojrzenie. Jej usta rozciągnęły się w uśmiechu, ciało poruszyło łagodnie, a ręce ciągnęły dalej, do czegoś, kogoś. Rozchyliła wargi poruszając dłonią wcześniej pozostająca na swoim miejscu, nieruchomo ułożoną. Bo przez krótką chwilę, nie było nikogo innego. Spojrzenie pozostało na jego twarzy, palce ruszyły w górę, przesuwając się po przedramieniu śladem lekkim niczym piórko, wędrowały, docierając do ramienia…
… na którym zamarły, gdy rżenie rozległo się wokół. Przymglony wzrok na chwilę zyskał odrobinę ostrości. Odwróciła głowę w stronę zwierzęcia, opuszczając rękę. Wpatrując się w niego z rosnącą fascynacją. Był naprawdę piękny. Odurzona, zwabiona, kompletnie bezmyślna wyszła w jego stronę krok, a potem następny łapiąc bez strachu jego spojrzenie. Już nie dla spektaklu, a dla swojej własnej potrzeby. Wyciągnęła dłoń podsuwając ją pod jego nozdrza, obróciła rękę powoli układając ją nad nimi, próbując utrzymać kontakt wzrokowy ze zwierzęciem, wykonała przed nim skłon, nie opuszczając jednak spojrzenia. Nigdy nie robiła tego wcześniej, podążyła za przeczuciem, za potrzebą a woń kadziła przyjemnie otumaniająca jej myśli nie pozwoliła jej racjonalnej stronie dostrzec, jak wiele było w tym niebezpieczeństw. Wyprostowała się a potem przesunęła rękę na jego pysk, przesuwając długimi palcami po złotej sierści, dokładając drugą rękę. Jakby chciała jednocześnie sprawić zwierzęciu przyjemność, ale wlać w niego spokój. Kompletnie, całkowicie nierozważne. Całkowicie nieodpowiednie, jedna z jej dłoni pomknęła dalej, palcami przesuwając się po jednym z okazałych rogów. Nie pomyślała nawet o tym, że jeśli zwierzę szarpnie się mocniej, może ją naprawdę zranić. I było w tym całkowitym odrzuceniu coś niesamowicie piękne. Całkowicie odrywającego ją od rozważań, myśli, dokładnych planów podług których postępowała na co dzień. Ale wiedziała to przecież nie od dzisiaj.
Wolność, miała zapach róż.
| najdobrotliwszy mistrzu, ja będę jeszcze pisać (tak myślę)- i w sumie to jeśli byk mnie nie polubił (albo się zagalopowałam) to chyba proszę o uzupełnienie
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Dwuznaczne wypowiedzi narastały między nią a nestorstwem, pęczniały, dojrzewały, syciły aluzjami tak kuszącymi, że nawet płomienie Szatańskiej Pożogi nie zdołałyby przewyższyć wywołanymi nimi pragnienia. Byli przecież ogniem, niepowstrzymanym żywiołem, rozszalałym jeszcze bardziej, gdy natrafiał na wyzwania wichury. Kąciki warg Deirdre zadrgały lekko, ale powstrzymała syty, zmysłowy uśmiech, wiedząc, że jeszcze nie może sobie na niego pozwolić. Maski, które przybierała od lat, perfekcyjnie oddające sztuczne uczucia, były niczym wobec jej prawdziwej mimiki. Zwykłym spojrzeniem, grymasem czy napięciem mięśni twarzy potrafiła przekazać palącą emocję tak silnie, jakby uczyniła to gwałtownym dotykiem. Musiała się więc powstrzymać, pewna, że gdyby choć trochę poluzowała powróz zdystansowanej uprzejmości, uprzejmy uśmiech zamieniłby się w wygłodniały grymas pożądania. Pozwoliła więc płynąć rozmowie, pozwalając ukoić się melodii wypowiedzi Rosierów, nie tyle zainteresowana daleką podróżą, co sposobem, w jaki uzupełniali swoje opowieści.
Skupiła wzrok na ustach Evandry, układających się w zupełnie obce słowa, lecz to nie ciekawość ich znaczenia przyciągała wyczekujący wzrok. - I czego zdołaliście doświadczyć podczas Sâmbra Oilor? - spytała w końcu, przekrzywiając lekko głowę w stronę Tristana, przyglądając się również jemu spod półprzymkniętych powiek. - Egoistycznie mam nadzieję, że nasze święto przewyższy w każdym aspekcie to, czego byliście świadkami na kontynencie - dorzuciła, pewna, że tak właśnie się stanie, londyński las, pierwszy raz mający stać się miejscem celebracji, był podczas tych kilku nocy najwspanialszym miejscem na świecie. Zresztą, Rumunia nie miała tego, co Wielka Brytania. Jej. Zdziwiła ją ta myśl, arogancka, pewna siebie, a przez to obca - czy to aura festiwalu, organizowanego na ziemiach jej podległych, tak na nią wpływała? A może raczej fakt, że pierwszy raz mogli być blisko siebie publicznie, bez lęku o to, że Evandra spostrzeże ich spojrzenia? - Wierzę, że nadchodzące lata przyniosą zmianę dla naszych czarodziejskich przyjaciół z innych krajów. Albo raczej, że to nasze działania tę zmianę przyniosą. Wspaniale byłoby pomóc magom z kontynentu odzyskać wolność, odzyskując tereny dla magicznej fauny i flory - dodała po smoczej wypowiedzi Tristana, ze szczerą pewnością siebie. Dbali o swą ojczyznę, musieli ustabilizować sytuację na Wyspie, lecz później - cóż ich ograniczało? Na moment myśli Śmierciożerczyni znów stały się względnie racjonalne, gotowa była dyskutować o polityce, dyplomacji i własnych planach dotyczących rozszerzenia wpływu magicznego Londynu, lecz szczęśliwie myśli te szybko umknęły, gdy usłyszała hojne zaproszenie.
- Dziękuję, lordzie nestorze, na pewno skorzystam z kuszącej propozycji degustacji. Jestem pewna, że ten wybitny doskonale ukoi pragnienie po rytuale - a ja, jak nikt, znam się na niecodziennych smakach - skłoniła lekko głowę, czując szybciej bijące serce. Zdawało się uderzać nie w rytm muzyki, a w rytm nocy, nieprzewidywalnej, gorącej, ekstatycznej. Pełnej potencjału. Ostatni raz spojrzała na odchodzącą Evandrę, jej sylwetka, spowita przez skrzący się materiał, na sekundę ukazała się jej niemal w pełnej krasie, podkreślona blaskiem ognia, lecz później straciła ją z oczu. Zachowała jednak w pamięci obietnicę, ziszczenie marzeń - tak, właśnie o tym miała być ta noc. A Mericourt nie mogła się doczekać, gdy te marzenia pozna, nie śmiała przecież życzyć sobie jeszcze więcej. Dała się więc porwać rytuałowi, nie wiedząc na czym powinna skupić wzrok, rozkojarzona i rozkołysana setkami bodźców. Pochyliła się nieco, gdy jedna z młodziutkich panien złożyła na jej głowie wieniec - niemal westchnęła, czując jego ciężar i zapach, wzmocniony tylko wonią mazidła, łaskoczącego ją między brwiami. Muzyka wzniosła się jeszcze wyżej pod sklepienie polany, śpiew narastał, a pośrodku koła działo się jeszcze więcej. Mericourt spojrzała na Melisande i Drew, najwidoczniej zostali wybrani, cóż za błogosławieństwo, nie odczuła jednak radości, wypełniona niespotykaną dotąd frywolną błogością. Dym z kadzidła unosił się smugami, rozmywając się w złotej poświacie mężczyzny...nie, nie był już mężczyzną, Lugh wydawał się duchem, a może był już zwierzęciem? Nieistotne, nie miało to znaczenia, nie liczyło się już nic poza gorącą krwią buzującą w jej ciele. Nagle podatniejszym na coraz bardziej rozpustną atmosferę. Oddychała głębiej, wolniej, niemal czując pod opuszkami palców puls dwojga mężczyzn, których dłonie trzymała. Zacisnęła palce znacznie mocniej, zarówno Mathieu, jak i Tristan musieli poczuć paznokcie wbijające się w ich skórę. Deirdre wbiła przeszywające spojrzenie w młodszego z arystokratów. Zawsze wydawał się jej mniej przystojną wersją ukochanego, przyjemną dla oka, lecz nie tak otumaniającą, lecz dziś nie mogła uwierzyć w ten krzywdzący osąd. Profil Mathieu zachwycał, nawet jeśli w tle migała jej jasna twarz jego młodej małżonki; zupełnie o tym nie myślała, czując zalewający ją rumieniec. Nasilający się, gdy usłyszała ochrypłe, ciche słowa padające z ust Tristana. Obróciła się ku niemu, zmiejszając dzielący ich dystans na tyle, na ile mogła bez rozrywania łańcucha koła. Paznokcie prawej dłoni powędrowały powyżej jego nadgarstka, zacisnęła rękę mocno, prawie boleśnie. - Pamiętasz tamten majowy wieczór? - wychrypiała prawie bezgłośnie w jego stronę, nachylając się ku jego szyi, wdychając upajający zapach smoczego popiołu, drogiej wody kolońskiej i płatków róż. - Moje sny spragnione piją z tych gorzkich źródeł, gdzie drzemie zła siła. Kat, który się weseli; ofiara, co jęczy; święto, co krew rozlaną nasyca pachnidłem - szeptała, ledwie słyszalna wśród śpiewu i odgłosów rytuału. Ona - pamiętała, pamiętała tamtą majową, burzliwą noc, gdy ostatecznie oszalała, zatracając się w uczuciu okrutnym niczym Imperius - z perspektywy czasu tylko się nasilającym. Pamiętała też tamten wiersz, wracała do niego wielokrotnie, nic dziwnego, że dokładne słowa odbijały się w jej otumanionym kadzidłem umyśle. Nastawionym wyłącznie na spełnienie, na nasycenie głodu, palce zaciśnięte na dłoni Tristana drżały.Ledwie powstrzymała się od zlizania z szyi nestora kropel potu, w porę zatrzymana donośnym dźwiękiem, rżeniem, które utrzymało ją w miejscu.
Spojrzenie utkwiła już na dobre w potężnej bestii, wprowadzonej nie bez trudu pośród nich. Stała kiedyś naprzeciwko podobnego osobnika, pamiętała widowiskową walkę ku uciesze olbrzymów, drgnęła lekko, jakby róg zwierzęcia ponownie przebijał jej bok, ale nie czuła lęku. Jedynie - niecierpliwość. Chciała, by do woni róży dołączył jeszcze słodszy aromat - krwi.
Skupiła wzrok na ustach Evandry, układających się w zupełnie obce słowa, lecz to nie ciekawość ich znaczenia przyciągała wyczekujący wzrok. - I czego zdołaliście doświadczyć podczas Sâmbra Oilor? - spytała w końcu, przekrzywiając lekko głowę w stronę Tristana, przyglądając się również jemu spod półprzymkniętych powiek. - Egoistycznie mam nadzieję, że nasze święto przewyższy w każdym aspekcie to, czego byliście świadkami na kontynencie - dorzuciła, pewna, że tak właśnie się stanie, londyński las, pierwszy raz mający stać się miejscem celebracji, był podczas tych kilku nocy najwspanialszym miejscem na świecie. Zresztą, Rumunia nie miała tego, co Wielka Brytania. Jej. Zdziwiła ją ta myśl, arogancka, pewna siebie, a przez to obca - czy to aura festiwalu, organizowanego na ziemiach jej podległych, tak na nią wpływała? A może raczej fakt, że pierwszy raz mogli być blisko siebie publicznie, bez lęku o to, że Evandra spostrzeże ich spojrzenia? - Wierzę, że nadchodzące lata przyniosą zmianę dla naszych czarodziejskich przyjaciół z innych krajów. Albo raczej, że to nasze działania tę zmianę przyniosą. Wspaniale byłoby pomóc magom z kontynentu odzyskać wolność, odzyskując tereny dla magicznej fauny i flory - dodała po smoczej wypowiedzi Tristana, ze szczerą pewnością siebie. Dbali o swą ojczyznę, musieli ustabilizować sytuację na Wyspie, lecz później - cóż ich ograniczało? Na moment myśli Śmierciożerczyni znów stały się względnie racjonalne, gotowa była dyskutować o polityce, dyplomacji i własnych planach dotyczących rozszerzenia wpływu magicznego Londynu, lecz szczęśliwie myśli te szybko umknęły, gdy usłyszała hojne zaproszenie.
- Dziękuję, lordzie nestorze, na pewno skorzystam z kuszącej propozycji degustacji. Jestem pewna, że ten wybitny doskonale ukoi pragnienie po rytuale - a ja, jak nikt, znam się na niecodziennych smakach - skłoniła lekko głowę, czując szybciej bijące serce. Zdawało się uderzać nie w rytm muzyki, a w rytm nocy, nieprzewidywalnej, gorącej, ekstatycznej. Pełnej potencjału. Ostatni raz spojrzała na odchodzącą Evandrę, jej sylwetka, spowita przez skrzący się materiał, na sekundę ukazała się jej niemal w pełnej krasie, podkreślona blaskiem ognia, lecz później straciła ją z oczu. Zachowała jednak w pamięci obietnicę, ziszczenie marzeń - tak, właśnie o tym miała być ta noc. A Mericourt nie mogła się doczekać, gdy te marzenia pozna, nie śmiała przecież życzyć sobie jeszcze więcej. Dała się więc porwać rytuałowi, nie wiedząc na czym powinna skupić wzrok, rozkojarzona i rozkołysana setkami bodźców. Pochyliła się nieco, gdy jedna z młodziutkich panien złożyła na jej głowie wieniec - niemal westchnęła, czując jego ciężar i zapach, wzmocniony tylko wonią mazidła, łaskoczącego ją między brwiami. Muzyka wzniosła się jeszcze wyżej pod sklepienie polany, śpiew narastał, a pośrodku koła działo się jeszcze więcej. Mericourt spojrzała na Melisande i Drew, najwidoczniej zostali wybrani, cóż za błogosławieństwo, nie odczuła jednak radości, wypełniona niespotykaną dotąd frywolną błogością. Dym z kadzidła unosił się smugami, rozmywając się w złotej poświacie mężczyzny...nie, nie był już mężczyzną, Lugh wydawał się duchem, a może był już zwierzęciem? Nieistotne, nie miało to znaczenia, nie liczyło się już nic poza gorącą krwią buzującą w jej ciele. Nagle podatniejszym na coraz bardziej rozpustną atmosferę. Oddychała głębiej, wolniej, niemal czując pod opuszkami palców puls dwojga mężczyzn, których dłonie trzymała. Zacisnęła palce znacznie mocniej, zarówno Mathieu, jak i Tristan musieli poczuć paznokcie wbijające się w ich skórę. Deirdre wbiła przeszywające spojrzenie w młodszego z arystokratów. Zawsze wydawał się jej mniej przystojną wersją ukochanego, przyjemną dla oka, lecz nie tak otumaniającą, lecz dziś nie mogła uwierzyć w ten krzywdzący osąd. Profil Mathieu zachwycał, nawet jeśli w tle migała jej jasna twarz jego młodej małżonki; zupełnie o tym nie myślała, czując zalewający ją rumieniec. Nasilający się, gdy usłyszała ochrypłe, ciche słowa padające z ust Tristana. Obróciła się ku niemu, zmiejszając dzielący ich dystans na tyle, na ile mogła bez rozrywania łańcucha koła. Paznokcie prawej dłoni powędrowały powyżej jego nadgarstka, zacisnęła rękę mocno, prawie boleśnie. - Pamiętasz tamten majowy wieczór? - wychrypiała prawie bezgłośnie w jego stronę, nachylając się ku jego szyi, wdychając upajający zapach smoczego popiołu, drogiej wody kolońskiej i płatków róż. - Moje sny spragnione piją z tych gorzkich źródeł, gdzie drzemie zła siła. Kat, który się weseli; ofiara, co jęczy; święto, co krew rozlaną nasyca pachnidłem - szeptała, ledwie słyszalna wśród śpiewu i odgłosów rytuału. Ona - pamiętała, pamiętała tamtą majową, burzliwą noc, gdy ostatecznie oszalała, zatracając się w uczuciu okrutnym niczym Imperius - z perspektywy czasu tylko się nasilającym. Pamiętała też tamten wiersz, wracała do niego wielokrotnie, nic dziwnego, że dokładne słowa odbijały się w jej otumanionym kadzidłem umyśle. Nastawionym wyłącznie na spełnienie, na nasycenie głodu, palce zaciśnięte na dłoni Tristana drżały.Ledwie powstrzymała się od zlizania z szyi nestora kropel potu, w porę zatrzymana donośnym dźwiękiem, rżeniem, które utrzymało ją w miejscu.
