Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Essex
Deptak nadmorski, Mersea Island
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Deptak nadmorski
Mersea Island to jedna z czterech dużych wysp należących do hrabstwa Essex. Dla mugoli wyspa wydaje się być całkowicie nieatrakcyjna, kiedy tak naprawdę leżą na niej dwie magiczne nadmorskie miejscowości. Dodatkowo na wyspie znaleźć można niezliczone ilości salamander plamistych, które znajdują się w herbie lordów Essex - Selwynów. Wzdłuż jej południowego brzegu ciągnie się nadmorski deptak okalający miejscowość Mersea West. Deptak rozpoczyna się na plaży co czyni go idealnym miejscem na spacer po całym dniu wylegiwania się na piasku. Wzdłuż deptaka ciągnie się szpaler małych domków mieszkalnych, miedzy którymi od czasu do czasu natknąć się można na prowadzone przez miejscowych restauracje serwujące ryby i owoce morza. Nie są zbyt drogie, jednak można w nich spożyć naprawdę dobry posiłek przygotowany ze świeżych, lokalnych produktów.
Gra pozorów była tak specyficzną bronią, że nie można było się spodziewać kiedy tak naprawdę zaatakuje. Wszystko było pod kontrolą kiedy to jedna ze stron grała wzbudzając zaufanie i uczucia, a druga biernie jedynie w to wierzyła. Problem robił się dopiero wtedy gdy obie strony wiedziały o sobie rzeczy, które automatycznie skreślały to w co wcześniej uczucia pozwoliły im wierzyć. Mogłoby się wydawać, że to już apogeum poplątania, ale do tego było jeszcze bardzo daleko.
Odkąd poznała Drew wiedziała, że jest w nim więcej tej złej strony niżeli dobrej. Broniła się przed ocenianiem ludzi w podobnych kategoriach, a jednak przed tym faktem nie dało się uciec. Potrafiła dostrzec to w jego zachowaniu czy wywnioskować z jego słów, a jednak coś jej podpowiadało, że prawda jest całkowicie inna. Lucinda od zawsze miała przeogromną potrzebę poznawania. Doprowadzała do końca każdą tajemnice, rozważała każde za i przeciw, wnioskowała o rzeczach, które tak naprawdę już nie miały sensu. Jej dociekliwość często potrafiła zaprowadzić ją w środek kompletnej abstrakcji i nie mogła czuć się za to winna. Ktoś kto ją znał doskonale wiedział, że spoczęcie na laurach nie leży w jej naturze. W końcu każdy medal miał dwie strony.
Parę dni temu uświadomiła sobie, że nie każdy. Przez jakiś czas Lucinda ignorowała wszystkie złe sygnały wysłane przez intuicję kierując się tylko i wyłącznie uczuciami. Było jej dobrze widząc jego dwuznaczny uśmiech, było jej lepiej gdy był obok ktoś kogo może być pewna, nawet głupi uścisk potrafiła uznać za coś wielkiego. Prawda okazała się całkowicie inna. W momencie, w którym przyszedł do niej Percy nie spodziewała się, że i jej życie ulegnie tak diametralnej zmianie. Owszem przeczuwała, że prędzej czy później wydarzy się coś co zetrze sielankę w proch, ale przecież ciągle miała w głowie te wszystkie wypowiadane słowa. Merlin jej był świadkiem, że potrafiła ślepo w nie wierzyć. Dość jednak tego. Wierzyła, że akurat teraz czas był jej sprzymierzeńcem.
Kiedy wszystko to co zobaczyła we wspomnieniach Perciego pojawiło się w jej głowie zaczęła się zastanawiać; czy mógł wiedzieć wcześniej? czy mógł ją wykorzystać? Oczywiście, że tak, ale chyba wolała zapierać się przed tym nogami i rękami niż przyznać się, że spojrzała z przyszłością tam gdzie nigdy nie powinna. Może kolejny upadek z wysokości sprawi, że kobieta w końcu się obudzi. Prawdą jest, że dzisiejszego wieczoru nie mogła być bardziej świadoma.
Czekała na Drew nie wiedząc tak naprawdę jak się zachować. W takich momentach zmora Selwynów pomagała. Zawsze zachowywali zimną krew i potrafili wpasować się w odpowiednią dla nich sytuacje.
Stała odwrócona w stronę wody przypominając sobie ostatnie chwile na Syrenim Lamencie. Burza dawała o sobie znać naprawdę wyjątkowo dzisiejszej nocy. Czuła się przemoknięta do suchej nitki, ale nie to zajmowało jej myśli w tym momencie. Słysząc kroki odwróciła się niepewnie.
Nie wiedziała czego tak naprawdę ma się spodziewać. Co mogłoby się zmienić w jej oczach? Nadal był tym samym człowiekiem, którego jeszcze niedawno widziała na Nokturnie i w swoim mieszkaniu na Pokątnej, a jednak… całkowicie się zmienił. W jej postrzeganiu bezpowrotnie. - Tylko ty każesz mi czekać na siebie w taką pogodę – odparła unosząc kącik ust w kpiącym uśmiechu. Ile jeszcze obłudy miało ją spotkać? Szczerość zawsze ostatnia wychodziła na jaw. Może dlatego, że ludziom łatwiej było po prostu kłamać tak jak jej teraz.
Odkąd poznała Drew wiedziała, że jest w nim więcej tej złej strony niżeli dobrej. Broniła się przed ocenianiem ludzi w podobnych kategoriach, a jednak przed tym faktem nie dało się uciec. Potrafiła dostrzec to w jego zachowaniu czy wywnioskować z jego słów, a jednak coś jej podpowiadało, że prawda jest całkowicie inna. Lucinda od zawsze miała przeogromną potrzebę poznawania. Doprowadzała do końca każdą tajemnice, rozważała każde za i przeciw, wnioskowała o rzeczach, które tak naprawdę już nie miały sensu. Jej dociekliwość często potrafiła zaprowadzić ją w środek kompletnej abstrakcji i nie mogła czuć się za to winna. Ktoś kto ją znał doskonale wiedział, że spoczęcie na laurach nie leży w jej naturze. W końcu każdy medal miał dwie strony.
Parę dni temu uświadomiła sobie, że nie każdy. Przez jakiś czas Lucinda ignorowała wszystkie złe sygnały wysłane przez intuicję kierując się tylko i wyłącznie uczuciami. Było jej dobrze widząc jego dwuznaczny uśmiech, było jej lepiej gdy był obok ktoś kogo może być pewna, nawet głupi uścisk potrafiła uznać za coś wielkiego. Prawda okazała się całkowicie inna. W momencie, w którym przyszedł do niej Percy nie spodziewała się, że i jej życie ulegnie tak diametralnej zmianie. Owszem przeczuwała, że prędzej czy później wydarzy się coś co zetrze sielankę w proch, ale przecież ciągle miała w głowie te wszystkie wypowiadane słowa. Merlin jej był świadkiem, że potrafiła ślepo w nie wierzyć. Dość jednak tego. Wierzyła, że akurat teraz czas był jej sprzymierzeńcem.
Kiedy wszystko to co zobaczyła we wspomnieniach Perciego pojawiło się w jej głowie zaczęła się zastanawiać; czy mógł wiedzieć wcześniej? czy mógł ją wykorzystać? Oczywiście, że tak, ale chyba wolała zapierać się przed tym nogami i rękami niż przyznać się, że spojrzała z przyszłością tam gdzie nigdy nie powinna. Może kolejny upadek z wysokości sprawi, że kobieta w końcu się obudzi. Prawdą jest, że dzisiejszego wieczoru nie mogła być bardziej świadoma.
Czekała na Drew nie wiedząc tak naprawdę jak się zachować. W takich momentach zmora Selwynów pomagała. Zawsze zachowywali zimną krew i potrafili wpasować się w odpowiednią dla nich sytuacje.
Stała odwrócona w stronę wody przypominając sobie ostatnie chwile na Syrenim Lamencie. Burza dawała o sobie znać naprawdę wyjątkowo dzisiejszej nocy. Czuła się przemoknięta do suchej nitki, ale nie to zajmowało jej myśli w tym momencie. Słysząc kroki odwróciła się niepewnie.
Nie wiedziała czego tak naprawdę ma się spodziewać. Co mogłoby się zmienić w jej oczach? Nadal był tym samym człowiekiem, którego jeszcze niedawno widziała na Nokturnie i w swoim mieszkaniu na Pokątnej, a jednak… całkowicie się zmienił. W jej postrzeganiu bezpowrotnie. - Tylko ty każesz mi czekać na siebie w taką pogodę – odparła unosząc kącik ust w kpiącym uśmiechu. Ile jeszcze obłudy miało ją spotkać? Szczerość zawsze ostatnia wychodziła na jaw. Może dlatego, że ludziom łatwiej było po prostu kłamać tak jak jej teraz.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Widząc dziewczynę spoglądającą w stronę morza uśmiechnął się mimowolnie, bez zbędnych podtekstów i ironii. Była inna, tak cholernie niepasująca do całej otoczki londyńskich problemów i wojny, która z dnia na dzień zbierała coraz większe żniwa. Dlaczego nie mogli spotkać się wcześniej? Dlaczego los sprowadził ich na swą drogę tuż przy jej rozdrożu? Wybrali inne ścieżki, dzierżyli w sobie zupełnie rozbieżne poglądy, walczyli dla skrajnych względem siebie idei i choć prawda spadła na nich drastycznie, to musieli w końcu to zrozumieć.
Gdy tylko zbliżył się, ułożył dłonie na poręczy balustrady po obu jej stronach, tak aby znalazła się pomiędzy jego ramionami. Idąc w ślad za dziewczyną skupił swój wzrok na morskiej głębinie starając się odszukać to, czemu poświęcała tak wiele swej uwagi. Czyżby powracała wspomnieniami do ostatnich wydarzeń? Szukała odpowiedzi? A może nurtowało ją mnóstwo pytań względem spotkania, na którym umiejętnie, a zarazem bezbłędnie rozpracowała klątwę? Nie mógł wiedzieć, ale liczył, iż wnet się to zmieni.
-Nie posądzałem Cię o zbytnie przejmowanie się panującą aurą.- uniósł kącik ust pozwalając sobie na niewinną uwagę. -Na wschodzie jest nieustannie mroźno, chłód nierzadko przenika do samych kości, więc jakakolwiek wyprawa to walka nie tylko z przeszkodami, ale i pogodą. Do wszystkiego można się przyzwyczaić.- odparł doskonale pamiętając ile zdrowia i samozaparcia kosztowały go tamtejsze podróże. Nie wątpił jednak, że sama także przekonała się na własnej skórze jak kapryśność panujących warunków może dać się we znaki – w końcu z tego co opowiadała, a i sam mógł zauważyć, miała całkiem pokaźne sukcesy owiane niezłym doświadczeniem. Była wciąż młoda, miała jeszcze dużo czasu na rozwijanie swych pasji i mimo wszystko pragnął, aby nie zaprzepaściła tego na walkę w imię naiwnych idei, które nigdy nie powinny ujrzeć światła dziennego. Gdzieś głęboko w sobie wciąż wierzył, że była dla niej szansa, była cholerna nadzieja na powrót na dobrą drogę – usłaną prawidłowymi poglądami i ponadto z nim u swego boku. -Jak się czujesz?- szepnął zbliżając wargi do jej ucha; wiedział, że nie mogła pamiętać, ale mimo to był ciekaw jak to całe wydarzenie na nią wpłynęło. Nie odzywała się długi czas, a to już było dla niego jasnym sygnałem, iż nie wszystko wróciło do normy. Coś ją trapiło? Czegokolwiek się domyśliła?
Ujrzawszy piorun zmrużył wzrok, burza nabierała na swej sile podobnie jak deszcz, choć takowy przywyknął już ignorować. Musieli gdzieś się skryć, towarzystwo wody nie było dobrym pomysłem. -Znasz tę okolicę?- spytał nieco głośniej rozglądając się na boki w poszukiwaniu ustronnego, ale bezpiecznego miejsca. -Nie jestem pewien, czy włamanie się na pokład i schowanie się pod nim przystoi panience.- rzucił z malującym się, ironicznym uśmieszkiem, choć go ta perspektywa wyjątkowo kusiła. Kto wie, może znajdowały się tam pudła z dobrym rumem?
Gdy tylko zbliżył się, ułożył dłonie na poręczy balustrady po obu jej stronach, tak aby znalazła się pomiędzy jego ramionami. Idąc w ślad za dziewczyną skupił swój wzrok na morskiej głębinie starając się odszukać to, czemu poświęcała tak wiele swej uwagi. Czyżby powracała wspomnieniami do ostatnich wydarzeń? Szukała odpowiedzi? A może nurtowało ją mnóstwo pytań względem spotkania, na którym umiejętnie, a zarazem bezbłędnie rozpracowała klątwę? Nie mógł wiedzieć, ale liczył, iż wnet się to zmieni.
