Fleet Street
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Fleet Street
Jedna z najstarszych ulic Londynu, przy której mieszczą się różnego rodzaju punkty usług. Jeśli wierzyć miejskiej legendzie, niegdyś jeden z nich prowadzony był przez seryjnego mordercę, golibrodę Sweeney Todda. Jego historia rozsławiła to miejsce na cały świat. Zamknięta dla samochodów, stanowi przejście pomiędzy City of Westminster a City of London, ozdobione przepiękną bramą. Można tutaj również podziwiać jedną z wielu rzeźb Charlesa Bella Bircha; postument uwieńczony statuą smoka.
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 70
'k100' : 70
Czy naprawdę byłem człowiekiem o dobrym sercu? Sam miałem co do tego duże wątpliwości. Nie uważałem się za takiego. Niewątpliwie, dzięki wychowaniu mojego ojca, cechował mnie silny i twardy kręgosłup moralny, pielęgnowanie w duchu pewnych wartości i praworządność, lecz jednocześnie byłem człowiekiem, który potrafił zdradzić żonę i dokonać zemsty. Uległem temu mrocznemu pragnieniu, by ją wymierzyć mordercy mojego ojca. Oko za oko, ząb za ząb. To chyba przekreślało mnie z listy dobrych ludzi. Ale i tacy jak ja niekiedy byli potrzebni. Ludzie, którzy nie zawahają się podjąć trudną decyzję, nagiąć prawo i nawet skrzywdzić w imię większego dobra. Wiedziałem zatem co Michael miał na myśli. Gdyby pomoc Maggie mogła przekreślić pomoc Warhołom, zapewne zdecydowałbym się ją tutaj zostawić. Zadanie wyznaczone przez Justine było jasne, ta czarownica była nam potrzebna, dzięki niej mogliśmy uczynić duży krok do przodu. Pomoc Maggie ukoiłaby jedynie moje sumienie, a to byłoby dość egoistyczne. Przez lata pracy jako auror musiałem nauczyć się oddzielać to co dobre dla mnie od tego, co było dobre dla sprawy, śledztwa, innych.
- Dzisiaj nie musieliśmy. Na szczęście. Nie chwalmy jednak nocy przed świtem - odpowiedziałem jedynie, dość ponuro, bo nasza misja nie dobiegła jeszcze końca. Wiele mogło się zdarzyć. Nie wiedziałem, czy na sto procent wrócimy po Maggie, choć byłem gotów na wiele, by to zrobić. Musieliśmy jednak trzymać się planu.
Skinąłem głową, odnotowując w myślach informacje przekazane przez Michaela, zanim jeszcze wspiąłem się po schodach na górę, by zapukać do drzwi Warhołów. O jedną osobę w najbliższym otoczeniu ich mieszkania za dużo. Oprócz pracownicy Wizengamotu, Megan, miała towarzyszyć jej dwójka krewnych - to się zgadzało. Sprawdzenie czwartej osoby pozostawiłem Michaelowi, urzędniczce zapewne Justine przekazała moje nazwisko, dlatego czułem, że to ja powinienem zjawić się u ich progu.
Czar, który rzuciłem wyczuł zaklęcia ochronne, jakimi obłożono mieszkanie. Zaczęłyby działać, gdybym bez pozwolenia wszedł do środka, lecz trwałem przed drzwiami, wyczekując odpowiedzi pani Warhol. Widziałem przez wyczarowane okno jak kobieta mruczy pod nosem inkantacje, być może rzucając Veritas Claro, by sprawdzić, czy nie podszywa się pode mnie ktoś inny. Dopiero wtedy otworzyła drzwi i dostrzegłem, że już w korytarzu czekały spakowane, niewielkie walizki, a za nią czai się dwójka dzieci - małoletnia dziewczyna i kilkuletni chłopiec.
- Czekaliśmy na pana - powiedziała Megan Warhol, a wtedy naszych uszu dobiegła rzucana przez Michaela inkantacja. Powstrzymałem ich gestem przed wyjściem z mieszkania.
- Chyba macie ogon. To głos mojego przyjaciela. Musimy się go pozbyć. Nie wychodźcie, dopóki nie dam wam znaku - poleciłem, po czym zbiegłem na dół, by sprawdzić co się stało.
Różdżkę trzymałem w górze, ale kiedy dotarłem do Michaela i czarodzieja, który najprawdopodobniej pilnował Warholów na polecenie Ministerstwa Magii, ten leżał już nieprzytomny na ziemi, a wokół jego kostek i nadgarstków owijały się magiczne kajdany.
- Dobra robota - powiedziałem cicho. Wróciłem się kilka schodków na górę, by przekazać Warholom, że mogą schodzić. Powinniśmy wszyscy jak najszybciej opuścić kamienicę, nim sąsiedzi wyściubią nosa ze swoich mieszkań, by sprawdzić co się dzieje. W kilka kroków znalazłem się przy spetryfikowanym, skutym mężczyźnie. - Obliviate - wyszeptałem, lecz urok okazał się zbyt słaby. - Obliviate - powtórzyłem mocniejszym tonem.
- Dzisiaj nie musieliśmy. Na szczęście. Nie chwalmy jednak nocy przed świtem - odpowiedziałem jedynie, dość ponuro, bo nasza misja nie dobiegła jeszcze końca. Wiele mogło się zdarzyć. Nie wiedziałem, czy na sto procent wrócimy po Maggie, choć byłem gotów na wiele, by to zrobić. Musieliśmy jednak trzymać się planu.
Skinąłem głową, odnotowując w myślach informacje przekazane przez Michaela, zanim jeszcze wspiąłem się po schodach na górę, by zapukać do drzwi Warhołów. O jedną osobę w najbliższym otoczeniu ich mieszkania za dużo. Oprócz pracownicy Wizengamotu, Megan, miała towarzyszyć jej dwójka krewnych - to się zgadzało. Sprawdzenie czwartej osoby pozostawiłem Michaelowi, urzędniczce zapewne Justine przekazała moje nazwisko, dlatego czułem, że to ja powinienem zjawić się u ich progu.
Czar, który rzuciłem wyczuł zaklęcia ochronne, jakimi obłożono mieszkanie. Zaczęłyby działać, gdybym bez pozwolenia wszedł do środka, lecz trwałem przed drzwiami, wyczekując odpowiedzi pani Warhol. Widziałem przez wyczarowane okno jak kobieta mruczy pod nosem inkantacje, być może rzucając Veritas Claro, by sprawdzić, czy nie podszywa się pode mnie ktoś inny. Dopiero wtedy otworzyła drzwi i dostrzegłem, że już w korytarzu czekały spakowane, niewielkie walizki, a za nią czai się dwójka dzieci - małoletnia dziewczyna i kilkuletni chłopiec.
- Czekaliśmy na pana - powiedziała Megan Warhol, a wtedy naszych uszu dobiegła rzucana przez Michaela inkantacja. Powstrzymałem ich gestem przed wyjściem z mieszkania.
- Chyba macie ogon. To głos mojego przyjaciela. Musimy się go pozbyć. Nie wychodźcie, dopóki nie dam wam znaku - poleciłem, po czym zbiegłem na dół, by sprawdzić co się stało.