Spojrzenie utkwiła już na dobre w potężnej bestii, wprowadzonej nie bez trudu pośród nich. Stała kiedyś naprzeciwko podobnego osobnika, pamiętała widowiskową walkę ku uciesze olbrzymów, drgnęła lekko, jakby róg zwierzęcia ponownie przebijał jej bok, ale nie czuła lęku. Jedynie - niecierpliwość. Chciała, by do woni róży dołączył jeszcze słodszy aromat - krwi.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Jej dłonie były chłodne, a pod ciasnym materiałem czarnej szaty skórę posrebrzał pot. Czuła go, kropelki spływające wzdłuż zagłębienia między piersiami, polana przed jej oczami mieniła się setką odbłysków złota w postaci świetlików, wirowała pozostałością tańców, lekkimi sukniami kobiet, białymi marami, w jakie zlewały się czaszki reema.
- Wzajemnie - odszepnęła duszącym szeptem w kierunku Corneliusa zanim jeszcze z symbolami namaszczenia zbliżyła się do nich starucha. Po jej odejściu nadal czuła drażniące łaskotanie w podbrzuszu, lepkość czoła, która nie była przyjemna, ale dość szybko zlała się z całą masą doznań idących za bezpośrednim udziałem w wiekowym rytuale.
Starała się pozostawać uważnym obserwatorem, wyłapywać niewielkie gesty i wymiany spojrzeń nie tylko między sługami Wielkiego Lugh, ale także znajomymi twarzami składającymi się na wielki krąg. Zdała sobie sprawę z zaskakującej bliskości Evandry i Tristana, umyślnie jednak starała się nie wpatrywać w nich zbyt długo.
Na jej ustach zagościł uprzejmy uśmiech, gdy młodziutka tancerka wsunęła w jej białozłote włosy koronę ze zboża i kwiecia. Ziemisty zapach słodko wypełniał nozdrza, rozpoznała w nim kojącą nutę suszonej lawendy; a może tylko tak jej się wydawało? Ciepła ręka młodego Lestrange'a utrzymała ją w spokoju, gdy głowę zaatakowały szepty. Mimo wielkopańskiej gładkości, była znacznie pewniejsza niż nieco większa ręka Corneliusa. To na nim więc wsparła się, gdy rozpoczęły się śpiewy, a słudzy Lugh przygarnęli na środek koła piękną, ciemnooką arystokratkę oraz - a jakże - Drew. Podbródek zadrżał jej nieco, a powietrze zamarło w piersi, gdy na kadzielnicę rzucono mieszankę wonnych ziół. Uśmiech, dotąd wyuczony, stał się miększy na krawędziach, blade policzki spowił rumieniec. Mocniej i ściślej splotła palce z Timotheem, mimowolnie przechyliła głowę, odsłaniając wąskie pasmo delikatnej skóry ponad kołnierzem szaty. Chciała mówić, chciała szeptać, poczuć zapach męskiego ciała, takt ogłuszającej muzyki pozostawił słodkie pulsowanie tam, gdzie od dawna sięgała już wyłącznie własnymi palcami. Zwilżyła wargę krańcem języka i delikatnie zakołysała biodra do rytmu, ocierając się lekko o młodszego z mężczyzn.
Zesztywniała na powrót dopiero, gdy krąg przecięło wycie reema. I znów błękitne oczy zwróciły się w stronę Drew, do ostrza w jego dłoni. Doskonale ostrego, pociągającego nawet z odległości. Muzyka ucichła z ostatnim drżeniem, dym kadzideł rozwiewał się przed jej oczami, woń lata zdała przesycać nieprzelaną krwią.
Gdy tym razem zwilżyła wargę, jej pragnienie było ulokowane przede wszystkim w tym niewielkim nożu.
- Wzajemnie - odszepnęła duszącym szeptem w kierunku Corneliusa zanim jeszcze z symbolami namaszczenia zbliżyła się do nich starucha. Po jej odejściu nadal czuła drażniące łaskotanie w podbrzuszu, lepkość czoła, która nie była przyjemna, ale dość szybko zlała się z całą masą doznań idących za bezpośrednim udziałem w wiekowym rytuale.
Starała się pozostawać uważnym obserwatorem, wyłapywać niewielkie gesty i wymiany spojrzeń nie tylko między sługami Wielkiego Lugh, ale także znajomymi twarzami składającymi się na wielki krąg. Zdała sobie sprawę z zaskakującej bliskości Evandry i Tristana, umyślnie jednak starała się nie wpatrywać w nich zbyt długo.
Na jej ustach zagościł uprzejmy uśmiech, gdy młodziutka tancerka wsunęła w jej białozłote włosy koronę ze zboża i kwiecia. Ziemisty zapach słodko wypełniał nozdrza, rozpoznała w nim kojącą nutę suszonej lawendy; a może tylko tak jej się wydawało? Ciepła ręka młodego Lestrange'a utrzymała ją w spokoju, gdy głowę zaatakowały szepty. Mimo wielkopańskiej gładkości, była znacznie pewniejsza niż nieco większa ręka Corneliusa. To na nim więc wsparła się, gdy rozpoczęły się śpiewy, a słudzy Lugh przygarnęli na środek koła piękną, ciemnooką arystokratkę oraz - a jakże - Drew. Podbródek zadrżał jej nieco, a powietrze zamarło w piersi, gdy na kadzielnicę rzucono mieszankę wonnych ziół. Uśmiech, dotąd wyuczony, stał się miększy na krawędziach, blade policzki spowił rumieniec. Mocniej i ściślej splotła palce z Timotheem, mimowolnie przechyliła głowę, odsłaniając wąskie pasmo delikatnej skóry ponad kołnierzem szaty. Chciała mówić, chciała szeptać, poczuć zapach męskiego ciała, takt ogłuszającej muzyki pozostawił słodkie pulsowanie tam, gdzie od dawna sięgała już wyłącznie własnymi palcami. Zwilżyła wargę krańcem języka i delikatnie zakołysała biodra do rytmu, ocierając się lekko o młodszego z mężczyzn.
Zesztywniała na powrót dopiero, gdy krąg przecięło wycie reema. I znów błękitne oczy zwróciły się w stronę Drew, do ostrza w jego dłoni. Doskonale ostrego, pociągającego nawet z odległości. Muzyka ucichła z ostatnim drżeniem, dym kadzideł rozwiewał się przed jej oczami, woń lata zdała przesycać nieprzelaną krwią.
Gdy tym razem zwilżyła wargę, jej pragnienie było ulokowane przede wszystkim w tym niewielkim nożu.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Wysoce ceniła sobie wszelkie uroczystości, podczas których mogła niemal bez ograniczeń spełniać swe potrzeby względem poznawania nowych osób. Wprost uwielbiała otaczać się ludźmi, żywo wymieniającymi spostrzeżenia czy śmiejącymi się w głos. To za ich zasługą lady doyenne mogła chłonąć niepowtarzalną atmosferę, oddawać się konwersacjom, zgłębiać tajniki umysłów innych. Pasja była tym, czego tak usilnie poszukiwała, zagadując i subtelnie drążąc. Pozbywała się kolejnych masek swoich rozmówców, odnajdywała kolejne karty spisanych niegdyś historii. Nie inaczej było w przypadku Deirdre Mericourt, której obecność zdawała się pochłaniać całą uwagę Evandry.
- To święto pożegnań, jak i wzmacniania więzów wśród społeczności. Nałożenie błogosławieństw, poddanie się pieśni oraz tańcom. Mieliśmy przyjemność gościć na festiwalu tylko chwilę, nie wątpię, że podczas tutejszych uroczystości będziemy mieć okazję, by prawdziwie dać się ponieść podniosłości chwili. - Na ten moment czekała z utęsknieniem, odliczając już dni do spotkania, do ponownego zjednoczenia ich trojga, oddania się czułości i spełnianiu pragnień. Pozwoliła Tristanowi wypowiedzieć się w smoczych kwestiach, nie ingerując już nazbyt w przebieg rozmowy. Kąciki zaróżowionych ust uniosły się w zadowoleniu na przyjętą przez Deirdre propozycję. Nie trzeba było jej dłużej przekonywać czy zachęcać, drobna sugestia wystarczyła do połączenia dwóch blisko leżących kropek.
Stojąc już w kręgu zachowywała spokój, skrzętnie ukrywając stale narastającą ekscytację. Do momentu, w którym posłała mężowi jeszcze jedno, pytające spojrzenie, kiedy stara czarownica podążyła dalej, ku kolejnym uczestnikom rytuału. Cóż miało oznaczać ponowne dotknięcie serca, co mówiło wlepione weń spojrzenie, co chciała przekazać, mamrocząc pod nosem mantrę w tylko sobie znanym języku? Znów zamajaczył się w niej niepokój, przywodzący na myśl wyłącznie burzowe chmury. Te zaś odepchnęła, lekko potrząsając głową, jakby gest ten miał rzeczywiście pomóc. Nie po to przybyła dziś na festiwal, nie dlatego przystąpiła do rytuału, aby teraz zaprzątać sobie głowę mniej istotnymi kwestiami. Wśród tylu ludzi, wśród Rycerzy oraz bliskich, miała czuć się przecież bezpiecznie. Ze wstrzymanym przez moment oddechem, w niecierpliwości wyczekiwała dalszej części rytuału. Spodziewała się zapierających dech w piersiach wydarzeń, chciała być ich częścią. Powiodła spojrzeniem do Melisande i Drew, którzy wybrani zostali przez los (a może zupełnym przypadkiem?) do czynienia honorów. Błysnęło ostrze i złota krawędź kielicha, umysł lady Rosier tak bardzo zawiesił się na dzierżonych z namaszczeniem insygniach, że nie spostrzegła jak wśród nich pojawił się kolejny element dzisiejszych uroczystości.
Wnoszona kadzielnica z początku nie wywołała żadnych podejrzeń, wszak dym nadawał podniosłości, był częścią rytuału. Odprowadziła wzrokiem starowinę i asystujących jej mężczyzn, wracając do środka kręgu, kiedy ci zniknęli z pola widzenia. Przyjemny, kwiatowy zapach wdarł się do nozdrzy, wywołując nagłe i jakże przyjemne uczucie rozluźnienia. Wystarczyła ledwie chwila, aby przed oczami Evandry Złoty Lugh zmienił się w rozmytą postać, emanację najczystszej magii, gorejącej wśród śmiałych uczestników rytuału. Wpływ kadzidła wydawał się tym silniejszy, kiedy biorąc głębszy oddech półwili zakręciło się w głowie i zaczął ogarniać ją bijący od sąsiednich ciał gorąc. - Chyba robi się duszno - wymamrotała do Timothee, chcąc zerknąć na niego przelotnie, lecz zamiast tego zawiesiła spojrzenie w zszarzałym błękicie tęczówek kuzyna, w których teraz zdawały się migotać drobne świetliki. Jego młodzieńczą twarz zawsze uważała za przystojną, przywodzącą na myśl pierwsze uniesienia serca. Nagle uśmiech rozświetlił blade lico Evandry, w sercu zjawiła się lekkość - piękne wrażenie składających się na powrót pokruszonych kawałków. Wraz z uniesieniem, burzyć zaczęła się krew. Powiodła dłonią wzdłuż ręki młodego Lestrange, by nieco mocniej zacisnąć nań palce; już chciała nachylić się ku niemu, śmiałym gestem sięgnąć jego policzka, wykrzywionych w zadowoleniu ust, kiedy wzmógł się ścisk na lewej dłoni. Miała zwrócić się do drugiego z towarzyszących sobie mężczyzn, dać wreszcie upust rozdrażnionym, niecierpliwym palcom, kiedy broda półwili zadarła się ku górze i sięgnęła błękitem przed siebie, do stojącego naprzeciwko czarodzieja. Ignotus Mulciber znany był jej dotąd głównie z widzenia. Próbując sięgnąć w otchłanie pamięci z trudem rozpoznawała męską sylwetkę wśród Rycerzy, podczas jednego z nielicznych przyjęć zwolenników Czarnego Pana, jakie miała okazję odwiedzić. Nieistotnym jednak było jak wiele może teraz o nim powiedzieć, patrzyła na czarodzieja, zupełnie ignorując tańczące wśród nich sylwetki; tętent muzyki w połączeniu z dusznym zapachem kadzidła wprawiał całe ciało w drżenie. Czuła się lepka od potu, a rozrywające lędźwie pożądanie domagało się spełnienia, to zaś zdawało się niemożliwe do wykonania w kręgu pełnym możnych czarodziejów. Tylko czy aby na pewno zależało jej na tajemnicy?
- Spójrz na mnie - mówiła głosem, jaki ciężko byłoby dosłyszeć z tak dużej odległości. Prędko oblizała wargi, nawet już nie próbując uspokoić oddechu. - No dalej, tylko spójrz. - Usta Evandry opuścił stęskniony szept, zdradzający nutę zniecierpliwienia; w skupieniu sięgnęła po przepełniającą żyły krew przodkiń.
Otrząsnęła się w jednej chwili na wycie reema, natychmiast zwracając twarz ku wyrwie w kręgu. Jasne oczy powiększyły się do rozmiarów filiżankowych spodeczków, w zdumieniu i milczeniu przyglądając się dalszej części rytuału. Palące w ciele przyjemne wrażenie wcale nie zniknęło; serce nadal szalało w piersi, umysł podpowiadał lekkość. Żaden cień strachu nie przeciął twarzy półwili; jeszcze jednym, przelotnym spojrzeniem sięgnęła Ignotusa, by zaraz wrócić do masywnego byka.
| urok wili +76
- To święto pożegnań, jak i wzmacniania więzów wśród społeczności. Nałożenie błogosławieństw, poddanie się pieśni oraz tańcom. Mieliśmy przyjemność gościć na festiwalu tylko chwilę, nie wątpię, że podczas tutejszych uroczystości będziemy mieć okazję, by prawdziwie dać się ponieść podniosłości chwili. - Na ten moment czekała z utęsknieniem, odliczając już dni do spotkania, do ponownego zjednoczenia ich trojga, oddania się czułości i spełnianiu pragnień. Pozwoliła Tristanowi wypowiedzieć się w smoczych kwestiach, nie ingerując już nazbyt w przebieg rozmowy. Kąciki zaróżowionych ust uniosły się w zadowoleniu na przyjętą przez Deirdre propozycję. Nie trzeba było jej dłużej przekonywać czy zachęcać, drobna sugestia wystarczyła do połączenia dwóch blisko leżących kropek.
Stojąc już w kręgu zachowywała spokój, skrzętnie ukrywając stale narastającą ekscytację. Do momentu, w którym posłała mężowi jeszcze jedno, pytające spojrzenie, kiedy stara czarownica podążyła dalej, ku kolejnym uczestnikom rytuału. Cóż miało oznaczać ponowne dotknięcie serca, co mówiło wlepione weń spojrzenie, co chciała przekazać, mamrocząc pod nosem mantrę w tylko sobie znanym języku? Znów zamajaczył się w niej niepokój, przywodzący na myśl wyłącznie burzowe chmury. Te zaś odepchnęła, lekko potrząsając głową, jakby gest ten miał rzeczywiście pomóc. Nie po to przybyła dziś na festiwal, nie dlatego przystąpiła do rytuału, aby teraz zaprzątać sobie głowę mniej istotnymi kwestiami. Wśród tylu ludzi, wśród Rycerzy oraz bliskich, miała czuć się przecież bezpiecznie. Ze wstrzymanym przez moment oddechem, w niecierpliwości wyczekiwała dalszej części rytuału. Spodziewała się zapierających dech w piersiach wydarzeń, chciała być ich częścią. Powiodła spojrzeniem do Melisande i Drew, którzy wybrani zostali przez los (a może zupełnym przypadkiem?) do czynienia honorów. Błysnęło ostrze i złota krawędź kielicha, umysł lady Rosier tak bardzo zawiesił się na dzierżonych z namaszczeniem insygniach, że nie spostrzegła jak wśród nich pojawił się kolejny element dzisiejszych uroczystości.
