Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Essex
Deptak nadmorski, Mersea Island
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Deptak nadmorski
Mersea Island to jedna z czterech dużych wysp należących do hrabstwa Essex. Dla mugoli wyspa wydaje się być całkowicie nieatrakcyjna, kiedy tak naprawdę leżą na niej dwie magiczne nadmorskie miejscowości. Dodatkowo na wyspie znaleźć można niezliczone ilości salamander plamistych, które znajdują się w herbie lordów Essex - Selwynów. Wzdłuż jej południowego brzegu ciągnie się nadmorski deptak okalający miejscowość Mersea West. Deptak rozpoczyna się na plaży co czyni go idealnym miejscem na spacer po całym dniu wylegiwania się na piasku. Wzdłuż deptaka ciągnie się szpaler małych domków mieszkalnych, miedzy którymi od czasu do czasu natknąć się można na prowadzone przez miejscowych restauracje serwujące ryby i owoce morza. Nie są zbyt drogie, jednak można w nich spożyć naprawdę dobry posiłek przygotowany ze świeżych, lokalnych produktów.
Usiadła. Cisza okazała się być niepokojącym zwiastunem jego wątpliwości. Czy nie chciał jej ze sobą zabrać? Złapała głębszy wdech, nerwowo zgniotła chłodnymi palcami otulającą jej kolana sukienkę, a potem popatrzyła na morze. Falowało niezmiennie, spokojnie, a gdyby tylko podeszła bliżej, ujrzałaby w jego tajemniczych błękitach tonące resztki swego losu. Chciałaby na to pozwolić, chciała, by mokre piaski wchłonęły tę Isabellę wierną absurdalnym przedstawieniom, rozkochaną w znakomitym dziedzictwie, zdolną do wyparcia się wszystkich marzeń. Ta wersja czyniła ją diabelnie smutną, ale nikomu nie pozwalała tego dostrzec, grając wciąż tak, jak tylko prawdziwy Selwyn potrafił. Ten ostatni raz wyglądała jak dama, jak księżniczka, przed którą rozstępowały się plaże pełne salamander, jak kwiat, który mógł stać się czyimś największym skarbem. To miało być pożegnanie, ale nie oznaczało wcale definitywnego ugaszenia. Pragnęła podjąć walkę, wyrwać się z tych nieznośnych oków i może właśnie po raz pierwszy po prostu stchórzyć i jednocześnie okazać tak wielką odwagę. Niewiele znała historii o zbiegłych duszach, o pohańbionych arystokratach, którzy oczernili swoje rodziny. W ostatnich miesiącach dobitnie przekonała się o tym, co na salonach mówi się o zdrajcach. Jak źle patrzono na nią za sprawą plugawego kuzyna, jak dogryzano Nottom. Jej zamiary skrzywdzą ojca i matkę, pogrążą towarzysko, rozetną ledwo zagojone rany, nad którymi tak misternie pracowała Morgana.
Wciąż wyobrażała sobie, co takiego się wydarzy, wciąż myślała o bólu i rozczarowaniu. Nadeszła jednak chwila, kiedy własna krzywda przeważyła wszystko, kiedy odważyła się poprosić o wybawienie. I jeśli ktokolwiek na świecie mógł jej pomóc, to był to tylko Alexander. Zastanawiała się, jak bardzo mógł to przeczuwać, jak dobrze znał nieposkromione płomienie wzywające jej dusze do nieposłuszeństwa, wyrywające się do niego i każdej z twarzy, jaka w ostatnim czasie ofiarowała jej nagłe dobro. Fruwały w niej setki myśli, mnożyły się nieustannie, aż głowa zaczynała nieznośnie parować.
Gdy padły słowa, popatrzyła na niego, odsłaniając iskrę nadziei. Więc zabierze. Tylko czy te motywacje okażą się wystarczające? – Uwielbiam przyjęcia, piękne sukienki, wspaniały teatr, balet, błyszczące brosze i nasze ogrody – nasze. Jakby nigdy tego nie utracił, jakby właśnie nie traciła tego ona. – Ale czuję się tak niepełna. Nieustannie czynię tylko to, o co poproszą. Tymczasem oni zagarniają sobie mnie kawałek o kawałku, czuję, jak wszystko, o czym marzyłam staje się ostatecznie niemożliwe, że zbliżam się do… śmierci, choć tak naprawdę nie poznałam tego drugiego świata, a każde drobne wejrzenie dostarcza mi radość, której nigdy nie spodziewałam się odkryć. Och, mój… - urwała, by nie wypowiedzieć imienia, którym gardziło na ziemiach Selwynów każde drzewo w otoczeniu. Według Morgany. Chciała dotknąć jego dłoni, przemycić w łagodnym uścisku emocje trudne do wypowiedzenia. Zamiast tego drżał jej podbródek, jak przed pierwszym sabatem, kiedy chwilę przed wystąpieniem rozdarła sobie sukienkę. – Im bliżej tym bardziej czuję, że nie udźwignę tego, że wszystkie te starania wysysają ze mnie życie, że nie zasługuję na… Jak mam dać komuś szczęście, kiedy pozostaje tak mocno niespełniona? Tak się staram, ale… przestaję wierzyć w ten świat. Że jestem dla kogoś kimś więcej, tak po prostu. Własne maski zaczynają parzyć. – Wypowiadanie tego głośno bolało, ale to dopiero usłyszenie siebie, pozwalało jej odkryć, jak bardzo ją to męczyło. Nie od dziś. Czy jej wierzył? Czy ją rozumiał? Nikt inny poza nim nie musiał, na nikogo innego nie liczyła. – Znienawidzą mnie. Oni wszyscy. I nigdy więcej ich nie zobaczę. Nie urodziłam się Wendeliną, nie czczę ciotki i nie uznaję jej nowych metod głaskania arystokracji, ale kocham ich. Tylko czuję bardziej niż kiedykolwiek, że przestali mnie widzieć, że mam tylko zawiązać sojusz i dalej być idealną. I tylko to się liczy. A ja czuję i mam głos. – Wilgotniały jej oczy, więc popatrzyła na niebo, błękitne. Wiosenne obłoki sunęły leniwie, gdy drobne kropelki blokowały się pod powiekami. Gorset więził jej płuca nieznośnie. Lubiła widzieć w lustrze, jak wygładzał jej ciało, ale zamykał ją w niewygodnej klatce. To los, który znała każda ze szlachetnych dziewcząt. Opuściła powoli głowę. Mógł uznać, że jest wybrakowana, ale nie zrobiłby tego. Nie on. Nie mógłby, bo wiedział, jak wewnątrz, od setek lat odgrywano przedstawienia. Isabella chciała przerwać sztukę, zejść ze sceny i nauczyć się oddychać na nowo. Poza pałacami były miejsca i twarze, które podarowały jej niewymuszoną serdeczność, dobro i niewiarygodnie prawdziwe emocje. Może poznanie tego wszystkiego doprowadziło do ostatecznego zwątpienia.
Uratuj mnie.
Wciąż wyobrażała sobie, co takiego się wydarzy, wciąż myślała o bólu i rozczarowaniu. Nadeszła jednak chwila, kiedy własna krzywda przeważyła wszystko, kiedy odważyła się poprosić o wybawienie. I jeśli ktokolwiek na świecie mógł jej pomóc, to był to tylko Alexander. Zastanawiała się, jak bardzo mógł to przeczuwać, jak dobrze znał nieposkromione płomienie wzywające jej dusze do nieposłuszeństwa, wyrywające się do niego i każdej z twarzy, jaka w ostatnim czasie ofiarowała jej nagłe dobro. Fruwały w niej setki myśli, mnożyły się nieustannie, aż głowa zaczynała nieznośnie parować.
Gdy padły słowa, popatrzyła na niego, odsłaniając iskrę nadziei. Więc zabierze. Tylko czy te motywacje okażą się wystarczające? – Uwielbiam przyjęcia, piękne sukienki, wspaniały teatr, balet, błyszczące brosze i nasze ogrody – nasze. Jakby nigdy tego nie utracił, jakby właśnie nie traciła tego ona. – Ale czuję się tak niepełna. Nieustannie czynię tylko to, o co poproszą. Tymczasem oni zagarniają sobie mnie kawałek o kawałku, czuję, jak wszystko, o czym marzyłam staje się ostatecznie niemożliwe, że zbliżam się do… śmierci, choć tak naprawdę nie poznałam tego drugiego świata, a każde drobne wejrzenie dostarcza mi radość, której nigdy nie spodziewałam się odkryć. Och, mój… - urwała, by nie wypowiedzieć imienia, którym gardziło na ziemiach Selwynów każde drzewo w otoczeniu. Według Morgany. Chciała dotknąć jego dłoni, przemycić w łagodnym uścisku emocje trudne do wypowiedzenia. Zamiast tego drżał jej podbródek, jak przed pierwszym sabatem, kiedy chwilę przed wystąpieniem rozdarła sobie sukienkę. – Im bliżej tym bardziej czuję, że nie udźwignę tego, że wszystkie te starania wysysają ze mnie życie, że nie zasługuję na… Jak mam dać komuś szczęście, kiedy pozostaje tak mocno niespełniona? Tak się staram, ale… przestaję wierzyć w ten świat. Że jestem dla kogoś kimś więcej, tak po prostu. Własne maski zaczynają parzyć. – Wypowiadanie tego głośno bolało, ale to dopiero usłyszenie siebie, pozwalało jej odkryć, jak bardzo ją to męczyło. Nie od dziś. Czy jej wierzył? Czy ją rozumiał? Nikt inny poza nim nie musiał, na nikogo innego nie liczyła. – Znienawidzą mnie. Oni wszyscy. I nigdy więcej ich nie zobaczę. Nie urodziłam się Wendeliną, nie czczę ciotki i nie uznaję jej nowych metod głaskania arystokracji, ale kocham ich. Tylko czuję bardziej niż kiedykolwiek, że przestali mnie widzieć, że mam tylko zawiązać sojusz i dalej być idealną. I tylko to się liczy. A ja czuję i mam głos. – Wilgotniały jej oczy, więc popatrzyła na niebo, błękitne. Wiosenne obłoki sunęły leniwie, gdy drobne kropelki blokowały się pod powiekami. Gorset więził jej płuca nieznośnie. Lubiła widzieć w lustrze, jak wygładzał jej ciało, ale zamykał ją w niewygodnej klatce. To los, który znała każda ze szlachetnych dziewcząt. Opuściła powoli głowę. Mógł uznać, że jest wybrakowana, ale nie zrobiłby tego. Nie on. Nie mógłby, bo wiedział, jak wewnątrz, od setek lat odgrywano przedstawienia. Isabella chciała przerwać sztukę, zejść ze sceny i nauczyć się oddychać na nowo. Poza pałacami były miejsca i twarze, które podarowały jej niewymuszoną serdeczność, dobro i niewiarygodnie prawdziwe emocje. Może poznanie tego wszystkiego doprowadziło do ostatecznego zwątpienia.
Uratuj mnie.