-Nie posądzałem Cię o zbytnie przejmowanie się panującą aurą.- uniósł kącik ust pozwalając sobie na niewinną uwagę. -Na wschodzie jest nieustannie mroźno, chłód nierzadko przenika do samych kości, więc jakakolwiek wyprawa to walka nie tylko z przeszkodami, ale i pogodą. Do wszystkiego można się przyzwyczaić.- odparł doskonale pamiętając ile zdrowia i samozaparcia kosztowały go tamtejsze podróże. Nie wątpił jednak, że sama także przekonała się na własnej skórze jak kapryśność panujących warunków może dać się we znaki – w końcu z tego co opowiadała, a i sam mógł zauważyć, miała całkiem pokaźne sukcesy owiane niezłym doświadczeniem. Była wciąż młoda, miała jeszcze dużo czasu na rozwijanie swych pasji i mimo wszystko pragnął, aby nie zaprzepaściła tego na walkę w imię naiwnych idei, które nigdy nie powinny ujrzeć światła dziennego. Gdzieś głęboko w sobie wciąż wierzył, że była dla niej szansa, była cholerna nadzieja na powrót na dobrą drogę – usłaną prawidłowymi poglądami i ponadto z nim u swego boku. -Jak się czujesz?- szepnął zbliżając wargi do jej ucha; wiedział, że nie mogła pamiętać, ale mimo to był ciekaw jak to całe wydarzenie na nią wpłynęło. Nie odzywała się długi czas, a to już było dla niego jasnym sygnałem, iż nie wszystko wróciło do normy. Coś ją trapiło? Czegokolwiek się domyśliła?
Ujrzawszy piorun zmrużył wzrok, burza nabierała na swej sile podobnie jak deszcz, choć takowy przywyknął już ignorować. Musieli gdzieś się skryć, towarzystwo wody nie było dobrym pomysłem. -Znasz tę okolicę?- spytał nieco głośniej rozglądając się na boki w poszukiwaniu ustronnego, ale bezpiecznego miejsca. -Nie jestem pewien, czy włamanie się na pokład i schowanie się pod nim przystoi panience.- rzucił z malującym się, ironicznym uśmieszkiem, choć go ta perspektywa wyjątkowo kusiła. Kto wie, może znajdowały się tam pudła z dobrym rumem?
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Lucindzie ciężki było przyzwyczaić się do panującej na Wyspach burzy choć pogoda idealnie pasowała do czasu, który nastał. Świat płakał nad podjętymi przez nich decyzjami, gromił za wszczętą wojnę i mroził do szpiku kości jakby w ostrzeżeniu. To aura, do której nie można było się przyzwyczaić. Mogła oczekiwać najgorszego, mogła upierać się przy tym, że nadziei już nie ma, ale finalnie do wojny nigdy nie byłaby w stanie przywyknąć. Czy to perspektywa zakończenia pozwalała jej unosić różdżkę raz za razem? Perspektywa normalności na pewno. W ostatnim czasie w końcu wszystko odbiegało od ów normalności.
Blondynka odwróciła się do mężczyzny skupiając najpierw spojrzenie na jego dłoniach opartych o balustrady. Powinna czuć się jak w potrzasku. Prawdopodobnie była w nim od samego początku i może dlatego tak ciężko było jej nawet myśleć w podobnych kategoriach. Przyzwyczaił ją przecież to takiego stanu rzeczy. Kobieta wysłuchała słów Drew i na ironię miała ochotę się zaśmiać. Opowiadał o pogodzie czy o sobie? - Nie do wszystkiego - zaczęła ze wzruszeniem ramion. - Ciągnie cię tam - dodała jeszcze zgodnie z prawdą. Często opowiadał o swoim życiu na wschodzie choć były to jedynie urywki, którymi się z nią dzielił. Nigdy nie dopytywała, bo nie miała w naturze wyciągania od ludzi tego o czym mówić nie chcą. Prawdopodobnie nie byłaby to jej najgorsza wada, w końcu finalnie zawsze mogła sięgnąć po wyuczona legilimencję by dowiedzieć się tego co ją nurtuje. Nigdy jednak nie użyła jej z siłą.
Lucinda nie żałowała, że poznała prawdę. Nie chciałaby cofnąć czasu choć to na pewno byłoby łatwiejsze niż stawienie temu wszystkiemu czoła. A jednak doskonale wiedziała, że nie istnieje inny sposób na rozwiązanie tego wszystkiego. Wiedziała, że to mogło wyglądać inaczej, ale nie wyglądało i było już za późno by to zmienić. Kiedy mężczyzna zapytał o jej samopoczucie kącik ust uniósł się jej w delikatnym uśmiechu. Szczerym uśmiechu. Uniosła dłoń jakby chciała dotknąć jego twarzy, ale głośny trzask pioruna przywołał ją do porządku. Teraz każdy gest, każde słowo i każdą emocję należało rozpatrywać w tych dwóch kategoriach. Coś co było prawdziwe i czego nie potrafiła kontrolować i coś do czego była zmuszana. - Czego dokładnie tu szukamy? - zapytała nie odpowiadając na jego wcześniejsze pytanie. Jakie to miało znaczenie skoro i tak nie powiedziałaby prawdy. Nie wiedziała co wydarzyło się wtedy w jego mieszkaniu, ale za każdym razem gdy wracała do tego dnia lub starała się sobie coś przypomnieć czuła przeraźliwy chłód. Niepokój, który tłumaczyła własnymi wyrzutami sumienia co do problemów, których mu wtedy przysporzyła. Widocznie nie była tak pewną łamaczką klątw za jaką się miała. Była pewna, że potrafi poradzić sobie z magią skrzyni, a jednak było inaczej. Chciał posłuchać o jej watpliwościach? Było ich o wiele więcej.
W innej sytuacji nie narzekałaby na pokład jakiegoś statku. Nie była idealna i to nie byłoby jej pierwsze włamanie, bo Merlin jej świadkiem, że do większości miejsc gdzie znajdowały się artefakty nikt nie zapraszał. - Naprawdę nie masz jeszcze dosyć statków? Już ostatnim razem musiałam cię ratować. Cóż, nie będę przecież zawsze twoim bohaterem - odparła unosząc brew. Prawda była taka, że port krył wiele miejsc, do których mogli się udać, ale teraz czuła, że burza i deszcz były dla niej sprzymierzeńcem, a łatwo było o błąd w takiej sytuacji. Nie potrafiła bawić się uczuciami, nawet swoimi.
Szlachcianka dotknęła dłoni mężczyzny by odciągnąć ją od balustrady i zrobić jej przejście. Minęła go by stanąć zaledwie kilka kroków dalej i spojrzała w stronę Doków. - -Nie posądzałam Cię o zbytnie przejmowanie się panującą aurą, ale jeśli tak to się gdzieś ruszmy - odparła.
Blondynka odwróciła się do mężczyzny skupiając najpierw spojrzenie na jego dłoniach opartych o balustrady. Powinna czuć się jak w potrzasku. Prawdopodobnie była w nim od samego początku i może dlatego tak ciężko było jej nawet myśleć w podobnych kategoriach. Przyzwyczaił ją przecież to takiego stanu rzeczy. Kobieta wysłuchała słów Drew i na ironię miała ochotę się zaśmiać. Opowiadał o pogodzie czy o sobie? - Nie do wszystkiego - zaczęła ze wzruszeniem ramion. - Ciągnie cię tam - dodała jeszcze zgodnie z prawdą. Często opowiadał o swoim życiu na wschodzie choć były to jedynie urywki, którymi się z nią dzielił. Nigdy nie dopytywała, bo nie miała w naturze wyciągania od ludzi tego o czym mówić nie chcą. Prawdopodobnie nie byłaby to jej najgorsza wada, w końcu finalnie zawsze mogła sięgnąć po wyuczona legilimencję by dowiedzieć się tego co ją nurtuje. Nigdy jednak nie użyła jej z siłą.
Lucinda nie żałowała, że poznała prawdę. Nie chciałaby cofnąć czasu choć to na pewno byłoby łatwiejsze niż stawienie temu wszystkiemu czoła. A jednak doskonale wiedziała, że nie istnieje inny sposób na rozwiązanie tego wszystkiego. Wiedziała, że to mogło wyglądać inaczej, ale nie wyglądało i było już za późno by to zmienić. Kiedy mężczyzna zapytał o jej samopoczucie kącik ust uniósł się jej w delikatnym uśmiechu. Szczerym uśmiechu. Uniosła dłoń jakby chciała dotknąć jego twarzy, ale głośny trzask pioruna przywołał ją do porządku. Teraz każdy gest, każde słowo i każdą emocję należało rozpatrywać w tych dwóch kategoriach. Coś co było prawdziwe i czego nie potrafiła kontrolować i coś do czego była zmuszana. - Czego dokładnie tu szukamy? - zapytała nie odpowiadając na jego wcześniejsze pytanie. Jakie to miało znaczenie skoro i tak nie powiedziałaby prawdy. Nie wiedziała co wydarzyło się wtedy w jego mieszkaniu, ale za każdym razem gdy wracała do tego dnia lub starała się sobie coś przypomnieć czuła przeraźliwy chłód. Niepokój, który tłumaczyła własnymi wyrzutami sumienia co do problemów, których mu wtedy przysporzyła. Widocznie nie była tak pewną łamaczką klątw za jaką się miała. Była pewna, że potrafi poradzić sobie z magią skrzyni, a jednak było inaczej. Chciał posłuchać o jej watpliwościach? Było ich o wiele więcej.
W innej sytuacji nie narzekałaby na pokład jakiegoś statku. Nie była idealna i to nie byłoby jej pierwsze włamanie, bo Merlin jej świadkiem, że do większości miejsc gdzie znajdowały się artefakty nikt nie zapraszał. - Naprawdę nie masz jeszcze dosyć statków? Już ostatnim razem musiałam cię ratować. Cóż, nie będę przecież zawsze twoim bohaterem - odparła unosząc brew. Prawda była taka, że port krył wiele miejsc, do których mogli się udać, ale teraz czuła, że burza i deszcz były dla niej sprzymierzeńcem, a łatwo było o błąd w takiej sytuacji. Nie potrafiła bawić się uczuciami, nawet swoimi.
Szlachcianka dotknęła dłoni mężczyzny by odciągnąć ją od balustrady i zrobić jej przejście. Minęła go by stanąć zaledwie kilka kroków dalej i spojrzała w stronę Doków. - -Nie posądzałam Cię o zbytnie przejmowanie się panującą aurą, ale jeśli tak to się gdzieś ruszmy - odparła.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nie mógł powstrzymać leniwego uśmiechu, gdy postanowiła się odwrócić i skupić na nim swe zielone tęczówki. Szybko zrozumiał, że wszelkie obawy były zbędne, wyimaginowane, w końcu była wciąż tą samą kobietą, którą przyszło mu spotkać na szlaku, a następnie w Londynie. Wspólnie dali się „porwać”, obydwoje winni byli obecnej sytuacji i choć powinien żałować oraz podjąć próbę uwolnienia z niewygodnych sideł, nie potrafił jeszcze tego uczynić. Wielokrotnie zastanawiał się jakby miał to zrobić – zerwać kontakt? Wbić mentalny nóż w serce, byle tylko skreśliła go ze swojego życia? Drugie wydawało się sensowniejsze; w końcu nie wyobrażał sobie, aby skrzywdzić ją fizycznie i ukarać za poglądy niosąc na barkach rycerskie idee. Był naiwny wierząc, że mogła się „nawrócić” i powtarzał sobie to wielokrotnie, jednak ta tląca się nadzieja wciąż pozostawiała go przy dobrej myśli. Rzadko łudził się, aż tak bardzo.
-Do czego zatem nie?- uniósł brew w pytającym wyrazie obserwując jej dłoń, która powędrowała nieznacznie ku górze, ale wraz z uderzeniem pioruna powróciła do poprzedniej pozycji. Zastanowiło go to – planowała sięgnąć po różdżkę i wymierzyć ją przeciw niemu? Miała ku temu powód? Tlące się myśli wcale nie ułatwiały mu zachowania normalnego wyrazu twarzy, nie wyrażania sobą żadnych negatywnych emocji, czy podejmowania nerwowych ruchów. Poznała go, spędzili wspólnie wiele dni i podświadomość biła na alarm, iż prędko zorientuje się, że coś jest nie tak – jeśli już tego nie zrobiła. -Owszem, a Ciebie jeszcze nie?- spytał mając w pamięci jej zainteresowanie tematem. Wschód pozostawał dla niej nieodkrytą kartą, tajemnicą, a to przecież w ich zawodzie było najbardziej ekscytującym elementem. Rzadko powracał w te same rejony, ale tam było ich na tyle wiele, iż zapewne nie wystarczy mu dni by je wszystkie zbadać.
-Podtekstu do spotkania, aby nie wyszło, że po prostu chciałem Cię zobaczyć.- odparł z ironicznym uśmiechem, choć nie było to do końca żartem. Brak jakiegokolwiek kontaktu z jej strony sprawił, że coraz częściej o niej myślał – co robiła, jak się czuła i przede wszystkim czy znalazła odpowiedzi na pytania, których nigdy nie mogła poznać. To co wydarzyło się w jego mieszkaniu miało pozostać tylko i wyłącznie jego wspomnieniem, ale gdzieś z tyłu głowy nieustannie tliła się obawa, że jednak udało się jej rozszyfrować ewidentną lukę w pamięci. Ściągnięcie klątwy było dobrym pretekstem, ale czy na tyle sensownym i bez skazy, aby przyjęła to do informacji i nie drążyła dalej? Drugiemu z Selwynów udało się poskładać pewne rzeczy nawet po tak silnym, czarnomagicznym zaklęciu, co jasno pokazywało jak groźnym byli wrogiem. Zapewne mieli na to własne sposoby, podobnie jak Rycerze.
-Myślałem, że dobrze się bawiłaś.- zaśmiał się pod nosem, choć na samą myśl wejścia na pokład dosłownie go mdliło. W ciągu ostatniego miesiąca już dwukrotnie został uwięziony na środku morskiej głębiny i w obydwu przypadkach tylko szczęście pozwoliło mu wrócić na ląd. -Nie przypisuj sobie wszystkich zasług, Selwyn. Mam Ci przypomnieć jak niczym rycerz niosłem Cię na rękach w ładowni? Jesteśmy kwita.- wpierw powiedział potem pomyślał, iż padło słowo klucz.