Wnoszona kadzielnica z początku nie wywołała żadnych podejrzeń, wszak dym nadawał podniosłości, był częścią rytuału. Odprowadziła wzrokiem starowinę i asystujących jej mężczyzn, wracając do środka kręgu, kiedy ci zniknęli z pola widzenia. Przyjemny, kwiatowy zapach wdarł się do nozdrzy, wywołując nagłe i jakże przyjemne uczucie rozluźnienia. Wystarczyła ledwie chwila, aby przed oczami Evandry Złoty Lugh zmienił się w rozmytą postać, emanację najczystszej magii, gorejącej wśród śmiałych uczestników rytuału. Wpływ kadzidła wydawał się tym silniejszy, kiedy biorąc głębszy oddech półwili zakręciło się w głowie i zaczął ogarniać ją bijący od sąsiednich ciał gorąc. - Chyba robi się duszno - wymamrotała do Timothee, chcąc zerknąć na niego przelotnie, lecz zamiast tego zawiesiła spojrzenie w zszarzałym błękicie tęczówek kuzyna, w których teraz zdawały się migotać drobne świetliki. Jego młodzieńczą twarz zawsze uważała za przystojną, przywodzącą na myśl pierwsze uniesienia serca. Nagle uśmiech rozświetlił blade lico Evandry, w sercu zjawiła się lekkość - piękne wrażenie składających się na powrót pokruszonych kawałków. Wraz z uniesieniem, burzyć zaczęła się krew. Powiodła dłonią wzdłuż ręki młodego Lestrange, by nieco mocniej zacisnąć nań palce; już chciała nachylić się ku niemu, śmiałym gestem sięgnąć jego policzka, wykrzywionych w zadowoleniu ust, kiedy wzmógł się ścisk na lewej dłoni. Miała zwrócić się do drugiego z towarzyszących sobie mężczyzn, dać wreszcie upust rozdrażnionym, niecierpliwym palcom, kiedy broda półwili zadarła się ku górze i sięgnęła błękitem przed siebie, do stojącego naprzeciwko czarodzieja. Ignotus Mulciber znany był jej dotąd głównie z widzenia. Próbując sięgnąć w otchłanie pamięci z trudem rozpoznawała męską sylwetkę wśród Rycerzy, podczas jednego z nielicznych przyjęć zwolenników Czarnego Pana, jakie miała okazję odwiedzić. Nieistotnym jednak było jak wiele może teraz o nim powiedzieć, patrzyła na czarodzieja, zupełnie ignorując tańczące wśród nich sylwetki; tętent muzyki w połączeniu z dusznym zapachem kadzidła wprawiał całe ciało w drżenie. Czuła się lepka od potu, a rozrywające lędźwie pożądanie domagało się spełnienia, to zaś zdawało się niemożliwe do wykonania w kręgu pełnym możnych czarodziejów. Tylko czy aby na pewno zależało jej na tajemnicy?
- Spójrz na mnie - mówiła głosem, jaki ciężko byłoby dosłyszeć z tak dużej odległości. Prędko oblizała wargi, nawet już nie próbując uspokoić oddechu. - No dalej, tylko spójrz. - Usta Evandry opuścił stęskniony szept, zdradzający nutę zniecierpliwienia; w skupieniu sięgnęła po przepełniającą żyły krew przodkiń.
Otrząsnęła się w jednej chwili na wycie reema, natychmiast zwracając twarz ku wyrwie w kręgu. Jasne oczy powiększyły się do rozmiarów filiżankowych spodeczków, w zdumieniu i milczeniu przyglądając się dalszej części rytuału. Palące w ciele przyjemne wrażenie wcale nie zniknęło; serce nadal szalało w piersi, umysł podpowiadał lekkość. Żaden cień strachu nie przeciął twarzy półwili; jeszcze jednym, przelotnym spojrzeniem sięgnęła Ignotusa, by zaraz wrócić do masywnego byka.
| urok wili +76
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Evandra Rosier' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 43
'k100' : 43
W kakofonii rozmów i chaosie powitań, spotkanie z Macnairem wydało się zaskakująco znajome i napełniające Ignotusa wrażeniem spokoju. Może świat nie zmienił się aż tak i miał jeszcze szansę za nim nadążyć, dogonić go znowu i wspiąć się w okolice tronu, z którego kolejny raz spadł.
- Zawsze - potwierdził słowa Drew z gasnącym uśmiechem. - To nie będzie długa historia, ale nad szklaneczką czegoś mocniejszego może cię nawet rozbawi. Pokażesz mi tajemnice Suffolk, a ja opowiem o książkach, których nie czytałem - odparł wymijająco. Nie chciał wdawać się w szczegóły, nie w tłumie obcych twarzy. Nie robił ze swojego zniknięcia sekretu wobec większości popleczników Czarnego Pana, i choć był przekonany, że większość poznanych wliczało się w krąg czarodziejów przychylnych idei czystej krwi, nie mógł mieć takiej pewności wobec wszystkich. Ciekawskie uszy mogłyby wyłowić z takiej rozmowy o jedno słowo za dużo. Na szczęście tyle wystarczyło, bo przy tak wielu osobach nie sposób było podtrzymać jakąkolwiek konwersację wystarczająco długo, by podzielić się czymś oprócz powitań.
- Yelena Mulciber, córka mojego starszego brata, artystka ubrań - przedstawił stojącą najbliżej kobietę i podążył lekko zdziwiony za spojrzeniem Macnaira, szukając wywołanego cukiereczka. Jego wzrok najpierw spoczął na mężczyźnie - Arsentiy Mulciber, kuzyn z Rosji, specjalista od galeonów - spojrzał na ostatnią osobę z rodziny, dopasowując wreszcie słodkie określenie do obecnie bardziej skwaszonej niż rozanielonej twarzy, mimo uszu puszczając jej wymruczany po rosyjsku komentarz i ukrywając rozbawienie, które wywołał. - A to jego siostra, Varya Mulciber, powiedziałbym, że powinieneś kiedyś zobaczyć jak strzela z kuszy, ale z twoim podejściem do kobiet, raczej trzymałbym się z daleka od bełtów - klepnął Drew w ramię z uśmiechem. - Chyba, że chcesz zostać trofeum nad naszym kominkiem.
Nie tyle była to rzeczywista groźba, ile ostrzeżenie. Ignotus miał nadzieję, że Drew je zrozumie. Ignotus wiedział, że Drew je zignoruje, więc nigdy nie dowie się, czy zabrzmiał dostatecznie ostrzegawczo.
Muzyka dudniła mu w uszach, rozbijając się echem po każdej jego kości, aż samo serce dołączyło do wygrywanego rytmu. Otworzył oczy na czas, by zobaczyć tancerzy w maskach reemów i poczuć zapach kadzidła, którego delikatny dym otulał Ignotusa kwiecistym aromatem róż i waleriany. Nie zastanawiał się, skąd nagła woń bergamotki wokół niego; świat zwolnił na chwilę swój bieg i oddzielił się od rzeczywistości szklaną zasłoną, za którą została ostatnia racjonalna myśl Mulcibera. Na polanie, na której się znajdowali, była już tylko muzyka i upajający zapach kwiatów. Kiedy podniósł oczy, spoglądając na środek polany, nie widział już ludzi, świetlista maska Lugh rozciągnęła się, zamieniając przedziwnego człowieka w nadziemską istotę, która zdawała się falować na wietrze, zaginać w promieniach słońca, otaczać swoją łuną zebrany wokół niej krąg. Ignotus jak w upojeniu błądził oczami po smugach światła, które może dostrzegał tylko on, coraz mocniej oczarowany, czując się jak we śnie bardziej nawet niż kiedy rzeczywiście spał. Odwykły od głębszych emocji, przegrał z nimi walkę natychmiast, gdy pojawiły się za zwykle szczelnymi murami chłodnej kalkulacji i rozbłysły na dnie jego żołądka, eksplodowały w środku jego piersi, pozostawiając za sobą nieznośną lekkość, która kazała unosić mu się wyżej. I wyżej, wyżej. Dłoń, którą jeszcze chwilę wcześniej ściskał uspokajająco, rozgrzewała się w jego uchwycie i ciepło to promieniowało na całą jego istotę, niosło się z rozpalającą zwykle blade policzki krwią. Jego oczy błyszczały kiedy patrzył na Yelenę jakby widział ją po raz pierwszy w życiu. Próbował przypomnieć sobie ich ostatnią rozmowę, ich spotkanie, ale z każdym uderzeniem bębna, jego myśli wyparowywały aż pozostało w nich tylko nagłe i pierwotne bliżej, któremu nie mógł się dłużej opierać. Przyciągnął jej dłoń do twarzy, wdychając zapach kwiatów, który zdawał się być wówczas jeszcze silniejszy. Przycisnął jej palce do ust i odetchnął głęboko, jakby był to najważniejszy haust powietrza w jego życiu. Wraz z wdechem, do jego płuc przedarło się więcej dymu z kadzidła, które uderzyło w niego znowu, odrzucając jeszcze dalej w świat czucia i odbierania zamiast myślenia. Poczuł ciepło drugiej trzymającej go ręki, obracając się w jej kierunku, przyciskając wciąż pozostającą w jego uchwycie dłoń Yeleny do piersi, nie ciągnąc jej jednak za sobą, pozostając w dziwnym rozdarciu pomiędzy dwoma płomieniami płonącymi obok niego. Jego wzrok padł wprost na Heather. Zgubił się w jej znajomych oczach na pięć uderzeń serca albo na całą wieczność. Nie chciał odnajdywać drogi powrotnej. Gdyby tylko mógł, nigdy więcej nie odwróciłby spojrzenia, wspinając się dalej, zapominając o świecie poza nimi. Mógł tak stać i patrzeć przez następny wiek, ale ciepło dłoni przypominało o sobie coraz bardziej, zmuszając palce do drgnięcia, a rękę do uniesienia aż opuszek kciuka wylądował na policzku Heather. Jak w transie musnął go delikatnie, w strachu, że kobieta pod najlżejszym dotykiem zamieni się w obłok dymu i zniknie. Ale wciąż tam była, promieniowała ciepłem, którego nigdy nie miał mieć dość, a którego teraz łaknął bardziej niż czegokolwiek innego w życiu. Bliżej.
Coś, jakby ukłucie z tyłu głowy, to dziwne wrażenie, że ktoś go obserwuje, pobudzające czujność i stawiające go zawsze na nogi, kazało mu odwrócić na chwilę wzrok. Kolejna łuna, którą śledził spojrzeniem, prowadziła jego oczy, aż patrzył dokładnie naprzeciw, nie widząc jednak niczego wokół. Gdzieś po drodze napotkał wzrokiem Deirdre obok Tristana, ale to nie do nich jak ćma do płomienia ciągnęło jego spojrzenie. Wreszcie popatrzył na poruszające się bezgłośnie usta Evandry Rosier i dreszcz wyraźnie wstrząsnął całym jego ciałem. Zniknął Lugh na środku polany, przestały liczyć się ciepłe dłonie wciąż zaplątane z jego palcami. Świat zatrzymał się w jednym uderzeniu serca, w którym dostrzegł wpatrzone w niego niebieskie oczy. Muzyka, która wcześniej nadawała rytm płynącej w żyłach krwi, stała się tylko tłem dla rozszalałych uderzeń bębna, w które zamieniło się jego serce. Pragnął być bliżej, pragnął spijać ciche słowa z jej ust, wsłuchiwać się w ich dźwięk i zamienić je w sens swojego życia. I pragnął tego teraz. Uniósł nogę w pierwszym, chwiejnym kroku w kierunku środka kręgu, tworząc wyrwę w stworzonym z ciał owalu. Ale to nie miało teraz znaczenia, żadne wiedźmy i obrzędy, noże, czy ryczenie reema, które przepływało obok jego uszu niezauważenie. Pozostało tylko pragnienie i tęsknota za spojrzeniem niebieskich oczu, które odwróciły się od niego, a których potrzebował obecnie bardziej niż tlenu. Podążył za nimi, szukając, co obecnie odciągało od niego ich uwagę i przypomniał sobie o wciągniętym na polanę byku. I w tym momencie wiedział już, co musiał zrobić.
- Pani! - Skłonił się w kierunku przepięknej zjawy, próbując przekrzyczeć muzykę i wycie, sprowadzić na siebie jeszcze raz przeszywające duszę spojrzenie. - Złożę głowę potwora u twych stóp!
Sięgnął po różdżkę i odwrócił się w kierunku jedynego potwora na polanie, z wyrazem determinacji na twarzy. Reem wył, jakby wiedział, że musi szykować się na pojedynek. Myśli Ignotusa wypełnił błękit najpiękniejszych oczu, jakie widział w życiu. W uszach szumiała mu krew, a serce w szaleńczym łomocie próbowało wyrwać się z jego piersi. Otoczył go słodki zapach róż. I liczyło się już tylko jedno.
Bliżej
| Nie rzucam na obronę, bo Ignotus nie jest obecnie wystarczająco poczytalny by próbować sprzeciwić się podobnemu atakowi
- Zawsze - potwierdził słowa Drew z gasnącym uśmiechem. - To nie będzie długa historia, ale nad szklaneczką czegoś mocniejszego może cię nawet rozbawi. Pokażesz mi tajemnice Suffolk, a ja opowiem o książkach, których nie czytałem - odparł wymijająco. Nie chciał wdawać się w szczegóły, nie w tłumie obcych twarzy. Nie robił ze swojego zniknięcia sekretu wobec większości popleczników Czarnego Pana, i choć był przekonany, że większość poznanych wliczało się w krąg czarodziejów przychylnych idei czystej krwi, nie mógł mieć takiej pewności wobec wszystkich. Ciekawskie uszy mogłyby wyłowić z takiej rozmowy o jedno słowo za dużo. Na szczęście tyle wystarczyło, bo przy tak wielu osobach nie sposób było podtrzymać jakąkolwiek konwersację wystarczająco długo, by podzielić się czymś oprócz powitań.
- Yelena Mulciber, córka mojego starszego brata, artystka ubrań - przedstawił stojącą najbliżej kobietę i podążył lekko zdziwiony za spojrzeniem Macnaira, szukając wywołanego cukiereczka. Jego wzrok najpierw spoczął na mężczyźnie - Arsentiy Mulciber, kuzyn z Rosji, specjalista od galeonów - spojrzał na ostatnią osobę z rodziny, dopasowując wreszcie słodkie określenie do obecnie bardziej skwaszonej niż rozanielonej twarzy, mimo uszu puszczając jej wymruczany po rosyjsku komentarz i ukrywając rozbawienie, które wywołał. - A to jego siostra, Varya Mulciber, powiedziałbym, że powinieneś kiedyś zobaczyć jak strzela z kuszy, ale z twoim podejściem do kobiet, raczej trzymałbym się z daleka od bełtów - klepnął Drew w ramię z uśmiechem. - Chyba, że chcesz zostać trofeum nad naszym kominkiem.
Nie tyle była to rzeczywista groźba, ile ostrzeżenie. Ignotus miał nadzieję, że Drew je zrozumie. Ignotus wiedział, że Drew je zignoruje, więc nigdy nie dowie się, czy zabrzmiał dostatecznie ostrzegawczo.
***
Muzyka dudniła mu w uszach, rozbijając się echem po każdej jego kości, aż samo serce dołączyło do wygrywanego rytmu. Otworzył oczy na czas, by zobaczyć tancerzy w maskach reemów i poczuć zapach kadzidła, którego delikatny dym otulał Ignotusa kwiecistym aromatem róż i waleriany. Nie zastanawiał się, skąd nagła woń bergamotki wokół niego; świat zwolnił na chwilę swój bieg i oddzielił się od rzeczywistości szklaną zasłoną, za którą została ostatnia racjonalna myśl Mulcibera. Na polanie, na której się znajdowali, była już tylko muzyka i upajający zapach kwiatów. Kiedy podniósł oczy, spoglądając na środek polany, nie widział już ludzi, świetlista maska Lugh rozciągnęła się, zamieniając przedziwnego człowieka w nadziemską istotę, która zdawała się falować na wietrze, zaginać w promieniach słońca, otaczać swoją łuną zebrany wokół niej krąg. Ignotus jak w upojeniu błądził oczami po smugach światła, które może dostrzegał tylko on, coraz mocniej oczarowany, czując się jak we śnie bardziej nawet niż kiedy rzeczywiście spał. Odwykły od głębszych emocji, przegrał z nimi walkę natychmiast, gdy pojawiły się za zwykle szczelnymi murami chłodnej kalkulacji i rozbłysły na dnie jego żołądka, eksplodowały w środku jego piersi, pozostawiając za sobą nieznośną lekkość, która kazała unosić mu się wyżej. I wyżej, wyżej. Dłoń, którą jeszcze chwilę wcześniej ściskał uspokajająco, rozgrzewała się w jego uchwycie i ciepło to promieniowało na całą jego istotę, niosło się z rozpalającą zwykle blade policzki krwią. Jego oczy błyszczały kiedy patrzył na Yelenę jakby widział ją po raz pierwszy w życiu. Próbował przypomnieć sobie ich ostatnią rozmowę, ich spotkanie, ale z każdym uderzeniem bębna, jego myśli wyparowywały aż pozostało w nich tylko nagłe i pierwotne bliżej, któremu nie mógł się dłużej opierać. Przyciągnął jej dłoń do twarzy, wdychając zapach kwiatów, który zdawał się być wówczas jeszcze silniejszy. Przycisnął jej palce do ust i odetchnął głęboko, jakby był to najważniejszy haust powietrza w jego życiu. Wraz z wdechem, do jego płuc przedarło się więcej dymu z kadzidła, które uderzyło w niego znowu, odrzucając jeszcze dalej w świat czucia i odbierania zamiast myślenia. Poczuł ciepło drugiej trzymającej go ręki, obracając się w jej kierunku, przyciskając wciąż pozostającą w jego uchwycie dłoń Yeleny do piersi, nie ciągnąc jej jednak za sobą, pozostając w dziwnym rozdarciu pomiędzy dwoma płomieniami płonącymi obok niego. Jego wzrok padł wprost na Heather. Zgubił się w jej znajomych oczach na pięć uderzeń serca albo na całą wieczność. Nie chciał odnajdywać drogi powrotnej. Gdyby tylko mógł, nigdy więcej nie odwróciłby spojrzenia, wspinając się dalej, zapominając o świecie poza nimi. Mógł tak stać i patrzeć przez następny wiek, ale ciepło dłoni przypominało o sobie coraz bardziej, zmuszając palce do drgnięcia, a rękę do uniesienia aż opuszek kciuka wylądował na policzku Heather. Jak w transie musnął go delikatnie, w strachu, że kobieta pod najlżejszym dotykiem zamieni się w obłok dymu i zniknie. Ale wciąż tam była, promieniowała ciepłem, którego nigdy nie miał mieć dość, a którego teraz łaknął bardziej niż czegokolwiek innego w życiu. Bliżej.