Alexander z uwagą przypatrywał się Isabelli, kiedy ta najpierw zbierała słowa, a następnie odpowiadała na zadane przez niego pytanie. Widział jej nerwowość, to jak palce tańczyły między fałdami drogiego materiału. Właśnie: te wypielęgnowane dłonie i piękne sukienki. Jeżeli pójdzie z nim, jak wiele czasu zajmie jej przystosowanie się do nowego życia? Nieciekawa sytuacja polityczna wymagała wręcz tego, aby zrobiła to jak najszybciej, lecz Alexander zdawał sobie sprawę z tego, że najprawdopodobniej miną nie tyle co tygodnie, a miesiące – zanim zaś w pełni odnajdzie się w zwykłej, plebejskiej rzeczywistości upłyną zapewne lata. Uniósł burzowe spojrzenie na jej zielone oczęta i widział: tę rozdartą duszę, strach, żal i ból. Drżący podbródek przypomniał mu, że oboje ledwie co wyrośli z bycia dziećmi; w żadnym wypadku nie mógłby popierać faktu, że w tak młodym wieku przyszło im podejmować tak trudne decyzje, wyrzekać się tak właściwie wszystkiego czym byli i czym zapisane im było się stać. Hańbili największą wartość, jaką stanowiła rodzina: Alexander zdążył już jednak pojąć to, że rodzinę także można były sobie wybrać. I może któregoś dnia również Isabella stanie się częścią tej, która aktualnie poza Kurnikiem była tak właściwie całym jego życiem.
Nie przerywał jej kiedy mówiła, nie odezwał się też po tym, jak przestała. Uniósł lewą dłoń, tą tak okropnie poznaczoną bliznami i opuszką serdecznego palca musnął skórę policzka Isabelli, ściągając z niego samotną łzę, która uciekła spod powieki.
– Nadal sądzę, że nie wiesz, na co tak naprawdę się piszesz – oznajmił cicho i miękko, swój głos przeznaczając tylko dla jej uszu. – Wyliczyłaś wszystko, co przyjdzie ci stracić. Przyjęcia, piękne ubrania, wszelkie przejawy bogactwa. Rodzinę, przyjaciół, dom – ciągnął, wewnętrznie tylko jeżąc się na przyrównywanie pałacu do domu: przez ostatnie siedem miesięcy zrozumiał bowiem, że dla niego Beaulieu tak właściwie nigdy nie było domem. Było miejscem, w którym mieszkał, ale nie czuł się tam jak w domu. Zmieniło to się dopiero w chwili, w której osiadł w Kurniku, a dopełniało się z każdą kolejną osobą, która pod jego dachem również znajdowała swoją przystań. – Całe życie przygotowywano cię do określonej roli, która w ostatecznym rozrachunku okazuje się nie wystarczać do twojego spełnienia, chociaż tak właściwie nie znasz nic poza nią – wypowiedział na głos prawdę, którą ona sama przed chwilą wyznała, tyle że w bardziej kwiecistych słowach. – Zostawiasz wiele za sobą, a jeszcze więcej zamierzasz teraz przyjąć na swoje barki – kolejne zdanie wypowiedział z niezwykłą stanowczością. – Spójrz na mnie, ponieważ powiem to tylko raz. Z nazwiskiem tak naprawdę tracisz swoje życie i jesteś zmuszona zbudować je od zera. Zaczynasz z niczym, bo tyle masz i tyle dla świata znaczysz jeżeli nie grasz na jego zasadach, a te są całkowicie różne od tych obowiązujących na salonach. Ale jeżeli jesteś pewna swojej decyzji to pomogę ci. Mogę zapewnić ci nowy start, ale będziesz musiała ze mną współpracować. Nie zrobię niczego za ciebie, Isabello, pamiętaj o tym. Mogę tylko wskazać ci kierunek i podarować niektóre z narzędzi. To, jak z nich będziesz korzystać zależy już tylko od ciebie, lecz wiedz, że będę od ciebie oczekiwał i wymagał – powiedział, ani na moment nie zrywając kontaktu wzrokowego z kuzynką – Będę czekał przez pół godziny w Dolinie Godryka, na wschodnim brzegu jeziora. Pół godziny – po tym czasie zniknę i tym razem już mnie więcej nie ujrzysz – powiedział, a wszystko w jego postawie wskazywało na to, że mówił prawdę. Po tych słowach, nie czekając na odpowiedź podniósł się i zaciskając palce prawej dłoni na hikorowym drewnie różdżki zniknął. W powietrzu przez krótką chwilę dźwięczał jeszcze ostry trzask teleportacji, lecz w końcu i on przebrzmiał: wśród krzyku mew i szumu fal Isabella pozostała sama ze swoimi myślami.
| zt, zapraszam do kontynuowania wątku tutaj
Nie przerywał jej kiedy mówiła, nie odezwał się też po tym, jak przestała. Uniósł lewą dłoń, tą tak okropnie poznaczoną bliznami i opuszką serdecznego palca musnął skórę policzka Isabelli, ściągając z niego samotną łzę, która uciekła spod powieki.
– Nadal sądzę, że nie wiesz, na co tak naprawdę się piszesz – oznajmił cicho i miękko, swój głos przeznaczając tylko dla jej uszu. – Wyliczyłaś wszystko, co przyjdzie ci stracić. Przyjęcia, piękne ubrania, wszelkie przejawy bogactwa. Rodzinę, przyjaciół, dom – ciągnął, wewnętrznie tylko jeżąc się na przyrównywanie pałacu do domu: przez ostatnie siedem miesięcy zrozumiał bowiem, że dla niego Beaulieu tak właściwie nigdy nie było domem. Było miejscem, w którym mieszkał, ale nie czuł się tam jak w domu. Zmieniło to się dopiero w chwili, w której osiadł w Kurniku, a dopełniało się z każdą kolejną osobą, która pod jego dachem również znajdowała swoją przystań. – Całe życie przygotowywano cię do określonej roli, która w ostatecznym rozrachunku okazuje się nie wystarczać do twojego spełnienia, chociaż tak właściwie nie znasz nic poza nią – wypowiedział na głos prawdę, którą ona sama przed chwilą wyznała, tyle że w bardziej kwiecistych słowach. – Zostawiasz wiele za sobą, a jeszcze więcej zamierzasz teraz przyjąć na swoje barki – kolejne zdanie wypowiedział z niezwykłą stanowczością. – Spójrz na mnie, ponieważ powiem to tylko raz. Z nazwiskiem tak naprawdę tracisz swoje życie i jesteś zmuszona zbudować je od zera. Zaczynasz z niczym, bo tyle masz i tyle dla świata znaczysz jeżeli nie grasz na jego zasadach, a te są całkowicie różne od tych obowiązujących na salonach. Ale jeżeli jesteś pewna swojej decyzji to pomogę ci. Mogę zapewnić ci nowy start, ale będziesz musiała ze mną współpracować. Nie zrobię niczego za ciebie, Isabello, pamiętaj o tym. Mogę tylko wskazać ci kierunek i podarować niektóre z narzędzi. To, jak z nich będziesz korzystać zależy już tylko od ciebie, lecz wiedz, że będę od ciebie oczekiwał i wymagał – powiedział, ani na moment nie zrywając kontaktu wzrokowego z kuzynką – Będę czekał przez pół godziny w Dolinie Godryka, na wschodnim brzegu jeziora. Pół godziny – po tym czasie zniknę i tym razem już mnie więcej nie ujrzysz – powiedział, a wszystko w jego postawie wskazywało na to, że mówił prawdę. Po tych słowach, nie czekając na odpowiedź podniósł się i zaciskając palce prawej dłoni na hikorowym drewnie różdżki zniknął. W powietrzu przez krótką chwilę dźwięczał jeszcze ostry trzask teleportacji, lecz w końcu i on przebrzmiał: wśród krzyku mew i szumu fal Isabella pozostała sama ze swoimi myślami.
| zt, zapraszam do kontynuowania wątku tutaj
Czuła na karku nieprzyjemne uczucie pieczenia, gdy zbyt śmiałe promienie słońca wślizgiwały się pod kołnierz jej szaty. Skrojone po męsku wierzchnie ubranie idealnie przysłaniało zaokrąglone w odpowiednich miejscach kobiece ciało oraz uniemożliwiało podglądanie ruchów ukrytych pod nim dłoni. W tym również - lub właściwie w szczególności - różdżki. Niejaki Daniel Lewis był poszukiwanym przez wymiar sprawiedliwości czarodziejem, który od jakiegoś czasu był solą w oku Ministerstwa Magii. Młody i przedsiębiorczy urzędnik mógł dojść na szczyt politycznej i biurokratycznej drabiny, ale rzucił to wszystko, wybierając związaną z Zakonem Feniksa buntowniczkę. Dołączył więc do szeregów niesławnej organizacji, utrudniając życie porządnych obywateli. Z informacji, które Carter zdołała uzyskać, był odpowiedzialny za przemyt ostałych w Londynie mugoli - władzy zależało nie tylko na ukaraniu kolejnego, dawnego pracownika, ale również i przejęciu szlaku, którym wydostawali się uciekinierzy. Mając podobne dojścia do kanałów, którymi poruszali się przeciwnicy Ministra Magii oraz rządzących Rycerzy Walpurgii, można było utrudnić życie buntownikom. A być może nawet i wyłapać jakąś ich część? Tudzież zastawić pułapkę? Możliwości było wiele, ale Sintas nie interesowała się żadną z nich. To już nie leżało w zakresie jej obowiązków, by martwić się o porządek społeczny. Wiedźmia straż zupełnie zniszczyła jej tożsamość, a ówczesna wtedy panna Vanity z chęcią oddała jej swoją duszę, nie broniąc się w żaden sposób. Chciała przekraczać granice - własne oraz te narzucone przez społeczeństwo. Do tego była stworzona i to ją napędzało, bo nigdy nie widziała się w roli spokojnej gospodyni domowej, dostosowanej do trybu dnia męża. Nie zamierzała czekać z obiadkiem i szerokim uśmiechem, nastawiając policzek do całusa. Nie. Chciała walczyć na równi z tymi, którzy ją mieszali z błotem, stawać z nimi w szranki i ich pokonywać. Dlatego też czerpała tak wiele satysfakcji z treningów walki wręcz, gdzie swoją zwinnością pokonywała nawet najsilniejszych. Musiała nauczyć się wykorzystywać atuty swojego ciała i to w elastyczny sposób, posuwając się do rzeczy zupełnie do niej niepodobnych. Jeśli musiałaby się komuś oddać, by nie spalić przykrywki - miała to zrobić. Na szczęście nigdy nie była w sytuacjach, które wymagały od niej takiej ostateczności, jednak niekiedy praca wymagała od niej poświęceń. Ta nie musiała. Jako zadeklarowana łowczyni nagród miała wolną rękę. Miała jedynie szukać informacji, wchodzić do odpowiedniego miejsca, wywabić cel i go schwytać. Reszta była jedynie formalnością, gdy czekając przy odpowiednim biurze Ministerstwa Magii, pokazywała różdżkę i twarz poszukiwanego. Nie różniło się to praktycznie wcale od pracy w Wiedźmiej Straży - z tym że teraz sama dobierała sobie cele. Nie była zależna od nikogo. Jednego dnia mogła pracować dla władz, drugiego dla prywatnych zleceniodawców. Liczyła się tylko końcówka, gdy miała jedynie dostać nagrodę i odejść. Nic innego jej nie interesowało ani nawet nie zachęcało do zmian. Liczyły się pieniądze, które miała zainwestować we własne życie oraz życie Jamiego. Czasy się zmieniały, a takich jak ona pojawiało się więcej, więc zegar tykał. I chociaż kobieta wciąż poruszała się w nowych terenach, bo zaczęła pracę stosunkowo niedawno, nie było ciężko załapać znajomego bakcyla i chwycić różdżkę, by wycelować ją w tych, których nie znała. I nigdy już nie miała spotkać. Podobało jej się wyszukiwanie informacji, kartkowanie dokumentacji, pytania miejscowych - kto wszak widziałby w kobiecie o niewinnej twarzy zagrożenie? Nienawidziła tego i równocześnie uwielbiała - to, że jej niedoceniano. Też nauczyła się to wykorzystywać, gdy nauki podczas treningów wyraźnie wskazywały to jako przewagę nad przeciwnikiem. Dlatego w większości zadań, w których rywalizowała z mężczyznami, wygrywała. Uważano ją za małe zagrożenie i bagatelizowano jej istnienie, z miejsca uznając, że nie trzeba było się nią przejmować. A ona pokazywała im, że się mylili. I chociaż okupowała to poobijanym ciałem, niedosypianiem, nie poddawała się. Widziała wszak efekty i wiedziała, że mogła zdobyć to, co chciała. Inną drogą niż tą siłową, lecz to nie zmieniało faktu zwycięstwa.
