Fleet Street
Strona 2 z 15 • 1, 2, 3 ... 8 ... 15
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Fleet Street
Jedna z najstarszych ulic Londynu, przy której mieszczą się różnego rodzaju punkty usług. Jeśli wierzyć miejskiej legendzie, niegdyś jeden z nich prowadzony był przez seryjnego mordercę, golibrodę Sweeney Todda. Jego historia rozsławiła to miejsce na cały świat. Zamknięta dla samochodów, stanowi przejście pomiędzy City of Westminster a City of London, ozdobione przepiękną bramą. Można tutaj również podziwiać jedną z wielu rzeźb Charlesa Bella Bircha; postument uwieńczony statuą smoka.
Lyra uśmiechnęła się, intensywnie myśląc. Jak dla niej miało to sens. Tylko należało zastanowić się, jak podejść do tego od strony artystycznej, tak, by nie złamać żadnej niepisanej zasady i nie narazić się na śmieszność lub pogardę, a jednocześnie znaleźć sposób artystycznego wyrazu. Była młoda, wielu rzeczy dopiero się uczyła, a jej styl nie był tak zastały, by nie mogła próbować nowych rzeczy.
- Muszę to przemyśleć, zastanowić się, jak to zrobić – rzekła w końcu. – Gusta i upodobania są naprawdę różne. Mi też nie wszystko musi się podobać. Na przykład, zawsze zastanawiałam się, dlaczego postaci na starych obrazach są takie... sztywne. Na przykład w Hogwarcie. Tam było mnóstwo obrazów z różnych epok. Chociaż ty chyba tam nie chodziłeś, prawda?
Nie była pewna, jak to dokładnie określić. Najwyraźniej kiedyś po prostu obowiązywały takie normy. Nieraz miała dylemat, czy podążać biernie za kanonami, czy kierować się bardziej własnymi upodobaniami. Niekiedy było ciężko to pogodzić, ale jakoś musiała. W jej sytuacji, przynajmniej jeśli chodzi o malowanie zarobkowe, najważniejsze było zadowolenie klientów.
- Nie wiem, mogłabym jakoś zmienić wygląd. Na przykład, bardziej nietypowa fryzura. Czasami przed lustrem lubię eksperymentować, ale nie w każdym wyglądzie miałabym odwagę wyjść na ulicę – przyznała.
Świat magii zmieniał się bardzo powoli. Z jednej strony to dawało pewne oparcie i stabilność, z drugiej, czasami miało się wrażenie, że niektórzy zachowywali się niczym z innej epoki. No i oczywiście rozwój mentalności i podejścia; to tyczyło się także sztuki, która także tkwiła w sztywnych ramach.
- Może jeszcze się uda, przynajmniej część. Często bywam na Pokątnej, więc czasami ktoś mnie tam zauważy. Niektórzy dziwią się, że wybrałam malowanie, zamiast pójść na jakiś staż do ministerstwa – stwierdziła. Teraz może jeszcze tak tego nie odczuwała, ale za jakiś czas pewnie zatęskni za szkolnymi znajomościami. Nie miała wiele szczególnie bliskich, ale i tak ciągle trudno było jej pojąć, że skończyła szkołę i już do niej nie wróci. Choć od kilku tygodni malowała na Pokątnej, nadal nie do końca docierała do niej myśl, że nawet, jak nadejdzie wrzesień, nie wyruszy do Hogwartu, a po prostu znowu pojawi się na Pokątnej ze sztalugą i przyborami malarskimi.
- Nie, miałam akurat wolne popołudnie. Zakończyłam malowanie na dziś i postanowiłam trochę się przejść, poszukać nowych ciekawych zakątków w okolicy. Bracia mają dużo pracy i rzadko bywają w mieszkaniu, więc nie muszę się spieszyć – odpowiedziała. – Naprawdę się cieszę, że się spotkaliśmy, choć bardzo mnie zaskoczyłeś. Jak wrócę do domu, wspomnę Garrettowi, że się widzieliśmy. Może kiedyś uda nam się spotkać w trójkę?
- Muszę to przemyśleć, zastanowić się, jak to zrobić – rzekła w końcu. – Gusta i upodobania są naprawdę różne. Mi też nie wszystko musi się podobać. Na przykład, zawsze zastanawiałam się, dlaczego postaci na starych obrazach są takie... sztywne. Na przykład w Hogwarcie. Tam było mnóstwo obrazów z różnych epok. Chociaż ty chyba tam nie chodziłeś, prawda?
Nie była pewna, jak to dokładnie określić. Najwyraźniej kiedyś po prostu obowiązywały takie normy. Nieraz miała dylemat, czy podążać biernie za kanonami, czy kierować się bardziej własnymi upodobaniami. Niekiedy było ciężko to pogodzić, ale jakoś musiała. W jej sytuacji, przynajmniej jeśli chodzi o malowanie zarobkowe, najważniejsze było zadowolenie klientów.
- Nie wiem, mogłabym jakoś zmienić wygląd. Na przykład, bardziej nietypowa fryzura. Czasami przed lustrem lubię eksperymentować, ale nie w każdym wyglądzie miałabym odwagę wyjść na ulicę – przyznała.
Świat magii zmieniał się bardzo powoli. Z jednej strony to dawało pewne oparcie i stabilność, z drugiej, czasami miało się wrażenie, że niektórzy zachowywali się niczym z innej epoki. No i oczywiście rozwój mentalności i podejścia; to tyczyło się także sztuki, która także tkwiła w sztywnych ramach.
- Może jeszcze się uda, przynajmniej część. Często bywam na Pokątnej, więc czasami ktoś mnie tam zauważy. Niektórzy dziwią się, że wybrałam malowanie, zamiast pójść na jakiś staż do ministerstwa – stwierdziła. Teraz może jeszcze tak tego nie odczuwała, ale za jakiś czas pewnie zatęskni za szkolnymi znajomościami. Nie miała wiele szczególnie bliskich, ale i tak ciągle trudno było jej pojąć, że skończyła szkołę i już do niej nie wróci. Choć od kilku tygodni malowała na Pokątnej, nadal nie do końca docierała do niej myśl, że nawet, jak nadejdzie wrzesień, nie wyruszy do Hogwartu, a po prostu znowu pojawi się na Pokątnej ze sztalugą i przyborami malarskimi.
- Nie, miałam akurat wolne popołudnie. Zakończyłam malowanie na dziś i postanowiłam trochę się przejść, poszukać nowych ciekawych zakątków w okolicy. Bracia mają dużo pracy i rzadko bywają w mieszkaniu, więc nie muszę się spieszyć – odpowiedziała. – Naprawdę się cieszę, że się spotkaliśmy, choć bardzo mnie zaskoczyłeś. Jak wrócę do domu, wspomnę Garrettowi, że się widzieliśmy. Może kiedyś uda nam się spotkać w trójkę?
come on look into the expanse and breath all these around come on don’t be afraid to look don’t be afraid
to look at distance
-Rozumiem. W razie czego możesz podzielić się ze mną swoimi przekonaniami, chętnie je usłyszę -zapewnił.
Punkt widzenia artysty był ciekawy. Daniel zdążył zauważyć, że osoby, które tworzą, mają w zwyczaju patrzeć na świat zupełnie inaczej od zwykłych ludzi. Dlatego często napotykały na niezrozumienie, czuły się wyobcowane, napiętnowane, po prostu samotne. Jak na ironię losu, najczęściej mieli oni dużo do powiedzenia i z każdej rozmowy z nimi dało się dużo wynieść. Ciekawiło go, co wymyśli Lyra, podobnie jak był ciekawy, kiedy wreszcie zostanie zauważona. Miał nadzieję, że jak najprędzej.
-Ile ludzi, tyle opinii. A może jeszcze więcej. Sztywne, mówisz? Może... chcą odzwierciedlić dostojność tych postaci? -rozważył. -Nie widziałem, trudno się wypowiedzieć. Masz rację, nie chodziłem do Hogwartu. Zostałem wychowany przez Durmstrang -dodał bez najmniejszego załamania w głosie.
Niektórzy mogliby mu nie ufać, ale niezbyt się tym przejmował. Uczęszczał do Durmstrangu, bo ojciec chciał uczynić z niego mężczyznę. Poza tym, on sam również był uczniem tej szkoły - kolejna, trwająca z pokolenia na pokolenie tradycja. Daniel słyszał o Hogwarcie z opowieści. Z tego co pamiętał, uczniowie tam byli przydzielani do konkretnych domów. Kiedyś nawet próbował rozważyć, gdzie sam by trafił, ale nie umiał odpowiedzieć na to pytanie.
-W takim razie próbuj, zawsze warto coś zrobić.
Daniel stwierdził w myślach, że będzie musiał poważnie zastanowić się nad artykułem. Wybrać odpowiedni moment, najlepiej - wydarzenie, wystawa byłaby świetnym punktem odniesienia.
-Pokątna jest dobrym miejscem na spotkania -przyznał. -A Ministerstwo może dać stabilną pracę, to prawda. Ale ja wychodzę z założenia, że najlepiej wziąć się za coś, co się po prostu lubi. Męczyć się aż do starości z zajęciem, którego się nie znosi... Ciężko znaleźć gorszą perspektywę.
Zdawał sobie doskonale sprawę z tego, co mówi. Ojciec od lat przygotowywał go do przejęcia rodzinnego interesu, mimo że sam Daniel nie był tym specjalnie zainteresowany. Nigdy nie doznał zawodowego spełnienia. Nawet nie wiedział, czy sam chce być dziennikarzem, ale z drugiej strony zawsze pociągały go wszystkie tajemnice. Nie miał chyba na co narzekać, choć poprzednie stanowisko było znacznie bardziej opłacalne.
-Podoba ci się Londyn? Ja też za każdym razem odkrywam w tym mieście coś nowego. Nie chciałem cię przestraszyć -spojrzał na nią, lekko się przy tym uśmiechając. -Zdarza mi się tędy chodzić.
Zawsze po wyjściu z czterech ścian czuł się lepiej, dlatego bardzo cenił sobie spacery. Nieważne, czy samotnie czy w towarzystwie kogoś znajomego, były one doskonałym sposobem na spędzanie wolnego czasu.
Zatrzymał się na moment.
-Pozdrów go ode mnie. Myślę, że jeszcze kiedyś się spotkamy. Kto wie, może za niedługo.
Nie widywali się specjalnie często, choć spotkania z Weasley'ami zapadły Danielowi w pamięć. Gdy o nich myślał, miał przed oczami dogadującą się, szczęśliwą rodzinę, która mimo nieposiadania dużego majątku, była dla wszystkich życzliwa i tolerancyjna.
-Na mnie już pora, wstąpię tu i ówdzie. Do zobaczenia. Następnym razem postaram się wpaść do ciebie na Pokątną.
Jego wzrok błądził przez chwilę - to po przechodniach, to skupiając się na Lyrze, aż Daniel odwrócił się i już bez większego rozglądania, ruszył w swoim kierunku.
z/t
Punkt widzenia artysty był ciekawy. Daniel zdążył zauważyć, że osoby, które tworzą, mają w zwyczaju patrzeć na świat zupełnie inaczej od zwykłych ludzi. Dlatego często napotykały na niezrozumienie, czuły się wyobcowane, napiętnowane, po prostu samotne. Jak na ironię losu, najczęściej mieli oni dużo do powiedzenia i z każdej rozmowy z nimi dało się dużo wynieść. Ciekawiło go, co wymyśli Lyra, podobnie jak był ciekawy, kiedy wreszcie zostanie zauważona. Miał nadzieję, że jak najprędzej.
-Ile ludzi, tyle opinii. A może jeszcze więcej. Sztywne, mówisz? Może... chcą odzwierciedlić dostojność tych postaci? -rozważył. -Nie widziałem, trudno się wypowiedzieć. Masz rację, nie chodziłem do Hogwartu. Zostałem wychowany przez Durmstrang -dodał bez najmniejszego załamania w głosie.
Niektórzy mogliby mu nie ufać, ale niezbyt się tym przejmował. Uczęszczał do Durmstrangu, bo ojciec chciał uczynić z niego mężczyznę. Poza tym, on sam również był uczniem tej szkoły - kolejna, trwająca z pokolenia na pokolenie tradycja. Daniel słyszał o Hogwarcie z opowieści. Z tego co pamiętał, uczniowie tam byli przydzielani do konkretnych domów. Kiedyś nawet próbował rozważyć, gdzie sam by trafił, ale nie umiał odpowiedzieć na to pytanie.
-W takim razie próbuj, zawsze warto coś zrobić.
Daniel stwierdził w myślach, że będzie musiał poważnie zastanowić się nad artykułem. Wybrać odpowiedni moment, najlepiej - wydarzenie, wystawa byłaby świetnym punktem odniesienia.
-Pokątna jest dobrym miejscem na spotkania -przyznał. -A Ministerstwo może dać stabilną pracę, to prawda. Ale ja wychodzę z założenia, że najlepiej wziąć się za coś, co się po prostu lubi. Męczyć się aż do starości z zajęciem, którego się nie znosi... Ciężko znaleźć gorszą perspektywę.
Zdawał sobie doskonale sprawę z tego, co mówi. Ojciec od lat przygotowywał go do przejęcia rodzinnego interesu, mimo że sam Daniel nie był tym specjalnie zainteresowany. Nigdy nie doznał zawodowego spełnienia. Nawet nie wiedział, czy sam chce być dziennikarzem, ale z drugiej strony zawsze pociągały go wszystkie tajemnice. Nie miał chyba na co narzekać, choć poprzednie stanowisko było znacznie bardziej opłacalne.
-Podoba ci się Londyn? Ja też za każdym razem odkrywam w tym mieście coś nowego. Nie chciałem cię przestraszyć -spojrzał na nią, lekko się przy tym uśmiechając. -Zdarza mi się tędy chodzić.
Zawsze po wyjściu z czterech ścian czuł się lepiej, dlatego bardzo cenił sobie spacery. Nieważne, czy samotnie czy w towarzystwie kogoś znajomego, były one doskonałym sposobem na spędzanie wolnego czasu.
