Zaczarowany Sad
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Zaczarowany Sad
Zaczarowany Sad na przedmieściach Londynu to ogromny ogród, który dla przechodzących nieopodal mugoli wygląda jak odpychające wysypisko śmieci - w ten sposób chroniąc się przed ich obecnością. Dobro owoców kwitnących w sadzie jest ogólnodostępne - po jabłka może sięgnąć każdy - jest bowiem bezpańskie. Miejscem tym opiekują się skrzaty należące niegdyś do rodziny, której ostatni potomkowie już zmarli - mimo to oddane stworzonka nie porzuciły swoich obowiązków, pozostając wierne dobytkowi swoich panów. Tylko czarodzieje szukający dziury w całym zapytaliby, czy skrzaty o śmierci swoich panów w ogóle wiedzą.
W sezonie jabłonki uginają się pod ciężarem rumianych owoców i chętnie nawet same częstują przechodzących czarodziejów, wysuwając w ich stronę gałęzie. Pomiędzy pojedynczymi drzewkami wiją się malownicze dróżki, a zielona trawa jest tak delikatna, że można bez przeszkód poruszać się po niej boso. Kiedy słońce zrobi się dokuczliwe, skryć się można w cieniu drzew lub niedużej stodole, gdzie na paru rozstawionych w sianie stołach czarodzieje czasem organizują sobie atrakcje - wróżenie ze skórek, tłoczenie soku, rzeźbienie w jabłkach... Znajdują się tam również magiczne wiklinowe kosze, z którego możesz zabrać jeden owoc. Jeśli spróbujesz wziąć drugi - kiedy zanurzasz dłoń w koszu coś mocno gryzie cię w palce i musisz wycofać ramię.
Weź jabłko z kosza: rzuć kością k6, żeby dowiedzieć się, co otrzymałeś.
1: Jabłko Niezgody - ma złoty grawerowany podpis "dla najpiękniejszej".
2: Zatrute Jabłko - doskonałe na problemy ze snem, zapewnia długi, relaksacyjny odpoczynek, którego nie przerwie nawet najbardziej dokuczliwy hałas.
3: Jabłko Jeża - doskonały przysmak dla każdego mięsożernego zwierzęcia, ma lekki posmak schabowego.
4: Jabłko Odkrywcy - zrzucone na głowę ułatwia koncentrację i sprzyja nauce, to jeden z popularniejszych wspomagaczy wśród uczniów Hogwartu. Użyte w trakcie badań naukowych daje +1 do rzutu.
5: Kwaśne Jabłko - jest bardzo ciężkie. Powszechnie chwalone jako przycisk do papieru, ale masz nieodparte wrażenie, że najłatwiej byłoby nim kogoś po prostu stłuc.
6: Jabłko Adama - ma dziwną wypustkę, ale w smaku nie różni się od zwykłego. Mówią o nim, że jest skutecznym afrodyzjakiem.
Lokacja zawiera kościW sezonie jabłonki uginają się pod ciężarem rumianych owoców i chętnie nawet same częstują przechodzących czarodziejów, wysuwając w ich stronę gałęzie. Pomiędzy pojedynczymi drzewkami wiją się malownicze dróżki, a zielona trawa jest tak delikatna, że można bez przeszkód poruszać się po niej boso. Kiedy słońce zrobi się dokuczliwe, skryć się można w cieniu drzew lub niedużej stodole, gdzie na paru rozstawionych w sianie stołach czarodzieje czasem organizują sobie atrakcje - wróżenie ze skórek, tłoczenie soku, rzeźbienie w jabłkach... Znajdują się tam również magiczne wiklinowe kosze, z którego możesz zabrać jeden owoc. Jeśli spróbujesz wziąć drugi - kiedy zanurzasz dłoń w koszu coś mocno gryzie cię w palce i musisz wycofać ramię.
Weź jabłko z kosza: rzuć kością k6, żeby dowiedzieć się, co otrzymałeś.
1: Jabłko Niezgody - ma złoty grawerowany podpis "dla najpiękniejszej".
2: Zatrute Jabłko - doskonałe na problemy ze snem, zapewnia długi, relaksacyjny odpoczynek, którego nie przerwie nawet najbardziej dokuczliwy hałas.
3: Jabłko Jeża - doskonały przysmak dla każdego mięsożernego zwierzęcia, ma lekki posmak schabowego.
4: Jabłko Odkrywcy - zrzucone na głowę ułatwia koncentrację i sprzyja nauce, to jeden z popularniejszych wspomagaczy wśród uczniów Hogwartu. Użyte w trakcie badań naukowych daje +1 do rzutu.
5: Kwaśne Jabłko - jest bardzo ciężkie. Powszechnie chwalone jako przycisk do papieru, ale masz nieodparte wrażenie, że najłatwiej byłoby nim kogoś po prostu stłuc.
6: Jabłko Adama - ma dziwną wypustkę, ale w smaku nie różni się od zwykłego. Mówią o nim, że jest skutecznym afrodyzjakiem.
Jego skóra była twarda, jakby pokryty był łuskami. Mienił się wieloma barwami, jak skóra węża, który wtapiał się w środowisko, w którym żył, albo kameleona, który stapiał się z tłem, dostosowywał się do otoczenia, formował plastycznie do wgłębień, cofał przed wypukłościami i ostrymi jak igły kolcami. Nie chciał się nadziać, cenił sobie własne życie. Od czasu do czasu szukał bodźców. Rozrywki. Szukał wrażeń, które pokażą jak radość łatwo zmienia się w podniecenie, ekstazę. Lekką, nietrwałą, nieuzależniającą - bezpieczną dla niego. Nie chodziło o ból. To strach. To strach przed śmiercią, przed bólem, przeznaczeniem były naprawdę podniecające. Lubił na nie patrzeć, przyglądać się im z bliska. Czuć zapach potu, który się zmieniał pod wpływem grozy. I w jej oczach wtedy pragnął ujrzeć obawy, niechęć, obrzydzenie. Chciał aby się bała, lecz nie jego. Nie miała się bać jego. Tego co nastąpi później. Tego co się wydarzy, gdy jutro nigdy nie nadejdzie. Prawdziwego końca. Chciał ujrzeć jej rozczarowanie, niesmak. Coś tak różnego od wypełnionych pragnieniem i potrzebą oczu. Oczy, które patrzyły na niego z niewysłowioną prośbą, które czekały, by je zamknął delikatnie, ze spokojem. Oczu zamkniętych w poczuciu bezpieczeństwa. Nie niósł go ze sobą. W jego żyłach toczył się niepokój, jak zdradziecki wirus. Zarażał. Gnębił. Sycił się efektem rozwijającej w innych choroby.
— Masz je przy sobie?— Drążył temat, przyglądając jej się z zainteresowaniem. Smak ryzyka nie był mu obcy. Był jednak zdziwiony, że ona je podejmowała świadoma, że za byle rogiem może spotkać ją śmierć. Nie potrafił zrozumieć — próbował, sens tych działań. — Gdyby cię napadli kradzież pereł byłaby twoim najmniejszym zmartwieniem — powiedział głośno, raczej odpowiadając tym sobie samemu, niż jej. Igrała z losem. Wciąż wierzyła, że może zwojować świat? Że jej widok nie budził takiego pożądania, że byle chłoptaś mógłby się zakraść od tyłu, czyniąc jej krzywdę? Nie martwił się — analizował.
— Miałbym ci zaufać?— sparafrazował jej słowa, przyglądając jej się ze szczerym niedowierzaniem, zmieszanym rozbawieniem. Uśmiech błąkał się po jego twarzy, łagodząc prawdziwe zdumienie. Nie ufał nikomu. Prawie nikomu. Nie potrafił zdać się na nią całkowicie, lecz nie stronił od ryzyka. Gotów był podjąć wyzwanie i sprawdzić, w jakie pole zamierzała go wyprowadzić. Nie odpowiedział jej niczym poza wzruszeniem ramion i teatralnym przewróceniem oczami. Podważał, bo wiedział najlepiej. Nie mylił się, zawsze miał rację. Uparcie trwał przy swoim. Tak i teraz — nie negował jej słów. Podważał to, co mówiła. Podważał jej zdanie, jej pomysły i gust wielokrotnie. Wiedziała za to, że proponując mu kolor czy krój stroju musi ograniczyć mu wybór - bo zawsze będzie inny niż jej.
Kiedy dotarli do stodoły, wzrokiem omiótł chwiejny budynek. Zdawało mu się, że wystarczył zaledwie lekki podmuch wiatru, aby zrównać go z ziemią, lecz nie oponował. Przystanął przy koszu pełnym jabłek, gdy zajmowała miejsce na trawie. Suchej, wyraźnie twardej i kłującej. Wybierał jabłko po kolorze. Zamierzał chwycić to najczerwieńsze, najbardziej dojrzałe. Liczył, że będzie twarde i kwaśne. O wiele bardziej wolał to od mdłej słodyczy.
— A więc mamy schadzkę? — spytał wprost, sięgając po owoc. — Nie powinnaś być tu ze mną teraz. Sama – przypomniał jej, powstrzymując lubieżny uśmiech, który samoistnie ciągnął kąciki ust w kierunku szczupłych polików. Zajął miejsce tuż obok niej praktycznie od razu kładąc się na ziemi płasko. Prawą rękę zgiął w łokciu i ułożył pod głową.— Jestem spięty — przyznał jej otwarcie, podnosząc na nią wzrok. Wymowny, bezpardonowy. Dotyk jej delikatnych dłoni na pewno rozluźniły twarde mięśnie. — Ach tak? I co robią zaczarowane jabłka?— Przelotnie spojrzał po swoim, po czym ugryzł je, czekając na mrożącą krew w żyłach opowieść o owocach czyniących prawdziwe uda.
— Masz je przy sobie?— Drążył temat, przyglądając jej się z zainteresowaniem. Smak ryzyka nie był mu obcy. Był jednak zdziwiony, że ona je podejmowała świadoma, że za byle rogiem może spotkać ją śmierć. Nie potrafił zrozumieć — próbował, sens tych działań. — Gdyby cię napadli kradzież pereł byłaby twoim najmniejszym zmartwieniem — powiedział głośno, raczej odpowiadając tym sobie samemu, niż jej. Igrała z losem. Wciąż wierzyła, że może zwojować świat? Że jej widok nie budził takiego pożądania, że byle chłoptaś mógłby się zakraść od tyłu, czyniąc jej krzywdę? Nie martwił się — analizował.
— Miałbym ci zaufać?— sparafrazował jej słowa, przyglądając jej się ze szczerym niedowierzaniem, zmieszanym rozbawieniem. Uśmiech błąkał się po jego twarzy, łagodząc prawdziwe zdumienie. Nie ufał nikomu. Prawie nikomu. Nie potrafił zdać się na nią całkowicie, lecz nie stronił od ryzyka. Gotów był podjąć wyzwanie i sprawdzić, w jakie pole zamierzała go wyprowadzić. Nie odpowiedział jej niczym poza wzruszeniem ramion i teatralnym przewróceniem oczami. Podważał, bo wiedział najlepiej. Nie mylił się, zawsze miał rację. Uparcie trwał przy swoim. Tak i teraz — nie negował jej słów. Podważał to, co mówiła. Podważał jej zdanie, jej pomysły i gust wielokrotnie. Wiedziała za to, że proponując mu kolor czy krój stroju musi ograniczyć mu wybór - bo zawsze będzie inny niż jej.