Coś, jakby ukłucie z tyłu głowy, to dziwne wrażenie, że ktoś go obserwuje, pobudzające czujność i stawiające go zawsze na nogi, kazało mu odwrócić na chwilę wzrok. Kolejna łuna, którą śledził spojrzeniem, prowadziła jego oczy, aż patrzył dokładnie naprzeciw, nie widząc jednak niczego wokół. Gdzieś po drodze napotkał wzrokiem Deirdre obok Tristana, ale to nie do nich jak ćma do płomienia ciągnęło jego spojrzenie. Wreszcie popatrzył na poruszające się bezgłośnie usta Evandry Rosier i dreszcz wyraźnie wstrząsnął całym jego ciałem. Zniknął Lugh na środku polany, przestały liczyć się ciepłe dłonie wciąż zaplątane z jego palcami. Świat zatrzymał się w jednym uderzeniu serca, w którym dostrzegł wpatrzone w niego niebieskie oczy. Muzyka, która wcześniej nadawała rytm płynącej w żyłach krwi, stała się tylko tłem dla rozszalałych uderzeń bębna, w które zamieniło się jego serce. Pragnął być bliżej, pragnął spijać ciche słowa z jej ust, wsłuchiwać się w ich dźwięk i zamienić je w sens swojego życia. I pragnął tego teraz. Uniósł nogę w pierwszym, chwiejnym kroku w kierunku środka kręgu, tworząc wyrwę w stworzonym z ciał owalu. Ale to nie miało teraz znaczenia, żadne wiedźmy i obrzędy, noże, czy ryczenie reema, które przepływało obok jego uszu niezauważenie. Pozostało tylko pragnienie i tęsknota za spojrzeniem niebieskich oczu, które odwróciły się od niego, a których potrzebował obecnie bardziej niż tlenu. Podążył za nimi, szukając, co obecnie odciągało od niego ich uwagę i przypomniał sobie o wciągniętym na polanę byku. I w tym momencie wiedział już, co musiał zrobić.
- Pani! - Skłonił się w kierunku przepięknej zjawy, próbując przekrzyczeć muzykę i wycie, sprowadzić na siebie jeszcze raz przeszywające duszę spojrzenie. - Złożę głowę potwora u twych stóp!
Sięgnął po różdżkę i odwrócił się w kierunku jedynego potwora na polanie, z wyrazem determinacji na twarzy. Reem wył, jakby wiedział, że musi szykować się na pojedynek. Myśli Ignotusa wypełnił błękit najpiękniejszych oczu, jakie widział w życiu. W uszach szumiała mu krew, a serce w szaleńczym łomocie próbowało wyrwać się z jego piersi. Otoczył go słodki zapach róż. I liczyło się już tylko jedno.
Bliżej
| Nie rzucam na obronę, bo Ignotus nie jest obecnie wystarczająco poczytalny by próbować sprzeciwić się podobnemu atakowi
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Co do Varyi trudno było mieć wątpliwość, jej uroda niosła w sobie schedę każdego płatka śniegu i mroźnego sopla z syberyjskich krain, jednakże Yelena wierzyła, że los poskąpił jej podobnej życzliwości. Nie widziała w sobie piękna, jedynie bliźniaczą twarz Alekseja, który prześladował ją ilekroć zerknęła w lustro z nadzieją, że tafla wyrysuje na gładkiej powierzchni nowe rysy, inne, ładniejsze. Dorosłość przyniosła za sobą upragniony koniec nastoletniej brzydoty, a jednak to wciąż było za mało. Słowa Arsentijego najpierw posłały w dół jej kręgosłupa nieprzyjemne ciarki, zanim strząsnęła z myśli zazdrosne igiełki; z półwilami lśniącymi jaśniej niż świetliki nie mogła konkurować, nie chciała, nie powinna. Kwasota przelewająca się przez myśli ustąpiła, rozgoniona wątłym półuśmiechem odpowiadającym kuzynowi. Biologia przysporzyła go w naturalny, miękki talent do zjednywania sobie kobiecych dusz i czasem zastanawiała się, czy pewnego dnia ktoś nie wybije mu za to zębów.
- Artysta, którego nigdy więcej nie posądzi się o skromność po takim komplemencie, to ja. Dziękuję za te słowa. Przygotowania do festiwalu były długie i cieszę się, słysząc, że efekt jest zadowalający - odpowiedziała na pochwałę Melisande, czując, jak serce urosło jej w piersi. - Byłabym zaszczycona, móc kiedyś uszyć coś dla ciebie - dodała szczerze, bo, och, ileż to miała w głowie pomysłów na morskie kreacje, dla których piękno lady Travers byłoby idealnym towarzyszem.
Jedna z jej brwi drgnęła później ku górze w raptownym rozbawieniu na słowa Drew, które poszybowały niczym strzała ku kuzynce namalowanej na tarczy strzelniczej. Cukiereczek? Nie musiała zerkać ku Varyi, by spodziewać się wrogiego pulsowania otaczającej ją aury, wściekłości na określenie, jakim została potraktowana, bezimienna i słodka w surowej złośliwości.
- Bardzo mi miło, panie Macnair - skinęła mu głową, przedstawiona przez wuja. Jego twarz prześwitywała przez wspomnienia z wieczoru odznaczeń wojennych, wiedziała kim był i jaką pozycję zajmował, nie wiedziała za to kto go ubierał. Drew zasługiwał na lepsze kreacje, odpowiednie do pozycji, do nowego statusu społecznego. W duchu liczyła na to, że szata zdobiąca sylwetkę Ramseya zainspiruje jego przyjaciela do podążenia tą samą ścieżką. - Czy wypada mi poprosić, żebyście dopuścili nas do tajemnicy? Jakie okoliczności was połączyły? - podjęła, mrużąc lekko oczy. Widmo gniewu jej ulubionej kuzynki ten jeden raz przegrywało w zestawieniu z ciekawością.
Następujące po sobie minuty zdawały się odrywać prowadzone wcześniej konwersacje od membrany rzeczywistości, zastępując je parną, mglistą sekwencją barw, dźwięków i emocji. Strach i obrzydzenie powzięte z myśli o chorobie, ciemność odgradzająca ją od preludium złocistego rytuału, a później na powrót unoszące się powieki, zwabione migotem błyszczącej peleryny i powierzchni kości odbijających blask pochodni. Szemrzące formuły wysuwające się spomiędzy warg starej wiedźmy. Maska hipnotyzowała, zapraszała, powietrze rozpychało się w płucach, które nagle wydawały się ciasne - ktoś wplatał jej kwiaty we włosy, wtykał gałązki traw i zbóż w kielichy jasnego warkocza, serce zabiło w takt tradycyjnej muzyki niosącej się po połaciach polany i wtulającej się w kory drzew. Wszystko wokół nich żyło, czuła to. Czuła drżenie, trudno powiedzieć, czy własne, czy może całego świata odpowiadającego na mityczne wezwanie. Jej dłoń splotła się z dłonią Primrose, kiedy namiestnik Suffolku został im odebrany, doprowadzony do serca polany wraz z Melisande w prześlicznej błękitnej sukni, a później... Później nic nie miało już znaczenia.
Serce polany stało się jej sercem. Ogień pochodni jej ogniem.
Przepadła. Zapatrzona w bok Macnaira, w jego profil, w to, jak niemożebna dzieliła ich od siebie odległość, jej ciało wrzasnęło wewnętrzną pożogą buntu. Dlaczego musiał odejść, dlaczego akurat on? Chciała go dotknąć, znów poczuć ciepło jego skóry, sprawić, by stanął bliżej, by otarł się bokiem o jej bok, a potem chciała szeptać mu do ucha obietnice tak dzikie, jak las; nie znała ich brzmienia, wiedziała jedynie, że wybrzmiałyby na języku naturalnie, jakby w trakcie ich wypowiadania inspiracji udzieliły jej duchy. Wtem poczuła na sobie spojrzenie, mrowiło ją, zapraszało, odwróciła głowę i napotkała wzrok Ignotusa, jego dojrzałe, przystojne rysy wyciosane z rosyjskiego kamienia, jego ciemne oczy, żywy rumieniec dosięgający jego policzków. Rozsądek odszedł w niepamięć, wyparty ciężkim, pięknym zapachem mamiącego kadzidła; opuszki palców wskazującego i środkowego ułożyła na jego dolnej wardze tuż po pocałunku, który wstrząsnął nią jak kaskada tysięcy iskier, delikatnie naparła na odnalezioną tam miękką, ciepłą skórę. Dlaczego nigdy wcześniej nie widziała go w takim świetle? Spędzili ze sobą przeszło miesiąc, trzydzieści długich dni, podczas których mógł całować ją tak codziennie. - Wyglądałbyś niesamowicie w niedźwiedzich skórach - wymruczała po rosyjsku; w niedźwiedzich skórach i tylko nich, w niczym więcej, z nią u boku, gdzieś w odmętach srogiej dziczy.
Nie oponowała kiedy odwrócił głowę, by odpowiedzieć na nieme wezwanie Heather, przysunęła się jednak do niego jeszcze szczelniej, niemal stykając ich ciała biodrami. W tym czasie jej spojrzenie prześlizgnęło się w dół, do splotu palców łączących ją z Primrose, której wierzch dłoni pogłaskała kciukiem, powoli, czule, wykrzywiwszy usta w rozleniwionym, pełnym pragnienia uśmiechu - lecz i to nie trwało długo, nim wzrok powrócił do Macnaira, a usta wypuściły z siebie westchnienie umęczonej tęsknoty. Mogłaby do niego podejść. Sięgnąć po to, co zostało jej odebrane. Złapać za poły szaty, przyciągnąć do siebie i poznać smak jego warg. Mogłaby. Dlaczego nie? Wszelka konsekwencja umywała się w obliczu pragnienia, które zastąpiło w niej zwyczajową trzeźwość myśli, pomyślała nawet, by postawić ku niemu pierwszy krok, jednak Ignotus uczynił to samo i zawołał w eter.
Co on wyprawiał?
Dlaczego w ten sposób mówił do innej kobiety?
Dlaczego to innej kobiecie chciał podarować skórę z tej bestii?
Nie myślała, kiedy puściła na chwilę dłoń Primrose i zacisnęła ręce na nadgarstku wuja, odciągając go od zamiaru, w którym jej nie uwzględnił; próbowała obniżyć ramię dzierżące cisową różdżkę, podczas gdy druga ręka sięgnęła wyżej, do jego policzka, i naparła na niego, by obrócił głowę w jej kierunku. Cokolwiek wabiło go na drugą stronę kręgu, mogło poczekać, a on nie miał prawa nastawać na porządek pięknego rytuału - nie, jeśli nie zamierzał robić tego dla niej.
- Żadnych głów - syknęła do niego cicho, wciąż po rosyjsku. - Nie godzi się przerywać obrzędów, wuju, odłóż różdżkę. Później możesz jej darować co tylko zechcesz i więcej - policzki smagnęła czerwień nie tyle już żądzy, co i zazdrości.
| sprawność (?) na próbę przytrzymania ignotusa na miejscu i opuszczenia jego ręki
- Artysta, którego nigdy więcej nie posądzi się o skromność po takim komplemencie, to ja. Dziękuję za te słowa. Przygotowania do festiwalu były długie i cieszę się, słysząc, że efekt jest zadowalający - odpowiedziała na pochwałę Melisande, czując, jak serce urosło jej w piersi. - Byłabym zaszczycona, móc kiedyś uszyć coś dla ciebie - dodała szczerze, bo, och, ileż to miała w głowie pomysłów na morskie kreacje, dla których piękno lady Travers byłoby idealnym towarzyszem.
Jedna z jej brwi drgnęła później ku górze w raptownym rozbawieniu na słowa Drew, które poszybowały niczym strzała ku kuzynce namalowanej na tarczy strzelniczej. Cukiereczek? Nie musiała zerkać ku Varyi, by spodziewać się wrogiego pulsowania otaczającej ją aury, wściekłości na określenie, jakim została potraktowana, bezimienna i słodka w surowej złośliwości.
- Bardzo mi miło, panie Macnair - skinęła mu głową, przedstawiona przez wuja. Jego twarz prześwitywała przez wspomnienia z wieczoru odznaczeń wojennych, wiedziała kim był i jaką pozycję zajmował, nie wiedziała za to kto go ubierał. Drew zasługiwał na lepsze kreacje, odpowiednie do pozycji, do nowego statusu społecznego. W duchu liczyła na to, że szata zdobiąca sylwetkę Ramseya zainspiruje jego przyjaciela do podążenia tą samą ścieżką. - Czy wypada mi poprosić, żebyście dopuścili nas do tajemnicy? Jakie okoliczności was połączyły? - podjęła, mrużąc lekko oczy. Widmo gniewu jej ulubionej kuzynki ten jeden raz przegrywało w zestawieniu z ciekawością.
Następujące po sobie minuty zdawały się odrywać prowadzone wcześniej konwersacje od membrany rzeczywistości, zastępując je parną, mglistą sekwencją barw, dźwięków i emocji. Strach i obrzydzenie powzięte z myśli o chorobie, ciemność odgradzająca ją od preludium złocistego rytuału, a później na powrót unoszące się powieki, zwabione migotem błyszczącej peleryny i powierzchni kości odbijających blask pochodni. Szemrzące formuły wysuwające się spomiędzy warg starej wiedźmy. Maska hipnotyzowała, zapraszała, powietrze rozpychało się w płucach, które nagle wydawały się ciasne - ktoś wplatał jej kwiaty we włosy, wtykał gałązki traw i zbóż w kielichy jasnego warkocza, serce zabiło w takt tradycyjnej muzyki niosącej się po połaciach polany i wtulającej się w kory drzew. Wszystko wokół nich żyło, czuła to. Czuła drżenie, trudno powiedzieć, czy własne, czy może całego świata odpowiadającego na mityczne wezwanie. Jej dłoń splotła się z dłonią Primrose, kiedy namiestnik Suffolku został im odebrany, doprowadzony do serca polany wraz z Melisande w prześlicznej błękitnej sukni, a później... Później nic nie miało już znaczenia.
Serce polany stało się jej sercem. Ogień pochodni jej ogniem.
Przepadła. Zapatrzona w bok Macnaira, w jego profil, w to, jak niemożebna dzieliła ich od siebie odległość, jej ciało wrzasnęło wewnętrzną pożogą buntu. Dlaczego musiał odejść, dlaczego akurat on? Chciała go dotknąć, znów poczuć ciepło jego skóry, sprawić, by stanął bliżej, by otarł się bokiem o jej bok, a potem chciała szeptać mu do ucha obietnice tak dzikie, jak las; nie znała ich brzmienia, wiedziała jedynie, że wybrzmiałyby na języku naturalnie, jakby w trakcie ich wypowiadania inspiracji udzieliły jej duchy. Wtem poczuła na sobie spojrzenie, mrowiło ją, zapraszało, odwróciła głowę i napotkała wzrok Ignotusa, jego dojrzałe, przystojne rysy wyciosane z rosyjskiego kamienia, jego ciemne oczy, żywy rumieniec dosięgający jego policzków. Rozsądek odszedł w niepamięć, wyparty ciężkim, pięknym zapachem mamiącego kadzidła; opuszki palców wskazującego i środkowego ułożyła na jego dolnej wardze tuż po pocałunku, który wstrząsnął nią jak kaskada tysięcy iskier, delikatnie naparła na odnalezioną tam miękką, ciepłą skórę. Dlaczego nigdy wcześniej nie widziała go w takim świetle? Spędzili ze sobą przeszło miesiąc, trzydzieści długich dni, podczas których mógł całować ją tak codziennie. - Wyglądałbyś niesamowicie w niedźwiedzich skórach - wymruczała po rosyjsku; w niedźwiedzich skórach i tylko nich, w niczym więcej, z nią u boku, gdzieś w odmętach srogiej dziczy.