Zatrzymał się na moment.
-Pozdrów go ode mnie. Myślę, że jeszcze kiedyś się spotkamy. Kto wie, może za niedługo.
Nie widywali się specjalnie często, choć spotkania z Weasley'ami zapadły Danielowi w pamięć. Gdy o nich myślał, miał przed oczami dogadującą się, szczęśliwą rodzinę, która mimo nieposiadania dużego majątku, była dla wszystkich życzliwa i tolerancyjna.
-Na mnie już pora, wstąpię tu i ówdzie. Do zobaczenia. Następnym razem postaram się wpaść do ciebie na Pokątną.
Jego wzrok błądził przez chwilę - to po przechodniach, to skupiając się na Lyrze, aż Daniel odwrócił się i już bez większego rozglądania, ruszył w swoim kierunku.
z/t
I'll hit the bottom
hit the bottom and escape
escape
Daniel Krueger
Zawód : Dziennikarz Proroka Codziennego
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
po drugiej stronie
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wrzesień 1955
Ostatnio nawet praca nie sprawiała mu przyjemności. Alan jak zwykle starał się uciec przed wszystkimi problemami poprzez pracę w Mungu w ilości, której niektórzy ludzie wcale by nie wytrzymali. Od nowa stał się pracoholikiem, ciągle zgłaszając swoje chęci do wzięcia kolejnego dodatkowego dyżuru, co było na rękę innym, co dawało mu dodatkowe zarobki (które wcale go nie obchodziły, bo i tak nie wydawał większości pieniędzy), ale co skutecznie zabierało mu czas na myślenie o tym wszystkim, co go martwiło. Uciekał przed zmartwieniami niczym dziecko przed swoim własnym cieniem. Czasem udawało mu się skryć w cieniu czegoś innego, jednak prędzej czy później musiał ruszyć się stamtąd, wyjść do światła. I wtedy jego cień nieodłącznie przy nim był. Alan już dawno wypracował sobie własną teorię, która mówiła, że nieszczęścia lubią chodzić parami, trójkami, czwórkami, a nawet dziesiątkami. Ale nigdy, ale to nigdy nie chodziły same! Potwierdzeniem tej teorii (a może by tak zająć się pracą naukową nad udowadnianiem jej?) miał być chociażby ostatni czas w jego życiu. Najpierw Daniel, którego obecność i słowa wisiały nad nim niczym widmo, choć sam Krueger chyba nie był tego świadom; potem jego matka, której stan się pogorszył ostatnimi czasy; potem doszła jeszcze śmierć siostry Eileen, która była także jego zmartwieniem, bowiem martwił się o swoją "przyjaciółkę". I choć Bennett miał rozległą wiedzę na temat medycyny, empatii a trochę także o psychologii (nie było lepszego miejsca do uczenia się o ludziach niż szpital, gdzie widziało się ich w wielu dramatycznych sytuacjach i odsłonach), z problemami nijak sobie nie potrafił radzić.
Ten dzień był dniem, w który przyszedł do pracy po przymusowej, 24-godzinnej przerwie. Wrócił do pracy wypoczęty, ale i spanikowany, bowiem myśli dotyczące wszystkich tych spraw zaczynały dobijać się do niego, pukając w szklaną, cienką szybkę, która służyła za mur w jego umyśle. Pobiegł więc do Munga jako do swojego azylu, który miał uchronić go przed złym. Lecz gdy stanął przed swoim przełożonym, oświadczając znane mu już ,,proszę przydzielić mi dodatkowy dyżur, chętnie go wezmę" usłyszał zaskakujące ,,dobrze, ale tylko jeden, nie przychodź do mnie po więcej. Nie chcę mieć u siebie wykończonych lekarzy". Spędził więc w Mungu cały dzień, jednak po 14 godzinach pracy z krótkimi przerwami, nie miał pracować kolejnych kilku a musiał wrócić do domu. Jego pracoholizm osiągnął chyba stan krytyczny, bowiem te kilkanaście godzin spędzonych w pracy wcale mu nie przeszkadzało... A było mu ciągle mało. Zrezygnowany, zły i starający się o skupienie na czymkolwiek, choćby na kamyku, który kopnął, bo ten stanął mu na drodze, zmierzał powoli w kierunku domu. Która była godzina? Dwudziesta? Dwudziesta druga? Nie wiedział już, ale jedno było pewne - na dworze było już ciemno. Z zaskoczeniem odkrył też, że jest już połowa września, która była znacznie chłodniejsza od nocy w niedawnym już sierpniu.
Ostatnio nawet praca nie sprawiała mu przyjemności. Alan jak zwykle starał się uciec przed wszystkimi problemami poprzez pracę w Mungu w ilości, której niektórzy ludzie wcale by nie wytrzymali. Od nowa stał się pracoholikiem, ciągle zgłaszając swoje chęci do wzięcia kolejnego dodatkowego dyżuru, co było na rękę innym, co dawało mu dodatkowe zarobki (które wcale go nie obchodziły, bo i tak nie wydawał większości pieniędzy), ale co skutecznie zabierało mu czas na myślenie o tym wszystkim, co go martwiło. Uciekał przed zmartwieniami niczym dziecko przed swoim własnym cieniem. Czasem udawało mu się skryć w cieniu czegoś innego, jednak prędzej czy później musiał ruszyć się stamtąd, wyjść do światła. I wtedy jego cień nieodłącznie przy nim był. Alan już dawno wypracował sobie własną teorię, która mówiła, że nieszczęścia lubią chodzić parami, trójkami, czwórkami, a nawet dziesiątkami. Ale nigdy, ale to nigdy nie chodziły same! Potwierdzeniem tej teorii (a może by tak zająć się pracą naukową nad udowadnianiem jej?) miał być chociażby ostatni czas w jego życiu. Najpierw Daniel, którego obecność i słowa wisiały nad nim niczym widmo, choć sam Krueger chyba nie był tego świadom; potem jego matka, której stan się pogorszył ostatnimi czasy; potem doszła jeszcze śmierć siostry Eileen, która była także jego zmartwieniem, bowiem martwił się o swoją "przyjaciółkę". I choć Bennett miał rozległą wiedzę na temat medycyny, empatii a trochę także o psychologii (nie było lepszego miejsca do uczenia się o ludziach niż szpital, gdzie widziało się ich w wielu dramatycznych sytuacjach i odsłonach), z problemami nijak sobie nie potrafił radzić.
Ten dzień był dniem, w który przyszedł do pracy po przymusowej, 24-godzinnej przerwie. Wrócił do pracy wypoczęty, ale i spanikowany, bowiem myśli dotyczące wszystkich tych spraw zaczynały dobijać się do niego, pukając w szklaną, cienką szybkę, która służyła za mur w jego umyśle. Pobiegł więc do Munga jako do swojego azylu, który miał uchronić go przed złym. Lecz gdy stanął przed swoim przełożonym, oświadczając znane mu już ,,proszę przydzielić mi dodatkowy dyżur, chętnie go wezmę" usłyszał zaskakujące ,,dobrze, ale tylko jeden, nie przychodź do mnie po więcej. Nie chcę mieć u siebie wykończonych lekarzy". Spędził więc w Mungu cały dzień, jednak po 14 godzinach pracy z krótkimi przerwami, nie miał pracować kolejnych kilku a musiał wrócić do domu. Jego pracoholizm osiągnął chyba stan krytyczny, bowiem te kilkanaście godzin spędzonych w pracy wcale mu nie przeszkadzało... A było mu ciągle mało. Zrezygnowany, zły i starający się o skupienie na czymkolwiek, choćby na kamyku, który kopnął, bo ten stanął mu na drodze, zmierzał powoli w kierunku domu. Która była godzina? Dwudziesta? Dwudziesta druga? Nie wiedział już, ale jedno było pewne - na dworze było już ciemno. Z zaskoczeniem odkrył też, że jest już połowa września, która była znacznie chłodniejsza od nocy w niedawnym już sierpniu.
There are no escapes There is no more world Gone are the days of mistakes There is no more hope
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Mówi się, że czas leczy rany.
Łatwość przyznawania właściwości leczniczych ślizgającym się po powierzchni tarczy wskazówkom, zaczynała powoli go bawić. Kpił z niej i z ludzkiej mentalności, która szukała różnych sposobów na ucieczkę od samej prawdy, byleby choć na moment zamknąć się we własnym świecie, osnutym mgłą powtarzanych ciągle frazesów. Żałosne. Ale czy nie był taki sam? Mimo tego, wiedział. Czas wcale nie leczył ran, nie koił ich, nie powodował zasklepienia rozszarpanych rogów, z których sączyła się powoli krwawa, niekiedy zmieszana z ropą posoka. On wyłącznie kreował tolerancję na ilość doznawanego bólu, zsyłał o b o j ę t n o ś ć odgradzającą umysł za szklanym murem niewiedzy i najzwyklejszej w świecie ignorancji. Czas pomagał spojrzeć z dystansu i dostrzec nowe rzeczy. Ale nie, nigdy nie leczył. Znamiona wciąż gdzieś pozostawały, gotowe do ponownego rozdrapania pazurami napotykanych zewsząd sytuacji. Mogła wystarczyć jedna chwila, jeden impuls, jedno słowo.
I było po wszystkim.
Niebo nad nim miało barwę atramentu, naznaczoną gdzieniegdzie ciemniejszymi szlakami chmur, które kłębiły się ponad jego kopułą, ponurą i całkowicie statyczną. Ciemność wdzierała się do oczu, zakrywała pole widzenia swoją nieprzeniknioną płachtą, pozwalając dostrzegać jedynie zarysy kształtów, wypaczała wszystkie kolory, rozmazywała lustrowaną przestrzeń w nieostre miraże. Chłód ogarniał ciało swoim lodowatym dotykiem, powodował nieprzyjemne drętwienie palców. Dookoła kręciło się niewiele osób, do uszu docierały jedynie strzępy prowadzonych szeptem konwersacji. Nic poza tym, żadnego wrażenia. Zagłębiał się w tę niemalże amorficzną masę, z której wyniknąć mogło praktycznie wszystko, niby zapuszczał się w nieznane, jednocześnie pozostając w znanym sobie miejscu. Ile razy przemierzał tę ulicę? Nawet nie liczył. Znał ją niemal na pamięć, mógł odczytać położenie nawet po samym czasie spaceru; nawet stukot podeszew butów obijających się o wyłożone brukiem podłoże, wydawał się niezwykle znajomy i inny niż w pozostałych miejscach. A jednak, czuł się jakoś nieswojo. Mieszanka ogarniających go uczuć była mozaiką elementów niemal sprzecznych, nachodzących na siebie, pogrążonych w nieustannym tańcu, który odsłaniał przed umysłem kolejne wydarzenia. Ile problemów. Ile, cholernych, problemów. Czasem miał wrażenie, że nie wytrzyma już więcej, siadając pod ścianą, zwiesiwszy głowę i mając ochotę zanieść się głośnym płaczem. Ale czy skapujące łzy byłyby w stanie coś zmienić? Czy odmieniłyby bieg przeszłości? Czy sprawiłyby, że sama jego osoba stałaby się odrobinę bardziej c z y s t s z a? Odrzucił te rozważania, próbując znowu nawiązać kontakt ze światem. Rozmieszczone na ulicy latarnie rozpraszały mrok rzucaną przez siebie żółtawą poświatą; były niczym ogromne kule, które zawieszone nad głowami, czyniły widok odrobinę bardziej znośnym. I właśnie wtedy natknął się na kolejną sylwetkę, sylwetkę doskonale mu znaną, a spotkaną właściwie - obecnie - zupełnie przypadkowo. Wiedział jednak, skąd on wraca. Nikt nie musiał mu mówić, wiedział doskonale wszystko. Będąc w odpowiedniej odległości na choćby połowiczne rozpoznanie twarzy, zatrzymał się gwałtownie, ani na moment nie zmieniając kierunku swojego wzroku. Wszystkie wspomnienia odżyły jakby na nowo, lecz widmo promieniującego wzdłuż kości czaszki bólu nie było na tyle straszliwe, by powstrzymać się, próbując jak najszybciej przemknąć niezauważonym. Nie. Stało się wyłącznie oliwą dolaną do ognia, budzącą na nowo instynkty i poniekąd kreując całą ciekawość. Usta ugięły się lekko, jakby chciały stworzyć widoczny w półmroku uśmiech.
- Naprawdę przydałaby ci się kobieta - oznajmił z pobrzmiewającą w głosie ironią.
Łatwość przyznawania właściwości leczniczych ślizgającym się po powierzchni tarczy wskazówkom, zaczynała powoli go bawić. Kpił z niej i z ludzkiej mentalności, która szukała różnych sposobów na ucieczkę od samej prawdy, byleby choć na moment zamknąć się we własnym świecie, osnutym mgłą powtarzanych ciągle frazesów. Żałosne. Ale czy nie był taki sam? Mimo tego, wiedział. Czas wcale nie leczył ran, nie koił ich, nie powodował zasklepienia rozszarpanych rogów, z których sączyła się powoli krwawa, niekiedy zmieszana z ropą posoka. On wyłącznie kreował tolerancję na ilość doznawanego bólu, zsyłał o b o j ę t n o ś ć odgradzającą umysł za szklanym murem niewiedzy i najzwyklejszej w świecie ignorancji. Czas pomagał spojrzeć z dystansu i dostrzec nowe rzeczy. Ale nie, nigdy nie leczył. Znamiona wciąż gdzieś pozostawały, gotowe do ponownego rozdrapania pazurami napotykanych zewsząd sytuacji. Mogła wystarczyć jedna chwila, jeden impuls, jedno słowo.
I było po wszystkim.
