Polana Świetlików
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Polana Świetlików
Na obrzeżach Londynu, pośrodku sosnowego lasku znajduje się polana z pozoru podobna do innych. Jednak żadna inna nie może pochwalić się tym, co ta. Przy bezwietrznej pogodzie, trochę wilgotnej (po deszczu), ciepłym wieczorem można trafić na prawdziwy spektakl wystawiany przez naturę. To właśnie to miejsce upodobały sobie świetliki, które letnią nocą latają nad polaną. To doprawdy zachwycający widok, każdy choć raz powinien być świadkiem lotu tych malutkich robaczków.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.01.23 19:17, w całości zmieniany 1 raz
Lodowate warknięcie siostry nie spotkało się z moją satysfakcją. Jej unikająca postawa jedynie wzmogła moją czujność, wyostrzyła kły i pazury, czyniąc z człowieka zwanego przez wszystkich wokół namiestnikiem - tego słowa nauczyłem się szybko - ruchomy cel, za którym podążałem chmurnym, analitycznym okiem. W gwarze wznoszących się wokół głosów, mnogości akcentów i zazębiających się rozmów, miałem trudność z dzieleniem uwagi na tyle, by rozumieć padające w pośpiechu zgłoski. Nie potrzebowałem jednak rozumienia mowy werbalnej, by odczytać przekaz zakodowany w dumnie uniesionym podbródku, nonszalanckim tembrze głosu, luźnej, nieco niechlujnej postawie, która nijak kojarzyła mi się z tytułem noszonym również przez kuzyna. Namiestnik brylował jednak w towarzystwie, racząc wszystkich rozbawionym tonem, ale w tym przedstawieniu nie widziałem wyrachowania, raczej przyziemną prostolinijność i nieokrzesanie. Obserwatorem byłem dobrym, pierwsze wrażenie zwykle pozostawiało ślad po człowieku, o którym warto było pamiętać. Nie minęła chwila, gdy znalazł się przy nas, a kiedy przemówił w kierunku Varyi, potrzebowałem chwili na uzmysłowienie sobie, czy to, co właśnie usłyszałem, usłyszałem naprawdę. Nie odwracając głowy spojrzałem na nią z ukosa, wyraźnie widząc gniew wykwitający na jej twarzy, uwydatniający się w zaciśniętych pięściach.
- Chyba jednak moja - ciche słowa wypowiedziałem po rosyjsku niemalże wprost do jej ucha, nachylając się lekko, dyskretnie, ledwie poruszając wargami. Wzrok podążał za namiestnikiem, taksując go chłodem i wzbierającą niechęcią. Ta zniknęła szybko, ustępując miejsca wykalkulowanej uprzejmości, w chwili, gdy Ignotus zdecydował się nas przedstawić. - Panie Macnair - ścisnąłem dłoń mężczyzny pewnie, choć krótko, mierząc go przenikliwym, dumnym spojrzeniem. Drew Macnair. To w jego sprawie Elvira potrzebowała pomocy Ramseya. Był jednym ze śmierciożerców, jedną z czterech osób, które znajdowały się najbliżej Czarnego Pana. Musiał więc być i potężnym czarodziejem, w pewien sposób wybitnym, a jednak w tym wszystkim, co posiadał, wybierał znieważanie mojej siostry. Nie miałem na to zgody. Z jednej strony wiedziałem, że potrafiła bronić się sama, że w żaden sposób nie potrzebowała obrońcy, ale lekceważenie, którym Macnair obrzucił Varyę, zdawało się pozostawiać plamy i na mojej niedźwiedziej skórze. Parzące, wymuszające pochopność, której rzadko kiedy pozwalałem przejąć stery. Ale nie tym razem - i najwyraźniej nie wtedy, kiedy chodziło o rodzinę - a być może w szczególności - Varyę. - Wydaje się, że płynnie mówi pan po rosyjsku. To rzadkość - skomplementowałem głosem uprzejmym, który jednak niósł w sobie wyczuwalną, ironiczną nutę. Wypowiedziane przez Drew słowa w języku pradziadów były płynne, a skoro zwracał się w nich do Ignotusa, nie mialem wątpliwości, że wyciągnąłem słuszne wnioski. Gdyby nie ta wskazówka, najpewniej skończyłbym wychodząc na durnia, próbując wydukać z siebie coś po angielsku. Ojczysta mowa pozwalała myślom płynąć równie swobodnie, co słowom, z którymi radziłem sobie lepiej niż młodsza niedźwiedzica. - Jestem w Anglii od niedawna, być może macie tutaj inne zwyczaje, ale w naszych rodzinnych stronach podobna spoufałość, z jaką zwrócił się pan do mojej siostry, należy tylko bliskim. W innym przypadku może oznaczać brak szacunku. Trudno zawierzyć mi w to pierwsze, skoro nie znał pan nawet jej imienia. - Mój głos był wyważony i cierpki jednocześnie, na ustach błąkał się oszczędny uśmiech. Wewnątrz zima ustąpiła gorącej fali złości, która jednak nie znalazła ujścia na ciele. Stanowcza wypowiedź, słyszana również przez stojących najbliżej Yelenę, Ignotusa i Varyę, miała wytyczyć granice. Nikt nie miał prawa traktować Varyi z lekceważeniem. Cukiereczkami można było nazywać dzieci, a jeśli zwracano się tak do dorosłych kobiet, to tylko w burdelach. Nie przypuszczałem, by tutaj, na zachodzie, zwyczaje aż tak mocno się różniły.
A jednak był to świat zupełnie inny niż ten, w którym dorastałem. Obce były instrumenty i wygrywane na nich melodie, obce słowa w pieśniach, w końcu obce ciepło utulające twarz, czyniące głowę coraz cięższą. Nowy świat, wypełniony po brzegi starą magią, otwierał się na mnie, zapraszał i mamił, a ja chciałem tego kuszenia i podążałem za nim, z ciekawością, choć bez zachwytu, pewnym pragmatyzmie, który uciekał z każdym kolejnym oddechem, przesączonym zapachem kwiatów i cytrusów. Świat zalał się złotem, sylwetki zebranych iskrzyły ogniem, migocząc w pomarańczowych językach. Rozmazywały się, to wyostrzały na przemian, a towarzyszące im pieśni i muzyka stali się wodzirejami tego zakrzywionego świata, majaczącego gdzieś między jawą a snem. W ciasno splecionych dłoniach pulsowało życie i ciepło, odczucie dotąd nieznane, odmienne od tego, który kojarzyłem z domem. Ostatnie dwa miesiące czyniły Rosję coraz odleglejszą, coraz mniej wyraźną, a krwiożercza Anglia szeptała o ofierze, o porzuceniu wszystkiego, o szansie napisania własnej historii na nowo. To wszystko nagle zlało się z tym rytuałem, jakbym stanął przed bramą, która nawoływała do mnie chodź. Chodź teraz, nie oglądaj się za siebie, porzuć skostniałe przekonania. Głos miała kuszący, eteryczny, a pomieszane zmysły nie słuchały już niczego poza nim. W końcu byłem już w tym złocie cały, nieuczepiony dna, a fala gorąca wypełniła każdą komórkę ciała głodem pożądania. Rozsmakowałem się w tym grzechu, przyjąłem go jak starego, dobrego znajomego, choć dawno nie przyszedł z taką intensywnością, z jednej strony trudną do zniesienia, a z drugiej błogą, bombardującą ciało ogromem bodźców, które karmiły wszystkie moje czarne upiory. Dziś miały ucztę, wielką niespodziankę, najedzone szybko zaczęły hulaszczą zabawę i wiedziały, że prędko nie padną ze zmęczenia. Najpierw chciały bawić się z Imogen, ale mimo zachęty nie odnalazły tam towarzystwa, które - choć przyjemne - stało się zdystansowane, odległe, odrzucając zaczepne zaproszenie. Miały wolę na dalszą zabawę, w końcu napotykając odpowiednie towarzystwo, choć zupełnie nie tam, gdzie spodziewały się je znaleźć. Roztańczone dłonie siostry mamiły zmysłowością, zaciągając zdeprawowane myśli głęboko w las, w którym znaleźliśmy się tylko we dwoje. Była piękną kobietą, to wiedziałem, odkąd spotkaliśmy się w rodzinnej twierdzy już w dorosłym życiu - ale nigdy wcześniej, aż do teraz, nie pożądałem tego piękna dla siebie w nieczystych, bezpruderyjnych myślach. Dołączyłem do tej początkowo niewinnej zabawy, z otwartymi oczami pozostając ślepym na świat dookoła, który tonął w złocie, nie zamazując jedynie stojącej obok Varyi. Dotyk skóry i swobodny miraż dłoni, w pierwszej chwili tak obcy, że aż parzący, szybko przestał wystarczać. Odkąd sięgałem pamięcią chciałem więcej i mocniej, wszystko musiłem przeżywać bardziej, pławiąc się w swojej zachłanności i zalewając gniewem, kiedy pragnienia wymykały się z moich rąk niespełnione. A ona stała obok, niewzruszona, drażniąc wzrokiem skierowanym w nicość. Nachyliłem się do jej ucha, niemalże przyklejając wargi do brzegu płatka, z rozmarzonym namaszczeniem nawołując kilkukrotnie jej imię, w zaklętym szepcie, jakbym hipnotyzował ją, albo sam był zahipnotyzowany. Ciało ciągnęło do ciała, tak jak krew do krwi, a myśl, że dzieliłem z nią przodków napawała mnie dumą, do której nieoczekiwanie dołączyło podniecenie. Wyrwałem się z uścisku, dłoń podążyła wyżej, przez nadgarstek do łokcia, niespiesznie ku ramieniu, zaznaczając swoją obecność na linii łopatek, po karku wspinając się na podstawę czaszki, swobodnie wplatając palce między ciemne, gęste włosy. Zakleszczyłem uścisk, pociągając za kosmki jej głowę do tyłu i w bok, pewnym, zachłannym ruchem zmuszając do zwrócenia oczu ku sobie. - Varya. Spójrz na mnie - zażądałem w mowie praojców. - Spójrz lub przestań. - Rozkazałem, w sprzeczności z własnymi pragnieniami, które były śmielsze niż czyny, zdzierając z siostry niepotrzebne warstwy materiału, wgryzając się w jej uda i pośladki, zaciskając palce wokół jej szyi. Nie było nikogo poza nią - chciałem jej oczu, choćbym miał to spojrzenie wydrzeć sobie siłą. Owładnięty ekscytacją nie zwracałem uwagi na ruch postaci krążących wokół ogniska ani ryki zwierzęcia, zupełnie odległe od miejsca, w którym znalazłem się naprawdę, a może zupełnie nie.
- Chyba jednak moja - ciche słowa wypowiedziałem po rosyjsku niemalże wprost do jej ucha, nachylając się lekko, dyskretnie, ledwie poruszając wargami. Wzrok podążał za namiestnikiem, taksując go chłodem i wzbierającą niechęcią. Ta zniknęła szybko, ustępując miejsca wykalkulowanej uprzejmości, w chwili, gdy Ignotus zdecydował się nas przedstawić. - Panie Macnair - ścisnąłem dłoń mężczyzny pewnie, choć krótko, mierząc go przenikliwym, dumnym spojrzeniem. Drew Macnair. To w jego sprawie Elvira potrzebowała pomocy Ramseya. Był jednym ze śmierciożerców, jedną z czterech osób, które znajdowały się najbliżej Czarnego Pana. Musiał więc być i potężnym czarodziejem, w pewien sposób wybitnym, a jednak w tym wszystkim, co posiadał, wybierał znieważanie mojej siostry. Nie miałem na to zgody. Z jednej strony wiedziałem, że potrafiła bronić się sama, że w żaden sposób nie potrzebowała obrońcy, ale lekceważenie, którym Macnair obrzucił Varyę, zdawało się pozostawiać plamy i na mojej niedźwiedziej skórze. Parzące, wymuszające pochopność, której rzadko kiedy pozwalałem przejąć stery. Ale nie tym razem - i najwyraźniej nie wtedy, kiedy chodziło o rodzinę - a być może w szczególności - Varyę. - Wydaje się, że płynnie mówi pan po rosyjsku. To rzadkość - skomplementowałem głosem uprzejmym, który jednak niósł w sobie wyczuwalną, ironiczną nutę. Wypowiedziane przez Drew słowa w języku pradziadów były płynne, a skoro zwracał się w nich do Ignotusa, nie mialem wątpliwości, że wyciągnąłem słuszne wnioski. Gdyby nie ta wskazówka, najpewniej skończyłbym wychodząc na durnia, próbując wydukać z siebie coś po angielsku. Ojczysta mowa pozwalała myślom płynąć równie swobodnie, co słowom, z którymi radziłem sobie lepiej niż młodsza niedźwiedzica. - Jestem w Anglii od niedawna, być może macie tutaj inne zwyczaje, ale w naszych rodzinnych stronach podobna spoufałość, z jaką zwrócił się pan do mojej siostry, należy tylko bliskim. W innym przypadku może oznaczać brak szacunku. Trudno zawierzyć mi w to pierwsze, skoro nie znał pan nawet jej imienia. - Mój głos był wyważony i cierpki jednocześnie, na ustach błąkał się oszczędny uśmiech. Wewnątrz zima ustąpiła gorącej fali złości, która jednak nie znalazła ujścia na ciele. Stanowcza wypowiedź, słyszana również przez stojących najbliżej Yelenę, Ignotusa i Varyę, miała wytyczyć granice. Nikt nie miał prawa traktować Varyi z lekceważeniem. Cukiereczkami można było nazywać dzieci, a jeśli zwracano się tak do dorosłych kobiet, to tylko w burdelach. Nie przypuszczałem, by tutaj, na zachodzie, zwyczaje aż tak mocno się różniły.
A jednak był to świat zupełnie inny niż ten, w którym dorastałem. Obce były instrumenty i wygrywane na nich melodie, obce słowa w pieśniach, w końcu obce ciepło utulające twarz, czyniące głowę coraz cięższą. Nowy świat, wypełniony po brzegi starą magią, otwierał się na mnie, zapraszał i mamił, a ja chciałem tego kuszenia i podążałem za nim, z ciekawością, choć bez zachwytu, pewnym pragmatyzmie, który uciekał z każdym kolejnym oddechem, przesączonym zapachem kwiatów i cytrusów. Świat zalał się złotem, sylwetki zebranych iskrzyły ogniem, migocząc w pomarańczowych językach. Rozmazywały się, to wyostrzały na przemian, a towarzyszące im pieśni i muzyka stali się wodzirejami tego zakrzywionego świata, majaczącego gdzieś między jawą a snem. W ciasno splecionych dłoniach pulsowało życie i ciepło, odczucie dotąd nieznane, odmienne od tego, który kojarzyłem z domem. Ostatnie dwa miesiące czyniły Rosję coraz odleglejszą, coraz mniej wyraźną, a krwiożercza Anglia szeptała o ofierze, o porzuceniu wszystkiego, o szansie napisania własnej historii na nowo. To wszystko nagle zlało się z tym rytuałem, jakbym stanął przed bramą, która nawoływała do mnie chodź. Chodź teraz, nie oglądaj się za siebie, porzuć skostniałe przekonania. Głos miała kuszący, eteryczny, a pomieszane zmysły nie słuchały już niczego poza nim. W końcu byłem już w tym złocie cały, nieuczepiony dna, a fala gorąca wypełniła każdą komórkę ciała głodem pożądania. Rozsmakowałem się w tym grzechu, przyjąłem go jak starego, dobrego znajomego, choć dawno nie przyszedł z taką intensywnością, z jednej strony trudną do zniesienia, a z drugiej błogą, bombardującą ciało ogromem bodźców, które karmiły wszystkie moje czarne upiory. Dziś miały ucztę, wielką niespodziankę, najedzone szybko zaczęły hulaszczą zabawę i wiedziały, że prędko nie padną ze zmęczenia. Najpierw chciały bawić się z Imogen, ale mimo zachęty nie odnalazły tam towarzystwa, które - choć przyjemne - stało się zdystansowane, odległe, odrzucając zaczepne zaproszenie. Miały wolę na dalszą zabawę, w końcu napotykając odpowiednie towarzystwo, choć zupełnie nie tam, gdzie spodziewały się je znaleźć. Roztańczone dłonie siostry mamiły zmysłowością, zaciągając zdeprawowane myśli głęboko w las, w którym znaleźliśmy się tylko we dwoje. Była piękną kobietą, to wiedziałem, odkąd spotkaliśmy się w rodzinnej twierdzy już w dorosłym życiu - ale nigdy wcześniej, aż do teraz, nie pożądałem tego piękna dla siebie w nieczystych, bezpruderyjnych myślach. Dołączyłem do tej początkowo niewinnej zabawy, z otwartymi oczami pozostając ślepym na świat dookoła, który tonął w złocie, nie zamazując jedynie stojącej obok Varyi. Dotyk skóry i swobodny miraż dłoni, w pierwszej chwili tak obcy, że aż parzący, szybko przestał wystarczać. Odkąd sięgałem pamięcią chciałem więcej i mocniej, wszystko musiłem przeżywać bardziej, pławiąc się w swojej zachłanności i zalewając gniewem, kiedy pragnienia wymykały się z moich rąk niespełnione. A ona stała obok, niewzruszona, drażniąc wzrokiem skierowanym w nicość. Nachyliłem się do jej ucha, niemalże przyklejając wargi do brzegu płatka, z rozmarzonym namaszczeniem nawołując kilkukrotnie jej imię, w zaklętym szepcie, jakbym hipnotyzował ją, albo sam był zahipnotyzowany. Ciało ciągnęło do ciała, tak jak krew do krwi, a myśl, że dzieliłem z nią przodków napawała mnie dumą, do której nieoczekiwanie dołączyło podniecenie. Wyrwałem się z uścisku, dłoń podążyła wyżej, przez nadgarstek do łokcia, niespiesznie ku ramieniu, zaznaczając swoją obecność na linii łopatek, po karku wspinając się na podstawę czaszki, swobodnie wplatając palce między ciemne, gęste włosy. Zakleszczyłem uścisk, pociągając za kosmki jej głowę do tyłu i w bok, pewnym, zachłannym ruchem zmuszając do zwrócenia oczu ku sobie. - Varya. Spójrz na mnie - zażądałem w mowie praojców. - Spójrz lub przestań. - Rozkazałem, w sprzeczności z własnymi pragnieniami, które były śmielsze niż czyny, zdzierając z siostry niepotrzebne warstwy materiału, wgryzając się w jej uda i pośladki, zaciskając palce wokół jej szyi. Nie było nikogo poza nią - chciałem jej oczu, choćbym miał to spojrzenie wydrzeć sobie siłą. Owładnięty ekscytacją nie zwracałem uwagi na ruch postaci krążących wokół ogniska ani ryki zwierzęcia, zupełnie odległe od miejsca, w którym znalazłem się naprawdę, a może zupełnie nie.
Arsentiy Mulciber
Zawód : księgowy, ekonomista
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
count my cards
watch them fall
blood on a marble wall
I like the way they all
scream
watch them fall
blood on a marble wall
I like the way they all
scream
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Echo toczonych na polanie rozmów umilkło, gdy wszyscy znaleźli się w kręgu – połączeni uściskiem splecionych dłoni i czymś jeszcze, czego nie był w stanie określić słowami; nietypowym, nieuchwytnym, rzadko spotykanym uczuciem jedności, niezakłócanym wcale przez fakt, że część z otaczających go twarzy była mu obca. Celtycka muzyka, tak bardzo mu bliska, pomagała w odrzuceniu na moment chłodu rzeczywistości, mieszając się z parnym, przepełnionym zapachem kwiatów powietrzem. No i były jeszcze szepty, głosy pozbawione ciał, dobiegające do niego z innego świata, ale jednocześnie: rozlegające się niemożliwie blisko, wewnątrz umysłu, w miejscu, które jeszcze do niedawna uznawał za niepodzielnie własne. Nie był świadomy, że – przejęty ich brzmieniem – mocniej zacisnął dłoń na tej należącej do Melisande, poczuł za to przebijający się przez niezrozumiałe zdania uścisk jej palców; otworzył wreszcie oczy, gdy opuszek jej kciuka zaczął przesuwać się po jego skórze, kreśląc na niej tajemnicze kształty. Przez chwilę nie patrzył na to, co działo się na polanie, nie śledził poczynań staruszki, ani nie starał się wychwycić jej przyciszonych słów, kierowanych do postaci w maskach, zamiast tego zatrzymując wzrok na twarzy żony, starając się odgadnąć, czy ona również słyszała to, co on; czy wiedziała, czy czuła.
Ocknął się dopiero, gdy starowina zmusiła go do rozluźnienia palców, żeby przemknąć między nimi i zniknąć; wyciągnął dłoń w stronę Melisande zaraz potem, z jednej strony – w jakiś sposób łaknąc jej dotyku, z drugiej czując dziwną, niewytłumaczalną potrzebę zamknięcia przerwanego na moment kręgu. Podniosłość chwili, istotność mającego mieć miejsce rytuału, udzieliła mu się, zanim jeszcze przestrzeń wypełnił zapach kadzideł. Widząc wbiegające do kręgu dziewczęta pochylił głowę, ułatwiając tej, która pojawiła się przed nim, zawieszenie mu na szyi uplecionego ze zbóż łańcucha – przez sekundę jedynie zastanawiając się, czy była to ta sama dziewczyna, która pociągnęła go za rękę w stronę środka polany. Nie był w stanie tego stwierdzić, ubrane w identyczne stroje, wszystkie wyglądały dla niego tak samo, zresztą – nieznajoma zaraz potem zniknęła, dziewczęta rozpłynęły się w tańcu i muzyce, a jego uwaga pomknęła znów w stronę Melisande i postaci z kielichem, która zbliżyła się do nich, by zaprowadzić ją ku Lugh. Wypuścił ją niechętnie, nie potrafiąc jednak nie odpowiedzieć na jej uśmiech, później – podążył za nią wzrokiem, nie będąc w stanie przestać śledzić jej przepełnionych gracją kroków, podkreślanych łagodnymi ruchami opływającej ją niczym fale sukienki.