Nie oponowała kiedy odwrócił głowę, by odpowiedzieć na nieme wezwanie Heather, przysunęła się jednak do niego jeszcze szczelniej, niemal stykając ich ciała biodrami. W tym czasie jej spojrzenie prześlizgnęło się w dół, do splotu palców łączących ją z Primrose, której wierzch dłoni pogłaskała kciukiem, powoli, czule, wykrzywiwszy usta w rozleniwionym, pełnym pragnienia uśmiechu - lecz i to nie trwało długo, nim wzrok powrócił do Macnaira, a usta wypuściły z siebie westchnienie umęczonej tęsknoty. Mogłaby do niego podejść. Sięgnąć po to, co zostało jej odebrane. Złapać za poły szaty, przyciągnąć do siebie i poznać smak jego warg. Mogłaby. Dlaczego nie? Wszelka konsekwencja umywała się w obliczu pragnienia, które zastąpiło w niej zwyczajową trzeźwość myśli, pomyślała nawet, by postawić ku niemu pierwszy krok, jednak Ignotus uczynił to samo i zawołał w eter.
Co on wyprawiał?
Dlaczego w ten sposób mówił do innej kobiety?
Dlaczego to innej kobiecie chciał podarować skórę z tej bestii?
Nie myślała, kiedy puściła na chwilę dłoń Primrose i zacisnęła ręce na nadgarstku wuja, odciągając go od zamiaru, w którym jej nie uwzględnił; próbowała obniżyć ramię dzierżące cisową różdżkę, podczas gdy druga ręka sięgnęła wyżej, do jego policzka, i naparła na niego, by obrócił głowę w jej kierunku. Cokolwiek wabiło go na drugą stronę kręgu, mogło poczekać, a on nie miał prawa nastawać na porządek pięknego rytuału - nie, jeśli nie zamierzał robić tego dla niej.
- Żadnych głów - syknęła do niego cicho, wciąż po rosyjsku. - Nie godzi się przerywać obrzędów, wuju, odłóż różdżkę. Później możesz jej darować co tylko zechcesz i więcej - policzki smagnęła czerwień nie tyle już żądzy, co i zazdrości.
| sprawność (?) na próbę przytrzymania ignotusa na miejscu i opuszczenia jego ręki
Yelena Mulciber
Zawód : Krawcowa w Cynobrowym Świergotniku
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
let's live in the land of yesterday, live in the grand imperial heyday.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Yelena Mulciber' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 73
'k100' : 73
Wygiąłem wargi w ironicznym wyrazie na słowa o nieprzeczytanych książkach. Wiedziałem, że przynajmniej dziś pragnął zataić prawdę, bowiem nie zniknąłby na tyle bez przyczyny. Być może była ona błaha, ale przy tym na tyle pochłaniająca, iż nie mógł podzielić swego czasu. Byłem jej ciekaw, ale też nie zamierzałem naciskać; sam miałem tajemnice, które nigdy nie miały ujrzeć światła dziennego. -Zatem uznaj to jako zaproszenie w skromne progi- skinąłem lekko głową. -Nie trzeba długiej historii, aby okazała się świetna- dodałem odpuszczając już komentarz o wspomnianej literaturze.
Rzuciłem krótkie, acz dość wymowne spojrzenie bezimiennej, kiedy Ignotus zaczął przedstawiać mi swych towarzyszów. Zdziwiłem się nieznacznie, choć starałem się tego nie pokazywać, iż cała trójka nosiła to samo nazwisko. Ramsey nigdy nie był zbyt wylewny w rozmowach o swej przeszłości, ale najwyraźniej pozyskane ziemie oraz tytuły zapewniły mu nie tylko społeczny awans, ale i bliskość krewnych. Nie było w tym nic złego, sam chciałbym, aby Irina czy Cillian mogli fetować ze mną ten mały sukces. Stało się jednak inaczej, nie miałem o to żalu. Byłem przyzwyczajony do dzierżonych przez Macnairów cech, podobnie jak do samodzielnego działania, które doprowadziło mnie do tego miejsca. -Niezwykły to dzień, że mogę poznać rodzinę mych przyjaciół- odparłem i skupiłem wzrok na Yelenie. Za urodziwą twarzą kryła się tajemnica, krył się mrok tak charakterystyczny dla Mulciberów – jak mogłem wcześniej tego nie dostrzec? Wydawało mi się, że moje oko rzadko zawodziło. Zwykle nad wyraz spostrzegawcze i analizujące – tak dziś oddające się euforii festiwalu i czystej rozrywce. Każdy potrzebował chwili oddechu. -Bardzo mi miło- odparłem ze skinieniem głowy, po czym podążyłem wzrokiem do mężczyzny. Wieść o jego umiejętnościach mnie zaciekawiła, bowiem w każdym szanującym galeony człowieku krył się analityczny i chłodny umysł. Pozostawało pytanie czy potrafił je zarabiać, czy tylko trwonić.
Uścisnąłem dłoń Arsentiego, po czym powędrowałem wzrokiem do cukiereczka. Byłem już właściwie pewien, jakie nazwisko padnie. -Chyba zdradziłeś jej największą tajemnicę- rzuciłem w ich rodzimym języku i wygiąłem wargi w kpiącym wyrazie. Wbrew pozorom zaskakująca niechęć do mojej osoby mnie bawiła i nie mogłem kobiety nie darzyć sympatią. Brała każde moje zachowanie za wyznacznik; piersiówkę i sposób bycia w chwilach wolnych od obowiązków za swoisty obraz. Dlatego właśnie ignorowałem zdanie innych, ocenianie książki po okładce było najprostszym z możliwych sposobów. Jak mantra – człowieka definiowały dokonania, nie słowa.
-To żadna tajemnica. Wspólne cele, poglądy- odparłem dość lakonicznie na pytanie Yeleny. -Liczę, że nadarzy się okazja, abym mógł rozwinąć tę kwestię- dodałem właściwie od razu. -I oczywiście lepiej Panią poznać- rzuciłem, po czym moją twarz ozdobił szelmowski uśmiech.
-Nie można być dobrym we wszystkim- zaśmiałem się pod nosem, kiedy wspomniał o moim podejściu do kobiet. Byłem sobą, nigdy nikogo nie udawałem, nawet jeśli stała przede mną wyjątkowa piękność. Można było się zadurzyć w iluzji, ale czy dało się z nią żyć? - Varya, piękne imię. Dlaczego tak się go wstydziłaś?- spytałem ponownie wracając wzrokiem do dziewczyny. Rzecz jasna kpiłem, bowiem sam nie zdradziłem własnej tożsamości. -Liczę, że szybko przyjdzie nam się spotkać. Jestem niezmiernie ciekaw tych nieprzeczytanych tomów- rzuciłem po chwili do Ignotusa, po czym zacisnąłem dłoń na jego ramieniu. Dobry był z niego kawał… zbója.
Moje myśli trapił wzrok wiedźmy, właściwie przez dłuższy czas nie dawało mi to spokoju. Chciałbym nie wierzyć w „trzecie” oko, lecz Ramsey nie raz udowodnił, iż miało ono swą siłę. Czy coś zobaczyła, coś chciała mi przekazać? Może nie mogła? Było zbyt dużo osób? Myśli więcej, niżeli w nich sensu. Szept Ence nie ułatwiał sprawy; zwodził, tkał emocje, bawił się nimi robiąc to, co potrafił najlepiej. Silniejszy uścisk dłoni w końcu zelżał, a wraz z tym w końcu otworzyłem powieki mogąc dojrzeć młódki pędzące w naszym kierunku. Dopiero wtem usłyszałem muzykę, dojrzałem łańcuch ze zbóż na swej szyi. Jak wiele mnie ominęło? Nie było jednak czasu na rozmyślanie, jedna z czarownic porwała mnie na sam środek okręgu, a następnie pod samo oblicze Lugh.
Oblicze, które niczym nie przypominało wcześniejszych, mrocznych. Obliczem lekkim, swawolnym, pozbawionym wszelkich granic. Im bardziej zapach kadziła wypełniał moje płuca, tym bardziej zmysł wzroku zdawał się płatać figle; zachodził mgłą i na powrót zaostrzał. Mrugałem powiekami starając się nie powrócić z tego starcia na tarczy, lecz moc ziół zdawała się być silniejsza. Obróciłem się przez ramię, być może w poszukiwaniu wzroku, który byłby w stanie otrzeźwić me zmysły, ale początkowo nie widziałem już nikogo; nie widziałem pięknych czarownic, możnych czarodziejów. Tylko kapłanki i Lungha, którego twarz przybrała złocistą poświatę.
I ją, kobietę o jakiej zawsze marzyłem. Ten wdzięk, ten uśmiech.
Powoli zaczynały się klarować inne oblicza, jednak wzrok członków kręgu zdawał się być nieobecny. Przynajmniej takie wnioski wysunąłem na pierwszy rzut oka. Szybki, pozbawiony głębszej analizy. Powracałem nim raz po raz do lady Travers, która stojąc nieopodal zdawała się olśniewać jeszcze bardziej, niżeli w trywialnych komplementach. Może i byłem lekkoduchem, ale to nie miało nic wspólnego z podejściem do codzienności i poszczególnych sytuacji, które nieustannie starałem się rozkładać na czynniki pierwsze. Czy to pomagało? Nie. Nie pomogło w styczniu, nie ratowało i teraz.
Zapraszałem ją spojrzeniem, ale nie liczyłem, że sama się zbliży. Delikatny dotyk, pewny, ciemny wzrok i frywolny uśmiech kąsały moje ciało, drażniły skórę. Nim spojrzałem w jej oczy obserwowałem wędrówkę dłoni; delikatną i lekką, jakbyśmy czynili to codziennie. Uśmiechnąłem się i na próżno w mej twarzy można było szukać kpiny – czułem to co ona, a przynajmniej miałem nadzieję, iż obydwoje czuliśmy to samo. Nie zważając na otaczających nas ludzi uniosłem jej podbródek na palcu, po czym zbliżyłem do jej warg, lecz nie zasmakowałem ich od razu. Przyjrzałem się im. Kusiły, wzbudzały pragnienie, pożądanie i chęć zatrzymania wszystkiego dla siebie. Każdego skrawka jej ciała. Niech Merlin ma nas w opiece, ale druhu, twoja żona była wówczas ważniejsza niż nasza przyjaźń.
Nachyliłem się, musnąłem jej wargi pozostawiając jej podobne zaproszenie. Pragnąłem więcej i prawdopodobnie mogłem postawić na swoim, lecz zasady rozpoczętej gry bardzo mi odpowiadały. Lubiłem niedopowiedzenia, uwielbiałem kiedy ktoś wodził mnie z nos i zmuszał do przemyślanych kroków. Czy wówczas było to adekwatne? Zapewne nie, lecz nagle coś odciągnęło mą uwagę od ust, które pachniały różą, przywodziły na myśl najskrytsze pragnienia. Głośny ryk i nieadekwatny do wcześniejszego dźwięku szept ubranej w biel czarownicy. Biel ponownie zamieniającej się w mrok, w tajemnicę i pytania na jakie nie znałem odpowiedzi.
Przekazała mi nóż, po który wyciągnąłem dłoń i zacisnąłem ją na rękojeści. Cóż miałem nim uczynić? Na te pytanie nie musiałem długo szukać odpowiedzi.
Obróciłem się w kierunku zwierzęcia, ale moja powieka nawet nie drgnęła. Otumaniony mocą kadzidła, które przez swą bliskość wzbudzało we mnie masę nietypowych emocji, pragnąłem powrócić spojrzeniem do Melisande. Kolejne głośne charknięcie i nagłe wtargnięcie Ingotusa musiały odłożyć utkane plany na później. Żeby tego było mało tuż obok niego zatrzymała się Yelena, która w rodzimym języku nakłaniała go do powrotu na miejsce. Właściwie miała rację, nie należało przerywać obrządku, ale nieszczególnie mnie to ubodło wszak sam chwilę wcześniej byłem zajęty czymś innym. Zerknąłem na mężczyznę, na kobietę, po czym na nóż widniejący w ręku. Zapewne byłbym świadkiem masakry Mulciberów, gdyby nie kroki lady Travers, która zapragnęła chwycić reema za róg. W tym samym momencie ruszyłem przed siebie, wprost na istotę. Reem ryknął – po raz kolejny, ale nie patrzyłem już czy pięć lin było napiętych. Liczył się jedynie cel, ofiara jaką nakazano mi złożyć w imię bogów. Bogów lub demonów. Obszedłem ją i dokładnie tak jak nakazywała kapłanka wbiłem ostrze; w szyje, z boku, powyżej łopatki, gdzie biegła jedna z grubszych żył. Ułożyłem drugą z dłoni na rękojeści i wolnym ruchem obróciłem nóż.
Krew trysnęła – na mnie, na lady, zapewne też dosięgnęła Ignotusa oraz Yelene. Czułem posokę na twarzy, zdobiła ona moje odzienie, ręce. Cofnąłem się o krok, aby spojrzeć prosto w oczy zwierzęcia. Jego śmierć nie była bezcelowa, jego ofiara nie zostanie zapomniana.
Reem ryknął ponownie, ale ten ryk był prawdopodobnie jego ostatnim.
Rzuciłem krótkie, acz dość wymowne spojrzenie bezimiennej, kiedy Ignotus zaczął przedstawiać mi swych towarzyszów. Zdziwiłem się nieznacznie, choć starałem się tego nie pokazywać, iż cała trójka nosiła to samo nazwisko. Ramsey nigdy nie był zbyt wylewny w rozmowach o swej przeszłości, ale najwyraźniej pozyskane ziemie oraz tytuły zapewniły mu nie tylko społeczny awans, ale i bliskość krewnych. Nie było w tym nic złego, sam chciałbym, aby Irina czy Cillian mogli fetować ze mną ten mały sukces. Stało się jednak inaczej, nie miałem o to żalu. Byłem przyzwyczajony do dzierżonych przez Macnairów cech, podobnie jak do samodzielnego działania, które doprowadziło mnie do tego miejsca. -Niezwykły to dzień, że mogę poznać rodzinę mych przyjaciół- odparłem i skupiłem wzrok na Yelenie. Za urodziwą twarzą kryła się tajemnica, krył się mrok tak charakterystyczny dla Mulciberów – jak mogłem wcześniej tego nie dostrzec? Wydawało mi się, że moje oko rzadko zawodziło. Zwykle nad wyraz spostrzegawcze i analizujące – tak dziś oddające się euforii festiwalu i czystej rozrywce. Każdy potrzebował chwili oddechu. -Bardzo mi miło- odparłem ze skinieniem głowy, po czym podążyłem wzrokiem do mężczyzny. Wieść o jego umiejętnościach mnie zaciekawiła, bowiem w każdym szanującym galeony człowieku krył się analityczny i chłodny umysł. Pozostawało pytanie czy potrafił je zarabiać, czy tylko trwonić.
Uścisnąłem dłoń Arsentiego, po czym powędrowałem wzrokiem do cukiereczka. Byłem już właściwie pewien, jakie nazwisko padnie. -Chyba zdradziłeś jej największą tajemnicę- rzuciłem w ich rodzimym języku i wygiąłem wargi w kpiącym wyrazie. Wbrew pozorom zaskakująca niechęć do mojej osoby mnie bawiła i nie mogłem kobiety nie darzyć sympatią. Brała każde moje zachowanie za wyznacznik; piersiówkę i sposób bycia w chwilach wolnych od obowiązków za swoisty obraz. Dlatego właśnie ignorowałem zdanie innych, ocenianie książki po okładce było najprostszym z możliwych sposobów. Jak mantra – człowieka definiowały dokonania, nie słowa.
-To żadna tajemnica. Wspólne cele, poglądy- odparłem dość lakonicznie na pytanie Yeleny. -Liczę, że nadarzy się okazja, abym mógł rozwinąć tę kwestię- dodałem właściwie od razu. -I oczywiście lepiej Panią poznać- rzuciłem, po czym moją twarz ozdobił szelmowski uśmiech.