Niebo nad nim miało barwę atramentu, naznaczoną gdzieniegdzie ciemniejszymi szlakami chmur, które kłębiły się ponad jego kopułą, ponurą i całkowicie statyczną. Ciemność wdzierała się do oczu, zakrywała pole widzenia swoją nieprzeniknioną płachtą, pozwalając dostrzegać jedynie zarysy kształtów, wypaczała wszystkie kolory, rozmazywała lustrowaną przestrzeń w nieostre miraże. Chłód ogarniał ciało swoim lodowatym dotykiem, powodował nieprzyjemne drętwienie palców. Dookoła kręciło się niewiele osób, do uszu docierały jedynie strzępy prowadzonych szeptem konwersacji. Nic poza tym, żadnego wrażenia. Zagłębiał się w tę niemalże amorficzną masę, z której wyniknąć mogło praktycznie wszystko, niby zapuszczał się w nieznane, jednocześnie pozostając w znanym sobie miejscu. Ile razy przemierzał tę ulicę? Nawet nie liczył. Znał ją niemal na pamięć, mógł odczytać położenie nawet po samym czasie spaceru; nawet stukot podeszew butów obijających się o wyłożone brukiem podłoże, wydawał się niezwykle znajomy i inny niż w pozostałych miejscach. A jednak, czuł się jakoś nieswojo. Mieszanka ogarniających go uczuć była mozaiką elementów niemal sprzecznych, nachodzących na siebie, pogrążonych w nieustannym tańcu, który odsłaniał przed umysłem kolejne wydarzenia. Ile problemów. Ile, cholernych, problemów. Czasem miał wrażenie, że nie wytrzyma już więcej, siadając pod ścianą, zwiesiwszy głowę i mając ochotę zanieść się głośnym płaczem. Ale czy skapujące łzy byłyby w stanie coś zmienić? Czy odmieniłyby bieg przeszłości? Czy sprawiłyby, że sama jego osoba stałaby się odrobinę bardziej c z y s t s z a? Odrzucił te rozważania, próbując znowu nawiązać kontakt ze światem. Rozmieszczone na ulicy latarnie rozpraszały mrok rzucaną przez siebie żółtawą poświatą; były niczym ogromne kule, które zawieszone nad głowami, czyniły widok odrobinę bardziej znośnym. I właśnie wtedy natknął się na kolejną sylwetkę, sylwetkę doskonale mu znaną, a spotkaną właściwie - obecnie - zupełnie przypadkowo. Wiedział jednak, skąd on wraca. Nikt nie musiał mu mówić, wiedział doskonale wszystko. Będąc w odpowiedniej odległości na choćby połowiczne rozpoznanie twarzy, zatrzymał się gwałtownie, ani na moment nie zmieniając kierunku swojego wzroku. Wszystkie wspomnienia odżyły jakby na nowo, lecz widmo promieniującego wzdłuż kości czaszki bólu nie było na tyle straszliwe, by powstrzymać się, próbując jak najszybciej przemknąć niezauważonym. Nie. Stało się wyłącznie oliwą dolaną do ognia, budzącą na nowo instynkty i poniekąd kreując całą ciekawość. Usta ugięły się lekko, jakby chciały stworzyć widoczny w półmroku uśmiech.
- Naprawdę przydałaby ci się kobieta - oznajmił z pobrzmiewającą w głosie ironią.
I'll hit the bottom
hit the bottom and escape
escape
Daniel Krueger
Zawód : Dziennikarz Proroka Codziennego
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
po drugiej stronie
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kochał Kruegera.
A od miłości do nienawiści tylko jeden krok.
Pomijając już osobiste żarty nie mające związku z fabułą - Daniel rzeczywiście popchnął Alana blisko krawędzi. Niegdyś bliscy sobie niczym przyjaciele, teraz Bennett nie potrafił odpowiedzieć na pytanie, czy dalej nimi są. Nie potrafił też wyjaśnić tego, co tak właściwie się stało. Jego myśli niejednokrotnie odpływały w kierunku tamtego wieczoru nad brzegiem Tamizy. Spotkali się, zaczęli rozmawiać, rozmowa stawała się coraz bardziej napięta. Skończyło się na krzykach, wyzwiskach, a także bójce. Co się wydarzyło, o co poszło? Nikt nie powiedział nic konkretnego, nikt nie powiedział nic konkretnie złego, a jednak to doprowadziło do faktu, iż oboje stanęli na krawędzi. Stali teraz naprzeciw siebie, a pomiędzy nimi pojawiła się przepaść tak ciemna, że Alan bał się schylić i do niej zajrzeć, by dowiedzieć się jak głęboka była i co w sobie kryła. Jednak jej obecność, a także odbijające się echem w jego głowie słowa Daniela i wspomnienia tamtych wydarzeń, nie dawały mu spokoju. Próbował to wszystko obmyślić, próbował znaleźć odpowiedź, rozwiązanie. Próbował wyciągnąć z tego jakieś wnioski. W jego głowie pojawiło się wiele możliwości, wiele wariantów. Najmocniej jednak odzywał się niepokój, rosnący w nim z chwili na chwilę. Daniel dość nieświadomie otworzył przed Alanem drzwiczki, które ten ciągle mijał, ale nigdy nie zauważał ich obecności. Nie chciał jej zauważyć. Krueger natomiast nie tylko mu je wskazał, ale także otworzył, ukazując ciemną, okrutną prawdę kryjącą się za nimi. I to właśnie ona nie dawała Alanowi spokoju. A wszystkiemu towarzyszyła także złość skierowana na Daniela za to, że mu ją pokazał.
Bennett uciekał. Krył się w swojej pracy, chcąc się tam schronić przed wszystkim tym, co było dla niego złe i ciężkie. Inaczej nie potrafił. Wychowywał się bez ojca, który pokazałby mu jak mężczyzna może sobie poradzić z problemami. A może to wcale nie o to chodziło? Nie ważne. Krył się w pracy, specjalnie starając się o to, by nie narzekał na nudę i nadmiar wolnego czasu, gdyż właśnie wtedy nieprzyjemne myśli mogłyby go dopaść i porwać w swoje sidła. On nie znał lekarstwa. Nie znał receptury, która pomogłaby mu nie tyle z nich się wyrwać, ale zniszczyć je i sprawić, by nigdy więcej nie sprawiały mu problemu. Właśnie dlatego tak się bał. A spotkanie Daniela wcale nie miało mu w tym pomóc.
Gdy przemierzał ulice Londynu, z całych sił starał się myśleć o tym co zje na kolacje, co musi zrobić, co chce przeczytać. Ale złe myśli powracały. Jedną połowę drogi myślał nad matką, o której zdrowie coraz bardziej się martwił. Zaczął kształcić się w kierunku medycznym głównie po to, aby jej pomóc i co? Bał się podać jej jakikolwiek eksperymentalny lek lub eliksir licząc na to, że wcześniej trafi się ktoś inny z tą samą chorobą, na kim mógłby to wypróbować. Był okrutny, ale obawiał się straty jedynej rodziny jaka mu pozostała. A tymczasem kobieta słabła, coraz więcej siebie oddając w ramiona choroby. To go martwiło, to go wprawiało w przygnębienie. A w dodatku ta sprawa z Danielem... Przypominał sobie o niej za każdym razem w takim momencie, próbując po raz kolejny przeanalizować sytuację i zastanawiając się na ile tak właściwie zna swojego (chyba już nie?) przyjaciela. Chciał znaleźć jakieś rozwiązanie, jakoś uratować Eileen, siebie... a głównie siebie. Zdziwił się więc, kiedy nagle ujrzał go tuż przed sobą, a potem usłyszał jego głos.
O wilku mowa? Albo raczej - o wilku myśl?
Początkowe zdezorientowanie i zdziwienie, które wymalowały się na jego twarzy, zaczęły ustępować. Na ich miejsce wstąpił swoisty grymas, który znaczył nie więcej niż to, że Alan dalej bardzo dobrze pamiętał ich ostatnie spotkanie. I że spotkanie Daniela wcale nie było tym, czego w tej chwili chciał.
- Chcesz żebym podbił Ci drugie oko, Krueger? - Wysyczał, starając się nie zdradzać po swoim głosie aż takiej irytacji, jaką odczuwał. Pieprzony Krueger! Nie dość, że zostawił go wtedy z niepokojem i złością, który od prawie miesiąca wyżerały jego duszę i spędzały sen z powiek, to jeszcze miał czelność stanąć przed nim i go prowokować? Nie chcąc mu na to pozwolić Bennett parsknął pod nosem kpiąco, po czym ruszył przed siebie, mając zamiar wyminąć Daniela i po prostu odejść. Nie miał zamiaru dać mu tej satysfakcji i dać się znów sprowokować. Nie chciał z nim rozmawiać, nie chciał go widzieć i pozwolić na to, by po jego żyłach znów rozeszła się złość i owładnęła nim całkowicie.
A od miłości do nienawiści tylko jeden krok.
Pomijając już osobiste żarty nie mające związku z fabułą - Daniel rzeczywiście popchnął Alana blisko krawędzi. Niegdyś bliscy sobie niczym przyjaciele, teraz Bennett nie potrafił odpowiedzieć na pytanie, czy dalej nimi są. Nie potrafił też wyjaśnić tego, co tak właściwie się stało. Jego myśli niejednokrotnie odpływały w kierunku tamtego wieczoru nad brzegiem Tamizy. Spotkali się, zaczęli rozmawiać, rozmowa stawała się coraz bardziej napięta. Skończyło się na krzykach, wyzwiskach, a także bójce. Co się wydarzyło, o co poszło? Nikt nie powiedział nic konkretnego, nikt nie powiedział nic konkretnie złego, a jednak to doprowadziło do faktu, iż oboje stanęli na krawędzi. Stali teraz naprzeciw siebie, a pomiędzy nimi pojawiła się przepaść tak ciemna, że Alan bał się schylić i do niej zajrzeć, by dowiedzieć się jak głęboka była i co w sobie kryła. Jednak jej obecność, a także odbijające się echem w jego głowie słowa Daniela i wspomnienia tamtych wydarzeń, nie dawały mu spokoju. Próbował to wszystko obmyślić, próbował znaleźć odpowiedź, rozwiązanie. Próbował wyciągnąć z tego jakieś wnioski. W jego głowie pojawiło się wiele możliwości, wiele wariantów. Najmocniej jednak odzywał się niepokój, rosnący w nim z chwili na chwilę. Daniel dość nieświadomie otworzył przed Alanem drzwiczki, które ten ciągle mijał, ale nigdy nie zauważał ich obecności. Nie chciał jej zauważyć. Krueger natomiast nie tylko mu je wskazał, ale także otworzył, ukazując ciemną, okrutną prawdę kryjącą się za nimi. I to właśnie ona nie dawała Alanowi spokoju. A wszystkiemu towarzyszyła także złość skierowana na Daniela za to, że mu ją pokazał.
Bennett uciekał. Krył się w swojej pracy, chcąc się tam schronić przed wszystkim tym, co było dla niego złe i ciężkie. Inaczej nie potrafił. Wychowywał się bez ojca, który pokazałby mu jak mężczyzna może sobie poradzić z problemami. A może to wcale nie o to chodziło? Nie ważne. Krył się w pracy, specjalnie starając się o to, by nie narzekał na nudę i nadmiar wolnego czasu, gdyż właśnie wtedy nieprzyjemne myśli mogłyby go dopaść i porwać w swoje sidła. On nie znał lekarstwa. Nie znał receptury, która pomogłaby mu nie tyle z nich się wyrwać, ale zniszczyć je i sprawić, by nigdy więcej nie sprawiały mu problemu. Właśnie dlatego tak się bał. A spotkanie Daniela wcale nie miało mu w tym pomóc.
Gdy przemierzał ulice Londynu, z całych sił starał się myśleć o tym co zje na kolacje, co musi zrobić, co chce przeczytać. Ale złe myśli powracały. Jedną połowę drogi myślał nad matką, o której zdrowie coraz bardziej się martwił. Zaczął kształcić się w kierunku medycznym głównie po to, aby jej pomóc i co? Bał się podać jej jakikolwiek eksperymentalny lek lub eliksir licząc na to, że wcześniej trafi się ktoś inny z tą samą chorobą, na kim mógłby to wypróbować. Był okrutny, ale obawiał się straty jedynej rodziny jaka mu pozostała. A tymczasem kobieta słabła, coraz więcej siebie oddając w ramiona choroby. To go martwiło, to go wprawiało w przygnębienie. A w dodatku ta sprawa z Danielem... Przypominał sobie o niej za każdym razem w takim momencie, próbując po raz kolejny przeanalizować sytuację i zastanawiając się na ile tak właściwie zna swojego (chyba już nie?) przyjaciela. Chciał znaleźć jakieś rozwiązanie, jakoś uratować Eileen, siebie... a głównie siebie. Zdziwił się więc, kiedy nagle ujrzał go tuż przed sobą, a potem usłyszał jego głos.
O wilku mowa? Albo raczej - o wilku myśl?
Początkowe zdezorientowanie i zdziwienie, które wymalowały się na jego twarzy, zaczęły ustępować. Na ich miejsce wstąpił swoisty grymas, który znaczył nie więcej niż to, że Alan dalej bardzo dobrze pamiętał ich ostatnie spotkanie. I że spotkanie Daniela wcale nie było tym, czego w tej chwili chciał.
- Chcesz żebym podbił Ci drugie oko, Krueger? - Wysyczał, starając się nie zdradzać po swoim głosie aż takiej irytacji, jaką odczuwał. Pieprzony Krueger! Nie dość, że zostawił go wtedy z niepokojem i złością, który od prawie miesiąca wyżerały jego duszę i spędzały sen z powiek, to jeszcze miał czelność stanąć przed nim i go prowokować? Nie chcąc mu na to pozwolić Bennett parsknął pod nosem kpiąco, po czym ruszył przed siebie, mając zamiar wyminąć Daniela i po prostu odejść. Nie miał zamiaru dać mu tej satysfakcji i dać się znów sprowokować. Nie chciał z nim rozmawiać, nie chciał go widzieć i pozwolić na to, by po jego żyłach znów rozeszła się złość i owładnęła nim całkowicie.