Kiedy dotarli do stodoły, wzrokiem omiótł chwiejny budynek. Zdawało mu się, że wystarczył zaledwie lekki podmuch wiatru, aby zrównać go z ziemią, lecz nie oponował. Przystanął przy koszu pełnym jabłek, gdy zajmowała miejsce na trawie. Suchej, wyraźnie twardej i kłującej. Wybierał jabłko po kolorze. Zamierzał chwycić to najczerwieńsze, najbardziej dojrzałe. Liczył, że będzie twarde i kwaśne. O wiele bardziej wolał to od mdłej słodyczy.
— A więc mamy schadzkę? — spytał wprost, sięgając po owoc. — Nie powinnaś być tu ze mną teraz. Sama – przypomniał jej, powstrzymując lubieżny uśmiech, który samoistnie ciągnął kąciki ust w kierunku szczupłych polików. Zajął miejsce tuż obok niej praktycznie od razu kładąc się na ziemi płasko. Prawą rękę zgiął w łokciu i ułożył pod głową.— Jestem spięty — przyznał jej otwarcie, podnosząc na nią wzrok. Wymowny, bezpardonowy. Dotyk jej delikatnych dłoni na pewno rozluźniły twarde mięśnie. — Ach tak? I co robią zaczarowane jabłka?— Przelotnie spojrzał po swoim, po czym ugryzł je, czekając na mrożącą krew w żyłach opowieść o owocach czyniących prawdziwe uda.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 4
'k6' : 4
Wiedziała, że była warta zdecydowanie więcej niż jedwabny woreczek pełen pereł skryty w wewnętrznej kieszeni płaszcza, nie musiał jej tego przypominać, jak i nie zamierzała po raz kolejny wygłaszać swojej opinii na ten temat. Nie zamierzała zamknąć się w domu na Lavender Hill, gdy wiele osób znało jej adres – w tym zapewne też potencjalni porywacze. Zagrożenie więc było zarówno tutaj, w centrum i na przedmieściach Londynu, jak i pod ciepłą pierzyną w niedużej sypialni, czy pracowni wyłożonej równie drogimi materiałami. Znała swoją cenę; szybka wycena Skamandera uświadomiła jej to już ponad dwa miesiące temu, ale i to nie powstrzymywało jej przed normalnym funkcjonowaniem. Chciała zwojować świat i nigdzie się stąd nie wybierała, dopóki nie zrealizuje swojego planu; Mulciber znając ją jak mało kto powinien mieć tego świadomość; tego, że dążyła do swojego celu i zawsze uzyskiwała to, czego chce, choć on jako jedyny wymknął jej się z rąk co nie powstrzymywało jej przed ponownym kontaktem z nim i przebywaniem tutaj, w opuszczonym sadzie.
– Chyba się mnie nie boisz? – Westchnęła cicho i uniosła lekko subtelnie wyregulowane brwi, zauważając w myślach, że spotkanie do złudzenia zaczynało przypominać tamten słoneczny poranek w lesie. Nie mogła zapomnieć, że tamto wspomnienie zajmowało w jej sercu specjalne miejsce, nawet jeśli złudzeniami przestała żyć już dawno. Nie dodała jednak nic, ruchem dłoni wskazując swoje udo; wygodniejsze, niż ręka, w którą wbijały się kamienie i drobne patyki, czy twarda ziemia.
– Za każdym razem mówisz to samo i nigdy nie odniosłam wrażenia, żebyś żałował – a może żałował, tylko dobrze to ukrywał? Nie była pewna. Uśmiechnęła się lekko, spoglądając spod przymrużonych powiek na jabłko, które wybrał. Nim jednak zdołała odpowiedzieć na pytanie, dostrzegła jak bez ani chwili zawahania Ramsey obrócił owoc i ugryzł go. Brwi powędrowały jeszcze wyżej, zaś uśmiech zniknął z różowych warg Francuzki: nie wiedziała czego może się spodziewać po zaczarowanych owocach i nawet jeśli przez myśl przeszło jej, że może to tylko miejska legenda, wolała nie sprawdzać tego na własnej skórze. Ale teraz nie było odwrotu.
– Nie czujesz się inaczej? – Spytała, lecz szybko odetchnęła z ulgą; jej uroczy towarzysz nie padł martwy na ziemię ani nie wyglądał tak, jakby mu coś było. Przynajmniej na razie. – Nie wiem co robią, przekonamy się. – W mimowolnym odruchu poprawiła ciemny pukiel nachodzący na czoło a po tym smukłymi palcami przeczesała resztę jego włosów.
– Twoja przepowiednia się nie sprawdza – stwierdziła po dłuższej chwili milczenia, przypominając sobie spotkanie na festiwalu, gdy w międzyczasie bokiem palca wskazującego gładziła jego szorstki policzek – zamiast tego w ostatnim miesiącu wszyscy otaczający mnie mężczyźni stali się niezwykle kłopotliwi – poza Laurentem, który jako jedyny pamiętał o jej urodzinach i tym, jak bardzo chciała odwiedzić Francję.
– Chyba się mnie nie boisz? – Westchnęła cicho i uniosła lekko subtelnie wyregulowane brwi, zauważając w myślach, że spotkanie do złudzenia zaczynało przypominać tamten słoneczny poranek w lesie. Nie mogła zapomnieć, że tamto wspomnienie zajmowało w jej sercu specjalne miejsce, nawet jeśli złudzeniami przestała żyć już dawno. Nie dodała jednak nic, ruchem dłoni wskazując swoje udo; wygodniejsze, niż ręka, w którą wbijały się kamienie i drobne patyki, czy twarda ziemia.
– Za każdym razem mówisz to samo i nigdy nie odniosłam wrażenia, żebyś żałował – a może żałował, tylko dobrze to ukrywał? Nie była pewna. Uśmiechnęła się lekko, spoglądając spod przymrużonych powiek na jabłko, które wybrał. Nim jednak zdołała odpowiedzieć na pytanie, dostrzegła jak bez ani chwili zawahania Ramsey obrócił owoc i ugryzł go. Brwi powędrowały jeszcze wyżej, zaś uśmiech zniknął z różowych warg Francuzki: nie wiedziała czego może się spodziewać po zaczarowanych owocach i nawet jeśli przez myśl przeszło jej, że może to tylko miejska legenda, wolała nie sprawdzać tego na własnej skórze. Ale teraz nie było odwrotu.
– Nie czujesz się inaczej? – Spytała, lecz szybko odetchnęła z ulgą; jej uroczy towarzysz nie padł martwy na ziemię ani nie wyglądał tak, jakby mu coś było. Przynajmniej na razie. – Nie wiem co robią, przekonamy się. – W mimowolnym odruchu poprawiła ciemny pukiel nachodzący na czoło a po tym smukłymi palcami przeczesała resztę jego włosów.
– Twoja przepowiednia się nie sprawdza – stwierdziła po dłuższej chwili milczenia, przypominając sobie spotkanie na festiwalu, gdy w międzyczasie bokiem palca wskazującego gładziła jego szorstki policzek – zamiast tego w ostatnim miesiącu wszyscy otaczający mnie mężczyźni stali się niezwykle kłopotliwi – poza Laurentem, który jako jedyny pamiętał o jej urodzinach i tym, jak bardzo chciała odwiedzić Francję.
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Zawsze zakładał, że nie wie, co robi, że jej działania są lekkomyślne, naiwne i niepoważne. Zawsze traktował ją jak pannę, nie kobietę, a dziewczynę, która rozpłacze się, gdy się potknie i stłucze sobie kolano, czy rozerwie ulubioną sukienkę. Patrzył na nią pobłażliwie, jakby jej plany i pomysły były marzeniami, a nie świadomym dążeniem do celu. Nie próbował nawet dostrzec, że taka nie była. Nie mylił się i w swej ocenie, opinii. Lubiła ryzyko i zachowywała się w tym głupio, tak jak i dziś, wybywając do portowej alei w całkowitej samotności, bez towarzystwa, zupełnie nic nie robiąc sobie z zagrożenia, które na nią czyhało. Nie był rycerzem w lśniącej zbroi, ani tym bardziej troskliwym kochankiem, który próbował zmusić ją do dbania o siebie, ale znał smak niebezpieczeństwa i twardo stąpał po ziemi. Uważał, że jej działania są pochopne i nieprzemyślane i karcił ją — choć subtelnie, bez cienia obaw, że ją tym zirytuje.
— Może tego nie widać, ale wewnętrznie umieram z przerażenia— mruknął bez przekonania, podnosząc na nią wzrok szarych oczu, w których odbijały się szybujące ponad ich głowami chmury. Obrócił się tak, by oprzeć głowę o jej udo, tracąc ją przy tym częściowo z pola widzenia. Miał za to widok na sad i jabłoń, która rosła tuż obok kosza pełnego owoców. Miękko ułożył głowę na jej nodze, wgryzając się w twarde i soczyste jabłko, które zgodnie z oczekiwaniami było lekko kwaśne, jej dłoń przeczesująca jego włosy zaś delikatna, aksamitna i ciepła.
— Niczego nie żałuje — przyznał zgodnie z prawdą. Powtórzyłby każdy swój krok, każde działanie. Wiedział, co wyciągnął z tych, które były mniej skuteczne, które wymagały od niego poświęcenia lub pozostawiły na nim trwałe ślady. Ze wszystkiego płynęła nauka, mądrość, one budowały doświadczenie, które potrafiło w przyszłości pomóc poradzić sobie z trudnościami i powziąć właściwe decyzje.
Powstrzymał się przed kolejnym ugryzieniem, usłyszawszy jej pytanie. Obrócił głowę, spoglądając na nią ostrożnie z dołu, niepewnie i nieufnie, marszcząc przy tym brwi. Ostrożnie ugryzł jabłko, zamyślając się nad jej pytaniem.
— Mam nadzieję, że nie próbujesz mnie otruć — powiedział z kawałkiem jabłka w ustach. To byłoby wyjątkowo naiwne z jej strony. Ne była zdolna wtłoczyć w niego trucizny, która zabrałaby go na tamten świat. — No dalej — ponaglił ją w gryzieniu, po czym wrócił do swojej wygodnej pozycji. Nie przeszkadzało mu to, co robiła. Jej delikatne palce wpierw plątały się w jego włosach, a potem błąkały po policzku. Chciał jej odpowiedzieć na początek narzekania na mężczyzn, którzy ją otaczali, ale nie zdążył, po w połowie jej wypowiedzi zakrztusił się, jakby czarownica rzuciła na niego paskudną klątwę. Początkowo próbował przełknąć kawałek i odetchnąć, ale było mu ciężko, więc zaczął podnosić się do pozycji siedzącej, podpierając dłonią o trawę. Głowę pochylił do przodu, zaokrąglił plecy, krztusząc się i dusząc. Jej słowa zapoczątkowały jakąś okrutną zemstę, a może to jagbłko - zatrute.
— Może tego nie widać, ale wewnętrznie umieram z przerażenia— mruknął bez przekonania, podnosząc na nią wzrok szarych oczu, w których odbijały się szybujące ponad ich głowami chmury. Obrócił się tak, by oprzeć głowę o jej udo, tracąc ją przy tym częściowo z pola widzenia. Miał za to widok na sad i jabłoń, która rosła tuż obok kosza pełnego owoców. Miękko ułożył głowę na jej nodze, wgryzając się w twarde i soczyste jabłko, które zgodnie z oczekiwaniami było lekko kwaśne, jej dłoń przeczesująca jego włosy zaś delikatna, aksamitna i ciepła.
— Niczego nie żałuje — przyznał zgodnie z prawdą. Powtórzyłby każdy swój krok, każde działanie. Wiedział, co wyciągnął z tych, które były mniej skuteczne, które wymagały od niego poświęcenia lub pozostawiły na nim trwałe ślady. Ze wszystkiego płynęła nauka, mądrość, one budowały doświadczenie, które potrafiło w przyszłości pomóc poradzić sobie z trudnościami i powziąć właściwe decyzje.