Różdżkę trzymałem w górze, ale kiedy dotarłem do Michaela i czarodzieja, który najprawdopodobniej pilnował Warholów na polecenie Ministerstwa Magii, ten leżał już nieprzytomny na ziemi, a wokół jego kostek i nadgarstków owijały się magiczne kajdany.
- Dobra robota - powiedziałem cicho. Wróciłem się kilka schodków na górę, by przekazać Warholom, że mogą schodzić. Powinniśmy wszyscy jak najszybciej opuścić kamienicę, nim sąsiedzi wyściubią nosa ze swoich mieszkań, by sprawdzić co się dzieje. W kilka kroków znalazłem się przy spetryfikowanym, skutym mężczyźnie. - Obliviate - wyszeptałem, lecz urok okazał się zbyt słaby. - Obliviate - powtórzyłem mocniejszym tonem.
becomes law
resistance
becomes duty
The member 'Cedric Dearborn' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 83
'k100' : 83
Uśmiechnął się pod nosem, widząc jak nieznajomy zostaje spętany przez łańcuchy. Wziął głębszy wdech, usiłując zapanować nad adrenaliną i się skupić. Nie wątpił w swoją umiejętność rzucania udanego Oblivate, ale musiał się najpierw wyciszyć. Urok wymagał więcej precyzji niż dynamiczna biała magia, z pamięcią trzeba majstrować na spokojnie. Najpierw da sygnał Dearbornowi i wyprowadzi stąd Warholów... ale Cedric niemal momentalnie pojawił się u jego boku, zaalarmowany werbalną inkantancją.
-Obserwował budynek. - mruknął cicho do Cedrica, obojętnie spoglądając w zirytowane oczy sparaliżowanego nieznajomego. Pilnował, by ten nie wybudził się z Petryficusa, ale gdy Dearborn sprowadził Warholów na półpiętro, Michael przeniósł wzrok na nich i posłał rodzinie blady uśmiech.
-Wyprowadzimy was stąd. - skinął im głową, nakreślając wspólny cel zamiast przedstawiania się. Cedric wycelował różdżką w spętanego czarnoksiężnika, więc Michael przejął Warholów. Ufał w zdolność przyjaciela do rzucania Oblivate, uczono tego w końcu wszystkich aurorów - dlatego dał Cedrikowi pracować, a samemu sprowadził rodzinę po schodach, poza pole widzenia spetryfikowanego "ogona." Gdy tamten się wybudzi, będzie pamiętał tylko plecy oddalającego się od niego Cedrika - i nic więcej z dzisiejszego popołudnia, a może nawet nic więcej o swoim zadaniu śledzenia Warholów. Zanim to się stanie, rodziny już dawno tutaj nie będzie.
-Chwileczkę... - Michael zatrzymał się przed wyjściem z bloku, a następnie zwrócił się do Megan Warhol. -Trochę panią zakamuflujemy. Capillus. - skierował różdżkę na jej fryzurę, wyobrażając sobie zupełnie inny kolor i styl ułożenia włosów. Nowa czupryna nie była zbyt estetyczna, ale naturalna, a Megan wybaczy mu chyba brak umiejętności doboru koloru uczesania do kształtu twarzy.
Reducio - skierował też różdzkę na walizki, które mogłyby wydawać się podejrzane podczas niewinnego spaceru po mieście. Zaklęcie zadziałało, a pani Warhol sama zmniejszyła pozostałe bagaże. Wszyscy pochowali miniaturowy dobytek po kieszeniach, a chwilę później u ich boku pojawił się Cedric.
-Ruszajmy. - zarządził Mike, kiwając głową do Dearborna. Oboje wiedzieli, że muszą się jeszcze wrócić po pozostawioną w bezpiecznej kryjówce mugolkę, ale tam nie powinni być już śledzeni. W końcu "ogon" czuwał nad Warholami, a nie nad nimi. Droga do wyjścia z miasta powinna przebiec sprawnie, choć musieli się śpieszyć.
/zt
-Obserwował budynek. - mruknął cicho do Cedrica, obojętnie spoglądając w zirytowane oczy sparaliżowanego nieznajomego. Pilnował, by ten nie wybudził się z Petryficusa, ale gdy Dearborn sprowadził Warholów na półpiętro, Michael przeniósł wzrok na nich i posłał rodzinie blady uśmiech.
-Wyprowadzimy was stąd. - skinął im głową, nakreślając wspólny cel zamiast przedstawiania się. Cedric wycelował różdżką w spętanego czarnoksiężnika, więc Michael przejął Warholów. Ufał w zdolność przyjaciela do rzucania Oblivate, uczono tego w końcu wszystkich aurorów - dlatego dał Cedrikowi pracować, a samemu sprowadził rodzinę po schodach, poza pole widzenia spetryfikowanego "ogona." Gdy tamten się wybudzi, będzie pamiętał tylko plecy oddalającego się od niego Cedrika - i nic więcej z dzisiejszego popołudnia, a może nawet nic więcej o swoim zadaniu śledzenia Warholów. Zanim to się stanie, rodziny już dawno tutaj nie będzie.
-Chwileczkę... - Michael zatrzymał się przed wyjściem z bloku, a następnie zwrócił się do Megan Warhol. -Trochę panią zakamuflujemy. Capillus. - skierował różdżkę na jej fryzurę, wyobrażając sobie zupełnie inny kolor i styl ułożenia włosów. Nowa czupryna nie była zbyt estetyczna, ale naturalna, a Megan wybaczy mu chyba brak umiejętności doboru koloru uczesania do kształtu twarzy.
Reducio - skierował też różdzkę na walizki, które mogłyby wydawać się podejrzane podczas niewinnego spaceru po mieście. Zaklęcie zadziałało, a pani Warhol sama zmniejszyła pozostałe bagaże. Wszyscy pochowali miniaturowy dobytek po kieszeniach, a chwilę później u ich boku pojawił się Cedric.
-Ruszajmy. - zarządził Mike, kiwając głową do Dearborna. Oboje wiedzieli, że muszą się jeszcze wrócić po pozostawioną w bezpiecznej kryjówce mugolkę, ale tam nie powinni być już śledzeni. W końcu "ogon" czuwał nad Warholami, a nie nad nimi. Droga do wyjścia z miasta powinna przebiec sprawnie, choć musieli się śpieszyć.
/zt
Can I not save one
from the pitiless wave?
Ostatnio zmieniony przez Michael Tonks dnia 09.10.20 19:40, w całości zmieniany 1 raz
Co do tego, czy mężczyzna obserwował akurat Warholów nie mieliśmy stuprocentowej pewności, lecz było to więcej niż prawdopodobne. Justine ostrzegała, że rodzina pracownicy administracyjnej Wizengamotu jest obserwowana i śledzona, że podejrzewają Megan o sprzeciw wobec obecnej władzy lorda Cronusa Malfoya. Lepiej było nieznajomego spetryfikować i wyczyścić mu pamięć tak na wszelki wypadek. Gotów byłbym zrobić i więcej, gdyby zaszła taka potrzeba, lecz skuty i unieruchomiony prędko się nie ruszy. Moje pierwsze zaklęcie było zbyt słabe, druga próba jednak przyniosła oczekiwany skutek - Obliviate usunęło wspomnienia z ostatnich kilkunastu minut z pamięci mężczyzny. Nie będzie pamiętał kto go skuł, nie przypomni sobie opuszczających w pośpiechu kamienicę Warholów. Tonks zdążył ich już wyprowadzić, kiedy z nim skończyłem. Oczy mężczyzny zaszły mgłą, zrobiły się jakby nieprzytomne. Wtedy i ja dźwignąłem się na nogi, po czym ruszyłem żwawym krokiem do wyjścia, w dłoni wciąż trzymając różdżkę.