There are no escapes There is no more world Gone are the days of mistakes There is no more hope
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Twarz, doskonale mu znajoma, wydawała się być tylko fałszywą powłoką. Ohydną, wyrzeźbioną gdzieś w kręgach piekła, wykrzywioną w zdradzieckim grymasie, z ciskanym spojrzeniem, które - gdyby tylko mogło - zapewne uśmierciłoby go na miejscu. Pamiętał doskonale wszystkie szczegóły, teraz na nowo stające się o wiele bardziej żywe niż dotychczas. Majaczyły mu przed oczami, podsycały powoli gorejące wnętrze, karmiły papką przyjmowaną z niemal masochistycznym entuzjazmem, chcącym odkrywać na nowo doskonale znane rzeczy. Zadręczał się. Zadręczał przez większość swojego życia, rozlewał po wszystkich tkankach smutek, nastawiony na
s i e b i e, na s w o j e cierpienie, tworząc w głowie w ł a s n y obraz postaci iście tragicznej, napotykającej na niemal same nieszczęścia.
Nie widział innych.
Byli wyłącznie dodatkiem, byli gdzieś w tle, jak owady lecące nad niebem, obecne lecz jednak niemożliwe do zauważenia. Byli niczym cienie, niczym kradzione nieznacznie oddechy, mgła spowijająca delikatnie jego sylwetkę, w swoich białawych kłębach nieomal przezroczysta. W centrum uwagi znajdował się on i tylko on. Dlatego słabo pojmował odczucia innych, choć nie oznaczało to, że nie był do tego zdolny. Introwertyzm nauczył go otwarcia na jedynie własne emocje, które chowane ciągle we wnętrzu, były tłamszone i tuszowane wielokrotnie zupełnie inną wizją. Dlatego nie widział uczuć Alana. Obchodził go wyłącznie fakt poznania Eileen, to, że chciał się o niej dowiedzieć znacznie więcej, że chciał ją poznać, że chciał być dostrzegany bardziej niż jako zwykły, znajomy dziennikarz, czasem spotykany rano w drodze do sklepu. Niszczenia własnych planów, niepodatności drugich osób, zupełnie nie tolerował. Z tego powodu rodząca się wewnątrz wściekłość usilnie szukała dla siebie ujścia, tworząc słowa splatające się z jadem, którymi tak otwarcie kąsał. Nawet tutaj, w zwyczajnym spotkaniu - nie mógł odpuścić. Sam widok majaczącej pośród cieni postury Bennetta był dla niego dostateczną przyczyną. Odpowiedź jeszcze bardziej rozjuszyła mężczyznę; starał się jednak nie dać tego po sobie poznać, stojąc niby zaklęta rzeźba, pozwalając Alanowi go wyminąć. Znowu miał ochotę sprowokować. I nie widział przeciwwskazań, by folgować sobie w tej chwili. Czekał jednak. Czekał. Cierpliwie, powoli odprowadzając go ruchem tęczówek, by potem na nowo je skupić. Odwrócił się gwałtownie, niemal automatycznie. Ale czyn ten nie był spontaniczny, był zaplanowany z wyprzedzeniem, w całej swojej premedytacji niezwykle bezczelny.
- Nie myśl, że tobie pozwolę - odparł spokojnie lecz stanowczo. Tym razem nie wydawał się żartować. - Jestem umówiony. - Brzmiało to jak zwyczajne oznajmienie, wyzute z emocji, choć z lekka podszyte ironią. Nie musiał nawet się starać, by odpowiednio je wyprowadzić - wydostało się całkowicie samo z siebie, jakby jego istnienie zostało z góry przesądzone.
s i e b i e, na s w o j e cierpienie, tworząc w głowie w ł a s n y obraz postaci iście tragicznej, napotykającej na niemal same nieszczęścia.
Nie widział innych.
Byli wyłącznie dodatkiem, byli gdzieś w tle, jak owady lecące nad niebem, obecne lecz jednak niemożliwe do zauważenia. Byli niczym cienie, niczym kradzione nieznacznie oddechy, mgła spowijająca delikatnie jego sylwetkę, w swoich białawych kłębach nieomal przezroczysta. W centrum uwagi znajdował się on i tylko on. Dlatego słabo pojmował odczucia innych, choć nie oznaczało to, że nie był do tego zdolny. Introwertyzm nauczył go otwarcia na jedynie własne emocje, które chowane ciągle we wnętrzu, były tłamszone i tuszowane wielokrotnie zupełnie inną wizją. Dlatego nie widział uczuć Alana. Obchodził go wyłącznie fakt poznania Eileen, to, że chciał się o niej dowiedzieć znacznie więcej, że chciał ją poznać, że chciał być dostrzegany bardziej niż jako zwykły, znajomy dziennikarz, czasem spotykany rano w drodze do sklepu. Niszczenia własnych planów, niepodatności drugich osób, zupełnie nie tolerował. Z tego powodu rodząca się wewnątrz wściekłość usilnie szukała dla siebie ujścia, tworząc słowa splatające się z jadem, którymi tak otwarcie kąsał. Nawet tutaj, w zwyczajnym spotkaniu - nie mógł odpuścić. Sam widok majaczącej pośród cieni postury Bennetta był dla niego dostateczną przyczyną. Odpowiedź jeszcze bardziej rozjuszyła mężczyznę; starał się jednak nie dać tego po sobie poznać, stojąc niby zaklęta rzeźba, pozwalając Alanowi go wyminąć. Znowu miał ochotę sprowokować. I nie widział przeciwwskazań, by folgować sobie w tej chwili. Czekał jednak. Czekał. Cierpliwie, powoli odprowadzając go ruchem tęczówek, by potem na nowo je skupić. Odwrócił się gwałtownie, niemal automatycznie. Ale czyn ten nie był spontaniczny, był zaplanowany z wyprzedzeniem, w całej swojej premedytacji niezwykle bezczelny.
- Nie myśl, że tobie pozwolę - odparł spokojnie lecz stanowczo. Tym razem nie wydawał się żartować. - Jestem umówiony. - Brzmiało to jak zwyczajne oznajmienie, wyzute z emocji, choć z lekka podszyte ironią. Nie musiał nawet się starać, by odpowiednio je wyprowadzić - wydostało się całkowicie samo z siebie, jakby jego istnienie zostało z góry przesądzone.
I'll hit the bottom
hit the bottom and escape
escape
Daniel Krueger
Zawód : Dziennikarz Proroka Codziennego
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
po drugiej stronie
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czy Daniel był jego przyjacielem?
Czy przyjacielem mógł nazwać kogoś, kogo tak naprawdę nie znał? Jak wyglądał cały ten czas, kiedy uważał go za osobę tak bliską, że aż godną miana przyjaciela? Poznali się przypadkiem, choć nawet nie pamiętał jak dawno temu. Dwa lata? Trzy? Cztery? Pięć? Daniel robił artykuł o Mungu, a Alan udzielił mu kilku odpowiedzi na nurtujące go pytania. Jakoś tak zapałali do siebie sympatią i czasem spotykali się, by pogadać lub iść na piwo. Ich spotkania były rzadkie, ale należały raczej do przyjemnych, lekkich, swobodnych. Z nieznajomych stali się znajomymi, a ze znajomych stali się przyjaciółmi. Ale czy na pewno? Co o sobie wiedzieli? Dopiero po felernym spotkaniu nad brzegiem Tamizy, Alan dostrzegł, że więcej rzeczy nie wiedział o Danielu, niż wiedział. Dziennikarz zawsze otaczał się pewną aurą tajemniczości i pokazywał mu, że gdzieś tam były granice oddzielające to co wiedział na jego temat od tego, czego nie chciał zdradzać nikomu. A może tylko jemu? Bennettowi nigdy nie przeszkadzał ten fakt. Oddawał się przyjemnościom spotkań z "przyjacielem": rozmową, żarcikami i często także bursztynowym trunkiem, który każdy miał w swoim kuflu. Czy tak naprawdę znał Daniela? Nie, zdecydowanie nie. I dopiero teraz to dostrzegał. Sam był człowiekiem otwartym, gotowym wypaplać całą swoją przeszłość, jeżeli ktoś, na przykład Krueger, tylko by o to zapytał. Nie bawił się w tajemnice i ukrywanie jakichś informacji na swój temat. Nie lubił jednak opowiadać o tym sam z siebie, lecz zapytany zawsze naświetlał sprawę jego matki, ojca, jej choroby, jego dzieciństwa. Miał tylko jedną tajemnicę, o której wiedział tylko i wyłącznie on - była to miłość do Eileen, o której nie powiedział nawet własnej matce. Miłość, którą skrywał w sercu i pielęgnował, żywiąc cichą nadzieję na to, że kiedyś zostanie ona odwzajemniona. On jednak umiał obserwować. Wiedział, lecz nie chciał przyjąć do świadomości tego, że marne szanse były na to, aby jego miłość została odwzajemniona. Zakopał to gdzieś głęboko w swojej podświadomości, nie chcąc o tym rozmyślać i sprawiać sobie bólu. Lecz Krueger, właśnie ten Krueger, wszystko mu popsuł. Zburzył starannie uwite, bezpieczne gniazdko, które Alan tworzył latami. Jednocześnie zniszczył mu to i pokazał, że tak naprawdę Bennett wcale go nie znał. Złość, nienawiść, gierki... to wszystko co Daniel pokazał mu przy ich ostatnim spotkaniu było mu obce. Ale teraz miał już lepszy obraz na to jaki Krueger był naprawdę.
Nie chciał dać się sprowokować. Nie chciał pozwolić na to, by Daniel znów wciągnął go w tą potyczkę słowną, która miała powodować wzrost napięcia, burzę negatywnych emocji, a w końcu wybuch. Nie chciał, by ten wiedział, jak wielki wzbudził w nim strach i jak bardzo wisiał nad nim niczym widmo, co dzień i co noc od tamtego spotkania. Nie chciał dać mu tej satysfakcji. Chciał z dumą unieść brodę i pokazać mu, że jest ponad nim, że nie da się wciągnąć w tę grę. Ale nie potrafił. Zatrzymał się, kiedy tylko Daniel się odezwał. Jego słowa i jego ton... Alan dobrze wyczuwał, że kryje się za nimi prowokacja. Ale nie potrafił postąpić inaczej.
- Ach tak? A więc miłego spotkania, Krueger. - Mruknął, wymuszając na sobie ton całkowitego opanowania i obojętności. Jak gdyby wcale nie domyślał się, co Daniel chce mu przez to powiedzieć. Ale czy to prawda? A może jedynie prowokacja? Grał na zwłokę, kupował dla siebie czas, aby nie dać się tak okropnie sprowokować jak ostatnio, nie dać się oszukać. Powoli zaczynał nienawidzić tego człowieka za wszystko, co robił. Od przyjaźni do nienawiści była tak niewielka droga, że stojąc na niej sam był w szoku i nie potrafił w to uwierzyć.
Czy przyjacielem mógł nazwać kogoś, kogo tak naprawdę nie znał? Jak wyglądał cały ten czas, kiedy uważał go za osobę tak bliską, że aż godną miana przyjaciela? Poznali się przypadkiem, choć nawet nie pamiętał jak dawno temu. Dwa lata? Trzy? Cztery? Pięć? Daniel robił artykuł o Mungu, a Alan udzielił mu kilku odpowiedzi na nurtujące go pytania. Jakoś tak zapałali do siebie sympatią i czasem spotykali się, by pogadać lub iść na piwo. Ich spotkania były rzadkie, ale należały raczej do przyjemnych, lekkich, swobodnych. Z nieznajomych stali się znajomymi, a ze znajomych stali się przyjaciółmi. Ale czy na pewno? Co o sobie wiedzieli? Dopiero po felernym spotkaniu nad brzegiem Tamizy, Alan dostrzegł, że więcej rzeczy nie wiedział o Danielu, niż wiedział. Dziennikarz zawsze otaczał się pewną aurą tajemniczości i pokazywał mu, że gdzieś tam były granice oddzielające to co wiedział na jego temat od tego, czego nie chciał zdradzać nikomu. A może tylko jemu? Bennettowi nigdy nie przeszkadzał ten fakt. Oddawał się przyjemnościom spotkań z "przyjacielem": rozmową, żarcikami i często także bursztynowym trunkiem, który każdy miał w swoim kuflu. Czy tak naprawdę znał Daniela? Nie, zdecydowanie nie. I dopiero teraz to dostrzegał. Sam był człowiekiem otwartym, gotowym wypaplać całą swoją przeszłość, jeżeli ktoś, na przykład Krueger, tylko by o to zapytał. Nie bawił się w tajemnice i ukrywanie jakichś informacji na swój temat. Nie lubił jednak opowiadać o tym sam z siebie, lecz zapytany zawsze naświetlał sprawę jego matki, ojca, jej choroby, jego dzieciństwa. Miał tylko jedną tajemnicę, o której wiedział tylko i wyłącznie on - była to miłość do Eileen, o której nie powiedział nawet własnej matce. Miłość, którą skrywał w sercu i pielęgnował, żywiąc cichą nadzieję na to, że kiedyś zostanie ona odwzajemniona. On jednak umiał obserwować. Wiedział, lecz nie chciał przyjąć do świadomości tego, że marne szanse były na to, aby jego miłość została odwzajemniona. Zakopał to gdzieś głęboko w swojej podświadomości, nie chcąc o tym rozmyślać i sprawiać sobie bólu. Lecz Krueger, właśnie ten Krueger, wszystko mu popsuł. Zburzył starannie uwite, bezpieczne gniazdko, które Alan tworzył latami. Jednocześnie zniszczył mu to i pokazał, że tak naprawdę Bennett wcale go nie znał. Złość, nienawiść, gierki... to wszystko co Daniel pokazał mu przy ich ostatnim spotkaniu było mu obce. Ale teraz miał już lepszy obraz na to jaki Krueger był naprawdę.