Powstrzymał się przed kolejnym ugryzieniem, usłyszawszy jej pytanie. Obrócił głowę, spoglądając na nią ostrożnie z dołu, niepewnie i nieufnie, marszcząc przy tym brwi. Ostrożnie ugryzł jabłko, zamyślając się nad jej pytaniem.
— Mam nadzieję, że nie próbujesz mnie otruć — powiedział z kawałkiem jabłka w ustach. To byłoby wyjątkowo naiwne z jej strony. Ne była zdolna wtłoczyć w niego trucizny, która zabrałaby go na tamten świat. — No dalej — ponaglił ją w gryzieniu, po czym wrócił do swojej wygodnej pozycji. Nie przeszkadzało mu to, co robiła. Jej delikatne palce wpierw plątały się w jego włosach, a potem błąkały po policzku. Chciał jej odpowiedzieć na początek narzekania na mężczyzn, którzy ją otaczali, ale nie zdążył, po w połowie jej wypowiedzi zakrztusił się, jakby czarownica rzuciła na niego paskudną klątwę. Początkowo próbował przełknąć kawałek i odetchnąć, ale było mu ciężko, więc zaczął podnosić się do pozycji siedzącej, podpierając dłonią o trawę. Głowę pochylił do przodu, zaokrąglił plecy, krztusząc się i dusząc. Jej słowa zapoczątkowały jakąś okrutną zemstę, a może to jagbłko - zatrute.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
– Oczywiście skarbie, to część mojego planu – westchnęła, pociągając subtelnie kosmyk męskich włosów, żeby sprowadzić jego myśli na ziemię – śledziłam cię, zaciągnęłam do opuszczonego sadu i zatrułam wszystkie jabłka w koszu a za rogiem czekają pomocnicy, którzy zakopią twoje ciało – pokręciła głową w wyrazie ogólnej dezaprobaty, rozglądając się jednak po okolicy; dziwne uczucie obserwowania nie opuszczało jej od przeklętego majowego wieczoru – gdybym chciała cię zabić to wybrałabym mniej skomplikowany i baśniowy sposób – i zdecydowanie krótszy, niż zajmujący pół dnia, włączający w to użycie uroku. Z drugiej strony, gdy zastanowiła się nad tym trochę dłużej, tak nietypowego działania nikt nie uznałby za próbę morderstwa a rzeczywistą schadzkę i nieszczęśliwy wypadek kochanka tuż po rozstaniu. Póki co jednak nie planowała żadnego morderstwa, a w tym przypadku wolała raczej nie mieć wroga, wiedząc, że jego żarty żartami niekoniecznie były – wystarczyło, że przypomniała sobie jak dwukrotnie ją zaatakował. Kilka lat temu, w parku, i zaledwie dwa miesiące temu, na ulicy w środku miasta.
Prawie przekonała się do skosztowania niedużego, czerwonego jabłka, stwierdzając, że gdyby rzeczywiście coś było z nimi nie tak to ani nikt by tu nie pracował ani nikt nie miałby wstępu, gdy nagle Ramsey poderwał się do góry. Zareagowała szybko, instynktownie, dokładnie tak, jak wtedy, kiedy miała pod swoją opieką nieprzewidywalne dzieci, wymierzając silny cios prosto między łopatki Mulcibera; wystarczający, by felerny kawałek jabłka przeszedł dalej, do żołądka lub w drugą stronę. Dla pewności – nieco złośliwie korzystając z okazji – choć zupełnie niepotrzebnie, uderzyła jeszcze dwa razy.
– Mówisz, że to ja działam pochopnie a sam prawie udusiłeś się z powodu jabłka – przewróciła oczami, dając mu chwilę na złapanie normalnego oddechu a następnie ponownie przyłożyła dłoń do jego pleców, tym razem lekko je rozmasowując – uratowałam ci życie, masz u mnie dług – stwierdziła pół żartem pół serio, chociaż bardziej serio, bo rzadko kiedy działała bezinteresownie dla osób spoza bliskiej rodziny. Sądziła więc, że gdy przyjdzie odpowiedni moment, Mulciber przypomni sobie jej słowa, dokładnie tak jak robił to Macnair przez nieco ponad rok upewniając się w regularnych odstępach czasu czy może zrobić coś, co wreszcie wyzwoli go spod ciężaru długów. – Tym samym trafiasz na listę kłopotliwych mężczyzn, a teraz oddychaj głęboko i spokojnie – uśmiechnęła się pod nosem, gorzko, wbijając szpiczasty podbródek w męskie ramię.
Prawie przekonała się do skosztowania niedużego, czerwonego jabłka, stwierdzając, że gdyby rzeczywiście coś było z nimi nie tak to ani nikt by tu nie pracował ani nikt nie miałby wstępu, gdy nagle Ramsey poderwał się do góry. Zareagowała szybko, instynktownie, dokładnie tak, jak wtedy, kiedy miała pod swoją opieką nieprzewidywalne dzieci, wymierzając silny cios prosto między łopatki Mulcibera; wystarczający, by felerny kawałek jabłka przeszedł dalej, do żołądka lub w drugą stronę. Dla pewności – nieco złośliwie korzystając z okazji – choć zupełnie niepotrzebnie, uderzyła jeszcze dwa razy.
– Mówisz, że to ja działam pochopnie a sam prawie udusiłeś się z powodu jabłka – przewróciła oczami, dając mu chwilę na złapanie normalnego oddechu a następnie ponownie przyłożyła dłoń do jego pleców, tym razem lekko je rozmasowując – uratowałam ci życie, masz u mnie dług – stwierdziła pół żartem pół serio, chociaż bardziej serio, bo rzadko kiedy działała bezinteresownie dla osób spoza bliskiej rodziny. Sądziła więc, że gdy przyjdzie odpowiedni moment, Mulciber przypomni sobie jej słowa, dokładnie tak jak robił to Macnair przez nieco ponad rok upewniając się w regularnych odstępach czasu czy może zrobić coś, co wreszcie wyzwoli go spod ciężaru długów. – Tym samym trafiasz na listę kłopotliwych mężczyzn, a teraz oddychaj głęboko i spokojnie – uśmiechnęła się pod nosem, gorzko, wbijając szpiczasty podbródek w męskie ramię.
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Uśmiechnął się sam do siebie na tę myśl. Wydała mu się zabawna. Wilk w owczej skórze, intrygantka, zabójczyni, bezwzględna czarna wdowa, wciągająca swą ofiarę do legowiska. To wyobrażenie byłoby nawet zaskakująco przyjemne, intrygujące i pełne smaku, gdyby w ogóle miało szczę się ziścić. Zobaczyłby ją taką z przyjemnością. Pozbawioną tego wszystkiego, co nałożyło na nią wychowanie, dom, środowisko. Byłaby całkiem naga i głodna jak dzikie zwierzę.
— Tak właśnie podejrzewałem— odparł przekornie, powoli żując owoc, nieprzerwanie patrząc przed siebie. Zaczynała mu doskwierać bezczynność, odpoczywanie nie leżało w jego naturze. Przeświadczenie o marnowaniu czasu — tu, z nią, na zielonej trawie pod drzewem zaczynało odbijać się echem w jego głowie. Słyszał szepty o tym, gdzie powinien teraz być i co robić. To była przyjemna rola, trwał więc w tej błogiej chwili. Jego mięśnie się rozluźniły, napięcie zeszło z karku. Napawał się przy tym lekkim zapachem świeżego powietrza i lata. Gorącego powietrza, wciąż oblepiającego skórę, osiadającego nieprzyjemnie w płucach. W końcu na moment przymknął oczy, poprawiając głowę, korzystając z jej subtelnego dotyku i bliskości jej kobiecego ciała.— Jak byś to zrobiła?— spytał zaciekawiony. Ta sceneria była wymarzona. Jak ze snu — spokojna, budząca zaufane scena nie zapowiadała krwawej makabry, która miałaby się tu odbyć. Ciszę przerwałby krzyk, zieleń zbrudziłaby czerwień, a wokół wciąż nie byłoby nikogo, żadnego widza, który miałby się przyglądać klimaksowi. Sięgnął wolną ręką, ku jej dłoni i przeciągnął ją niżej, sobie na gardło, na krtań, jabłko Adama i przycisnął palce do ciepłej skóry. Rozchylił powieki, patrząc na nią z dołu. Wystarczył tylko moment, sekunda, by objęła go drugą dłonią i ucisnęła grdykę. Opowiedz mi, Solene, opowiedz, jak byś mnie zabiła.
Słońce zaszło za chmury i od razu zrobiło się nieco chłodniej, przyjemniej. Kwaśny smak jabłka wypełniał mu podniebienie. Nie obgryzł go do końca. Miał w tym wszystkim inny plan. Krztusił się jeszcze krótką chwile po tym, jak zaserwowała mu precyzyjny cios pomiędzy łopatki, ale duszenie traciło na sile, coraz bardziej przypominając śmiech, aż w końcu ucichł całkiem.
— Wystarczy — zagroził, obracając się lekko przez ramię, by na ną zerknąć. — Żartowałem — już nie śmiejąc się, praktycznie nie uśmiechając poinformował ją o niewinnym akcie. Jabłko był dobre. Nie, nie poczuł nic dziwnego, nawet teraz, gdy pozostał po nim prawie ogryzek. Odrzucił je gdzieś w bok, podciągając kolana, na których oparł ramiona krzyżujące się w nadgarstkach. Jej cios był wyczuwalny, bardzo dobry, ale niezbyt bolesny. Wierzył jej jednak, że gdyby kawałek pożywienia utknąłby mu w krtani, wydusiłaby go siłą. — Och nie, jak go teraz spłacę — szepnął teatralnie, ponownie kierując głowę do przodu. Czuł na plecach jej dotyk, jej ciepło, a w końcu jej brodę i słodki oddech, dmuchany w szyję. Przypominało to czas, w którym było całkiem normalne, kiedy bawił się jej złotymi włosami i kosztował jej skóry w łapczywych pocałunkach. — Cóż za zaskoczenie. Byłem przekonany, że to ja tę listę rozpoczynam. Ulżyło mi, że pojawiam się tam dopiero teraz. Powiedzieć ci, jakbym ja to zrobił? — Obrócił głowę w bok, a ton jego głosu stał się oziębły.
— Tak właśnie podejrzewałem— odparł przekornie, powoli żując owoc, nieprzerwanie patrząc przed siebie. Zaczynała mu doskwierać bezczynność, odpoczywanie nie leżało w jego naturze. Przeświadczenie o marnowaniu czasu — tu, z nią, na zielonej trawie pod drzewem zaczynało odbijać się echem w jego głowie. Słyszał szepty o tym, gdzie powinien teraz być i co robić. To była przyjemna rola, trwał więc w tej błogiej chwili. Jego mięśnie się rozluźniły, napięcie zeszło z karku. Napawał się przy tym lekkim zapachem świeżego powietrza i lata. Gorącego powietrza, wciąż oblepiającego skórę, osiadającego nieprzyjemnie w płucach. W końcu na moment przymknął oczy, poprawiając głowę, korzystając z jej subtelnego dotyku i bliskości jej kobiecego ciała.— Jak byś to zrobiła?— spytał zaciekawiony. Ta sceneria była wymarzona. Jak ze snu — spokojna, budząca zaufane scena nie zapowiadała krwawej makabry, która miałaby się tu odbyć. Ciszę przerwałby krzyk, zieleń zbrudziłaby czerwień, a wokół wciąż nie byłoby nikogo, żadnego widza, który miałby się przyglądać klimaksowi. Sięgnął wolną ręką, ku jej dłoni i przeciągnął ją niżej, sobie na gardło, na krtań, jabłko Adama i przycisnął palce do ciepłej skóry. Rozchylił powieki, patrząc na nią z dołu. Wystarczył tylko moment, sekunda, by objęła go drugą dłonią i ucisnęła grdykę. Opowiedz mi, Solene, opowiedz, jak byś mnie zabiła.