Nigdy w to nie wątpiła. Nawet i teraz. W momencie w którym siedziała na ławce przy nadmorskim deptaku, czując palące słońce popołudnia na szyi. Tkwiła tam już dobre pół godziny, raz po raz popalając magiczne papierosy i udając, że czytała książkę. Wiedziała, że nikt nie zamierzał przyglądać się osamotnionemu czarodziejowi, który z tej perspektywy nie miał zbyt wiele wspólnego z blondwłosą kobietą. Ukrywanie swojej płci, charakteru, przyzwyczajeń na pewno było łatwiejsze dla tych, którzy posiadali dar metamorfomagii, jednak nie wszyscy urodzili się z tym naturalnym darem do manipulacji. Nie oznaczało to jednak, że nie było to coś nie do przeskoczenia. Odpowiednia fryzura, zaklęte ciało, eliksir wielosokowy. Magiczny świat był pełen alternatyw, po które można było sięgać. I tak Sintas miała na oku dom, w którym znajdował się jej cel. Nie wiedziała, ile osób było wewnątrz, ale nie zamierzała ryzykować i szarżować. Nie miała osiemnastu lat, by podejmować ryzykowne kroki. Musiała odczekać, aż Daniel Lewis opuści zebranie. I nie musiała czekać zbyt długo, widząc jego sylwetkę majaczącą w oddali. Nie poruszyła się, dalej niejako zafascynowana czytanymi wersami i dopiero gdy czarodziej minął ją, leniwie wstała i rzuciła papierosa, gasząc niedopałek pod butem. Serce biło jej równomiernie - wszak nie była to jej pierwsza akcja podobnego typu i nikt nie musiał zresztą nad nią czuwać. Miała wolną rękę i chociaż równało się to z byciem jednoosobową firmą, nie przejmowała się tym faktem. Chciała i musiała zarabiać na utrzymanie nie tylko swoje, lecz również i Jamiego, który dzielnie czekał w domu pod opieką starej sąsiadki. Sintas wiedziała, że musiała znaleźć lepsze zastępstwo podczas swoich eskapad, ale nie miała chwilowo innej opcji - Wiśniowa Dolina, mimo że była najspokojniejszym miejscem w Londynie, wciąż podnosiła się z czystek. Opuszczone domy wciąż nie były zamieszkałe, a niepewność wisiała w powietrzu. Nikt nie chciał przyznać się na głos, że potrzebowali odświeżenia. Że potrzebowali ratunku, ale na te rozważania był jeszcze czas. Teraz musiała skupić się na nieodstępowaniu na krok Lewisa, który dość sprawnie przechodził przez kolejne skrzyżowania. Carter musiała przyznać, że był przyjemnym dla oka mężczyzną i gdyby miała inną możliwość, mogłaby rozegrać to w odmienny sposób. Wciąż jednak utrata męża paliła niczym posypana solą rana i nie miała ochoty na bawienie się w rozgrywanie ról - postawiała więc na inne rozwiązanie. Odczekała na odpowiedni moment, a gdy zrównała się z nim krokiem, uderzyła ramieniem w upozorowanym wypadku. Stali we właściwym miejscu - przy bocznej alejce - dokoła nich nie było żywej duszy, a to wystarczyło, by jednym zaklęciem sprowadziła mężczyznę do stanu spetryfikowania. Nie miał szansy się obronić, bo nie był szkolony, by być uważnym. Dla niego było to jedynie natknięcie się na dziwnie wyglądającego, śmierdzącego papierosami czarodziejami ze śmieszną tiarą i dziwnym, piskliwym głosem. Dla Sintas było to kolejne wykonane zadanie i konkretna suma idąca za niezbyt pracowity tydzień. Nie było ciężko złapać niedoświadczonego w ukrywaniu się człowieka i może znał sekretne przejście, nie oznaczało to jednak, że sam wiedział, co oznaczało czuć dech prześladowcy na karku. Carter odebrała mężczyźnie różdżkę, przeszukała kieszenie, z których wyciągnęła resztę pieniędzy i aktywowała świstoklik kierujący ją wprost do Ministerstwa Magii. Musiała wyglądać interesująco z lewitującym, spetryfikowanym za nią mężczyzną, ale nie przejmowała się. Szła pewnym krokiem do odpowiedniego departamentu. Wiedziała, że nie była to żadna wielka sprawa, jednak zaczynało się jej to podobać. Dokładnie tak jak sobie założyła, wszystko poszło zgodnie z planem. Potwierdzono tożsamość zdrajcy i buntownika, odnotowano to w protokole, poproszono, by poczekała, a następnie przyniesiono jej nagrodę. Jeszcze tego samego wieczora zapłaciła zaległe rachunki, wiedząc, że od następnego ranka będzie musiała się martwić nadchodzącymi dniami. Na szczęście jednak te najbliższe były bezpieczne.
|zt
† her eyes would go dead and she’d start walking forward real slow, hands at her sides like she wasn’t afraid of anything.
Sintas Carter
Zawód : bounty hunter, ex-spy, the one who died for the past
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Before I die alone
Before my time has gone
There's just one thing I have to do
Before the fire and stone
Before your world is gone
Have you some patience
'Cuz I will have my vengeance
Before my time has gone
There's just one thing I have to do
Before the fire and stone
Before your world is gone
Have you some patience
'Cuz I will have my vengeance
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
| 26 kwietnia
- La revedere si multumesc - z lekkim uśmiechem kiwnął głową ciemnowłosemu pasażerowi, który wsiadł z nim na pokład statku jeszcze u brzegów Rumunii. Wyciągnął rękę, rozkładając palce w geście tymczasowego pożegnania, by ostatecznie odwrócić się i zejść niskim trapem na twardy ląd. Nie spieszyło mu się. Przystanek w porcie miał trwać do następnego poranka, a dopiero świtało i słońce ledwie nieśmiało ogrzewało jego plecy. Mimo wczesnej pory, spory tłumek dokowych bywalców krzątało się przy głównej, odchodzącej od poru ulicy. Marynarze, nadgorliwi turyści i przede wszystkim - rozmaitej maści kramarze, sklepikarze i rzemieślnicy. A Kai szukał jednego, bardzo konkretnego specjalisty.
Targi w portach miały to do siebie, że skupiały w sobie cała gamę, niespotykanych w jednym (i innym) miejscu tak różnorodnej fali wszystkiego. W rozstawianych kramach, można było znaleźć te najbardziej pospolite, ale chodliwe towary, po te rzadkie, odnajdowane przypadkowo skarby. I chociaż Clearwater nie omieszkał przejrzeć i ocenić kilka, bardziej magicznych stanowisk z ingrediencjami - nie pojawił się po to. Oferowane składniki w dużej mierze zdobywał sam i w gruncie rzeczy, często się zdarzało, by wśród zamawiających u niego klientów, znaleźli się także co bardziej obrotni kupcy i handlarze. Były to jednak częściej pojedyncze przypadki, celując w grupę bardziej prywatnych, chociaż stałych nabywców. Przystanek, jaki zatrzymał statek w porcie, pozwalał mu spotkać w końcu kogoś, kto od kilku lat, bardzo regularnie składał zamówienia. I za każdym razem z ciekawością rozczytywał skrupulatną listę z charakterystyczną, lakową pieczęcią. A, że Kai rzeczywiście wracał do kraju, nie omieszkał skorzystać z okazji, by samemu dopełnić finalizacji zlecenia. Miał przy okazji szansę nieco więcej dowiedzieć się o specyfice zamawianych ingrediencji. Szczegóły, pozwalały mu dokładniej określić, czego dokładnie potrzeba klientom i w jakich warunkach mają zostać zebrane wszystkie składniki. Magia była w tej kwestii nierozłącznym elementem i warunkiem działania, a więc i jej moc w późniejszym użyciu była nierównomierna i zależna od wielu czynników. Pełnia księżyca? Tylko o poranku? wiek i płeć stworzenia? Wytycznych było tak wiele, jak potrzeb jego zleceniodawców. A mistrz różdżkarstwa, który był autorem jego dzisiejszego zamówienia, musiał mieć ich pokaźny zasób.
Zapowiedział się listownie, nie zapominając, jak bardzo wrażliwy na podobne detale był starszy Olliwander. Sklep zielarski, do którego zmierzał, należał do jednego ze najstarszych przybytków okolicy, prawdopodobnie skupiając wokół innych rzemieślników i kupców, oferujących swoje towary i usługi. Być może też żerując na sławie szlachetnego nazwiska i właściciela. Clearwater wiedział też, że szacowny klient traktował sklep, jako nośnik odbieranych i przyjmowanych zleceń. Z tego co wiedziała (co wydawało się logiczne), sama pracownia różdżkarska nie znajdowała się w pobliżu, chociaż rozumiał dlaczego - mgliście pamiętając o na czyich włościach znajdowała się wyspa. Hrabstwo Essex zgarniało zasoby i ziemie z charakterystyczną salamandrą, jako symbolu Selwynów - o czym wiedział tylko ze względu na długotrwałą współpracę z ich przedstawicielką.
Przewieszoną przez ramię torbę, przesunął bliżej boku, by móc bezpiecznie sięgnąć po spakowaną i magicznie pomniejszoną zawartość. Zdobyte ingrediencje wymagały specjalnego traktowania, dlatego pakunek zawierał nie tylko liczne zawiniątka wzmocnionych mieszków, ale także fiolki i puzderka, wypełnione wonną (albo wręcz odwrotnie) zawartością. Podobne zamówienia cenił nieco wyżej, z uwagą dobierając kolejne elementy. Świadomość, że kilka z wybranych składników, w przyszłości mogło stać się częścią czyjejś różdżki - wywoływała przyjemne napięcie dumy. I pozwalało przy okazji, na kilka chwil zapomnieć, że jego powrót w rodzime strony, nie miał znamion tęsknoty. A przynajmniej, nie - jeśli chodziło o kraj. Przyczyną jego powrotu była siostra. Z ulgą też przyjmując wcześniejszą zgodę rodziców na przeprowadzkę do Rumunii, którą on już opuścił. Cicha nadzieja, że namówi siostrę do podróży, raczej nie miała prawa się ziścić. Ale kto wiedział? Dopóki jednak był w drodze (aktualnie też tej morskiej), nie dał sobie prawa, by niepotrzebnie roztrząsać podobne kwestie. Będzie miał na to wystarczająco okazji już na miejscu.