Nie chciał dać się sprowokować. Nie chciał pozwolić na to, by Daniel znów wciągnął go w tą potyczkę słowną, która miała powodować wzrost napięcia, burzę negatywnych emocji, a w końcu wybuch. Nie chciał, by ten wiedział, jak wielki wzbudził w nim strach i jak bardzo wisiał nad nim niczym widmo, co dzień i co noc od tamtego spotkania. Nie chciał dać mu tej satysfakcji. Chciał z dumą unieść brodę i pokazać mu, że jest ponad nim, że nie da się wciągnąć w tę grę. Ale nie potrafił. Zatrzymał się, kiedy tylko Daniel się odezwał. Jego słowa i jego ton... Alan dobrze wyczuwał, że kryje się za nimi prowokacja. Ale nie potrafił postąpić inaczej.
- Ach tak? A więc miłego spotkania, Krueger. - Mruknął, wymuszając na sobie ton całkowitego opanowania i obojętności. Jak gdyby wcale nie domyślał się, co Daniel chce mu przez to powiedzieć. Ale czy to prawda? A może jedynie prowokacja? Grał na zwłokę, kupował dla siebie czas, aby nie dać się tak okropnie sprowokować jak ostatnio, nie dać się oszukać. Powoli zaczynał nienawidzić tego człowieka za wszystko, co robił. Od przyjaźni do nienawiści była tak niewielka droga, że stojąc na niej sam był w szoku i nie potrafił w to uwierzyć.
There are no escapes There is no more world Gone are the days of mistakes There is no more hope
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie uważał siebie za złą osobę. Ani dobrą. Po prostu żył, istniał gdzieś, przechodząc między ludźmi i spoglądając na nich z dystansu. Nie miał w zwyczaju specjalnie się angażować, bo zaangażowanie zawsze wymagało otwarcia, a tego nie chciał czynić, starannie dobierając elementy, które dana osoba miała poznać. Z jednej strony było mu przykro. Nie - otwarcie, powodując szklistość oczu, które zaczynały wyglądać jak nasiąknięte przezroczystą cieczą, wywołując skrywany gdzieś od wielu dni żal, pnący się niczym cierniowe pędy, lecz zupełnie pośrednio; nie mógł się pogodzić, że właśnie stracił kolejnego człowieka. Miał ku temu tendencję. Niemal podświadomie odpychał od siebie ludzi, doprowadzany do gwałtownych wybuchów, mówiąc im różne, nie zawsze zgodne z rzeczywistymi opiniami, słowa. Rzucał wyrażenia porównywalne do groteski, hiperbolizował problemy, okraszając niemiłymi epitetami z niebywałą przy tym łatwością. Klął, wyzywał, nie zauważał u siebie winy w większości przypadków. Bo tak było łatwiej. Obwinić wszystko i wszystkich, rozchlapać błoto, by osiągnąć choć przez moment wewnętrzny spokój. Nie rozumiał. Nie rozumiał złości Bennetta - czy zrobił coś wtedy niewłaściwego? Był ostrożny jak zawsze. Planował jak zawsze. Nie zaczął dosadnie, nie obraził go, wyłącznie wyrażając zainteresowanie. A jednak cienka granica zdawała się gdzieś pęknąć, tworząc niszczącą w skutkach eksplozję. Prowokacja była dla niego desperacką próbą zaczęcia tematu. Była badaniem terenu prowadzonym w dość grubiański, już nieokolony ostrożnością sposób, niemniej jednak nadal dwuznaczny. Przygotowane wyrażenie stanowiło istny szpikulec, który miał przebić dzielącą ich obecnie barierę, wniknąć przez słabsze miejsca nałożonej zbroi ogłady, docierając tym samym do samego wnętrza. Bezskutecznie. Znajdował się tuż o krok od rozproszenia się w mrokach nocy, by uciec z podkulonym ogonem. Własna broń obróciła się przeciw niemu, wżynając się pod skórę jak drzazga - drobna, aczkolwiek niezwykle bolesna. Alan zignorował zaczepkę, doprowadzając Daniela do wściekłości znacznie większej niż poprzednia, lecz zarazem... zsyłając na niego odrobinę ogłady. Głos rozsądku odezwał się cicho, unosząc się po wnętrzu głębokim echem. Zupełnie, jakby chciał mu o czymś przypomnieć. O tym, co było znane, o więzi, która ich łączyła przez te lata i która w ciągu jednego spotkania przeistoczyła się w prawdziwe cmentarzysko.
- Nadal mnie nie znosisz - przyznał, kierując tym samym ku niemu niby-gorzkawe wytknięcie. - Miłego odpoczynku, Bennett - oznajmił paralelnie, skinąwszy przy tym nieznacznie głową. Zmrużył oczy, gdy mężczyzna się nie ruszył. Trwająca przez ułamek chwili cisza była wyjątkowo nieznośna i bolesna. - Idź, przecież cię nie trzymam. Nigdy nie trzymałem.
- Nadal mnie nie znosisz - przyznał, kierując tym samym ku niemu niby-gorzkawe wytknięcie. - Miłego odpoczynku, Bennett - oznajmił paralelnie, skinąwszy przy tym nieznacznie głową. Zmrużył oczy, gdy mężczyzna się nie ruszył. Trwająca przez ułamek chwili cisza była wyjątkowo nieznośna i bolesna. - Idź, przecież cię nie trzymam. Nigdy nie trzymałem.
I'll hit the bottom
hit the bottom and escape
escape
Daniel Krueger
Zawód : Dziennikarz Proroka Codziennego
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
po drugiej stronie
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Prowokacje. Było to coś, czym Krueger nieustannie go raczył od ich ostatniego spotkania. A może to on sobie wmawiał? Może po tym co się wydarzyło nad Tamizą, czegokolwiek Daniel by nie zrobił i czegokolwiek nie powiedział - on uważałby to za akt prowokacji? Nie był pewien co ma na ten temat sądzić. Wiedział już, że był do Daniela nastawiony z góry niczym byk do czerwonej płachty. Jego obecność drażniła go, powodowała nieprzyjemne bulgotanie negatywnych emocji w jego wnętrzu. Bulgotanie, które ponownie mogło doprowadzić do wrzenia, a potem do wybuchu. Czy gdyby Daniel stanął przed nim i powiedział do niego zwykłe ,,cześć", Alan zareagowałby podobnie? Nie, chyba nie. A więc najwyraźniej to nie była jedynie wina Bennetta, lecz także Krueger w swojej postawie miał coś, co go okropnie drażniło i sprawiało, że ów płachta była ciągle w zasięgu jego wzroku. Drażniąc go, irytując i powodując, że nie mógł odwrócić się i odejść. Nie zamierzał jednak jeszcze atakować. Wpierw musiał wyczuć teren, upewnić się, że za płachtą nie kryje się nic gorszego, bądź czy jest sens ją atakować i postrzegać jako wroga.
- Sam jesteś sobie winny. - Odpysknął z zadziwiającą nawet dla siebie samego opryskliwością. Krueger... coś Ty zrobił z tym łagodnym, dobrym Alanem o wielkim sercu i życzliwości słanej do wszystkich ludzi?
Daniel rzucił parę słów na pożegnanie, jednak stał dalej w miejscu, patrząc na niego. I tu również Bennett widział prowokację... Nie mógł się ruszyć. Stał w miejscu niczym słup. Zupełnie tak, jakby ktoś gwoździami przybił jego buty do podłoża, na którym stał. Wpatrywał się w niego, a wyraz jego twarzy dalej był tak samo zawzięty i bynajmniej nieprzychylny dziennikarzowi.
- O co Ci chodzi, Daniel? - odezwał się w końcu, mrużąc nieznacznie oczy. - Co próbujesz osiągnąć przez te prowokacje? Co chciałeś osiągnąć wtedy i co chcesz osiągnąć teraz, co? - Mówił, wyrzucając z siebie słowa coraz szybciej, z narastającym napięciem i nieznacznie wzrastającą głośnością. Jego mięśnie też bardziej się napięły, co było widać także w grymasie gniewu, który powoli pojawiał się na jego twarzy. - Czego Ty tak właściwie chcesz? Każdego ze swoich przyjaciół traktujesz jak zabawkę? Każdemu mącisz spokój, doprowadzasz go do szału i spędzasz sen z powiek na długie tygodnie? A może myliłem się, kiedykolwiek sądząc, że jestem dla Ciebie przyjacielem? Bo z tego co widzę byłem dla Ciebie zwykłym śmieciem, który usiłowałeś zgnieść ostatnim razem. - Warknął, starając się włożyć w swe słowa tyle jadu, ile się dało. Nie był wkurzony. Całą złość przemienił w jad, który włożył w słowa skierowane do Daniela. Chciał go zranić, dotknąć jakąś wrażliwą strunę u niego. W tej chwili nie potrafiłby po prostu wyciągnąć dłoni w jego stronę i stwierdzić ,,Okej, zapomnijmy o sprawie i niech będzie tak jak dawniej". On tak nie potrafił i niestety był typem, który długo chował urazy. Nie potrafiłby mu ot tak na nowo zaufać i traktować jak przyjaciela. Zwłaszcza, że okazało się, że wcale swojego "przyjaciela" nie znał.
- Sam jesteś sobie winny. - Odpysknął z zadziwiającą nawet dla siebie samego opryskliwością. Krueger... coś Ty zrobił z tym łagodnym, dobrym Alanem o wielkim sercu i życzliwości słanej do wszystkich ludzi?
Daniel rzucił parę słów na pożegnanie, jednak stał dalej w miejscu, patrząc na niego. I tu również Bennett widział prowokację... Nie mógł się ruszyć. Stał w miejscu niczym słup. Zupełnie tak, jakby ktoś gwoździami przybił jego buty do podłoża, na którym stał. Wpatrywał się w niego, a wyraz jego twarzy dalej był tak samo zawzięty i bynajmniej nieprzychylny dziennikarzowi.
- O co Ci chodzi, Daniel? - odezwał się w końcu, mrużąc nieznacznie oczy. - Co próbujesz osiągnąć przez te prowokacje? Co chciałeś osiągnąć wtedy i co chcesz osiągnąć teraz, co? - Mówił, wyrzucając z siebie słowa coraz szybciej, z narastającym napięciem i nieznacznie wzrastającą głośnością. Jego mięśnie też bardziej się napięły, co było widać także w grymasie gniewu, który powoli pojawiał się na jego twarzy. - Czego Ty tak właściwie chcesz? Każdego ze swoich przyjaciół traktujesz jak zabawkę? Każdemu mącisz spokój, doprowadzasz go do szału i spędzasz sen z powiek na długie tygodnie? A może myliłem się, kiedykolwiek sądząc, że jestem dla Ciebie przyjacielem? Bo z tego co widzę byłem dla Ciebie zwykłym śmieciem, który usiłowałeś zgnieść ostatnim razem. - Warknął, starając się włożyć w swe słowa tyle jadu, ile się dało. Nie był wkurzony. Całą złość przemienił w jad, który włożył w słowa skierowane do Daniela. Chciał go zranić, dotknąć jakąś wrażliwą strunę u niego. W tej chwili nie potrafiłby po prostu wyciągnąć dłoni w jego stronę i stwierdzić ,,Okej, zapomnijmy o sprawie i niech będzie tak jak dawniej". On tak nie potrafił i niestety był typem, który długo chował urazy. Nie potrafiłby mu ot tak na nowo zaufać i traktować jak przyjaciela. Zwłaszcza, że okazało się, że wcale swojego "przyjaciela" nie znał.
There are no escapes There is no more world Gone are the days of mistakes There is no more hope
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Jego cień wydłużał się do granic możliwości, tworząc na chodniku ciemne odbicie sylwetki; postaci niemal nieruchomej, zastygłej, która jedynie naprężała przemarznięte palce, ostatkiem sił powstrzymując się od zaciśnięcia dłoni w pięści. Nienawidził tego. Nienawidził. Złość szalała, osiągała niemal swoje apogeum, była jak huragan, porywcza i nieprzewidywalna. Do resztek zdruzgotała rozsądek, przemieniała myśli wyłącznie w skrawki impulsów, które pojawiały się równie szybko, co niknęły, tworząc wewnątrz głowy rozmyty obraz. Zagryzł wargę, mając wrażenie, że ciągłym uciskiem przerwie ciągłość skóry, tworząc z niej opuchniętą, skąpaną w krwi masę. Niech go szlag. Niech go szlag. Bezczelny, zafajdany hipokryta. Gdzie niby była jego wina? Co niby zrobił źle? Analizował jeszcze raz sytuacje, powtarzał momenty z szaleńczą skrupulatnością, lecz nie zauważał w nich niczego nowego. To nie mogła być jego wina. Tym razem zachował się w porządku, zaś Alan zdawał się nosić coś na sumieniu, coś, co dręczyło go do tego stopnia, że zaczął szukać sobie kozła ofiarnego. Nie, nie miał ochoty dłużej za niego robić, nie miał ochoty nawet na niego patrzeć, znosić tego żałosnego widoku osoby, która zapewne nie była nawet zdolna do logicznego myślenia.
Dlaczego?
Dlaczego się... Kiedyś przyjaźnili? Czy przyjaźnili się? Wytężał mózg do granic możliwości, wszystko jeszcze raz, od nowa, zapętlone w ciągłym, misternie zaplanowanym układzie. Przypadkowe spotkania. Rozmowy. Tak jakoś wyszło, pewnie odpowiedziałby, wzruszając ostentacyjnie ramionami. Czy Alan był dla niego ważny? Czy umiałby cokolwiek poświęcić? Dlaczego w ogóle się do niego odezwał? W głowie zapanowała mu kompletna pustka. Zwyczajne nic. Był zachwiany, nie umiał się odnaleźć w teraźniejszej sytuacji. Błądził niemal po omacku, obijał się ciągle o przeszkody, lecz mimo tego niestrudzenie kroczył dalej. Nie mógł odpuścić. Nade wszystko, nie mógł. Odsłonięty, połowicznie obnażony przez trawiący tkanki ogień wściekłości, spoglądał przez chwilę nań w milczeniu. W oczach zdawało się coś błysnąć, coś złowrogiego, jakby wyłącznie zapowiadało nieuchronne następstwo wydarzeń.