Nie wyłapał momentu, w którym wszystko dookoła zniknęło, zasnute przyjemnym, odurzającym zapachem kadzidła; w jednej sekundzie – przyglądał się pięknej twarzy małżonki, w kolejnej – otoczyło ją jakieś nieziemskie, złote światło, promieniujące z miejsca, w którym do tej pory stał Lugh. Otaczający krąg ludzie przestali istnieć, stopieni z tłem, zapadli w zapomnienie; byli tylko oni: zawieszeni w czasie i przestrzeni, połączeni w magicznej, do cna przesiąkniętej intymnością chwili. Manannan zamrugał, czując, jak lepki pot rosi mu czoło i kark, nie starał się jednak otrząsnąć, wiedząc, wierząc, że oto doświadcza czegoś niezwykłego; obraz przed jego oczami tracił ostrość i ją odzyskiwał, jak w trakcie zbyt wczesnych, pogrążonych we mgle poranków na statku, gdy z zalewających pokład oparów miały w zwyczaju wyłaniać się istoty przedziwne, nierealne, niknące przy potarciu pięścią szorstkich powiek. Rozejrzał się po otaczających go twarzach, ogarnięty wrażeniem, nie – pewnością, że nagle stały mu się bliższe, albo że zawsze takie były; że oni wszyscy byli ze sobą połączeni, nie tylko splecionymi palcami, ale i przepływającymi swobodnie pomiędzy nimi myślami. Po drugiej stronie polany widział swoją siostrę, piękniejszą niż kiedykolwiek, i Zachary’ego, do którego poczuł nagle silną, niewytłumaczalną empatię, przelotnie myśląc o tym, że z chęcią przywitałby go w swojej rodzinie; widok zbliżającego się do Melisande Drew przywołał wspomnienie bitwy w forcie, ale tym razem echo przeszłości nie przyniosło ze sobą smrodu krwi i prochu – skupiając się wyłącznie na obrazie stojącego na murach Macnaira, jednym ruchem dłoni zmuszającego mugolskie wojsko do powstania z martwych i zwrócenia się przeciwko sobie.
Przesuwając spojrzenie dalej, wreszcie – zatrzymał się na stojącej tuż obok niego Cassandrze, ściągnięty ku niej chyba przede wszystkim promieniującym od ich połączonych palców gorącem; ponad jej ramieniem dostrzegł Ramseya, uśmiechnął się w jego kierunku, zaraz potem powracając jednak do jego żony, myśląc o tym, że wcześniej – na polanie – nie docenił kryjącego się w niej piękna, żałując, że na uprzejme słowa odpowiedział zaledwie uśmiechem. Teraz nachylił w jej stronę głowę, gotów wypowiedzieć do jej ucha przeprosiny, ale rozlegające się tuż za jego plecami rżenie zmusiło go do ustąpienia z drogi czarodziejom prowadzącym otępiałego reema; w pierwszej chwili nie poświęcił stworzeniu większej uwagi, rozproszony nagłą – choć wymuszoną – bliskością czarnowłosej piękności; przesuwając się, wypuścił spomiędzy palców jej dłoń, bezwiednie opierając ją na moment na niej plecach, tym gestem starając się ją również ochronić przed stratowaniem, a może tylko szukając sobie wymówki, by znaleźć się bliżej.
Na moment, na chwilę; milknąca nagle muzyka kazała mu się rozejrzeć, choć nie ochłodziła bijącego od stojącej tuż przy nim kobiety gorąca. Głośne wystąpienie Ignotusa, za którym z kręgu wystąpiła jego kuzynka (Yelena lub Varya – nie mógł sobie przypomnieć), ściągnęło jego uwagę jedynie na parę sekund, bo ta – pochwycona złotym blaskiem Lugh – skupiła się ponownie na postaciach stojących na środku. I gdyby nie wypełniająca go błogość, miłość rozlewająca się na wszystkich, którzy go otaczali, zapewne wpadłby w furię na widok czułych gestów wymienianych przez Melisande i Drew; zamiast tego, przyglądając się ich pocałunkowi, poczuł coś zupełnie innego – pożądanie rozlewające się w dole brzucha, fascynację, ciekawość. I zazdrość; przed oczami zatańczyły mu obrazy nocy spędzonej w odmętach oblewającego ich morza, jego żony ubranej jedynie w blask świecącej ponad nimi komety. Przyglądał się jej, jak zbliżała się do reema, przez myśl przemknęło mu przykazanie trzymającym go mężczyznom, by robili to uważniej – ale nie zdążył wypowiedzieć choćby słowa, bo Drew wbił nóż w bok zwierzęcia, w powietrzu błysnął szkarłat, plamiąc ubrania i twarze ich obojga, a on nagle zrozumiał.
Wszystkie słowa wypowiedziane do niego przez Melisande, te skłaniające go, by podążył wytyczoną przez nią ścieżką, i te przestrzegające go przed zatraceniem; jej obietnice, głos prowadzący go w stronę mitycznego Mag Mell, i to, z jaką pewnością do niego mówiła, wtedy, tamtego wieczoru, który przerodził się w długą noc w parnych komnatach. Od początku jej nie doceniał, miała rację nazywając go ślepcem – bo teraz, przyglądając się jej skąpanej we krwi sylwetce, wiedział już, jak bardzo się wobec niej pomylił. Nie była zwyczajną czarownicą, nie była nawet z tego świata; dzisiaj nie została wybrana przez przypadek, i nie ze względu na błahe zrządzenie losu znalazła się tuż obok świetlistej postaci Lugh, i obok człowieka, który gestem potrafił wydrzeć armię z objęć śmierci. Kroczyła pośród nich z wrodzoną swobodą, bo była jedną z nich: boginią, tą, która miała uchronić go przed przepowiedzianą przed laty zgubą. Mając ją obok, nie potrzebował legendarnego okrętu ani ochronnej magii płynącej w srebrnych pierścieniach, jak mógł być takim głupcem? Czy naprawdę potrzebował odurzającego działania kadzidła, by dostrzec w tym wszystkim prawdziwy sens?
Spojrzenie zaszło mu mgłą, odwrócił się ku Cassandrze raz jeszcze, po raz ostatni – żeby ponownie uchwycić jej dłoń we własną, na parę sekund spleść ze sobą ich palce, przyciągnąć je do ust – i złożyć pocałunek na ich wnętrzu. – Wybacz, pani – powiedział, skłaniając się jej w przepraszającym geście, pozostawiając ją z Ramseyem – podczas gdy sam odwrócił się w stronę małżonki, żeby w paru długich krokach przebyć dzielący ich dystans. Nie zwrócił uwagi na agonalne rżenie reema, dłońmi objął twarz Melisande, żeby złożyć na jej ustach pocałunek, niezrażony rdzawym posmakiem krwi na jej wargach – a później opadł przed nią na kolana, odnajdując jej dłoń, przyciągając ją do siebie, żeby i ją ucałować. – Melisande – wypowiedział jedynie, z niepodobnym do siebie oddaniem, poddając się magii rytuału w całości; nie próbując nawet racjonalizować tego, co działo się dookoła, nie miał tego w zwyczaju – w naturalny sposób zawierzając przesądom i rzeczom, których nie rozumiał, traktując otaczający ich mistycyzm z należnym mu szacunkiem.
Ocknął się dopiero, gdy starowina zmusiła go do rozluźnienia palców, żeby przemknąć między nimi i zniknąć; wyciągnął dłoń w stronę Melisande zaraz potem, z jednej strony – w jakiś sposób łaknąc jej dotyku, z drugiej czując dziwną, niewytłumaczalną potrzebę zamknięcia przerwanego na moment kręgu. Podniosłość chwili, istotność mającego mieć miejsce rytuału, udzieliła mu się, zanim jeszcze przestrzeń wypełnił zapach kadzideł. Widząc wbiegające do kręgu dziewczęta pochylił głowę, ułatwiając tej, która pojawiła się przed nim, zawieszenie mu na szyi uplecionego ze zbóż łańcucha – przez sekundę jedynie zastanawiając się, czy była to ta sama dziewczyna, która pociągnęła go za rękę w stronę środka polany. Nie był w stanie tego stwierdzić, ubrane w identyczne stroje, wszystkie wyglądały dla niego tak samo, zresztą – nieznajoma zaraz potem zniknęła, dziewczęta rozpłynęły się w tańcu i muzyce, a jego uwaga pomknęła znów w stronę Melisande i postaci z kielichem, która zbliżyła się do nich, by zaprowadzić ją ku Lugh. Wypuścił ją niechętnie, nie potrafiąc jednak nie odpowiedzieć na jej uśmiech, później – podążył za nią wzrokiem, nie będąc w stanie przestać śledzić jej przepełnionych gracją kroków, podkreślanych łagodnymi ruchami opływającej ją niczym fale sukienki.
Nie wyłapał momentu, w którym wszystko dookoła zniknęło, zasnute przyjemnym, odurzającym zapachem kadzidła; w jednej sekundzie – przyglądał się pięknej twarzy małżonki, w kolejnej – otoczyło ją jakieś nieziemskie, złote światło, promieniujące z miejsca, w którym do tej pory stał Lugh. Otaczający krąg ludzie przestali istnieć, stopieni z tłem, zapadli w zapomnienie; byli tylko oni: zawieszeni w czasie i przestrzeni, połączeni w magicznej, do cna przesiąkniętej intymnością chwili. Manannan zamrugał, czując, jak lepki pot rosi mu czoło i kark, nie starał się jednak otrząsnąć, wiedząc, wierząc, że oto doświadcza czegoś niezwykłego; obraz przed jego oczami tracił ostrość i ją odzyskiwał, jak w trakcie zbyt wczesnych, pogrążonych we mgle poranków na statku, gdy z zalewających pokład oparów miały w zwyczaju wyłaniać się istoty przedziwne, nierealne, niknące przy potarciu pięścią szorstkich powiek. Rozejrzał się po otaczających go twarzach, ogarnięty wrażeniem, nie – pewnością, że nagle stały mu się bliższe, albo że zawsze takie były; że oni wszyscy byli ze sobą połączeni, nie tylko splecionymi palcami, ale i przepływającymi swobodnie pomiędzy nimi myślami. Po drugiej stronie polany widział swoją siostrę, piękniejszą niż kiedykolwiek, i Zachary’ego, do którego poczuł nagle silną, niewytłumaczalną empatię, przelotnie myśląc o tym, że z chęcią przywitałby go w swojej rodzinie; widok zbliżającego się do Melisande Drew przywołał wspomnienie bitwy w forcie, ale tym razem echo przeszłości nie przyniosło ze sobą smrodu krwi i prochu – skupiając się wyłącznie na obrazie stojącego na murach Macnaira, jednym ruchem dłoni zmuszającego mugolskie wojsko do powstania z martwych i zwrócenia się przeciwko sobie.
Przesuwając spojrzenie dalej, wreszcie – zatrzymał się na stojącej tuż obok niego Cassandrze, ściągnięty ku niej chyba przede wszystkim promieniującym od ich połączonych palców gorącem; ponad jej ramieniem dostrzegł Ramseya, uśmiechnął się w jego kierunku, zaraz potem powracając jednak do jego żony, myśląc o tym, że wcześniej – na polanie – nie docenił kryjącego się w niej piękna, żałując, że na uprzejme słowa odpowiedział zaledwie uśmiechem. Teraz nachylił w jej stronę głowę, gotów wypowiedzieć do jej ucha przeprosiny, ale rozlegające się tuż za jego plecami rżenie zmusiło go do ustąpienia z drogi czarodziejom prowadzącym otępiałego reema; w pierwszej chwili nie poświęcił stworzeniu większej uwagi, rozproszony nagłą – choć wymuszoną – bliskością czarnowłosej piękności; przesuwając się, wypuścił spomiędzy palców jej dłoń, bezwiednie opierając ją na moment na niej plecach, tym gestem starając się ją również ochronić przed stratowaniem, a może tylko szukając sobie wymówki, by znaleźć się bliżej.
Na moment, na chwilę; milknąca nagle muzyka kazała mu się rozejrzeć, choć nie ochłodziła bijącego od stojącej tuż przy nim kobiety gorąca. Głośne wystąpienie Ignotusa, za którym z kręgu wystąpiła jego kuzynka (Yelena lub Varya – nie mógł sobie przypomnieć), ściągnęło jego uwagę jedynie na parę sekund, bo ta – pochwycona złotym blaskiem Lugh – skupiła się ponownie na postaciach stojących na środku. I gdyby nie wypełniająca go błogość, miłość rozlewająca się na wszystkich, którzy go otaczali, zapewne wpadłby w furię na widok czułych gestów wymienianych przez Melisande i Drew; zamiast tego, przyglądając się ich pocałunkowi, poczuł coś zupełnie innego – pożądanie rozlewające się w dole brzucha, fascynację, ciekawość. I zazdrość; przed oczami zatańczyły mu obrazy nocy spędzonej w odmętach oblewającego ich morza, jego żony ubranej jedynie w blask świecącej ponad nimi komety. Przyglądał się jej, jak zbliżała się do reema, przez myśl przemknęło mu przykazanie trzymającym go mężczyznom, by robili to uważniej – ale nie zdążył wypowiedzieć choćby słowa, bo Drew wbił nóż w bok zwierzęcia, w powietrzu błysnął szkarłat, plamiąc ubrania i twarze ich obojga, a on nagle zrozumiał.
Wszystkie słowa wypowiedziane do niego przez Melisande, te skłaniające go, by podążył wytyczoną przez nią ścieżką, i te przestrzegające go przed zatraceniem; jej obietnice, głos prowadzący go w stronę mitycznego Mag Mell, i to, z jaką pewnością do niego mówiła, wtedy, tamtego wieczoru, który przerodził się w długą noc w parnych komnatach. Od początku jej nie doceniał, miała rację nazywając go ślepcem – bo teraz, przyglądając się jej skąpanej we krwi sylwetce, wiedział już, jak bardzo się wobec niej pomylił. Nie była zwyczajną czarownicą, nie była nawet z tego świata; dzisiaj nie została wybrana przez przypadek, i nie ze względu na błahe zrządzenie losu znalazła się tuż obok świetlistej postaci Lugh, i obok człowieka, który gestem potrafił wydrzeć armię z objęć śmierci. Kroczyła pośród nich z wrodzoną swobodą, bo była jedną z nich: boginią, tą, która miała uchronić go przed przepowiedzianą przed laty zgubą. Mając ją obok, nie potrzebował legendarnego okrętu ani ochronnej magii płynącej w srebrnych pierścieniach, jak mógł być takim głupcem? Czy naprawdę potrzebował odurzającego działania kadzidła, by dostrzec w tym wszystkim prawdziwy sens?
Spojrzenie zaszło mu mgłą, odwrócił się ku Cassandrze raz jeszcze, po raz ostatni – żeby ponownie uchwycić jej dłoń we własną, na parę sekund spleść ze sobą ich palce, przyciągnąć je do ust – i złożyć pocałunek na ich wnętrzu. – Wybacz, pani – powiedział, skłaniając się jej w przepraszającym geście, pozostawiając ją z Ramseyem – podczas gdy sam odwrócił się w stronę małżonki, żeby w paru długich krokach przebyć dzielący ich dystans. Nie zwrócił uwagi na agonalne rżenie reema, dłońmi objął twarz Melisande, żeby złożyć na jej ustach pocałunek, niezrażony rdzawym posmakiem krwi na jej wargach – a później opadł przed nią na kolana, odnajdując jej dłoń, przyciągając ją do siebie, żeby i ją ucałować. – Melisande – wypowiedział jedynie, z niepodobnym do siebie oddaniem, poddając się magii rytuału w całości; nie próbując nawet racjonalizować tego, co działo się dookoła, nie miał tego w zwyczaju – w naturalny sposób zawierzając przesądom i rzeczom, których nie rozumiał, traktując otaczający ich mistycyzm z należnym mu szacunkiem.
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
Z niekłamanym zainteresowaniem obserwowała wymianę zdań między starą wiedźmą a istotami w kościanych maskach, niekiedy nieznacznie odwracając twarz to w prawo, to w lewo, by z zagadkowym uśmiechem zerknąć również na górującego nad nią wzrostem Ignotusa czy naburmuszenie piękną Varyę. Przywdziane na czas rytuału czaszki przywodziły jej na myśl tę, w której Morgana postanowiła oddać się wodom Tamizy, mimo to nie skupiała się teraz na niej, na zmarłej matce, na wzbudzającej gniew przeszłości – była ona niczym w obliczu nadchodzącego wielkimi krokami przedstawienia. Obrzędu nawiązującego do uwielbianych tradycji, wiekowych, zabarwionych mistycyzmem i magią w najczystszym tego słowa znaczeniu. Tą pierwotną, dudniącą w ich uszach, przenikającą każdy fragment rozpalonego oczekiwaniem ciała.
W okraszonym spokojną, miarową muzyką milczeniu zastanawiała się, jaką rolę mieli odegrać przywołani do kręgu aktorzy, i co oznaczały posyłane niektórym czarodziejom spojrzenia. A także gdzie zmierzała guślarka, która dopiero co naznaczyła ich czoła świętym balsamem. Była tym zaabsorbowana na tyle, że nie spostrzegła powrotu obleczonych bielą tancerek, przynajmniej nie od razu; drgnęła więc, gdy tuż przed nią wyrosła sylwetka gibkiej młódki, do tego próbującej obdarować ją kwietną koroną. Wtedy też polana na powrót rozbrzmiała mnogością instrumentów, zawtórował im pobudzający wyobraźnię śpiew w starej, zapomnianej przez wielu mowie, a Moribund bezwiednie poprawiła uścisk na dłoniach swych towarzyszy, podskórnie wyczuwając, że coś się zbliża. Że napięcie narasta, wspina się wzdłuż kręgosłupa, cal po calu, zwiastując rychłą zmianę.
Gdy postać dzierżąca kielich podążyła w przeciwnym kierunku, poprosiła powabną szlachciankę o wystąpienie przed szereg, odczuła pojawiające się znikąd ukłucie zazdrości. Dlaczego nie podeszli do niej? Dlaczego to nie ona została wyznaczona do odegrania przy składaniu ofiary istotniejszej roli...? Przecież nadawałaby się do tego idealnie, nawykła do zatapiania ostrza, pazurów, w ciałach poświęcanych zwierząt; do przyglądania się ich parującym wnętrznościom, do obcowania z ich posoką. Resztka uśmiechu gdzieś zniknęła, pozostawiając po sobie wystudiowaną maskę obojętności i opanowania; tylko oczy mogłyby zdradzić ją z czymś więcej, z namiastką niezadowolenia, którego nie zwerbalizowała i zwerbalizować nie mogła. Odprowadziła lady Travers wzrokiem, tę, z którą wcześniej wymieniła grzeczności, a która zdawała się płynąc przez gęste, przesycone oczekiwaniem powietrze z niezaprzeczalną gracją; czy miała znieść makabryczny widok, spojrzenia błagającego o litość reema, z kamienną twarzą? Czy raczej uciec w przestrachu, zniesmaczona i zemdlona dokonującą się na jej oczach przemianą? Niewiele później dołączył do niej namiestnik Macnair, zajmując miejsce w centrum polany, opodal podwyższenia, na którym królował wszechmocny Lugh. Wtedy też rozpalono tajemnicze kadzidło, którego opary prędko rozpełzły się wśród zebranych w kręgu sylwetek. Heather pozwoliła powiekom opaść, biorąc przy tym głęboki, miarowy oddech; otuliła ją woń róż, waleriany, czegoś jeszcze – nie wiedziała czego. A potem świat znowu zaczął istnieć, ale istniał zupełnie inaczej.
Kiedy znów potoczyła wzrokiem po zebranych w kręgu czarodziejach, po ich pociągających, jaśniejących pięknem twarzach, nic już nie wyglądało tak jak dawniej. Nawiedziła ją zapomniana dawno lekkość, upragniona beztroska, kierując zabarwione zazdrością myśli na zgoła inne tory, bezwstydne, rezonujące z niezaspokajanym dawno pragnieniem cielesnej bliskości. Resztka przyczajonego na granicy umysłu rozsądku podpowiadała, że to działanie odpowiedniej mieszanki ziół, wiedźma nie zamierzała jednak walczyć, racjonalizować nowego stanu rzeczy. Z ulgą poddawała się przenikającej ciało ekscytacji, pławiąc w tym, co nowe, obce. Wciąż czuła na skórze dotyk trwających obok Mulciberów, spojrzenie miała jednak ulokowane na słonecznym, uwolnionym z ludzkiej powłoki blasku, który sprawował swe niepodzielone rządny z samego środka polany, pulsując niezaprzeczalną, hipnotyzującą mocą; na byczych kapłankach, lecz teraz nie kojarzyły się jej już z niczym, bo nie istniało nic poza elektryzującym tu i teraz.