Przed budynkiem zastałem Michaela, odmienioną Megan Warhol i jej dzieci, bądź rodzeństwo, nie dopytywałem o szczegóły. Walizki gdzieś zniknęły, to dobrze, bo zwracałyby uwagę.
- Wyprowadzimy was z miasta i na miotłach udamy się do Norfolk. Tam czeka na bezpieczna kryjówka. O osiemnastej wypływa Słodka Mary, odprowadzę was na jej podkład - poinformowałem ich o planie, kiedy ruszyliśmy jedną z bocznych uliczek.
Mieszkałem tu od kilku lat, znałem to miasto dość dobrze, labirynty mniej uczęszczanych uliczek i skrótów, dzięki którym udało nam się dostać na obrzeża Londynu bez natknięcia się na patrole magicznej policji.
- Możecie ruszać już z Michaelem na miotłach, ja wrócę po dziewczynę, dogonimy was - zdecydowałem. Obiecaliśmy mugolce, że jej pomożemy, a skoro udało się wydostać z Londynu Warholów - mogłem dotrzymać obietnicy.
Megan dosiadła swojej miotły, a razem z nią młodsze dziecko, Tonksowi przyszło podróżować ze starszym, ale byłem pewien, że dadzą radę. Chwilę obserwowałem jak odbijają się od ziemi i wznoszą w niebo, znikają w ciemności, po czym sam wróciłem do centrum miasta. Nerwowo spoglądałem na zegarek - Londyn był ogromny i powrót do kryjówki mugolki zabrał mi zdecydowanie więcej czasu, niż się spodziewałem.
- Maggie, jesteś tu? - spytałem szeptem, klękając przy niewielkim okienku, które zakamuflowaliśmy razem z Tonksem. Nie widziałem jej, ale odpowiedział mi przerażony, dziewczęcy głos.
- Myślałam, że już nie wrócicie... - szlochnęła.
- Obiecałem - odparłem, pomagając jej wyjść.
Musiałem Maggie uciszać, była roztrzęsiona i przerażona, zwłaszcza, kiedy niemal natknęliśmy się na patrol. Wciągnąłem ją do ciemnego zaułka i uciszyłem zaklęciem, abyśmy mogli przeczekać, wyszliśmy dopiero, kiedy odeszli. Wydostawszy się z Londynu odnalazłem miejsce, w którym zostawiłem miotłę.
- Posłuchaj, muszę dostać się dziś do Norfolk, możesz lecieć ze mną, jeśli nie masz dokąd pójść, znajdziemy dla ciebie bezpieczne miejsce - zaproponowałem.
Moim priorytetem było wsadzenie Megan Warhol na statek i pozyskanie od niej dokumentów, dlatego nie mogłem najpierw udać się z mugolką do Oazy, nie zamierzałem jednak tu jej tak zostawić.
Zgodziła się, potrzebowała pomocy, lecz przekonanie jej, by wsiadła na miotłę i objęła mnie mocno ramionami w pasie zajęło tak dużo czasu, że nie udało nam się dogonić Tonksa i Warholów. Spotkałem się z nimi dopiero na miejscu, w bezpiecznej kryjówce w Norfolk, gdzie spędziłem z nimi kilka godzin, oczekując na rejs. Mugolska dziewczyna o imieniu Maggie czekała w kryjówce na mój powrót, podczas gdy ja odprowadziłem Warholów do portu.
- Dziękuję - usłyszałem od Megan, kiedy jej krewni wbiegli na pokład Słodkiej Mary. Ona sama wyciągnęła z teczki plik dokumentów, które obiecała nam przekazać i oddała w moje ręce.
- Bądźcie zdrowi i uważajcie na siebie - pożegnałem ją. Obserwowałem statek tak długo, aż nie stał się maleńką plamką na horyzoncie.
Dopiero wtedy wróciłem do zabezpieczonego mieszkania, by zdecydować co dalej z Maggie, a później powrócić do domu i spisać raport, który miałem wysłać Justine.
ZT.
Przed budynkiem zastałem Michaela, odmienioną Megan Warhol i jej dzieci, bądź rodzeństwo, nie dopytywałem o szczegóły. Walizki gdzieś zniknęły, to dobrze, bo zwracałyby uwagę.
- Wyprowadzimy was z miasta i na miotłach udamy się do Norfolk. Tam czeka na bezpieczna kryjówka. O osiemnastej wypływa Słodka Mary, odprowadzę was na jej podkład - poinformowałem ich o planie, kiedy ruszyliśmy jedną z bocznych uliczek.
Mieszkałem tu od kilku lat, znałem to miasto dość dobrze, labirynty mniej uczęszczanych uliczek i skrótów, dzięki którym udało nam się dostać na obrzeża Londynu bez natknięcia się na patrole magicznej policji.
- Możecie ruszać już z Michaelem na miotłach, ja wrócę po dziewczynę, dogonimy was - zdecydowałem. Obiecaliśmy mugolce, że jej pomożemy, a skoro udało się wydostać z Londynu Warholów - mogłem dotrzymać obietnicy.
Megan dosiadła swojej miotły, a razem z nią młodsze dziecko, Tonksowi przyszło podróżować ze starszym, ale byłem pewien, że dadzą radę. Chwilę obserwowałem jak odbijają się od ziemi i wznoszą w niebo, znikają w ciemności, po czym sam wróciłem do centrum miasta. Nerwowo spoglądałem na zegarek - Londyn był ogromny i powrót do kryjówki mugolki zabrał mi zdecydowanie więcej czasu, niż się spodziewałem.
- Maggie, jesteś tu? - spytałem szeptem, klękając przy niewielkim okienku, które zakamuflowaliśmy razem z Tonksem. Nie widziałem jej, ale odpowiedział mi przerażony, dziewczęcy głos.
- Myślałam, że już nie wrócicie... - szlochnęła.
- Obiecałem - odparłem, pomagając jej wyjść.
Musiałem Maggie uciszać, była roztrzęsiona i przerażona, zwłaszcza, kiedy niemal natknęliśmy się na patrol. Wciągnąłem ją do ciemnego zaułka i uciszyłem zaklęciem, abyśmy mogli przeczekać, wyszliśmy dopiero, kiedy odeszli. Wydostawszy się z Londynu odnalazłem miejsce, w którym zostawiłem miotłę.
- Posłuchaj, muszę dostać się dziś do Norfolk, możesz lecieć ze mną, jeśli nie masz dokąd pójść, znajdziemy dla ciebie bezpieczne miejsce - zaproponowałem.
Moim priorytetem było wsadzenie Megan Warhol na statek i pozyskanie od niej dokumentów, dlatego nie mogłem najpierw udać się z mugolką do Oazy, nie zamierzałem jednak tu jej tak zostawić.
Zgodziła się, potrzebowała pomocy, lecz przekonanie jej, by wsiadła na miotłę i objęła mnie mocno ramionami w pasie zajęło tak dużo czasu, że nie udało nam się dogonić Tonksa i Warholów. Spotkałem się z nimi dopiero na miejscu, w bezpiecznej kryjówce w Norfolk, gdzie spędziłem z nimi kilka godzin, oczekując na rejs. Mugolska dziewczyna o imieniu Maggie czekała w kryjówce na mój powrót, podczas gdy ja odprowadziłem Warholów do portu.