- O nic - rzucił mimo wszystko spokojnym, z lekka zdławionym głosem. Krtań zaczynała odmawiać mu posłuszeństwa, nie chcąc artykułować zamierzonego przekazu. Potem jednak nadeszło kazanie. Stał w spokoju, lecz nie wytrzymał. Miał wrażenie, że przez moment nie jest sobą, a jego czynami kieruje ktoś inny; znowu to, znowu ta cholerna łatka, znamię, które ktoś próbuje wypalić na nim niby rozżarzonym żelazem. - ZAMKNIJ SIĘ wreszcie! - wrzasnął, oddychając ciężko, jak po wykonaniu męczącego wysiłku. Musi się uspokoić. Nie może się aż tak wytrącać z równowagi. Ogłada gdzieś zdawała się mieć swój udział, lecz była puszczana do tej pory mimo uszu. Teraz jednak się uspokoił. Aktualna cisza nie była już bolesna - stanowiła wyłącznie błogie ukojenie. - Nie wypowiadaj się, jeśli nie masz pojęcia - powiedział znacznie ciszej i delikatniej. Wdech i wydech. Nie może tego tak rozegrać. Jak jednak śmiał...
Włożył ręce do kieszeni, nadal mu się przyglądając. Próbował się zastanowić. Dostrzec coś więcej, co może mu umknęło.
- To z jej powodu, prawda? - wyparował nagle, zupełnie bez zastanowienia. Zazdrość była taka... zaskakująco ludzka.
Dlaczego?
Dlaczego się... Kiedyś przyjaźnili? Czy przyjaźnili się? Wytężał mózg do granic możliwości, wszystko jeszcze raz, od nowa, zapętlone w ciągłym, misternie zaplanowanym układzie. Przypadkowe spotkania. Rozmowy. Tak jakoś wyszło, pewnie odpowiedziałby, wzruszając ostentacyjnie ramionami. Czy Alan był dla niego ważny? Czy umiałby cokolwiek poświęcić? Dlaczego w ogóle się do niego odezwał? W głowie zapanowała mu kompletna pustka. Zwyczajne nic. Był zachwiany, nie umiał się odnaleźć w teraźniejszej sytuacji. Błądził niemal po omacku, obijał się ciągle o przeszkody, lecz mimo tego niestrudzenie kroczył dalej. Nie mógł odpuścić. Nade wszystko, nie mógł. Odsłonięty, połowicznie obnażony przez trawiący tkanki ogień wściekłości, spoglądał przez chwilę nań w milczeniu. W oczach zdawało się coś błysnąć, coś złowrogiego, jakby wyłącznie zapowiadało nieuchronne następstwo wydarzeń.
- O nic - rzucił mimo wszystko spokojnym, z lekka zdławionym głosem. Krtań zaczynała odmawiać mu posłuszeństwa, nie chcąc artykułować zamierzonego przekazu. Potem jednak nadeszło kazanie. Stał w spokoju, lecz nie wytrzymał. Miał wrażenie, że przez moment nie jest sobą, a jego czynami kieruje ktoś inny; znowu to, znowu ta cholerna łatka, znamię, które ktoś próbuje wypalić na nim niby rozżarzonym żelazem. - ZAMKNIJ SIĘ wreszcie! - wrzasnął, oddychając ciężko, jak po wykonaniu męczącego wysiłku. Musi się uspokoić. Nie może się aż tak wytrącać z równowagi. Ogłada gdzieś zdawała się mieć swój udział, lecz była puszczana do tej pory mimo uszu. Teraz jednak się uspokoił. Aktualna cisza nie była już bolesna - stanowiła wyłącznie błogie ukojenie. - Nie wypowiadaj się, jeśli nie masz pojęcia - powiedział znacznie ciszej i delikatniej. Wdech i wydech. Nie może tego tak rozegrać. Jak jednak śmiał...
Włożył ręce do kieszeni, nadal mu się przyglądając. Próbował się zastanowić. Dostrzec coś więcej, co może mu umknęło.
- To z jej powodu, prawda? - wyparował nagle, zupełnie bez zastanowienia. Zazdrość była taka... zaskakująco ludzka.
I'll hit the bottom
hit the bottom and escape
escape
Daniel Krueger
Zawód : Dziennikarz Proroka Codziennego
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
po drugiej stronie
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Gdyby Alan potrafił czytać w myślach... Gdyby tylko wiedział co w tym momencie chodzi w głowie Daniela, jak na to wszystko patrzy, jak postrzega JEGO. Mimo tego, że od kilku tygodni ich relacje przedstawiały się w bardzo nieciekawy sposób, z pewnością Bennett poczułby się urażony. Albo raczej zraniony. On uważał Daniela za przyjaciela nawet, jeżeli wielu rzeczy o nim nie wiedział. Wszak szanował to, dawał mu czas, nie naciskał, by wycisnąć od niego siłą jakąkolwiek informację. Jednak już przy ostatnim spotkaniu przekonał się o tym, że tak naprawdę Krueger chyba wcale nie był jego przyjacielem. To również, nie tylko strach wywołany uczuciem zagrożenia, że ktoś zabierze mu Eileen, nie dawało mu spać po nocach i powodowało, że od tych kilku tygodni tak okropnie się czuł i szukał ratunku w pracoholizmie. Wiele razy w momentach słabości analizował tę sytuację. I nie potrafił zrozumieć dlaczego tak się stało. Dlaczego Daniel tak go prowokował, dlaczego skończyło się na obelgach rzucanych w swoją stronę a także na przemocy? To było coś, czego nie potrafił pojąć, nie ważne ile razy odtwarzał bieg wydarzeń w swojej głowie. Musiał jednak pogodzić się z tym, co się stało, bowiem nie potrafił cofnąć czasu. Musiał wyciągnąć wnioski. Póki co jedyne co z tego było to towarzyszące mu ciągle uczucie przygnębienia a także strach... Strach, że straci Eileen. O Danielu starał się wcale nie myśleć, głęboko w sercu chowając do niego urazę. Był zły, wręcz wściekły i same myślenie o nim sprawiało, że czuł rosnące napięcie. A teraz Krueger stał przed nim... Z całych sił starał się nie dać ponieść emocjom i wszystkiemu, co dojrzewało w nim przez te kilka tygodni i mogło spowodować naprawdę niebezpieczny wybuch.
Nie rozumiał. Nie wiedział. A chciał wiedzieć co się stało! Co było przyczyną tego, że Daniel tak się zachował w stosunku do niego wtedy i zachowywał się tak teraz? Dlaczego Krueger nic nie rozumiał?! Dlaczego nie potrafił zostawić Eileen w spokoju i dać Alanowi dalej tkwić w tym bezpiecznym gniazdku, które stworzył sobie u jej boku lata temu?! Dlaczego chciał mu to wszystko zniszczyć? Dlaczego?! Te pytania krążyły po jego umyśle, nie dając mu spokoju i cudem pozwalając na zachowanie jako takiego spokoju i racjonalności w tym momencie. Wyrzucał z siebie słowa, chcąc jakoś przemówić do dziennikarza, coś wskórać, czegoś się dowiedzieć...
Ale nic to nie dawało.
Bennett aż drgnął w miejscu, kiedy Daniel przerwał mu w tak bezczelny sposób. Sposób, który dawał mu do zrozumienia, że mógł sobie wyrzucić z głowy próbę przemówienia mu do rozsądku i odbudowy ich przyjaźni. A może tak naprawdę nie było czego odbudowywać? Sam nie wiedział czy w tamtym momencie bardziej zależało mu na zmianie zachowania Daniela i tym samym pozbyciu się potencjalnego zagrożenia występującego na jego drodze do Eileen; czy na odzyskaniu przyjaciela. Wszystko jednak runęło za jednym okrzykiem, który wydobył się z ust rozwścieczonego Daniela. Bennett spojrzał na niego początkowo zaskoczony, ale na jego twarz również zaczęła wstępować złość. Zacisnął pięść na materiale własnego ubrania. Alan, nie możesz dać się sprowokować znów.
- To Ty nie masz o niczym pojęcia! - Wrzasnął. Pomimo prób, pomimo tego, że jego knykcie aż bielały od uścisku, czuł narastającą w nim złość. Złapał głęboki oddech i powoli zaczął się uspokajać. Wyglądało na to, że nie zamierzał kończyć, dodawać niczego do swoich słów, wyjaśniać. Choć początkowo miał taki zamiar. Teraz miał ochotę odwrócić się, odejść i nigdy więcej go nie widzieć. I być może tak właśnie by zrobił, gdyby nie kolejne słowa Daniela. Alan zrobił krok w jego stronę, marszcząc brwi w gniewnym grymasie.
- To przez Ciebie, nie przez nią! - Warknął oskarżycielsko, teraz zaciskając w pięść także i drugą dłoń. - To przez Ciebie, cholerny, pieprzony, zapatrzony w siebie egoisto! Zawsze stawiałem innych ponad siebie, Ciebie również! Tymczasem Ty włazisz ze swoimi cholernymi buciorami tam, gdzie Cię nie chcą i burzysz mi spokój, który budowałem od lat! Jakże mam nie być wściekły, skoro niszczysz mi to, co udało się osiągnąć przez tak długi czas!? - Krzyczał, aż gotując się ze złości. Choć było to nadal niczym, w porównaniu do wściekłości, którą odczuwał wtedy. Teraz z całych sił starał się hamować. Odetchnął, łapiąc kilka głębszych oddechów i próbując się rozluźnić. Był okropnie wściekły i rozżalony na Daniela. Jak on mógł mu to robić? Jak mógł tego nie rozumieć i niszczyć mu to, na czym najbardziej mu zależało? Czuł się cholernie zawiedziony, zdradzony i ... zagrożony. Podświadomie bowiem wiedział bardzo dobrze, że nie ma szans u Eileen, że ma już od dawna przypiętą łatkę przyjaciela i nikogo więcej. Krueger był więc zagrożeniem, z którym nie mógł się równać. I to powodowało w nim taką rozpacz, desperację i wściekłość, które wybuchały, mieszając się z uczuciem strachu i bezradności.
Nie rozumiał. Nie wiedział. A chciał wiedzieć co się stało! Co było przyczyną tego, że Daniel tak się zachował w stosunku do niego wtedy i zachowywał się tak teraz? Dlaczego Krueger nic nie rozumiał?! Dlaczego nie potrafił zostawić Eileen w spokoju i dać Alanowi dalej tkwić w tym bezpiecznym gniazdku, które stworzył sobie u jej boku lata temu?! Dlaczego chciał mu to wszystko zniszczyć? Dlaczego?! Te pytania krążyły po jego umyśle, nie dając mu spokoju i cudem pozwalając na zachowanie jako takiego spokoju i racjonalności w tym momencie. Wyrzucał z siebie słowa, chcąc jakoś przemówić do dziennikarza, coś wskórać, czegoś się dowiedzieć...
Ale nic to nie dawało.
Bennett aż drgnął w miejscu, kiedy Daniel przerwał mu w tak bezczelny sposób. Sposób, który dawał mu do zrozumienia, że mógł sobie wyrzucić z głowy próbę przemówienia mu do rozsądku i odbudowy ich przyjaźni. A może tak naprawdę nie było czego odbudowywać? Sam nie wiedział czy w tamtym momencie bardziej zależało mu na zmianie zachowania Daniela i tym samym pozbyciu się potencjalnego zagrożenia występującego na jego drodze do Eileen; czy na odzyskaniu przyjaciela. Wszystko jednak runęło za jednym okrzykiem, który wydobył się z ust rozwścieczonego Daniela. Bennett spojrzał na niego początkowo zaskoczony, ale na jego twarz również zaczęła wstępować złość. Zacisnął pięść na materiale własnego ubrania. Alan, nie możesz dać się sprowokować znów.
- To Ty nie masz o niczym pojęcia! - Wrzasnął. Pomimo prób, pomimo tego, że jego knykcie aż bielały od uścisku, czuł narastającą w nim złość. Złapał głęboki oddech i powoli zaczął się uspokajać. Wyglądało na to, że nie zamierzał kończyć, dodawać niczego do swoich słów, wyjaśniać. Choć początkowo miał taki zamiar. Teraz miał ochotę odwrócić się, odejść i nigdy więcej go nie widzieć. I być może tak właśnie by zrobił, gdyby nie kolejne słowa Daniela. Alan zrobił krok w jego stronę, marszcząc brwi w gniewnym grymasie.
- To przez Ciebie, nie przez nią! - Warknął oskarżycielsko, teraz zaciskając w pięść także i drugą dłoń. - To przez Ciebie, cholerny, pieprzony, zapatrzony w siebie egoisto! Zawsze stawiałem innych ponad siebie, Ciebie również! Tymczasem Ty włazisz ze swoimi cholernymi buciorami tam, gdzie Cię nie chcą i burzysz mi spokój, który budowałem od lat! Jakże mam nie być wściekły, skoro niszczysz mi to, co udało się osiągnąć przez tak długi czas!? - Krzyczał, aż gotując się ze złości. Choć było to nadal niczym, w porównaniu do wściekłości, którą odczuwał wtedy. Teraz z całych sił starał się hamować. Odetchnął, łapiąc kilka głębszych oddechów i próbując się rozluźnić. Był okropnie wściekły i rozżalony na Daniela. Jak on mógł mu to robić? Jak mógł tego nie rozumieć i niszczyć mu to, na czym najbardziej mu zależało? Czuł się cholernie zawiedziony, zdradzony i ... zagrożony. Podświadomie bowiem wiedział bardzo dobrze, że nie ma szans u Eileen, że ma już od dawna przypiętą łatkę przyjaciela i nikogo więcej. Krueger był więc zagrożeniem, z którym nie mógł się równać. I to powodowało w nim taką rozpacz, desperację i wściekłość, które wybuchały, mieszając się z uczuciem strachu i bezradności.