Nie zatrzymał się w progu sklepu. Z cichym dźwiękiem dzwonka przy przy drzwiach, przekroczył próg wejścia, z zainteresowaniem omiatając wnętrze, wciąż pogrążonego w półmroku pomieszczenia. uderzył go intensywny zapach ziół i czegoś zupełnie innego - Na gacie Merlina, kogo przywiało tak wcześnie?... - usłyszał skrzekliwy, kobiecy głos. Za blatem szerokiej ławy pojawiła się starsza już czarownica, która na widok Kaia, momentalnie zmieniła wyraz twarzy, na bardziej uprzejmy - Pan po odbiór, czy zamówienie? - poprawiła przy tym połę spiętej w pasie sukni - Właściwie, ani jedno ani drugie - uśmiech zatańczył na ustach, gdy nieco intensywniej oceniał spojrzeniem - zapewne zielarkę - Jestem umówiony z panem Olliwanderem. Mam do przekazania zamówienie - czarownica drgnęła,a na twarzy pojawiła się podejrzliwość - Zamówienie? Mistrz Odys ma stałego dostawcę - wygięła usta, dziwnie zaplatając przed sobą dłonie - Tak, to ja. Clearwater - skinął głową w geście powitania. Gdzieś za plecami czarownicy usłyszał szum, niewyraźny jęk i ciężkie kroki, które się zatrzymały, a zza zaplecza wyłoniła się siwa głowa czarodzieja - Lidio, nie wołaj trolla. Mówi prawdę - Kai uniósł brwi do góry, ale nie zgasił uśmiechu, obserwując szczupło i wciąż wyprostowaną sylwetkę starszego mężczyzny - Proszę, proszę. Miło w końcu pana poznać - różdżkarz minął czarownicę, która usunęła się w cień, do kilku pakunków pozostawionych pod ścianą. Stanął przy ławie, spoglądając na łowcę - Udało się wszystko zdobyć? W liście zaznaczał pan, że może być problem z jad pikującego licha. I spotkał już dżina? - chociaż na suchej twarzy, ciężko było doszukać się znamion rozbawienia, to w jasnych oczach wciąż błyszczała jakaś wesoła żywotność - i zawsze zastanawiałem się, jaki rdzeń będzie do pana pasował. Sierść niuchacza... prawda? - jeszcze zanim Kai zdążył odpowiedzieć na pierwsze pytania, padły kolejne. Mimowolnie, roześmiał się - Tak, zdobyłem, nie, jeszcze nie spotkałem, chociaż mam nadzieję w przyszłości. I tak, sierść niuchacza - podczas gdy mówił, odsłonił połę cienkiego płaszcza, która kryła torbę. Wysunął jeden pakunek, potem drugi i trzeci, stawiając obok siebie na blacie drewnianej ławy. Wysunął też różdżkę - Mogę? - zapytał, otrzymując niemal natychmiastowe potwierdzenie. Na odpowiedni gest oraz inkantację, zawiniątka rozwiązały się i powiększyły. Czarodziej pochylił się, wybierając tylko kilka mieszków - Poprzednio brakowało czegoś. Dopisz do listy - zamamrotał, wsuwając na nos okrągłe okulary, by obrócić w palcach nieduża fiolkę, w której błyszczały cienkie, drgające przy poruszeniu zwitki, przypominające włosy. Kolejno odstawiał na bok sprawdzone elementy - Pan usiądzie - machnął ze świstem różdżką, jakby dopiero przypomniał sobie o konwenansach - Lidio, zamknij na razie sklep. Chcę na spokojnie porozmawiać z panem - czarownica pospiesznie podreptała do wejścia, wykonując polecenie różdżkarza i już po chwili zniknęła na zapleczu. Kai usiadł na wskazanym miejscu, a naprzeciw zajął miejsce starszy czarodziej - Domyślam się, że będzie miał pan do mnie prośbę? Zamówienie z listy powinno się zgadzać. Pominąłem coś? - odpiął zapięcie płaszcza, pozwalając by opadło na wezgłowie fotela - Nie, nie brakuje, ale o to chodzi. To jedno z pierwszych zamówień, jakie otrzymałem od dłuższego czasu. Oczywiście domyśla się pan, że nie jest jedynym moim źródłem - potwierdził skinieniem i z coraz większym zainteresowaniem przysłuchując się słowom czarodzieja. Nie miał takiej renomy, by na własność zgarniać zasoby klientów, szczególnie tak wyjątkowych. gestem poprosił o kontynuację - Ostatnimi czasy... jest ciężej z dostawami. Tym bardziej tymi rzadkimi. Nie wiem, czy posiada pan aktualne informacje dotyczące Anglii, ale wszystko, łącznie z moją działalności, się pokomplikowało. I potrzebuję rozszerzenia moich źródeł. Jestem świadom, że nie mogę obarczać pana zbyt duża odpowiedzialnością, ale będę sowicie zobowiązany, jeśli po pierwsze - przyjmie pan nieco szerszą listą zamówień, a dwa, podzieli się ze mną dodatkowym kontaktem, na którym mógłbym oprzeć swoją pracę. - mówił szybko, nie pozwalając sobie opuścić z twarzy Clearwatera spojrzenia, jakby oceniając zbliżającą się decyzję. Kai zgasił uśmiech. Zdążył być uprzedzony, że handlowa rzeczywistość, szczególnie ta podróżnicza, była zachwiana. A on mógł na tym albo skorzystać, albo stracić. Zależnie od podejścia. Musiał jednak brać pod uwagę fakt, że nie był tak wolny, jak do tej pory. Trzymały go pewne ograniczenia, które świadomie sobie nakładał. Nie mógł pozwolić sobie na dłuższe zostawienie siostry samej. Milczał wiec przez chwilę - Myślę, że będę mógł pomóc. Nie jestem jednak pewien, czy na taką skalę, jaką by pan sobie życzył - zaczął, jakoś spokojniej dobierając słowa. Nie mógł też zaprzeczyć, że prośba go fascynowała i kiedyś, nawet by się nie zastanawiał - Przejdziemy do szczegółów? - kącik ust podniósł się do góry, a na twarzy czarodzieja rozlała się tłumiona ulga - Tak, a na początek, rozliczymy się z teraźniejszością - błysnęła zachęta i zapowiedź satysfakcjonującej finalizacji zlecenia. Dalsze ustalenia mieli sformułować w drodze do wybrzeży Londynu.
| zt
- La revedere si multumesc - z lekkim uśmiechem kiwnął głową ciemnowłosemu pasażerowi, który wsiadł z nim na pokład statku jeszcze u brzegów Rumunii. Wyciągnął rękę, rozkładając palce w geście tymczasowego pożegnania, by ostatecznie odwrócić się i zejść niskim trapem na twardy ląd. Nie spieszyło mu się. Przystanek w porcie miał trwać do następnego poranka, a dopiero świtało i słońce ledwie nieśmiało ogrzewało jego plecy. Mimo wczesnej pory, spory tłumek dokowych bywalców krzątało się przy głównej, odchodzącej od poru ulicy. Marynarze, nadgorliwi turyści i przede wszystkim - rozmaitej maści kramarze, sklepikarze i rzemieślnicy. A Kai szukał jednego, bardzo konkretnego specjalisty.
Targi w portach miały to do siebie, że skupiały w sobie cała gamę, niespotykanych w jednym (i innym) miejscu tak różnorodnej fali wszystkiego. W rozstawianych kramach, można było znaleźć te najbardziej pospolite, ale chodliwe towary, po te rzadkie, odnajdowane przypadkowo skarby. I chociaż Clearwater nie omieszkał przejrzeć i ocenić kilka, bardziej magicznych stanowisk z ingrediencjami - nie pojawił się po to. Oferowane składniki w dużej mierze zdobywał sam i w gruncie rzeczy, często się zdarzało, by wśród zamawiających u niego klientów, znaleźli się także co bardziej obrotni kupcy i handlarze. Były to jednak częściej pojedyncze przypadki, celując w grupę bardziej prywatnych, chociaż stałych nabywców. Przystanek, jaki zatrzymał statek w porcie, pozwalał mu spotkać w końcu kogoś, kto od kilku lat, bardzo regularnie składał zamówienia. I za każdym razem z ciekawością rozczytywał skrupulatną listę z charakterystyczną, lakową pieczęcią. A, że Kai rzeczywiście wracał do kraju, nie omieszkał skorzystać z okazji, by samemu dopełnić finalizacji zlecenia. Miał przy okazji szansę nieco więcej dowiedzieć się o specyfice zamawianych ingrediencji. Szczegóły, pozwalały mu dokładniej określić, czego dokładnie potrzeba klientom i w jakich warunkach mają zostać zebrane wszystkie składniki. Magia była w tej kwestii nierozłącznym elementem i warunkiem działania, a więc i jej moc w późniejszym użyciu była nierównomierna i zależna od wielu czynników. Pełnia księżyca? Tylko o poranku? wiek i płeć stworzenia? Wytycznych było tak wiele, jak potrzeb jego zleceniodawców. A mistrz różdżkarstwa, który był autorem jego dzisiejszego zamówienia, musiał mieć ich pokaźny zasób.
Zapowiedział się listownie, nie zapominając, jak bardzo wrażliwy na podobne detale był starszy Olliwander. Sklep zielarski, do którego zmierzał, należał do jednego ze najstarszych przybytków okolicy, prawdopodobnie skupiając wokół innych rzemieślników i kupców, oferujących swoje towary i usługi. Być może też żerując na sławie szlachetnego nazwiska i właściciela. Clearwater wiedział też, że szacowny klient traktował sklep, jako nośnik odbieranych i przyjmowanych zleceń. Z tego co wiedziała (co wydawało się logiczne), sama pracownia różdżkarska nie znajdowała się w pobliżu, chociaż rozumiał dlaczego - mgliście pamiętając o na czyich włościach znajdowała się wyspa. Hrabstwo Essex zgarniało zasoby i ziemie z charakterystyczną salamandrą, jako symbolu Selwynów - o czym wiedział tylko ze względu na długotrwałą współpracę z ich przedstawicielką.
Przewieszoną przez ramię torbę, przesunął bliżej boku, by móc bezpiecznie sięgnąć po spakowaną i magicznie pomniejszoną zawartość. Zdobyte ingrediencje wymagały specjalnego traktowania, dlatego pakunek zawierał nie tylko liczne zawiniątka wzmocnionych mieszków, ale także fiolki i puzderka, wypełnione wonną (albo wręcz odwrotnie) zawartością. Podobne zamówienia cenił nieco wyżej, z uwagą dobierając kolejne elementy. Świadomość, że kilka z wybranych składników, w przyszłości mogło stać się częścią czyjejś różdżki - wywoływała przyjemne napięcie dumy. I pozwalało przy okazji, na kilka chwil zapomnieć, że jego powrót w rodzime strony, nie miał znamion tęsknoty. A przynajmniej, nie - jeśli chodziło o kraj. Przyczyną jego powrotu była siostra. Z ulgą też przyjmując wcześniejszą zgodę rodziców na przeprowadzkę do Rumunii, którą on już opuścił. Cicha nadzieja, że namówi siostrę do podróży, raczej nie miała prawa się ziścić. Ale kto wiedział? Dopóki jednak był w drodze (aktualnie też tej morskiej), nie dał sobie prawa, by niepotrzebnie roztrząsać podobne kwestie. Będzie miał na to wystarczająco okazji już na miejscu.