- Dziękuję - usłyszałem od Megan, kiedy jej krewni wbiegli na pokład Słodkiej Mary. Ona sama wyciągnęła z teczki plik dokumentów, które obiecała nam przekazać i oddała w moje ręce.
- Bądźcie zdrowi i uważajcie na siebie - pożegnałem ją. Obserwowałem statek tak długo, aż nie stał się maleńką plamką na horyzoncie.
Dopiero wtedy wróciłem do zabezpieczonego mieszkania, by zdecydować co dalej z Maggie, a później powrócić do domu i spisać raport, który miałem wysłać Justine.
ZT.
becomes law
resistance
becomes duty
Zamiast skupiać się na tym, jak paskudnie i mrocznie wyglądała ulica skąpana w wieczornym cieniu, obsypana gruzem z podniszczonych budynków i przeklęta samotnością, patrzyła na czubki swoich butów, które coraz wymieniały się między sobą w krokach. Liczyła je. Każdy krok był ważny, bo zmniejszał dystans między nią a apteką, do której koniecznie chciała wpaść zaledwie na chwilę, żeby uzupełnić zapasy w lecznicy. Dokładnie powtarzała w myślach to, co planowała zrobić i metry, jakie udało jej się pokonać, bo tylko tak zapewniała sobie maksymalne skupienie i utrzymywała nadzieję, że dotrze do domu w jednym kawałku.
To było szalenie niebezpiecznie – wychodzić tak wieczorem, kiedy w Londynie trwała wojna, a atak mógł nadejść z każdej strony – ale musiała to zrobić. Bo w jednej z kamienic dziecko państwa McTatch było chore, a Lupin obiecała im pomóc. W domu, jeszcze przed wyjściem, chodziła od ściany do ściany sprawdzając, czy spakowała wszystkie potrzebne materiały, przed lustrem pięć razy okręcała się, żeby upewnić się co do własnego stroju – ciemna i długa sukienka, a do tego letnie palto, którego kołnierz mogła postawić i zasłonić choć część twarzy. Nie wiedziała, czy to wystarczy, prawdopodobnie nie, ale na razie musiało. I pomyślała, że była w sto razy gorszym położeniu niż w momencie, w którym zarejestrowałaby różdżkę, ale z drugiej strony… miała mugolskie korzenie, nie bezpośrednio od rodziców, ale już od ich dalszych linii dziedzicznych tak i gdyby komuś w Ministerstwie Magii zależało na tym, by je odnaleźć, co mogło się z nią stać? Nie, o tym nie chciała myśleć, więc omijała główny budynek z daleka, nie kusząc nadmiernie losu. Teraz, wracając od McTatchów, również wybierała ścieżki oddalone od gmachu, starała się skręcać w uliczki najmniej uczęszczane, te znajdujące się bliżej ulic zamieszkiwanych przez magicznych, co oczywiście kończyło się chodzeniem po mieście jak dziecko we mgle. Ufała instynktom.
Na końcu jednej z nich usłyszała jakiś szelest i, zanim zdążyła zareagować, szczeknięcie. Umysł rozkazywał uciekać, ale odgłos brzmiał… żałośnie, wołał o pomoc, potrzebował jej. Przełknęła ślinę i obejrzała się za siebie, żeby sprawdzić, czy czasami nie popełnia kolejnej głupoty chcąc sprawdzić, co się dzieje. Pusto. Na razie. Zasadzka?
Tuż obok niej pojawił się pies. Długie łapy i myśliwska sylwetka pokryta biało-czarnym futrem, teraz oblepione błotem i zaschniętą ziemią, oklapłe uszy i otwarty pysk. Był zmęczony, dyszał, a jednak, kiedy ją zobaczył, postanowił biec dalej, dokładnie w stronę bliżej niezidentyfikowanych szczeknięć. Skrzywiła się, bo wyraźnie widziała, że chciał jej coś pokazać – robił krok i obracał się w jej stronę, tężał, oczekiwał.
– Żebym później tego nie żałowała… – więc ruszyła za nim, szczelniej okrywając się płaszczem, palce prawej dłoni zaciskając od razu na magnoliowym drewnie swojej różdżki.
breathe
then begin again
then begin again
The member 'Ida Lupin' has done the following action : Rzut kością
'Londyn' :
'Londyn' :
Opadła kurtyna, oddzielając go od publiczności, która klaskała dziwnie mało entuzjastycznie, choć dał z siebie dziś naprawdę wiele. Gościom portowej restauracji nie przypadła do gustu jego muzyka, czy może ich głowy zaprzątała pogarszająca się z każdym tygodniem sytuacja w Londynie? Smith wolał myśleć, że to drugie, bo sam był zadowolony z tego występu. Wszystko poszło zgodnie z planem. Zaśpiewał czysto, żaden z muzyków nie był pijany i nie pomylił nut, on sam dobrze się bawił, przynajmniej do czasu, kiedy markotność publiki nie ostudziła jego entuzjazmu. Dlatego, po zakończeniu, nie zdecydował się zabawić tam zbyt długo. Rozliczywszy się z właścicielem lokalu prędko go opuści i w duchu przeklinał lorda Cronusa Malfoya, Ministerstwo Magii i wszystkich, którzy uniemożliwili teleportację w Londynie.
Przez nim musiał wracać znowu pieszo, a mieszkał cały kawal drogi stąd, właściwie na drugim końcu miasta. Droga zaś wiodła przez centrum, które o tej porze wcale nie chciał przemierzać. Pogrążone w mroku miasto wydawało się jeszcze bardziej złowieszcze, niż za dnia. Teoretycznie Harry nie miał się czego obawiać. Udało mu się ostatecznie zarejestrować różdżkę, mógł się wylegitymować przed funkcjonariuszami Ministerstwa Magii, lecz to wcale nie znaczyło, że był bezpieczny. Nikt nie był. Smith oglądał się przez ramię, kiedy tylko usłyszał szelest lub kroki za sobą, spodziewając się pędzącego w swoją stronę zaklęcia. Wiele nie trzeba, aby stracić dziś życie.
Raz, kiedy spojrzał w tył, nie ujrzał jednak żadnego czarnoksiężnika, rebelianta, czy funkcjonariusza magicznej policji, a wychudzone zwierzę wyglądające jak siedem nieszczęść. Podbiegł do niego ufnie, obwąchując, ubranie Smitha chyba przesiąknęło zapachem restauracji, w której występował.
- Jesteś głodny? Nic nie mam - powiedział z żalem brunet, wyciągając dłoń, by pogładzić jego brudną sierść na karku. Zwierzę zaskomlało tak żałośnie, że nie miał serca tak po prostu odejść. A próbował. Dwa, trzy kroki, kolejne szczeknięcie i się wrócił. - A niech cię. Zaczekaj tu. Może coś jeszcze jest otwarte...
Dlaczego magia nie pozwalała na wyczarowanie jedzenia? To kompletnie bez sensu. Smith potrafił wyczarować coś z niczego, przemienić łachmany w elegancką szatę, w której nie wstyd było się pokazać na salonach, ale żadne zaklęcie nie sprawi, że zmaterializuje się przed nim chociaż sucha kość.