Gdy odsunęła się i ruszyła przed siebie stał jeszcze przez moment w miejscu wpatrując się w kolejną, wyjątkowo pokaźną błyskawicę. Z krótkiego zamyślenia wyrwały go dopiero jej słowa, na które zareagował szelmowskim uśmiechem. Nie można było jej odmówić wrednego humoru – niesamowicie to w niej lubił. -Przeszukajmy te kontenery, może uda nam się znaleźć jakiekolwiek informacje o tym statku.- rzucił powoli kierując się w ich stronę. Marna była na to szansa, ale doki były jedynym punktem zaczepienia.
Zatrzymawszy się przy jednym z nich rozejrzał się na boki w poszukiwaniu obcych, ciekawskich spojrzeń. Metalowy kontener był większy i wyróżniający się spoza innych, ewidentnie towarowych, które zapewne przygotowane były do dalszych podróży. Możliwe, iż ten znajdował się tutaj na stałe, a właśnie do takiego musieli się dostać i liczyć na znalezienie jakichkolwiek dokumentów. Nie miał pojęcia czy „wizyty” wszystkich statków były odnotowywane, kwestia morskich podróży oraz wiążących się z tym przepisów było mu obce, jednakże wolał się zawieść niżeli stracić okazję na nowe informacje. - Alohomora.- wypowiedział zaciskając wężowe drewno w dłoni, po czym gdy zamek puścił wszedł pewnym krokiem do środka. -Idziesz czy boisz się cieplutkiej celi w Tower? Tam chociaż nie pada.- zaśmiał się pod nosem licząc, że jednak nie przyjdzie mu tam trafić.
-Do czego zatem nie?- uniósł brew w pytającym wyrazie obserwując jej dłoń, która powędrowała nieznacznie ku górze, ale wraz z uderzeniem pioruna powróciła do poprzedniej pozycji. Zastanowiło go to – planowała sięgnąć po różdżkę i wymierzyć ją przeciw niemu? Miała ku temu powód? Tlące się myśli wcale nie ułatwiały mu zachowania normalnego wyrazu twarzy, nie wyrażania sobą żadnych negatywnych emocji, czy podejmowania nerwowych ruchów. Poznała go, spędzili wspólnie wiele dni i podświadomość biła na alarm, iż prędko zorientuje się, że coś jest nie tak – jeśli już tego nie zrobiła. -Owszem, a Ciebie jeszcze nie?- spytał mając w pamięci jej zainteresowanie tematem. Wschód pozostawał dla niej nieodkrytą kartą, tajemnicą, a to przecież w ich zawodzie było najbardziej ekscytującym elementem. Rzadko powracał w te same rejony, ale tam było ich na tyle wiele, iż zapewne nie wystarczy mu dni by je wszystkie zbadać.
-Podtekstu do spotkania, aby nie wyszło, że po prostu chciałem Cię zobaczyć.- odparł z ironicznym uśmiechem, choć nie było to do końca żartem. Brak jakiegokolwiek kontaktu z jej strony sprawił, że coraz częściej o niej myślał – co robiła, jak się czuła i przede wszystkim czy znalazła odpowiedzi na pytania, których nigdy nie mogła poznać. To co wydarzyło się w jego mieszkaniu miało pozostać tylko i wyłącznie jego wspomnieniem, ale gdzieś z tyłu głowy nieustannie tliła się obawa, że jednak udało się jej rozszyfrować ewidentną lukę w pamięci. Ściągnięcie klątwy było dobrym pretekstem, ale czy na tyle sensownym i bez skazy, aby przyjęła to do informacji i nie drążyła dalej? Drugiemu z Selwynów udało się poskładać pewne rzeczy nawet po tak silnym, czarnomagicznym zaklęciu, co jasno pokazywało jak groźnym byli wrogiem. Zapewne mieli na to własne sposoby, podobnie jak Rycerze.
-Myślałem, że dobrze się bawiłaś.- zaśmiał się pod nosem, choć na samą myśl wejścia na pokład dosłownie go mdliło. W ciągu ostatniego miesiąca już dwukrotnie został uwięziony na środku morskiej głębiny i w obydwu przypadkach tylko szczęście pozwoliło mu wrócić na ląd. -Nie przypisuj sobie wszystkich zasług, Selwyn. Mam Ci przypomnieć jak niczym rycerz niosłem Cię na rękach w ładowni? Jesteśmy kwita.- wpierw powiedział potem pomyślał, iż padło słowo klucz.
Gdy odsunęła się i ruszyła przed siebie stał jeszcze przez moment w miejscu wpatrując się w kolejną, wyjątkowo pokaźną błyskawicę. Z krótkiego zamyślenia wyrwały go dopiero jej słowa, na które zareagował szelmowskim uśmiechem. Nie można było jej odmówić wrednego humoru – niesamowicie to w niej lubił. -Przeszukajmy te kontenery, może uda nam się znaleźć jakiekolwiek informacje o tym statku.- rzucił powoli kierując się w ich stronę. Marna była na to szansa, ale doki były jedynym punktem zaczepienia.
Zatrzymawszy się przy jednym z nich rozejrzał się na boki w poszukiwaniu obcych, ciekawskich spojrzeń. Metalowy kontener był większy i wyróżniający się spoza innych, ewidentnie towarowych, które zapewne przygotowane były do dalszych podróży. Możliwe, iż ten znajdował się tutaj na stałe, a właśnie do takiego musieli się dostać i liczyć na znalezienie jakichkolwiek dokumentów. Nie miał pojęcia czy „wizyty” wszystkich statków były odnotowywane, kwestia morskich podróży oraz wiążących się z tym przepisów było mu obce, jednakże wolał się zawieść niżeli stracić okazję na nowe informacje. - Alohomora.- wypowiedział zaciskając wężowe drewno w dłoni, po czym gdy zamek puścił wszedł pewnym krokiem do środka. -Idziesz czy boisz się cieplutkiej celi w Tower? Tam chociaż nie pada.- zaśmiał się pod nosem licząc, że jednak nie przyjdzie mu tam trafić.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
The member 'Drew Macnair' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - CZ' :
'Anomalie - CZ' :
Najtrudniejsze w tej całej relacji było to, że chyba od samego początku zdawała sobie sprawę z tego jak ona się zakończy. Mogła uciszać własny rozsądek i spychać wszystko na drugi plan kiedy byli razem, ale w końcu każda prowadzona gra ma swój koniec. Skłamałaby mówiąc, że jest to dla niej proste. Oszukiwałaby siebie i jego myśląc choćby przez chwile, że to jest to czego chce. Było całkowicie odwrotnie, a jednak nie wyobrażała sobie ciągłego przyklejania uśmiechu na usta w jego obecności kiedy jedyne co tak naprawdę czuła to żal. Nie mogła go obwiniać o wszystko co złe. W końcu sama także nie była z nim szczera. Mógł znać prawdę i ciągnąć ich znajomość ze znanych tylko sobie powodów, ale mógł równie dobrze nie wiedzieć nic. To była wina ich obojga. Pozwolili by zaszło to tak daleko nie poruszając niewygodnych tematów w swojej obecności. Lucinda miała czasami wrażenie, że ta cała wojna kończyła się między uszczypliwymi komentarzami a niezdrową rywalizacją. Przyglądając mu się przez dłuższą chwile nie była jednak w stanie nic zrobić. W odpowiedzi na jego pytanie wzruszyła delikatnie ramionami. - Przywykłbyś do wszystkiego? Zaakceptował to co dał ci los i niczego byś nie zmienił? - zapytała nie udzielając jednoznacznej odpowiedzi. W jej mniemaniu natura ludzka nastawiona była na walkę z przeciwnościami, a nie na akceptację ich. Może gdyby było inaczej to wcale by jej tu nie było? Tego już się nie dowie.
Wizja podróży zawsze była pokrzepiająca bez względu na to jaki był jej kierunek. Akurat to w nich lubiła. Mogli tłuc jeden temat godzinami i nie było w tym nic nadzwyczajnego. Ktoś kto nigdy nie zaznał związanej z tym wolności nie wiedział jak to jest po prostu tęsknić. Jej podróże kojarzyły się z łatwiejszym życiem. Lekkością ducha. Wojna zmieniła jej postrzeganie i prawdopodobnie nie będzie w stanie odnaleźć w sobie tej lekkości ponownie, ale chciała spróbować. Potrzebowała tego teraz bardziej niżeli kiedykolwiek. Uśmiechnęła się delikatnie słysząc pytanie z jego ust. - Nie wiesz jak wyglądają podróże z kobietami? - zapytała unosząc brew. - Sąsiedzi nie zostawili ci niespodzianki na wycieraczce po tym jak mnie poniosło na korytarzu? - dodała jeszcze wracając do ich ostatniego spotkania. Wyraz jej twarzy się zmienił. Blondynka spuściła delikatnie wzrok. Nadal było jej trochę wstyd za to wszystko. W końcu nie mogła znać prawdy. Czuła tylko, że zabrała się za coś czemu nie podołała narażając tym samym jego i cały przeklęty Nokturn. Nie bez powodu powinna trzymać się od tego miejsca z daleka.
Momentalnie spadło na nich zbyt wiele. Cała ta przygoda na Syrenim Lamencie, zdejmowanie klątwy, a potem jej spotkanie z Percym, które rozwiało wszelkie wątpliwości. Czasami wolałaby nie wiedzieć, a czasami po prostu nie czuć. Słysząc słowa Drew uniosła delikatnie kącik ust. - Od kiedy potrzebujesz pretekstu do tego by mnie zobaczyć? Jeszcze niedawno z obitą twarzą okupowałeś moją kanapę, a teraz ciągniesz mnie pod niebo piorunów bo się stęskniłeś? Gdzie uciekła twoja pewność siebie? - zapytała, a jej usta rozpromieniły się w szerokim uśmiechu. Chyba już zawsze miała pamiętać dzień, w którym zdzieliła go lampą. Skłamałaby mówiąc, że na to sobie nie zasłużył.
Lucinda nadal była pod wrażeniem, że udało im się wyjść cało z Syreniego Lamentu. Potrafili ze sobą współpracować kiedy wymagała od tego sytuacja i prawdopodobnie gdyby nie znajomość run to by im się nie udało. A jednak nie potrafiła wspominać tego dnia dobrze. Tak się kończy walka z przekornym losem. Nikt nie może jej wygrać.
Nie umknęło uwadze blondynki wypowiedziane przez mężczyznę słowo. Wystarczająco wiele razy powtarzała je sobie ostatnio w głowie. Wiedziała jednak, że nie może w żaden sposób na to zareagować choć bardzo by chciała. - Przecież właśnie mi przypomniałeś – zaśmiała się kręcąc głową z niedowierzaniem. - Dalej mi wisisz 200 za mandragorę więc się tak nie śpiesz. - dodała jeszcze drocząc się z nim. Wtedy też niósł ją jak rycerz. Może niektórzy ludzie są po prostu stworzeni do odpowiednich ról.
Kiedy ruszyli w stronę kontenerów spojrzała na niego niepewnie. Były na pewno bezpieczniejszym miejscem niż deptak i naprawdę mogli znaleźć tam coś potrzebnego, ale jednak wizja włamywania się do miejsca na tak otwartej przestrzeni zahaczało już o szaleństwo. Na wzmiankę o Tower uniosła pytająco brew. - Może powinieneś posłużyć im jako chodząca reklama? Cieplutka cela w Tower tylko za… - blondynka nie zdążyła wbić przysłowiowej szpili do końca bo w tym samym momencie zadziałała anomalia. Lucinda naprawdę miała już ich serdecznie dość. Używając magii tak naprawdę nigdy nie wiesz na co trafisz.
Selwyn przeniosła spojrzenie na drgającą w dłoni mężczyzny różdżkę. Miała wrażenie, że drewno dosłownie się iskrzy. Zaniepokojona tym co przyniosła anomalia od razu podeszła do Macnaira by dotknąć trzymającej nadal różdżkę dłoni. - Puść ją – zaczęła, ale widząc, że mężczyzna uparcie ją ściska przeniosła zaniepokojone spojrzenie na jego twarz. - Drew puść różdżkę. Robisz sobie krzywdę. - dodała czując drżenie jego dłoni. Choć rozumiała jego upór to po prostu nie chciała krzywdy jaką mogłaby wyrządzić anomalia. W sytuacji jak ta nie mogła być obojętna. Nie chciała być obojętna.
Wizja podróży zawsze była pokrzepiająca bez względu na to jaki był jej kierunek. Akurat to w nich lubiła. Mogli tłuc jeden temat godzinami i nie było w tym nic nadzwyczajnego. Ktoś kto nigdy nie zaznał związanej z tym wolności nie wiedział jak to jest po prostu tęsknić. Jej podróże kojarzyły się z łatwiejszym życiem. Lekkością ducha. Wojna zmieniła jej postrzeganie i prawdopodobnie nie będzie w stanie odnaleźć w sobie tej lekkości ponownie, ale chciała spróbować. Potrzebowała tego teraz bardziej niżeli kiedykolwiek. Uśmiechnęła się delikatnie słysząc pytanie z jego ust. - Nie wiesz jak wyglądają podróże z kobietami? - zapytała unosząc brew. - Sąsiedzi nie zostawili ci niespodzianki na wycieraczce po tym jak mnie poniosło na korytarzu? - dodała jeszcze wracając do ich ostatniego spotkania. Wyraz jej twarzy się zmienił. Blondynka spuściła delikatnie wzrok. Nadal było jej trochę wstyd za to wszystko. W końcu nie mogła znać prawdy. Czuła tylko, że zabrała się za coś czemu nie podołała narażając tym samym jego i cały przeklęty Nokturn. Nie bez powodu powinna trzymać się od tego miejsca z daleka.