Nie zatrzymał się w progu sklepu. Z cichym dźwiękiem dzwonka przy przy drzwiach, przekroczył próg wejścia, z zainteresowaniem omiatając wnętrze, wciąż pogrążonego w półmroku pomieszczenia. uderzył go intensywny zapach ziół i czegoś zupełnie innego - Na gacie Merlina, kogo przywiało tak wcześnie?... - usłyszał skrzekliwy, kobiecy głos. Za blatem szerokiej ławy pojawiła się starsza już czarownica, która na widok Kaia, momentalnie zmieniła wyraz twarzy, na bardziej uprzejmy - Pan po odbiór, czy zamówienie? - poprawiła przy tym połę spiętej w pasie sukni - Właściwie, ani jedno ani drugie - uśmiech zatańczył na ustach, gdy nieco intensywniej oceniał spojrzeniem - zapewne zielarkę - Jestem umówiony z panem Olliwanderem. Mam do przekazania zamówienie - czarownica drgnęła,a na twarzy pojawiła się podejrzliwość - Zamówienie? Mistrz Odys ma stałego dostawcę - wygięła usta, dziwnie zaplatając przed sobą dłonie - Tak, to ja. Clearwater - skinął głową w geście powitania. Gdzieś za plecami czarownicy usłyszał szum, niewyraźny jęk i ciężkie kroki, które się zatrzymały, a zza zaplecza wyłoniła się siwa głowa czarodzieja - Lidio, nie wołaj trolla. Mówi prawdę - Kai uniósł brwi do góry, ale nie zgasił uśmiechu, obserwując szczupło i wciąż wyprostowaną sylwetkę starszego mężczyzny - Proszę, proszę. Miło w końcu pana poznać - różdżkarz minął czarownicę, która usunęła się w cień, do kilku pakunków pozostawionych pod ścianą. Stanął przy ławie, spoglądając na łowcę - Udało się wszystko zdobyć? W liście zaznaczał pan, że może być problem z jad pikującego licha. I spotkał już dżina? - chociaż na suchej twarzy, ciężko było doszukać się znamion rozbawienia, to w jasnych oczach wciąż błyszczała jakaś wesoła żywotność - i zawsze zastanawiałem się, jaki rdzeń będzie do pana pasował. Sierść niuchacza... prawda? - jeszcze zanim Kai zdążył odpowiedzieć na pierwsze pytania, padły kolejne. Mimowolnie, roześmiał się - Tak, zdobyłem, nie, jeszcze nie spotkałem, chociaż mam nadzieję w przyszłości. I tak, sierść niuchacza - podczas gdy mówił, odsłonił połę cienkiego płaszcza, która kryła torbę. Wysunął jeden pakunek, potem drugi i trzeci, stawiając obok siebie na blacie drewnianej ławy. Wysunął też różdżkę - Mogę? - zapytał, otrzymując niemal natychmiastowe potwierdzenie. Na odpowiedni gest oraz inkantację, zawiniątka rozwiązały się i powiększyły. Czarodziej pochylił się, wybierając tylko kilka mieszków - Poprzednio brakowało czegoś. Dopisz do listy - zamamrotał, wsuwając na nos okrągłe okulary, by obrócić w palcach nieduża fiolkę, w której błyszczały cienkie, drgające przy poruszeniu zwitki, przypominające włosy. Kolejno odstawiał na bok sprawdzone elementy - Pan usiądzie - machnął ze świstem różdżką, jakby dopiero przypomniał sobie o konwenansach - Lidio, zamknij na razie sklep. Chcę na spokojnie porozmawiać z panem - czarownica pospiesznie podreptała do wejścia, wykonując polecenie różdżkarza i już po chwili zniknęła na zapleczu. Kai usiadł na wskazanym miejscu, a naprzeciw zajął miejsce starszy czarodziej - Domyślam się, że będzie miał pan do mnie prośbę? Zamówienie z listy powinno się zgadzać. Pominąłem coś? - odpiął zapięcie płaszcza, pozwalając by opadło na wezgłowie fotela - Nie, nie brakuje, ale o to chodzi. To jedno z pierwszych zamówień, jakie otrzymałem od dłuższego czasu. Oczywiście domyśla się pan, że nie jest jedynym moim źródłem - potwierdził skinieniem i z coraz większym zainteresowaniem przysłuchując się słowom czarodzieja. Nie miał takiej renomy, by na własność zgarniać zasoby klientów, szczególnie tak wyjątkowych. gestem poprosił o kontynuację - Ostatnimi czasy... jest ciężej z dostawami. Tym bardziej tymi rzadkimi. Nie wiem, czy posiada pan aktualne informacje dotyczące Anglii, ale wszystko, łącznie z moją działalności, się pokomplikowało. I potrzebuję rozszerzenia moich źródeł. Jestem świadom, że nie mogę obarczać pana zbyt duża odpowiedzialnością, ale będę sowicie zobowiązany, jeśli po pierwsze - przyjmie pan nieco szerszą listą zamówień, a dwa, podzieli się ze mną dodatkowym kontaktem, na którym mógłbym oprzeć swoją pracę. - mówił szybko, nie pozwalając sobie opuścić z twarzy Clearwatera spojrzenia, jakby oceniając zbliżającą się decyzję. Kai zgasił uśmiech. Zdążył być uprzedzony, że handlowa rzeczywistość, szczególnie ta podróżnicza, była zachwiana. A on mógł na tym albo skorzystać, albo stracić. Zależnie od podejścia. Musiał jednak brać pod uwagę fakt, że nie był tak wolny, jak do tej pory. Trzymały go pewne ograniczenia, które świadomie sobie nakładał. Nie mógł pozwolić sobie na dłuższe zostawienie siostry samej. Milczał wiec przez chwilę - Myślę, że będę mógł pomóc. Nie jestem jednak pewien, czy na taką skalę, jaką by pan sobie życzył - zaczął, jakoś spokojniej dobierając słowa. Nie mógł też zaprzeczyć, że prośba go fascynowała i kiedyś, nawet by się nie zastanawiał - Przejdziemy do szczegółów? - kącik ust podniósł się do góry, a na twarzy czarodzieja rozlała się tłumiona ulga - Tak, a na początek, rozliczymy się z teraźniejszością - błysnęła zachęta i zapowiedź satysfakcjonującej finalizacji zlecenia. Dalsze ustalenia mieli sformułować w drodze do wybrzeży Londynu.
| zt
Kai Clearwater
Zawód : Łowca ingrediencji, podróżnik
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Czemu ty się, zła godzino,
z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| 9 września
Wody otaczające Wielką Brytanie mogły być piękne i potężne jednocześnie, jednak w lady Selwyn nie wzbudzały szczególnych zachwytów. Cierpiąc na chorobę morską, Wendy miała czasem wrażenie, że robi jej się niedobrze od samego spoglądania na wzburzone morze, a ósmego września niewątpliwie przyjęło właśnie taki stan. Obowiązki jednak nie zawsze wybierały miłe i przyjemne miejsca. Tego dnia to właśnie na jednej z wysp należących do Essex jej matka organizowała obiad dla młodych zainteresowanych nauką (czyżby po to, by zwrócić uwagę arystokracji na jej ukochaną córkę?). W okolicy zaś była jedynie jedna restauracja, która mogła pomieścić tak znamienitych gości. Niedawno otwarta przez czarodzieja czystej krwi i znajdująca się tuż obok deptaka zachęcała świeżymi owocami morza oraz nienagannym wystrojem.
Matula Wendeliny zadbała też o znamienitych gości. Nadzwyczajny alchemik z Hiszpanii, szkocki przedstawiciel nowej szkoły astronomii, która dopiero powoli zaczynała się tworzyć, dwóch delegatów z Francji i jedna jasnowidzka z Włoch łącząca przepowiadanie przyszłości z analizą gwiezdnych konstelacji to było bez wątpienia wyborowe towarzystwo. Dlatego też lady Selwyn postanowiła zacisnąć zęby i skupić się na zaletach, a nie na szalejącym za oknem sztormem, który wciąż dudnił jej w uszach.
Oczywiście w pierwszej chwili dyskutowała właśnie z włoską dekegatką, zafascynowana tym, w jaki sposób tak mierna sztuka jak jasnowidzenie może łączyć się z astronomią bez obrażania tejże niezwykłej i cennej dziedziny. Okazało się, że nijak. Wiedza lady Selwyn przewyższała znacznie to, co wiedziała szanowna delegatka, dlatego miedzianowłosa szlachcianka prędko straciła zainteresowanie kobietą. A szkoda… Jedyna przedstawicielka płci pięknej, w teorii wykształcona i z dobrego domu... Musiała ją zawieść. Nic dziwnego, że ten świat osadzony był przez mężczyzn, choć Wendy wcale się to nie podobało. Wtem jednak lady Selwyn dostrzegła twarz młodziutkiego (i z tego, co wiedziała – w o l n e g o) lorda Blacka. Uśmiechając się promiennie, chwyciła wiec kieliszek wina, podchodząc niby to przypadkiem do Rigiela. Skinęła głową.
– Dzień dobry, lordzie Black – odparła miękkim głosem. – Jakże miło lorda widzieć. Ledwo dwa dni temu na bankiecie rozmawiałam z lorda siostrą. Lady Aquila to doskonale wychowana, młoda dama, doprawdy – powiedziała, wzdychając z uśmiechem. – Co lord sądzi o dzisiejszych delegatach? Mojej matuli naprawdę zależy na szczerych opiniach, wszakże od dawna nie organizowała nic podobnego. – W głosie lady Selwyn pobrzmiewała szczera ciekawość, choć w gruncie rzeczy bardziej interesował ją sam lord Black, niż jego opinie. W końcu miała wychodzić za mąż tego lata, a jak na razie chętnych do jej ręki brakowało. Francis jakoś nie zwracał na nią większej uwagi od jakiegoś czasu, z lordem Traversem też już nie miała kontaktu, a na rękę jakiegokolwiek z Rosierów nie mogła nawet liczyć. Niełatwo było być szlachcianką bez planów na zamążpójście, zwłaszcza w jej wieku i w sytuacji, jaką teraz przeżywała jej rodzina.
Wody otaczające Wielką Brytanie mogły być piękne i potężne jednocześnie, jednak w lady Selwyn nie wzbudzały szczególnych zachwytów. Cierpiąc na chorobę morską, Wendy miała czasem wrażenie, że robi jej się niedobrze od samego spoglądania na wzburzone morze, a ósmego września niewątpliwie przyjęło właśnie taki stan. Obowiązki jednak nie zawsze wybierały miłe i przyjemne miejsca. Tego dnia to właśnie na jednej z wysp należących do Essex jej matka organizowała obiad dla młodych zainteresowanych nauką (czyżby po to, by zwrócić uwagę arystokracji na jej ukochaną córkę?). W okolicy zaś była jedynie jedna restauracja, która mogła pomieścić tak znamienitych gości. Niedawno otwarta przez czarodzieja czystej krwi i znajdująca się tuż obok deptaka zachęcała świeżymi owocami morza oraz nienagannym wystrojem.