Nie znał się na tresowaniu psów, wskazał palcem miejsce na chodniku, pies usiadł, a on powiedział: - Zostań tu.
Lepiej, żeby posłuchał komendy, jeśli chciał coś dostać. Harry skręcił w zupełnie innym kierunku, niż powinien, by kilkaset metrów dalej znaleźć jedyną czynną jeszcze restaurację w okolicy. Tam udało mu się jeszcze dostać coś do jedzenia. Wyłuskał kilka sykli za pokaźny kawałek mięsa i pół bochenka chleba, po czym wrócił się na miejsce, gdzie zostawił brudnego psa - ale jego już nie było.
- A niech cię! - powtórzył zirytowany, lecz dostrzegłszy białą plamę w oddali, bez większego przemyślenia za nim ruszył biegiem. On zniknął za rogiem, Harry już myślał, że go zgubi, ale odnalazł go przy nieznajomej, drobnej kobiecie. - Tu jesteś. Mam cię - wyrzucił z siebie, po te kilkaset metrów biegu przyprawiło go o szybszy oddech. - To pani pies? - spytał Harry nieznajomej. Może zrobił z siebie głupca biegając po restauracjach, by nakarmić zwierzę, a ono wcale nie było bezpańskie.
Nie zauważył, że znalazł się na zapadniętej ulicy. Od razu Harry się zachwiał, lecz próbował odzyskać równowagę - jeszcze tego brakowało, by wywalił się jak długi przed nieznajomą!
Przez nim musiał wracać znowu pieszo, a mieszkał cały kawal drogi stąd, właściwie na drugim końcu miasta. Droga zaś wiodła przez centrum, które o tej porze wcale nie chciał przemierzać. Pogrążone w mroku miasto wydawało się jeszcze bardziej złowieszcze, niż za dnia. Teoretycznie Harry nie miał się czego obawiać. Udało mu się ostatecznie zarejestrować różdżkę, mógł się wylegitymować przed funkcjonariuszami Ministerstwa Magii, lecz to wcale nie znaczyło, że był bezpieczny. Nikt nie był. Smith oglądał się przez ramię, kiedy tylko usłyszał szelest lub kroki za sobą, spodziewając się pędzącego w swoją stronę zaklęcia. Wiele nie trzeba, aby stracić dziś życie.
Raz, kiedy spojrzał w tył, nie ujrzał jednak żadnego czarnoksiężnika, rebelianta, czy funkcjonariusza magicznej policji, a wychudzone zwierzę wyglądające jak siedem nieszczęść. Podbiegł do niego ufnie, obwąchując, ubranie Smitha chyba przesiąknęło zapachem restauracji, w której występował.
- Jesteś głodny? Nic nie mam - powiedział z żalem brunet, wyciągając dłoń, by pogładzić jego brudną sierść na karku. Zwierzę zaskomlało tak żałośnie, że nie miał serca tak po prostu odejść. A próbował. Dwa, trzy kroki, kolejne szczeknięcie i się wrócił. - A niech cię. Zaczekaj tu. Może coś jeszcze jest otwarte...
Dlaczego magia nie pozwalała na wyczarowanie jedzenia? To kompletnie bez sensu. Smith potrafił wyczarować coś z niczego, przemienić łachmany w elegancką szatę, w której nie wstyd było się pokazać na salonach, ale żadne zaklęcie nie sprawi, że zmaterializuje się przed nim chociaż sucha kość.
Nie znał się na tresowaniu psów, wskazał palcem miejsce na chodniku, pies usiadł, a on powiedział: - Zostań tu.
Lepiej, żeby posłuchał komendy, jeśli chciał coś dostać. Harry skręcił w zupełnie innym kierunku, niż powinien, by kilkaset metrów dalej znaleźć jedyną czynną jeszcze restaurację w okolicy. Tam udało mu się jeszcze dostać coś do jedzenia. Wyłuskał kilka sykli za pokaźny kawałek mięsa i pół bochenka chleba, po czym wrócił się na miejsce, gdzie zostawił brudnego psa - ale jego już nie było.
- A niech cię! - powtórzył zirytowany, lecz dostrzegłszy białą plamę w oddali, bez większego przemyślenia za nim ruszył biegiem. On zniknął za rogiem, Harry już myślał, że go zgubi, ale odnalazł go przy nieznajomej, drobnej kobiecie. - Tu jesteś. Mam cię - wyrzucił z siebie, po te kilkaset metrów biegu przyprawiło go o szybszy oddech. - To pani pies? - spytał Harry nieznajomej. Może zrobił z siebie głupca biegając po restauracjach, by nakarmić zwierzę, a ono wcale nie było bezpańskie.
Nie zauważył, że znalazł się na zapadniętej ulicy. Od razu Harry się zachwiał, lecz próbował odzyskać równowagę - jeszcze tego brakowało, by wywalił się jak długi przed nieznajomą!
Gdziekolwiek jesteś
- bądź przy mnie
Cokolwiek czujesz
- czuj do mnie
Jakkolwiek nie spojrzysz
- patrz na mnie
Czymkolwiek jest miłość
- kochaj się we mnie
Harry Smith
Zawód : śpiewak, muzyk
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Ja bym kota nie wziął
na weekend.
A ty mi chciałaś
serce oddać,
na wieczność
na weekend.
A ty mi chciałaś
serce oddać,
na wieczność
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
The member 'Harry Smith' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 25
'k100' : 25
Już w momencie, w którym ogłoszono rejestrację różdżek, wiedziała, że jej stopa nie stanie w Ministerstwie Magii. Za bardzo się bała, poza tym żadnego sensu nie miało wchodzenie do wężowego gniazda, kiedy w twoich żyłach płynęła krew mugoli – nie wstydziła się tego i wstydzić się nie będzie, ale nie zamierzała też wykrzykiwać owego faktu wszem i wobec, naprawdę ceniła własne życie. Zwłaszcza teraz, gdy straciła niemal wszystkich bliskich. Teraz była tego Ministerstwa Magii teoretycznie całkiem blisko, więc przyspieszała kroku z każdym pokonanym metrem, ale przecież podróż byłaby taka nudna, gdyby los nie postanowił rzucić kolejną kłodę pod nogę. O ile w taki sposób można było nazwać zagłodzonego psa i problem, jaki chciał wskazać. Wahała się – miała na to kilka sekund, ale naprawdę myślała nad tym, czy by po prostu nie odwrócić się i odbiec, zostawić to zwierzę za plecami. Ale nie byłaby sobą, gdyby tak zrobiła. Więc poszła za nim, co chwila nerwowo obracając się za siebie. Przeszli razem między budynkami i znów wyszli na ulicę, ale po drugiej stronie. Była znacznie bardziej zniszczona niż poprzednia, a przy też i kryjąca więcej niebezpieczeństw. Już miała iść za psem dalej, kiedy zaczął biec w ich stronę mężczyzna. Z miejsca się przestraszyła i zamiast wyciągnąć różdżkę albo zacząć biec, uciekać, zwyczajnie ją sparaliżowało.