Słońce zaszło za chmury i od razu zrobiło się nieco chłodniej, przyjemniej. Kwaśny smak jabłka wypełniał mu podniebienie. Nie obgryzł go do końca. Miał w tym wszystkim inny plan. Krztusił się jeszcze krótką chwile po tym, jak zaserwowała mu precyzyjny cios pomiędzy łopatki, ale duszenie traciło na sile, coraz bardziej przypominając śmiech, aż w końcu ucichł całkiem.
— Wystarczy — zagroził, obracając się lekko przez ramię, by na ną zerknąć. — Żartowałem — już nie śmiejąc się, praktycznie nie uśmiechając poinformował ją o niewinnym akcie. Jabłko był dobre. Nie, nie poczuł nic dziwnego, nawet teraz, gdy pozostał po nim prawie ogryzek. Odrzucił je gdzieś w bok, podciągając kolana, na których oparł ramiona krzyżujące się w nadgarstkach. Jej cios był wyczuwalny, bardzo dobry, ale niezbyt bolesny. Wierzył jej jednak, że gdyby kawałek pożywienia utknąłby mu w krtani, wydusiłaby go siłą. — Och nie, jak go teraz spłacę — szepnął teatralnie, ponownie kierując głowę do przodu. Czuł na plecach jej dotyk, jej ciepło, a w końcu jej brodę i słodki oddech, dmuchany w szyję. Przypominało to czas, w którym było całkiem normalne, kiedy bawił się jej złotymi włosami i kosztował jej skóry w łapczywych pocałunkach. — Cóż za zaskoczenie. Byłem przekonany, że to ja tę listę rozpoczynam. Ulżyło mi, że pojawiam się tam dopiero teraz. Powiedzieć ci, jakbym ja to zrobił? — Obrócił głowę w bok, a ton jego głosu stał się oziębły.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Ułożyła drugą dłoń na jego krtani z zaskakującą powagą spoglądając mu prosto w oczy a zaledwie po kilku sekundach zabrała ręce i uśmiechnęła się lewym kącikiem ust. Czyżby zapomniał, że był od niej silniejszy i w każdej chwili mógłby połamać jej palce, gdyby tylko spróbowała rzeczywiście zacisnąć smukłe palce wokół jego szyi?
– Duszenie, nie sądzisz, że to mało oryginalne? – westchnęła, posyłając mu pytające spojrzenie, choć odpowiedzi uzyskać raczej nie chciała – gdybym miała cię zabić, to zrobiłabym to spokojnie, bez pośpiechu, stopniowo odbierając ci resztki zdrowego rozsądku i sił, jestem prawie pewna, że napawałabym się tym widokiem – wtłoczenie trucizny do jego organizmu wcale nie było trudne a jedyny trud w planie miałaby z regularnym podawaniem mu kolejnej dawki; była niemal pewna, że trucizna wpuszczona w cytrynowe landrynki czy ciemną, mocną herbatę była prawie niewyczuwalna a zamiast tego rzeczywiście odbierała stopniowo człowiekowi życie. Szybko jednak wróciła myślami na ziemię, orientując się, że wymyślenie podobnego planu przyszło jej zdecydowanie zbyt łatwo a pobierane na eliksirach i zielarstwie nauki o proporcjach czy właściwościach roślin, substancji pojawiły się w jej głowie z ogromną łatwością.
Uniosła brwi, obserwując uważnie cały teatrzyk, ale nie zamierzała doszukiwać się w nim jakiegokolwiek sensu.
– Jak dziecko – skwitowała krótko, nie odnajdując w tym absolutnie nic zabawnego. W końcu jeszcze nie miała pomysłu jak pozbyłaby się ciała. – Właściwie już mam pewien pomysł, ale poinformuję cię o nim w swoim czasie – nie chciała poruszać w dniu dzisiejszym kwestii pracy ani tego, że potrzebowała go jako swojego nauczyciela, kogoś, kto poświęci jej trochę czasu na naukę numerologii, chcąc nie chcąc potrzebnej do realizacji nowego planu i wypracowania nowej, świeżej marki. Nie chciała psuć chwili. Gdy się odwrócił, delikatnie przekręciła podbródek i wlepiła jasnoniebieskie tęczówki w jego twarz; w wyraźnie zakreślone kości policzkowe, które na przestrzeni lat zdawały się jeszcze mocniej wyostrzyć.
– Znaj me serce, wykreśliłam cię z pierwszego miejsca – w życiu spotkała równie kłopotliwych co on, więc postanowiła ranking tworzyć od nowa co miesiąc; tego, że znajdował się na nim kolejny raz w ciągu ostatnich czterech miesięcy nie miało znaczenia, kiedy niespodziewanie postanowił powiedzieć jej, w jaki sposób by zginęła.
– Intrygujące, ale nie – odparła więc, nawet jeśli rzeczywiście była ciekawa jak zamierzał to zrobić – nie powinieneś zdradzać takich planów i tym samym zdradzać myśli, to czyni cię przewidywalnym – dlatego też nie sprecyzowała wcześniej w jakich okolicznościach miałby zginąć, rzucając mu jedynie ogólne wskazówki. Znała zresztą większość sposobów, które w niesubtelny sposób przedstawili jej porywacze kilka lat temu w Hogsmeade.
– Duszenie, nie sądzisz, że to mało oryginalne? – westchnęła, posyłając mu pytające spojrzenie, choć odpowiedzi uzyskać raczej nie chciała – gdybym miała cię zabić, to zrobiłabym to spokojnie, bez pośpiechu, stopniowo odbierając ci resztki zdrowego rozsądku i sił, jestem prawie pewna, że napawałabym się tym widokiem – wtłoczenie trucizny do jego organizmu wcale nie było trudne a jedyny trud w planie miałaby z regularnym podawaniem mu kolejnej dawki; była niemal pewna, że trucizna wpuszczona w cytrynowe landrynki czy ciemną, mocną herbatę była prawie niewyczuwalna a zamiast tego rzeczywiście odbierała stopniowo człowiekowi życie. Szybko jednak wróciła myślami na ziemię, orientując się, że wymyślenie podobnego planu przyszło jej zdecydowanie zbyt łatwo a pobierane na eliksirach i zielarstwie nauki o proporcjach czy właściwościach roślin, substancji pojawiły się w jej głowie z ogromną łatwością.
Uniosła brwi, obserwując uważnie cały teatrzyk, ale nie zamierzała doszukiwać się w nim jakiegokolwiek sensu.
– Jak dziecko – skwitowała krótko, nie odnajdując w tym absolutnie nic zabawnego. W końcu jeszcze nie miała pomysłu jak pozbyłaby się ciała. – Właściwie już mam pewien pomysł, ale poinformuję cię o nim w swoim czasie – nie chciała poruszać w dniu dzisiejszym kwestii pracy ani tego, że potrzebowała go jako swojego nauczyciela, kogoś, kto poświęci jej trochę czasu na naukę numerologii, chcąc nie chcąc potrzebnej do realizacji nowego planu i wypracowania nowej, świeżej marki. Nie chciała psuć chwili. Gdy się odwrócił, delikatnie przekręciła podbródek i wlepiła jasnoniebieskie tęczówki w jego twarz; w wyraźnie zakreślone kości policzkowe, które na przestrzeni lat zdawały się jeszcze mocniej wyostrzyć.
– Znaj me serce, wykreśliłam cię z pierwszego miejsca – w życiu spotkała równie kłopotliwych co on, więc postanowiła ranking tworzyć od nowa co miesiąc; tego, że znajdował się na nim kolejny raz w ciągu ostatnich czterech miesięcy nie miało znaczenia, kiedy niespodziewanie postanowił powiedzieć jej, w jaki sposób by zginęła.
– Intrygujące, ale nie – odparła więc, nawet jeśli rzeczywiście była ciekawa jak zamierzał to zrobić – nie powinieneś zdradzać takich planów i tym samym zdradzać myśli, to czyni cię przewidywalnym – dlatego też nie sprecyzowała wcześniej w jakich okolicznościach miałby zginąć, rzucając mu jedynie ogólne wskazówki. Znała zresztą większość sposobów, które w niesubtelny sposób przedstawili jej porywacze kilka lat temu w Hogsmeade.
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Nie odejmował spojrzenia od jej błyszczących, błękitnych oczu, jakby miały w sobie coś elektryzującego, coś co przyciągało go jak magnes. Wiedział doskonale, co za tym stoi, ale mimo to w tej chwili nie widział w tym nic straszliwego. Była wyjątkowo atrakcyjną kobietą. Jej skóra przywodziła na myśl mleko, usta miały kolor dojrzałych malin. Kiedyś były równie słodkie, co kwaśne. Jej zadziorny, pełen prowokacji wzrok zniósł nieruchomo, bez mrugnięcia patrząc w górę, na nią, czując przy tym jak jej ciepłe dłonie przylegają do jego skóry. Nie poruszył się, nie wił, nie próbował się osłonić — sam ją przecież do tego zachęcał, namawiał — by spróbowała, zobaczyła jakie to uczucie. Cofnęła się, rezygnując z pierwotnego pomysłu, ale nie wiedział, co nią kierowało — czy rzeczywisty strach przed tym, co mogła zrobić, czy przed nim samym.
— W zabijaniu chodzi o oryginalność?— spytał tonem kogoś, kto nie ma w tym żadnego doświadczenia. Z ciekawością, zaintrygowaniem. Chciał poznać jej zdanie. Wątpił, ba!, był całkiem pewien, że nie wiedziała nic o jego przeszłości, o tym, czym się parał, kiedy nie przebywał w Departamencie Tajemnic i za co był odpowiedzialny. A był: za śmierć wielu ludzi. Jeszcze więcej dusz na sumieniu dopiero mieć będzie. W piwnicach nokturnowego lokalu pochlipywały bezradne i bezbronne dzieci. — Mówią, że w duszeniu chodzi o coś innego. O posiadanie cudzego życia we własnych rękach. Dosłownie. — Mawiali też, że różdżką, czy sztyletem łatwiej było wykonać pierwszy krok, że skutki nie były tak traumatyczne dla psychiki i wyobraźni. Człowiek się z tym oswajał. W dusząc kogoś zaciska się palce na grdyce i łamie, zatrzymuje dopływ powietrza. Ofiara się rzuca w konwulsjach, próbuje wyswobodzić — dlatego to też trudniejsze. Ale czy to prawda? — Znęcałabyś się nade mną? — Uśmiechnął się pod nosem, zastanawiając przez chwilę w jaki sposób by to zrobiła. — Najpierw chciałaś bym ci zaufał, a teraz mi grozisz?— Nie mówiła poważnie, wiedział, że nie. Wiedziałby, gdyby planowała to zrobić, gdyby chciała wbić mu nóż w plecy. Ale taka nie była. Choć trwał przy niej przez pewien czas, choć chłonęła go jak gąbka nie przesiąknęła złem, które kroczyło wszędzie dokąd poszedł. — Po co ostrzegać, po prostu to zrób — kusił, prowokował. Chciał zobaczyć, na co było ją stać. Sam nie zawahałby się ani przez moment. Gdyby chociaż przez chwilę poczuł się zawiedziony lub zagrożony, nie miałby oporów, by poderżnąć jej gardło. Gorąca krew wartko zalałaby jej smukłą szyję i krągłe piersi, zbrudziłaby całą sukienkę, aż zalałaby podbrzusze i wsiąkła w ziemię. Nie musiał tego robić, na szczęście. Solene nie należała do tych kobiet, które go kiedykolwiek drażniły.