-Nie można być dobrym we wszystkim- zaśmiałem się pod nosem, kiedy wspomniał o moim podejściu do kobiet. Byłem sobą, nigdy nikogo nie udawałem, nawet jeśli stała przede mną wyjątkowa piękność. Można było się zadurzyć w iluzji, ale czy dało się z nią żyć? - Varya, piękne imię. Dlaczego tak się go wstydziłaś?- spytałem ponownie wracając wzrokiem do dziewczyny. Rzecz jasna kpiłem, bowiem sam nie zdradziłem własnej tożsamości. -Liczę, że szybko przyjdzie nam się spotkać. Jestem niezmiernie ciekaw tych nieprzeczytanych tomów- rzuciłem po chwili do Ignotusa, po czym zacisnąłem dłoń na jego ramieniu. Dobry był z niego kawał… zbója.
Moje myśli trapił wzrok wiedźmy, właściwie przez dłuższy czas nie dawało mi to spokoju. Chciałbym nie wierzyć w „trzecie” oko, lecz Ramsey nie raz udowodnił, iż miało ono swą siłę. Czy coś zobaczyła, coś chciała mi przekazać? Może nie mogła? Było zbyt dużo osób? Myśli więcej, niżeli w nich sensu. Szept Ence nie ułatwiał sprawy; zwodził, tkał emocje, bawił się nimi robiąc to, co potrafił najlepiej. Silniejszy uścisk dłoni w końcu zelżał, a wraz z tym w końcu otworzyłem powieki mogąc dojrzeć młódki pędzące w naszym kierunku. Dopiero wtem usłyszałem muzykę, dojrzałem łańcuch ze zbóż na swej szyi. Jak wiele mnie ominęło? Nie było jednak czasu na rozmyślanie, jedna z czarownic porwała mnie na sam środek okręgu, a następnie pod samo oblicze Lugh.
Oblicze, które niczym nie przypominało wcześniejszych, mrocznych. Obliczem lekkim, swawolnym, pozbawionym wszelkich granic. Im bardziej zapach kadziła wypełniał moje płuca, tym bardziej zmysł wzroku zdawał się płatać figle; zachodził mgłą i na powrót zaostrzał. Mrugałem powiekami starając się nie powrócić z tego starcia na tarczy, lecz moc ziół zdawała się być silniejsza. Obróciłem się przez ramię, być może w poszukiwaniu wzroku, który byłby w stanie otrzeźwić me zmysły, ale początkowo nie widziałem już nikogo; nie widziałem pięknych czarownic, możnych czarodziejów. Tylko kapłanki i Lungha, którego twarz przybrała złocistą poświatę.
I ją, kobietę o jakiej zawsze marzyłem. Ten wdzięk, ten uśmiech.
Powoli zaczynały się klarować inne oblicza, jednak wzrok członków kręgu zdawał się być nieobecny. Przynajmniej takie wnioski wysunąłem na pierwszy rzut oka. Szybki, pozbawiony głębszej analizy. Powracałem nim raz po raz do lady Travers, która stojąc nieopodal zdawała się olśniewać jeszcze bardziej, niżeli w trywialnych komplementach. Może i byłem lekkoduchem, ale to nie miało nic wspólnego z podejściem do codzienności i poszczególnych sytuacji, które nieustannie starałem się rozkładać na czynniki pierwsze. Czy to pomagało? Nie. Nie pomogło w styczniu, nie ratowało i teraz.
Zapraszałem ją spojrzeniem, ale nie liczyłem, że sama się zbliży. Delikatny dotyk, pewny, ciemny wzrok i frywolny uśmiech kąsały moje ciało, drażniły skórę. Nim spojrzałem w jej oczy obserwowałem wędrówkę dłoni; delikatną i lekką, jakbyśmy czynili to codziennie. Uśmiechnąłem się i na próżno w mej twarzy można było szukać kpiny – czułem to co ona, a przynajmniej miałem nadzieję, iż obydwoje czuliśmy to samo. Nie zważając na otaczających nas ludzi uniosłem jej podbródek na palcu, po czym zbliżyłem do jej warg, lecz nie zasmakowałem ich od razu. Przyjrzałem się im. Kusiły, wzbudzały pragnienie, pożądanie i chęć zatrzymania wszystkiego dla siebie. Każdego skrawka jej ciała. Niech Merlin ma nas w opiece, ale druhu, twoja żona była wówczas ważniejsza niż nasza przyjaźń.
Nachyliłem się, musnąłem jej wargi pozostawiając jej podobne zaproszenie. Pragnąłem więcej i prawdopodobnie mogłem postawić na swoim, lecz zasady rozpoczętej gry bardzo mi odpowiadały. Lubiłem niedopowiedzenia, uwielbiałem kiedy ktoś wodził mnie z nos i zmuszał do przemyślanych kroków. Czy wówczas było to adekwatne? Zapewne nie, lecz nagle coś odciągnęło mą uwagę od ust, które pachniały różą, przywodziły na myśl najskrytsze pragnienia. Głośny ryk i nieadekwatny do wcześniejszego dźwięku szept ubranej w biel czarownicy. Biel ponownie zamieniającej się w mrok, w tajemnicę i pytania na jakie nie znałem odpowiedzi.
Przekazała mi nóż, po który wyciągnąłem dłoń i zacisnąłem ją na rękojeści. Cóż miałem nim uczynić? Na te pytanie nie musiałem długo szukać odpowiedzi.
Obróciłem się w kierunku zwierzęcia, ale moja powieka nawet nie drgnęła. Otumaniony mocą kadzidła, które przez swą bliskość wzbudzało we mnie masę nietypowych emocji, pragnąłem powrócić spojrzeniem do Melisande. Kolejne głośne charknięcie i nagłe wtargnięcie Ingotusa musiały odłożyć utkane plany na później. Żeby tego było mało tuż obok niego zatrzymała się Yelena, która w rodzimym języku nakłaniała go do powrotu na miejsce. Właściwie miała rację, nie należało przerywać obrządku, ale nieszczególnie mnie to ubodło wszak sam chwilę wcześniej byłem zajęty czymś innym. Zerknąłem na mężczyznę, na kobietę, po czym na nóż widniejący w ręku. Zapewne byłbym świadkiem masakry Mulciberów, gdyby nie kroki lady Travers, która zapragnęła chwycić reema za róg. W tym samym momencie ruszyłem przed siebie, wprost na istotę. Reem ryknął – po raz kolejny, ale nie patrzyłem już czy pięć lin było napiętych. Liczył się jedynie cel, ofiara jaką nakazano mi złożyć w imię bogów. Bogów lub demonów. Obszedłem ją i dokładnie tak jak nakazywała kapłanka wbiłem ostrze; w szyje, z boku, powyżej łopatki, gdzie biegła jedna z grubszych żył. Ułożyłem drugą z dłoni na rękojeści i wolnym ruchem obróciłem nóż.
Krew trysnęła – na mnie, na lady, zapewne też dosięgnęła Ignotusa oraz Yelene. Czułem posokę na twarzy, zdobiła ona moje odzienie, ręce. Cofnąłem się o krok, aby spojrzeć prosto w oczy zwierzęcia. Jego śmierć nie była bezcelowa, jego ofiara nie zostanie zapomniana.
Reem ryknął ponownie, ale ten ryk był prawdopodobnie jego ostatnim.
Ostatnio zmieniony przez Drew Macnair dnia 30.03.23 12:14, w całości zmieniany 3 razy
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Święto wydawało się być oderwane od rzeczywistości, było niepokojące, a jednocześnie fascynujące, pełne sprzeczności kiedy wdzięk tancerek nie pasował do starości czarownicy, a jednocześnie idealnie uzupełniał podeszły wiek. Symbolika była bliska lady Burke, która spędzała wiele dni i godzin nad starymi zapiskami dostrzegała pewne powiązania i uwarunkowania więc łakomym wzrokiem pochłaniała wszystko to co się działo przed nią. Scena właśnie stawała się niezwykle ciekawa i zachwycająca, kiedy czarownica chodziła i każdego znaczyła jej zachowanie można była interpertować różnorako. Czy coś widziała? Czy potrafiła przejrzeć człowieka na wylot? Czy może była to tylko gra, aby ich oczarować i zaintrygować? Nie potrafiła odpowiedzieć na te pytania, takie na które pewnie nigdy nie znajdzie odpowiedzi. Choć wybitnie ją to drażniło to nie mogła sprawić, że cały świat będzie wytłumaczalny i zrozumiały. Nie dało się wszystkiego opisać za pomocą liczb czy wyjaśnić naukowo. Dlatego też wszystko to co widziała teraz było tak bardzo pochłaniające.
Z tych myśli wyrwał ją nagły uścisk dłoni. Poczuła jak mężczyźni po obydwu jej stronach wzmocnili chwyt dłoni, zamykając w palcach jej drobne ręce. Uniosła nieznacznie spojrzenie najpierw na Ramseya. Światło ognia z ogniska tańczyło na jego twarzy, czy może to był grymas bólu? Zaraz przeniosła wzrok na Drew, który również wydawał się nie swój, a może to atmosfera święta i za bardzo doszukiwała się czegoś co w ogóle nie istniało. Wtem zawirowały znów tancerki, tym razem obdarowując ich wieńcami i wiankami. Jej skronie przyozdobiła ozdoba, której normalnie nigdy by nie nałożyła, ale teraz bardzo pasowała.
Powoli pozwalała, aby muzyka zaczęła przenikać przez jej ciało, aby krążyła w umyśle, przejmowała w pełni władanie nad wszystkim co aktualnie się działo. Przymknęła nieznacznie oczy, zapominając gdzie się znajduje i powinna uważać na każdy gest jaki wykonuje. Ciepło dłoni zaczęło powoli, niespiesznie piąć się w górę, okrywając czułą skórę swoim delikatnym płaszczem, gdy nagle wszystko zostało przerwane. Otworzyła szerzej oczy, gdy dłonie z Drew zostały rozerwane, a potem spleciona z Yeleną patrzyła jak namiestnik Suffolk się oddala i staje w samym sercu polany. Intensywny zapach kadzideł uderzył w lady Burke z podwójną mocą. Straciła całkowicie poczucie czasu i miejsca. Lekkość ciała tak dziwna, że aż niemożliwa, jakby stała obok siebie, a nie była sobą. Dźwięki, barwy stały się dwa razy bardziej intensywne. Bliskość drugiej osoby wręcz parzyła, ale nie chciała uciekać. Jak nazwać ten żar? Czy mogła w ogóle nadać mu imię? Czym był, że tak bardzo wypalał swoje znamiona gdy patrzyła w stronę czarodzieja na polanie? Zamglony wzrok przeniosła na mężczyznę obok niej, tego, który powodował tyle emocji, a teraz jego profil wydawał się jednym z przystojniejszych jakie widziała w swoim życiu. Te myśli tak bardzo nie pasujące do niej, teraz wydawały się tak naturalne, tak oczywiste, a gorąc obejmował już całe ciało. Palił, wypływał rumieńcem na jasnych policzkach, odbijał się w rozgorączkowanych oczach. Miała ochotę rzucić się w wir tańca wraz z młodymi dziewczętami. Chciała z nimi unosić dłonie w górę, śpiewać i poddawać się chwili, tej niezwykle ekscytującej. Rozsądek został zepchnięty w odmęty świadomości, nie mógł się przebić przez ekstazę jaka przejęła jestestwo młodej czarownicy.
Wspomnienia z klifów powróciły ostrą barwą, przysłoniły wzrok, odebrały oddech. Mimowolnie spojrzałą w stronę Mathieu, nie panowała nad tym choć nie chciała go widzieć u boku żony. Delikatny dotyk dłoni Yeleny sprawił, że zwróciła się ku niej i posłała delikatny uśmiech, ale zaraz i ona oderwała swoją rękę. Dlaczego? Czy budziła taką niechęć? Czy powodowała taki wstręt?
Wtem ryk zmusił ją do spojrzenia na reema. Piękne, wspaniałe stworzenie kroczyło do serca polany gdzie miał dopełnić swojego żywota. Miał stać się esencją tego święta. Miał być ofiarą. Patrzyła z zapartym tchem jak ostrze noża lśni w płomieniach ognia.
Krople krwi niczym rubiny.
Krople krwi jak sznur pięknego naszyjnika trysnęły w powietrze.
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Z ciekawością, pomieszaną oczywiście z drobnym niepokojem przyglądała się dalszej części rytuału. Temu, jak stara kobieta rozmawiała z jedną z postaci skrytą za czaszką reema, imponujących rozmiarów swoją drogą. Chyba prowadzona ciekawością własną oraz tą, której nauczyć miała swoje dzieci, którą na pewno podpatrzą u ojca, próbowała wytężyć słuch, by usłyszeć chociaż skrawek konwersacji, niestety na nic. Odwrócenie postaci, zatrzymanie ich naprzeciwko konkretnych uczestników rytuału pozwalało na zanurzenie się w kolejnej fali antycypacji, podszytej po części ulgą, że puste oczodoły nie utkwiły ani w niej, ani w Corneliusie. Krąg przerwał się pomiędzy lordostwem Travers, ale i to wyglądało jak część bardzo obmyślanego planu. Serce — jak zawsze w podobnych sytuacjach — zabiło szybciej.
Odetchnęła z ulgą na widok znajomych już odrobinę buzi młodych tancerek. Z wdzięcznością przyjęła na głowę wianek, kłaniając się przy tym lekko tak, aby ułatwić dziewczętom wsunięcie go sobie na skronie. Gdy te obdarowały łańcuchem także stojącego obok niej mężczyznę, spojrzała w jego kierunku, posyłając mu lekki, ale przepełniony szczęściem uśmiech, jakby zachęcała go do czerpania większej radości z tego, co działo się wokół. Wiedziała, że mąż bywał podejrzliwy, słusznie podejrzliwy, że niespodziewane elementy garderoby potrafiły wyrwać go z rytmu, dlatego też sama zacisnęła mocniej dłoń na tej jego. Ciepło palców rezonowało z ciepłem całego jej ciała, z prośbą o rozluźnienie. Choć na chwilę, przecież jak najbardziej na to zasłużył, a ona nie zamierzała się od niego oddalać.
Ruch wyłapany kątem oka sprawił, że jej uwaga znów powróciła do cudów i dziwów, które miały miejsce na Polanie Świetlików. Podążyła wzrokiem za Melisande, prowadzoną przez kapłana do środka kręgu, po chwili zauważając, że drugą osobą, której to się przydarzyło, był Drew. W powietrzu wzniósł się zapach wonnego kadzidła, a Valerie nie mogła oprzeć się woni, która oplotła nie tylko jej ciało, ale także zmysły. Grająca muzyka, śpiew dziewcząt, świat mógłby zniknąć, przemknęło jej przez myśl i prawie tak się stało. Pozostał tylko krąg splecionych dłoni, świetlistość w miejscu Lugh i dwie bycze twarze.
Nie mogła się powstrzymać przed skróceniem dystansu między sobą, a mężem. Wciąż nie puszczała ręki Charlotte, jednak teraz stykała się także ramionami z Corneliusem, w którego oczy pragnęła zajrzeć jeszcze mocniej, niż kiedykolwiek do tej pory. Było jej zupełnie lekko i przyjemnie, błogość odmalowała się na twarzy barwami pojawiających się powoli rumieńców, do których przecież miała skłonność, gdy zostawali sam na sam. W jego gabinecie, w sypialni, na kanapie w salonie, w małżeńskim apartamencie.
— Pozwól mi zwariować od tej miłości, pragnę się w niej utopić — do śpiewu dziewcząt na polanie dołączył kolejny, choć zupełnie w innym tonie i melodii. Valerie śpiewała wyłącznie dla swego męża, szukając wciąż jego spojrzenia, robiąc to — dzięki trenowanej latami kontroli nad głosem — w sposób, który miał zapewnić, że nikt inny nie dosłyszy śpiewnego szeptu. — Powiedz mi wszystkie piękne słowa, nakarm mnie nimi. I nie odchodź, nie odchodź mój miły, gdyż me miejsce jest tuż przy tobie.
Nawet zamieszanie, które rozlegało się gdzieś obok za sprawą Ignotusa nie mogło teraz zepsuć jej humoru, zakłócić miłosnej pieśni. Choć gdzieś w tyle głowy zapalił się promień złości na przeszkadzacza, dla niej zdecydowanie ważniejszy był Cornelius, dlatego kontynuowała.
— Ucieknijmy stąd, nim ugryzie nas zazdrość. Naszą bronią niech zawsze będzie upór; mów mi wszystko, porządnie, jak trzeba i złap mnie mocno, bo nie chcę czekać. Niech noc ta, w sekretnym skryje nas miejscu, gdzie można wariować tylko z miłości — melodia, którą posługiwała się Valerie mogła wydać się Corneliusowi znajoma. Jego żona nuciła ją dziś przez cały czas przygotowań, zanim wyruszyli ze Shropshire.