– Śledził mnie pan?! – tylko to udało jej się wydukać, zanim nieznajomy nie spytał o psa. Powietrze z niej zeszło, przełknęła gorzką gulę i w końcu pokręciła głową. Poczuła ulgę, ale ostrożność nie pozwoliła jej na w pełni spokojne obserwowanie twarzy, której przecież nie znała. – Nie, on… próbował mnie chyba gdzieś zaprowadzić. Słyszałam szczekanie. I piski. O! Słyszy pan? – znów to samo, ten sam dźwięk, wysoki i smutny, przejęty. Spojrzała na psa siedzącego tuż obok nich, zerkającego to na jedno, a to zaraz na drugie. W końcu wstał i ruszył dalej, a oni mieli już podejmować dalszy krok, kiedy mężczyzna musiał nie dostrzec krawędzi ulicy zniszczonej przez jedno z potężniejszych zaklęć. Sama go również nie zauważyła i poczuła tylko, jak podeszwa buta podbitego obcasem ześlizguje się po krawężnika. Od razu zmusiła mięśnie do spięcia i zachowania równowagi, ale w tej sytuacji mogło się to okazać wyjątkowo trudne. Zdążyła tylko pisnąć.
– Śledził mnie pan?! – tylko to udało jej się wydukać, zanim nieznajomy nie spytał o psa. Powietrze z niej zeszło, przełknęła gorzką gulę i w końcu pokręciła głową. Poczuła ulgę, ale ostrożność nie pozwoliła jej na w pełni spokojne obserwowanie twarzy, której przecież nie znała. – Nie, on… próbował mnie chyba gdzieś zaprowadzić. Słyszałam szczekanie. I piski. O! Słyszy pan? – znów to samo, ten sam dźwięk, wysoki i smutny, przejęty. Spojrzała na psa siedzącego tuż obok nich, zerkającego to na jedno, a to zaraz na drugie. W końcu wstał i ruszył dalej, a oni mieli już podejmować dalszy krok, kiedy mężczyzna musiał nie dostrzec krawędzi ulicy zniszczonej przez jedno z potężniejszych zaklęć. Sama go również nie zauważyła i poczuła tylko, jak podeszwa buta podbitego obcasem ześlizguje się po krawężnika. Od razu zmusiła mięśnie do spięcia i zachowania równowagi, ale w tej sytuacji mogło się to okazać wyjątkowo trudne. Zdążyła tylko pisnąć.
breathe
then begin again
then begin again
The member 'Ida Lupin' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 28
'k100' : 28
- Ze co proszę?! - żachnął się zaskoczony na to dziwne oskarżenie. - Dlaczego miałbym panią śledzić? - spytał. Ciemne brwi zaś zmarszczyły się w wyrazie zdziwienia. Wyglądał na kogoś takiego? Kogoś, kto śledzi Merlinowi ducha winne czarownice po zmroku? Właściwie nie musiał. Szybko przypomniał sobie, że przecież byli w Londynie. Tutaj niczego nie można było być pewnym. W półmroku ulicy, rozpraszanym jedynie przez latarnie, przyjrzał się jej dokładniej - wyglądała na kruchą, delikatną i bardzo młodą, on zaś był wysoki i trochę szeroki w barkach. A biorąc pod uwagę to, co działo się przez ostatnie tygodnie w Londynie - miała pełne prawo się przestraszyć. - Nie śledziłem, proszę mi wierzyć, ten pies... - wyjaśnił, przerywając, aby czarownica opowiedziała o psie. Najwyraźniej nie tylko on zwrócił na niego uwagę. Pisków jednak nie słyszał. Dopiero, kiedy nieznajoma o nich wspomniała, rozejrzał się czujnie, szukając źródła dźwięku. Teraz rzeczywiście wydawało mu się, że coś słyszy. - Tak... Chyba tak... - mruknął Smith. - Myślałem, że jest głodny i chce coś do jedzenia, więc poszedłem czegoś poszukać... O tej porze wszystko już zamknięte, ale udało mi się znaleźć trochę pieczonego kurczaka i pół bochenka chleba. Chyba nie powinien narzekać... Albo powinna... - powiedział, wyjaśniając czarownicy dlaczego w ogóle do niej podbiegł. To pies był przyczyną tego przypadkowego spotkania. Teraz stał nieopodal nich i szczekał, jakby chciał, żeby za nim poszli. Popiskiwania gdzieś w oddali stały się głośniejsze. - Może to jej szczenięta? - zastanowił się głośno. Czy psy wiosną nie oddawały się... swawoli i miłości, jeśli ująć to delikatnie, nie wiedział jak określić to profesjonalnie, nie znał się na zwierzętach. Teraz chyba szczenięta miałyby kilka tygodni. Harry pomyślał, że w skutek bezksiężycowej nocy biedna psina stała się bezdomna i zdana sama na siebie.
Chciał za nią podążyć, znaleźć źródło tych pisków, lecz nie zauważył krawędzi zapadniętej ulicy. Tak się skupił na psie, przejął jego smutnym losem, że nie patrzył pod nogi. Dosłownie i w przenośni. Przewrócił się i jednocześnie zobaczył jak i jasnowłosa nieznajoma się chwieje.
- Proszę uważać - zdążył jedynie krzyknąć, nim sam runął na ziemię, a kostka wykręciła mu się wówczas wyjątkowo niefortunnie i bardzo boleśnie. Upadł na mokry bruk brudząc przy tym spodnie i w duchu brzydko przeklął. Spróbował wstać, z myślą, że pomoże podnieść się nieznajomej, ale wówczas poczuł jeszcze gorszy ból. Nie był w stanie stanąć na lewej nodze i znowu się zachwiał, z jego ust wyrwało się zaś pełne boleści westchnięcie. - Cholera jasna, chyba skręciłem kostkę... - wymamrotał.
Pies za to wciąż szczekał na nich, czekając, aż w końcu ruszą się z miejsca.
Chciał za nią podążyć, znaleźć źródło tych pisków, lecz nie zauważył krawędzi zapadniętej ulicy. Tak się skupił na psie, przejął jego smutnym losem, że nie patrzył pod nogi. Dosłownie i w przenośni. Przewrócił się i jednocześnie zobaczył jak i jasnowłosa nieznajoma się chwieje.
- Proszę uważać - zdążył jedynie krzyknąć, nim sam runął na ziemię, a kostka wykręciła mu się wówczas wyjątkowo niefortunnie i bardzo boleśnie. Upadł na mokry bruk brudząc przy tym spodnie i w duchu brzydko przeklął. Spróbował wstać, z myślą, że pomoże podnieść się nieznajomej, ale wówczas poczuł jeszcze gorszy ból. Nie był w stanie stanąć na lewej nodze i znowu się zachwiał, z jego ust wyrwało się zaś pełne boleści westchnięcie. - Cholera jasna, chyba skręciłem kostkę... - wymamrotał.
Pies za to wciąż szczekał na nich, czekając, aż w końcu ruszą się z miejsca.
Gdziekolwiek jesteś
- bądź przy mnie
Cokolwiek czujesz
- czuj do mnie
Jakkolwiek nie spojrzysz
- patrz na mnie
Czymkolwiek jest miłość
- kochaj się we mnie
Harry Smith
Zawód : śpiewak, muzyk
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Ja bym kota nie wziął
na weekend.
A ty mi chciałaś
serce oddać,
na wieczność
na weekend.