Powieki miała ciężkie, tęczówki zasnute mgłą narastającego z każdą kolejną chwilą pragnienia, gdy tak płonęła żywcem, jak niegdyś płonęły jej przodkinie; stos Heather nie był jednak materialny, ułożony z dobrze zajmującego się drewna, a zbudowany z tłumionych na potrzeby przebywania w miejscu publicznym popędów, z pierwotnej, zmuszającej serce do galopu dzikości. Zawodny organ wygrywał na żebrach gwałtowną, wojenną melodię, kiedy zwykle trupio chłodne dłonie rozgrzało to nienaturalne ciepło; przyjemne, nakazujące oblizać spierzchnięte nagle wargi, odnaleźć pociemniałym wzrokiem stojącą obok Varyę. Już wtedy, gdy spotkały się w Warwickshire, doceniła jej niebanalną urodę. Wszak łowczyni była piękna w sposób surowy, wyciosany z marmuru, wyniosły. Nie musiała stroić się w bogate jedwabie, by kusić, nęcić, wabić nieszczęśników w swe sidła. Tak jak i teraz wabiła ją, z jednej strony obdarzając skórę pieszczotą dotyku, z drugiej – nie zaszczycając nawet spojrzeniem. Wiedźma była jednak wyrozumiała. Wolna od gniewu. Przecież mogła pomóc młódce pokonać strach. Mogła oswoić z bliskością. Rozluźnić spięte od nadmiaru bodźców ciało...
Odetchnęła raz jeszcze, głęboko, z lubością, a płomień pożądania liznął drugą z dłoni; tę, którą złączoną miała z Ignotusem. Powoli zwróciła twarz ku niemu, palcami kreśląc na wytatuowanej skórze nienazwane wzory, to ściskając ją, to rozluźniając chwyt, bawiąc się, igrając. Bez choćby śladu lęku czy wstydu odnalazła jego tęczówki, rozsmakowując w powodzi dźwięków i barw, w przenikającym na wskroś śpiewie, dochodzącym do głosu głodzie. I choć w umyśle rozbłysło odległe wspomnienie, że Mulciber widział w niej Morganę, jej ślad, tak teraz – istnieli już tylko oni, wolni od widm przeszłości. Chciała, żeby zobaczył ją taką, jaka była. Żeby wyczytał z oczu prawdę. Poznał w tej jednej chwili, przejrzał na wskroś swym bystrym spojrzeniem, zaufał. A wtedy dopuścił do siebie blisko, bliżej... Kiedy w końcu odważył się przenieść dotyk na pokryty rumieńcem duchoty policzek, uśmiechnęła się wyraźniej, bardziej kusząco. Nie odwracała wzroku, czarując spojrzeniem podkreślonych czernią, zmrużonych pożądliwie oczu; napawała subtelną pieszczotą, a jednocześnie pragnęła więcej i mocniej. W końcu też niecierpliwie poruszyła licem tak, by kciuk Ignotusa zmienił swe położenie, znalazł bliżej rozchylonych warg; nim jednak zdążyłaby zrobić cokolwiek więcej, mężczyzna nieoczekiwanie przerwał kontakt wzrokowy, wyrwał się spod jej uroku, spoglądając w zupełnie inną stronę.
Dlaczego? I dlaczego rozplótł ich palce? Sięgał po różdżkę...?
Potrzebowała chwili, kilku uderzeń dudniącego głucho serca, by zrozumieć, co się dzieje. Że na polanę wprowadzony został reem, rżący, próbujący odzyskać wolność; że Cassandra – której bezwiednie poszukiwała wzrokiem, która przyciągała spojrzenie niczym najsilniejszy z magnesów – tonie w objęciach męża, że raczą się gorącymi szeptami, najpewniej roztaczając przed sobą najśmielsze z możliwych wizji. Zakotwiczone w trzewiach pożądanie jeszcze dosadniej przypomniało o swym istnieniu; żałowała, że są tak daleko, że nie może do nich dołączyć, albo chociaż napawać się ich widokiem z bliska, cieszyć oczy subtelnościami tańca kolejnych muśnięć, pocałunków... A w końcu dotarło do niej, że Ignotus wyrywa się ku przeklętemu aniołowi, że wymienił ją – i urokliwą Yelenę, wszak młoda czarownica uparcie próbowała go powstrzymać, zapewne kierowana nie tyle troską o krewniaka, co współdzielonym z nią głodem – na bliższy ideału model.
Nie widziała, jak nóż wbija się w szyję wyjącego przeraźliwie stworzenia, wszak próbowała w tej samej chwili złapać Mulcibera za ramię, wbić paznokcie w skórę, zatrzymać w miejscu, niż ten odważy się na jeszcze poważniejsze zaburzenie przebiegu rytuału; nie tyle z obawy o jego reputację, co z zaborczą irytacją, by znów odzyskać jego uwagę.
Dostrzegła już za to, jak krew bryzga na polanę, jak naznacza stojących obok czarodziejów szkarłatną smugą.
| rzucam na sprawność (???), próbuję łapać Ignacego za ramię[bylobrzydkobedzieladnie]
W okraszonym spokojną, miarową muzyką milczeniu zastanawiała się, jaką rolę mieli odegrać przywołani do kręgu aktorzy, i co oznaczały posyłane niektórym czarodziejom spojrzenia. A także gdzie zmierzała guślarka, która dopiero co naznaczyła ich czoła świętym balsamem. Była tym zaabsorbowana na tyle, że nie spostrzegła powrotu obleczonych bielą tancerek, przynajmniej nie od razu; drgnęła więc, gdy tuż przed nią wyrosła sylwetka gibkiej młódki, do tego próbującej obdarować ją kwietną koroną. Wtedy też polana na powrót rozbrzmiała mnogością instrumentów, zawtórował im pobudzający wyobraźnię śpiew w starej, zapomnianej przez wielu mowie, a Moribund bezwiednie poprawiła uścisk na dłoniach swych towarzyszy, podskórnie wyczuwając, że coś się zbliża. Że napięcie narasta, wspina się wzdłuż kręgosłupa, cal po calu, zwiastując rychłą zmianę.
Gdy postać dzierżąca kielich podążyła w przeciwnym kierunku, poprosiła powabną szlachciankę o wystąpienie przed szereg, odczuła pojawiające się znikąd ukłucie zazdrości. Dlaczego nie podeszli do niej? Dlaczego to nie ona została wyznaczona do odegrania przy składaniu ofiary istotniejszej roli...? Przecież nadawałaby się do tego idealnie, nawykła do zatapiania ostrza, pazurów, w ciałach poświęcanych zwierząt; do przyglądania się ich parującym wnętrznościom, do obcowania z ich posoką. Resztka uśmiechu gdzieś zniknęła, pozostawiając po sobie wystudiowaną maskę obojętności i opanowania; tylko oczy mogłyby zdradzić ją z czymś więcej, z namiastką niezadowolenia, którego nie zwerbalizowała i zwerbalizować nie mogła. Odprowadziła lady Travers wzrokiem, tę, z którą wcześniej wymieniła grzeczności, a która zdawała się płynąc przez gęste, przesycone oczekiwaniem powietrze z niezaprzeczalną gracją; czy miała znieść makabryczny widok, spojrzenia błagającego o litość reema, z kamienną twarzą? Czy raczej uciec w przestrachu, zniesmaczona i zemdlona dokonującą się na jej oczach przemianą? Niewiele później dołączył do niej namiestnik Macnair, zajmując miejsce w centrum polany, opodal podwyższenia, na którym królował wszechmocny Lugh. Wtedy też rozpalono tajemnicze kadzidło, którego opary prędko rozpełzły się wśród zebranych w kręgu sylwetek. Heather pozwoliła powiekom opaść, biorąc przy tym głęboki, miarowy oddech; otuliła ją woń róż, waleriany, czegoś jeszcze – nie wiedziała czego. A potem świat znowu zaczął istnieć, ale istniał zupełnie inaczej.
Kiedy znów potoczyła wzrokiem po zebranych w kręgu czarodziejach, po ich pociągających, jaśniejących pięknem twarzach, nic już nie wyglądało tak jak dawniej. Nawiedziła ją zapomniana dawno lekkość, upragniona beztroska, kierując zabarwione zazdrością myśli na zgoła inne tory, bezwstydne, rezonujące z niezaspokajanym dawno pragnieniem cielesnej bliskości. Resztka przyczajonego na granicy umysłu rozsądku podpowiadała, że to działanie odpowiedniej mieszanki ziół, wiedźma nie zamierzała jednak walczyć, racjonalizować nowego stanu rzeczy. Z ulgą poddawała się przenikającej ciało ekscytacji, pławiąc w tym, co nowe, obce. Wciąż czuła na skórze dotyk trwających obok Mulciberów, spojrzenie miała jednak ulokowane na słonecznym, uwolnionym z ludzkiej powłoki blasku, który sprawował swe niepodzielone rządny z samego środka polany, pulsując niezaprzeczalną, hipnotyzującą mocą; na byczych kapłankach, lecz teraz nie kojarzyły się jej już z niczym, bo nie istniało nic poza elektryzującym tu i teraz.
Powieki miała ciężkie, tęczówki zasnute mgłą narastającego z każdą kolejną chwilą pragnienia, gdy tak płonęła żywcem, jak niegdyś płonęły jej przodkinie; stos Heather nie był jednak materialny, ułożony z dobrze zajmującego się drewna, a zbudowany z tłumionych na potrzeby przebywania w miejscu publicznym popędów, z pierwotnej, zmuszającej serce do galopu dzikości. Zawodny organ wygrywał na żebrach gwałtowną, wojenną melodię, kiedy zwykle trupio chłodne dłonie rozgrzało to nienaturalne ciepło; przyjemne, nakazujące oblizać spierzchnięte nagle wargi, odnaleźć pociemniałym wzrokiem stojącą obok Varyę. Już wtedy, gdy spotkały się w Warwickshire, doceniła jej niebanalną urodę. Wszak łowczyni była piękna w sposób surowy, wyciosany z marmuru, wyniosły. Nie musiała stroić się w bogate jedwabie, by kusić, nęcić, wabić nieszczęśników w swe sidła. Tak jak i teraz wabiła ją, z jednej strony obdarzając skórę pieszczotą dotyku, z drugiej – nie zaszczycając nawet spojrzeniem. Wiedźma była jednak wyrozumiała. Wolna od gniewu. Przecież mogła pomóc młódce pokonać strach. Mogła oswoić z bliskością. Rozluźnić spięte od nadmiaru bodźców ciało...
Odetchnęła raz jeszcze, głęboko, z lubością, a płomień pożądania liznął drugą z dłoni; tę, którą złączoną miała z Ignotusem. Powoli zwróciła twarz ku niemu, palcami kreśląc na wytatuowanej skórze nienazwane wzory, to ściskając ją, to rozluźniając chwyt, bawiąc się, igrając. Bez choćby śladu lęku czy wstydu odnalazła jego tęczówki, rozsmakowując w powodzi dźwięków i barw, w przenikającym na wskroś śpiewie, dochodzącym do głosu głodzie. I choć w umyśle rozbłysło odległe wspomnienie, że Mulciber widział w niej Morganę, jej ślad, tak teraz – istnieli już tylko oni, wolni od widm przeszłości. Chciała, żeby zobaczył ją taką, jaka była. Żeby wyczytał z oczu prawdę. Poznał w tej jednej chwili, przejrzał na wskroś swym bystrym spojrzeniem, zaufał. A wtedy dopuścił do siebie blisko, bliżej... Kiedy w końcu odważył się przenieść dotyk na pokryty rumieńcem duchoty policzek, uśmiechnęła się wyraźniej, bardziej kusząco. Nie odwracała wzroku, czarując spojrzeniem podkreślonych czernią, zmrużonych pożądliwie oczu; napawała subtelną pieszczotą, a jednocześnie pragnęła więcej i mocniej. W końcu też niecierpliwie poruszyła licem tak, by kciuk Ignotusa zmienił swe położenie, znalazł bliżej rozchylonych warg; nim jednak zdążyłaby zrobić cokolwiek więcej, mężczyzna nieoczekiwanie przerwał kontakt wzrokowy, wyrwał się spod jej uroku, spoglądając w zupełnie inną stronę.
Dlaczego? I dlaczego rozplótł ich palce? Sięgał po różdżkę...?
Potrzebowała chwili, kilku uderzeń dudniącego głucho serca, by zrozumieć, co się dzieje. Że na polanę wprowadzony został reem, rżący, próbujący odzyskać wolność; że Cassandra – której bezwiednie poszukiwała wzrokiem, która przyciągała spojrzenie niczym najsilniejszy z magnesów – tonie w objęciach męża, że raczą się gorącymi szeptami, najpewniej roztaczając przed sobą najśmielsze z możliwych wizji. Zakotwiczone w trzewiach pożądanie jeszcze dosadniej przypomniało o swym istnieniu; żałowała, że są tak daleko, że nie może do nich dołączyć, albo chociaż napawać się ich widokiem z bliska, cieszyć oczy subtelnościami tańca kolejnych muśnięć, pocałunków... A w końcu dotarło do niej, że Ignotus wyrywa się ku przeklętemu aniołowi, że wymienił ją – i urokliwą Yelenę, wszak młoda czarownica uparcie próbowała go powstrzymać, zapewne kierowana nie tyle troską o krewniaka, co współdzielonym z nią głodem – na bliższy ideału model.
Nie widziała, jak nóż wbija się w szyję wyjącego przeraźliwie stworzenia, wszak próbowała w tej samej chwili złapać Mulcibera za ramię, wbić paznokcie w skórę, zatrzymać w miejscu, niż ten odważy się na jeszcze poważniejsze zaburzenie przebiegu rytuału; nie tyle z obawy o jego reputację, co z zaborczą irytacją, by znów odzyskać jego uwagę.
Dostrzegła już za to, jak krew bryzga na polanę, jak naznacza stojących obok czarodziejów szkarłatną smugą.
| rzucam na sprawność (???), próbuję łapać Ignacego za ramię[bylobrzydkobedzieladnie]
If you rely only on your eyes,
your other senses weaken.
your other senses weaken.
Ostatnio zmieniony przez Heather Moribund dnia 31.03.23 19:56, w całości zmieniany 2 razy
The member 'Heather Moribund' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 4
'k100' : 4
Nie istniał świat. Rzeczywistość Ignotusa składała się jedynie z dźwięku bicia jego serca, wypełniającego płuca zapachu róż i spojrzenia, które wżarło się w jego myśli i nie chciało go opuścić. Miał wrażenie jakby docierało do najdalszych zakątków jego duszy, a całe pragnienie, które jeszcze przed chwilą czuł, pożądanie ciepła i bliskości zmieniło się w palącą potrzebę zyskania łaski. Niczego nie chciał teraz bardziej niż błękitnych oczu błyszczących w uznaniu dla jego zasług. Dla nich mógł zostać herosem, który przenosi góry, rycerzem stawiającym czoło najpodlejszej z bestii, najbardziej oddanym wyznawcą, który złoży ofiarę o stóp swojej bogini. Chciał ją czcić i paść u jej nóg, zasłużyć na jej uśmiech skierowany do niego, tylko dla niego. Nie liczyło się nic więcej, zmartwienia, które jeszcze chwilę wcześniej zasnuwały jego umysł odeszły w niepamięć, nie kołatały się nawet echem na granicy świadomości, zniknęły, całkowicie zastąpione największą tęsknotą, jaką kiedykolwiek czuł, w porównaniu z którą bladł świat.
Czuł dłonie chwytające go za ręce, ciężary, które się u nich uwieszały, zadrapania od paznokci na skórze. Ktoś coś mówił, ktoś się śmiał, gdzieś grała muzyka. Ale żaden z tych głosów nie należał do Niej, więc żaden się nie liczył. Przelatywały obok niego, kiedy nie myślał, a działał i czuł. Jak przez mgłę zdawał sobie jedynie sprawę, że ktoś próbuje go powstrzymać, ale nie potrafił skoncentrować myśli na tyle długo, by zrozumieć dlaczego. Istniał by zadowalać, istniał tylko po to, by spełniać pragnienia zanim nawet zostaną wypowiedziane i był to najwyższy sens życia, którego kiedykolwiek doświadczył.
W upojonym wonią kadzidła umyśle Ignotusa przestał istnieć czas, a twarze zlały się w jedno. I chociaż nie pamiętał nic, mógłby przysiąc, że wie, do kogo należały tamte niebieskie oczy, bo ich spojrzenie zawsze sprawiało, że wzbierała w nim nieopisana słowami tęsknota. Zamroczony i zagubiony, oderwany od trzonu tego, co zawsze tworzyło go nim, rozpaczliwie poszukiwał czegoś znajomego. A gdy wreszcie znalazł, było to jak przejrzenie na oczy po całym życiu spędzonym jako ślepiec. Czy spojrzenie, którego tak łaknął rzeczywiście należało do Elise, czy Evandry Rosier, przestało mieć znaczenie, bo czcząc jedną, czcił też drugą. I w tej chwili, był wręcz przekonany, że będąc wystarczająco oddanym sługą, przywróci dawno utraconą miłość do życia. Tylko po to, by jeszcze raz, choć na chwilę poczuć jej wzrok na własnej skórze.
Każda miłość wymaga poświęceń. I każda bogini potrzebuje ofiar. To była prawda stara jak świat, dogmat nowo-odkrytej wiary, której stał się najzagorzalszym kapłanem. Reem wykrwawiał się ugodzony sztyletem i był to jeden z najwspanialszych i najstraszniejszych widoków w jego życiu. Nie mógł wyrazić swojego zachwytu, który wywoływała szkarłatna krew plamiąca stojące wokół postaci, których twarzy nie potrafił dostrzec. Piękno śmierci dziejące się w samym centrum kręgu życia. A jednocześnie coś, co kiedyś było myślami, spowijała mgła zwątpienia. Bo oto nie on był tym, który zadawał ostateczny cios, nie on też zadał pierwszą ranę. Złożenie ofiary miało sens jedynie wtedy, gdy najpierw pokonało się bestie, a on nie zdążył do niej nawet dotrzeć zanim zaczęła umierać. Jakaś nienazwana siła uwieszona u jego rąk spowalniała go, utrudniała ruch, a on nie miał czasu walczyć. Nie wiedział, czy ma też siłę. Nie miał w dłoni miecza, z którym mógłby rzucić się na bestię, ale miał różdżkę.
- Vulnerario - skierował ją wprost na byka, chcąc pozbawić go głowy, odciąć swoje trofeum zanim zamieni się w cudzą ofiarę.
Ignotus nie widział trzymającego sztylet Drew, ledwo co poznaną Melisande stojącą tuż obok, zmierzającego w stronę dwójki Manannana, nie potrafił nawet określić, że to paznokcie Heather zdrapywały skórę z jego przedramienia, a syczący mu rosyjskie słowa, których nie zrozumiał, głos należał do Yeleny. Zamknięty we własnych emocjach, napełniony uczuciami i tęsknotą, które zakopał dawno temu, potrafił już tylko przeć naprzód, w realizacji raz powziętego celu, którego sens zgubił gdzieś po drodze.
Czuł dłonie chwytające go za ręce, ciężary, które się u nich uwieszały, zadrapania od paznokci na skórze. Ktoś coś mówił, ktoś się śmiał, gdzieś grała muzyka. Ale żaden z tych głosów nie należał do Niej, więc żaden się nie liczył. Przelatywały obok niego, kiedy nie myślał, a działał i czuł. Jak przez mgłę zdawał sobie jedynie sprawę, że ktoś próbuje go powstrzymać, ale nie potrafił skoncentrować myśli na tyle długo, by zrozumieć dlaczego. Istniał by zadowalać, istniał tylko po to, by spełniać pragnienia zanim nawet zostaną wypowiedziane i był to najwyższy sens życia, którego kiedykolwiek doświadczył.
W upojonym wonią kadzidła umyśle Ignotusa przestał istnieć czas, a twarze zlały się w jedno. I chociaż nie pamiętał nic, mógłby przysiąc, że wie, do kogo należały tamte niebieskie oczy, bo ich spojrzenie zawsze sprawiało, że wzbierała w nim nieopisana słowami tęsknota. Zamroczony i zagubiony, oderwany od trzonu tego, co zawsze tworzyło go nim, rozpaczliwie poszukiwał czegoś znajomego. A gdy wreszcie znalazł, było to jak przejrzenie na oczy po całym życiu spędzonym jako ślepiec. Czy spojrzenie, którego tak łaknął rzeczywiście należało do Elise, czy Evandry Rosier, przestało mieć znaczenie, bo czcząc jedną, czcił też drugą. I w tej chwili, był wręcz przekonany, że będąc wystarczająco oddanym sługą, przywróci dawno utraconą miłość do życia. Tylko po to, by jeszcze raz, choć na chwilę poczuć jej wzrok na własnej skórze.
Każda miłość wymaga poświęceń. I każda bogini potrzebuje ofiar. To była prawda stara jak świat, dogmat nowo-odkrytej wiary, której stał się najzagorzalszym kapłanem. Reem wykrwawiał się ugodzony sztyletem i był to jeden z najwspanialszych i najstraszniejszych widoków w jego życiu. Nie mógł wyrazić swojego zachwytu, który wywoływała szkarłatna krew plamiąca stojące wokół postaci, których twarzy nie potrafił dostrzec. Piękno śmierci dziejące się w samym centrum kręgu życia. A jednocześnie coś, co kiedyś było myślami, spowijała mgła zwątpienia. Bo oto nie on był tym, który zadawał ostateczny cios, nie on też zadał pierwszą ranę. Złożenie ofiary miało sens jedynie wtedy, gdy najpierw pokonało się bestie, a on nie zdążył do niej nawet dotrzeć zanim zaczęła umierać. Jakaś nienazwana siła uwieszona u jego rąk spowalniała go, utrudniała ruch, a on nie miał czasu walczyć. Nie wiedział, czy ma też siłę. Nie miał w dłoni miecza, z którym mógłby rzucić się na bestię, ale miał różdżkę.