Śpiew został przerwany dopiero przez rżenie, które zmusiło Valerie do skupienia uwagi na kimś — czymś innym — niż Sallow. Zwierzę przeszło trasą relatywnie blisko nich, śpiewaczka wstrzymała na moment oddech. W głowie zalęgły się pierwsze ostrożne myśli, czy piątka czarodziejów wystarczy?. Wcześniej chyba nie zastanawiałaby się nawet nad tym, lecz po wydarzeniach Wenlock Edge zmuszała się do większej roztropności. Chwilę później obrządek miał pójść dalej, Drew trzymający nóż poruszył się, a Valerie instynktownie, znów skupiła się na bliskości męża, choć nie cofała się, ani nie wydała z siebie żadnego dźwięku, gdy pod wpływem ciosu nożem chlusnęła krew. Jedynie kolejne mocniejsze zaciśnięcie dłoni na tej należącej do Corneliusa mogło zdradzać zaniepokojenie, powrót nie tak dawnych przecież wspomnień tamtego człowieka przebitego gałęzią.
Śmierć Reema miała przynieść im jednak dobrobyt. A starej magii warto było ufać.
Odetchnęła z ulgą na widok znajomych już odrobinę buzi młodych tancerek. Z wdzięcznością przyjęła na głowę wianek, kłaniając się przy tym lekko tak, aby ułatwić dziewczętom wsunięcie go sobie na skronie. Gdy te obdarowały łańcuchem także stojącego obok niej mężczyznę, spojrzała w jego kierunku, posyłając mu lekki, ale przepełniony szczęściem uśmiech, jakby zachęcała go do czerpania większej radości z tego, co działo się wokół. Wiedziała, że mąż bywał podejrzliwy, słusznie podejrzliwy, że niespodziewane elementy garderoby potrafiły wyrwać go z rytmu, dlatego też sama zacisnęła mocniej dłoń na tej jego. Ciepło palców rezonowało z ciepłem całego jej ciała, z prośbą o rozluźnienie. Choć na chwilę, przecież jak najbardziej na to zasłużył, a ona nie zamierzała się od niego oddalać.
Ruch wyłapany kątem oka sprawił, że jej uwaga znów powróciła do cudów i dziwów, które miały miejsce na Polanie Świetlików. Podążyła wzrokiem za Melisande, prowadzoną przez kapłana do środka kręgu, po chwili zauważając, że drugą osobą, której to się przydarzyło, był Drew. W powietrzu wzniósł się zapach wonnego kadzidła, a Valerie nie mogła oprzeć się woni, która oplotła nie tylko jej ciało, ale także zmysły. Grająca muzyka, śpiew dziewcząt, świat mógłby zniknąć, przemknęło jej przez myśl i prawie tak się stało. Pozostał tylko krąg splecionych dłoni, świetlistość w miejscu Lugh i dwie bycze twarze.
Nie mogła się powstrzymać przed skróceniem dystansu między sobą, a mężem. Wciąż nie puszczała ręki Charlotte, jednak teraz stykała się także ramionami z Corneliusem, w którego oczy pragnęła zajrzeć jeszcze mocniej, niż kiedykolwiek do tej pory. Było jej zupełnie lekko i przyjemnie, błogość odmalowała się na twarzy barwami pojawiających się powoli rumieńców, do których przecież miała skłonność, gdy zostawali sam na sam. W jego gabinecie, w sypialni, na kanapie w salonie, w małżeńskim apartamencie.
— Pozwól mi zwariować od tej miłości, pragnę się w niej utopić — do śpiewu dziewcząt na polanie dołączył kolejny, choć zupełnie w innym tonie i melodii. Valerie śpiewała wyłącznie dla swego męża, szukając wciąż jego spojrzenia, robiąc to — dzięki trenowanej latami kontroli nad głosem — w sposób, który miał zapewnić, że nikt inny nie dosłyszy śpiewnego szeptu. — Powiedz mi wszystkie piękne słowa, nakarm mnie nimi. I nie odchodź, nie odchodź mój miły, gdyż me miejsce jest tuż przy tobie.
Nawet zamieszanie, które rozlegało się gdzieś obok za sprawą Ignotusa nie mogło teraz zepsuć jej humoru, zakłócić miłosnej pieśni. Choć gdzieś w tyle głowy zapalił się promień złości na przeszkadzacza, dla niej zdecydowanie ważniejszy był Cornelius, dlatego kontynuowała.
— Ucieknijmy stąd, nim ugryzie nas zazdrość. Naszą bronią niech zawsze będzie upór; mów mi wszystko, porządnie, jak trzeba i złap mnie mocno, bo nie chcę czekać. Niech noc ta, w sekretnym skryje nas miejscu, gdzie można wariować tylko z miłości — melodia, którą posługiwała się Valerie mogła wydać się Corneliusowi znajoma. Jego żona nuciła ją dziś przez cały czas przygotowań, zanim wyruszyli ze Shropshire.
Śpiew został przerwany dopiero przez rżenie, które zmusiło Valerie do skupienia uwagi na kimś — czymś innym — niż Sallow. Zwierzę przeszło trasą relatywnie blisko nich, śpiewaczka wstrzymała na moment oddech. W głowie zalęgły się pierwsze ostrożne myśli, czy piątka czarodziejów wystarczy?. Wcześniej chyba nie zastanawiałaby się nawet nad tym, lecz po wydarzeniach Wenlock Edge zmuszała się do większej roztropności. Chwilę później obrządek miał pójść dalej, Drew trzymający nóż poruszył się, a Valerie instynktownie, znów skupiła się na bliskości męża, choć nie cofała się, ani nie wydała z siebie żadnego dźwięku, gdy pod wpływem ciosu nożem chlusnęła krew. Jedynie kolejne mocniejsze zaciśnięcie dłoni na tej należącej do Corneliusa mogło zdradzać zaniepokojenie, powrót nie tak dawnych przecież wspomnień tamtego człowieka przebitego gałęzią.
Śmierć Reema miała przynieść im jednak dobrobyt. A starej magii warto było ufać.
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Obiecała sobie, że nie będzie wodzić za nim spojrzeniem. Nie był go nawet warty, po tych wszystkich nieszczęśliwych przypadkach, po tej pogardzie, od której podobno stronił, a która przebrzmiewała przez niego ilekroć próbowała okazać mu choć odrobinę więcej zaufania. Jej miłość - ta pierwsza, podobno najczystsza - była już zaledwie cierniem w sercu, niczym więcej. Mogła odczuwać dyskomfort, ale nie chciała już więcej próbować, przejmować się tym co mówił, myślał, przeżywał. Był zaledwie przyjacielem, w tym momencie zapewne byłym. Nie umieli sobie spojrzeć w oczy jak ludzie (on nie umiał), dlaczego więc by miała...
Opar kadzidła kusił jednak i wodził za nos, więc w pierwszej kolejności dostrzegła to co działo się właśnie w centrum ich rozweselonego kręgu. Kobieta była smukła, wysoka i naprawdę piękna, ale przy tym na swój sposób nudna, bez żadnej wyjątkowej cechy, która czyniłaby ją słodyczą dla oka. Tak podpowiadało jej serce, ciche szepty w głowie, głosy, które nie sklecały słów w języku ludzkim, lecz w języku duszy. Zacisnęła zęby do bólu, gdy zaczęli się dotykać, gdy Drew pochylił się, by ją pocałować - niewinnie, jak dzierlatkę. Czy ją kiedykolwiek dotknął tak łagodnie?
Nie, bo był podłym sukinsynem, zerżnął ją, a potem odpuścił przy pierwszej niedogodności. Zostawił jej tylko blizny, blizny i ten czarny cierń.
Pomyślała o Belvinie, której nie dostrzegła już ani w tłumie ani w okręgu i zaczęła chichotać pod nosem, z wesołością spotęgowaną tylko przez działanie oparów. Jej źrenice były szerokie, oczy błyszczące, dłonie ciepłe, splecione z dłońmi Lestrange'a i Corneliusa. Powoli wodziła po ich skórze kciukami, pobudzona, ale dziwnie szczęśliwa.
Krzyk z drugiego końca okręgu ją rozbawił. Zastanawiała się przez chwilę, czy Ignotus Mulciber zwraca się do niej, ale lekki ruch głową i spostrzegła, że naprawdę patrzy na Evandrę Rosier. I, Merlinie, ależ ona była wspaniała. Gdyby nie Tristan, czarny cień padający na złote skry anioła, sama by do niej podeszła.
Przez okrąg przetoczyło się poruszenie, gdy pod niebo, jak fajerwerk, trysnęła krew, ochlapując i Drew i jego nową kochanicę.
Zachichotała znów - gdyby miała wolne ręce, zaklaskałaby.
Teraz wyglądali najpiękniej.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Opar kadzidła kusił jednak i wodził za nos, więc w pierwszej kolejności dostrzegła to co działo się właśnie w centrum ich rozweselonego kręgu. Kobieta była smukła, wysoka i naprawdę piękna, ale przy tym na swój sposób nudna, bez żadnej wyjątkowej cechy, która czyniłaby ją słodyczą dla oka. Tak podpowiadało jej serce, ciche szepty w głowie, głosy, które nie sklecały słów w języku ludzkim, lecz w języku duszy. Zacisnęła zęby do bólu, gdy zaczęli się dotykać, gdy Drew pochylił się, by ją pocałować - niewinnie, jak dzierlatkę. Czy ją kiedykolwiek dotknął tak łagodnie?
Nie, bo był podłym sukinsynem, zerżnął ją, a potem odpuścił przy pierwszej niedogodności. Zostawił jej tylko blizny, blizny i ten czarny cierń.
Pomyślała o Belvinie, której nie dostrzegła już ani w tłumie ani w okręgu i zaczęła chichotać pod nosem, z wesołością spotęgowaną tylko przez działanie oparów. Jej źrenice były szerokie, oczy błyszczące, dłonie ciepłe, splecione z dłońmi Lestrange'a i Corneliusa. Powoli wodziła po ich skórze kciukami, pobudzona, ale dziwnie szczęśliwa.
Krzyk z drugiego końca okręgu ją rozbawił. Zastanawiała się przez chwilę, czy Ignotus Mulciber zwraca się do niej, ale lekki ruch głową i spostrzegła, że naprawdę patrzy na Evandrę Rosier. I, Merlinie, ależ ona była wspaniała. Gdyby nie Tristan, czarny cień padający na złote skry anioła, sama by do niej podeszła.
Przez okrąg przetoczyło się poruszenie, gdy pod niebo, jak fajerwerk, trysnęła krew, ochlapując i Drew i jego nową kochanicę.
Zachichotała znów - gdyby miała wolne ręce, zaklaskałaby.
Teraz wyglądali najpiękniej.
[bylobrzydkobedzieladnie]
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Basen wypełniony syrenami stawał się mglistym wspomnieniem w obliczu tego, co miało lada moment nadejść. Słowa Drew kierowane w stronę Melisande wydawały się nie tyle wyrazem grzeczności, czy szczerego podziwu, co formą zadośćuczynienia za niewybredne żarty. Słowa skierowane do Cassandry przyjął z milczeniem, kierując w stronę przyjaciela nicniemówiący wzrok; nie umknęła mu poufałość jaką darzył uzdrowicielkę. Niezależnie od tego, czy ich zażyłość wynikała z jej zasług dla rycerzy, czy tamtej nocy, o której mu wspomniał — wspomniał, nic z niej bowiem nie pamiętał — nie dociekał. Z większym zaciekawieniem zerknął jednak na Varyę, a następnie na jej brata. Arsentiy wyglądał na zaskoczonego, a jednak miał być tym, z którym dzieliła sekrety. Czy to działało tylko w jedną stronę? Czyżby młody Mulciber się pomylił? Brwi uniosły się nieznacznie i obejrzał się na kuzynkę, nie mniej zaintrygowany postępem tej relacji od Yeleny.
— Powinieneś uważać — ostrzegł Drew z lekkim uśmiechem w odpowiedzi na jego zaloty względem Yeleny. — Jeśli nie przebije cię bełt z dystansu, długa igła sprawi, że skonasz w męczarniach — dodał ciszej, niemalże w śmiertelnej powadze. Lenę traktował niczym młodszą siostrę, zanim Drew zdecyduje się sprawdzić, czy obok cukiereczka była słodka jak czekolada powinien mieć to na względzie.
Okazana Cassandrze sympatia Melisande wprawiła go w poczucie spokoju, a jednocześnie lekkiej niewygody. To, jak mało wiedział o własnej żonie nie ograniczało go w dziwnym przeczuciu, że naprawdę znał ją prawie całe swoje życie i to samo przeświadczenie skłaniało go ku jednakowej wierze, że obie się dogadają. Jaką wróżbą to miało być na przyszłość?
— Oczywiście — odpowiedział Melisande z uśmiechem i w ślad za nią zerknął na żonę, a później przyjaciela. — Z przyjemnością ugościmy was u siebie, choć jestem pewien, że dobrze wykorzystamy nadchodzące dwa tygodnie dobrej zabawy.— Festiwal się dopiero rozpoczynał i choć nie sądził, że tak prędko wyzwoli we wszystkich chęć prawdziwej, dogłębnej celebracji, wierzył, że razem z Traversami spędzą upojnie czas.
Powietrze stawało się lepkie — czuł to już na sobie, zwilżonym od gorąca karku, duszności powietrza, którym oddychali, bliskością ludzi. Pochylił lekko głowę, by przyjąć na szyję wieniec z owsa i żyta. Wspólne partycypowanie w takim obrzędzie było na swój sposób intymne i gdyby nie waga tego wydarzenia, znaczenie dla tradycji, dla święta, ludzi wokół, być może wcale by go tu nie było. Dotyk dłoni, dzielenie wrażeń, jakie wywoływały sceny przed nimi — początkowo niczym przedstawienie, teraz już jak najprawdziwszy rytuał, w który wsiąkli, zapominając o istnieniu ludzi poza tym kręgiem — były osobliwe. Naturalnie dla siebie obserwował ludzi wokół, chętniej przyglądając się im niż widowisku pośrodku, dopóki zapach róż i bergamotki nie wniknął do nozdrzy. Powietrze parne od emocji dosięgło także i jego, postać człowieka przedstawiającego Lugh zniknęła, jej miejsce zastąpił Lugh we własnej osobie, a jego świetlista sylwetka wtoczyła w ciało dziwną energię. Lekkie podniecenie, zainteresowanie, rubaszność. Z każdym kolejnym oddechem, w resztkach świadomości zdawało mu się, że jego maska opada, obnażając go ze wszystkiego, co próbował ukryć. Serce przyspieszyło, a oddech się spłycił, kiedy krew zaczęła buzować w żyłach. Nie dało się pomylić tego uczucia z niczym innym, dobrze je znał i choć dotąd był pewien, że jako człowiek samoświadomy i kontrolujący samego siebie potrafił wyciszyć zwierzęce żądze, teraz nie tyle stwierdzał, że był błędzie, co zwyczajnie nie miał ochoty na dalsze trzymanie czegokolwiek w ryzach. Wypuścił powietrze z ust, ból głowy wciąż gdzieś promieniował tępo z tyłu, ale przyćmiony nowymi wrażeniami wydawał się nieistotny. Piękno siostry Manannana przykuwało uwagę, Imogen patrzyła — choć na ułamek sekundy, jemu wydawał się wiecznością — na Zachary'ego. Delikatna dłoń po prawej stronie, drobna, niemalże aksamitna poruszyła się przypominając o swoim istnieniu. Spojrzał na Primrose z zaskoczeniem pojmując, że nie doceniał jej oryginalnej urody. I choć do niedawna był pewien, że nie mógłby na nią spojrzeć pod tym kątem, teraz patrzył na jej nieoczywiste oblicze, pozwalając by lubieżne myśli wkradły się do wyobraźni. Sporo ich łączyło, tyle samo dzieliło. Ile energii potrafiliby wspólnie wyzwolić w jednej chwili, gdyby zetknęli się ze sobą, w tak odmiennych charakterach? Czy nie rozpętali burzy? Emocji? Namiętności? Jej ciemne włosy elegancko uczesane — a może ich kolor przywiódł mu na myśl inne wspomnienia. Echo czegoś co nie istniało. Czarne jak smoła włosy Ćmy z Wenus. Długie, falujące na lekkim wietrze jak krucze pióra. Jak włosy kobiety, której nie pamiętał. Obrócił głowę uświadamiając sobie potworna prawdę. To zawsze byłaś ty. Wszędzie byłaś ty. I zawsze będziesz, gdzie tylko nie spojrzy wszystko rozbijało się o trzepot czarnych skrzydeł. Przeznaczenie i przekleństwo w jednym. Wysunął dłoń z uścisku Cassandry, nie dla wyzwolenia, lecz sięgnięcia po to, co tak uparcie spędzało mu sen z powiek. Nie rozumiał, ale teraz, tu czuł, że wcale nie musiał. Przyłożywszy dłoń do jej pleców pochylił się w jej kierunku; przyciągnął ją bliżej siebie. Usta znalazły się przy jej czarnych jak noc włosach, uchu, do którego zaczął szeptać wszystko to, co w tej chwili musiał jej powiedzieć. Wszeteczne inkantacje miały trafić wyłącznie do niej, prośby, groźby, życzenia, obietnice; gdy palce odnalazły nagie żebra pod materiałem sukienki. Coś wytrąciło go z równowagi. Poruszenie mające miejsce tuż obok. Wyprostował się, wcale nie trzeźwiejąc, uwagę ściągnęło zamieszanie obok w postaci jego ojca wyrywającego się z kręgu i jego bratanicy, próbującej zatrzymać go w linii. Słowa w języku rosyjskim dotarły do niego z trudem, pojął jednak ich zaskakujące znaczenie. Dokąd tak gnał, co go tak zwiodło? Słowa mknęły prosto, ale nie do Melisande, dalej, nie ku Elvirze, a Evandrze. Spojrzenie zastygło na niej, choć uwagi domagał się już ryk prowadzonego zwierzęcia. To musiała być Evandra, piękna jak płatek najpiękniejszej róży w Château Rose. I choć po jego ciele rozlewało się ciepło; poczuł rozbawienie. Tą sceną, tym wydarzeniem, tą chwilą, momentem. Obnażaącą, nagą, wyzwalającą — i jednocześnie taką, która za jakiś czas wyda się koszmarna. Zaśmiał się pod nosem, szczerze i beztrosko, przymykając oczy, ale nie sposób było się odciąć od tego wszystkiego. Piękna, pożądania, potrzeby dotyku, zakleszczenia ciała w klatce rąk.