Momentalnie spadło na nich zbyt wiele. Cała ta przygoda na Syrenim Lamencie, zdejmowanie klątwy, a potem jej spotkanie z Percym, które rozwiało wszelkie wątpliwości. Czasami wolałaby nie wiedzieć, a czasami po prostu nie czuć. Słysząc słowa Drew uniosła delikatnie kącik ust. - Od kiedy potrzebujesz pretekstu do tego by mnie zobaczyć? Jeszcze niedawno z obitą twarzą okupowałeś moją kanapę, a teraz ciągniesz mnie pod niebo piorunów bo się stęskniłeś? Gdzie uciekła twoja pewność siebie? - zapytała, a jej usta rozpromieniły się w szerokim uśmiechu. Chyba już zawsze miała pamiętać dzień, w którym zdzieliła go lampą. Skłamałaby mówiąc, że na to sobie nie zasłużył.
Lucinda nadal była pod wrażeniem, że udało im się wyjść cało z Syreniego Lamentu. Potrafili ze sobą współpracować kiedy wymagała od tego sytuacja i prawdopodobnie gdyby nie znajomość run to by im się nie udało. A jednak nie potrafiła wspominać tego dnia dobrze. Tak się kończy walka z przekornym losem. Nikt nie może jej wygrać.
Nie umknęło uwadze blondynki wypowiedziane przez mężczyznę słowo. Wystarczająco wiele razy powtarzała je sobie ostatnio w głowie. Wiedziała jednak, że nie może w żaden sposób na to zareagować choć bardzo by chciała. - Przecież właśnie mi przypomniałeś – zaśmiała się kręcąc głową z niedowierzaniem. - Dalej mi wisisz 200 za mandragorę więc się tak nie śpiesz. - dodała jeszcze drocząc się z nim. Wtedy też niósł ją jak rycerz. Może niektórzy ludzie są po prostu stworzeni do odpowiednich ról.
Kiedy ruszyli w stronę kontenerów spojrzała na niego niepewnie. Były na pewno bezpieczniejszym miejscem niż deptak i naprawdę mogli znaleźć tam coś potrzebnego, ale jednak wizja włamywania się do miejsca na tak otwartej przestrzeni zahaczało już o szaleństwo. Na wzmiankę o Tower uniosła pytająco brew. - Może powinieneś posłużyć im jako chodząca reklama? Cieplutka cela w Tower tylko za… - blondynka nie zdążyła wbić przysłowiowej szpili do końca bo w tym samym momencie zadziałała anomalia. Lucinda naprawdę miała już ich serdecznie dość. Używając magii tak naprawdę nigdy nie wiesz na co trafisz.
Selwyn przeniosła spojrzenie na drgającą w dłoni mężczyzny różdżkę. Miała wrażenie, że drewno dosłownie się iskrzy. Zaniepokojona tym co przyniosła anomalia od razu podeszła do Macnaira by dotknąć trzymającej nadal różdżkę dłoni. - Puść ją – zaczęła, ale widząc, że mężczyzna uparcie ją ściska przeniosła zaniepokojone spojrzenie na jego twarz. - Drew puść różdżkę. Robisz sobie krzywdę. - dodała czując drżenie jego dłoni. Choć rozumiała jego upór to po prostu nie chciała krzywdy jaką mogłaby wyrządzić anomalia. W sytuacji jak ta nie mogła być obojętna. Nie chciała być obojętna.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Uśmiechnął się jedynie na jej słowa nie musząc daleko w pamięci szukać kwestii, na którą nie miał żadnego wpływu. Gdzieś z tyłu głowy doskonale zdawał sobie sprawę, iż jakakolwiek próba rozmowy, przedstawienia własnych poglądów i przekonań spełznie na niczym, a wręcz może rozgorzeć jeszcze większą burzę, dlatego pozostawało postawić na niej przysłowiowy krzyżyk. Wiedział, że ta chwila musi nadejść, niemożliwym było zamieść jej pod dywan i choć najsensowniejszym oraz najodpowiedzialniejszym było nie odwlekać jej w czasie, to granica, która miała zaraz po tym powstać, skutecznie go odpychała. Zapewne było to naiwne, ale niekiedy pragnienia wysuwane na pierwszy plan stanowiły priorytet przed zdrowym rozsądkiem.
-Czy nie to czynimy codziennie? Możemy bawić się w złudzenia, szukać w nich przyszłej prawdy, ale finalnie i tak przyjdzie nam rozglądać się za pocieszeniem w rozrzuconych ochłapach.- odparł nieco niechętnie, bowiem ów temat był dla niego dość przykrą rzeczywistością. W końcu od wielu lat walczył z wieloma stereotypami, oceną, a i tak niewiele ów ofensywa była w stanie zdziałać.
-Oczywiście, że bym zmienił. To retoryczna kwestia. Urodziłbym się w zamożnym dworze, posiadał lekką przyszłość, chroniłaby mnie tradycja, a w szczególności nazwisko.- zaśmiał się kpiąco pod nosem właściwie nie będąc przekonanym czy właśnie na tym mu zależało, jednak był to najprostszy przykład. -Bujanie w obłokach i szacowanie korzyści oraz strat są zwykłym marnotrawstwem czasu. Wolę się skupić na tym, co zrobić by pewnym elementom zapobiec.- dodał zwieńczając dość trudny i szeroki w swych horyzontach temat. Z pewnością ile osób tyle punktów widzenia.
Nie przyszło mu jeszcze podróżować w towarzystwie kobiety, właściwie z kimkolwiek, dlatego byłoby to dla niego swego rodzaju nowością. Rzecz jasna miały miejsce sytuacje, w których odwiedzał pewne rejony z sojusznikiem u boku, lecz były to pojedyncze, szybkie misje, niżeli długo planowana i wymagająca wyprawa. Ciekaw był jak Selwyn odnalazłaby się w ekstremalnych warunkach – nie byłoby zaskoczeniem, gdyby faktycznie zniosła je dość dobrze. Zważywszy na swe doświadczenie musiała znać realia. -Obym tego nie żałował.- uniósł kącik ust dając jednoznaczną odpowiedzieć. Wiedziała, że nie, wielokrotnie powtarzał, iż był typowym samotnikiem.
-Nie odważyliby się.- wzruszył ramionami mając w pamięci tamten wieczór. Nie mogła wiedzieć co się stało, a on byłby skończonym idiotą, gdyby jeszcze obwiniał ją o jego przebieg. W przeciwieństwie do niego bez trudu ściągnęła klątwę dając im dostęp do pożądanych informacji, a cała otoczka, zwykła farsa, była już tylko wytworem jego wyobraźni – podstępnym, paskudnym kłamstwem.
Pokręciwszy głową westchnął przeciągle na kolejny przytyk z jej strony. Najwyraźniej zamierzała do końca dni wypominać mu tamten dzień, gdy zdecydowanie przesadził z ilością alkoholu i o zgrozo – walczył u boku jej sojusznika. Czyżby istniały jeszcze jakiekolwiek podejrzenia ku temu, że los najwyraźniej lubił sobie z niego drwić? -Już sobie tak nie pochlebiaj, Selwyn.- ściągnął brwi wbijając w nią przeszywające spojrzenie. Zdał sobie sprawę, że zabrzmiał wyjątkowo dwuznacznie i co gorsza zrozumiała jego prawdziwe intencje.
Obserwował uważnie jej reakcję na wypowiedziane przez niego zdanie. Nie widział w takowym żadnej zmiany, choć małego dowodu na pewne zawahanie, powątpiewanie tudzież irytację. Była tak dobrą aktorką, czy może naprawdę nie wiedziała? -Za co?- spytał mrużąc oczy. Domyślał się o co dokładnie chodziło, jednakże wolał nie wychylać się przed szereg. -Nie przypuszczałem, że będziesz kiedykolwiek mówić o tym z uśmiechem.- dodał wykrzywiając wargi w kpiącym wyrazie, bowiem wtem był przekonany, iż więcej nie będzie chciała mieć z nim wspólnego. Stało się inaczej, za co był chyba nawet wdzięczny.
Nim zdążył rozejrzeć się po wnętrzu dłoń momentalnie go zapiekła i gdy tylko wysunął ją przed siebie skupiając na niej wzrok, ból znacznie przybrał na swej sile. Zacisnąwszy wargi pragnął poskromić go; powtarzał sobie w głowie, iż z pewnością potrwa zaledwie chwile, jednak ta nieubłagalnie przedłużała się nie chcąc dać za wygraną. Puść różdżkę; nie mógł. Była Zakonnikiem, co jeśli czekała tylko na taką okazję? -To tylko anomalia.- odparł przekładając palące drewno do drugiej ręki, byle tylko na moment sobie ulżyć. -Za chwilę odpuści, musi.- dodał unosząc spojrzenie na linię jej tęczówek. Zaufanie – czym było kiedy znał prawdę?
-Czy nie to czynimy codziennie? Możemy bawić się w złudzenia, szukać w nich przyszłej prawdy, ale finalnie i tak przyjdzie nam rozglądać się za pocieszeniem w rozrzuconych ochłapach.- odparł nieco niechętnie, bowiem ów temat był dla niego dość przykrą rzeczywistością. W końcu od wielu lat walczył z wieloma stereotypami, oceną, a i tak niewiele ów ofensywa była w stanie zdziałać.
-Oczywiście, że bym zmienił. To retoryczna kwestia. Urodziłbym się w zamożnym dworze, posiadał lekką przyszłość, chroniłaby mnie tradycja, a w szczególności nazwisko.- zaśmiał się kpiąco pod nosem właściwie nie będąc przekonanym czy właśnie na tym mu zależało, jednak był to najprostszy przykład. -Bujanie w obłokach i szacowanie korzyści oraz strat są zwykłym marnotrawstwem czasu. Wolę się skupić na tym, co zrobić by pewnym elementom zapobiec.- dodał zwieńczając dość trudny i szeroki w swych horyzontach temat. Z pewnością ile osób tyle punktów widzenia.
Nie przyszło mu jeszcze podróżować w towarzystwie kobiety, właściwie z kimkolwiek, dlatego byłoby to dla niego swego rodzaju nowością. Rzecz jasna miały miejsce sytuacje, w których odwiedzał pewne rejony z sojusznikiem u boku, lecz były to pojedyncze, szybkie misje, niżeli długo planowana i wymagająca wyprawa. Ciekaw był jak Selwyn odnalazłaby się w ekstremalnych warunkach – nie byłoby zaskoczeniem, gdyby faktycznie zniosła je dość dobrze. Zważywszy na swe doświadczenie musiała znać realia. -Obym tego nie żałował.- uniósł kącik ust dając jednoznaczną odpowiedzieć. Wiedziała, że nie, wielokrotnie powtarzał, iż był typowym samotnikiem.
-Nie odważyliby się.- wzruszył ramionami mając w pamięci tamten wieczór. Nie mogła wiedzieć co się stało, a on byłby skończonym idiotą, gdyby jeszcze obwiniał ją o jego przebieg. W przeciwieństwie do niego bez trudu ściągnęła klątwę dając im dostęp do pożądanych informacji, a cała otoczka, zwykła farsa, była już tylko wytworem jego wyobraźni – podstępnym, paskudnym kłamstwem.
Pokręciwszy głową westchnął przeciągle na kolejny przytyk z jej strony. Najwyraźniej zamierzała do końca dni wypominać mu tamten dzień, gdy zdecydowanie przesadził z ilością alkoholu i o zgrozo – walczył u boku jej sojusznika. Czyżby istniały jeszcze jakiekolwiek podejrzenia ku temu, że los najwyraźniej lubił sobie z niego drwić? -Już sobie tak nie pochlebiaj, Selwyn.- ściągnął brwi wbijając w nią przeszywające spojrzenie. Zdał sobie sprawę, że zabrzmiał wyjątkowo dwuznacznie i co gorsza zrozumiała jego prawdziwe intencje.
Obserwował uważnie jej reakcję na wypowiedziane przez niego zdanie. Nie widział w takowym żadnej zmiany, choć małego dowodu na pewne zawahanie, powątpiewanie tudzież irytację. Była tak dobrą aktorką, czy może naprawdę nie wiedziała? -Za co?- spytał mrużąc oczy. Domyślał się o co dokładnie chodziło, jednakże wolał nie wychylać się przed szereg. -Nie przypuszczałem, że będziesz kiedykolwiek mówić o tym z uśmiechem.- dodał wykrzywiając wargi w kpiącym wyrazie, bowiem wtem był przekonany, iż więcej nie będzie chciała mieć z nim wspólnego. Stało się inaczej, za co był chyba nawet wdzięczny.
Nim zdążył rozejrzeć się po wnętrzu dłoń momentalnie go zapiekła i gdy tylko wysunął ją przed siebie skupiając na niej wzrok, ból znacznie przybrał na swej sile. Zacisnąwszy wargi pragnął poskromić go; powtarzał sobie w głowie, iż z pewnością potrwa zaledwie chwile, jednak ta nieubłagalnie przedłużała się nie chcąc dać za wygraną. Puść różdżkę; nie mógł. Była Zakonnikiem, co jeśli czekała tylko na taką okazję? -To tylko anomalia.- odparł przekładając palące drewno do drugiej ręki, byle tylko na moment sobie ulżyć. -Za chwilę odpuści, musi.- dodał unosząc spojrzenie na linię jej tęczówek. Zaufanie – czym było kiedy znał prawdę?