A ty mi chciałaś
serce oddać,
na wieczność
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
my tędy
No jak sam Bojczuk, malarz nadworny mojego szwagra powiedział, że jest pięknie, no to pewnie jest pięknie. Z nim się kłócić nie zamierzam, jest guru i wyrocznią od sztuk, a że ogarnia bardziej, niż zazwyczaj, to więcej, u f a m w jego osąd. Ręki co prawda do rysunku nie mam, ale lekcje kaligrafii nie poszły w las i każda literka jest dopieszczona. Na tyle gruba, żeby było widać ją z daleka i na tyle kanciasta, by wyglądała niczym pieczątka z prasy drukarskiej, tyle że chyląca się na lewo.
-No i bardzo dobrze, jeszcze lepiej mi się pracuje, kiedy wiem, że materiały ufundowali nam tamte konserwy - burczę. Adrenalina skacze mi porządnie, no nie powiem, ale serce podchodzi mi do gardła. Jeżeli nas zgarną, kurwa, wolałbym już sam się przekręcić i to w jakiś turbo dehumanizujący sposób. Nawet zakrztuszenie się własnymi rzygami byłoby lepsze.
Chociaż... nie, cofam, odwołuję. Robimy słuszną rzecz. I właściwie nieszkodliwą, a być może, czyjeś morale dzięki nam się zwiększą i co, co faktycznie nadstawiają karku i ryzykują dzień w dzień poczują, że Londyn ich słyszy i docenia.
A myślę, że wbrew pozorom, to naprawdę ważne. Gdybym sam siedział w ogniu tej walki, byłbym wdzięczny za to wsparcie. I nie, nie mam siebie za pierdolonego bohatera, po prostu wiem, że to, co łatwo zobaczyć, daje otuchę. Bojczuk z tych swoich przepastnych kieszeni, na jakich się już poznałem, że skrywają cuda rozmaite wyciąga chochliczymi dłońmi dwie szklane, błyszczące fioleczki.
-Oby smakowało lepiej, niż dzisiejsze pomyje w Parszywym - marudzę, zatykając nos i bez zbędnych pytań łykam zawartość buteleczki. No i szok, jestem niewidzialny, Bojczuk zresztą też.
-Ty, kurwa, gdzie jesteś? - szepczę w eter, teraz to musimy uważać, bo na Fleet Street to jednak ludzie się kręcą i niedobrze byłoby na kogoś wpaść albo dać się złapać, jako niewidzialna ręka bazgrząca po ścianie antyrządowe manifesty. Idziemy blisko siebie, łapiąc w końcu wspólny rytm stawianych kroków - ja trochę pasuję, bo Bojczuk ma takie krótkie nóżki, że z moim normalnym tempem, to by nie nadążył. Tym razem to ja staję na czatach i osłaniam Johnatana, kiedy ten daje popis swej twórczej ekspresji za węgłem kamiennicy, naprzeciw luksusowego sklepu z biżuterią.
-Serio? O fuuuj - czytam, co tam wyczarował, a że słyszę, że ktoś nadciąga, ciągnę go za kołnierz koszuli i poganiam. Trzeba stąd pryskać. Mamy jeszcze pół Londynu do odmalowania.
(1/3 tura eliksiru kameleona)
No jak sam Bojczuk, malarz nadworny mojego szwagra powiedział, że jest pięknie, no to pewnie jest pięknie. Z nim się kłócić nie zamierzam, jest guru i wyrocznią od sztuk, a że ogarnia bardziej, niż zazwyczaj, to więcej, u f a m w jego osąd. Ręki co prawda do rysunku nie mam, ale lekcje kaligrafii nie poszły w las i każda literka jest dopieszczona. Na tyle gruba, żeby było widać ją z daleka i na tyle kanciasta, by wyglądała niczym pieczątka z prasy drukarskiej, tyle że chyląca się na lewo.
-No i bardzo dobrze, jeszcze lepiej mi się pracuje, kiedy wiem, że materiały ufundowali nam tamte konserwy - burczę. Adrenalina skacze mi porządnie, no nie powiem, ale serce podchodzi mi do gardła. Jeżeli nas zgarną, kurwa, wolałbym już sam się przekręcić i to w jakiś turbo dehumanizujący sposób. Nawet zakrztuszenie się własnymi rzygami byłoby lepsze.
Chociaż... nie, cofam, odwołuję. Robimy słuszną rzecz. I właściwie nieszkodliwą, a być może, czyjeś morale dzięki nam się zwiększą i co, co faktycznie nadstawiają karku i ryzykują dzień w dzień poczują, że Londyn ich słyszy i docenia.
A myślę, że wbrew pozorom, to naprawdę ważne. Gdybym sam siedział w ogniu tej walki, byłbym wdzięczny za to wsparcie. I nie, nie mam siebie za pierdolonego bohatera, po prostu wiem, że to, co łatwo zobaczyć, daje otuchę. Bojczuk z tych swoich przepastnych kieszeni, na jakich się już poznałem, że skrywają cuda rozmaite wyciąga chochliczymi dłońmi dwie szklane, błyszczące fioleczki.
-Oby smakowało lepiej, niż dzisiejsze pomyje w Parszywym - marudzę, zatykając nos i bez zbędnych pytań łykam zawartość buteleczki. No i szok, jestem niewidzialny, Bojczuk zresztą też.
-Ty, kurwa, gdzie jesteś? - szepczę w eter, teraz to musimy uważać, bo na Fleet Street to jednak ludzie się kręcą i niedobrze byłoby na kogoś wpaść albo dać się złapać, jako niewidzialna ręka bazgrząca po ścianie antyrządowe manifesty. Idziemy blisko siebie, łapiąc w końcu wspólny rytm stawianych kroków - ja trochę pasuję, bo Bojczuk ma takie krótkie nóżki, że z moim normalnym tempem, to by nie nadążył. Tym razem to ja staję na czatach i osłaniam Johnatana, kiedy ten daje popis swej twórczej ekspresji za węgłem kamiennicy, naprzeciw luksusowego sklepu z biżuterią.
-Serio? O fuuuj - czytam, co tam wyczarował, a że słyszę, że ktoś nadciąga, ciągnę go za kołnierz koszuli i poganiam. Trzeba stąd pryskać. Mamy jeszcze pół Londynu do odmalowania.