- Vulnerario - skierował ją wprost na byka, chcąc pozbawić go głowy, odciąć swoje trofeum zanim zamieni się w cudzą ofiarę.
Ignotus nie widział trzymającego sztylet Drew, ledwo co poznaną Melisande stojącą tuż obok, zmierzającego w stronę dwójki Manannana, nie potrafił nawet określić, że to paznokcie Heather zdrapywały skórę z jego przedramienia, a syczący mu rosyjskie słowa, których nie zrozumiał, głos należał do Yeleny. Zamknięty we własnych emocjach, napełniony uczuciami i tęsknotą, które zakopał dawno temu, potrafił już tylko przeć naprzód, w realizacji raz powziętego celu, którego sens zgubił gdzieś po drodze.
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Ignotus Mulciber' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 63
'k100' : 63
The member 'Ignotus Mulciber' has done the following action : Rzut kością
#1 'Cienie' :
--------------------------------
#2 'k10' : 1
#1 'Cienie' :
--------------------------------
#2 'k10' : 1
Spojrzenie Corinne na powrót przylgnęło do starej wiedźmy, obserwowała z uwagą każdy jej ruch, spróbowała złowić wypowiedziane słowa, ale te tonęły w ogólnym szumie. Postać z czaszką na głowie spojrzała najpierw w jednym kierunku, potem w drugim ― tym razem zdecydowanie w jej stronę, choć wydawało jej się, że to nie ona jest obiektem zainteresowania. Zerknęła w bok, na nieznanego mężczyznę, przesunęła spojrzeniem po profilu Imogen, zastanawiając się, co jest przyczyną tego zainteresowania.
Nim zdążyła wpaść na cokolwiek sensownego, nastąpiła zmiana w kręgu; powróciły dziewczęta przypominające efemeryczne zjawy, dla każdego z osobna niosąc drobny podarek w postaci zbożowego, plecionego łańcucha lub wianka. Corinne uśmiechnęła się krótko do tej, która ułożyła kwietną aureolę na jej skroniach i z lekkim żalem obserwowała jak odchodzi i znów znika gdzieś w półmroku.
Nie rozproszyła się na długo. Na środku polany pojawiła się Melisande i kolejny tajemniczy nieznajomy, powróciła także stara wiedźma z jakąś ziołową wiązanką, znikąd pojawiła się kadzielnica. Corinne obserwowała ich w milczeniu, żywo zainteresowana rytuałem, próbując przywołać w myśli wszystko, co do tej pory zdołała przeczytać w materii starożytnych obrzędów, ale myśli stały się śliskie, a słowa, którymi chciała zagadnąć Mathieu rozsypały się jak domek z kart. Nie potrafiła wychwycić skąd ta zmiana, gdzie jest jej źródło, ale nie minęła minuta, a przestało ją to po prostu obchodzić ― teraz jej uwagę ściągały przystojne twarze uczestników rytuału, które do tej pory jakoś jej umykały.
Przesunęła wzrokiem powoli, ociężale, w ostentacyjny sposób przyglądając się każdemu z osobna. Najpierw Mathieu, on był przecież najbliżej ― spojrzenie, które do tej pory uważała za ponure nagle nabrało aury tajemnicy i ekscytującej niedostępności, a oczy, ciemne niczym onyks, wydały jej się szalenie interesujące. Nie wiedziała, jak długo się w nie wpatruje, nie wychwyciła momentu w którym nachyliła się w jego stronę szukając… sama nie wiedziała czego.
Przepłynęła spojrzeniem ponad ramieniem pięknej namiestniczki i dotarła do Tristana ― nestor tej nocy był absurdalnie wręcz przystojny i Corinne zaczęła się zastanawiać dlaczego dostrzegła to dopiero teraz, tutaj, na rytuale. Młody Lestrange może nie spodobał jej się aż tak bardzo, ale bez trudu potrafiła go postawić w roli swojego ewentualnego męża, na wypadek, gdyby z pierwszym stało się coś nieprzyjemnego. (Odruchowo zacisnęła mocniej palce na dłoni Mathieu, podświadomie sprzeciwiając się tej wizji). Zahaczyła spojrzeniem o tajemniczą blondynkę stojącą tuż obok młodego lorda, ale nim przyjrzała się jej uważniej ― strzeliła wzrokiem w bok, na sam środek polany, rejestrując tam poruszenie. Zachłysnęła się powietrzem, widząc wspaniałego reema, zachwyciła się błyszczącą sierścią i potężnymi rogami, a zaraz potem jej uwaga znów rozpłynęła się wśród uczestników rytuału, nie potrafiła się skupić dłużej na jednej osobie.
Z lewej, prócz intrygującego, nieznanego towarzysza Imogen, miała jeszcze więcej zagadek do obejrzenia. Jej spojrzenie prześlizgnęło się ostentacyjnie powoli i ciekawsko po kolejnym czarodzieju (Arsentiy) i przeskoczyło na towarzyszącą mu z lewej czarownicę (Varya). Uroda tamtej wydawała jej się jakaś inna, niecodzienna, wręcz dzika, ale nim zdołała ściągnąć na siebie jej spojrzenie, wśród półmroku i ciepłych błysków paleniska dostrzegła Primrose. W tej scenerii, osnuta suknią tkaną z mgły i tajemnic, wyglądała jak jedna ze zjaw, daleka od pospolitej, materialnej postaci. Corinne spoglądała na nią długo, zauroczona widokiem, pochłonięta jej osobą i nie byłaby w stanie oderwać wzroku, gdyby nie potężny ryk reema, który wtargnął w tę iluzję, prawie roztrzaskał ją na kawałki. Opary ziół szybko zgasiły jednak iskrę niepokoju; przyjemna słodycz róż osiadła na wargach, rześki zapach bergamotki ponownie zmącił zmysły, poplątał szlaki myśli, choć te naznaczył widok krwi.
Nim zdążyła wpaść na cokolwiek sensownego, nastąpiła zmiana w kręgu; powróciły dziewczęta przypominające efemeryczne zjawy, dla każdego z osobna niosąc drobny podarek w postaci zbożowego, plecionego łańcucha lub wianka. Corinne uśmiechnęła się krótko do tej, która ułożyła kwietną aureolę na jej skroniach i z lekkim żalem obserwowała jak odchodzi i znów znika gdzieś w półmroku.
Nie rozproszyła się na długo. Na środku polany pojawiła się Melisande i kolejny tajemniczy nieznajomy, powróciła także stara wiedźma z jakąś ziołową wiązanką, znikąd pojawiła się kadzielnica. Corinne obserwowała ich w milczeniu, żywo zainteresowana rytuałem, próbując przywołać w myśli wszystko, co do tej pory zdołała przeczytać w materii starożytnych obrzędów, ale myśli stały się śliskie, a słowa, którymi chciała zagadnąć Mathieu rozsypały się jak domek z kart. Nie potrafiła wychwycić skąd ta zmiana, gdzie jest jej źródło, ale nie minęła minuta, a przestało ją to po prostu obchodzić ― teraz jej uwagę ściągały przystojne twarze uczestników rytuału, które do tej pory jakoś jej umykały.
Przesunęła wzrokiem powoli, ociężale, w ostentacyjny sposób przyglądając się każdemu z osobna. Najpierw Mathieu, on był przecież najbliżej ― spojrzenie, które do tej pory uważała za ponure nagle nabrało aury tajemnicy i ekscytującej niedostępności, a oczy, ciemne niczym onyks, wydały jej się szalenie interesujące. Nie wiedziała, jak długo się w nie wpatruje, nie wychwyciła momentu w którym nachyliła się w jego stronę szukając… sama nie wiedziała czego.
Przepłynęła spojrzeniem ponad ramieniem pięknej namiestniczki i dotarła do Tristana ― nestor tej nocy był absurdalnie wręcz przystojny i Corinne zaczęła się zastanawiać dlaczego dostrzegła to dopiero teraz, tutaj, na rytuale. Młody Lestrange może nie spodobał jej się aż tak bardzo, ale bez trudu potrafiła go postawić w roli swojego ewentualnego męża, na wypadek, gdyby z pierwszym stało się coś nieprzyjemnego. (Odruchowo zacisnęła mocniej palce na dłoni Mathieu, podświadomie sprzeciwiając się tej wizji). Zahaczyła spojrzeniem o tajemniczą blondynkę stojącą tuż obok młodego lorda, ale nim przyjrzała się jej uważniej ― strzeliła wzrokiem w bok, na sam środek polany, rejestrując tam poruszenie. Zachłysnęła się powietrzem, widząc wspaniałego reema, zachwyciła się błyszczącą sierścią i potężnymi rogami, a zaraz potem jej uwaga znów rozpłynęła się wśród uczestników rytuału, nie potrafiła się skupić dłużej na jednej osobie.
Z lewej, prócz intrygującego, nieznanego towarzysza Imogen, miała jeszcze więcej zagadek do obejrzenia. Jej spojrzenie prześlizgnęło się ostentacyjnie powoli i ciekawsko po kolejnym czarodzieju (Arsentiy) i przeskoczyło na towarzyszącą mu z lewej czarownicę (Varya). Uroda tamtej wydawała jej się jakaś inna, niecodzienna, wręcz dzika, ale nim zdołała ściągnąć na siebie jej spojrzenie, wśród półmroku i ciepłych błysków paleniska dostrzegła Primrose. W tej scenerii, osnuta suknią tkaną z mgły i tajemnic, wyglądała jak jedna ze zjaw, daleka od pospolitej, materialnej postaci. Corinne spoglądała na nią długo, zauroczona widokiem, pochłonięta jej osobą i nie byłaby w stanie oderwać wzroku, gdyby nie potężny ryk reema, który wtargnął w tę iluzję, prawie roztrzaskał ją na kawałki. Opary ziół szybko zgasiły jednak iskrę niepokoju; przyjemna słodycz róż osiadła na wargach, rześki zapach bergamotki ponownie zmącił zmysły, poplątał szlaki myśli, choć te naznaczył widok krwi.
Sad to see you go
Was sorta hopin' that you'd stay
Was sorta hopin' that you'd stay
Corinne Avery
Zawód : arystokratka
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rumor, humor, huk, harmider
dzikie harce, rozhowory
huczą bory, dzikie stwory
leśne strachy idą w tan
dzikie harce, rozhowory
huczą bory, dzikie stwory
leśne strachy idą w tan
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Czułam, że nie wytrwam długo w tajemnicy. Nie w gronie powitań i tylu krzyżujących się dłoni. Mogłam pod nosem powarkiwać i rzucać złowrogie spojrzenia, ale któryś głos wreszcie dał mi imię, czyniąc mnie mniej nieznajomą dla mężczyzny tak dumnie między nami rozpościerającego skrzydła. Urok gwarnej polany zadziałał jednak w dwie strony. Przestaliśmy być dla siebie niewiadomą. Słuchałam z uwagą, jak Ignotus przedstawia Drew Macnairowi po kolei wszystkich krewnych. Nie mylił się, twierdząc, że byłam gotowa podarować mu morderczą strzałę, a potem wypchać i ozdobić salon. Spodobała mi się nawet ta myśl. Ramsey również słusznie go ostrzegł. Jednak ani kuzyn ani wuj jednak nie wiedzieli, że ów wielki namiestnik zdołał już przekonać się, jak szybko moje bełty przecinały powietrze. I wszystko, co tylko stanęło im na drodze. Zadowolona uniosłam brodę nieco wyżej, choć ostatecznie wcale nie podobała mi się uwaga otoczenia poświęcona mojej relacji z Drew. Czujne niedźwiedzie potrafiły wyłapać każdy szczegół. Zerknęłam na Yelenę, która zadała pytanie, wyraźnie ciekawa. Ścisnęłam mocniej usta, wcale nie ofiarując jej upragnionej odpowiedzi. Ktoś jednak zdążył prędko mnie wyręczyć. Macnair. Nie umknęło mojej uwadze, że faktycznie nie uczynił z naszych dotychczasowych… przygód cyrkowego widowiska. Wiedziałam jednak, że jego słowa nie będą satysfakcjonujące dla mojej kuzynki. – Właśnie tak, nic specjalnego – podkreśliłam, o dziwo zgadzając się z Macnairem. Popatrzyłam jednak zaraz na niego, obejmując tę twarz mocnym, zakleszczającym spojrzeniem. Dość. Zdecydowanie nie musiał rozwijać tego tematu. Wolałam nie przyznawać się do karykaturalnego obrazka z londyńskiego mostu. Powietrze na moment stanęło w płucach. Kontynuował swoje słowne igraszki, wcale nie zamierzając mi odpuścić. Stopa gdzieś pod zasłoną sukni wysunęła się do przodu, ramie drgnęło. W tym kręgu nie mogłam zupełnie nic, chociaż on wyraźnie się prosił, znów wabiąc mnie prowokacją.
– Moje tajemnice nie są przeznaczone dla tego, kogo wtedy poznałam, lordzie namiestniku - dla ciebie, odpowiedziałam w końcu, nie mogąc dłużej wytrzymać we własnej ulubionej ciszy. Otworzył się przede mną w obrazie kpiny, pijaństwa i igraszki. Graliśmy więc dalej, przeciągając tę znajomość na dziwny szlak. – Ty już jednak wiesz – dodałam krótko, zimno przyjmując stan faktyczny. Już znasz. Moje imię, moją krew, moją tajemnicę. Nietrudno odkryć, że musiał pozostawać w dobrych relacjach z moimi krewnymi. Zamierzałam być ostrożna w publicznych warknięciach i przyjrzeć się temu głębiej. Później. To nie były dobre okoliczności do ostrzenia pazurów, choć Arsentiy nie dał temu spokoju. Obróciłam powoli głowę w stronę brata, który już wcześniej w szeptach wyrażał czujność, wkraczając na teren, który miał być tylko mój. Nie pierwszy raz jednak pilnował siostrzanych bram. Gniewne myśli zaczęły przelewać się przez moją głowę. Występował jak rycerz, stając się nagle moją tarczą, moją obroną. Jak strażnik zaalarmowany, zanim jeszcze wybuchł pożar, zanim wzniesiono miecz. Wcale jednak o to nie poprosiłam. Chwyciłam go gdzieś przy ramieniu, nie musiał, a jednak wiedziałam, że nie zdołam wygasić tej natury. Zawsze mnie chronił, choć dobrze wiedział, że umiałam o siebie zadbać. Jego zimny mur obejmował mnie miłym chłodem, boleśnie mrożąc każdego wroga. Moje paznokcie wbiły się tylko jeszcze mocniej w elegancką tkaninę na jego ręce, sięgając skóry, sięgając jego bólu. Z przejęcia czy niezadowolenia? Milczałam nauczona, by w gronie postronnych okazywać jedność z rodziną – Arsentiya szczególnie to dotyczyło. To, co miałam bratu do powiedzenia, musiało poczekać. Uwięzione w nieprzeniknionym spojrzeniu emocje nie zostały uwolnione i miałam nadzieje, że zdołam zachować spokój. Arsentiy również. W swej mowie zachował jednak kulturę. Ja byłabym bardziej dosadna i konkretna, być może mniej płynna w komunikacie, byleby nie dać się rozwinąć barwnym kpinom czcigodnego lorda namiestnika.
Zbyt łatwo, zbyt ulegle, zbyt nienaturalnie dla siebie samej wciągałam atmosferę idylli, pozwalając łatwo, by fantazje samoistnie malowały się przed oczami. Krajobraz pradawnych modłów kołysał się wokół mnie, prawie czułam, jak ziemia pode mną zaczyna drżeć. Lecz to nie ziemia, ale ja sama oczarowana wonnym zaklęciem, powabnymi twarzami i błyszczącą siecią spojrzeń. Coraz cieplej, coraz szybciej. W bliskości i wodospadzie śmielej uwalnianych pragnień wewnątrz mnie coś zaczynało tańczyć, prowokując myśli do wkroczenia na nowe, zakazane terytoria. Były nimi te palce ocierające się o siebie, dreszcz za dreszczem. Uderzała mnie intymność, dotyk, którego nie doświadczyłam nawet w ułamku, zwykle kryjąc się przed nim jak przed słońcem. Teraz chętnie zatapiałam w nim dłonie, ściągając ich właścicieli do siebie. Heather była kobietą, która potrafiła słuchać, potrafiła uszanować i pojąć świętość moich zasad, idealnie odtwarzała ślady łowcy, wędrując z nim w świat przygody. Teraz czułam, jak przyjemnie namaściła moją dłoń czułością. Była nasza, znajoma, jak rodzina, a jednocześnie tak mistyczna i tajemnicza. Mogłam ją trzymać, mogłam jej nie puszczać. Lecz wkrótce sama wyrwać się miała do niedźwiedzia. I ja uległam tym urokom.
Miałam być niewzruszona, zimna, postawna, zamknięta w boleśnie wytrenowanej skórze, w umyśle wyzbytym wybujałych wyobrażeń. Teraz jednak każda myśl zdawała się frunąć, wykręcić się chciałam w melodii pragnień, w dotąd zatrzaśniętych za tysiącem bram możliwościach – albo i nawet wcześniej nieistniejących. Ożywały nagle, pęczniały, iskrząco rozlewały się przez skute lodem serce. Mroziły i parzyły, zakłuwały i ściskały w przyjemności. Mimo pogromu emocji kamienna, nieruchoma głowa nie chciała pozwolić oczom zderzyć się z bratem we wspólnym patrzeniu, we wspólnej, zagadkowej czułości. Rozwijałam gest - najpierw ostrożnie - szukałam okazji, by musnąć bardziej, z nową mocą, na nieodkrytym obszarze. Wkraść się tam, gdzie wcześniej mi nie pozwolił. Teraz wyraźnie zapraszał, przyłączał się, zaspokajając kwitnące w niepojętym tempie potrzeby. Oddałam się pierwszym doznaniom, zamkniętym do tej pory przede mną emocjom. Nie sądziłam, że gdy posmakuje ich pierwszy raz, Arsentiy będzie ich kształtem. Przez chwilę nie istniała rozwaga, wyrwałam z siebie brutalnie resztki analizy, zdeptałam jakiekolwiek opory. Wiedziałam, po kogo zmierzałam, czyjego ryku oczekiwałam tak niecierpliwie. Przysunęłam się bliżej brata, niemal ścierając się z nim bokiem. Oddawałam mu chętnie każdy kawałek ciała, każde miejsce, po które sięgnął jego dotyk, reagując westchnieniem, reagując drżeniem. Czy dostrzegał to w półmroku? Zbliżaliśmy się do siebie, chciałam bardziej wtopić się w silne ramiona, wyrazić jedność, wyrazić oddanie. Należałam do niego. Czy wiedział? Upojona mogłam łatwo osunąć się w otulenie, ale Arsenity zdecydował jeszcze inaczej, zmuszając mnie do uległości, zmuszając, bym patrzyła, układała się pod mocą stanowczego gestu. Podobał mi się taki. Zawsze mi się podobał. Jak mogłam tego wcześniej nie dostrzec? Pozbawione granic myśli ociekały nieprzyzwoicie, wysuwając coraz śmielsze wnioski. Moje spojrzenie było przymglone, błogie, pragnące. Ujrzał je prędko, bo wcale nie zamierzałam się opierać. Tylko przed nim mogłam się poddać, tylko jemu mogłam się pokazać. Musiałam spełnić jego wolę, bo przecież nie mogłam, nie chciałam przestać. – Mój bracie – wypowiedziałam w szepcie, dzieląc się jedynie z nim naszym niewidzialnym sekretem. Jednocześnie moja uwolniona dłoń pochwyciła go za materiał na klatce piersiowe i zaborczo pociągnęła w swoją stronę. Chodź do mnie. Teraz. Czułam, że tracę równowagę, że świat kołysze się w groźbie. – Trzymaj mnie – nim przepadnę, rozkazałam, choć nasączony namiętnością głos wybrzmiał raczej miękko. Prędzej jak prośba. Gdy znalazł się jeszcze bliżej, nie byłam w stanie ujrzeć już niczego i nikogo innego.