Matula Wendeliny zadbała też o znamienitych gości. Nadzwyczajny alchemik z Hiszpanii, szkocki przedstawiciel nowej szkoły astronomii, która dopiero powoli zaczynała się tworzyć, dwóch delegatów z Francji i jedna jasnowidzka z Włoch łącząca przepowiadanie przyszłości z analizą gwiezdnych konstelacji to było bez wątpienia wyborowe towarzystwo. Dlatego też lady Selwyn postanowiła zacisnąć zęby i skupić się na zaletach, a nie na szalejącym za oknem sztormem, który wciąż dudnił jej w uszach.
Oczywiście w pierwszej chwili dyskutowała właśnie z włoską dekegatką, zafascynowana tym, w jaki sposób tak mierna sztuka jak jasnowidzenie może łączyć się z astronomią bez obrażania tejże niezwykłej i cennej dziedziny. Okazało się, że nijak. Wiedza lady Selwyn przewyższała znacznie to, co wiedziała szanowna delegatka, dlatego miedzianowłosa szlachcianka prędko straciła zainteresowanie kobietą. A szkoda… Jedyna przedstawicielka płci pięknej, w teorii wykształcona i z dobrego domu... Musiała ją zawieść. Nic dziwnego, że ten świat osadzony był przez mężczyzn, choć Wendy wcale się to nie podobało. Wtem jednak lady Selwyn dostrzegła twarz młodziutkiego (i z tego, co wiedziała – w o l n e g o) lorda Blacka. Uśmiechając się promiennie, chwyciła wiec kieliszek wina, podchodząc niby to przypadkiem do Rigiela. Skinęła głową.
– Dzień dobry, lordzie Black – odparła miękkim głosem. – Jakże miło lorda widzieć. Ledwo dwa dni temu na bankiecie rozmawiałam z lorda siostrą. Lady Aquila to doskonale wychowana, młoda dama, doprawdy – powiedziała, wzdychając z uśmiechem. – Co lord sądzi o dzisiejszych delegatach? Mojej matuli naprawdę zależy na szczerych opiniach, wszakże od dawna nie organizowała nic podobnego. – W głosie lady Selwyn pobrzmiewała szczera ciekawość, choć w gruncie rzeczy bardziej interesował ją sam lord Black, niż jego opinie. W końcu miała wychodzić za mąż tego lata, a jak na razie chętnych do jej ręki brakowało. Francis jakoś nie zwracał na nią większej uwagi od jakiegoś czasu, z lordem Traversem też już nie miała kontaktu, a na rękę jakiegokolwiek z Rosierów nie mogła nawet liczyć. Niełatwo było być szlachcianką bez planów na zamążpójście, zwłaszcza w jej wieku i w sytuacji, jaką teraz przeżywała jej rodzina.
Czas to przestrzeń.
Poruszasz się przez galaktykę.
Zaczekaj na
najjaśniejsze gwiazdy
Poruszasz się przez galaktykę.
Zaczekaj na
najjaśniejsze gwiazdy
Wendelina Selwyn
Zawód : alchemiczka, astrolożka
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Gdy Wasz świat spłonie, mój rozkwitnie pełnią swoich sił
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Kiedy Rigel dostał zaproszenie na naukowo-kulturalne wydarzenie poza granicami Londynu, na urokliwą wyspę Mersea, która dobrze mu się kojarzyła z letnich wypadów na plażę, zderzył się z pewnym dylematem. Z jednej strony, był niesamowicie zafascynowany i podekscytowany możliwością spotkania się i porozmawiania z różnymi alchemikami i astronomami z innych krajów, a z drugiej… No właśnie. Z drugiej byli Selwynowie. Ostatnio w jego otoczeniu było bardzo dużo rozmów, dotyczących tej rodziny. Ich specyficznej sytuacji politycznej. Zamiłowania do teatru, nawet podczas zwykłych spotkań towarzyskich. Wychowaniu przez francuską szkołę magii. Podczas tych rozmów Black czasami czuł się jak adwokat diabła, nie obwiniając lordów Essex, a wręcz próbując zrozumieć co nimi kieruje — a przynajmniej niektórymi ich członkami — że zachowują się w taki, a nie inny sposób.
Dlatego ostatecznie zdecydował się wybrać na to spotkanie, mając nadzieję, że poszerzy ono jego wiedzę, nie tylko naukową.
Towarzystwo było przednie. Black już w pewnej chwili nawet nie wiedział ile czasu spędził na rozmowie o wpływie komet na właściwości niektórych eliksirów, czy przysłuchiwaniu się długiemu wywodowi o tym, jak zostało wykorzystane zaćmienie słońca w 1954 przy eksperymentach z urokami. W końcu przy dobrej zabawie czas przestaje się liczyć.
Kiedy robił sobie przerwę, aby zwilżyć gardło kieliszkiem wina i mając zamiar wrócić to tych fascynujących rozmów, usłyszał swoje imię. W tej samej chwili odwrócił się do źródła głosu z gotowym uśmiechem na twarzy. Czuł, że w końcu do tego spotkania będzie musiało dojść.
-Lady Selwyn, dzień dobry. - jego uśmiech był szczery. - O, na prawdę? Cóż, najwyraźniej czasami, widząc jedną gwiazdę, nie da się uniknąć spotkania z kolejną.
Zażartował, nawiązując do klimatu samego wydarzenia.
-Muszę przyznać, że dawno nie prowadziłem tak przyjemnej i wartościowej rozmowy o wpływie ciał niebieskich na różne aspekty magii. - powiedział energicznie. - I pragnę zauważyć, że to mój pierwszy kieliszek wina. Prawdopodobnie, gdyby jeden ze znamienitych gości nie uznał, że musi coś zjeść, nadal byśmy kontynuowali tę cudowną rozmowę. To ciekawe, że tak wiele mówi się o astronomii w kontekście wpływu na ważenie i moc eliksirów, traktując kompletnie po macoszemu inne dziedziny magii. Ot zielarstwo na przykład. A Pani, Lady, co o tym sądzi?
Zadał to pytanie i przekrzywił głowę. Był ciekawy, co Wenderlina mu odpowie.
Dlatego ostatecznie zdecydował się wybrać na to spotkanie, mając nadzieję, że poszerzy ono jego wiedzę, nie tylko naukową.
Towarzystwo było przednie. Black już w pewnej chwili nawet nie wiedział ile czasu spędził na rozmowie o wpływie komet na właściwości niektórych eliksirów, czy przysłuchiwaniu się długiemu wywodowi o tym, jak zostało wykorzystane zaćmienie słońca w 1954 przy eksperymentach z urokami. W końcu przy dobrej zabawie czas przestaje się liczyć.
Kiedy robił sobie przerwę, aby zwilżyć gardło kieliszkiem wina i mając zamiar wrócić to tych fascynujących rozmów, usłyszał swoje imię. W tej samej chwili odwrócił się do źródła głosu z gotowym uśmiechem na twarzy. Czuł, że w końcu do tego spotkania będzie musiało dojść.
-Lady Selwyn, dzień dobry. - jego uśmiech był szczery. - O, na prawdę? Cóż, najwyraźniej czasami, widząc jedną gwiazdę, nie da się uniknąć spotkania z kolejną.
Zażartował, nawiązując do klimatu samego wydarzenia.
-Muszę przyznać, że dawno nie prowadziłem tak przyjemnej i wartościowej rozmowy o wpływie ciał niebieskich na różne aspekty magii. - powiedział energicznie. - I pragnę zauważyć, że to mój pierwszy kieliszek wina. Prawdopodobnie, gdyby jeden ze znamienitych gości nie uznał, że musi coś zjeść, nadal byśmy kontynuowali tę cudowną rozmowę. To ciekawe, że tak wiele mówi się o astronomii w kontekście wpływu na ważenie i moc eliksirów, traktując kompletnie po macoszemu inne dziedziny magii. Ot zielarstwo na przykład. A Pani, Lady, co o tym sądzi?
Zadał to pytanie i przekrzywił głowę. Był ciekawy, co Wenderlina mu odpowie.
HOW MUCH CAN YOU TAKE BEFORE YOU SNAP?
Rigel Black
Zawód : Stażysta w Departamencie Tajemnic, naukowiec
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wszystko to co mam, to ta nadzieja, że życie mnie poskleja
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Zimno sprawiało, że znów musiała wyciągnąć chustkę, przecierając swój nos. Niby stanie na czatach nie było wyjątkowo trudne, zwłaszcza, jeżeli było się metamorfomagiem – mogła teraz przetrzeć rękawem swoją męską twarz, z nosem nieco za bardzo wydatnym, krótkimi blond włosami oraz błękitnymi oczyma. Blizny zniknęły, tak aby nie zwracała zbyt wiele uwagi na swoją twarz, a ubranie, nieco poprzerabiane i złożone z kilku różnych kompletów – prawdziwe świadectwo dziecka ulicy, które łapało się czego mogła. Wcześniej rzuciła nieco galeonów dzieciaku, który sprzedawał gazety, dając mu kilka godzin posiedzenia w cieple nad ciepłym posiłkiem i może jakimś alkoholem, sobie dając idealną wymówkę dla pozostania na ulicy. Wszystko było tak szare – zima wydawała się jeszcze gorsza, niż była zazwyczaj, a to budziło w niej jeszcze większe zmartwienie, co do tego, jak ludzie będą dawać sobie teraz radę. Oczywiście miała już kolejne milion pomysłów na to, aby teraz zająć się innymi, ale oczywiście, wszystko potrzebowało czasu, a ona też potrzebowała wsparcia…na które oczywiście nie było ją stać.
- Najnowszy miesięcznik Mersea, wszystko co potrzebujesz wiedzieć o wojnie, działania Zakonu Feniksa dramatycznym zrywem szaleńców czy jednak masowym kultem? – Krzyk niósł się po okolicy, kiedy w powietrzu machała gazetą, jednocześnie w sumie odciągając ludzi od spoglądania na nią. Taka była rzeczywistość, kiedy wiele osób spuszczało nos na kwintę, udając, ze świat dookoła nie istniał, zwłaszcza kiedy wdzierał się do niego ktoś z krzykiem i niepewnością. Mimo to, parę drobnych monet spadło w jej kierunku (musiała pamiętać, aby potem zostawić je dzieciakowi!), a ona wydawała parę sztuk gazet, zastanawiając się, czy powinna przeczytać to jeszcze raz na wszelki wypadek. Wiedziała, co właśnie reklamowała, ale nie stała tutaj aby zupełnie pamiętać co znajduje się w jakimś magazynie.
Nasłuchiwała, jak idzie jej towarzystwu, chociaż nie słyszała żadnego ostrzeżenia od kogokolwiek z okolicy. Dopiero potrójne gwizdnięcie sprawiło, że wycofała się ostrożnie ze swojego miejsca, sprawdzając, czy nikt nie będzie zwracał na nią uwagi, kiedy ostrożnie się wycofa. Dopiero kiedy ostrożnie odłożyła skrzynkę z gazetami, ostatecznie kierując się w stronę, skąd dobiegł ją sygnał. Wszystko zostawiła gdzieś w ukryciu, pozwalając sobie na pozostawienie drobnej notatki z podziękowaniem na jednym z kwitów, ostatecznie jednak znikając, tak jak pozostali z jej grupy. Przygotowali sobie grunt pod działanie, ale prawdziwa akcja miała zacząć się dopiero później.