(1/3 tura eliksiru kameleona)
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
- No tutaj - macham do niego swoją niewidzialną ręką, dopiero po chwili orientując się, że to właściwie nie ma żadnego sensu; więc wzdycham przeciągle, wywracając równie niewidzialnymi oczami. Teraz idź za głosem nabiera jakby więcej sensu i po krótkim dyskomforcie spowodowanym pierwszym szokiem, chyba nawet dajemy radę. W każdym razie nie gubimy się po drodze na Fleet Street i kiedy wreszcie znajdujemy odpowiednie miejsce, tym razem to ja przystępuję do działania. W machaniu pędzlem mam większe doświadczenie od mojego towarzysza, chociaż litery stawiam raczej krzywe, wymalowane w pośpiechu. I oto na murze wykwita kolejne monumentalne hasło
Chyba git. Godzi w największą świętość wszystkich angoli - herbatę. Czy ktoś taki może być naszym wodzem? Czy z kogoś takiego można brać przykład? No chyba nie - Serio, nie zmyślam - znowu kiwam głową i znowu jest to niewidoczne. Tak po prawdzie to nie mam pojęcia co miłościwie nam panujący Minister Magii pija w kuluarach własnego domostwa, ale kto wie, może już z samego rana stolicę obleci plotka, że dopuszcza się pohańbienia naszego świętego, ojczystego naparu. Zanim jednak zdążę zrobić lub powiedzieć coś więcej, czuję niewidzialne dłonie Morgana zaciskające się na moim niewidzialnym kołnierzu i daję się pociągnąć w dal. Ja, zbyt zaaferowany tworzeniem swojego małego dzieła, niekoniecznie zwracałem uwagę na to co dzieje się wokół, ale przecież od tego miałem Lyncha, żeby był moimi oczami. Tymi ulokowanymi z tyłu głowy i jeszcze po bokach, więc jeśli coś wypatrzył to nie pytam tylko pryskam. Z ekscytacji zasycha mi w ustach, bo to co robimy jest co najmniej pojebane, ale kurwa, teraz to już mamy za sobą dwie zniszczone ściany - cóż za wspaniały akt wandalizmu, chociaż mniemam, że nie każdy doceni, a nawet większość może kręcić nosem, ale to chyba nie było aż takie ważne - Gdzie teraz? - rzucam półgłosem, zanim rozpłyniemy się gdzieś w wieczornej panoramie wyjątkowo smutnego Londynu.
/ztx2 --> tutaj
MALFOY PIJE HERBATĘ Z WODY PO PIEROGACH
Chyba git. Godzi w największą świętość wszystkich angoli - herbatę. Czy ktoś taki może być naszym wodzem? Czy z kogoś takiego można brać przykład? No chyba nie - Serio, nie zmyślam - znowu kiwam głową i znowu jest to niewidoczne. Tak po prawdzie to nie mam pojęcia co miłościwie nam panujący Minister Magii pija w kuluarach własnego domostwa, ale kto wie, może już z samego rana stolicę obleci plotka, że dopuszcza się pohańbienia naszego świętego, ojczystego naparu. Zanim jednak zdążę zrobić lub powiedzieć coś więcej, czuję niewidzialne dłonie Morgana zaciskające się na moim niewidzialnym kołnierzu i daję się pociągnąć w dal. Ja, zbyt zaaferowany tworzeniem swojego małego dzieła, niekoniecznie zwracałem uwagę na to co dzieje się wokół, ale przecież od tego miałem Lyncha, żeby był moimi oczami. Tymi ulokowanymi z tyłu głowy i jeszcze po bokach, więc jeśli coś wypatrzył to nie pytam tylko pryskam. Z ekscytacji zasycha mi w ustach, bo to co robimy jest co najmniej pojebane, ale kurwa, teraz to już mamy za sobą dwie zniszczone ściany - cóż za wspaniały akt wandalizmu, chociaż mniemam, że nie każdy doceni, a nawet większość może kręcić nosem, ale to chyba nie było aż takie ważne - Gdzie teraz? - rzucam półgłosem, zanim rozpłyniemy się gdzieś w wieczornej panoramie wyjątkowo smutnego Londynu.
/ztx2 --> tutaj
Nie znając wciąż jeszcze w pełni uliczek Londynu, czasem dobrze było pojawić się na tych bardziej zatłoczonych, ruchliwszych czy po prostu dość popularnych, a stanowczo nie można było odmówić Fleet Street, że miała swoich stałych bywalców, czemu przez ilość różnorodnych usług i lokali wcale nie można było się dziwić. Thomas mógł to tylko wykorzystać na swoją korzyść, wypatrując swoich potencjalnych ofiar. Nie powinien przecież działać tak pochopnie na samym początku... Bo pamiętał jak kończyło się to w niemalże każdym mieście, w którym zatrzymywał się przez ostatnie dwa lata. Chociaż wciąż nie był pewien czy chciał zostawać w Londynie na stałe.
Chociaż naturalnie nie miał zamiaru w tym momencie się nad tym bardziej zastanawiać. Wyjątkowo, jeszcze nie miał aż tak poważnych powodów, żeby musieć się ulatniać z tego miasta, z tych okolic. Mógł tutaj tymczasowo zostać, może na dłużej, a może za miesiąc wsiądzie na jakiś statek i wypłynie dalej? W końcu niewiele go trzymało na tych wyspach... No, może brakiem gotówki i ewentualnym przymusem nauki innego języka. Chociaż czy potrzebował znać nowy język do okradania innych? Chyba zależało, jakich metod chciał do tego używać.
Na razie jednak postanowił na bardziej legalne i mniej inwazyjne wyciąganie gotówki od ludzi, zwyczajnie zabawiając ich przygrywanie na harmonijce. Chociaż znacznie bardziej używał tego do zajęcia swojego czasu, którego i tak miał dość sporo, wciąż nie osadzając się na stałe nigdzie w mieście, nie znajdując porządnej pracy. Odkładał szukanie takiej w porcie, przy statkach, ale może magazyny były właściwą opcją?
Przygrywał melodie, które jeszcze pamiętał sprzed tych kilku lat, kiedy co wakacje podróżował z taborem, kiedy to też inni jego członkowie grali i bawili się, i tańczyli. James wciąż wtedy jeszcze fałszował, ucząc się grać na skrzypcach, a Sheila wyciągała ręce do harfy. Może i nigdy nie ciągnęło go do skrzypiec czy akordeonów, czy też innych z pewnością większych i sprawiających lepsze wrażenie instrumentów, ale harmonijka przecież nie była wiele gorsza! No i mieściła się w kieszeni, zawsze można było mieć ją pod ręką! Stanowczo to ułatwiało podróżowanie z nią.
Chociaż naturalnie nie miał zamiaru w tym momencie się nad tym bardziej zastanawiać. Wyjątkowo, jeszcze nie miał aż tak poważnych powodów, żeby musieć się ulatniać z tego miasta, z tych okolic. Mógł tutaj tymczasowo zostać, może na dłużej, a może za miesiąc wsiądzie na jakiś statek i wypłynie dalej? W końcu niewiele go trzymało na tych wyspach... No, może brakiem gotówki i ewentualnym przymusem nauki innego języka. Chociaż czy potrzebował znać nowy język do okradania innych? Chyba zależało, jakich metod chciał do tego używać.
Na razie jednak postanowił na bardziej legalne i mniej inwazyjne wyciąganie gotówki od ludzi, zwyczajnie zabawiając ich przygrywanie na harmonijce. Chociaż znacznie bardziej używał tego do zajęcia swojego czasu, którego i tak miał dość sporo, wciąż nie osadzając się na stałe nigdzie w mieście, nie znajdując porządnej pracy. Odkładał szukanie takiej w porcie, przy statkach, ale może magazyny były właściwą opcją?
Przygrywał melodie, które jeszcze pamiętał sprzed tych kilku lat, kiedy co wakacje podróżował z taborem, kiedy to też inni jego członkowie grali i bawili się, i tańczyli. James wciąż wtedy jeszcze fałszował, ucząc się grać na skrzypcach, a Sheila wyciągała ręce do harfy. Może i nigdy nie ciągnęło go do skrzypiec czy akordeonów, czy też innych z pewnością większych i sprawiających lepsze wrażenie instrumentów, ale harmonijka przecież nie była wiele gorsza! No i mieściła się w kieszeni, zawsze można było mieć ją pod ręką! Stanowczo to ułatwiało podróżowanie z nią.
Fleet Street
Szybka odpowiedź