– Moje tajemnice nie są przeznaczone dla tego, kogo wtedy poznałam, lordzie namiestniku - dla ciebie, odpowiedziałam w końcu, nie mogąc dłużej wytrzymać we własnej ulubionej ciszy. Otworzył się przede mną w obrazie kpiny, pijaństwa i igraszki. Graliśmy więc dalej, przeciągając tę znajomość na dziwny szlak. – Ty już jednak wiesz – dodałam krótko, zimno przyjmując stan faktyczny. Już znasz. Moje imię, moją krew, moją tajemnicę. Nietrudno odkryć, że musiał pozostawać w dobrych relacjach z moimi krewnymi. Zamierzałam być ostrożna w publicznych warknięciach i przyjrzeć się temu głębiej. Później. To nie były dobre okoliczności do ostrzenia pazurów, choć Arsentiy nie dał temu spokoju. Obróciłam powoli głowę w stronę brata, który już wcześniej w szeptach wyrażał czujność, wkraczając na teren, który miał być tylko mój. Nie pierwszy raz jednak pilnował siostrzanych bram. Gniewne myśli zaczęły przelewać się przez moją głowę. Występował jak rycerz, stając się nagle moją tarczą, moją obroną. Jak strażnik zaalarmowany, zanim jeszcze wybuchł pożar, zanim wzniesiono miecz. Wcale jednak o to nie poprosiłam. Chwyciłam go gdzieś przy ramieniu, nie musiał, a jednak wiedziałam, że nie zdołam wygasić tej natury. Zawsze mnie chronił, choć dobrze wiedział, że umiałam o siebie zadbać. Jego zimny mur obejmował mnie miłym chłodem, boleśnie mrożąc każdego wroga. Moje paznokcie wbiły się tylko jeszcze mocniej w elegancką tkaninę na jego ręce, sięgając skóry, sięgając jego bólu. Z przejęcia czy niezadowolenia? Milczałam nauczona, by w gronie postronnych okazywać jedność z rodziną – Arsentiya szczególnie to dotyczyło. To, co miałam bratu do powiedzenia, musiało poczekać. Uwięzione w nieprzeniknionym spojrzeniu emocje nie zostały uwolnione i miałam nadzieje, że zdołam zachować spokój. Arsentiy również. W swej mowie zachował jednak kulturę. Ja byłabym bardziej dosadna i konkretna, być może mniej płynna w komunikacie, byleby nie dać się rozwinąć barwnym kpinom czcigodnego lorda namiestnika.
Zbyt łatwo, zbyt ulegle, zbyt nienaturalnie dla siebie samej wciągałam atmosferę idylli, pozwalając łatwo, by fantazje samoistnie malowały się przed oczami. Krajobraz pradawnych modłów kołysał się wokół mnie, prawie czułam, jak ziemia pode mną zaczyna drżeć. Lecz to nie ziemia, ale ja sama oczarowana wonnym zaklęciem, powabnymi twarzami i błyszczącą siecią spojrzeń. Coraz cieplej, coraz szybciej. W bliskości i wodospadzie śmielej uwalnianych pragnień wewnątrz mnie coś zaczynało tańczyć, prowokując myśli do wkroczenia na nowe, zakazane terytoria. Były nimi te palce ocierające się o siebie, dreszcz za dreszczem. Uderzała mnie intymność, dotyk, którego nie doświadczyłam nawet w ułamku, zwykle kryjąc się przed nim jak przed słońcem. Teraz chętnie zatapiałam w nim dłonie, ściągając ich właścicieli do siebie. Heather była kobietą, która potrafiła słuchać, potrafiła uszanować i pojąć świętość moich zasad, idealnie odtwarzała ślady łowcy, wędrując z nim w świat przygody. Teraz czułam, jak przyjemnie namaściła moją dłoń czułością. Była nasza, znajoma, jak rodzina, a jednocześnie tak mistyczna i tajemnicza. Mogłam ją trzymać, mogłam jej nie puszczać. Lecz wkrótce sama wyrwać się miała do niedźwiedzia. I ja uległam tym urokom.
Miałam być niewzruszona, zimna, postawna, zamknięta w boleśnie wytrenowanej skórze, w umyśle wyzbytym wybujałych wyobrażeń. Teraz jednak każda myśl zdawała się frunąć, wykręcić się chciałam w melodii pragnień, w dotąd zatrzaśniętych za tysiącem bram możliwościach – albo i nawet wcześniej nieistniejących. Ożywały nagle, pęczniały, iskrząco rozlewały się przez skute lodem serce. Mroziły i parzyły, zakłuwały i ściskały w przyjemności. Mimo pogromu emocji kamienna, nieruchoma głowa nie chciała pozwolić oczom zderzyć się z bratem we wspólnym patrzeniu, we wspólnej, zagadkowej czułości. Rozwijałam gest - najpierw ostrożnie - szukałam okazji, by musnąć bardziej, z nową mocą, na nieodkrytym obszarze. Wkraść się tam, gdzie wcześniej mi nie pozwolił. Teraz wyraźnie zapraszał, przyłączał się, zaspokajając kwitnące w niepojętym tempie potrzeby. Oddałam się pierwszym doznaniom, zamkniętym do tej pory przede mną emocjom. Nie sądziłam, że gdy posmakuje ich pierwszy raz, Arsentiy będzie ich kształtem. Przez chwilę nie istniała rozwaga, wyrwałam z siebie brutalnie resztki analizy, zdeptałam jakiekolwiek opory. Wiedziałam, po kogo zmierzałam, czyjego ryku oczekiwałam tak niecierpliwie. Przysunęłam się bliżej brata, niemal ścierając się z nim bokiem. Oddawałam mu chętnie każdy kawałek ciała, każde miejsce, po które sięgnął jego dotyk, reagując westchnieniem, reagując drżeniem. Czy dostrzegał to w półmroku? Zbliżaliśmy się do siebie, chciałam bardziej wtopić się w silne ramiona, wyrazić jedność, wyrazić oddanie. Należałam do niego. Czy wiedział? Upojona mogłam łatwo osunąć się w otulenie, ale Arsenity zdecydował jeszcze inaczej, zmuszając mnie do uległości, zmuszając, bym patrzyła, układała się pod mocą stanowczego gestu. Podobał mi się taki. Zawsze mi się podobał. Jak mogłam tego wcześniej nie dostrzec? Pozbawione granic myśli ociekały nieprzyzwoicie, wysuwając coraz śmielsze wnioski. Moje spojrzenie było przymglone, błogie, pragnące. Ujrzał je prędko, bo wcale nie zamierzałam się opierać. Tylko przed nim mogłam się poddać, tylko jemu mogłam się pokazać. Musiałam spełnić jego wolę, bo przecież nie mogłam, nie chciałam przestać. – Mój bracie – wypowiedziałam w szepcie, dzieląc się jedynie z nim naszym niewidzialnym sekretem. Jednocześnie moja uwolniona dłoń pochwyciła go za materiał na klatce piersiowe i zaborczo pociągnęła w swoją stronę. Chodź do mnie. Teraz. Czułam, że tracę równowagę, że świat kołysze się w groźbie. – Trzymaj mnie – nim przepadnę, rozkazałam, choć nasączony namiętnością głos wybrzmiał raczej miękko. Prędzej jak prośba. Gdy znalazł się jeszcze bliżej, nie byłam w stanie ujrzeć już niczego i nikogo innego.
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Kiedy projektantka rodzinnych stronów jej odpowiedziała z łagodnym zaskoczeniem ale i niegasnącą radością zerknęła ku niej. Zaśmiała się z zadowoleniem klaszcząc lekko w dłonie. Nie było w śmiechu jednak nic prześmiewczego, przyjemny dzięwk zdawał się odnosić do rozbawienia tym, jak szybko ich talenta zdołały się objawić.
- Miałam rację, czyż nie? Bije od was nietuzinkowość. - oznajmiła, odwracając spojrzenie ku Manannanowi zerkając z zadowoleniem. Chwilę później spoglądając znów ku Yelenie. - Skromność winnaś schować do szafy moja droga. Z przyjemnością zobaczę, co zaplanujesz dla mnie. - zgodziła się pochylając ku niej łagodnie głowę nie przestając się uśmiechać. - Zadbam o to, byś otrzymała moje miary. Chyba że… - zatrzymała się na chwilę poszukując słowa. - …zdejmowanie ich to jeden z rytuałów, których nie powinno się zaburzać. Dostosuję się. - obiecała, częstując ją uśmiechem. Lubiła mieć rację, dobrze obstawić, dostrzec coś od razu.
Spojrzała ku Ramseyowi, obdarzając go uśmiechem, przekrzywiła na bok głowę wsłuchując się w padające słowa. Splatając dłonie przed sobą.
- Wykorzystamy. - zgodziła się z mężczyzną, posyłając krótki uśmiech Cassandrze. - I skorzystamy. - obiecała pochylając lekko głowę. Brylowała, rozdając uśmiechy, wypowiadając słowa, nimi czarując, a jednocześnie od razu - nie bez powodu - wypowiadając zaproszenia. Z jednej strony naprawdę była ciekawa rodziny Ramseya, oraz kobiety, która wybrał z drugiej, o przyjaźnie należało niezmiennie dbać i je pielęgnować. A Ramsey, jak i Drew którego dziś miała okazję poznać byli w tej chwili namiestnikami sprawującymi władzę nad terenami. W jej działaniach nie było przypadków, choć zewnętrznie, zdawała się jedynie dobrze spędzać czas - zadowolona, szczęśliwa u boku przystojnego męża. W końcu jednak rozmowy ustały zapowiadając rozpoczęcie rytuału. Czuła mocniejsze zaciśnięcie dłoni Manannana, na które odpowiedziała bez większego zastanowienia. Nie powinna? Zastanowić się nad tym, przemyśleć, kolejnego gestu? Może, ale ciało zareagowało samo. A kiedy na powrót otworzyła oczy, tęczówki skierowała ku niemu, krzyżując z nim wzrok. Widziała coś w jego spojrzeniu, ale nie mogła stwierdzić czym było - pytaniem? oceną? - nie zastanawiając się w łagodnej manierze dźwignęła usta ku górze, zaciskając jeszcze raz mocniej palce, jakby na potwierdzenie wypowiedzianych jedynie gestem uczuć, czy zachowań, których sama nie chciała klasyfikować - a może nie umiała odpowiednio, albo - co właściwsze - obawiała się własnych wniosków. Zamiast tego więc poddawała się nastrojowi, zadowoleniu, które owijało ją widocznie od dnia na plaży, uśmiechowi, który rozświetlał jej oczy i wydarzeniu. Przerwane przez staruszkę złączenie dłoni zdziwiło ją, zerknęła ku mężowi w poszukiwaniu - sama nie była pewna czego. Ale jego wyciągnięta ku niej dłoń nie pozostawiała żadnych wątpliwości. Uniosła kącik ust, a zdziwienie złagodniało na jej twarzy przemieniając się ponownie w uśmiech. Splotła z nim swoje palce odciągając od niego spojrzenie dopiero, kiedy pojawiła się przed nią dziewczyna z wiankiem. Odwróciła najpierw głowę, dopiero chwilę później zwróciła wzrok ku niej, pochylając się lekko. Oczekując na dalszą część rytuału, bo widocznie trwały dalsze przygotowania. Pojawiająca się postać, wykradająca ją z kręgu wprawiła ją w chwilowe zaskoczenie i rozbawienie. Odchodząc rzuciła mu ostatnie spojrzenie, rozplątując palce, ruszając w miejsce w które była prowadzona. Lekko, swobodnie, pozwalając nieść się muzyce i uczuciu, którego od kilkunastu dni nie potrafiła całkowicie sklasyfikować. Wiedziała, że nie tylko jego spojrzenie odprowadza ją na środek, ale to jego zdawało się wybrzmiewać najmocniej, co tylko potęgowało wdzięczny uśmiech na jej twarzy. Nie obawiała się wzroku innych, nie pierwszy raz nimi częstowana. Nigdy nie łaknęła go mocniej, ale wiedziała, że czasem bywał przydatny - albo nawet niezbędny. Marie miała w sobie światło, którym skupiała zawsze spojrzenia, naturalne, nienachalne. Obdarzała nim innych, ona - nawet gdyby chciała - nie potrafiła być jednakowa. Mogła jednak odegrać z perfekcją przypisaną rolę, zachwycić widzów, wprawić w dumę męża. Dlatego kiedy dostrzegła Drew uniosła lekko dłoń licząc, że podąży wyznaczonym przez nią niewerbalnie torem. Otumaniający, w jakiś sposób znajomy zapach dostawał się do jej nozdrzy odbierając to, na czym na co dzień się opierała. Rzadko kiedy porzucała rozsądek, niezmiennie się pilnowała wśród innych, mając swoją rolę do odegrania. Ale ukochana woń sprawiała, że poczuła się lekka. Wypełniona niesionym wokół dymem i muzyką. Bliska wszystkim i każdemu z osobna, a pod jej dłonią rozgrzewało się ciepło, którego łaknęła. Przed nią zaś jaśniał najprawdziwszy bóg. Wpatrywała się w niego poruszając łagodnie głową w rytm muzyki kompletnie otumaniona, całkowicie oddana. Jej palce zaczęły własny taniec, lekki, nowy, skorelowany z rytem muzyki, ale to nie ona, a jej wola ciągnęły ją wyżej, jeszcze trochę, dalej bardziej, chciała go poznać. Krew przyśpieszyła, nie widziała niczego, kiedy oddech mieszał się, a spojrzenie - inne, nowe - docierało do tego jej, powoli zachodzącego mgłą. Palec pod brodą zawirował jej światem, ale nie opierała się - nie chciała, nie mogła, chciała więcej. Na więcej czekała, gotowa nawet sama po to sięgnąć na ten moment, zapominając całkowicie o czymkolwiek. Jej wargi rozwarły się mimowolnie, niewiele, odrobinkę, kiedy Drew zawisł na nią, a oddechy zmieszały się ze sobą. Dłoń pomknęły wyżej, dalej, swobodnie, bez zawahania. Zamarła w niemożliwym do wytrzymania oczekiwaniu, czekając na moment, który zdawał się odwleczony o całą wieczność. Słodycz krótkiego pocałunku zachwiała jej światem, wywróciła w głowie. Nowym, nieznanym obrazem. Tylko jedne wargi smakowała wcześniej i to z pewnością nie były te. Ale nie potrafiła zapanować nad sobą w ogóle, nad pragnieniem, które rozgrzało się w niej, kiedy przeniosła dłoń wyżej, na policzek, przymykając powieki, rozciągając usta w uśmiechu, błogim, pełnym niepoprawności.
- Jeszcze… - zaczęła wypuszczając z ust francuskie zgłoski, chcąc zażądać powtórki, ale donośne rżenie zdawało się jak niepotrzebny, zwracający na siebie uwagę dzwon. Opuściła dłoń z ociąganiem odsuwając spojrzenie od mężczyzny. Ale to nagła cisza zdawała się bardziej dźwięcząca niźli zwierzę. Zwabiona wypowiadanymi ku niej słowami odwróciła się otumaniona spoglądając na sylwetkę przed sobą, która wyciągała ku niej kielich. Spojrzała na niego, pięknego, złotego, dopiero po chwili wabiona niebezpiecznym brzmieniem unosząc wzrok na głowę martwego byka przed sobą. Uśmiechnęła się nieprzytomnie, unosząc rękę, chcąc przejechać po jego twarzy dłonią.
- Dobrze. - zgodziła się, pozostając nieświadomie przy francuskim. Nie kontrolowała już niczego, zwłaszcza samej siebie. Zadanie. Uwielbiała zadania. Zadania i plany, wszystko to co możliwe do osiągnięcia, jeśli postępowało się punkt za punktem. Nie czekała ruszając w stronę reema. Układając kielich na krótką chwilę przed sobą, zbliżając się do zwierzęcia. Skupiona na nim nie słysząc niczego innego wokół. Przegapiła całkowicie miłosne wystąpienie Ignotusa, żadna z rozmów nie dotarła do niej. W tym świecie istniała tylko ona - on i ofiara, na której róg, przesunęła dłoń. Niebezpiecznie, nieodpowiednio, wiedziona przeczuciem bardziej niż wiedzą. O Reemach czytała z pewnością, wiedziała pewnie niejedno, ale w tej chwili nic nie odnajdywała w głowie. Zbliżający się Drew zdawał się sygnałem w którym sięgnęła po kielich, jednocześnie jakby znów pokłaniając się przed bykiem, przesunęła się bliżej mężczyzny ruszając za nim, ustawiając się obok, unosząc ciemne spojrzenie na niego, chcąc je złapać, nim za ich pomocą dokonają dziś ofiary. Rozciągnęła wargi w uśmiechu, nowym, innym, pełnym ekscytacji na to, co właśnie zobaczy. Coś dzisiaj budziło się w jej środku. Coś skrywane wcześniej głęboko. Coś, czego pilnowała mocno. Jej spojrzenie nie patrzyło już na niego a na sztylet, który trzymał w dłoni. Wargi rozchyliły się lekko, oblizała je, mając wrażenie, że są spierzchnięte. Dalej, szybko, zrób to. Namawiały jej myśli, krzycząc do niego. Jej, a może podszeptów tego, co znajdowało się wewnątrz. A kiedy ostrze zalśniło, przyspieszając już i tak oszalałe tętno i wbiło się w zwierzę podsunęła kielich oczekując zgodnie z otrzymaną instrukcją. Ledwie zerknęła na kielich, sprawdzając jedynie czy znajduje się w odpowiednim miejscu, całkowicie skupiona na miejscu w którym ostrze zagłębiło się w byku. Czekała, czując wibrujące w niej napięcie, niewymowną ekscytację, która zdawała się rozbłysnąć wraz z przekręcanym ostrzem i deszczem czerwonych kropel które opadły na nią. Drgnęła, ale nie zabrała ręki z kielichem, nie zaniosła się krzykiem na pożałowanie pięknej sukienki, czy przestrachem spowodowanym dźgnięciem, pozwoliła się obmyć, skropić, czując jak ciepły płyn rozpala się na jej skórze, jak nabiera falujący oddech. Odchyliła na krótką chwilę głowę, by zaraz ją opuścić i patrzeć na posokę, która wlewała się do kielicha. Urzeczona, zahipnotyzowana rozpościerającym się przed nią widokiem, który rozciągał jej usta w oderwanym uśmiechu. Niepoprawnym, odkrywającym coś nowego. Bo przecież... nie posądzała się o to. Była blisko, blisko śmierci, którą zdawało się czuć w powietrzu. Oto właśnie dokonywała się, ofiara na cześć miłości i Lugh, który oblewał ich złotem. Nic więcej nie było ważne, suknia i ona zabarwiona szkarłatem - w końcu i tak wraz z nim dorastała z nim się wychowała, czerwień nie pasowała do każdego, ale on potrafiła ją nosić jak nikt inny. Nic innego się nie liczyło, nic nie miało znaczenia, poza głosem jej dudniącego serca rozpierającego się dźwiękiem aż w uszach i cieczy spływającej do podtrzymywanego przez nią kielicha, zapełniającego się ciepłą krwią. Z tego miejsca w którym była, stanu w którym trwała wyrwały ją silne znajome dłonie, ale nim choćby zdążyła spojrzeć dokładnie poczuła je na swojej twarzy a później wargi odnajdujące te jej. Płyn zawirował w utrzymywanym kielichu, ulał się, pomknął po jej dłoni, ale na krótką chwilę pojawiło się coś innego. Znajomy zapach, stan, smak. Bez namysłu, mimowolnie, jej biodra przysunęły się do niego. Powieki przymknęły od razu, kiedy tylko odnalazł jej wargi. Dłoń uniosła, żeby palce mogły zatańczyć krótko na karku. Rozchyliła nieobecne spojrzenie zawieszając je na Manannanie, który padał przed nią. Jej wargi rozciągnęły się w łagodny, prawie pobłażliwym, ale i zadowolonym uśmiechu. Czy zawsze był tak pociągający? Krótki pocałunek na dłoni, był inny niż wszystko, czego już doświadczyli. Poruszyła dłonią, tą, którą jeszcze całował przed chwilą dotykając jego twarzy. Przesuwając po niej palcami, odsuwając kosmyk włosów. Przełożyła kielich z jednej dłoni do drugiej, zanurzając kciuk w ciepłej jeszcze krwi. Był jej wybranym herosem. Pokazała mu Mag Mell, obiecała uczynić silnym. Nachyliła się obejmując dłonią jego twarz, kciukiem przesuwając po wardze.
- Dzisiaj cię nakarmię. - obiecała zniżonym głosem, przesuwając spojrzeniem po jego twarzy, kończąc na oczach. Złożyła krótki pocałunek na jego czole, nie zauważając nawet że w otumanionym amoku, nadal dotykała francuskich zgłosek. - Za chwilę. - dodała, odsuwając się trochę, spoglądając na niego jeszcze raz, nim przeniosła wzrok ku jaśniejącej jednostce, powoli prostując się do pionu. W zamiarze mając ofiarowanie Lugh wypełnionego krwią kielicha. Nie zauważając, nie rejestrując nawet rzucanego zaklęcia.
- Miałam rację, czyż nie? Bije od was nietuzinkowość. - oznajmiła, odwracając spojrzenie ku Manannanowi zerkając z zadowoleniem. Chwilę później spoglądając znów ku Yelenie. - Skromność winnaś schować do szafy moja droga. Z przyjemnością zobaczę, co zaplanujesz dla mnie. - zgodziła się pochylając ku niej łagodnie głowę nie przestając się uśmiechać. - Zadbam o to, byś otrzymała moje miary. Chyba że… - zatrzymała się na chwilę poszukując słowa. - …zdejmowanie ich to jeden z rytuałów, których nie powinno się zaburzać. Dostosuję się. - obiecała, częstując ją uśmiechem. Lubiła mieć rację, dobrze obstawić, dostrzec coś od razu.
Spojrzała ku Ramseyowi, obdarzając go uśmiechem, przekrzywiła na bok głowę wsłuchując się w padające słowa. Splatając dłonie przed sobą.