Ruch z lewej, gdy Manannan został zmuszony do wycofania się i ustąpienia miejsca rogatemu bykowi. Spojrzał przed siebie, na słodki pocałunek Drew i Melisande, a potem bryzgająca krew zwierzęcia. Nim wzejdzie słońce wszystko wsiąknie w ziemię.
[bylobrzydkobedzieladnie]
— Powinieneś uważać — ostrzegł Drew z lekkim uśmiechem w odpowiedzi na jego zaloty względem Yeleny. — Jeśli nie przebije cię bełt z dystansu, długa igła sprawi, że skonasz w męczarniach — dodał ciszej, niemalże w śmiertelnej powadze. Lenę traktował niczym młodszą siostrę, zanim Drew zdecyduje się sprawdzić, czy obok cukiereczka była słodka jak czekolada powinien mieć to na względzie.
Okazana Cassandrze sympatia Melisande wprawiła go w poczucie spokoju, a jednocześnie lekkiej niewygody. To, jak mało wiedział o własnej żonie nie ograniczało go w dziwnym przeczuciu, że naprawdę znał ją prawie całe swoje życie i to samo przeświadczenie skłaniało go ku jednakowej wierze, że obie się dogadają. Jaką wróżbą to miało być na przyszłość?
— Oczywiście — odpowiedział Melisande z uśmiechem i w ślad za nią zerknął na żonę, a później przyjaciela. — Z przyjemnością ugościmy was u siebie, choć jestem pewien, że dobrze wykorzystamy nadchodzące dwa tygodnie dobrej zabawy.— Festiwal się dopiero rozpoczynał i choć nie sądził, że tak prędko wyzwoli we wszystkich chęć prawdziwej, dogłębnej celebracji, wierzył, że razem z Traversami spędzą upojnie czas.
Powietrze stawało się lepkie — czuł to już na sobie, zwilżonym od gorąca karku, duszności powietrza, którym oddychali, bliskością ludzi. Pochylił lekko głowę, by przyjąć na szyję wieniec z owsa i żyta. Wspólne partycypowanie w takim obrzędzie było na swój sposób intymne i gdyby nie waga tego wydarzenia, znaczenie dla tradycji, dla święta, ludzi wokół, być może wcale by go tu nie było. Dotyk dłoni, dzielenie wrażeń, jakie wywoływały sceny przed nimi — początkowo niczym przedstawienie, teraz już jak najprawdziwszy rytuał, w który wsiąkli, zapominając o istnieniu ludzi poza tym kręgiem — były osobliwe. Naturalnie dla siebie obserwował ludzi wokół, chętniej przyglądając się im niż widowisku pośrodku, dopóki zapach róż i bergamotki nie wniknął do nozdrzy. Powietrze parne od emocji dosięgło także i jego, postać człowieka przedstawiającego Lugh zniknęła, jej miejsce zastąpił Lugh we własnej osobie, a jego świetlista sylwetka wtoczyła w ciało dziwną energię. Lekkie podniecenie, zainteresowanie, rubaszność. Z każdym kolejnym oddechem, w resztkach świadomości zdawało mu się, że jego maska opada, obnażając go ze wszystkiego, co próbował ukryć. Serce przyspieszyło, a oddech się spłycił, kiedy krew zaczęła buzować w żyłach. Nie dało się pomylić tego uczucia z niczym innym, dobrze je znał i choć dotąd był pewien, że jako człowiek samoświadomy i kontrolujący samego siebie potrafił wyciszyć zwierzęce żądze, teraz nie tyle stwierdzał, że był błędzie, co zwyczajnie nie miał ochoty na dalsze trzymanie czegokolwiek w ryzach. Wypuścił powietrze z ust, ból głowy wciąż gdzieś promieniował tępo z tyłu, ale przyćmiony nowymi wrażeniami wydawał się nieistotny. Piękno siostry Manannana przykuwało uwagę, Imogen patrzyła — choć na ułamek sekundy, jemu wydawał się wiecznością — na Zachary'ego. Delikatna dłoń po prawej stronie, drobna, niemalże aksamitna poruszyła się przypominając o swoim istnieniu. Spojrzał na Primrose z zaskoczeniem pojmując, że nie doceniał jej oryginalnej urody. I choć do niedawna był pewien, że nie mógłby na nią spojrzeć pod tym kątem, teraz patrzył na jej nieoczywiste oblicze, pozwalając by lubieżne myśli wkradły się do wyobraźni. Sporo ich łączyło, tyle samo dzieliło. Ile energii potrafiliby wspólnie wyzwolić w jednej chwili, gdyby zetknęli się ze sobą, w tak odmiennych charakterach? Czy nie rozpętali burzy? Emocji? Namiętności? Jej ciemne włosy elegancko uczesane — a może ich kolor przywiódł mu na myśl inne wspomnienia. Echo czegoś co nie istniało. Czarne jak smoła włosy Ćmy z Wenus. Długie, falujące na lekkim wietrze jak krucze pióra. Jak włosy kobiety, której nie pamiętał. Obrócił głowę uświadamiając sobie potworna prawdę. To zawsze byłaś ty. Wszędzie byłaś ty. I zawsze będziesz, gdzie tylko nie spojrzy wszystko rozbijało się o trzepot czarnych skrzydeł. Przeznaczenie i przekleństwo w jednym. Wysunął dłoń z uścisku Cassandry, nie dla wyzwolenia, lecz sięgnięcia po to, co tak uparcie spędzało mu sen z powiek. Nie rozumiał, ale teraz, tu czuł, że wcale nie musiał. Przyłożywszy dłoń do jej pleców pochylił się w jej kierunku; przyciągnął ją bliżej siebie. Usta znalazły się przy jej czarnych jak noc włosach, uchu, do którego zaczął szeptać wszystko to, co w tej chwili musiał jej powiedzieć. Wszeteczne inkantacje miały trafić wyłącznie do niej, prośby, groźby, życzenia, obietnice; gdy palce odnalazły nagie żebra pod materiałem sukienki. Coś wytrąciło go z równowagi. Poruszenie mające miejsce tuż obok. Wyprostował się, wcale nie trzeźwiejąc, uwagę ściągnęło zamieszanie obok w postaci jego ojca wyrywającego się z kręgu i jego bratanicy, próbującej zatrzymać go w linii. Słowa w języku rosyjskim dotarły do niego z trudem, pojął jednak ich zaskakujące znaczenie. Dokąd tak gnał, co go tak zwiodło? Słowa mknęły prosto, ale nie do Melisande, dalej, nie ku Elvirze, a Evandrze. Spojrzenie zastygło na niej, choć uwagi domagał się już ryk prowadzonego zwierzęcia. To musiała być Evandra, piękna jak płatek najpiękniejszej róży w Château Rose. I choć po jego ciele rozlewało się ciepło; poczuł rozbawienie. Tą sceną, tym wydarzeniem, tą chwilą, momentem. Obnażaącą, nagą, wyzwalającą — i jednocześnie taką, która za jakiś czas wyda się koszmarna. Zaśmiał się pod nosem, szczerze i beztrosko, przymykając oczy, ale nie sposób było się odciąć od tego wszystkiego. Piękna, pożądania, potrzeby dotyku, zakleszczenia ciała w klatce rąk.
Ruch z lewej, gdy Manannan został zmuszony do wycofania się i ustąpienia miejsca rogatemu bykowi. Spojrzał przed siebie, na słodki pocałunek Drew i Melisande, a potem bryzgająca krew zwierzęcia. Nim wzejdzie słońce wszystko wsiąknie w ziemię.
[bylobrzydkobedzieladnie]
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Ostatnio zmieniony przez Ramsey Mulciber dnia 31.03.23 1:37, w całości zmieniany 2 razy
Oddychało się jakoś ciężej, ale czuł się lekko, przedziwnie lekko. Lżej nawet niż wtedy, gdy stracił nad sobą kontrolę przy Multon, która stała teraz obok. Dotyk jej kciuka drażniłby i zawstydzał na trzeźwo, ale teraz nie cofał dłoni - zostawiając wstyd i wspomnienia sobą, upojony atmosferą wieczoru.
Upojony jednak nie Elvirą, a Valerie. Tą, której dłoń trzymał mocniej, która podobała mu się tak bardzo, bo była jego. Zobaczył nóż, teraźniejszość splotła się ze wspomnieniami, z cudzymi wspomnieniami. Tymi widzianymi z potrójnej perspektywy, trójka wynajętych zbirów, trójka ludzi których pamięć starannie wymazał, krew na koszuli Franza Kruegera, wielkiego jak ten reem. Kiedyś brzydził się tamtym wspomnieniem, kiedyś brzydził się przemocą, ale teraz oblizał lekko wargi, a wspomnienia splotły się z przyjemniejszymi - z tym jak posiadł cudzą żonę po tym jak wziął ją dla siebie i uczynił swoją, bo pożądał i kochał Valerie za to, że była jego, jego, jego.
Nade wszystko kochał wszak kontrolę. Nawet teraz, gdy ją tracił.
-Jesteś moja. - przypomniał o tym i jej i sobie, nachylił się do jej ucha, odurzył zapachem perfum. Jego, jego, jego, w sposób w jaki inny kobieta nie była. Zamiast odpowiedzieć, dołączyła się do pieśni - ale nie, nie mogła się tylko dołączyć, jej głos zawsze był mocny. Raz zdawało mu się, że śpiewa tylko dla niego, raz, że dla samego Lugh, zanosząc modły za ich oboje.
Nie potrafił śpiewać, nie potrafił czuć równie gorąco jak ona, ale teraz zdawało mu się, że może w istocie potrafi. Zobaczył, jak Drew całuje lady Travers, ale zamiast o plotkach pomyślał o tym, że chciałby pocałować Valerie, ale że śpiewa zbyt pięknie by jej przerywać. Usłyszał krzyk, widział stojącego naprzeciwko Ignotusa - nie, nie stojącego, wychodzącego z kręgu. Yelena trzymała go za rękę, czy on chciał się jej wyrwać? Nie rozumiał, ale poczuł ukłucie współczucia, przez otępiały umysł przebiło się wspomnienie plotek z Ministerstwa. Plotek, które z jednej strony wtedy przerażały i skłaniały do paranoicznej ostrożności wobec własnego talentu, ale które wzbudziły wobec Ignotusa irracjonalny szacunek. Wspomnienia zlały się z teraźniejszością, ten mężczyzna został ofiarą szlam, rzucony na szaniec, tylko i wyłącznie za próbę zaspokojenia własnej, naukowej ciekawości. Nic dziwnego, że rwał się do wolności, do wyrwania się z kręgu rąk, wielkich umysłów nie należało ograniczać. Pozwólcie mu - chciałby powiedzieć, samemu czuł się równie wolny gdy raz na zawsze zatrzasnął drzwi pewnego mieszkania w mogolskiej dzielnicy Londynu, ale nie będzie przecież przerywał Valerie. Przymknął oczy, upajając się śpiewem, ściskając mocniej jej dłoń - nie z ostrożności, choć reem stał tak blisko, a w pożądaniu.
Elvira śmiała się, a choć normalnie Cornelius zwróciłby jej szeptem uwagę, że nie wypada, to tym razem mu to nie przeszkadzało - wesołość udzielała się i jemu, choć nie śmiechem, a błogim uśmiechem wymalowanym na twarzy.
Trysnęła krew i dopiero wtedy przysunął się odruchowo bliżej żony, choć nadal mocno trzymał dłoń Elviry - krąg wciąż wydawał się w jakiś sposób święty.
Upojony jednak nie Elvirą, a Valerie. Tą, której dłoń trzymał mocniej, która podobała mu się tak bardzo, bo była jego. Zobaczył nóż, teraźniejszość splotła się ze wspomnieniami, z cudzymi wspomnieniami. Tymi widzianymi z potrójnej perspektywy, trójka wynajętych zbirów, trójka ludzi których pamięć starannie wymazał, krew na koszuli Franza Kruegera, wielkiego jak ten reem. Kiedyś brzydził się tamtym wspomnieniem, kiedyś brzydził się przemocą, ale teraz oblizał lekko wargi, a wspomnienia splotły się z przyjemniejszymi - z tym jak posiadł cudzą żonę po tym jak wziął ją dla siebie i uczynił swoją, bo pożądał i kochał Valerie za to, że była jego, jego, jego.
Nade wszystko kochał wszak kontrolę. Nawet teraz, gdy ją tracił.
-Jesteś moja. - przypomniał o tym i jej i sobie, nachylił się do jej ucha, odurzył zapachem perfum. Jego, jego, jego, w sposób w jaki inny kobieta nie była. Zamiast odpowiedzieć, dołączyła się do pieśni - ale nie, nie mogła się tylko dołączyć, jej głos zawsze był mocny. Raz zdawało mu się, że śpiewa tylko dla niego, raz, że dla samego Lugh, zanosząc modły za ich oboje.
Nie potrafił śpiewać, nie potrafił czuć równie gorąco jak ona, ale teraz zdawało mu się, że może w istocie potrafi. Zobaczył, jak Drew całuje lady Travers, ale zamiast o plotkach pomyślał o tym, że chciałby pocałować Valerie, ale że śpiewa zbyt pięknie by jej przerywać. Usłyszał krzyk, widział stojącego naprzeciwko Ignotusa - nie, nie stojącego, wychodzącego z kręgu. Yelena trzymała go za rękę, czy on chciał się jej wyrwać? Nie rozumiał, ale poczuł ukłucie współczucia, przez otępiały umysł przebiło się wspomnienie plotek z Ministerstwa. Plotek, które z jednej strony wtedy przerażały i skłaniały do paranoicznej ostrożności wobec własnego talentu, ale które wzbudziły wobec Ignotusa irracjonalny szacunek. Wspomnienia zlały się z teraźniejszością, ten mężczyzna został ofiarą szlam, rzucony na szaniec, tylko i wyłącznie za próbę zaspokojenia własnej, naukowej ciekawości. Nic dziwnego, że rwał się do wolności, do wyrwania się z kręgu rąk, wielkich umysłów nie należało ograniczać. Pozwólcie mu - chciałby powiedzieć, samemu czuł się równie wolny gdy raz na zawsze zatrzasnął drzwi pewnego mieszkania w mogolskiej dzielnicy Londynu, ale nie będzie przecież przerywał Valerie. Przymknął oczy, upajając się śpiewem, ściskając mocniej jej dłoń - nie z ostrożności, choć reem stał tak blisko, a w pożądaniu.
Elvira śmiała się, a choć normalnie Cornelius zwróciłby jej szeptem uwagę, że nie wypada, to tym razem mu to nie przeszkadzało - wesołość udzielała się i jemu, choć nie śmiechem, a błogim uśmiechem wymalowanym na twarzy.
Trysnęła krew i dopiero wtedy przysunął się odruchowo bliżej żony, choć nadal mocno trzymał dłoń Elviry - krąg wciąż wydawał się w jakiś sposób święty.
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Polana Świetlików
Szybka odpowiedź