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Chłonął słowa, zapamiętywał, rozważał i przekładał na papkę; jego umysł zdawał się pękać w szwach, ogarnięty przez stały nacisk, napuchły od gwałtownego nagromadzenia myśli. I emocji, które siały w nim spustoszenie, spalały nagrzane niemal do białości wnętrze. Rozważał, obserwował, wytężał zmysły, był czujny niczym zwierzę, pożerał widok studnią migoczących wśród promieni światła, rozszerzonych możliwie najbardziej źrenic. Zaciskał usta, próżno próbując nałożyć na twarz kolejną maskę ułudy. Nie mógł skryć się za kpiną, nie mógł udawać pogardy, powstające szybko impulsy zmuszały go do odegrania szczerej wersji siebie, bez zabawy słowami, bez ogródek, bez żadnych wieloznaczności. Wiązanki przekleństw i fala agresji, cały czas zdawały się narastać, sterując nim niczym marionetką, w całości poddając następstwom chwili, wystawiając na smaganie słowami, które wżerały się do mózgu, nie chcąc ustąpić i zniknąć.
Krzyk.
Rozdzierał ciszę, przebijał się przez dzielącą ich odległość, kruszył wszystko i wywracał do góry nogami. Alan krzyczał, z jego gardła wydostawały się coraz głośniejsze obelgi, zagęszczały atmosferę, wprawiały w coraz silniejsze drgania cząstki powietrza, coraz mocniej, coraz intensywniej się zakorzeniając. I wtedy zdał się zrozumieć. Uwolniła się kolejna blokada, zmienił punkt widzenia, gdy usłyszał dokładnie wszystko. Pogarda zastąpiła część całej agresji, a gniew przyjaciela napotkał na wyłącznie chłód i postawę - nadal utrzymywaną w bezruchu, z wpatrującymi się w niego, pobłyskującymi złowrogo oczami. Ze spojrzeniem, które chciało się najwyraźniej wwiercić w ciało mężczyzny, przebić je na wylot, które najchętniej z a b i ł o b y go na miejscu. W głowie panowała już kompletna pustka, lecz język był świadomy, na jakie kształt jakich głosek powinien się ułożyć. Spoglądał mu prosto w twarz. Żarty się skończyły.
- To twoja wina - powiedział, zaskakująco spokojnie i cicho. Głos zdawał się być zachrypnięty, lecz z każdą chwilą w swoim przekazie coraz bardziej dosadny.
- Pierdolony - splunął, by podkreślić wagę mówionych słów oraz krążącą w nich pogardę - hipokryto. - Zrozumiał. Wiedział już wszystko. Odkrył, gdzie ta cała szopka miała swoje źródło, na nowo zdenerwowany, z niemiłym uczuciem pulsującej w uszach krwi, która uciskała tak intensywnie, jakby właśnie tam znajdowało się jego serce. Podświadomość kreowała słowa, tworzyła osąd, werdykt po raz kolejny, tym razem skierowany przeciw własnemu przyjacielowi. Nie musiał już nic mówić. Nic więcej nie zostało do powiedzenia. On wszystko skończy. - Więc ma zostać starą panną, dlatego, że jesteś jej przyjacielem? Ma nie zawierać znajomości, bo nie przeleciałeś jej dostateczną ilość razy? - warknął, zniżając ton, który jednak nadal był słyszalny. Jadowity, nasiąknięty nieznanym dotąd rodzajem nienawiści.
Nieznanym nawet przez jego samego.
Krzyk.
Rozdzierał ciszę, przebijał się przez dzielącą ich odległość, kruszył wszystko i wywracał do góry nogami. Alan krzyczał, z jego gardła wydostawały się coraz głośniejsze obelgi, zagęszczały atmosferę, wprawiały w coraz silniejsze drgania cząstki powietrza, coraz mocniej, coraz intensywniej się zakorzeniając. I wtedy zdał się zrozumieć. Uwolniła się kolejna blokada, zmienił punkt widzenia, gdy usłyszał dokładnie wszystko. Pogarda zastąpiła część całej agresji, a gniew przyjaciela napotkał na wyłącznie chłód i postawę - nadal utrzymywaną w bezruchu, z wpatrującymi się w niego, pobłyskującymi złowrogo oczami. Ze spojrzeniem, które chciało się najwyraźniej wwiercić w ciało mężczyzny, przebić je na wylot, które najchętniej z a b i ł o b y go na miejscu. W głowie panowała już kompletna pustka, lecz język był świadomy, na jakie kształt jakich głosek powinien się ułożyć. Spoglądał mu prosto w twarz. Żarty się skończyły.
- To twoja wina - powiedział, zaskakująco spokojnie i cicho. Głos zdawał się być zachrypnięty, lecz z każdą chwilą w swoim przekazie coraz bardziej dosadny.
- Pierdolony - splunął, by podkreślić wagę mówionych słów oraz krążącą w nich pogardę - hipokryto. - Zrozumiał. Wiedział już wszystko. Odkrył, gdzie ta cała szopka miała swoje źródło, na nowo zdenerwowany, z niemiłym uczuciem pulsującej w uszach krwi, która uciskała tak intensywnie, jakby właśnie tam znajdowało się jego serce. Podświadomość kreowała słowa, tworzyła osąd, werdykt po raz kolejny, tym razem skierowany przeciw własnemu przyjacielowi. Nie musiał już nic mówić. Nic więcej nie zostało do powiedzenia. On wszystko skończy. - Więc ma zostać starą panną, dlatego, że jesteś jej przyjacielem? Ma nie zawierać znajomości, bo nie przeleciałeś jej dostateczną ilość razy? - warknął, zniżając ton, który jednak nadal był słyszalny. Jadowity, nasiąknięty nieznanym dotąd rodzajem nienawiści.
Nieznanym nawet przez jego samego.
I'll hit the bottom
hit the bottom and escape
escape
Daniel Krueger
Zawód : Dziennikarz Proroka Codziennego
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
po drugiej stronie
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Chciał, aby Daniel zrozumiał, aby przejrzał na oczy i wreszcie uświadomił sobie, dlaczego Alan reagował na jego słowa w taki, a nie inny sposób. Chciał, by Krueger zdał sobie sprawę z faktu, dlaczego go tak zdenerwował, dlaczego tak zranił i wywołał tą niepasującą do niego burzę emocji, tą złość. Myślał, że kiedy dziennikarz wreszcie przejrzy na oczy, to wezmą go wyrzuty sumienia; że poklepie go wtedy po ramieniu, przeprosi i zostawi Eileen w spokoju. Bo to miłość jego przyjaciela. On właśnie tak by zrobił. A to tylko dowodziło faktu jak bardzo był naiwny stawiając zawsze dobro innych ponad swoim. Jak bardzo był naiwny sądząc, że inni zrobiliby dla niego tyle, ile on był w stanie zrobić dla nich. I uczynił coś, czego z pewnością będzie żałować jeszcze długo - swoimi słowami dał Danielowi wskazówkę, która wreszcie pozwoliła mu ułożyć całą układankę, która pozwoliła mu zrozumieć o co chodzi. Ale nic nie miało potoczyć się tak, jak Bennett sobie wymarzył, jak chciał by się potoczyło. Nic w jego życiu nie szło tak, jak tego chciał. A on dalej naiwnie wierzył, że to tylko kwestia czasu...
,,Świat nie jest instytucją zajmującą się spełnianiem życzeń" John Green ,,Gwiazd naszych wina"
Starał się opanować, starał się wyciszyć emocje, które się w nim burzyły. Jakiś głosik w jego głowie podburzał go, szepcząc do ucha, a momentami wręcz krzycząc ,,Uderz go, należy mu się! Rozszarp go na strzępy!". Tym razem jednak Alanowi udawało się nie ulec tej pokusie i nie wysłuchać go. Choć szło mu to ciężko, choć wymagało mocno zaciśniętych pięści i napiętych mięśni, nie uderzył Daniela. Ale czuł lekkie drżenie, które niemal niewidocznie trzęsło jego ciałem ze złości. Jego twarz wyrażała zaś wszystko. Całą złość, całą nienawiść, która w ostatnim wepchnęła się na miejsce starej, przyjacielskiej sympatii do Kruegera. On również gdyby mógł to zabiłby go wzrokiem. I gdyby nie jego dobre serce, gdyby nie to że był t a k d o b r y m c z ł o w i e k i e m, z pewnością wyjąłby różdżkę i wtedy mogłoby się zrobić niebezpiecznie...
Aż drgnął wstrząśnięty nagłym przypływem złości, gdy Krueger znów rzucił obelgę w jego stronę. Splunięcie tylko dopełniło wszystkiego. Później będzie z siebie dumny, że udało mu się powstrzymać przed tym, aby ponownie nie zamachnąć się z zamiarem uderzenia Daniela. A przynajmniej w tamtej chwili, bo po ostatnich słowach Kruegera wszystko prysło.
Początkowo stał, jakby to, co powiedział Daniel wbiło go w ziemię. I tak poniekąd było. Mężczyzna pociągnął za strunę tak wrażliwą, że Bennetta aż zatkało. A najgorsze było w tym to, że w jego słowach można było doszukać się prawdy. I Alan właśnie teraz zaczynał to rozumieć. Nie był pewien co było większe: wściekłość na Kruegera czy na siebie samego. Jego twarz stała się całą paletą barw... Albo raczej paletą emocji. Szok zlewający się ze zrozumieniem, potem ból, a potem wściekłość na siebie, na Daniela, na wszystko! Pierwszym odruchem było znieruchomienie, ale zaraz potem, w następnym odruchu od razu zniwelował odległość ich dzielącą i złapał Kruegera za materiał ubrania, patrząc na niego z wściekłością. Gdzieś tam jednak na dnie jego oczu była też masa innych emocji. Złość na siebie, rozpacz, bezsilność, ból... Wszystko mieszało się ze sobą, tworząc iście obrzydliwą mieszankę.
- Sądzisz, że jeśli Ty ją p r z e l e c i s z to coś się w tej kwestii zmieni? Że nie zostanie starą Panną i będzie szczęśliwa? Nie rozśmieszaj mnie, Krueger. Dobrze wiemy, że nie potrafisz kochać i nie potrafisz dawać kobietom szczęścia innego niż fizyczne. Dobrze wiemy, że potem ją zostawisz i zranisz ją.- Warknął, aż cały się trzęsąc od nadmiaru emocji. - Jestem przy niej od lat. Pocieszam ją, gdy jest jej źle; rozśmieszam, gdy jest smutna; jestem ramieniem na jakim może się wypłakać, kiedy tylko tego potrzebuje. A Ty? Pojawiasz się znikąd i próbujesz mi pokazać, że górujesz nade mną? Że jesteś lepszy ode mnie? Jakim prawem Krueger chcesz mi zabrać to, co jest dla mnie tak cenne?! - Potrząsnął nim. Teraz Daniel już wiedział wszystko. Wiedział co wywołało u niego tę furię. Co zburzyło obraz sympatycznego, spokojnego, dobrego w każdym calu Alana. Eileen była jego największą słabością, tuż obok jego schorowanej matki. Były to dwie najważniejsze w jego życiu kobiety. Nie potrafił uspokoić się kiedy wiedział, że jedną z nich ktoś chciał mu zabrać. Zwłaszcza, że jego matke powoli odbierała mu choroba.
,,Świat nie jest instytucją zajmującą się spełnianiem życzeń" John Green ,,Gwiazd naszych wina"
Starał się opanować, starał się wyciszyć emocje, które się w nim burzyły. Jakiś głosik w jego głowie podburzał go, szepcząc do ucha, a momentami wręcz krzycząc ,,Uderz go, należy mu się! Rozszarp go na strzępy!". Tym razem jednak Alanowi udawało się nie ulec tej pokusie i nie wysłuchać go. Choć szło mu to ciężko, choć wymagało mocno zaciśniętych pięści i napiętych mięśni, nie uderzył Daniela. Ale czuł lekkie drżenie, które niemal niewidocznie trzęsło jego ciałem ze złości. Jego twarz wyrażała zaś wszystko. Całą złość, całą nienawiść, która w ostatnim wepchnęła się na miejsce starej, przyjacielskiej sympatii do Kruegera. On również gdyby mógł to zabiłby go wzrokiem. I gdyby nie jego dobre serce, gdyby nie to że był t a k d o b r y m c z ł o w i e k i e m, z pewnością wyjąłby różdżkę i wtedy mogłoby się zrobić niebezpiecznie...
Aż drgnął wstrząśnięty nagłym przypływem złości, gdy Krueger znów rzucił obelgę w jego stronę. Splunięcie tylko dopełniło wszystkiego. Później będzie z siebie dumny, że udało mu się powstrzymać przed tym, aby ponownie nie zamachnąć się z zamiarem uderzenia Daniela. A przynajmniej w tamtej chwili, bo po ostatnich słowach Kruegera wszystko prysło.
Początkowo stał, jakby to, co powiedział Daniel wbiło go w ziemię. I tak poniekąd było. Mężczyzna pociągnął za strunę tak wrażliwą, że Bennetta aż zatkało. A najgorsze było w tym to, że w jego słowach można było doszukać się prawdy. I Alan właśnie teraz zaczynał to rozumieć. Nie był pewien co było większe: wściekłość na Kruegera czy na siebie samego. Jego twarz stała się całą paletą barw... Albo raczej paletą emocji. Szok zlewający się ze zrozumieniem, potem ból, a potem wściekłość na siebie, na Daniela, na wszystko! Pierwszym odruchem było znieruchomienie, ale zaraz potem, w następnym odruchu od razu zniwelował odległość ich dzielącą i złapał Kruegera za materiał ubrania, patrząc na niego z wściekłością. Gdzieś tam jednak na dnie jego oczu była też masa innych emocji. Złość na siebie, rozpacz, bezsilność, ból... Wszystko mieszało się ze sobą, tworząc iście obrzydliwą mieszankę.