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Blondynka zawsze oceniała ludzi inaczej od innych. O wiele trudniej przychodziło jej postawienie na kimś krzyżyka będąc przekonaną, że nikt nie jest do końca dobry czy do końca zły. Rozpatrując jednak ich relacje nie skupiała się już na tym co zrobili dla świata i dlaczego takie właśnie decyzje podjęli. To co między nimi zaszło było przekroczeniem niemożliwego, a ona uświadomiła sobie to dopiero kiedy ostatni element układanki znalazł swoje miejsce. Nawet jeśli miała prawo czuć się wykorzystana i skrzywdzona to finalnie jej życie nie należało już tylko do niej, a stawianie swoich uczuć na piedestale w takiej sytuacji zahaczało o egoizm, na który by się nie pokusiła.
Słysząc jego odpowiedz wzruszyła delikatnie ramionami niekoniecznie się w tej kwestii z nim zgadzając. - Nie uwierzę, że to jest to czego byś dla siebie chciał - odparła zatrzymując wzrok dłuższą chwilę na jego oczach. Patrząc na to jak bardzo gardził szlachtą i chorymi przywilejami, które płynęły wraz z nazwiskiem. Skłamałaby mówiąc, że jego słowa nie miały wpływu na to jak aktualnie postrzegała arystokrację. Oderwała wzrok tym samym kończąc temat, który chyba tylko miał zbudować między nimi prowizoryczną barierę. Nie wiedziała dalej co powinna z tym wszystkim zrobić, a jednak czuła, że musi to zrobić dzisiaj.
Wspomnienie dnia, w którym postanowili ściągnąć klątwę ze znalezionej skrzyni było dla niej całkowicie blade. Blondynka nie wiedziała co się wtedy wydarzyło i żałowała, że w ogóle postanowiła się tym zająć. - No tak, zapewne siejesz postrach na Nokturnie. - odparła kąśliwie choć doskonale wiedziała, że jej słowa nie są przesadzone. Teraz kiedy znała prawdę łatwiej było jej poukładać sobie to co już wcześniej sobie o nim wyobrażała. A jednak daleko mu było do tego, którego spotkała dawno temu na szlaku. Zajął miejsce w jej życiu i nawet gdyby chciała nie mogłaby tego tak po prostu skreślić. Chyba tylko czas mógł zweryfikować to kim się dla siebie staną.
Blondynka uniosła kącik w delikatnym uśmiechu. Nie dało się żyć w takich domysłach. Zastanawiać się czy akurat mówi prawdę czy to wszystko jest od dawna zaplanowaną zagrywką. Chyba potrafiłaby się pogodzić z prawdą gdyby wiedziała gdzie tej szukać. - Dużo się zmieniło od tamtego dnia - skwitowała.
Szlachcianka nie zastanawiała się dłużej nad tym co by było gdyby. Trwała wojna, a oni brali w niej czynny udział. To tylko kwestia czasu kiedy przyjdzie im unieść różdżkę przeciw sobie i co by sobie aktualnie nie myślała to nie była w stanie wyobrazić sobie co w takiej sytuacji przyjdzie jej zrobić. Widząc jak Drew przekłada palącą różdżkę z jednej dłoni do drugiej westchnęła i puściła jego dłoń. - Po co ten upór? - zapytała całkowicie poważnie. Nie dało się udawać, że nic się między nimi nie zmieniło. Blondynka odpowiedziała mężczyźnie spojrzeniem by zaraz przenieść je ponownie na jego dłonie. - To nie ma sensu i sam dobrze o tym wiesz prawda? - zaczęła. To uświadomiła jej rozmowa z Percym. Już nawet nie patrząc na Zakon i to co obiecała kiedy do niego wstąpiła. Własne szczęście nie ma znaczenia, kiedy płacić za nie mają inni ludzie. Kiedy on będzie musiał za to płacić gdy wszyscy dowiedzą się o tym co ich łączy. Jej wzrok prawdopodobnie mówił wszystko, ale jednocześnie chciała by milczał. Była pewna, że wie do czego ona dąży. Tylko czy był świadomy tego co ją do tego pchnęło? - Wracajmy. Schadzki w taką pogodę właśnie tak się kończą. -odparła cofając się o krok. Jej głos stracił melodyjną barwę, którą wcześniej uważała za całkiem trafną maskę. Powinni powiedzieć już dawno wszystko to co wisiało nad ich głowami. Udawanie wychodziło im jednak lepiej niż rozmowa.
Słysząc jego odpowiedz wzruszyła delikatnie ramionami niekoniecznie się w tej kwestii z nim zgadzając. - Nie uwierzę, że to jest to czego byś dla siebie chciał - odparła zatrzymując wzrok dłuższą chwilę na jego oczach. Patrząc na to jak bardzo gardził szlachtą i chorymi przywilejami, które płynęły wraz z nazwiskiem. Skłamałaby mówiąc, że jego słowa nie miały wpływu na to jak aktualnie postrzegała arystokrację. Oderwała wzrok tym samym kończąc temat, który chyba tylko miał zbudować między nimi prowizoryczną barierę. Nie wiedziała dalej co powinna z tym wszystkim zrobić, a jednak czuła, że musi to zrobić dzisiaj.
Wspomnienie dnia, w którym postanowili ściągnąć klątwę ze znalezionej skrzyni było dla niej całkowicie blade. Blondynka nie wiedziała co się wtedy wydarzyło i żałowała, że w ogóle postanowiła się tym zająć. - No tak, zapewne siejesz postrach na Nokturnie. - odparła kąśliwie choć doskonale wiedziała, że jej słowa nie są przesadzone. Teraz kiedy znała prawdę łatwiej było jej poukładać sobie to co już wcześniej sobie o nim wyobrażała. A jednak daleko mu było do tego, którego spotkała dawno temu na szlaku. Zajął miejsce w jej życiu i nawet gdyby chciała nie mogłaby tego tak po prostu skreślić. Chyba tylko czas mógł zweryfikować to kim się dla siebie staną.
Blondynka uniosła kącik w delikatnym uśmiechu. Nie dało się żyć w takich domysłach. Zastanawiać się czy akurat mówi prawdę czy to wszystko jest od dawna zaplanowaną zagrywką. Chyba potrafiłaby się pogodzić z prawdą gdyby wiedziała gdzie tej szukać. - Dużo się zmieniło od tamtego dnia - skwitowała.
Szlachcianka nie zastanawiała się dłużej nad tym co by było gdyby. Trwała wojna, a oni brali w niej czynny udział. To tylko kwestia czasu kiedy przyjdzie im unieść różdżkę przeciw sobie i co by sobie aktualnie nie myślała to nie była w stanie wyobrazić sobie co w takiej sytuacji przyjdzie jej zrobić. Widząc jak Drew przekłada palącą różdżkę z jednej dłoni do drugiej westchnęła i puściła jego dłoń. - Po co ten upór? - zapytała całkowicie poważnie. Nie dało się udawać, że nic się między nimi nie zmieniło. Blondynka odpowiedziała mężczyźnie spojrzeniem by zaraz przenieść je ponownie na jego dłonie. - To nie ma sensu i sam dobrze o tym wiesz prawda? - zaczęła. To uświadomiła jej rozmowa z Percym. Już nawet nie patrząc na Zakon i to co obiecała kiedy do niego wstąpiła. Własne szczęście nie ma znaczenia, kiedy płacić za nie mają inni ludzie. Kiedy on będzie musiał za to płacić gdy wszyscy dowiedzą się o tym co ich łączy. Jej wzrok prawdopodobnie mówił wszystko, ale jednocześnie chciała by milczał. Była pewna, że wie do czego ona dąży. Tylko czy był świadomy tego co ją do tego pchnęło? - Wracajmy. Schadzki w taką pogodę właśnie tak się kończą. -odparła cofając się o krok. Jej głos stracił melodyjną barwę, którą wcześniej uważała za całkiem trafną maskę. Powinni powiedzieć już dawno wszystko to co wisiało nad ich głowami. Udawanie wychodziło im jednak lepiej niż rozmowa.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
On za to był egoistą, parszywym i zapatrzonym tylko we własne korzyści ignorantem, dla którego interesy oraz uczucia innych ludzi były elementem zbędnym, zupełnie nieistniejącym. Przynajmniej było tak do czasu pamiętnego spotkania na cmentarzu, kiedy to został przed nim otwarty nowy, potężny świat. Wkroczył w jego mroczne progi bez zmrużenia okiem, bez większego zawahania i z ogromną ciekawością, która z czasem zmieniła się w fascynację oraz poddanie. Wierzył w głoszone idee, powielał większość poglądów, szanował hierarchię i podziwiał moc jedynego, prawdziwego przywódcy. Żałował, że ona tego nie widziała, prawdopodobnie nie rozumiała i dlatego poszła w zupełnie innym, błędnym kierunku. Wciąż naiwnie wierzył, że to się zmieni – nim będzie za późno.
Uniósł kącik ust, gdy jasno wyraziła swe zdanie odnośnie jego ostatniego spostrzeżenia i nie mógł się nie zgodzić, iż było ono słuszne. Nie chciał zmieniać swojej przeszłości, na co zapewne wielu zaśmiałoby się kpiąco, a tym bardziej podążać drogą tradycji i powszechnie przyjętych norm. Był sobą, mógł robić co tylko chciał bez krzty obaw, iż komuś z krewnych się to nie spodoba tudzież będzie negatywnie wpływać na wizerunek rodu. Nie nadawał się i wcale nie było mu z tego powodu przykro. -Tak uważasz? Zatem co Twoim zdaniem byłoby najlepsze dla mnie?- spytał z nieudawaną ciekawością licząc, że nie ominie odpowiedzi na ów pytanie i szczerze wyrazi swoje zdanie. Pozwolił siebie poznać, nieświadomie dał przyzwolenie na spostrzeżenie swej „ innej twarzy”, więc nie chciało mu się wierzyć, iż nic nie przychodziło jej na myśl.
Najprościej byłoby wyrzucić z głowy tamten wieczór i udawać, że nie miał on miejsca. Dezorientacja na jej twarzy tylko utwierdziła go w ów przekonaniu, choć jasnym było, że nigdy nie uda mu się zatuszować prawdy i sztucznie powrócić do normalności. -Szczególnie po paru głębszych.- zaśmiał się pod nosem wyginając wargi w kpiącym wyrazie byle tylko uniknąć kłopotliwej ciszy. Nie wychylał się, unikał kontaktu z „sąsiadami”, pozostawał anonimowy i często przybierał inne maski, więc jego uwaga pozostawała jedynie ironią. Wolał uciec w nią, zamknąć temat beznadziejną wstawką, niżeli kontynuować go i przypadkowo – oby nie – zaplątać się we własnych kłamstwach. Był dobrym aktorem, lecz nie na tyle by to krótkie przedstawienie mogło trwać wiecznie.
-Podasz jakiś przykład? Poza rzecz jasna tym, że wygrałaś wyścig ze śmiercią, dzięki memu poświęceniu.- puścił jej oczko w chwili gdy przez twarz przebrnął szelmowski uśmiech. Droczył się, znów to robił, mimo że powinien przestać. Jak wielkim był kretynem skoro nadal nie potrafił?
Paląca dłoń szybko postawiła go do pionu wzbudzając czujność, jakoby ktoś chciał mu dać tym samym znak, cholerne ostrzeżenie. Nie mógł oddać dziewczynie różdżki, to opiewałoby o największą naiwność oraz głupotę, bowiem kto wie czy nie czaili się gdzieś jej towarzysze? Może dbali o swe wzajemne bezpieczeństwo nawet jeśli „cel” był rzekomo nieszkodliwy? Może wiedziała i to wszystko było teraz jej grą, paskudnym rozdaniem szachów, w którym to właśnie ona miała zaraz wypowiedzieć szach-mat? Spojrzawszy na nią skupił się na oczach, pragnął coś z nich wyczytać; mówiły wiele, zbyt wiele. Przez troskę przedzierało się coś czego nie potrafił jednoznacznie zdefiniować. -Póki anomalie nie odpuszczą musimy nauczyć się z nimi współpracować.- odparł nie odwracając wzroku i zrobił to dopiero wtem, gdy odsunęła się od niego. -Czy kiedyś dowiem się, co tak naprawdę Cię trapi, Lucindo Selwyn?- spytał poważnie, bez krzty uśmiechu.
-Czego tak naprawdę chcesz?- dodał wolno nabierając powietrze w płuca, jakoby to miało mu pomóc zniwelować czarnomagiczne objawy na dłoni, o których w zasadzie nawet wtem nie myślał. Zupełnie coś innego zaprzątało jego głowę – ból i rany towarzyszyły mu codziennie, niepewność zdecydowanie rzadziej. -Wracajmy.- skwitował i minął ją nim zdążyła cokolwiek odpowiedzieć.
Uniósł kącik ust, gdy jasno wyraziła swe zdanie odnośnie jego ostatniego spostrzeżenia i nie mógł się nie zgodzić, iż było ono słuszne. Nie chciał zmieniać swojej przeszłości, na co zapewne wielu zaśmiałoby się kpiąco, a tym bardziej podążać drogą tradycji i powszechnie przyjętych norm. Był sobą, mógł robić co tylko chciał bez krzty obaw, iż komuś z krewnych się to nie spodoba tudzież będzie negatywnie wpływać na wizerunek rodu. Nie nadawał się i wcale nie było mu z tego powodu przykro. -Tak uważasz? Zatem co Twoim zdaniem byłoby najlepsze dla mnie?- spytał z nieudawaną ciekawością licząc, że nie ominie odpowiedzi na ów pytanie i szczerze wyrazi swoje zdanie. Pozwolił siebie poznać, nieświadomie dał przyzwolenie na spostrzeżenie swej „ innej twarzy”, więc nie chciało mu się wierzyć, iż nic nie przychodziło jej na myśl.