Wrócili w nocy, każdy z innego kierunku, tak aby nie zostawiać po sobie zbędnych śladów. I tak musieli się potem rozdzielić, tak aby o wiele trudniej było namierzyć ich po śladach, które i tak zacierali za pomocą magii. Teraz kierowali się w stronę magazynu, którego zabezpieczeniami, rozpoznaniem i informacjami na temat zawartości interesowali się dzisiaj przez cały dzień, zmieniając się na tyle regularnie, żeby nie zwrócić na siebie podejrzeń. Teraz i też zjawiła się w tym miejscu pod inną postacią, pilnując aby jej piegi, krótkie włosy i męska fryzura nie zmieniła go w absolutne monstrum, ale raczej upozorowała na kogoś, kogo niekoniecznie chce się spotkać na swojej drodze. I być może, gdyby ktoś miał się nawinąć, najpewniej zrezygnuje i odejdzie.
Okno, które było ich punktem wejściowym, otwierało się ciężko, ale musieli zrobić to powoli i dyskretnie, zdejmując wcześniej pułapkę nałożoną w tym kącie. Sama Thalia ostrożnie obserwowała pracę z dachu pobliskiego budynku, spoglądając też czy nie powinna ostrzec ich odnośnie kogoś, kto miałby się zbliżyć. Mimo to, wszystko wydawało się iść gładko, a jeżeli ktoś miałby ich zaczepić, musiała dać im znać tak aby nikt nie miał problemów z wycofaniem się na czas. Dopiero kiedy upewniła się, że nikt nie miał ich zajść, droga była póki co czysta, a wejście do środka już możliwe, ześlizgnęła się ze swojego punktu obserwacyjnego, kierując się w stronę budynku. Czas na akcję samą w sobie.
Ostrożnie zmniejszyła swoje rozmiary, co doskonale pozwalało jej dopasować się do działania misji, niewielkie kształty pozwalały jej zachować zwinność i sprawiały, że była dość lekko. To zdecydowanie pozwalało jej na osiągnięcie celu. Zeskoczyła na ziemię, czekając chwilę przed ruszeniem zanim nie skierowała się w stronę skrzyń, o których wiedziała, że będą w nich interesujące ich łupy. Założyła ostrożnie swoje rękawiczki, tak aby tym razem nie było żadnego problemu z ewentualnymi rzeczami nałożonymi bezpośrednio na przedmiot sam w sobie. Nie powinno być nałożonych klątw, a przynajmniej nie, kiedy sprawdzali to dziś za dnia, a i same ukazania magii nic nie wskazywała, ale Thalia podejrzewała, że nie jeden z nich mógł nałożyć jeszcze jakąś substancję albo eliksir który w kontakcie z gołą skórą mógłby wywołać nieprzyjemne efekty.
Ostrożnie łapała każdą z interesujących ją skrzyń, ostrożnie przenosząc jedną po drugiej pod okno, skąd odbierała to kolejna osoba, ostrożnie przesadzając towar za okno, gdzie istniał drobny łańcuszek, zapewniający, że skrzynie z towarem były ostrożnie umieszczane w przygotowanej już wcześniej kryjówce. Dopiero kiedy wszystko, co mogli zgarnąć na dziś, było już przekazane reszcie drużyny, wycofali się ostrożnie. Thalia wylądowała miękko na kolanach kiedy znów przesadziła przez murek, spoglądając jeszcze, czy mężczyzna za nią odpowiednio zaciera ślady magią, a ostatecznie okno zostało zamknięte. Widziała jeszcze, że Sallivan i Risten zakładają na nowo zabezpieczenia, dlatego skierowała się już ostatecznie do kryjówki, wybierając jedną z tras aby nie przyciągać zbyt wielkiej uwagi – pojedyncze osoby przenoszące towar po wybrzeżu może by jeszcze tak nie zwróciły uwagi, ale cała kolejka? To już zdecydowanie przyciągało uwagę.
Dopiero kiedy znalazła się w opuszczonej kamienicy, odetchnęła na chwilę, przyglądając się jak jej towarzystwo ze statku szykuje się do przeniesienia towaru, a kiedy upewniła się, że cały towar i wszystko było na przystanku do dalszej dystrybucji, na nowo zmieniła twarz. Z chłopca stała się kobietą, smuklejszą i niższą niż normalnie była, z zapadniętymi lekko policzkami, włosami w kolorze brudnego blondu i cieniami pod oczyma, które mocno odstawały od jej zielonych oczu. Wyślizgując się z miejsca, ostrożnie obchodziła okolicę, dłonie wyciągając przed siebie jeżeli ktoś zbliżał się do niej, prosząc o odrobinę jałmużny ze łzawą historią, która mówiła o samotnym życiu bez dachu nad głową. Specjalnie po to zabrała te najgorsze, najbardziej cuchnące ubrania, tak aby przypadkiem nikt nie zwrócił na nią zbytniej uwagi. Chociaż musiała też uważać na przedstawicieli władzy, bo jeszcze ktoś gotowy był zaaresztować ją za bycie włóczęgą. Efekt był dość prosty do przewidzenia i z zadowoleniem oglądała, jak wszyscy odsuwali się od niej, próbując zignorować fakt jej obecności, albo wręcz poganiając ją, aby sobie poszła. Bardzo dobrze, skupiając się na niej, nie rozglądali na tym, co działo się dookoła.
Nie wiedziała nawet ile czasu spędziła na nogach, krążąc po uliczkach i czasem na kogoś wpadając, przynajmniej dopóki do jej rąk nie trafiła wczorajsza bułka od wysokiego młodzieńca – ustalony sygnał, na który wiedziała, że na nią był już czas i teraz powinni zwijać się, dopóki jeszcze nikt nie odkrył tego całego przekrętu. Bardzo ostrożnie i spokojnie skierowała się w stronę portu, obserwując jeszcze, czy nikt za nią nie podąża, znikając na chwilę w bocznych uliczkach gdzie nie śledziły ją żadne oczy, na nowo przybierając męską postać i na nowo ostrożnie kierując się w stronę portu. Dopiero kiedy znalazła się w przystani, ostrożnie weszła na jedną z łodzi, przekazując swojemu kompanowi trzymaną przez siebie bułkę, uśmiechając się zawadiacko kiedy tylko dostrzegła ten początkowy niepokój. Zapukała jeszcze umówiony sygnał o burtę, tak aby już nikt nie miał wątpliwości co do jej tożsamości.
Spoglądała jeszcze ostrożnie kiedy odpływali z portu „pożyczoną” łodzią (ktoś najwyżej odnajdzie swoją własność w nieco innym porcie, niż mogłoby się wydawać), mimo wszystko poświęcając się teraz towarowi, który ze sobą zabrali, przeglądając ostrożnie wszystko, co miały w sobie zawierać skrzynie, zapisując wszystko pod odpowiednim szyfrem, tak aby nikt nie mógł tego odczytać, jeżeli przez przypadek wpadłoby to w niepowołane ręce. Gdy wszystko zostało spisane, mogła jedynie czekać aż dotrą do brzegu, aby odpowiednio rozdystrybuować wszystko. I mieć nadzieję, że chociaż kilku osobom będzie to pomocą.
zt
So heed the words from sailors old
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
03/06/1958
Ull był postacią w moim życiu nieobecną, powiedziałbym wręcz — nieistotną. Wakacyjne spotkania na rodzinnych bankietach pozostawały jedynym źródłem kontaktu, a dzieląca nas różnica wieku, choć niby niewielka, rzutowała na nasze niezacieśnione więzi. Z upływem lat zrozumiałem, że utrzymanie pozytywnych stosunków w rodzinie jest równie istotne, co budowanie sieci niezależnych kontaktów; nawet jeśli na pozór wydają się nieintratne, nigdy nie wiesz, kiedy będziesz potrzebować ich pomocy. Pomimo wyraźnych różnic między mną i kuzynem, zdecydowałem się wyciągnąć do niego pomocną dłoń i oprowadzić nieco po Wielkiej Brytanii, w której spędziłem kilka lat dłużej od niego. Odbity z rąk mugoli Londyn pozostawał moją strefą komfortu, lecz dziś miałem ochotę na zwyczajny spacer na świeżym powietrzu, dlatego na miejsce spotkania wybrałem nadmorski deptak w Mersea Island.
Wysoka, sięgająca ponad trzydziestu stopni temperatura zwiastowała upalny dzień, więc założyłem na siebie wyłącznie koszulę z elegancką kamizelką i podwiniętymi mankietami, w umówionym miejscu zjawiając się na kilka minut przed dwunastą. Uśmiechnąłem się subtelnie, gdy o czasie spotkałem wzrokiem znajomą sylwetkę. — Dobrze Cię widzieć, kuzynie. Mam nadzieję, że nastrój dopisuje Ci równie mocno, co dzisiejsza pogoda — ścisnąłem po męsku jego rękę, wyraźnie nie pieszcząc się z użytą siłą i lustrując go oceniającym wzrokiem. — Przejdźmy się — gestem dłoni wskazałem na dość zaludniony deptak, wytyczając ścieżkę spaceru. Po drodze zbadałem spojrzeniem dwie roześmiane, modnie ubrane panny, nie szczędząc sobie przyjemności posłania im kokieteryjnego uśmiechu w pełnej krasie śnieżnobiałych zębów. — Opowiedz mi, kuzynie, jak czujesz się z wolnością po ukończeniu Instytutu? — spytałem, wyraźnie zaintrygowany jego podejściem do swobody, którą zapewniała dorosłość. Sam wyczekiwałem tego momentu z niecierpliwością, bo choć lubiłem pobieranie nauk w Beauxbatons, to właśnie pełnoletność otwierała przede mną drogę do spełnienia ambicji. — Jak podsumowałbyś minione lata edukacji w Durmstrangu? — podjąłem temat, chętny na dyskusję między różnicami naszych placówek szkolnych. Wszak Durmstrang cieszył się zdecydowanie lepszą reputacją niż Hogwart, który rozwijał plagę szlamu w swoich strukturach, ale nie mógł równać się francuskiej Akademii Magii.
Ull był postacią w moim życiu nieobecną, powiedziałbym wręcz — nieistotną. Wakacyjne spotkania na rodzinnych bankietach pozostawały jedynym źródłem kontaktu, a dzieląca nas różnica wieku, choć niby niewielka, rzutowała na nasze niezacieśnione więzi. Z upływem lat zrozumiałem, że utrzymanie pozytywnych stosunków w rodzinie jest równie istotne, co budowanie sieci niezależnych kontaktów; nawet jeśli na pozór wydają się nieintratne, nigdy nie wiesz, kiedy będziesz potrzebować ich pomocy. Pomimo wyraźnych różnic między mną i kuzynem, zdecydowałem się wyciągnąć do niego pomocną dłoń i oprowadzić nieco po Wielkiej Brytanii, w której spędziłem kilka lat dłużej od niego. Odbity z rąk mugoli Londyn pozostawał moją strefą komfortu, lecz dziś miałem ochotę na zwyczajny spacer na świeżym powietrzu, dlatego na miejsce spotkania wybrałem nadmorski deptak w Mersea Island.