- Wykorzystamy. - zgodziła się z mężczyzną, posyłając krótki uśmiech Cassandrze. - I skorzystamy. - obiecała pochylając lekko głowę. Brylowała, rozdając uśmiechy, wypowiadając słowa, nimi czarując, a jednocześnie od razu - nie bez powodu - wypowiadając zaproszenia. Z jednej strony naprawdę była ciekawa rodziny Ramseya, oraz kobiety, która wybrał z drugiej, o przyjaźnie należało niezmiennie dbać i je pielęgnować. A Ramsey, jak i Drew którego dziś miała okazję poznać byli w tej chwili namiestnikami sprawującymi władzę nad terenami. W jej działaniach nie było przypadków, choć zewnętrznie, zdawała się jedynie dobrze spędzać czas - zadowolona, szczęśliwa u boku przystojnego męża. W końcu jednak rozmowy ustały zapowiadając rozpoczęcie rytuału. Czuła mocniejsze zaciśnięcie dłoni Manannana, na które odpowiedziała bez większego zastanowienia. Nie powinna? Zastanowić się nad tym, przemyśleć, kolejnego gestu? Może, ale ciało zareagowało samo. A kiedy na powrót otworzyła oczy, tęczówki skierowała ku niemu, krzyżując z nim wzrok. Widziała coś w jego spojrzeniu, ale nie mogła stwierdzić czym było - pytaniem? oceną? - nie zastanawiając się w łagodnej manierze dźwignęła usta ku górze, zaciskając jeszcze raz mocniej palce, jakby na potwierdzenie wypowiedzianych jedynie gestem uczuć, czy zachowań, których sama nie chciała klasyfikować - a może nie umiała odpowiednio, albo - co właściwsze - obawiała się własnych wniosków. Zamiast tego więc poddawała się nastrojowi, zadowoleniu, które owijało ją widocznie od dnia na plaży, uśmiechowi, który rozświetlał jej oczy i wydarzeniu. Przerwane przez staruszkę złączenie dłoni zdziwiło ją, zerknęła ku mężowi w poszukiwaniu - sama nie była pewna czego. Ale jego wyciągnięta ku niej dłoń nie pozostawiała żadnych wątpliwości. Uniosła kącik ust, a zdziwienie złagodniało na jej twarzy przemieniając się ponownie w uśmiech. Splotła z nim swoje palce odciągając od niego spojrzenie dopiero, kiedy pojawiła się przed nią dziewczyna z wiankiem. Odwróciła najpierw głowę, dopiero chwilę później zwróciła wzrok ku niej, pochylając się lekko. Oczekując na dalszą część rytuału, bo widocznie trwały dalsze przygotowania. Pojawiająca się postać, wykradająca ją z kręgu wprawiła ją w chwilowe zaskoczenie i rozbawienie. Odchodząc rzuciła mu ostatnie spojrzenie, rozplątując palce, ruszając w miejsce w które była prowadzona. Lekko, swobodnie, pozwalając nieść się muzyce i uczuciu, którego od kilkunastu dni nie potrafiła całkowicie sklasyfikować. Wiedziała, że nie tylko jego spojrzenie odprowadza ją na środek, ale to jego zdawało się wybrzmiewać najmocniej, co tylko potęgowało wdzięczny uśmiech na jej twarzy. Nie obawiała się wzroku innych, nie pierwszy raz nimi częstowana. Nigdy nie łaknęła go mocniej, ale wiedziała, że czasem bywał przydatny - albo nawet niezbędny. Marie miała w sobie światło, którym skupiała zawsze spojrzenia, naturalne, nienachalne. Obdarzała nim innych, ona - nawet gdyby chciała - nie potrafiła być jednakowa. Mogła jednak odegrać z perfekcją przypisaną rolę, zachwycić widzów, wprawić w dumę męża. Dlatego kiedy dostrzegła Drew uniosła lekko dłoń licząc, że podąży wyznaczonym przez nią niewerbalnie torem. Otumaniający, w jakiś sposób znajomy zapach dostawał się do jej nozdrzy odbierając to, na czym na co dzień się opierała. Rzadko kiedy porzucała rozsądek, niezmiennie się pilnowała wśród innych, mając swoją rolę do odegrania. Ale ukochana woń sprawiała, że poczuła się lekka. Wypełniona niesionym wokół dymem i muzyką. Bliska wszystkim i każdemu z osobna, a pod jej dłonią rozgrzewało się ciepło, którego łaknęła. Przed nią zaś jaśniał najprawdziwszy bóg. Wpatrywała się w niego poruszając łagodnie głową w rytm muzyki kompletnie otumaniona, całkowicie oddana. Jej palce zaczęły własny taniec, lekki, nowy, skorelowany z rytem muzyki, ale to nie ona, a jej wola ciągnęły ją wyżej, jeszcze trochę, dalej bardziej, chciała go poznać. Krew przyśpieszyła, nie widziała niczego, kiedy oddech mieszał się, a spojrzenie - inne, nowe - docierało do tego jej, powoli zachodzącego mgłą. Palec pod brodą zawirował jej światem, ale nie opierała się - nie chciała, nie mogła, chciała więcej. Na więcej czekała, gotowa nawet sama po to sięgnąć na ten moment, zapominając całkowicie o czymkolwiek. Jej wargi rozwarły się mimowolnie, niewiele, odrobinkę, kiedy Drew zawisł na nią, a oddechy zmieszały się ze sobą. Dłoń pomknęły wyżej, dalej, swobodnie, bez zawahania. Zamarła w niemożliwym do wytrzymania oczekiwaniu, czekając na moment, który zdawał się odwleczony o całą wieczność. Słodycz krótkiego pocałunku zachwiała jej światem, wywróciła w głowie. Nowym, nieznanym obrazem. Tylko jedne wargi smakowała wcześniej i to z pewnością nie były te. Ale nie potrafiła zapanować nad sobą w ogóle, nad pragnieniem, które rozgrzało się w niej, kiedy przeniosła dłoń wyżej, na policzek, przymykając powieki, rozciągając usta w uśmiechu, błogim, pełnym niepoprawności.
- Jeszcze… - zaczęła wypuszczając z ust francuskie zgłoski, chcąc zażądać powtórki, ale donośne rżenie zdawało się jak niepotrzebny, zwracający na siebie uwagę dzwon. Opuściła dłoń z ociąganiem odsuwając spojrzenie od mężczyzny. Ale to nagła cisza zdawała się bardziej dźwięcząca niźli zwierzę. Zwabiona wypowiadanymi ku niej słowami odwróciła się otumaniona spoglądając na sylwetkę przed sobą, która wyciągała ku niej kielich. Spojrzała na niego, pięknego, złotego, dopiero po chwili wabiona niebezpiecznym brzmieniem unosząc wzrok na głowę martwego byka przed sobą. Uśmiechnęła się nieprzytomnie, unosząc rękę, chcąc przejechać po jego twarzy dłonią.
- Dobrze. - zgodziła się, pozostając nieświadomie przy francuskim. Nie kontrolowała już niczego, zwłaszcza samej siebie. Zadanie. Uwielbiała zadania. Zadania i plany, wszystko to co możliwe do osiągnięcia, jeśli postępowało się punkt za punktem. Nie czekała ruszając w stronę reema. Układając kielich na krótką chwilę przed sobą, zbliżając się do zwierzęcia. Skupiona na nim nie słysząc niczego innego wokół. Przegapiła całkowicie miłosne wystąpienie Ignotusa, żadna z rozmów nie dotarła do niej. W tym świecie istniała tylko ona - on i ofiara, na której róg, przesunęła dłoń. Niebezpiecznie, nieodpowiednio, wiedziona przeczuciem bardziej niż wiedzą. O Reemach czytała z pewnością, wiedziała pewnie niejedno, ale w tej chwili nic nie odnajdywała w głowie. Zbliżający się Drew zdawał się sygnałem w którym sięgnęła po kielich, jednocześnie jakby znów pokłaniając się przed bykiem, przesunęła się bliżej mężczyzny ruszając za nim, ustawiając się obok, unosząc ciemne spojrzenie na niego, chcąc je złapać, nim za ich pomocą dokonają dziś ofiary. Rozciągnęła wargi w uśmiechu, nowym, innym, pełnym ekscytacji na to, co właśnie zobaczy. Coś dzisiaj budziło się w jej środku. Coś skrywane wcześniej głęboko. Coś, czego pilnowała mocno. Jej spojrzenie nie patrzyło już na niego a na sztylet, który trzymał w dłoni. Wargi rozchyliły się lekko, oblizała je, mając wrażenie, że są spierzchnięte. Dalej, szybko, zrób to. Namawiały jej myśli, krzycząc do niego. Jej, a może podszeptów tego, co znajdowało się wewnątrz. A kiedy ostrze zalśniło, przyspieszając już i tak oszalałe tętno i wbiło się w zwierzę podsunęła kielich oczekując zgodnie z otrzymaną instrukcją. Ledwie zerknęła na kielich, sprawdzając jedynie czy znajduje się w odpowiednim miejscu, całkowicie skupiona na miejscu w którym ostrze zagłębiło się w byku. Czekała, czując wibrujące w niej napięcie, niewymowną ekscytację, która zdawała się rozbłysnąć wraz z przekręcanym ostrzem i deszczem czerwonych kropel które opadły na nią. Drgnęła, ale nie zabrała ręki z kielichem, nie zaniosła się krzykiem na pożałowanie pięknej sukienki, czy przestrachem spowodowanym dźgnięciem, pozwoliła się obmyć, skropić, czując jak ciepły płyn rozpala się na jej skórze, jak nabiera falujący oddech. Odchyliła na krótką chwilę głowę, by zaraz ją opuścić i patrzeć na posokę, która wlewała się do kielicha. Urzeczona, zahipnotyzowana rozpościerającym się przed nią widokiem, który rozciągał jej usta w oderwanym uśmiechu. Niepoprawnym, odkrywającym coś nowego. Bo przecież... nie posądzała się o to. Była blisko, blisko śmierci, którą zdawało się czuć w powietrzu. Oto właśnie dokonywała się, ofiara na cześć miłości i Lugh, który oblewał ich złotem. Nic więcej nie było ważne, suknia i ona zabarwiona szkarłatem - w końcu i tak wraz z nim dorastała z nim się wychowała, czerwień nie pasowała do każdego, ale on potrafiła ją nosić jak nikt inny. Nic innego się nie liczyło, nic nie miało znaczenia, poza głosem jej dudniącego serca rozpierającego się dźwiękiem aż w uszach i cieczy spływającej do podtrzymywanego przez nią kielicha, zapełniającego się ciepłą krwią. Z tego miejsca w którym była, stanu w którym trwała wyrwały ją silne znajome dłonie, ale nim choćby zdążyła spojrzeć dokładnie poczuła je na swojej twarzy a później wargi odnajdujące te jej. Płyn zawirował w utrzymywanym kielichu, ulał się, pomknął po jej dłoni, ale na krótką chwilę pojawiło się coś innego. Znajomy zapach, stan, smak. Bez namysłu, mimowolnie, jej biodra przysunęły się do niego. Powieki przymknęły od razu, kiedy tylko odnalazł jej wargi. Dłoń uniosła, żeby palce mogły zatańczyć krótko na karku. Rozchyliła nieobecne spojrzenie zawieszając je na Manannanie, który padał przed nią. Jej wargi rozciągnęły się w łagodny, prawie pobłażliwym, ale i zadowolonym uśmiechu. Czy zawsze był tak pociągający? Krótki pocałunek na dłoni, był inny niż wszystko, czego już doświadczyli. Poruszyła dłonią, tą, którą jeszcze całował przed chwilą dotykając jego twarzy. Przesuwając po niej palcami, odsuwając kosmyk włosów. Przełożyła kielich z jednej dłoni do drugiej, zanurzając kciuk w ciepłej jeszcze krwi. Był jej wybranym herosem. Pokazała mu Mag Mell, obiecała uczynić silnym. Nachyliła się obejmując dłonią jego twarz, kciukiem przesuwając po wardze.
- Dzisiaj cię nakarmię. - obiecała zniżonym głosem, przesuwając spojrzeniem po jego twarzy, kończąc na oczach. Złożyła krótki pocałunek na jego czole, nie zauważając nawet że w otumanionym amoku, nadal dotykała francuskich zgłosek. - Za chwilę. - dodała, odsuwając się trochę, spoglądając na niego jeszcze raz, nim przeniosła wzrok ku jaśniejącej jednostce, powoli prostując się do pionu. W zamiarze mając ofiarowanie Lugh wypełnionego krwią kielicha. Nie zauważając, nie rejestrując nawet rzucanego zaklęcia.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Ostatnio zmieniony przez Melisande Travers dnia 01.04.23 0:23, w całości zmieniany 2 razy
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Magia i urok całego wydarzenia były niemożliwe do określenia słowami. Wymiana spojrzeń pomiędzy zamaskowanymi zajmującymi miejsce w środku okręgu wydawała się być niezwykle ważna i mieć ogromne znaczenie. Tak jak i obecność tutaj. Rytuał był pięknym zjawiskiem, niezwykle oddziaływującym na nich wszystkich. Byli gotowi, namaszczeni przez Starą Wiedźmę uzdrawiającym balsamem. Byli gotowi być świadkami tego wydarzenia, bycia jego częścią całym ciałem i duszą. Chciałby skupić się tylko na nim. Oddać w niepamięć to, co dręczyło jego duszę, wypalając kolejne ślady, które pozostaną z nim już na zawsze. Przez chwilę być jedynie tu i teraz, bez myślenia, analizowania, skupiania się na najdrobniejszych szczegółach. To, co wsiąkło w jego duszę przez ostatnie miesiące – teraz mogłoby tak po prostu odpuścić, odejść, zrobić sobie i jemu chwilę wytchnienia. Wspaniałe święto i niezwykła noc mogły być początkiem czegoś zupełnie nowego.
Przyozdobiony łańcuchem plecionym ze zbóż przymknął powieki, kiedy dotarł do niego zapach waleriany, róży i bergamotki. Przyjemny dym otaczał go, a on delektował się chwilą, w której właśnie uczestniczył. Gdy ponownie uchylił powieki zwrócił twarz w kierunku Corinne. Była piękna, idealna w każdym calu, pragnął jej. Dostrzegał wieź pomiędzy nimi, nie wiedział jak ją określić, nie wiedział czy była między nimi od dłuższego czasu, a on pozostawał na nią ślepy czy… dopiero teraz wkradła się pomiędzy ich ciała, będąc jednocześnie zupełnie nową i niezwykle magnetyzującą. Zacisnął palce, trzymał mocno jej dłoń i zapragnął nigdy jej nie puszczać. Zorientował się, że obraz za nimi staje się rozmyty, traci na ostrości i barwie. Widział za to wyraźniej i lepiej tych, którzy stali w kręgu. Nie przyglądał im się wcześniej. Zwykł z natury unikać ludzi, kryjąc się za kurtyną milczenia, pozostając dogłębnie analizującym obserwatorem. Teraz jednak skupił się właśnie na tych, z którymi wspólnie tworzyli krąg. Imogen, jego droga kuzynka, zawsze doceniał jej piękną i niezwykłą urodę. Dziś była jeszcze bardziej wyraźna, jeszcze piękniejsza. Podobnie jak stojąca nieopodal kobieta o ciemnych włosach i niezwykle pociągającym spojrzeniu. Nie znał jej, a powinien. Wpatrywał się w Varyę przez dłuższą chwilę, sam nie wiedział, ile dokładnie to trwało, ale w tym momencie ten czas nie miał żadnego znaczenia. Jego spojrzenie utkwiło również w pozostałych kobietach na dłuższą chwilę. Az do momentu, w którym spojrzenie skrzyżowało się ze spojrzeniem Primrose. Jej śmiej pojawił się w jego głowie zupełnie tak, jakby przez kilkoma chwilami stali zaraz obok siebie, a wiatr targał jej długie ciemne włosy. Jej troskliwe spojrzenie, delikatne drżenie ciała, kiedy znajdował się tak blisko. Tęsknota pojawiła się nagle, zakłuła, wdarła się do serca. Na ziemię sprowadziły go wbijające się w skórę paznokcie. Odwrócił głowę gwałtownie w kierunku Deirdre. Przez chwilę spoglądał na nią. Zawsze widział w niej wspaniały wzór do naśladowania, kobietę silną i niezwykłą. Nigdy jednak nie dostrzegał jej piękna i urody. Był ślepcem? A może sam zniekształcał obraz świata ukrywając go za kurtyną obowiązków. Odwróciła wzrok w stronę Tristana, a on poczuł jak dłoń jego żony zaciska się mocniej. Uniósł kącik ust ku górze. Drobna blondynka zaraz obok niego była jego żoną. Patrząc jej prosto w oczy uniósł ich splecione dłonie i delikatnie pocałował. Otumaniony przyjemnym dymem, skupiał się na jej pięknie, na tym, że po prostu była tu obok niego. Sugestywnie patrząc tylko na nią, w zupełnym milczeniu.
Pojawienie się Reema było kluczowym momentem. Drew dzierżący w dłoni ostrze i Melisande trzymająca w dłoniach kielich. Wyglądała pięknie, zachwycająca i niezwykle dojrzale. Oboje prezentowali się niesamowicie, zachwycali. Nie wiedział ile to trwało, ale krew w końcu została przelana, a widok ten wart był zapamiętania do końca życia.
Przyozdobiony łańcuchem plecionym ze zbóż przymknął powieki, kiedy dotarł do niego zapach waleriany, róży i bergamotki. Przyjemny dym otaczał go, a on delektował się chwilą, w której właśnie uczestniczył. Gdy ponownie uchylił powieki zwrócił twarz w kierunku Corinne. Była piękna, idealna w każdym calu, pragnął jej. Dostrzegał wieź pomiędzy nimi, nie wiedział jak ją określić, nie wiedział czy była między nimi od dłuższego czasu, a on pozostawał na nią ślepy czy… dopiero teraz wkradła się pomiędzy ich ciała, będąc jednocześnie zupełnie nową i niezwykle magnetyzującą. Zacisnął palce, trzymał mocno jej dłoń i zapragnął nigdy jej nie puszczać. Zorientował się, że obraz za nimi staje się rozmyty, traci na ostrości i barwie. Widział za to wyraźniej i lepiej tych, którzy stali w kręgu. Nie przyglądał im się wcześniej. Zwykł z natury unikać ludzi, kryjąc się za kurtyną milczenia, pozostając dogłębnie analizującym obserwatorem. Teraz jednak skupił się właśnie na tych, z którymi wspólnie tworzyli krąg. Imogen, jego droga kuzynka, zawsze doceniał jej piękną i niezwykłą urodę. Dziś była jeszcze bardziej wyraźna, jeszcze piękniejsza. Podobnie jak stojąca nieopodal kobieta o ciemnych włosach i niezwykle pociągającym spojrzeniu. Nie znał jej, a powinien. Wpatrywał się w Varyę przez dłuższą chwilę, sam nie wiedział, ile dokładnie to trwało, ale w tym momencie ten czas nie miał żadnego znaczenia. Jego spojrzenie utkwiło również w pozostałych kobietach na dłuższą chwilę. Az do momentu, w którym spojrzenie skrzyżowało się ze spojrzeniem Primrose. Jej śmiej pojawił się w jego głowie zupełnie tak, jakby przez kilkoma chwilami stali zaraz obok siebie, a wiatr targał jej długie ciemne włosy. Jej troskliwe spojrzenie, delikatne drżenie ciała, kiedy znajdował się tak blisko. Tęsknota pojawiła się nagle, zakłuła, wdarła się do serca. Na ziemię sprowadziły go wbijające się w skórę paznokcie. Odwrócił głowę gwałtownie w kierunku Deirdre. Przez chwilę spoglądał na nią. Zawsze widział w niej wspaniały wzór do naśladowania, kobietę silną i niezwykłą. Nigdy jednak nie dostrzegał jej piękna i urody. Był ślepcem? A może sam zniekształcał obraz świata ukrywając go za kurtyną obowiązków. Odwróciła wzrok w stronę Tristana, a on poczuł jak dłoń jego żony zaciska się mocniej. Uniósł kącik ust ku górze. Drobna blondynka zaraz obok niego była jego żoną. Patrząc jej prosto w oczy uniósł ich splecione dłonie i delikatnie pocałował. Otumaniony przyjemnym dymem, skupiał się na jej pięknie, na tym, że po prostu była tu obok niego. Sugestywnie patrząc tylko na nią, w zupełnym milczeniu.
Pojawienie się Reema było kluczowym momentem. Drew dzierżący w dłoni ostrze i Melisande trzymająca w dłoniach kielich. Wyglądała pięknie, zachwycająca i niezwykle dojrzale. Oboje prezentowali się niesamowicie, zachwycali. Nie wiedział ile to trwało, ale krew w końcu została przelana, a widok ten wart był zapamiętania do końca życia.
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
Kiwnął głową na słowa Deirdre, święto lata było tradycją, która towarzyszyła im przecież od dziecka - czymś zgoła odmiennym i bliższym myślom, niżeli odrobina odmiennej kultury w trakcie podróży. Lubił zabawę, ciekaw był, jak obchody potoczą się tu, w Londynie, po wszystkim, co przeszli, by stało się to możliwe. Odzyskany Londyn krył wiele tajemnic, lasy Waltham były jedną z nich. Nigdy nie poznał ich dobrze.