Najprościej byłoby wyrzucić z głowy tamten wieczór i udawać, że nie miał on miejsca. Dezorientacja na jej twarzy tylko utwierdziła go w ów przekonaniu, choć jasnym było, że nigdy nie uda mu się zatuszować prawdy i sztucznie powrócić do normalności. -Szczególnie po paru głębszych.- zaśmiał się pod nosem wyginając wargi w kpiącym wyrazie byle tylko uniknąć kłopotliwej ciszy. Nie wychylał się, unikał kontaktu z „sąsiadami”, pozostawał anonimowy i często przybierał inne maski, więc jego uwaga pozostawała jedynie ironią. Wolał uciec w nią, zamknąć temat beznadziejną wstawką, niżeli kontynuować go i przypadkowo – oby nie – zaplątać się we własnych kłamstwach. Był dobrym aktorem, lecz nie na tyle by to krótkie przedstawienie mogło trwać wiecznie.
-Podasz jakiś przykład? Poza rzecz jasna tym, że wygrałaś wyścig ze śmiercią, dzięki memu poświęceniu.- puścił jej oczko w chwili gdy przez twarz przebrnął szelmowski uśmiech. Droczył się, znów to robił, mimo że powinien przestać. Jak wielkim był kretynem skoro nadal nie potrafił?
Paląca dłoń szybko postawiła go do pionu wzbudzając czujność, jakoby ktoś chciał mu dać tym samym znak, cholerne ostrzeżenie. Nie mógł oddać dziewczynie różdżki, to opiewałoby o największą naiwność oraz głupotę, bowiem kto wie czy nie czaili się gdzieś jej towarzysze? Może dbali o swe wzajemne bezpieczeństwo nawet jeśli „cel” był rzekomo nieszkodliwy? Może wiedziała i to wszystko było teraz jej grą, paskudnym rozdaniem szachów, w którym to właśnie ona miała zaraz wypowiedzieć szach-mat? Spojrzawszy na nią skupił się na oczach, pragnął coś z nich wyczytać; mówiły wiele, zbyt wiele. Przez troskę przedzierało się coś czego nie potrafił jednoznacznie zdefiniować. -Póki anomalie nie odpuszczą musimy nauczyć się z nimi współpracować.- odparł nie odwracając wzroku i zrobił to dopiero wtem, gdy odsunęła się od niego. -Czy kiedyś dowiem się, co tak naprawdę Cię trapi, Lucindo Selwyn?- spytał poważnie, bez krzty uśmiechu.
-Czego tak naprawdę chcesz?- dodał wolno nabierając powietrze w płuca, jakoby to miało mu pomóc zniwelować czarnomagiczne objawy na dłoni, o których w zasadzie nawet wtem nie myślał. Zupełnie coś innego zaprzątało jego głowę – ból i rany towarzyszyły mu codziennie, niepewność zdecydowanie rzadziej. -Wracajmy.- skwitował i minął ją nim zdążyła cokolwiek odpowiedzieć.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Lucinda potrafiła zrozumieć chęć władzy, fascynacje magią i uleganie jej sile. Każdy był tylko człowiekiem i wmawianie sobie, że wszyscy powinni posiadać te same wartości, robić to samo i definiować rzeczywistość w taki sam sposób zahaczało o naturalną hipokryzje. Wszystko jest do wykorzystania, ale jedynie do pewnych granic. Dla blondynki człowiek przekracza ów granicę kiedy postanawia z własnej woli i z czystą premedytacją odebrać innemu człowiekowi życie. Polityka się zmieni, wojna się skończy, nawet przekonania ulegną zatraceniu, a przelanej raz krwi nie da się już zwrócić. Na to nie istniało żadne wytłumaczenie i choć Selwyn nie myślała w podobnych kategoriach patrząc na Macnaira to sam fakt podążania ślepo za kimś kto uważa za coś normalnego bawienie się czyimś życiem jest dla niej całkowicie absurdalne. Miała go za indywidualistę. Kogoś kto nie ulega wpływom, a jedynie stoi z boku by śmiać się za wpatrzonymi w jak obrazek fanatykami. Kolejna rzecz, która była wcześniej dla niej naturalna stała się jej wyobrażeniem.
Słysząc pytanie z jego ust wzruszyła delikatnie ramionami w zamyśleniu. Nie była do końca pewna już tego czy może powiedzieć, że go zna. On znał ją na pewno, a to nie należało przecież to najprostszych zadań. Merlin jej świadkiem, że wszystko w ostatnich miesiącach wywróciło się do góry nogami. – Szczerze? – zaczęła uśmiechając się delikatnie. – Powiedziałam ci kiedyś, że ta maska, którą zakładasz i otoczka jaką przyjmujesz całkowicie ci odpowiada. Uważam, że gdybyś chciał coś zmienić już dawno byś to zrobił. Nie jesteś człowiekiem z nadzwyczajnym pokładem cierpliwości. Lubisz wszystko robić sam, bo tylko wtedy wiesz, że będzie tak jak trzeba. Przede wszystkim nie masz potrzeby ograniczania się pod żadnym względem. Jesteś sobą i mówisz co myślisz, bo i tak uważasz, że ludzie biorą to z przymrużeniem oka. Dlatego właśnie nie uważam, że to jest to co chciałbyś zmienić, bo jeśli tak to już byś to zrobił. – odpowiedziała pewna swoich słów. Poznała go wystarczająco by wiedzieć, że maska, która nosi jest wygodną alternatywą życia w ich rzeczywistości. Z drugiej strony mając w pamięci sytuacje i słowa, które z jego ust padły czuła, że znała go naprawdę. Ta niepewność przyprawiała ją o zawrót głowy.
- Czyli codziennie – odpowiedziała kąśliwie choć nie było w tym złośliwości. Nie wyobrażała go sobie bez piersiówki w dłoni i było to coś co po prostu do niego należało. Może właśnie dlatego kiedyś wspomniała mu o założeniu baru. Alkohol był jego atrybutem nawet jeśli zdarzało się, że po nim obrywał od niej lampą.
Patrząc statystycznie na ilość momentów, w których dosłownie wywinęła się śmierci to nie była to jakaś wielka zmiana w jej życiu. Od tamtej chwili jednak zmieniło się wiele rzeczy, o których mówienie mu otwarcie nie należało do najprostszych. Czuła, że z jednej strony wszystko dzisiejszego wieczora ucieka jej przez palce, ale z drugiej strony nic nie mogła na to poradzić. – Przestałam chcieć cię udusić za każdym razem gdy otwierasz usta by coś powiedzieć – odparła. Wcale nie mijała się z prawdą. Prawdopodobnie było wiele innych rzeczy, które mogłaby podać za przykład, ale nie teraz, nie w tej sytuacji.
Lucinda od zawsze słyszała, że zaufanie to najdroższy towar na świecie. Bez zaufania nic nie mogło przetrwać. Dziwne było, że w ich relacji było tak wiele sytuacji, które rujnowały zaufanie, a finalnie i tak choćby drobinka jego pozostawała. Teraz pomimo swojej wiedzy postanowiła się z nim spotkać. To był najgłupszy z możliwych ruchów nie mówiąc już o tym, że właśnie powinna go prowadzić na spotkanie z Gwardzistami. Tak, zaufanie było towarem najdroższym na świecie.
Blondynka nie zareagowała na słowa o anomalii. Te już i tak niedługo miały przestać być problemem, a on nie mógł się o tym dowiedzieć. Kolejne pytania jednak wybiły ją z pantałyku. Nie odpowiedziała na żadne nie dlatego, że ruszył przed siebie, ale dlatego, że nie znała odpowiedzi. Czego chciała? Wcześniej chciała prawdy, ale teraz kiedy ją dostała ciężko było się z nią pogodzić, ciężko było to skreślić. Chciałaby wiedzieć wszystko, chciałaby zrozumieć, ale to było równie niemożliwe co ich podchody. Jeden krok do przodu i dwa do tyłu. Ona dłużej tak nie mogła. Blondynka ruszyła przed siebie nie zmuszając się nawet by dotrzymać mu kroku. Czuła, że jego wzrok będzie równie palący jak różdżka w jego dłoni. Czemu pomimo tego, że nic nie zrobiła czuła się winna? Bierność też jest tym za co się płaci, prawda?
z/t x2
Słysząc pytanie z jego ust wzruszyła delikatnie ramionami w zamyśleniu. Nie była do końca pewna już tego czy może powiedzieć, że go zna. On znał ją na pewno, a to nie należało przecież to najprostszych zadań. Merlin jej świadkiem, że wszystko w ostatnich miesiącach wywróciło się do góry nogami. – Szczerze? – zaczęła uśmiechając się delikatnie. – Powiedziałam ci kiedyś, że ta maska, którą zakładasz i otoczka jaką przyjmujesz całkowicie ci odpowiada. Uważam, że gdybyś chciał coś zmienić już dawno byś to zrobił. Nie jesteś człowiekiem z nadzwyczajnym pokładem cierpliwości. Lubisz wszystko robić sam, bo tylko wtedy wiesz, że będzie tak jak trzeba. Przede wszystkim nie masz potrzeby ograniczania się pod żadnym względem. Jesteś sobą i mówisz co myślisz, bo i tak uważasz, że ludzie biorą to z przymrużeniem oka. Dlatego właśnie nie uważam, że to jest to co chciałbyś zmienić, bo jeśli tak to już byś to zrobił. – odpowiedziała pewna swoich słów. Poznała go wystarczająco by wiedzieć, że maska, która nosi jest wygodną alternatywą życia w ich rzeczywistości. Z drugiej strony mając w pamięci sytuacje i słowa, które z jego ust padły czuła, że znała go naprawdę. Ta niepewność przyprawiała ją o zawrót głowy.
- Czyli codziennie – odpowiedziała kąśliwie choć nie było w tym złośliwości. Nie wyobrażała go sobie bez piersiówki w dłoni i było to coś co po prostu do niego należało. Może właśnie dlatego kiedyś wspomniała mu o założeniu baru. Alkohol był jego atrybutem nawet jeśli zdarzało się, że po nim obrywał od niej lampą.
Patrząc statystycznie na ilość momentów, w których dosłownie wywinęła się śmierci to nie była to jakaś wielka zmiana w jej życiu. Od tamtej chwili jednak zmieniło się wiele rzeczy, o których mówienie mu otwarcie nie należało do najprostszych. Czuła, że z jednej strony wszystko dzisiejszego wieczora ucieka jej przez palce, ale z drugiej strony nic nie mogła na to poradzić. – Przestałam chcieć cię udusić za każdym razem gdy otwierasz usta by coś powiedzieć – odparła. Wcale nie mijała się z prawdą. Prawdopodobnie było wiele innych rzeczy, które mogłaby podać za przykład, ale nie teraz, nie w tej sytuacji.
Lucinda od zawsze słyszała, że zaufanie to najdroższy towar na świecie. Bez zaufania nic nie mogło przetrwać. Dziwne było, że w ich relacji było tak wiele sytuacji, które rujnowały zaufanie, a finalnie i tak choćby drobinka jego pozostawała. Teraz pomimo swojej wiedzy postanowiła się z nim spotkać. To był najgłupszy z możliwych ruchów nie mówiąc już o tym, że właśnie powinna go prowadzić na spotkanie z Gwardzistami. Tak, zaufanie było towarem najdroższym na świecie.
Blondynka nie zareagowała na słowa o anomalii. Te już i tak niedługo miały przestać być problemem, a on nie mógł się o tym dowiedzieć. Kolejne pytania jednak wybiły ją z pantałyku. Nie odpowiedziała na żadne nie dlatego, że ruszył przed siebie, ale dlatego, że nie znała odpowiedzi. Czego chciała? Wcześniej chciała prawdy, ale teraz kiedy ją dostała ciężko było się z nią pogodzić, ciężko było to skreślić. Chciałaby wiedzieć wszystko, chciałaby zrozumieć, ale to było równie niemożliwe co ich podchody. Jeden krok do przodu i dwa do tyłu. Ona dłużej tak nie mogła. Blondynka ruszyła przed siebie nie zmuszając się nawet by dotrzymać mu kroku. Czuła, że jego wzrok będzie równie palący jak różdżka w jego dłoni. Czemu pomimo tego, że nic nie zrobiła czuła się winna? Bierność też jest tym za co się płaci, prawda?
z/t x2
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
3 maja 1957
Kiedyś w Beaulieu odbijały się w płomieniu dziecięce uśmiechy. Połączone dłonie ciągnęły się po korytarzach w pędzie i rozdzielały się tylko czasem, by pogłaskać wielki portret starej czarownicy, by zaczerpnąć tchu i upewnić się, że guwernantka nie czai się gdzieś za ich plecami gotowa rozdzielić dziewczynkę od chłopca, gotowa pogrozić surowo palcem, a potem strzepnąć najmniejszy kurzowy pyłek z urokliwej sukienki. W tamtych dniach łagodne słońce zapraszano do dostojnych wnętrz z tęsknotą, a ten najmniejszy mrok wypalał się w cieple ojcowskich ramion. Bezpieczne dachy wiły się ku obłokom, a pod nimi dorastały potężne marzenia, marzenia niemożliwe do objęcia rozumem, wytryskające daleko poza pałac, daleko poza horyzonty. Świat dworskich reguł dało się wtedy pokochać, oczarowywał mocą zdobnych kotar, świetlistych żyrandoli i falujących kolorem spódnic. W tamtym czasie się urodziła, w czasie wytwornych bali i towarzyskich przekomarzanek. Ciekawskim okiem wchłaniała powyginane teatralnie twarze krewnych, tuląc do siebie święte ideały. Natchniona podążała krok w krok za niewidzialnym śladem przodkini, odnajdując miłość w tych niemożliwych pożarach. Wierzyła, ale któregoś dnia między te mury wtargnęła ciemność.