Pociągnęła go za brodę, stawiając w wygodnej dla siebie pozycji, zaledwie kilka cali od swej twarzy. Wymruczał coś niezrozumiałego w odpowiedzi, spoglądając na jej wargi, gdy mówiła. Doskonale wiedziała, co czynić i wykorzystywała swoją potęgę i zdolność doskonale. Bawiła się, lecz bawił się i on. Obrócił głowę mocniej, aż ich twarze się ze sobą zetknęły. Stykały się ich nosy, lekko pod kątem, bo w tej pozycji nie mógł odchylić się bardziej. Czuł na sobie jej ciepły oddech i zapach jej perfum, skóry, ciała. Ostra woź pieprzu drażniła nos, zapach cytrusów ją zmiękczał.
— Nie wydaje ci się, że cała ta tajemniczość jest przereklamowana? — spytał szeptem, choć byli tu tylko we dwoje. Nikt nie mógł podsłuchać ich rozmowy, ani zobaczyć, jak błądzą.
— W zabijaniu chodzi o oryginalność?— spytał tonem kogoś, kto nie ma w tym żadnego doświadczenia. Z ciekawością, zaintrygowaniem. Chciał poznać jej zdanie. Wątpił, ba!, był całkiem pewien, że nie wiedziała nic o jego przeszłości, o tym, czym się parał, kiedy nie przebywał w Departamencie Tajemnic i za co był odpowiedzialny. A był: za śmierć wielu ludzi. Jeszcze więcej dusz na sumieniu dopiero mieć będzie. W piwnicach nokturnowego lokalu pochlipywały bezradne i bezbronne dzieci. — Mówią, że w duszeniu chodzi o coś innego. O posiadanie cudzego życia we własnych rękach. Dosłownie. — Mawiali też, że różdżką, czy sztyletem łatwiej było wykonać pierwszy krok, że skutki nie były tak traumatyczne dla psychiki i wyobraźni. Człowiek się z tym oswajał. W dusząc kogoś zaciska się palce na grdyce i łamie, zatrzymuje dopływ powietrza. Ofiara się rzuca w konwulsjach, próbuje wyswobodzić — dlatego to też trudniejsze. Ale czy to prawda? — Znęcałabyś się nade mną? — Uśmiechnął się pod nosem, zastanawiając przez chwilę w jaki sposób by to zrobiła. — Najpierw chciałaś bym ci zaufał, a teraz mi grozisz?— Nie mówiła poważnie, wiedział, że nie. Wiedziałby, gdyby planowała to zrobić, gdyby chciała wbić mu nóż w plecy. Ale taka nie była. Choć trwał przy niej przez pewien czas, choć chłonęła go jak gąbka nie przesiąknęła złem, które kroczyło wszędzie dokąd poszedł. — Po co ostrzegać, po prostu to zrób — kusił, prowokował. Chciał zobaczyć, na co było ją stać. Sam nie zawahałby się ani przez moment. Gdyby chociaż przez chwilę poczuł się zawiedziony lub zagrożony, nie miałby oporów, by poderżnąć jej gardło. Gorąca krew wartko zalałaby jej smukłą szyję i krągłe piersi, zbrudziłaby całą sukienkę, aż zalałaby podbrzusze i wsiąkła w ziemię. Nie musiał tego robić, na szczęście. Solene nie należała do tych kobiet, które go kiedykolwiek drażniły.
Pociągnęła go za brodę, stawiając w wygodnej dla siebie pozycji, zaledwie kilka cali od swej twarzy. Wymruczał coś niezrozumiałego w odpowiedzi, spoglądając na jej wargi, gdy mówiła. Doskonale wiedziała, co czynić i wykorzystywała swoją potęgę i zdolność doskonale. Bawiła się, lecz bawił się i on. Obrócił głowę mocniej, aż ich twarze się ze sobą zetknęły. Stykały się ich nosy, lekko pod kątem, bo w tej pozycji nie mógł odchylić się bardziej. Czuł na sobie jej ciepły oddech i zapach jej perfum, skóry, ciała. Ostra woź pieprzu drażniła nos, zapach cytrusów ją zmiękczał.
— Nie wydaje ci się, że cała ta tajemniczość jest przereklamowana? — spytał szeptem, choć byli tu tylko we dwoje. Nikt nie mógł podsłuchać ich rozmowy, ani zobaczyć, jak błądzą.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
– O zabawę, cierpienie i pozbycie się problemu, tak sądzę – czy duszenie to zapewniało? Wątpiła. Wprawdzie nie wiedziała jak długo kogoś się dusiło i co się wtedy czuło, ale szybkie wyobrażenie sobie tego wcale nie wyglądało kusząco. Ból dłoni, pozostawienie śladów na ciele potencjalnego trupa, możliwe kilka potknięć po drodze, choćby w przypadku nierównego rozkładu sił, gdy sytuacja mogłaby obrócić się na jej niekorzyść. Czy miała ich wystarczająco dużo, by precyzyjnie nacisnąć na krtań i utrzymać ten stan do ostatniego tchnienia tego narządu? Nie wiedziała i nie chciała wiedzieć; jeden przypadkowy trup w jej życiu był wystarczającym osiągnięciem i nie zamierzała tego nigdy powtarzać. Na pewno nie z własnej woli i nie w otoczeniu pięknych jabłonek, które idealnie tłumiły każdy dźwięk, chroniąc dodatkowo przed wścibskimi, niepożądanymi oczami. Jedynym czego teraz chciała, był odpoczynek. – Jeśli miałabym zabijać, to nie w tak oczywisty sposób, dlaczego miałabym brudzić sobie ręce? – stwierdziła, wzruszając smukłymi ramionami i dla podkreślenia unosząc jedną z nich do góry; smukłe palce, delikatna jak aksamit skóra, błyszcząca naturalnym blaskiem w leniwych promieniach słońca i perłowym pierścionkiem, pamiątką rodzinną. Czy tak wyglądały ręce morderczyni? Uparcie pomijała jeden dość istotny fakt, że gdyby tylko rzuciła urok na swoją potencjalną ofiarę, ta zrobiłaby wszystko, łącznie z rzuceniem się w ogień czy wbiciem sobie noża prosto w serce, ale robiła to celowo; rzucenie uroku uważała bowiem za pójście na łatwiznę. – Odpłaciłabym pięknym za nadobne – dodała i tym samym ucięła tę kwestię. Wiedziała, że zrozumiał o co chodzi i nie miała tutaj na myśli tylko tego, że złamał jej serce, depcząc na koniec jego resztki, a o drobiazgi, które wydarzyły się między tym wszystkim. Nie trudno było przecież zajść jej za skórę, z kolei on miał do tego niezwykły talent.
– Może to część planu? Nie pomyślałeś o tym? – zdobycie zaufania, poznanie drugiej osoby a potem grożenie i odebranie jej wszystkiego, łącznie z życiem; mniej więcej tak wyobrażała sobie działania psychopatów, tych, którzy pierw chcieli poznać, ustalić profil swojej ofiary, odnajdując radość w zagłębianiu się w psychikę tejże. Chociaż nie znała się na zaburzeniach psychicznych, potrafiła odnaleźć wiele analogii w działaniach ludzi – niektórzy mieli wrodzoną zdolność do autodestrukcji. Tym razem jednak nie sprowokował jej do przekroczenia pewnej granicy, bo całość tej rozmowy – jak na razie – traktowała z przymrużeniem oka. Ot, temat jakich wiele, z pewnością nie najdziwniejszy jaki poruszyli między sobą, ale równie interesujący – o ile rozmowa o sposobach mordowania mogła zyskać takie miano.
Nie przeszkadzała jej jego bliskość, nawet jeśli dziwiła się, że z niezwykłą łatwością przesunęli się przez cały wachlarz emocji i uczuć. Dziwiła się, że teraz, gdy w teorii go nienawidziła, potrafiła siedzieć tutaj, muskając czubek jego nosa swoim jakby nigdy nic. I wiedziała, że ta sytuacja, zapewne nie ostatnia, nic między nimi nie zmieniała – ale nie miała z tym problemu, odnajdując się w tym niepisanym, dziwnym układzie, skutecznie tłumiąc w głowie nieznośny głosik, że zarówno z nim, jak i z nią jest coś nie tak. Tego, że być może sama posiadała zdolność do autodestrukcyjnych zachowań nie dopuszczała do świadomości; czasami wolała się oszukiwać a jej życie w gruncie rzeczy od dziecka było przepełnione fikcją, iluzją i grą aktorską, którą po ucieczce z Francji kontynuowała, choć w mniejszym stopniu.
– Jest ciekawa – odparła szeptem, przymykając powieki, gdy dłoń znajdującą się dalej na jego łopatkach przesunęła na kark, drażniąc skórę subtelnym łaskotaniem – jakże nudny byłby świat, gdyby każdy był otwartą księgą, zero zabawy i chęci poznawania drugiej osoby, rozwiązywania skomplikowanych zagadek naszego świata – chociaż czytanie z kogoś jak z otwartej księgi byłoby czasami pożądane, ułatwiające wiele spraw, w pewien sposób odbierało całą radość z życia, szukania, dążenia i drążenia; sama zresztą prezentowała skomplikowaną osobowość i chcąc nie chcąc dobierała sobie równie skomplikowane towarzystwo. Być może na własne życzenie utrudniała sobie życie, jak teraz, kiedy jego usta wydały jej się tak samo kuszące, jak pierwszego dnia znajomości.
– Może to część planu? Nie pomyślałeś o tym? – zdobycie zaufania, poznanie drugiej osoby a potem grożenie i odebranie jej wszystkiego, łącznie z życiem; mniej więcej tak wyobrażała sobie działania psychopatów, tych, którzy pierw chcieli poznać, ustalić profil swojej ofiary, odnajdując radość w zagłębianiu się w psychikę tejże. Chociaż nie znała się na zaburzeniach psychicznych, potrafiła odnaleźć wiele analogii w działaniach ludzi – niektórzy mieli wrodzoną zdolność do autodestrukcji. Tym razem jednak nie sprowokował jej do przekroczenia pewnej granicy, bo całość tej rozmowy – jak na razie – traktowała z przymrużeniem oka. Ot, temat jakich wiele, z pewnością nie najdziwniejszy jaki poruszyli między sobą, ale równie interesujący – o ile rozmowa o sposobach mordowania mogła zyskać takie miano.
Nie przeszkadzała jej jego bliskość, nawet jeśli dziwiła się, że z niezwykłą łatwością przesunęli się przez cały wachlarz emocji i uczuć. Dziwiła się, że teraz, gdy w teorii go nienawidziła, potrafiła siedzieć tutaj, muskając czubek jego nosa swoim jakby nigdy nic. I wiedziała, że ta sytuacja, zapewne nie ostatnia, nic między nimi nie zmieniała – ale nie miała z tym problemu, odnajdując się w tym niepisanym, dziwnym układzie, skutecznie tłumiąc w głowie nieznośny głosik, że zarówno z nim, jak i z nią jest coś nie tak. Tego, że być może sama posiadała zdolność do autodestrukcyjnych zachowań nie dopuszczała do świadomości; czasami wolała się oszukiwać a jej życie w gruncie rzeczy od dziecka było przepełnione fikcją, iluzją i grą aktorską, którą po ucieczce z Francji kontynuowała, choć w mniejszym stopniu.