Ściągnął wzrok, gdy jego spojrzenie napotkało stare źrenice wiedźmy, jej oczy zdawały się rozumieć - lecz co? Powiódł wzrokiem za jej gestem i ruchem, za dłonią sięgającą serca Evandry, mamrocząc mantrę, której sensu nie był w stanie pojąć. Ze wszystkich sił wierzyć chciał, że nic złego nie mogło ich tutaj spotkać, że rytualne obchody zostały przecież przygotowane z myślą o nich - skąd więc ten niepokój? Wiedźma odsunęła się i odeszła, równie tajemniczo, jak tajemniczo zachowywała się przez cały ten czas:
- Stój! - zawołał za nią. - Co robisz? Co widziałaś?! - Myśl o tym, co mogło stać się z dzieckiem, spędzała mu sen z powiek. Czuł że zawiódł - że nie był w stanie zrobić nic, żeby ją ochronić. Że był bezradny jak dziecko, pomimo potęgi, do której tak się zbliżył. Ileż mógł zrozumieć z guseł starej wiedźmy? Nie znał jej zamiarów, nie znał jej czarów, nie znał jej myśli. Czy widziała coś, co było złą wróżbą? Czy mogło być już za późno?
Wkrótce dostrzegł ją przy zamaskowanych postaciach, obserwował, gdy prowadziła ceremonię dalej, poczuł szorstkość wieńca ze zboża na szyi, obserwując skronie kobiet przyozdobione darami natury, wyglądały pięknie i miało to w sobie zaskakującą pierwotną magię, pełną trudnej do zidentyfikowania siły. Dwoje czarodziejów zostało wybranych, by wystąpili na środek - bez zaskoczenia spostrzegł pośród nich siostrę. Wypuścił z ust powietrze, czując zbierający się kwiatowy zapach oparów, gęsty dym - wciągnął powietrze mocno, nie mając zwyczaju umykać od podobnych wrażeń. Nagłe otępienie, które go dopadło, nie pozwoliło zrozumieć, dlaczego nagle zniknęła sylwetka Lugha. Ciało zaczynało się rozluźniać, pozwalając zapomnieć o niepokojącym spojrzeniu starej wiedźmy, mimo zwyczajowo zadartej brody nieufny grymas zaczął rozpuszczać się we frywolnym uśmiechu rozleniwionym zadowoleniem. Coraz słabiej pamiętał wiedźmę, choć wciąż obserwował tańczące panny przybrane w naznaczoną niewinnością biel, które ruchem malowały pejzaż płatków śniegu kołyszących się na łagodnym zimowym wietrze. Szukał wśród nich twarzy młódki, która przyprowadziła go na polanę. Ciepły dotyk towarzyszących mu kobiet jak prąd przemknął przez jego ramiona, gdy nachodziła go myśl, że chciałby poznać te dziewczęta. Czy to wtedy pierwszy raz jego wzrok prześlizgnął się na twarz stojącej naprzeciwko Imogen? Szwagierka Melisande była posągowo piękna, jak obraz lub rzeźba ciosana z niezwykłą precyzją dłuta. Ściągała wzrok wielu mężczyzn, lecz teraz, dzisiaj, w tej chwili w tym kręgu zdawała mu się piękniejsza jeszcze i bardziej kusząca, niż kiedykolwiek wcześniej. Bezwstydne spojrzenie ślizgało się po jej ciele odważnie, nieskrępowane ani tym, że nie przystawało do jej stanu, ani też tym, że bez trudu mogła je dostrzec.
Reem był piękny. Bardzo imponujący. Jego ryk zbudziłby respekt w każdej innej sytuacji, wywołałby gest wstrzymujący odwagę Melisande, lecz otępione kadzidłem zmysły dalekie były od czujności. Jego sierść lśniła jak łany zboża, jak morska woda mieniąca się w blasku pełnego słońca, jak diamenty osadzone w złocie na jej łabędziej szyi - dziś rozkosznie nagiej, wzrok przemknął po profilu Evandry, który skutecznie odwrócił jego uwagę od złączonych ust Melisande i Drew, a może w tępym odurzeniu nie uznając tego za istotne.
Zmrużył oczy, słysząc słodki głos Deirdre, pamiętał, własne zapomnienie, rozkosz, zapach maja, poezja Baudelaire'a nadawała niezwykłego taktu tamtemu wieczorowi, i choć to nie wspomnieniami przeszłości, a fantazjami nad przyszłością chciał się dzisiaj karmić, tembr jej głosu sprowadzał przyjemny dreszcz, który zajęczym tempem przemknął przez ciało, wprawiając krew w silniejsze wrzenie. Nachylił się ku niej bliżej, kątem oka obserwując, jak czarodzieje na polanie poszukiwali dziś spełnienia, pozwalając tej wszechobecnej sodomii zawładnąć i sobą. Paznokcie wbite w jego skórę były wyrazem pragnień i wyczekiwania, przywiedziony jej słowem i gestem przesunął brodę nad jej ramię, mocno wdychając duszny zapach opium razem z dymem kwiatowego kadzidła. Można było zrzucić na przypadek przemknięcie ust po jej skroni, stać się to musiało trudniejsze, gdy jego broda zniknęła za jej plecami, wpierw odgarniając jedwabiste włosy przez ramię, potem - muskając zębami skórę karku, którą zagryzł niedbałym, choć zachłannym gestem, skrytym jednak za jej plecami. Czy przed wszystkimi? To znad jej ramienia spostrzegł wzrok Corinne; jego powieka nie mrugnęła, jakby chciał zatrzymać przy sobie jej wzrok na dłużej. Wciąż była enigmą, nie zdążył jej poznać ani jej zaufać, czy miało to wkrótce ulec zmianie? Od szwagierki odciągnął go dopiero krzyk Ignotusa, na którego spojrzał ze zdezorientowaniem chwilę przed tym, nim uświadomił sobie, że ten kierował swoje obietnice do jego żony. Zagubienie wnet przeobraziło się w bezgłośny śmiech, który wymknął się spomiędzy drwiących ust. Stary Mulciber nie był pierwszym mężczyzną, który całkiem stracił dla niej głowę i nie będzie też ostatnim - widok kobiet, które spróbowały go powstrzymać, rozbawił go jeszcze bardziej. - Marny to podarek, gdy chcesz złożyć u jej stóp głowę bestii już spętanej - znajdź taką, dzięki której męstwem się wykażesz! - zawołał ku niemu, kpiąco, otumaniony kadzidłami nie do końca pojmując tak abstrakcję zachowania Ignotusa, jak własnego. Dym kadzideł był silny, a on poddawał się nie tylko łatwo, ale i chętnie, nie mniej chętnie podążając za wszechobecnym wyuzdaniem. Dłoń wyślizgnęła się spomiędzy palców Evandry, otoczył ją ramieniem, zakleszczając palce na jej biodrze łapczywym uściskiem dalekim od przyzwoitego - jakim w towarzystwie nie powinien nigdy jej obdarzyć, a na co pozwoliły rozluźnione obyczaje. Otumaniony umysł, nieskażony teraz jasną myślą, kierował się instynktem. Łapczywym gestem pociągnął ją ku sobie, zamierzając obdarzyć Mulcibera jasnym przesłaniem: należała do niego.
Żona znalazła się tuż przed nim, Deirdre obok, gdy pociągnął rozpoczętą przez nią myśl:
- My chcemy iść w otchłań - Piekła? Nieba? To nam wszystko jedno, byle tam, w Niewiadomej, znaleźć coś n o w e go - szeptał nad ramieniem Deirdre, dość głośno, by słowa dotarły do uszu jednej i drugiej kobiety, ostatnie zdanie zabarwiając niedwuznaczną sugestią. Fakt, że obok Evandry stał Timothee, zdawał się go wcale nie frapować.
Ściągnął wzrok, gdy jego spojrzenie napotkało stare źrenice wiedźmy, jej oczy zdawały się rozumieć - lecz co? Powiódł wzrokiem za jej gestem i ruchem, za dłonią sięgającą serca Evandry, mamrocząc mantrę, której sensu nie był w stanie pojąć. Ze wszystkich sił wierzyć chciał, że nic złego nie mogło ich tutaj spotkać, że rytualne obchody zostały przecież przygotowane z myślą o nich - skąd więc ten niepokój? Wiedźma odsunęła się i odeszła, równie tajemniczo, jak tajemniczo zachowywała się przez cały ten czas:
- Stój! - zawołał za nią. - Co robisz? Co widziałaś?! - Myśl o tym, co mogło stać się z dzieckiem, spędzała mu sen z powiek. Czuł że zawiódł - że nie był w stanie zrobić nic, żeby ją ochronić. Że był bezradny jak dziecko, pomimo potęgi, do której tak się zbliżył. Ileż mógł zrozumieć z guseł starej wiedźmy? Nie znał jej zamiarów, nie znał jej czarów, nie znał jej myśli. Czy widziała coś, co było złą wróżbą? Czy mogło być już za późno?
Wkrótce dostrzegł ją przy zamaskowanych postaciach, obserwował, gdy prowadziła ceremonię dalej, poczuł szorstkość wieńca ze zboża na szyi, obserwując skronie kobiet przyozdobione darami natury, wyglądały pięknie i miało to w sobie zaskakującą pierwotną magię, pełną trudnej do zidentyfikowania siły. Dwoje czarodziejów zostało wybranych, by wystąpili na środek - bez zaskoczenia spostrzegł pośród nich siostrę. Wypuścił z ust powietrze, czując zbierający się kwiatowy zapach oparów, gęsty dym - wciągnął powietrze mocno, nie mając zwyczaju umykać od podobnych wrażeń. Nagłe otępienie, które go dopadło, nie pozwoliło zrozumieć, dlaczego nagle zniknęła sylwetka Lugha. Ciało zaczynało się rozluźniać, pozwalając zapomnieć o niepokojącym spojrzeniu starej wiedźmy, mimo zwyczajowo zadartej brody nieufny grymas zaczął rozpuszczać się we frywolnym uśmiechu rozleniwionym zadowoleniem. Coraz słabiej pamiętał wiedźmę, choć wciąż obserwował tańczące panny przybrane w naznaczoną niewinnością biel, które ruchem malowały pejzaż płatków śniegu kołyszących się na łagodnym zimowym wietrze. Szukał wśród nich twarzy młódki, która przyprowadziła go na polanę. Ciepły dotyk towarzyszących mu kobiet jak prąd przemknął przez jego ramiona, gdy nachodziła go myśl, że chciałby poznać te dziewczęta. Czy to wtedy pierwszy raz jego wzrok prześlizgnął się na twarz stojącej naprzeciwko Imogen? Szwagierka Melisande była posągowo piękna, jak obraz lub rzeźba ciosana z niezwykłą precyzją dłuta. Ściągała wzrok wielu mężczyzn, lecz teraz, dzisiaj, w tej chwili w tym kręgu zdawała mu się piękniejsza jeszcze i bardziej kusząca, niż kiedykolwiek wcześniej. Bezwstydne spojrzenie ślizgało się po jej ciele odważnie, nieskrępowane ani tym, że nie przystawało do jej stanu, ani też tym, że bez trudu mogła je dostrzec.
Reem był piękny. Bardzo imponujący. Jego ryk zbudziłby respekt w każdej innej sytuacji, wywołałby gest wstrzymujący odwagę Melisande, lecz otępione kadzidłem zmysły dalekie były od czujności. Jego sierść lśniła jak łany zboża, jak morska woda mieniąca się w blasku pełnego słońca, jak diamenty osadzone w złocie na jej łabędziej szyi - dziś rozkosznie nagiej, wzrok przemknął po profilu Evandry, który skutecznie odwrócił jego uwagę od złączonych ust Melisande i Drew, a może w tępym odurzeniu nie uznając tego za istotne.
Zmrużył oczy, słysząc słodki głos Deirdre, pamiętał, własne zapomnienie, rozkosz, zapach maja, poezja Baudelaire'a nadawała niezwykłego taktu tamtemu wieczorowi, i choć to nie wspomnieniami przeszłości, a fantazjami nad przyszłością chciał się dzisiaj karmić, tembr jej głosu sprowadzał przyjemny dreszcz, który zajęczym tempem przemknął przez ciało, wprawiając krew w silniejsze wrzenie. Nachylił się ku niej bliżej, kątem oka obserwując, jak czarodzieje na polanie poszukiwali dziś spełnienia, pozwalając tej wszechobecnej sodomii zawładnąć i sobą. Paznokcie wbite w jego skórę były wyrazem pragnień i wyczekiwania, przywiedziony jej słowem i gestem przesunął brodę nad jej ramię, mocno wdychając duszny zapach opium razem z dymem kwiatowego kadzidła. Można było zrzucić na przypadek przemknięcie ust po jej skroni, stać się to musiało trudniejsze, gdy jego broda zniknęła za jej plecami, wpierw odgarniając jedwabiste włosy przez ramię, potem - muskając zębami skórę karku, którą zagryzł niedbałym, choć zachłannym gestem, skrytym jednak za jej plecami. Czy przed wszystkimi? To znad jej ramienia spostrzegł wzrok Corinne; jego powieka nie mrugnęła, jakby chciał zatrzymać przy sobie jej wzrok na dłużej. Wciąż była enigmą, nie zdążył jej poznać ani jej zaufać, czy miało to wkrótce ulec zmianie? Od szwagierki odciągnął go dopiero krzyk Ignotusa, na którego spojrzał ze zdezorientowaniem chwilę przed tym, nim uświadomił sobie, że ten kierował swoje obietnice do jego żony. Zagubienie wnet przeobraziło się w bezgłośny śmiech, który wymknął się spomiędzy drwiących ust. Stary Mulciber nie był pierwszym mężczyzną, który całkiem stracił dla niej głowę i nie będzie też ostatnim - widok kobiet, które spróbowały go powstrzymać, rozbawił go jeszcze bardziej. - Marny to podarek, gdy chcesz złożyć u jej stóp głowę bestii już spętanej - znajdź taką, dzięki której męstwem się wykażesz! - zawołał ku niemu, kpiąco, otumaniony kadzidłami nie do końca pojmując tak abstrakcję zachowania Ignotusa, jak własnego. Dym kadzideł był silny, a on poddawał się nie tylko łatwo, ale i chętnie, nie mniej chętnie podążając za wszechobecnym wyuzdaniem. Dłoń wyślizgnęła się spomiędzy palców Evandry, otoczył ją ramieniem, zakleszczając palce na jej biodrze łapczywym uściskiem dalekim od przyzwoitego - jakim w towarzystwie nie powinien nigdy jej obdarzyć, a na co pozwoliły rozluźnione obyczaje. Otumaniony umysł, nieskażony teraz jasną myślą, kierował się instynktem. Łapczywym gestem pociągnął ją ku sobie, zamierzając obdarzyć Mulcibera jasnym przesłaniem: należała do niego.
Żona znalazła się tuż przed nim, Deirdre obok, gdy pociągnął rozpoczętą przez nią myśl:
- My chcemy iść w otchłań - Piekła? Nieba? To nam wszystko jedno, byle tam, w Niewiadomej, znaleźć coś n o w e go - szeptał nad ramieniem Deirdre, dość głośno, by słowa dotarły do uszu jednej i drugiej kobiety, ostatnie zdanie zabarwiając niedwuznaczną sugestią. Fakt, że obok Evandry stał Timothee, zdawał się go wcale nie frapować.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Ciepło dłoni Imogen obejmowało jego własną. Delikatna skóra stykała się z nieznacznie szorstką, naznaczoną trudem oraz wysiłkiem, który podejmował nie tylko magią, ale i manualnymi czynnościami. Choć nigdy nie podejmował się nad wyraz ciężkich działań, odczuwał różnicę. Dostrzegał ją, może nawet wyolbrzymiał, niosąc na barkach ciężar tych wszystkich doświadczeń, w których wziął udział w całym swoim życiu. Nie miał wątpliwości, że tych było znacznie więcej niżeli w jej wypadku, co z jednej strony wlewało ulgę i uspokajało wartki nurt myśli.
Postrzegał ją jako niewinną. Otumaniony jej obecnością, naznaczony wspomnieniem ich pierwszego, formalnego spotkania, nie radził sobie z tym, co budziło się w nim. Umysł odpływał. Delikatna równowaga, o którą tak nieustannie walczył każdego dnia, przestawała istnieć, gdy tylko choćby najmniejszym skrawkiem świadomości sięgał ku niej i łączącemu ich w rytuale dotykowi dłoni. Uparcie starał się nie spoglądać na Imogen. Trzymał głowę sztywno, napinał mięśnie, patrząc przed siebie, dostrzegając uczestników po drugiej stronie utworzonego kręgu, jednak nie widział ich w pełni. Nie zwracał także uwagi na wiedźmę przechadzającą się pośród kręgu ani na to, że spojrzenie zwierzęcej czaszki na dłużej zawisło bliżej nich. Myśli niezmiennie pozostawały pod wrażeniem doznań ciała płynących z dotyku. Delikatna, wątła dłoń, o którą lękał się nawet wtedy, gdy miał zamknięte oczy. Spokój umysłu trwał krótką, nic nieznaczącą chwilę wobec wieczności stykających się ze sobą wnętrz dłoni.
Nikły, elektryzujący ruch pobudzał. Woń rozpalonych kadzideł otumaniała, odbierając resztkę, jak zdawało się Zachary'emu, racjonalnego myślenia. Bezwolnie poruszył palcami, mocniej zaciskając je na dłoni Imogen, może nawet nieco zbyt mocno, jakby chciał upewnić się, że nadal była obok, a jednocześnie próbował zapewnić, że mogła mieć w nim oparcie. Nie miał najmniejszego pojęcia, czy tego chciał. Wiedziony przejawem uczuć pozostających pod żelazną kontrolą, okazał je w sposób, którego nie rozumiał, nie wiedząc, czy stanowiły one właściwe sformułowanie kłębiących się myśli. Ciężki zapach ziół drażnił nozdrza. Szczególnie mocno odczuwał walerianę, dobrze znając jej właściwości. Charakterystyczna woń, przez którą przebijały się kwiaty, niosła rozluźnienie, lecz on trwał w napięciu jeszcze większym niż wcześniej, gdy poczuł kolejny dotyk, tym razem na własnej nodze. Gest ten był niczym rozgrzane do czerwoności żelastwo, którego gorąc przepływał falami przez całe ciało, w takt których powoli spojrzał ku niej, mnąc w ustach język, nim odważył się wypowiedzieć jakiekolwiek słowo.
— Imogen — wychrypiał, kładąc w jej imię wszystkie arabskie dźwięki i akcenty, z trudem powstrzymując w tonie to, co zwykł ukrywać przed ludźmi. Napływ emocji w tym jednym słowie był tak wielki, że jego brzmienie we własnych uszach było przytłaczające. Słowo bowiem jednocześnie było reakcją pożądania, ale i ostrzeżeniem. Przekroczona granica była niczym gruz zniszczonego muru, po którym niebezpiecznie kroczyli, a mur ten trząsł się z każdą kolejną, niewypowiedzianą myślą, aż zadrżał znacznie mocniej, gdy ciężkie kopyta bestii wprowadzanej w środek kręgu oderwały Zachary'ego od walki z własnymi uczuciami na rzecz obserwowania i uszanowania obrządku, w którym brał udział.
Skup się, stanowiło jedyną reprymendą wobec rozpasania, w którym się znalazł, łamiąc wszelkie do tej pory przestrzegane zasady. Raz ostatni spojrzał ku Imogen, wzrok odwracając z wyraźną tęsknotą i w sprzeciwie do odczuwanych emocji rozgrzewanych nie tylko jej obecnością, ale i otumaniającą wonią palonych kadzideł. Zacisnął palce nieco mocniej na dłoni Imogen, upewniając siebie, że tam była, ale i jej dając znać, że nigdzie się nie wybierał. Skup się, ponownie rozbrzmiało w myślach karcącym tonem. Zamknął na moment oczy, nie bardzo wiedząc, czy wszystko to co widział było prawdą, czy wzrok płatał mu figle. Wielka bestia miała zginąć z ręki Drew, a jej krew spłynąć do kielicha w dłoniach Melisande, lecz nie był taki pewien, czy to byli oni, tak jak nie miał pewności, czy prowadzący rytuał drugi, kapłan, był rzeczywiście tylko człowiekiem. Jestem tu, Imogen, wybrzmiał pośród mknących myśli, chcąc już tylko upewnić się, że to wszystko było jawą, nie snem.
Postrzegał ją jako niewinną. Otumaniony jej obecnością, naznaczony wspomnieniem ich pierwszego, formalnego spotkania, nie radził sobie z tym, co budziło się w nim. Umysł odpływał. Delikatna równowaga, o którą tak nieustannie walczył każdego dnia, przestawała istnieć, gdy tylko choćby najmniejszym skrawkiem świadomości sięgał ku niej i łączącemu ich w rytuale dotykowi dłoni. Uparcie starał się nie spoglądać na Imogen. Trzymał głowę sztywno, napinał mięśnie, patrząc przed siebie, dostrzegając uczestników po drugiej stronie utworzonego kręgu, jednak nie widział ich w pełni. Nie zwracał także uwagi na wiedźmę przechadzającą się pośród kręgu ani na to, że spojrzenie zwierzęcej czaszki na dłużej zawisło bliżej nich. Myśli niezmiennie pozostawały pod wrażeniem doznań ciała płynących z dotyku. Delikatna, wątła dłoń, o którą lękał się nawet wtedy, gdy miał zamknięte oczy. Spokój umysłu trwał krótką, nic nieznaczącą chwilę wobec wieczności stykających się ze sobą wnętrz dłoni.