Ściany się kruszyły, umierały zgorzkniałe dusze mieszkańców tego domu. Karmiła się długo ostatkami dawno zapomnianych tutaj serdeczności, Selwynowie tonąć zaczęli w mule własnych intryg, sprzedając dusze nieludzkim obyczajom. Na krewnych patrzyła jak na obcych. Wymieniali się czułymi uśmiechami, by później oddać się naturze dnia. Żyli bezpiecznie, w dostatku i cieple. Ślepo dreptali za ostrym obcasem swej ognistej władczyni, ofiarowując jej przy tym na złotej tacy swój rozum. Isabella jednak wiedziała o tych niepewnościach, o słabych głosach tak łatwo zgniatanych przez twarde spojrzenie Morgany. Nie da się przestać, nie da się znów nienawidzić i nie da się zmienić tego, co zbyt mocno wniknęło do serca. Od wielu miesięcy przekonywała siebie, że jest inaczej, że należy wypełnić swe przeznaczenie że ono nie mogło krzywdzić w swej złotawej bajkowości. Jednak smutniała, blednąc z tygodnia na tydzień. Błysk niewidzialnej łzy wypłukać chciał myśli z piekących wątpliwości, ale nie potrafił. Ta słuszna i jedyna tradycja nagle stała się zbyt ostra, zbyt niepodważalna i pozbawiona widoku tych, dla których jej serce gotowe było znieść wiele. Marzenia przestały pachnąć różami, choć uczyniła wszystko, by woń ta nigdy nie zdołała jej opuścić. Drażniony szlachetną ozdobą palec mrowił w nienormalnej nieprzyjemności. I już wiedziała, że coraz trudniej jej myślą pozostać między salamandrami, że zawiązywany z dnia na dzień coraz mocniej gorset wyrywał z niej oddechy – na własne życzenie. Zupełnie jakby próbowała wciąż walczyć z trującymi maskami tego domu, z samą sobą, ubierając coraz drobniejsze ciało w ciasne klatki. Gdy wiosenne kwiaty zaczęły wydostawać się z zimowych skorup, pojęła, że zawsze kochała biel tych płatków, że nigdy nie lubiła zwodniczej czerwieni. Kreślony pospiesznie list wcale nie był nagłym zrywem. Misternie od wielu dni składała między myślami te odważne formułki. Bała się wysłać sowę, bała się, że niewielka notatka nigdy nie zostanie przeczytana, a jednak dwa płomienie zawsze potrafiły połączyć się w całość.
W swojej sypialni pozostawiła pierścień. Nigdy do niej nie należał. Oko smoczej familii łypnęło na nią groźnie ten ostatni raz, kiedy do malutkiej, magicznej torebki próbowała zapakować swój cały świat. Wypuszczona Iskierka pofrunęła ledwie chwilę temu, wiedząc dobrze, kogo ma szukać. Wietrzące się komnaty żegnała w niepewności. Pamiętała dotyk szorstkich włosów ojca, którego utuliła, gdy rano zaczytywał się w naukowej paplaninie. Nie mógł przeczuwać, że to pożegnanie.
Nikogo nie chciała krzywdzić, ale wreszcie pojęła, że oni zapomną szybko, odcinając jej gałąź z szerokich kart historii – dokładnie tak jak to zrobili z Alexandrem. Czy cokolwiek z tych ostatnich lat było prawdziwe? Tylko ten jeden, ten, który rozumiał. Przeżarte do cna twarze krewnych pławiły się we własnym fałszu, zgarniając jak najwięcej z salonowego królestwa i gubiąc swą duszę. Wszystko to w bezmyślnym zaufaniu dla dziedzictwa, które już dawno wypłowiało, zatracając ostatecznie swój najszczerszy blask. Lęk przed nim pozostawał podlejszy od niego samego. Odkrywała to dopiero teraz. Bała się o nich, ale w tej drobnej chwili jeszcze bardziej przestraszyła się siebie. Nie tego, co chciała zrobić, ale tego, co stanie się z nią, jeśli pozostanie. Dlatego odeszła, wierząc, że bycie lady w Dover wcale nie jest jej przeznaczeniem. Temu przeczuciu powierzyć chciała swój los, grzebiąc całą przeszłość i pisząc na siebie wyrok śmierci.
Salamandry mrugały kolorowym okiem, kiedy wędrowała nadmorskim deptakiem. Wiatr wił się wokół jej włosów, a zdobna peleryna gniotła się dziwnie, jakby nerwowo. Pod nią dudniło nienaturalnie serce – przerażone. Mimo to szła powoli, rozkoszując się po raz ostatni widokami znajomej okolicy. Spoglądała na wybrzeże, przywoływała dawne obrazy, a w myśli nieustannie upewniała się, że dopiero teraz odkryje prawdziwe piękno. O nowym życiu nie wiedziała nic, żadna wróżba nie mogłaby uspokoić drgającego wnętrza. Ufała Alexowi, ufała jego miłości i wierzyła, że znalazł się w lepszym miejscu. Czy skrawek tego świata mógłby ofiarować i jej? Plugawiła prawo stuleci, dewastowała dobre imię największych czarodziejskich dostojników, zrzucała nazwisko i wieczne powinności. Rozdzierała naturalny porządek, ślepo podążając za tym natrętnym głosem, z którym już się nie dało walczyć. Mijały ją obce twarze nieświadome dziewczęcego dramatu. Któraś z nich była tą, na którą czekała.
Nie było odwrotu.
| stąd + wygląd
Alexander otworzył oczy i spojrzał w lustro, skąd patrzyła na niego inna twarz, wciąż jednak pozostając znajomą, używaną od czasu do czasu. Westchnął po raz kolejny, złapał za różdżkę i schowawszy ją w pokrowcu wyszedł z łazienki, z uśmiechem wpuszczając do środka swoją siostrę. Lubił swoje alter ego z jeszcze jednego powodu: rude włosy upodabniały go do Lotty i wywoływały na jej twarzy jakiś taki przyjemny wyraz. Lubił te momenty, skłamałby twierdząc, że było inaczej.
Niewielki uśmiech, który widok siostry przywołał na twarz uzdrowiciela zniknął jednak prędko, kiedy przypomniał sobie gdzie i w jakim celu się wybierał. Poszedł na piętro, przebrał się w szaty o rozmiar mniejsze, po czym wrócił na parter i po założeniu na nogi butów opuścił Kurnik. Przeszedł się kawałek lasem, słuchając śpiewu ptaków i starając się przy jego pomocy oczyścić skłębione i poplątane myśli. Nie zadziałało to może idealnie, ale wystarczająco, żeby doszedł do wniosku, że jest gotowy. Złapał za różdżkę i z charakterystycznym trzaskiem towarzyszącym teleportacji zniknął z Doliny Godryka.
Pojawił się ponownie w innym miejscu. Karłowaty lasek przed wydmą wypełniony był cichym szelestem drzew i szumem morza. Sony zapach załaskotał Alexa w nos, kiedy wychodził w kierunku wąskiej ścieżki. dotarcie na deptak nie zajęło mu zbyt długo, prędko odnalazł też ich ulubioną ławkę. Znajdowała się w najszerszym miejscu deptaka, wysunięta do tyłu i chowająca się pomiędzy dwoma pokaźnymi krzewami, na których złociły się żółte kwiaty.
Nie było jej jeszcze, co przyjął z ulgą. Dawało mu to chwilę wytchnienia, aby po prostu cieszyć się chwilą i nie udawać, że cały świat jego kuzynki zmierzał ku krawędzi urwiska, za którą nie było wiadome co się znajduje. Skanował wzrokiem sylwetki i twarze przechodniów, których było zdecydowanie mniej niż to pamiętał. Słyszał, że po tym co stało się w Londynie pierwszego kwietnia mugole uciekali z Anglii. I jeśli miał być szczery to nie dziwił im się: sam uciekałby gdzie pieprz rośnie.
Jego rozmyślania przerwał jednak blask jasnych włosów targanych zrywami wiatru. Czekał, aż jej spojrzenie padnie na dobrze znaną jej ławkę, wokół której wygrzewał się jakiś tuzin salamander. Wiedział, że pamiętała tę twarz, jednak uniósł się z ławki aby upewnić Isabellę, że to nie był przypadek. Podszedł do niej i spojrzał jej głęboko w oczy, twarz mając przeciętą na pół zmartwieniem i niezadowoleniem. Jego spojrzenie było pełne, ciężkie i intensywne, zadając jednak tylko pojedyncze pytanie: dlaczego?
Alexander otworzył oczy i spojrzał w lustro, skąd patrzyła na niego inna twarz, wciąż jednak pozostając znajomą, używaną od czasu do czasu. Westchnął po raz kolejny, złapał za różdżkę i schowawszy ją w pokrowcu wyszedł z łazienki, z uśmiechem wpuszczając do środka swoją siostrę. Lubił swoje alter ego z jeszcze jednego powodu: rude włosy upodabniały go do Lotty i wywoływały na jej twarzy jakiś taki przyjemny wyraz. Lubił te momenty, skłamałby twierdząc, że było inaczej.
Niewielki uśmiech, który widok siostry przywołał na twarz uzdrowiciela zniknął jednak prędko, kiedy przypomniał sobie gdzie i w jakim celu się wybierał. Poszedł na piętro, przebrał się w szaty o rozmiar mniejsze, po czym wrócił na parter i po założeniu na nogi butów opuścił Kurnik. Przeszedł się kawałek lasem, słuchając śpiewu ptaków i starając się przy jego pomocy oczyścić skłębione i poplątane myśli. Nie zadziałało to może idealnie, ale wystarczająco, żeby doszedł do wniosku, że jest gotowy. Złapał za różdżkę i z charakterystycznym trzaskiem towarzyszącym teleportacji zniknął z Doliny Godryka.
Pojawił się ponownie w innym miejscu. Karłowaty lasek przed wydmą wypełniony był cichym szelestem drzew i szumem morza. Sony zapach załaskotał Alexa w nos, kiedy wychodził w kierunku wąskiej ścieżki. dotarcie na deptak nie zajęło mu zbyt długo, prędko odnalazł też ich ulubioną ławkę. Znajdowała się w najszerszym miejscu deptaka, wysunięta do tyłu i chowająca się pomiędzy dwoma pokaźnymi krzewami, na których złociły się żółte kwiaty.
Nie było jej jeszcze, co przyjął z ulgą. Dawało mu to chwilę wytchnienia, aby po prostu cieszyć się chwilą i nie udawać, że cały świat jego kuzynki zmierzał ku krawędzi urwiska, za którą nie było wiadome co się znajduje. Skanował wzrokiem sylwetki i twarze przechodniów, których było zdecydowanie mniej niż to pamiętał. Słyszał, że po tym co stało się w Londynie pierwszego kwietnia mugole uciekali z Anglii. I jeśli miał być szczery to nie dziwił im się: sam uciekałby gdzie pieprz rośnie.
Jego rozmyślania przerwał jednak blask jasnych włosów targanych zrywami wiatru. Czekał, aż jej spojrzenie padnie na dobrze znaną jej ławkę, wokół której wygrzewał się jakiś tuzin salamander. Wiedział, że pamiętała tę twarz, jednak uniósł się z ławki aby upewnić Isabellę, że to nie był przypadek. Podszedł do niej i spojrzał jej głęboko w oczy, twarz mając przeciętą na pół zmartwieniem i niezadowoleniem. Jego spojrzenie było pełne, ciężkie i intensywne, zadając jednak tylko pojedyncze pytanie: dlaczego?
Choć w dostojnym kroku zdradzała swoją szlachetną manierę, choć nieporuszone z pozoru ciało posuwało się powoli wzdłuż salamandrowych ścieżek, to jednak wewnątrz żarłoczne płomienie wyjadały w stresie delikatną duszę. Delikatną z pozoru, bo w kruchość swą chciała wierzyć, w myśl jej rzeźbiono jej postać, starając się, by zawsze w lustrzanym odbiciu ukazało się uosobienie lekkie, możliwe do łatwej manipulacji, posłuszne, poruszalne. Tymczasem pod tymi porcelanowymi skorupami dojrzewała siła zahartowana dworską intrygą, podłymi kłamstwami i wiecznie zaciskającymi się zębami – w ucisku dużo gorszym od ciasnoty wąskich gorsetów. Mało kto potrafił to pojąć, mało która z dziewcząt ośmielała się prawdziwie wejrzeć we własne uczucia, odsłonić szczere pragnienia, a nie te, które dyktowało jej wymagające otoczenie. Dziś czuła się wolna. Zmierzała do tej ostatniej przeszkody, długiej linii piekących bram. Z jej rumianą buzią zderzał się jednak wolny, figlarny poryw wiatru, jakby chciał łagodzić te ogniska niepewności. Nie chciała się zatrzymywać, nie chciała się odwracać w obawie, że zaraz zwodnicza, ludzka wyobraźnia podsunie jej zapach matczynej piersi, drogich francuskich perfum i świeżych kwiatów zdobiących jej sypialnię. Wiatr więc zmywał z niej te wonie, te resztki Selwynowych śladów, ostatnie drobne nitki bogactwa, dostojności. Wszystko to porywał ze sobą pęd powietrza, gniotąc ostatnią zdobną sukienkę. Zupełnie jakby w tym przedziwnym rytuale przejścia oczyszczała się z przeszłości. Z trudem wciąż przełykała tę myśl – że to znika, że to już było i nie powróci. Ostatni raz oddychała jako ta najpiękniejsza dama, jako anioł, ozdoba błyszczących światów wypchanych zwodniczymi bajeczkami o księżniczkach i smokach. Szła bez symboli, obdarta z własnej tożsamości, wynurzająca się z tej zastygłej skorupy arystokratki tak naga, tak niemożliwie nowa i wreszcie prawdziwa, choć jeszcze przez chwilę mogąca zawrócić. Nie chciała.