– Jest ciekawa – odparła szeptem, przymykając powieki, gdy dłoń znajdującą się dalej na jego łopatkach przesunęła na kark, drażniąc skórę subtelnym łaskotaniem – jakże nudny byłby świat, gdyby każdy był otwartą księgą, zero zabawy i chęci poznawania drugiej osoby, rozwiązywania skomplikowanych zagadek naszego świata – chociaż czytanie z kogoś jak z otwartej księgi byłoby czasami pożądane, ułatwiające wiele spraw, w pewien sposób odbierało całą radość z życia, szukania, dążenia i drążenia; sama zresztą prezentowała skomplikowaną osobowość i chcąc nie chcąc dobierała sobie równie skomplikowane towarzystwo. Być może na własne życzenie utrudniała sobie życie, jak teraz, kiedy jego usta wydały jej się tak samo kuszące, jak pierwszego dnia znajomości.
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
O moją zabawę, o twoje cierpienie...
Duszenie, wykrwawienie, zatrzymanie akcji serca, dekapitacja, trucizna... Istniało tak wiele sposobów na zabicie drugiego człowieka. Mógłby zamknąć oczy i wymieniać je bez skońca, snuć przeczucia i opisywać potworne skutki. Śmierć go fascynowała, śmierć go podniecała, tak samo mocno jak strach. Jej obecność, bliskość, jej tożsamość — jej zwołanie i odrzucenie. To wszystko zajmowało jego umysł każdego dnia. W Sali Śmierci, w Departamencie Tajemnic, w domu, na ulicy, w sadzie. Te myśli były obecne, obłapiały go bezwzględnie, trzymały zakleszczonego w ciasnym uścisku. Nie było dnia, by o niej nie myślał, by za nią nie tęsknił, by jej nie pożądał. Śmierci. Pocieszycielki jego. Najprawdziwszej przyjaciółki, niedoścignionej kochanki.
— Mhm — mruknął na potwierdzenie. Ne zabiła by go. Nie była do tego zdolna. Nie miała tyle siły, nie miała tego refleksu, samozaparcia, władzy, poczucia własnej potęgi i słuszności podejmowanej decyzji. Nie uczyniłaby tego — zaciskając dłonie na jego krtani, bałaby się. Był tego pewien. Przeznaczenia, zemsty, nagłego obrotu zdarzeń. A on nie pozwoliłby się łatwo zabić. Odkładał wizyty najwierniejszej przyjaciółki latami, obiecywał, co mógł, byle po niego nie przyszła, byle nie wyciągnęła po niego swych kościstych dłoni. Wciąż z powodzeniem. I nie zamierzał tego zmieniać. Ale poczucie krótkotrwałego zagrożenia i ryzyka, poczucia niebezpieczeństwa, adrenaliny budziły w nim zwierzęcy apetyt. Chciał, aby spróbowała, by podjęła decyzję, w której mógłby jej przeszkodzić. Chciał ją spaczyć, zepsuć, zniszczyć jej wizerunek w jednak chwili. Chciał ją złapać, zgnieść w swojej dłoni, sycąc się jej widokiem, napawając atrakcyjnością jej ciała. Ciała. Nie duszy. Dusze kolekcjonował, nie napawał się nimi. Nie pragnął jej posiąść ani zagrabić dla siebie. Czuł, że jej cząstka i tak należała do niego. Jej błękitne oczy szeptały mu to w tajemnicy. Jej rozchylone prowokacyjnie wargi zachęcały, czuły dotyk mamił. Jej ciało parzyło, było zbyt gorące.
— Wykorzystałbyś do tego innych? Użyłabyś do tego swego uroku?— Ta myśl go intrygowała. Czy była w stanie, czy potrafiła być bezwględna, czy potrafiła sięgać po to, czego chciała, czy wciąż potulnie godziła się z losem. Miała w sobie potencjał, którego nie wykorzystywała — szczęśliwie dla niego, choć i tak ulegał zmysłom, zapachowi jej ciała, lekkości chodu, zgrabnej sylwetce.
Ujął jej dłoń. Tą ozdobioną pierścionkiem, na który spojrzał bez cienia emocji. Nie pytając od kogo, jaką wartość ze sobą niósł. To było nieistotne, nie obchodziło go. Ułożył ją sobie na karku, powoli, lecz zgrabnie obracając się na bok, w jej kierunku. Na jej słowa uśmiechnął się, lecz wiedział, że to nieprawda.
– Oczywiście, że byś to zrobiła — przytaknął jej uprzejmie, choć nie wierzył w ani jedno jej słowo. Bo wiedział, że nie uczyniłaby żadnej z tych rzeczy.l Nie ośmieliłaby się podnieść na niego ręki, użyć uroku. Chyba, że zmusiłby ją do tego.
— Od kiedy jesteś takim strategiem?— zadrwił, a jego słowa zabrzmiały prześmiewczo. Nie planowała, działała intuicyjnie. Nie analizowała, bo podążała za głosem serca. Rozsądek był jej obcy, wiedział to od pierwszego spotkania. gdyby było inaczej nie dopuściłaby do tego Konsekwentnie trzymałaby się swoich postanowień. Mogła go nienawidzic, ale dopuszczała go do siebie każdą cząstką. Jej bliskość go nie obezwładniała, pomimo siły, z jaką biła jej uroda, z jaką odznaczała się na tle przeciętnych czarownic. Walczył ze sobą długo, kontrolował swe emocje, swoje pożądanie, pragnienia. Potrafił chcieć i nie pragnąć, brać i nie pożądać, sycić się bez głodu.
Wsunął dłoń z karku we włosy i zacisnął je wszystkie w garści. Mocno, bezwarunkowo, nagle. Pociągnął je w dół, napierając przy tym swoim ciałem, obracając się w bok. Przyparł ją do wysuszonej upałami ziemi, pomiędzy jej nogami, wokół jej ramion, zawisnąwszy nad nią jak kat.
— Nie — powiedział zawczasu, uprzedzając jej protesty. Zdawało mu się, że skończyli dyskusje i rozmowy o tajemniczości. Jeśli tak bardzo jej chciała, mógł milczeć. I udawać, że właśnie dzięki temu zamknął przed nią kolejny rozdział. Jego lewa dłoń przesunęła się od jej szyi na obojczyk, a z niego niżej, po żebrach na talię.
Duszenie, wykrwawienie, zatrzymanie akcji serca, dekapitacja, trucizna... Istniało tak wiele sposobów na zabicie drugiego człowieka. Mógłby zamknąć oczy i wymieniać je bez skońca, snuć przeczucia i opisywać potworne skutki. Śmierć go fascynowała, śmierć go podniecała, tak samo mocno jak strach. Jej obecność, bliskość, jej tożsamość — jej zwołanie i odrzucenie. To wszystko zajmowało jego umysł każdego dnia. W Sali Śmierci, w Departamencie Tajemnic, w domu, na ulicy, w sadzie. Te myśli były obecne, obłapiały go bezwzględnie, trzymały zakleszczonego w ciasnym uścisku. Nie było dnia, by o niej nie myślał, by za nią nie tęsknił, by jej nie pożądał. Śmierci. Pocieszycielki jego. Najprawdziwszej przyjaciółki, niedoścignionej kochanki.
— Mhm — mruknął na potwierdzenie. Ne zabiła by go. Nie była do tego zdolna. Nie miała tyle siły, nie miała tego refleksu, samozaparcia, władzy, poczucia własnej potęgi i słuszności podejmowanej decyzji. Nie uczyniłaby tego — zaciskając dłonie na jego krtani, bałaby się. Był tego pewien. Przeznaczenia, zemsty, nagłego obrotu zdarzeń. A on nie pozwoliłby się łatwo zabić. Odkładał wizyty najwierniejszej przyjaciółki latami, obiecywał, co mógł, byle po niego nie przyszła, byle nie wyciągnęła po niego swych kościstych dłoni. Wciąż z powodzeniem. I nie zamierzał tego zmieniać. Ale poczucie krótkotrwałego zagrożenia i ryzyka, poczucia niebezpieczeństwa, adrenaliny budziły w nim zwierzęcy apetyt. Chciał, aby spróbowała, by podjęła decyzję, w której mógłby jej przeszkodzić. Chciał ją spaczyć, zepsuć, zniszczyć jej wizerunek w jednak chwili. Chciał ją złapać, zgnieść w swojej dłoni, sycąc się jej widokiem, napawając atrakcyjnością jej ciała. Ciała. Nie duszy. Dusze kolekcjonował, nie napawał się nimi. Nie pragnął jej posiąść ani zagrabić dla siebie. Czuł, że jej cząstka i tak należała do niego. Jej błękitne oczy szeptały mu to w tajemnicy. Jej rozchylone prowokacyjnie wargi zachęcały, czuły dotyk mamił. Jej ciało parzyło, było zbyt gorące.
— Wykorzystałbyś do tego innych? Użyłabyś do tego swego uroku?— Ta myśl go intrygowała. Czy była w stanie, czy potrafiła być bezwględna, czy potrafiła sięgać po to, czego chciała, czy wciąż potulnie godziła się z losem. Miała w sobie potencjał, którego nie wykorzystywała — szczęśliwie dla niego, choć i tak ulegał zmysłom, zapachowi jej ciała, lekkości chodu, zgrabnej sylwetce.
Ujął jej dłoń. Tą ozdobioną pierścionkiem, na który spojrzał bez cienia emocji. Nie pytając od kogo, jaką wartość ze sobą niósł. To było nieistotne, nie obchodziło go. Ułożył ją sobie na karku, powoli, lecz zgrabnie obracając się na bok, w jej kierunku. Na jej słowa uśmiechnął się, lecz wiedział, że to nieprawda.
– Oczywiście, że byś to zrobiła — przytaknął jej uprzejmie, choć nie wierzył w ani jedno jej słowo. Bo wiedział, że nie uczyniłaby żadnej z tych rzeczy.l Nie ośmieliłaby się podnieść na niego ręki, użyć uroku. Chyba, że zmusiłby ją do tego.
— Od kiedy jesteś takim strategiem?— zadrwił, a jego słowa zabrzmiały prześmiewczo. Nie planowała, działała intuicyjnie. Nie analizowała, bo podążała za głosem serca. Rozsądek był jej obcy, wiedział to od pierwszego spotkania. gdyby było inaczej nie dopuściłaby do tego Konsekwentnie trzymałaby się swoich postanowień. Mogła go nienawidzic, ale dopuszczała go do siebie każdą cząstką. Jej bliskość go nie obezwładniała, pomimo siły, z jaką biła jej uroda, z jaką odznaczała się na tle przeciętnych czarownic. Walczył ze sobą długo, kontrolował swe emocje, swoje pożądanie, pragnienia. Potrafił chcieć i nie pragnąć, brać i nie pożądać, sycić się bez głodu.
Wsunął dłoń z karku we włosy i zacisnął je wszystkie w garści. Mocno, bezwarunkowo, nagle. Pociągnął je w dół, napierając przy tym swoim ciałem, obracając się w bok. Przyparł ją do wysuszonej upałami ziemi, pomiędzy jej nogami, wokół jej ramion, zawisnąwszy nad nią jak kat.