- Sądzisz, że jeśli Ty ją p r z e l e c i s z to coś się w tej kwestii zmieni? Że nie zostanie starą Panną i będzie szczęśliwa? Nie rozśmieszaj mnie, Krueger. Dobrze wiemy, że nie potrafisz kochać i nie potrafisz dawać kobietom szczęścia innego niż fizyczne. Dobrze wiemy, że potem ją zostawisz i zranisz ją.- Warknął, aż cały się trzęsąc od nadmiaru emocji. - Jestem przy niej od lat. Pocieszam ją, gdy jest jej źle; rozśmieszam, gdy jest smutna; jestem ramieniem na jakim może się wypłakać, kiedy tylko tego potrzebuje. A Ty? Pojawiasz się znikąd i próbujesz mi pokazać, że górujesz nade mną? Że jesteś lepszy ode mnie? Jakim prawem Krueger chcesz mi zabrać to, co jest dla mnie tak cenne?! - Potrząsnął nim. Teraz Daniel już wiedział wszystko. Wiedział co wywołało u niego tę furię. Co zburzyło obraz sympatycznego, spokojnego, dobrego w każdym calu Alana. Eileen była jego największą słabością, tuż obok jego schorowanej matki. Były to dwie najważniejsze w jego życiu kobiety. Nie potrafił uspokoić się kiedy wiedział, że jedną z nich ktoś chciał mu zabrać. Zwłaszcza, że jego matke powoli odbierała mu choroba.
There are no escapes There is no more world Gone are the days of mistakes There is no more hope
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nic.
Po prostu, nic. Pustka, która roztacza się wewnątrz umysłu, czarna i nieprzenikniona; gęsta, zalewa wszystko swoją bezkształtną, galaretowatą masą. To wrażenie. Smutek. Rana poprowadzona idealnie wzdłuż blizny, na nowo rozrywając i zaogniając stare skaleczenie. Zakażając gangreną, ciągnie się naczyniami, rozsiewa truciznę do wszystkich narządów.
Nie potrafił kochać.
Czy naprawdę jest to możliwe? Zmysły wyłączyły się, a ciało bezwiednie poddało szarpnięciu. Nie czuł nic, absolutnie nic. Zwyczajne, najzwyklejsze w świecie. Przed oczami nie gościł widok Alana, lecz majaczyła sylwetka jego ojca. Majaczyły te wszystkie lata, które przeżył, majaczyło całkowite wyzucie z uczuć, ukazywała się postawa brata, który stał tuż obok i zanosił się gromkim śmiechem. Czy i jego to dopadło? Czy naprawdę kiedykolwiek wierzył, że jest i n n y? Zwiesił głowę; spojrzenie mężczyzny złagodniało, utkwione na moment w podłożu. Czy to klątwa tej rodziny, że nie byli absolutnie zdolni do miłości? A jeśli kogoś kochali, ten ktoś odchodził zaskakująco szybko, zostawiając ich samych, zgorzkniałych, bez wiary na kolejne dni życia. Negacja pojawiła się niemal natychmiastowo. Wnętrze zwijało się i próbowało zaprzeczyć, że przecież to nieprawda, że jeszcze nie poznał tej właściwej osoby, dla której poświęci całe pozostałe lata. Ale wypowiedź Alana wkradała wątpliwość, była niczym sztylet wbity w plecy, który miał znienacka trafić wroga, dławiąc krwią zanim mógł podnieść się do krzyku. Początkowo pełen dezorientacji, zmusił się jednak, by podnieść swoje spojrzenie. Zmrużył oczy, usiłując zebrać w sobie myśli. Nie było ich, zniknęły, rozproszyły się w mrokach, zupełnie zbłąkane wśród półkul. Zagryzł przez moment wargę, a jego twarz nie zdradzała żadnych emocji. Bo nie było ich. Był zagubiony, zbity z tropu, usiłował odpędzić wkradające się przed oczy senne wizje. Potrzebował chwili, zanim ogłada wróciła, na nowo przynosząc konkretne zamierzenia.
- Daję jej dowolność - odpowiedział z nienaturalnym wręcz spokojem. Cicho, już bez tej stanowczości, co wcześniej. Zwieńczył swój wywód kolejnym zdaniem: - Nie zmuszam.
Stał tak przez moment, czując naprężający się materiał koszuli. Jedna z jego dłoni zacisnęła się na ręce przyjaciela, wiążąc i wpijając paznokciami, jakby chciał odzyskać kontrolę i go od siebie odsunąć.
- Takim prawem, Bennett. - Pewność siebie wróciła, a wzrok uzyskał dawną bystrość. Usta wygięły się w pogardliwym uśmieszku. - Twój krzyk, bicie mnie, niczego nie zmienią. Bo ja się nie zmieniam - stwierdził, niby obojętnie, lecz z nieznacznym nakreśleniem krążącej w wyrazach żałości.
Po prostu, nic. Pustka, która roztacza się wewnątrz umysłu, czarna i nieprzenikniona; gęsta, zalewa wszystko swoją bezkształtną, galaretowatą masą. To wrażenie. Smutek. Rana poprowadzona idealnie wzdłuż blizny, na nowo rozrywając i zaogniając stare skaleczenie. Zakażając gangreną, ciągnie się naczyniami, rozsiewa truciznę do wszystkich narządów.
Nie potrafił kochać.
Czy naprawdę jest to możliwe? Zmysły wyłączyły się, a ciało bezwiednie poddało szarpnięciu. Nie czuł nic, absolutnie nic. Zwyczajne, najzwyklejsze w świecie. Przed oczami nie gościł widok Alana, lecz majaczyła sylwetka jego ojca. Majaczyły te wszystkie lata, które przeżył, majaczyło całkowite wyzucie z uczuć, ukazywała się postawa brata, który stał tuż obok i zanosił się gromkim śmiechem. Czy i jego to dopadło? Czy naprawdę kiedykolwiek wierzył, że jest i n n y? Zwiesił głowę; spojrzenie mężczyzny złagodniało, utkwione na moment w podłożu. Czy to klątwa tej rodziny, że nie byli absolutnie zdolni do miłości? A jeśli kogoś kochali, ten ktoś odchodził zaskakująco szybko, zostawiając ich samych, zgorzkniałych, bez wiary na kolejne dni życia. Negacja pojawiła się niemal natychmiastowo. Wnętrze zwijało się i próbowało zaprzeczyć, że przecież to nieprawda, że jeszcze nie poznał tej właściwej osoby, dla której poświęci całe pozostałe lata. Ale wypowiedź Alana wkradała wątpliwość, była niczym sztylet wbity w plecy, który miał znienacka trafić wroga, dławiąc krwią zanim mógł podnieść się do krzyku. Początkowo pełen dezorientacji, zmusił się jednak, by podnieść swoje spojrzenie. Zmrużył oczy, usiłując zebrać w sobie myśli. Nie było ich, zniknęły, rozproszyły się w mrokach, zupełnie zbłąkane wśród półkul. Zagryzł przez moment wargę, a jego twarz nie zdradzała żadnych emocji. Bo nie było ich. Był zagubiony, zbity z tropu, usiłował odpędzić wkradające się przed oczy senne wizje. Potrzebował chwili, zanim ogłada wróciła, na nowo przynosząc konkretne zamierzenia.
- Daję jej dowolność - odpowiedział z nienaturalnym wręcz spokojem. Cicho, już bez tej stanowczości, co wcześniej. Zwieńczył swój wywód kolejnym zdaniem: - Nie zmuszam.
Stał tak przez moment, czując naprężający się materiał koszuli. Jedna z jego dłoni zacisnęła się na ręce przyjaciela, wiążąc i wpijając paznokciami, jakby chciał odzyskać kontrolę i go od siebie odsunąć.
- Takim prawem, Bennett. - Pewność siebie wróciła, a wzrok uzyskał dawną bystrość. Usta wygięły się w pogardliwym uśmieszku. - Twój krzyk, bicie mnie, niczego nie zmienią. Bo ja się nie zmieniam - stwierdził, niby obojętnie, lecz z nieznacznym nakreśleniem krążącej w wyrazach żałości.
I'll hit the bottom
hit the bottom and escape
escape
Daniel Krueger
Zawód : Dziennikarz Proroka Codziennego
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
po drugiej stronie
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zaczął zauważać zmianę w wyrazie twarzy Daniela, a także w jego spojrzeniu. Nie miał pojęcia o wielu rzeczach, także o jego dzieciństwie, bowiem Daniel nigdy nie zamierzał się z nim dzielić takimi informacjami. Nie miał więc zielonego pojęcia o tym, że w tymże momencie demony z przeszłości na nowo zawitały w jego umyśle, chwilowo siejąc tam całkowite spustoszenie. Kręciły się w jego głowie i śmiały perfidnie, podstawiając przed oczy niewidzialne dla kogokolwiek innego obrazy - urywki wspomnień, których Daniel wolał z pewnością nie pamiętać. Alan nie wiedział jak ma odczytać ten wyraz twarzy. Czy przemówił mu do rozsądku? Czy coś do niego dotarło? Czy wreszcie mogą skończyć tę bezsensowną waśń i choć spróbować na nowo się dogadać? Takie właśnie nadzieje wlewały się do jego dobrego, naiwnego serca. Powoli sam również zaczął się uspokajać. Rozluźnił nieco uścisk dłoni, które nadal trzymały silnie materiał ubrania mężczyzny. Rozluźnił, jednak nadal nie puścił, bowiem emocje jeszcze nie uleciały z niego całkowicie, a powoli, powoluteńku malały i bladły. Daniel złagodniał, więc i Alan zaczynał łagodnieć również. Uspokajał się. Jego mięśnie nie były już tak napięte, palce nie zaciskały się tak mocno na materiale, wyraz twarzy również się zmieniał. Powoli w jego głowie zaczynał odzywać się także głos rozsądku, a w oddali zaczynało szeptać poczucie winy, które podpowiadało mu, że chyba przesadził ze swoją reakcją. Łapiąc nieco głębsze oddechy, powoli zaczął puszczać materiał ubrania Kruegera. Aż puścił całkowicie, a ręce opadły. Ściągnął brwi w wyrazie zagubienia, a także nadziei. Miał nadzieję, że to wszystko już się skończyło, ale nijak nie potrafił przewidzieć tego, co powie Daniel lub jak zareaguje. Te kilka tygodni temu mężczyzna ten skutecznie udowodnił mu, że Alan tak naprawdę wcale go nie zna.
- Jeśli taki będzie jej wybór to pogodzę się z tym. Ale nie stosuj swoich sztuczek, nie mam jej, nie oszukuj. Nie traktuj jej jako kolejnego celu do zaliczenia i zostawienia, Krueger. - Jęknął niemal błagalnie, wyraźnie zrezygnowany. Zdawał sobie sprawę z tego jak niewielkie miałby szanse w rzeczywistym starciu z Danielem. Zdawał sobie sprawę z tego, że Eileen nawet nie śmiała myśleć o nim jako o kimś więcej niż przyjacielu. I to powodowało, że odczuwał narastającą rozpacz. A teraz? Teraz był już po prostu zmęczony tym wszystkim. Pracą, myśleniem, tą kłótnią. Myślał, że to już koniec, że może coś wskóra, że Daniel tak jak i on po prostu został sprowokowany do takiego zachowania. Ale ten podły uśmiech, który już po chwili wykwitł na ustach Kruegera, wyprowadził go z tego błędu.
Tracił przyjaciela, a miał wrażenie, że niedługo zostanie całkiem sam. Matka chorowała, Eileen... Eileen miała swoje problemy, a poza tym ostatnimi czasy bardzo dotkliwie odczuwał szansę na to, że zostanie mu odebrana. Czy zostanie sam? Bał się tego przeraźliwie i był wręcz załamany tym wszystkim. Początkowo w jego oczach pojawiło się zaskoczenie i niedowierzanie wywołane tym, że na ustach Daniela znów pojawił się ten podły, kpiarski uśmieszek. Nie miał siły kontynuować tej gry.
- Widzę. - Odparł bez złości, bez żalu... Po prostu bez emocji. Szary, wyblakły niczym źle wyprany materiał. Odwrócił się i bez słowa odszedł, chowając dłonie w kieszeniach od swojego płaszcza. Nie odwrócił się, nie spieszył, a szedł nawet wolniej niż wcześniej. Musiał się uspokoić, musiał poukładać myśli. Póki co miał tego wszystkiego dość.
zt
- Jeśli taki będzie jej wybór to pogodzę się z tym. Ale nie stosuj swoich sztuczek, nie mam jej, nie oszukuj. Nie traktuj jej jako kolejnego celu do zaliczenia i zostawienia, Krueger. - Jęknął niemal błagalnie, wyraźnie zrezygnowany. Zdawał sobie sprawę z tego jak niewielkie miałby szanse w rzeczywistym starciu z Danielem. Zdawał sobie sprawę z tego, że Eileen nawet nie śmiała myśleć o nim jako o kimś więcej niż przyjacielu. I to powodowało, że odczuwał narastającą rozpacz. A teraz? Teraz był już po prostu zmęczony tym wszystkim. Pracą, myśleniem, tą kłótnią. Myślał, że to już koniec, że może coś wskóra, że Daniel tak jak i on po prostu został sprowokowany do takiego zachowania. Ale ten podły uśmiech, który już po chwili wykwitł na ustach Kruegera, wyprowadził go z tego błędu.
Tracił przyjaciela, a miał wrażenie, że niedługo zostanie całkiem sam. Matka chorowała, Eileen... Eileen miała swoje problemy, a poza tym ostatnimi czasy bardzo dotkliwie odczuwał szansę na to, że zostanie mu odebrana. Czy zostanie sam? Bał się tego przeraźliwie i był wręcz załamany tym wszystkim. Początkowo w jego oczach pojawiło się zaskoczenie i niedowierzanie wywołane tym, że na ustach Daniela znów pojawił się ten podły, kpiarski uśmieszek. Nie miał siły kontynuować tej gry.
- Widzę. - Odparł bez złości, bez żalu... Po prostu bez emocji. Szary, wyblakły niczym źle wyprany materiał. Odwrócił się i bez słowa odszedł, chowając dłonie w kieszeniach od swojego płaszcza. Nie odwrócił się, nie spieszył, a szedł nawet wolniej niż wcześniej. Musiał się uspokoić, musiał poukładać myśli. Póki co miał tego wszystkiego dość.
zt
There are no escapes There is no more world Gone are the days of mistakes There is no more hope
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Strona 2 z 15 • 1, 2, 3 ... 8 ... 15
Fleet Street
Szybka odpowiedź