Wysoka, sięgająca ponad trzydziestu stopni temperatura zwiastowała upalny dzień, więc założyłem na siebie wyłącznie koszulę z elegancką kamizelką i podwiniętymi mankietami, w umówionym miejscu zjawiając się na kilka minut przed dwunastą. Uśmiechnąłem się subtelnie, gdy o czasie spotkałem wzrokiem znajomą sylwetkę. — Dobrze Cię widzieć, kuzynie. Mam nadzieję, że nastrój dopisuje Ci równie mocno, co dzisiejsza pogoda — ścisnąłem po męsku jego rękę, wyraźnie nie pieszcząc się z użytą siłą i lustrując go oceniającym wzrokiem. — Przejdźmy się — gestem dłoni wskazałem na dość zaludniony deptak, wytyczając ścieżkę spaceru. Po drodze zbadałem spojrzeniem dwie roześmiane, modnie ubrane panny, nie szczędząc sobie przyjemności posłania im kokieteryjnego uśmiechu w pełnej krasie śnieżnobiałych zębów. — Opowiedz mi, kuzynie, jak czujesz się z wolnością po ukończeniu Instytutu? — spytałem, wyraźnie zaintrygowany jego podejściem do swobody, którą zapewniała dorosłość. Sam wyczekiwałem tego momentu z niecierpliwością, bo choć lubiłem pobieranie nauk w Beauxbatons, to właśnie pełnoletność otwierała przede mną drogę do spełnienia ambicji. — Jak podsumowałbyś minione lata edukacji w Durmstrangu? — podjąłem temat, chętny na dyskusję między różnicami naszych placówek szkolnych. Wszak Durmstrang cieszył się zdecydowanie lepszą reputacją niż Hogwart, który rozwijał plagę szlamu w swoich strukturach, ale nie mógł równać się francuskiej Akademii Magii.
Maximillian Crabbe
Zawód : rachmistrz w filharmonii
Wiek : 21
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 15 +2
CZARNA MAGIA : 5 +3
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie był rodzinny. Tak po prostu i najzwyczajniej, Ull nie czuł się jakoś nadzwyczajnie blisko z tą gromadą, zwłaszcza od strony ojca. Zależało mu na tym, żeby Oyvind był z niego zadowolony, to prawda, ale mógł łatwo zrzucić to na różnicę wieku. Cała reszta natomiast.. Była, bo była, większość znał i też o większości, tak na codzień, zupełnie nie myślał. Na dniach miał zacząć pracę w sklepie jubilerskim prowadzonych przez swoich kuzynów i być może nawet przyszłoby mu do głowy, że nie byłoby tak łatwo się tam zatrudnić, gdyby nie więzy rodzinne.. Ale w ogóle o tym nie myślał. Dopiero co przyjechał. Wszystko było obce, szalone, działo się zbyt prędko i w większości zbyt intensywnie; gdyby mógł, Ull nie wychodził by tego konkretnego dnia z łóżka, naprawdę potrzebując chwili na odpoczynek, ale..
Ale tak wypada.
Kiedy starszy członek rodziny, nawet tej dalszej, gdzieś zaprasza, po prostu nie wypada odmówić. Nie miał bladego pojęcia czego się po tym spotkaniu spodziewać, więc postanowił nie zakładać niczego i iść na żywioł. Zmęczony i trochę markotny ten żywioł, ale postanowił sobie wykrzesać chociaż odrobinę energii z siebie, żeby Max nie odczuł, jakby blondyn spotykał się z nim za karę.
- Hey. - odpowiedział krótko, ściskając jego dłoń, mimo że dalej nie do końca rozumiał ten zwyczaj. Po kiego chochlika ludzie w ogóle mieli taką potrzebę dotykania siebie nawzajem ciągle? Normalnie byłby to bardzo krótki, acz mocny uścisk ze strony Ulla, po którym od razu by się odsunął; kuzyn wyraźnie jednak miał inny plan, na co Borgin uniósł pytająco brwi. Powstrzymał się od komentarza na głos, opinię o tym, że Crabbe to trochę dziwak, zostawiając tylko dla siebie. Porpozycję spaceru przyjął natomiast bardzo chętnie. W ruchu łatwiej było młodemu obserwować okolicę, tym samym trochę się rozpraszać w obliszu własnej nerwowości w podobnych sytuacjach.
- Hm? - usłyszał pytającą nutę, ale trochę za bardzo zagapił się na błyszczącą broszkę jednej z tych panien. Naprawdę był sroką.. Ale to była naprawdę ładna broszka. - Ah. Zmęczony? Zagubiony? Wszystko z tych rzeczy. - rozłożył lekko ramiona, uśmiechając się do niego krótko. Uznał z resztą, że było to bardziej pytanie z serii tych, które wypada zadać, niż z tych, które rzeczywiście go interesowały. Kolejne natomiast sprawiło, że zmarszczył brwi w wyraźnym zamyśleniu.
- To zależy z kim bym rozmawiał. - pytanie było bardzo ogólne, więc uznał, że odpowiedź też taka być powinna. Pokręcił krótko głową, sam do własnych myśli. - Jak ty byś podsumował swoje w... Gdzie ty się właściwie uczyłeś? - obrócił kota ogonem, orientując się, że właściwie nie pamięta, do której szkoły chodził jego kuzyn. Taki był właśnie zaangażowany w rodzinne koneksje..
Ale tak wypada.
Kiedy starszy członek rodziny, nawet tej dalszej, gdzieś zaprasza, po prostu nie wypada odmówić. Nie miał bladego pojęcia czego się po tym spotkaniu spodziewać, więc postanowił nie zakładać niczego i iść na żywioł. Zmęczony i trochę markotny ten żywioł, ale postanowił sobie wykrzesać chociaż odrobinę energii z siebie, żeby Max nie odczuł, jakby blondyn spotykał się z nim za karę.
- Hey. - odpowiedział krótko, ściskając jego dłoń, mimo że dalej nie do końca rozumiał ten zwyczaj. Po kiego chochlika ludzie w ogóle mieli taką potrzebę dotykania siebie nawzajem ciągle? Normalnie byłby to bardzo krótki, acz mocny uścisk ze strony Ulla, po którym od razu by się odsunął; kuzyn wyraźnie jednak miał inny plan, na co Borgin uniósł pytająco brwi. Powstrzymał się od komentarza na głos, opinię o tym, że Crabbe to trochę dziwak, zostawiając tylko dla siebie. Porpozycję spaceru przyjął natomiast bardzo chętnie. W ruchu łatwiej było młodemu obserwować okolicę, tym samym trochę się rozpraszać w obliszu własnej nerwowości w podobnych sytuacjach.
- Hm? - usłyszał pytającą nutę, ale trochę za bardzo zagapił się na błyszczącą broszkę jednej z tych panien. Naprawdę był sroką.. Ale to była naprawdę ładna broszka. - Ah. Zmęczony? Zagubiony? Wszystko z tych rzeczy. - rozłożył lekko ramiona, uśmiechając się do niego krótko. Uznał z resztą, że było to bardziej pytanie z serii tych, które wypada zadać, niż z tych, które rzeczywiście go interesowały. Kolejne natomiast sprawiło, że zmarszczył brwi w wyraźnym zamyśleniu.
- To zależy z kim bym rozmawiał. - pytanie było bardzo ogólne, więc uznał, że odpowiedź też taka być powinna. Pokręcił krótko głową, sam do własnych myśli. - Jak ty byś podsumował swoje w... Gdzie ty się właściwie uczyłeś? - obrócił kota ogonem, orientując się, że właściwie nie pamięta, do której szkoły chodził jego kuzyn. Taki był właśnie zaangażowany w rodzinne koneksje..
The member 'Ull Borgin' has done the following action : Rzut kością
'Zdarzenia' :
'Zdarzenia' :
Nagłe szarpnięcie w okolicach pępka, które pojawiło się, gdy zmierzała do głównych drzwi pałacu w towarzystwie służki sprawiło, że od razu poczuła, że coś jest nie tak. Nim jednak zdążyła się zorientować co świat zamrugał, zamigotał, jej ramię zapulsowało bólem, a ona sama wylądowała na deptaku, przewracając się na kolana, zupełnie zdezorientowana. Świat wokół wciąż się kręcił, gdy lady Selwyn próbowała się zorientować, gdzie tym razem jakaś bliżej nieokreślona magiczna pomyłka przeniosła ją wbrew woli.
Szybko rozpoznała to miejsce, wszak to były jej ziemie, a na deptaku na wyspie Mersea zdarzało jej się bywać. Wokół o tej porze nie brakowało przechodniów, którzy jednak widząc Wendelinę uciekali wzrokiem, obchodząc ją szerokim łukiem, jakby była zarazą, której należy unikać. Nie przeszło jej przez myśl, że być może to jej strój – wyraźnie świadczący o przynależności do bogatego domu – może wzbudzać w nich dystans. Czerwona suknia z czarnymi wstawkami rzucała się w oczy, podobnie jak kolczyki i ozdoba we włosach w kształcie salamander. Mieszkańcy Essex już na pierwszy rzut oka mogli rozpoznać w niej lady Selwyn, jednak choć nikt nie chciał mieć wśród nich wrogów, niewielu też było takich, którzy chcieli lub mieli odwagę, aby spróbować wejść do ich świata. Była jednak przekonana, że gdy tylko będą mieli możliwość zaczną plotkować na jej temat. Na pewno rozpoznali w niej przecież Wendelinę. Mieszkańcy jej rodzinnego hrabstwa musieli przecież o niej słyszeć.
Dopiero po chwili zorientowała się, że po jej ramieniu spływa coś ciepłego i lepkiego. Skierowała ku niemu wzrok, marszcząc brwi i dopiero teraz, stopniowo, gdy szok związany z przeniesieniem się mijał, zaczęła odczuwać ból.
Tam, gdzie powinna znajdować się część jej rękawa znajdowała się poszarpana dziura, jakby ktoś wyrwał jej z ramienia garść mięsa, rozrywając przy tym materiał doskonale uszytej sukni. Wendelina odruchowo chwyciła za ranę, zaciskając na niej dłoń i krzywiąc się z bólu. Krew przeciekała jej przez palce.
Nagłe przeniesienie, rana i odczuwany przez nią ból, a także stopniowo zaczynający się tlić wstyd sprawiały, że zamiast od razu szukać pomocy Wendelina zastygła niemal w bezruchu, w szoku, nie wiedząc, co powinna ze sobą zrobić. Cenna krew wyciekała z każdym uderzeniem serca, a do lady Selwyn jeszcze nie dotarło, że każda utracona kropla może spowodować, że dopiero co odegnana śmiertelna bladość powróci ze zdwojoną siłą.
Dopiero po dłuższej chwili podjęła próbę wstania z miejsca, co jednak zakończyło się tylko zawrotami głowy. Kolana lady Selwyn ponownie uderzyły o ziemię.
Nie miała jednak zamiaru wołać pomocy, nie szukała spojrzeń przechodniów. Wszak oni sami powinni wiedzieć, że należy zapytać ją, co się dzieje. Dama prosić o pomoc mogła tylko w sprawach łagodnych lub ważnych i tylko osób, które na jej uwagę zasługiwały. Wendelina nie miała zamiaru zniżać się do poziomu pospólstwa w żadnej sytuacji. Zwłaszcza że jeszcze nie w pełni docierało do niej, że ta konkretna jest, wbrew pozorom, całkiem poważna.
Czas to przestrzeń.
Poruszasz się przez galaktykę.
Zaczekaj na
najjaśniejsze gwiazdy
Poruszasz się przez galaktykę.
Zaczekaj na
najjaśniejsze gwiazdy
Wendelina Selwyn
Zawód : alchemiczka, astrolożka
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Gdy Wasz świat spłonie, mój rozkwitnie pełnią swoich sił
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Deptak nadmorski, Mersea Island
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Essex