— Nie — powiedział zawczasu, uprzedzając jej protesty. Zdawało mu się, że skończyli dyskusje i rozmowy o tajemniczości. Jeśli tak bardzo jej chciała, mógł milczeć. I udawać, że właśnie dzięki temu zamknął przed nią kolejny rozdział. Jego lewa dłoń przesunęła się od jej szyi na obojczyk, a z niego niżej, po żebrach na talię.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Miał rację, niestety, bo chociaż miała w sobie dużo potencjału, tak od paru lat go nie wykorzystywała, pozwalając, by ten tłamszony skutecznie ciągnął za sobą na dno jej pewność siebie – czego oczywiście nie zamierzała przyznawać nigdy i przed nikim na głos. Dlaczego do tego dopuściła? Nie wiedziała, właściwie zastanawiała się nad tym tylko raz i doszła wtedy do wniosku, że nie chce czynić nikomu innemu tego, co mu niemiłe i co byłoby niemiłe dla niej, gdyby znajdowała się na miejscu potencjalnej ofiary, obiektu. I chociaż chciała złamać tę zasadę, zauważając już wielokrotnie, że świat na wyciągniętą na zgodę dłoń łamał jej palce, starała się wciąż zachowywać fałszywe pozory, że jest dobrym człowiekiem bez złych zamiarów, myśli i sumienie skutecznie zagłuszając co wieczór obowiązkami, winem czy eliksirami nasennymi.
Uśmiechnęła się jednak, gdy zadał to pytanie, na które nie miała zamiaru odpowiadać, bo odpowiedź była całkiem oczywista i nadeszła sama, zaledwie po kilku sekundach; powoli zbliżała się do kresu cierpliwości i chęci stwarzania wokół siebie pozorów bezbronnej, eterycznej istoty. Również i w jego przypadku jej cierpliwość została nieco naruszona, gdy pozwolił sobie na tamto zniknięcie i niedawne wbicie różdżki w jej brzuch, i nawet jeśli dalej przebywała w jego towarzystwie jakby nigdy nic, pozostawała czujna. Słowo, które mu dała – o nie wykorzystywaniu uroku wobec niego – teraz niosło za sobą dwa skrzyżowane za plecami palce; w każdej chwili, która mogłaby potencjalnie jej zagrozić czy którą uznałaby za zwyczajnie nudną, była gotowa sprawdzić jego silną wolę przy pomocy niesprawiedliwych środków. Ale czy nie takie były relacje damsko–męskie? Niesprawiedliwie, w których każdy chwyt był dozwolony? Czasami dziwiła się, że nie każdy zdawał sobie z tego sprawę, szczególnie pozwalając sobie na wdanie się z nią w bliższą relację. Przy tym dziwiła się również jak wielkimi ignorantami okazywali się pozostali; czy nie zdawali sobie sprawy, że półwile – obdarzone niebezpiecznymi rozumami i nie do końca kontrolowanymi emocjami – bywały podstępne, szczególnie wtedy, gdy coś nie szło po ich myśli?
Nie protestowała, gdy złapał ją za włosy, przejmując w ten sposób panowanie nad sytuacją, nie robił tego zresztą po raz pierwszy, jej myśli zupełnie mimowolnie kierując na kilka lat wstecz. Nie protestowała, kiedy zniwelował resztki jakiegokolwiek dzielącego ich dystansu; spojrzenie, które początkowo spoczywało na jego wargach, przeniosła prowokacyjnie na oczy. Z początku nie odzywała się, kiedy ciało samo instynktownie zareagowało na znajomy dotyk, a jedną z rąk dalej trzymała na jego karku, palcami nieśpiesznie gładząc szorstką skórę na plecach. Drugą zaś ujęła po chwili i przycisnęła do talii.
– Powinniśmy iść, pamiętam, że byłeś zmęczony i powinieneś się zdrzemnąć – zasugerowała cicho, ale śpiewnie i zarazem stanowczo – ale powinieneś mnie kiedyś znowu odwiedzić – dodała i uśmiechnęła się, próbując w miarę sprawnie, zwinnie zmienić swoje położenie; chciała, żeby to teraz on znalazł się na twardej ziemi.
Uśmiechnęła się jednak, gdy zadał to pytanie, na które nie miała zamiaru odpowiadać, bo odpowiedź była całkiem oczywista i nadeszła sama, zaledwie po kilku sekundach; powoli zbliżała się do kresu cierpliwości i chęci stwarzania wokół siebie pozorów bezbronnej, eterycznej istoty. Również i w jego przypadku jej cierpliwość została nieco naruszona, gdy pozwolił sobie na tamto zniknięcie i niedawne wbicie różdżki w jej brzuch, i nawet jeśli dalej przebywała w jego towarzystwie jakby nigdy nic, pozostawała czujna. Słowo, które mu dała – o nie wykorzystywaniu uroku wobec niego – teraz niosło za sobą dwa skrzyżowane za plecami palce; w każdej chwili, która mogłaby potencjalnie jej zagrozić czy którą uznałaby za zwyczajnie nudną, była gotowa sprawdzić jego silną wolę przy pomocy niesprawiedliwych środków. Ale czy nie takie były relacje damsko–męskie? Niesprawiedliwie, w których każdy chwyt był dozwolony? Czasami dziwiła się, że nie każdy zdawał sobie z tego sprawę, szczególnie pozwalając sobie na wdanie się z nią w bliższą relację. Przy tym dziwiła się również jak wielkimi ignorantami okazywali się pozostali; czy nie zdawali sobie sprawy, że półwile – obdarzone niebezpiecznymi rozumami i nie do końca kontrolowanymi emocjami – bywały podstępne, szczególnie wtedy, gdy coś nie szło po ich myśli?
Nie protestowała, gdy złapał ją za włosy, przejmując w ten sposób panowanie nad sytuacją, nie robił tego zresztą po raz pierwszy, jej myśli zupełnie mimowolnie kierując na kilka lat wstecz. Nie protestowała, kiedy zniwelował resztki jakiegokolwiek dzielącego ich dystansu; spojrzenie, które początkowo spoczywało na jego wargach, przeniosła prowokacyjnie na oczy. Z początku nie odzywała się, kiedy ciało samo instynktownie zareagowało na znajomy dotyk, a jedną z rąk dalej trzymała na jego karku, palcami nieśpiesznie gładząc szorstką skórę na plecach. Drugą zaś ujęła po chwili i przycisnęła do talii.
– Powinniśmy iść, pamiętam, że byłeś zmęczony i powinieneś się zdrzemnąć – zasugerowała cicho, ale śpiewnie i zarazem stanowczo – ale powinieneś mnie kiedyś znowu odwiedzić – dodała i uśmiechnęła się, próbując w miarę sprawnie, zwinnie zmienić swoje położenie; chciała, żeby to teraz on znalazł się na twardej ziemi.
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
...ofiary, obiektu. Był obiektem, niczym innym. Obiektem złożonym z twardych kości i miękkiej tkanki, która ją zakrywała. Obiektem ze skórą naciągniętą dość słabo, wiszącą na nim jak zbyt duża szata na wieszaku, jakby jego wnętrze było całkiem puste, lub wypełnione zbyt małą ilością trocin. Zapadał się w sobie w sposób nienaturalny, przerysowany. Był obiektem doznań, uczuć, emocji, które kierowała w naturalny dla siebie i swoich przodkiń sposób. Był takim samym obiektem dla niej, jak ona dla niego. Choć wyróżnionym, na swój sposób wyjątkowym to jednocześnie jednym z wielu mało znaczących względem całego zbioru. Nie chciał wierzyć w jej dobro, delikatność i czułość. Uważał, że gniew i złość miała we krwi, tak jak umiejętność wzbudzania pożądania, jak namiętność i pasję. Potrafiłaby ranić, gdyby chciała, niszczyć, tylko dlatego, że mogła. Ale nie robiła tego. Na przekór robiła wszystko, by okazać subtelność, która nie była adekwatna do żadnej sytuacji, jaka ich ze sobą złączyła. I tą delikatnością i łagodnością nie wzbudzała w nim niczego. Ani pragnienia, ani głodu, choć była tak piękna, że nie mógł oderwać od niej oczu.
Był pusty i głuchy na jej słowa, na oddechy odbijające się w jego uszach. Nie oddawał się dźwięcznej melodii jej głosu, nie doceniając tego piękna. Głębokiego, przenikliwego i sycącego. Nie bał się jej wtedy, gdy ją spotkał, choć zniewoliła jego spojrzenie na moment, nie bał się jej teraz, choć przeszłość niosła ze sobą masę powodów, dla których mogłaby użyć na nim swojego uroku. Wiedział, że nie uczyni mu nic. Może zaprotestuje, kiedy wsunie dłoń pod jej sukienkę, a może odwzajemni chęci, kiedy zamknie jej usta w głębokim i żarliwym pocałunku. Była cierpliwa i spokojna. A w jej oczach płonął ogień. Niepewny, rwany każdym podmuchem, ale był. W jego zaś woda. Leżąc na niej, czując bijące od niej ciepło gasił ją każdą komórką własnego ciała, którą do niej przylegał. Jej dłoń przeczesywała jego włosy, gładząc wrażliwszą skórę na karku. Był odpowiedzią, na gwałtowniejszy gest, którym sprowadził ją na ziemię, dzięki któremu patrzył na nią teraz z góry, ciesząc oczy widokiem. Gładził jej talię, pozwalając, by nakierowała jego dłoń w odpowiednie miejsce.
Jej stanowczy ton niewiele zmienił, nie miała w nim posłuchu. Nigdzie się nie wybierał. Wciąż leżał nad nią i patrzył w ten sam sposób. Mógłby tak leżeć i ją drażnić, ale ta zabawa zaczynała go nużyć.
— Więc idź — odpowiedział w końcu, po czasie leniwym, przeciągłym tonem. Dokładnie tego po niej się spodziewał, znał ją dość dobrze. Pochylił się nad nią głębiej, dotykając nosem jej skóry, przyciskając go do jej ciepłego policzka, ustami docierając od jej ucha. — Au revoir, Solange— szepnął, po czym zsunął się z niej, nie zgadzając się zmianę pozycji. Nigdy jej na to nie pozwolił i nie zamierzał tego stanu zmieniać. Położył się obok na trawie, rękę wsunął pod głowę, tuż po tym jak własny ogryzek odrzucił gdzieś dalej.
Spojrzał na nią i uśmiechnął się do niej na pożegnanie.
Był pusty i głuchy na jej słowa, na oddechy odbijające się w jego uszach. Nie oddawał się dźwięcznej melodii jej głosu, nie doceniając tego piękna. Głębokiego, przenikliwego i sycącego. Nie bał się jej wtedy, gdy ją spotkał, choć zniewoliła jego spojrzenie na moment, nie bał się jej teraz, choć przeszłość niosła ze sobą masę powodów, dla których mogłaby użyć na nim swojego uroku. Wiedział, że nie uczyni mu nic. Może zaprotestuje, kiedy wsunie dłoń pod jej sukienkę, a może odwzajemni chęci, kiedy zamknie jej usta w głębokim i żarliwym pocałunku. Była cierpliwa i spokojna. A w jej oczach płonął ogień. Niepewny, rwany każdym podmuchem, ale był. W jego zaś woda. Leżąc na niej, czując bijące od niej ciepło gasił ją każdą komórką własnego ciała, którą do niej przylegał. Jej dłoń przeczesywała jego włosy, gładząc wrażliwszą skórę na karku. Był odpowiedzią, na gwałtowniejszy gest, którym sprowadził ją na ziemię, dzięki któremu patrzył na nią teraz z góry, ciesząc oczy widokiem. Gładził jej talię, pozwalając, by nakierowała jego dłoń w odpowiednie miejsce.
Jej stanowczy ton niewiele zmienił, nie miała w nim posłuchu. Nigdzie się nie wybierał. Wciąż leżał nad nią i patrzył w ten sam sposób. Mógłby tak leżeć i ją drażnić, ale ta zabawa zaczynała go nużyć.