Postać znajomego chłopca wywołała nieznośne fiksacje w żołądku. Poczuła suchość w ustach i nienormalne ciepło promieniujące od piersi aż do koniuszków palców. Ulubiona ławka, niezwykle znajoma buzia wynurzająca się spomiędzy kwitnących powoli drzew. Zatrzymał się na moment świat, zwolniły morskie fale, zastygły poruszające się gdzieś sylwetki – tak nieświadome dramatów Isabelli Selwyn. Zirytowane ptaszysko wydało kilka niecierpliwych pisków. Słońce błyskiem prześlizgnęło się po miedzianych włosach młodzieńca. Zjawił się naprawdę. Wiedziała o tym, a jednak czuła, że mógłby odmówić, wiedząc, na co skazywałby się, ofiarując jej swoje wsparcie. Ich dwie rozdzielone ścieżki mogły się znów połączyć. Czy drżał tak jak ona? Czy wolałby odesłać ją, zgodnie z mocą skreślonych słów, znów do uroczego Beaulieu? Pożegnała się z rodziną, ale teraz witała ją znów, wiernie, tęsknie i z nadzieją. Alexander mógł ją stąd zabrać do świata lepszego, o ile ten gdziekolwiek istniał, o ile to wszystko nie było jej zbuntowaną, ślepą fantazją. Tak naprawdę nie wiedziała, co kryło się po drugiej stronie.
Powstrzymała stopę już wyginającą się do nagłego kroku. Nie była pewna, czy bezpieczne byłoby szukanie ciepła w jego zmaterializowanych ramionach. Oprócz burzliwego oka Wendeliny zbyt wiele twarzy mogłoby obrócić się w ich stronę, dając ślad, rzucając znak tym, którzy mogliby uznać ten obraz za interesujący. Dlaczego.
– Nie chcę tam być – rzuciła odważnie, mocno, choć chyba połamały jej się oczy gotowe zaraz znów rozpłynąć się w wilgoci. Nie mogła się rozklejać, nie w chwili, kiedy prosiła go o opiekę, kiedy ledwie chwilę temu pisała, że jest dzielna, że jest silna, że już wreszcie wie, czego pragnie. To dojrzewało w niej długo, niespiesznie. Potrzebne były długie miesiące, tysiące niepoprawnych snów, o których nikt nie powinien wiedzieć. Tysiące nigdy niewysłanych listów do łamaczy klątw, do wykluczonych kuzynów, do niemożliwych marzeń. Cierpienie wyjaśniało się powoli, cierpienie ukazało się niespodziewanie między promiennymi uśmiechami i satynowymi wstążkami.
Podeszła bliżej. W tysiącu emocji tonących w jej spojrzeniu dostrzec mógł miłość, sojusz, braterstwo. Alex nie mógł wybrać źle. Tymczasem Bella walczyła z nieznośnymi ukłuciami, które wołały do niej w szyderczych pieśniach, że jest słaba, że ucieka, że nie jest godna. Miały racje. Nie była godna do bycia lady Rosier. Te róże kaleczyłyby ją do końca życia, z tych róż zbudowaliby pachnącą klatkę, a ta raniłaby tak, by nie zostawiać na delikatnej skórze żadnego haniebnego śladu. Co innego w duszy. Pamiętała słowa Steffena, który przestrzegł ją przed tą rodziną. Naprawdę w to uwierzyła. Skubnęła nerwowo koronkowe wykończenie rękawa. Popatrzyła w stronę nieporuszonego tą historią wybrzeża. Chciała sięgnąć po jego dłoń, poczuć sprzyjające ciepło. – Jestem tego pewna – odezwała się znów, domyślając się, że na to czekał. Głos może zdradzał poruszenie, chociaż walczyła z tymi emocjami w każdej głosce. – Poprowadzisz mnie? – zapytała, przenosząc spojrzenie na jego obcą twarz. Prośba kryła się w tych słowach, dobrze to wiedział. Mimo tego niepojętego zrywu odwagi (albo głupoty) była tak naprawdę bezbronna bez niego. Chciała wiedzieć, czy w tym drugim świecie istniało miejsce dla niej. Usta rwały się do wielu słów, ale nie chciała tutaj. Wielu z nich mógł się domyślać, o wielu po prostu wiedział, znając dobrze głosy jej serca.
Teraz pragnęła stąd odejść, zanim na drodze stanie im siła, której nie będą mogli przezwyciężyć.
Powstrzymanie emocji przez tę chwilę okazało się największą torturą.
Postać znajomego chłopca wywołała nieznośne fiksacje w żołądku. Poczuła suchość w ustach i nienormalne ciepło promieniujące od piersi aż do koniuszków palców. Ulubiona ławka, niezwykle znajoma buzia wynurzająca się spomiędzy kwitnących powoli drzew. Zatrzymał się na moment świat, zwolniły morskie fale, zastygły poruszające się gdzieś sylwetki – tak nieświadome dramatów Isabelli Selwyn. Zirytowane ptaszysko wydało kilka niecierpliwych pisków. Słońce błyskiem prześlizgnęło się po miedzianych włosach młodzieńca. Zjawił się naprawdę. Wiedziała o tym, a jednak czuła, że mógłby odmówić, wiedząc, na co skazywałby się, ofiarując jej swoje wsparcie. Ich dwie rozdzielone ścieżki mogły się znów połączyć. Czy drżał tak jak ona? Czy wolałby odesłać ją, zgodnie z mocą skreślonych słów, znów do uroczego Beaulieu? Pożegnała się z rodziną, ale teraz witała ją znów, wiernie, tęsknie i z nadzieją. Alexander mógł ją stąd zabrać do świata lepszego, o ile ten gdziekolwiek istniał, o ile to wszystko nie było jej zbuntowaną, ślepą fantazją. Tak naprawdę nie wiedziała, co kryło się po drugiej stronie.
Powstrzymała stopę już wyginającą się do nagłego kroku. Nie była pewna, czy bezpieczne byłoby szukanie ciepła w jego zmaterializowanych ramionach. Oprócz burzliwego oka Wendeliny zbyt wiele twarzy mogłoby obrócić się w ich stronę, dając ślad, rzucając znak tym, którzy mogliby uznać ten obraz za interesujący. Dlaczego.
– Nie chcę tam być – rzuciła odważnie, mocno, choć chyba połamały jej się oczy gotowe zaraz znów rozpłynąć się w wilgoci. Nie mogła się rozklejać, nie w chwili, kiedy prosiła go o opiekę, kiedy ledwie chwilę temu pisała, że jest dzielna, że jest silna, że już wreszcie wie, czego pragnie. To dojrzewało w niej długo, niespiesznie. Potrzebne były długie miesiące, tysiące niepoprawnych snów, o których nikt nie powinien wiedzieć. Tysiące nigdy niewysłanych listów do łamaczy klątw, do wykluczonych kuzynów, do niemożliwych marzeń. Cierpienie wyjaśniało się powoli, cierpienie ukazało się niespodziewanie między promiennymi uśmiechami i satynowymi wstążkami.
Podeszła bliżej. W tysiącu emocji tonących w jej spojrzeniu dostrzec mógł miłość, sojusz, braterstwo. Alex nie mógł wybrać źle. Tymczasem Bella walczyła z nieznośnymi ukłuciami, które wołały do niej w szyderczych pieśniach, że jest słaba, że ucieka, że nie jest godna. Miały racje. Nie była godna do bycia lady Rosier. Te róże kaleczyłyby ją do końca życia, z tych róż zbudowaliby pachnącą klatkę, a ta raniłaby tak, by nie zostawiać na delikatnej skórze żadnego haniebnego śladu. Co innego w duszy. Pamiętała słowa Steffena, który przestrzegł ją przed tą rodziną. Naprawdę w to uwierzyła. Skubnęła nerwowo koronkowe wykończenie rękawa. Popatrzyła w stronę nieporuszonego tą historią wybrzeża. Chciała sięgnąć po jego dłoń, poczuć sprzyjające ciepło. – Jestem tego pewna – odezwała się znów, domyślając się, że na to czekał. Głos może zdradzał poruszenie, chociaż walczyła z tymi emocjami w każdej głosce. – Poprowadzisz mnie? – zapytała, przenosząc spojrzenie na jego obcą twarz. Prośba kryła się w tych słowach, dobrze to wiedział. Mimo tego niepojętego zrywu odwagi (albo głupoty) była tak naprawdę bezbronna bez niego. Chciała wiedzieć, czy w tym drugim świecie istniało miejsce dla niej. Usta rwały się do wielu słów, ale nie chciała tutaj. Wielu z nich mógł się domyślać, o wielu po prostu wiedział, znając dobrze głosy jej serca.
Teraz pragnęła stąd odejść, zanim na drodze stanie im siła, której nie będą mogli przezwyciężyć.
Powstrzymanie emocji przez tę chwilę okazało się największą torturą.
Burzowe oczy przewiercały Isabellę na wylot, starając się dojrzeć coś, cokolwiek, co zdradziłoby mu, że przyszła tu nie z własnej woli, że ktoś kazał jej to zrobić, albo że znajdowała się pod Imperiusem. Widział emocje, jakimi darzyła go, które były tak znajome, lecz jednocześnie Selwyn by wobec nich całkowicie nieufny. Wiedział, że Rosierowie najchętniej widzieliby jego głowę zatkniętą na jakiś pal i, o ile Isabella nie byłaby dostatecznie przekonująca w swoim okazywaniu braku uczuć względem wydziedziczonego kuzyna, to młoda lady była świetnym sposobem, by do Farleya dotrzeć. Dostrzegł, że rwała się do niego, lecz nie był w stanie się zbliżyć, przełamać, zaryzykować, że wpadłby w pułapkę. Gestem dłoni wskazał więc na ławkę, którą do tej pory zajmował, ruszając w jej kierunku. Usiadł na prawym jej krańcu, zostawiając dostatecznie wiele przyzwoitego dystansu między nimi, aby móc bez przeszkód porozmawiać. Obserwował przez moment ludzi snujących się deptakiem, fale miarowo rozmywające się na brzegu, wodne ptactwo krążące na płótnie z błękitu nieba. Westchnął w końcu i obdarzył swoją kuzynkę jeszcze jednym, czujnym spojrzeniem.
– Powiedz mi, dlaczego nie chcesz tam być. Nie zabiorę cię, dopóki się nie dowiem – powiedział półgłosem, intensywnie wpatrując się w Isabellę. Niezauważalnym ruchem dłoni dotknął ukrytej w szatach różdżki, która pomagła mu ukształtować jego wolę w faktyczną władzę nad mocą. Jeżeli Isabella miała zostawić wszystko i zostać wpuszczona do jego życia musiała mówić prawdę. Skupienie wymalowane na jego twarzy łatwo było przypisać do tego, że bardzo uważnie jej słuchał. Tak naprawdę jednak słuchał jej uważniej, niż młoda lady mogła to przypuszczać. Jaźń Alexandra wygięła się lekko pod wpływem jego niemego życzenia, rozciągać się i sięgać dalej, niż ograniczało ją ciało młodego uzdrowiciela. Niemoralna sztuka legilimencji, którą znał dłużej niż sięgał pamięcią po raz kolejny przysługiwała mu się dla bezpieczeństwa jego oraz tych, których starał się chronić w czterech ścianach Kurnika – bezpiecznego domu. I chociaż jego serce rwało się do tego, by uratować Isabellę od wszelkiego zła, które chciałoby jej sięgnąć tak rozum pozostawał chłodny i nieufny. Filtrował uważnie słowa Isabelli, starając się wykryć jakiekolwiek przejawy nieszczerości.
| turlam na wykrywanie kłamstwa przy pomocy legilimencji
– Powiedz mi, dlaczego nie chcesz tam być. Nie zabiorę cię, dopóki się nie dowiem – powiedział półgłosem, intensywnie wpatrując się w Isabellę. Niezauważalnym ruchem dłoni dotknął ukrytej w szatach różdżki, która pomagła mu ukształtować jego wolę w faktyczną władzę nad mocą. Jeżeli Isabella miała zostawić wszystko i zostać wpuszczona do jego życia musiała mówić prawdę. Skupienie wymalowane na jego twarzy łatwo było przypisać do tego, że bardzo uważnie jej słuchał. Tak naprawdę jednak słuchał jej uważniej, niż młoda lady mogła to przypuszczać. Jaźń Alexandra wygięła się lekko pod wpływem jego niemego życzenia, rozciągać się i sięgać dalej, niż ograniczało ją ciało młodego uzdrowiciela. Niemoralna sztuka legilimencji, którą znał dłużej niż sięgał pamięcią po raz kolejny przysługiwała mu się dla bezpieczeństwa jego oraz tych, których starał się chronić w czterech ścianach Kurnika – bezpiecznego domu. I chociaż jego serce rwało się do tego, by uratować Isabellę od wszelkiego zła, które chciałoby jej sięgnąć tak rozum pozostawał chłodny i nieufny. Filtrował uważnie słowa Isabelli, starając się wykryć jakiekolwiek przejawy nieszczerości.
| turlam na wykrywanie kłamstwa przy pomocy legilimencji
The member 'Alexander Farley' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 3
'k100' : 3
Deptak nadmorski, Mersea Island
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Essex