Nikły, elektryzujący ruch pobudzał. Woń rozpalonych kadzideł otumaniała, odbierając resztkę, jak zdawało się Zachary'emu, racjonalnego myślenia. Bezwolnie poruszył palcami, mocniej zaciskając je na dłoni Imogen, może nawet nieco zbyt mocno, jakby chciał upewnić się, że nadal była obok, a jednocześnie próbował zapewnić, że mogła mieć w nim oparcie. Nie miał najmniejszego pojęcia, czy tego chciał. Wiedziony przejawem uczuć pozostających pod żelazną kontrolą, okazał je w sposób, którego nie rozumiał, nie wiedząc, czy stanowiły one właściwe sformułowanie kłębiących się myśli. Ciężki zapach ziół drażnił nozdrza. Szczególnie mocno odczuwał walerianę, dobrze znając jej właściwości. Charakterystyczna woń, przez którą przebijały się kwiaty, niosła rozluźnienie, lecz on trwał w napięciu jeszcze większym niż wcześniej, gdy poczuł kolejny dotyk, tym razem na własnej nodze. Gest ten był niczym rozgrzane do czerwoności żelastwo, którego gorąc przepływał falami przez całe ciało, w takt których powoli spojrzał ku niej, mnąc w ustach język, nim odważył się wypowiedzieć jakiekolwiek słowo.
— Imogen — wychrypiał, kładąc w jej imię wszystkie arabskie dźwięki i akcenty, z trudem powstrzymując w tonie to, co zwykł ukrywać przed ludźmi. Napływ emocji w tym jednym słowie był tak wielki, że jego brzmienie we własnych uszach było przytłaczające. Słowo bowiem jednocześnie było reakcją pożądania, ale i ostrzeżeniem. Przekroczona granica była niczym gruz zniszczonego muru, po którym niebezpiecznie kroczyli, a mur ten trząsł się z każdą kolejną, niewypowiedzianą myślą, aż zadrżał znacznie mocniej, gdy ciężkie kopyta bestii wprowadzanej w środek kręgu oderwały Zachary'ego od walki z własnymi uczuciami na rzecz obserwowania i uszanowania obrządku, w którym brał udział.
Skup się, stanowiło jedyną reprymendą wobec rozpasania, w którym się znalazł, łamiąc wszelkie do tej pory przestrzegane zasady. Raz ostatni spojrzał ku Imogen, wzrok odwracając z wyraźną tęsknotą i w sprzeciwie do odczuwanych emocji rozgrzewanych nie tylko jej obecnością, ale i otumaniającą wonią palonych kadzideł. Zacisnął palce nieco mocniej na dłoni Imogen, upewniając siebie, że tam była, ale i jej dając znać, że nigdzie się nie wybierał. Skup się, ponownie rozbrzmiało w myślach karcącym tonem. Zamknął na moment oczy, nie bardzo wiedząc, czy wszystko to co widział było prawdą, czy wzrok płatał mu figle. Wielka bestia miała zginąć z ręki Drew, a jej krew spłynąć do kielicha w dłoniach Melisande, lecz nie był taki pewien, czy to byli oni, tak jak nie miał pewności, czy prowadzący rytuał drugi, kapłan, był rzeczywiście tylko człowiekiem. Jestem tu, Imogen, wybrzmiał pośród mknących myśli, chcąc już tylko upewnić się, że to wszystko było jawą, nie snem.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie wtrącała się w dalsze rozmowy, Traversowie zniknęli, podobnie jak dalsi krewni Ramseya. Wkrótce, gdy zjawili się na polanie, rozmowy musiały już ucichnąć.
Obserwowała widowisko: spektakl tancerek, czarodziejów wyprowadzonych na środek, obdarowanych artefaktami mającymi służyć dopełnieniu się dzisiejszej ofiary. Spostrzegła gest dziewcząt, gdy te splotły dłonie Yeleny i Primrose, przyjmując, iż splecione dłonie były dziś czymś ważnym. Wiedza starych wiedźm była wiedzą, której nigdy nie należało lekceważyć - Cassandra miała wobec niej pokorę większą, niżeli wobec jakiejkolwiek innej znanej sobie sile. I choć nie mogła wiedzieć, do czego dążyły dziś te czarownice, wiedziała, czuła, że były im potrzebne. Nie próbowała bronić się przed dymem kadzideł, choć rozpoznawała ich zapach. Były częścią ceremonii, którą powinni poczuć całym ciałem - całym sobą. I ona to czuła, gdy w sercu zaczynał tlić się żar, karmiony cielesną bliskością dwóch mężczyzn. Ich ciepły dotyk był przyjemny, lecz zbyt miałki, gdy jej ciało w swoich kaprysach zażyczyło sobie silniejszych pragnień. Zacisnęła własne dłonie mocniej na dłoniach Ramseya i Manannana, słysząc imponujący ryk pojmanego reema - odruchowo wycofując się od stworzenia i przylegając tym samym plecami do Mulcibera. Zwierzę trzymane było na uwięzi, lecz stojąc tak blisko dostrzegała wysiłek tych mężczyzn - pot skroplony na ich czołach i zasinione dłonie mocno ściskające grube liny. Miała wrażenie, że zamierało jej serce za każdym razem, gdy jego ryk przypominał o jego potędze. Wdzięczna była Traversowi za pomoc, gdy osłonił ją przed bestią - co też wyraziła milczącym skinieniem głowy, za jego silnym ramieniem czując się bezpieczniej. Dotarł do niej jego zapach, choć pewna była, że gdy stanie krok jeszcze bliżej wyczuje zapach morskiej soli, a myśl ta nagle wydała się przedziwnie nęcąca. Otumanienie kadzidłem uderzało po chwili, dość, by nie poczuć nic na widok rozlanej krwi ofiarnego zwierzęcia - a zamiast na jej zapachu skupić się na silnym zapachu męskiego ciała.
Spięła się, jak rozleniwiona kotka, kiedy Manannan pociągnął ku sobie jej dłoń; wiotka poddała się jego gestowi, wzrok śledził go z uwagą, ze w pół rozchylonych ust dobyło się ciche westchnienie. - Nie - sprzeciwiła się mu jednak ze zdecydowaniem, mocno splatając swoje palce z jego i nie chcąc wypuścić go poza krąg, nie chcąc pozwolić mu przerywać kręgu wbrew wskazówkom dziewcząt. Był rosłym mężczyzną, szarpnięciem mógł się zapewne wydostać z tego uścisku, lecz skoro tylko mogła: musiała spróbować go powstrzymać. To, co czuła, utwierdzało ją tylko w przekonaniu, że dzisiejszy rytuał powinien się dokonać. Że musiał się dokonać, a ona pragnęła jego magii. Ze zgrozą spostrzegła też, że bez niego - stała tuż obok potężnego stworzenia. Panika ścisnęła serce, gdy podobny gest nadszedł i z drugiej strony, dłoń Ramseya potraktowała podobnie, ściskając ją w ciasnym, pajęczym geście, wbijając się paznokciami w jego skórę, wszczepiając się w nią jak wysmukła ośmiornica. Zwróciła się ku niemu, zgodnie z jego życzeniem, kątem oka usiłując odnaleźć jedną ze starych czarownic - w poszukiwaniu jej spojrzenia, jej gestu, jej przyzwolenia lub nagany - spodziewała się jednak, że te zanikną, jak zaniknął w jej oczach złoty Lugh. Kadzidła budziły ogień w sercu i pod sercem, odnalazła wzrokiem jego spojrzenie, mimo stali naznaczone pożądaniem, które przebudziło się w nim mimo wszystkiego, co ich rozdzieliło. Wciąż mocno ściskając jego dłoń poddała się jednak jego woli, postępując bliżej niego, i głośno wzdychając w jego ucho, gdy nachylił się tuż nad nią.
Z niezadowoleniem przyjęła jego rozproszenie, jeszcze mocniej niezadowolona jego przyczyną - czy to naprawdę krewni mieli przynieść im dzisiaj wstyd, wyrywając się z magicznego kręgu splecionych dłoni? Gniew nie nadszedł, otępiona kadzidłem nie była do niego zdolna, lecz strach przybrał na sile, gdy jej zrozpaczone spojrzenie natrafiło na wzrok Heather. Ona musiała rozumieć. To Heather próbowała go powstrzymać. Tęsknota za oddaloną od niej czarownicą wzmogła tylko przebudzony żal. Krąg zerwał się w zbyt wielu miejscach, lecz nie wszystko musiało być już stracone.
- Gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy w twoich wspomnieniach mówiłeś... - ozwała się szeptem do niego, zamiast niego, chcąc ściągnąć jego uwagę znów ku sobie. - Że czujesz siłę. Nieuchwytną energię, która płynie we wszystkim, co nas otacza. - Wolną dłoń, którą nie mogła dotknąć ni Manannana, ni nikogo innego, złożyła na jego piersi, marszcząc pod palcami materiał szaty. Błyszczące źrenice zdradzały przebudzony magią wiedźm żar, a odurzenie nie pozwalało skupić myśli, sięgnąć pamięcią dalej ani dokładniej. - Pokaż mi ją - poprosiła, choć ostry głos łagodniał dopiero w dalszych słowach. - Obnaż pełnię jej żywiołu i pozwól mi go poznać - prosiła coraz ciszej, ale i wolniej, by pełnia znaczenia tych słów mogła w pełni skryć się za wachlarzem nęconej kadzidłem wyobraźni, gdy wycofywała własną twarz od jego, mocniej jeszcze niż wcześniej zaciskając dłoń na jego dłoni, ściśnięta zdradzała przyśpieszony puls. - Poniosłeś wielkie poświęcenie. Pozwól mi sprawić ci przyjemność - dodała, nieznacznie tylko głośniej, opuszczając czernione powieki by napić się kwiatowym zapachem powietrza, dzięki któremu zapomniała o bliskości reema.
Obserwowała widowisko: spektakl tancerek, czarodziejów wyprowadzonych na środek, obdarowanych artefaktami mającymi służyć dopełnieniu się dzisiejszej ofiary. Spostrzegła gest dziewcząt, gdy te splotły dłonie Yeleny i Primrose, przyjmując, iż splecione dłonie były dziś czymś ważnym. Wiedza starych wiedźm była wiedzą, której nigdy nie należało lekceważyć - Cassandra miała wobec niej pokorę większą, niżeli wobec jakiejkolwiek innej znanej sobie sile. I choć nie mogła wiedzieć, do czego dążyły dziś te czarownice, wiedziała, czuła, że były im potrzebne. Nie próbowała bronić się przed dymem kadzideł, choć rozpoznawała ich zapach. Były częścią ceremonii, którą powinni poczuć całym ciałem - całym sobą. I ona to czuła, gdy w sercu zaczynał tlić się żar, karmiony cielesną bliskością dwóch mężczyzn. Ich ciepły dotyk był przyjemny, lecz zbyt miałki, gdy jej ciało w swoich kaprysach zażyczyło sobie silniejszych pragnień. Zacisnęła własne dłonie mocniej na dłoniach Ramseya i Manannana, słysząc imponujący ryk pojmanego reema - odruchowo wycofując się od stworzenia i przylegając tym samym plecami do Mulcibera. Zwierzę trzymane było na uwięzi, lecz stojąc tak blisko dostrzegała wysiłek tych mężczyzn - pot skroplony na ich czołach i zasinione dłonie mocno ściskające grube liny. Miała wrażenie, że zamierało jej serce za każdym razem, gdy jego ryk przypominał o jego potędze. Wdzięczna była Traversowi za pomoc, gdy osłonił ją przed bestią - co też wyraziła milczącym skinieniem głowy, za jego silnym ramieniem czując się bezpieczniej. Dotarł do niej jego zapach, choć pewna była, że gdy stanie krok jeszcze bliżej wyczuje zapach morskiej soli, a myśl ta nagle wydała się przedziwnie nęcąca. Otumanienie kadzidłem uderzało po chwili, dość, by nie poczuć nic na widok rozlanej krwi ofiarnego zwierzęcia - a zamiast na jej zapachu skupić się na silnym zapachu męskiego ciała.
Spięła się, jak rozleniwiona kotka, kiedy Manannan pociągnął ku sobie jej dłoń; wiotka poddała się jego gestowi, wzrok śledził go z uwagą, ze w pół rozchylonych ust dobyło się ciche westchnienie. - Nie - sprzeciwiła się mu jednak ze zdecydowaniem, mocno splatając swoje palce z jego i nie chcąc wypuścić go poza krąg, nie chcąc pozwolić mu przerywać kręgu wbrew wskazówkom dziewcząt. Był rosłym mężczyzną, szarpnięciem mógł się zapewne wydostać z tego uścisku, lecz skoro tylko mogła: musiała spróbować go powstrzymać. To, co czuła, utwierdzało ją tylko w przekonaniu, że dzisiejszy rytuał powinien się dokonać. Że musiał się dokonać, a ona pragnęła jego magii. Ze zgrozą spostrzegła też, że bez niego - stała tuż obok potężnego stworzenia. Panika ścisnęła serce, gdy podobny gest nadszedł i z drugiej strony, dłoń Ramseya potraktowała podobnie, ściskając ją w ciasnym, pajęczym geście, wbijając się paznokciami w jego skórę, wszczepiając się w nią jak wysmukła ośmiornica. Zwróciła się ku niemu, zgodnie z jego życzeniem, kątem oka usiłując odnaleźć jedną ze starych czarownic - w poszukiwaniu jej spojrzenia, jej gestu, jej przyzwolenia lub nagany - spodziewała się jednak, że te zanikną, jak zaniknął w jej oczach złoty Lugh. Kadzidła budziły ogień w sercu i pod sercem, odnalazła wzrokiem jego spojrzenie, mimo stali naznaczone pożądaniem, które przebudziło się w nim mimo wszystkiego, co ich rozdzieliło. Wciąż mocno ściskając jego dłoń poddała się jednak jego woli, postępując bliżej niego, i głośno wzdychając w jego ucho, gdy nachylił się tuż nad nią.
Z niezadowoleniem przyjęła jego rozproszenie, jeszcze mocniej niezadowolona jego przyczyną - czy to naprawdę krewni mieli przynieść im dzisiaj wstyd, wyrywając się z magicznego kręgu splecionych dłoni? Gniew nie nadszedł, otępiona kadzidłem nie była do niego zdolna, lecz strach przybrał na sile, gdy jej zrozpaczone spojrzenie natrafiło na wzrok Heather. Ona musiała rozumieć. To Heather próbowała go powstrzymać. Tęsknota za oddaloną od niej czarownicą wzmogła tylko przebudzony żal. Krąg zerwał się w zbyt wielu miejscach, lecz nie wszystko musiało być już stracone.
- Gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy w twoich wspomnieniach mówiłeś... - ozwała się szeptem do niego, zamiast niego, chcąc ściągnąć jego uwagę znów ku sobie. - Że czujesz siłę. Nieuchwytną energię, która płynie we wszystkim, co nas otacza. - Wolną dłoń, którą nie mogła dotknąć ni Manannana, ni nikogo innego, złożyła na jego piersi, marszcząc pod palcami materiał szaty. Błyszczące źrenice zdradzały przebudzony magią wiedźm żar, a odurzenie nie pozwalało skupić myśli, sięgnąć pamięcią dalej ani dokładniej. - Pokaż mi ją - poprosiła, choć ostry głos łagodniał dopiero w dalszych słowach. - Obnaż pełnię jej żywiołu i pozwól mi go poznać - prosiła coraz ciszej, ale i wolniej, by pełnia znaczenia tych słów mogła w pełni skryć się za wachlarzem nęconej kadzidłem wyobraźni, gdy wycofywała własną twarz od jego, mocniej jeszcze niż wcześniej zaciskając dłoń na jego dłoni, ściśnięta zdradzała przyśpieszony puls. - Poniosłeś wielkie poświęcenie. Pozwól mi sprawić ci przyjemność - dodała, nieznacznie tylko głośniej, opuszczając czernione powieki by napić się kwiatowym zapachem powietrza, dzięki któremu zapomniała o bliskości reema.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Z zaciekawieniem obserwował co dalej się działo w centrum kręgu. Szczególnie kiedy czarownica i czarodziej zostali wybrani i wciągnięci do środka. Wewnętrznie ucieszył się jedynie, że to ktoś inny miał czynić honory, zaraz potem skarcił się za te myśli. W końcu nie powinien czuć tremy przed swego rodzaju „występem” przed publicznością. Nie na tyle, żeby chcieć go unikać. Na krótką chwilę jego mina zrobiła się nieco bardziej zacięta, ale długo to nie trwało.
Pod wpływem dymu wydobywającego się z kadzielnicy, młody Lestrange zaczynał czuć pewną lekkość i błogość. Na jego twarzy pojawił się łagodny uśmiech, który sięgał oczu. Nieprzyjemne myśli dawno zostały przewiane, a Timothee zaczął czuć tę niezwykłą aurę dzisiejszego święta. Przez głowę mu przemknęła myśl, że z pewnością będzie się tutaj dobrze bawić. Wzrokiem na powrót poszukiwał brązowowłosej tancerki, która wpadła mu już wcześniej w oko.
Na moment zatrzymał się na Corinne. Gdzieś w głębi duszy zazdrościł Mathieu jego żony. Chętnie widziałby czarownicę u swego boku. Zaraz jednak wrócił swoją uwagą do swojego najbliższego otoczenia.
Młody Lestrange dostrzegł kątem oka ruch po stronie Elviry. Mimo, że ewidentnie od niego starsza, mogła się podobać. Szczególnie teraz, kiedy pod wpływem dymu jej twarz przybrała łagodniejszy wyraz, a może to tylko jemu się tak wydawało? Tego w tym momencie nie potrafił ocenić i nawet mu przez myśl nie przeszło, że to kadzidło wprawiło go w tak beztroski nastrój. Sam również poprawił chwyt ich dłoni, tak żeby trzymać ją nieco mocniej. Czując jak czarownica kołysze się do rytmu i o niego ociera, już miał zamiar ją do siebie przyciągnąć, ale usłyszał głos Evandry z drugiej swojej strony.
-Może odrobinę…- zgodził się ze swoją kuzynką. Wrażenie faktycznie można było porównać do tego momentu przed burzą, kiedy cała przyroda robiła się opieszała i lepka z gorąca. Przez moment przypatrywał się jej tak jak ona jemu. W koronie z kwiatów i owsa wyglądała zjawiskowo, niczym grecka bogini – Demeter. Uśmiechnął się do niej szerzej i oddał uścisk na jej dłoni, kiedy… odwróciła się od niego. Powiódł wzrokiem za tym, gdzie patrzyła Evandra, ale jego uwagę przykuła Varya Mulciber, może to przez te kasztanowe włosy, których tak poszukiwał pośród tłumu. Zajęty własnymi obserwacjami nawet nie dotarły do niego słowa Tristana. Przyglądał się czarownicy naprzeciwko jedynie przez chwilę, bo powrócił swoją uwagą do najbliższego otoczenia, chciał pochylić się do Evandry, może nawet w napadzie beztroski skraść jej całusa, wycie reema przeszkodziło mu jednak w tym zamiarze i Timothee, wzorem wielu, na powrót skupił się na tym co działo się w środku kręgu.
Pod wpływem dymu wydobywającego się z kadzielnicy, młody Lestrange zaczynał czuć pewną lekkość i błogość. Na jego twarzy pojawił się łagodny uśmiech, który sięgał oczu. Nieprzyjemne myśli dawno zostały przewiane, a Timothee zaczął czuć tę niezwykłą aurę dzisiejszego święta. Przez głowę mu przemknęła myśl, że z pewnością będzie się tutaj dobrze bawić. Wzrokiem na powrót poszukiwał brązowowłosej tancerki, która wpadła mu już wcześniej w oko.
Na moment zatrzymał się na Corinne. Gdzieś w głębi duszy zazdrościł Mathieu jego żony. Chętnie widziałby czarownicę u swego boku. Zaraz jednak wrócił swoją uwagą do swojego najbliższego otoczenia.
Młody Lestrange dostrzegł kątem oka ruch po stronie Elviry. Mimo, że ewidentnie od niego starsza, mogła się podobać. Szczególnie teraz, kiedy pod wpływem dymu jej twarz przybrała łagodniejszy wyraz, a może to tylko jemu się tak wydawało? Tego w tym momencie nie potrafił ocenić i nawet mu przez myśl nie przeszło, że to kadzidło wprawiło go w tak beztroski nastrój. Sam również poprawił chwyt ich dłoni, tak żeby trzymać ją nieco mocniej. Czując jak czarownica kołysze się do rytmu i o niego ociera, już miał zamiar ją do siebie przyciągnąć, ale usłyszał głos Evandry z drugiej swojej strony.
-Może odrobinę…- zgodził się ze swoją kuzynką. Wrażenie faktycznie można było porównać do tego momentu przed burzą, kiedy cała przyroda robiła się opieszała i lepka z gorąca. Przez moment przypatrywał się jej tak jak ona jemu. W koronie z kwiatów i owsa wyglądała zjawiskowo, niczym grecka bogini – Demeter. Uśmiechnął się do niej szerzej i oddał uścisk na jej dłoni, kiedy… odwróciła się od niego. Powiódł wzrokiem za tym, gdzie patrzyła Evandra, ale jego uwagę przykuła Varya Mulciber, może to przez te kasztanowe włosy, których tak poszukiwał pośród tłumu. Zajęty własnymi obserwacjami nawet nie dotarły do niego słowa Tristana. Przyglądał się czarownicy naprzeciwko jedynie przez chwilę, bo powrócił swoją uwagą do najbliższego otoczenia, chciał pochylić się do Evandry, może nawet w napadzie beztroski skraść jej całusa, wycie reema przeszkodziło mu jednak w tym zamiarze i Timothee, wzorem wielu, na powrót skupił się na tym co działo się w środku kręgu.
Polana Świetlików
Szybka odpowiedź