— Więc idź — odpowiedział w końcu, po czasie leniwym, przeciągłym tonem. Dokładnie tego po niej się spodziewał, znał ją dość dobrze. Pochylił się nad nią głębiej, dotykając nosem jej skóry, przyciskając go do jej ciepłego policzka, ustami docierając od jej ucha. — Au revoir, Solange— szepnął, po czym zsunął się z niej, nie zgadzając się zmianę pozycji. Nigdy jej na to nie pozwolił i nie zamierzał tego stanu zmieniać. Położył się obok na trawie, rękę wsunął pod głowę, tuż po tym jak własny ogryzek odrzucił gdzieś dalej.
Spojrzał na nią i uśmiechnął się do niej na pożegnanie.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Być może znał ją lepiej, niż ona siebie. Być może faktycznie gubiła się w sieci własnych intryg i zapominała, że wcale nie czuje się dobrze z odgrywaniem subtelnej i spokojnej, gdy tak naprawdę każda – nawet najmniejsza – rzecz była w stanie wyprowadzić ją z równowagi i wyprowadzała wewnętrznie. Wprawdzie walczyła z gniewem, tłumiła go i reagowała odpowiednio wcześnie, lecz zdawała sobie sprawę z tego, że takie tłumienie nie niosło za sobą nic dobrego; każda zła emocja wypełniała jej krew i umysł, i przeczuwała, że wreszcie nadejdzie taka chwila, że będzie musiała to po prostu z siebie wyrzucić. Kreowała swój wizerunek niezgodnie ze swoją naturą i nie dziwiła się już wcale, że w ostatnim czasie życie nie szło po jej myśli. Daleka była jednak od twierdzenia, że duchy potomkiń spoglądały na nią, kręcąc głowami z wyraźną dezaprobatą i rzucały jej kłody pod nogi, by w ten sposób wróciła na właściwe tory – choć może powinna zacząć lub udać się na poważną rozmowę do matki, do Francji, gdy przecież dzięki niej w ogóle zyskały te przeklęte geny.
Czasami też rozważała wzięcie przykładu z Odette, która bez mrugnięcia okiem zabawiała się mężczyznami jeszcze długo po nieszczęsnym wypadku z udziałem jej kochanka a przed zaręczynami z Marcelem i nie mogła się nadziwić jak związek z Parkinsonem zmienił jej siostrę. Wydawało się, że młodsza Baudelaire'ówna powściągnęła temperament a jednocześnie udawanie bezbronnej i nieco głupiutkiej przynosiło jej więcej korzyści i zwolenników – co mogła zaobserwować po ceremonii ślubnej. Wątpiła jednak, że odnalazłaby się w podobnym zachowaniu, gdy od kilku lat szukała siebie i coraz częściej dochodziła do wniosku, że najlepiej żyło jej się w czasach szkolnych; gdy była ponad wszystkich, dążyła do celu po trupach i nie przejmowała się nawet własną rodziną ani opinią otoczenia. Może to właśnie była odpowiedź na nurtujące ją myśli?
Jak na razie odrzuciła od siebie wszystkie nieznośne rozważania, pozostawiając je na kolejną bezsenną noc, gdy miała wrażenie, że cofnęła się kilka lat wstecz, do dni, w których wszystko pozornie się między nimi układało. Lecz w porównaniu z tamtym okresem, teraz poczuła się niezwykle nieswojo. Poczekała więc, aż Mulciber się odsunie, na ostatnią pieszczotę nie reagując w ogóle a po tym podniosła się na proste nogi. W zwinnym ruchu poprawiła ubranie, strącając z materiału poprzyczepiane z suchego podłoża paprochy, listki i gałązki.
– Au revoir – odparła krótko, obrzucając jego sylwetkę ostatnim spojrzeniem i niewiele myśląc ruszyła w kierunku, z którego przyszli. Nie spodziewał się, że tak łatwo go opuści i odpuści sobie okazję do kilku minut więcej w jego towarzystwie? Przeczuwała, że niedługo spotkają się ponownie, choć nie była pewna w jakich okolicznościach.
zt (oboje?)
Czasami też rozważała wzięcie przykładu z Odette, która bez mrugnięcia okiem zabawiała się mężczyznami jeszcze długo po nieszczęsnym wypadku z udziałem jej kochanka a przed zaręczynami z Marcelem i nie mogła się nadziwić jak związek z Parkinsonem zmienił jej siostrę. Wydawało się, że młodsza Baudelaire'ówna powściągnęła temperament a jednocześnie udawanie bezbronnej i nieco głupiutkiej przynosiło jej więcej korzyści i zwolenników – co mogła zaobserwować po ceremonii ślubnej. Wątpiła jednak, że odnalazłaby się w podobnym zachowaniu, gdy od kilku lat szukała siebie i coraz częściej dochodziła do wniosku, że najlepiej żyło jej się w czasach szkolnych; gdy była ponad wszystkich, dążyła do celu po trupach i nie przejmowała się nawet własną rodziną ani opinią otoczenia. Może to właśnie była odpowiedź na nurtujące ją myśli?
Jak na razie odrzuciła od siebie wszystkie nieznośne rozważania, pozostawiając je na kolejną bezsenną noc, gdy miała wrażenie, że cofnęła się kilka lat wstecz, do dni, w których wszystko pozornie się między nimi układało. Lecz w porównaniu z tamtym okresem, teraz poczuła się niezwykle nieswojo. Poczekała więc, aż Mulciber się odsunie, na ostatnią pieszczotę nie reagując w ogóle a po tym podniosła się na proste nogi. W zwinnym ruchu poprawiła ubranie, strącając z materiału poprzyczepiane z suchego podłoża paprochy, listki i gałązki.
– Au revoir – odparła krótko, obrzucając jego sylwetkę ostatnim spojrzeniem i niewiele myśląc ruszyła w kierunku, z którego przyszli. Nie spodziewał się, że tak łatwo go opuści i odpuści sobie okazję do kilku minut więcej w jego towarzystwie? Przeczuwała, że niedługo spotkają się ponownie, choć nie była pewna w jakich okolicznościach.
zt (oboje?)
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
| 17 XI '56
Chyba nie do końca przemyślała spotkanie się na zewnątrz w taką pogodę. Przez całą drogę do zaczarowanego sadu myślała tylko o tym jak głupio się zachowała i jak lekkomyślnie postąpiła, lecz z drugiej strony cieszyła się, że jej rozmówczyni nie zanegowała tego miejsca. Może nie tylko Arabella należy do roztrzepanych osób? To byłoby całkiem pocieszające. Przynajmniej to, bo przemoknięty od burzy niewielki biały parasol z czarnymi kropkami wcale nie zdawał się być dobrą ochroną od stale padającego deszczu. Bez przesady w końcu! Nie można cały dzień siedzieć w domu i tylko słuchać tego hałaśliwego dudnienia kropel wody o dach pokoju.
W końcu kobieta dotarła na teren sadu, lecz jeszcze długa droga pomiędzy jabłonkami ją czekała, zanim w końcu dotrze do stodoły. Wydawało jej się, że już kiedyś tutaj była, choć z drugiej strony równie dobrze to mógłby być każdy inny sad w tej okolicy. Jedynie różnił się od tych mugolskich obecnością niewielkich pomocników zwanych chyba skrzatami domowymi. Arabella nie miała z nimi nigdy większej styczności i tak samo teraz starała się przejść niezauważenie, aby czasem nie narobić sobie kłopotów. Wygląd tych stworzeń ją po prostu odrzucał. Wyglądały jak karły o wielkich nosach, spiczastych uszach i wiecznie brudnych ubraniach. Wydawałoby się, że maja już jakiś umysł i mogłyby o siebie zadbać, ale za grosz w nich ogłady czy jakiejkolwiek dyscypliny. Fuj!
Wykonawszy zamierzony przez siebie cel, nie natrafiwszy na nikogo złego, otworzyła drewniane wrota stodoły napierając na nie prawym ramieniem, tym samym starając się przedrzeć przez powstałą szczelinę ze swoją jeszcze ledwo żyjącą parasolką, którą szybko rzuciła w pierwszy lepszy kąt, aby choć odrobinę wyschła, zanim Arabella stąd wyjdzie. Kobieta rozejrzała się dookoła i chyba nikogo tutaj póki co nie było za wyjątkiem stogów siana i walających się dookoła koszów czy innych narzędzi zbierackich. Przez chwilę przypomniały się jej praktyki ze zwierzętami hodowlanymi, które odbywała na jednym z ostatnich lat swojej szkoły. Na szczęście zapach był teraz o wiele lepszy! Mając nadzieję, że nic się nie wydarzy, podeszła do jednego z bardziej zbitych snopów w kącie stodoły i bezwładnie rzuciła się na niego, zatapiając swoje plecy w sianie wbijającym się w jej ramiona. To prawie jak akupunktura dla ubogich.
Chyba nie do końca przemyślała spotkanie się na zewnątrz w taką pogodę. Przez całą drogę do zaczarowanego sadu myślała tylko o tym jak głupio się zachowała i jak lekkomyślnie postąpiła, lecz z drugiej strony cieszyła się, że jej rozmówczyni nie zanegowała tego miejsca. Może nie tylko Arabella należy do roztrzepanych osób? To byłoby całkiem pocieszające. Przynajmniej to, bo przemoknięty od burzy niewielki biały parasol z czarnymi kropkami wcale nie zdawał się być dobrą ochroną od stale padającego deszczu. Bez przesady w końcu! Nie można cały dzień siedzieć w domu i tylko słuchać tego hałaśliwego dudnienia kropel wody o dach pokoju.
W końcu kobieta dotarła na teren sadu, lecz jeszcze długa droga pomiędzy jabłonkami ją czekała, zanim w końcu dotrze do stodoły. Wydawało jej się, że już kiedyś tutaj była, choć z drugiej strony równie dobrze to mógłby być każdy inny sad w tej okolicy. Jedynie różnił się od tych mugolskich obecnością niewielkich pomocników zwanych chyba skrzatami domowymi. Arabella nie miała z nimi nigdy większej styczności i tak samo teraz starała się przejść niezauważenie, aby czasem nie narobić sobie kłopotów. Wygląd tych stworzeń ją po prostu odrzucał. Wyglądały jak karły o wielkich nosach, spiczastych uszach i wiecznie brudnych ubraniach. Wydawałoby się, że maja już jakiś umysł i mogłyby o siebie zadbać, ale za grosz w nich ogłady czy jakiejkolwiek dyscypliny. Fuj!
Wykonawszy zamierzony przez siebie cel, nie natrafiwszy na nikogo złego, otworzyła drewniane wrota stodoły napierając na nie prawym ramieniem, tym samym starając się przedrzeć przez powstałą szczelinę ze swoją jeszcze ledwo żyjącą parasolką, którą szybko rzuciła w pierwszy lepszy kąt, aby choć odrobinę wyschła, zanim Arabella stąd wyjdzie. Kobieta rozejrzała się dookoła i chyba nikogo tutaj póki co nie było za wyjątkiem stogów siana i walających się dookoła koszów czy innych narzędzi zbierackich. Przez chwilę przypomniały się jej praktyki ze zwierzętami hodowlanymi, które odbywała na jednym z ostatnich lat swojej szkoły. Na szczęście zapach był teraz o wiele lepszy! Mając nadzieję, że nic się nie wydarzy, podeszła do jednego z bardziej zbitych snopów w kącie stodoły i bezwładnie rzuciła się na niego, zatapiając swoje plecy w sianie wbijającym się w jej ramiona. To prawie jak akupunktura dla ubogich.
Gość
Gość
The member 'Arabella Figg' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - DN' :
'Anomalie - DN' :
Zaczarowany Sad
Szybka odpowiedź