Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki
Portowa ulica
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Portowa ulica
Doki nie należą do najbezpieczniejszych ani najprzyjemniejszych miejsc w Londynie; są ciemne, brudne, a powietrze wypełnia zapach nieświeżych ryb. Główne ulice, na których słychać śpiew marynarzy, którzy zeszli na ląd, podpitych grogiem, nie wydają się bezpieczne. W tej mniej zadbanej dzielnicy znajduje się mniej latarni, a wąskie przejścia otoczone wysokimi budynkami sprawiają, że nigdy nie można się spodziewać, co czeka za zakrętem...
Takie miejsca nie były jej obce. Jako poszukiwacz artefaktów musiała odnaleźć się w różnych, często nieprzyjemnych lokacjach. Przyzwyczaiła się już do tego, może to właśnie ta część jej pracy wzbudzała w niej poczucie normalności. W końcu jako szlachcianka nigdy nie powinna zaprzyjaźnić się z odorem portowych kanałów. Jasne jednak było, że szlachcianka z niej żadna, a krew była jedynie krwią. Żałowała, że inni czarodzieje nie idą za jej rozumowaniem. Widzą w krwi powód do rozpętania wojny, widzą podziały, które nie istnieją. Patrzą z obrzydzeniem na ludzi o niższym statusie myśląc, że to właśnie od krwi zależy kim są, ile będą zarabiać i gdzie pracować. Ten brak logicznego myślenia zaprowadził ich tu gdzie aktualnie są. A może to ona źle to wszystko rozumuje? Może świat wcale nie jest tak prosty? Nie mogła tego wiedzieć, ale musiała działać.
Idąc za przykładem towarzysza, blondynka rozświetliła różdżkę odpowiednim zaklęciem. W tunelu było ciemno, a echo ich kroków przerywał jedynie dźwięk kapiącej wody. Szli ostrożnie nie będąc do końca pewnym tego co może ich spotkać na samym końcu tunelu. Lucinda nie znała tego przejścia, ale ufała, że mężczyzna doskonale zna powagę sytuacji i gdyby nie był pewny, że na końcu znajdą odpowiednie przejście, to nigdy nie wybrałby podobnej drogi. Informator powiedział jasno, że chodzi o klątwę, ale nie mogli wiedzieć czy nic innego już ich tu nie zaskoczy. Byli skupieni, ostrożni, blondynka już teraz rozmyślała o poziomie klątwy, która może znajdować się w tunelu, do którego chcą dotrzeć sojusznicy Zakonu. Tliła się w niej nadzieja, że uda im się ją bez problemu zdjąć, choć przecież doskonale wiedziała, że w szeregach wroga są doskonali nakładacze. Czy przewyższali jej wiedzę? Tego nie wiedziała, ale podejrzewała, że mogło być naprawdę ciężko.
Gdy dotarli do końca korytarza odetchnęła. Nie z ulgą, bo najtrudniejsze wciąż było przed nimi. To był jednak odcinek drogi, który udało im się pokonać bez większych niespodzianek. Była Vincentowi za to wdzięczna. Była też wdzięczna za to, że z nią tutaj przyszedł, choć jeszcze kilka miesięcy wcześniej odradzała mu jakąkolwiek działalność na rzecz ich organizacji. Nie żałowała tego, nie chciała by kolejne bliskie jej osoby brały w tym udział, nie chciała już nikogo tracić, ale czasu już nie cofnie, a niektóre decyzje pozostają na zawsze.
Nie wychodzili z tunelu, ale postanowili się rozejrzeć. Lucinda położyła palec na usta nakazując mężczyźnie by był bardzo cicho. To jej uszu dotarł podniesiony głos jakiegoś mężczyzny. – Jakieś szczury powinny tego pilnować, a nie my. – po chwili kolejny głos mu odpowiedział. – Pan Minister nam to wynagrodzi. – już wiedziała, że nie obejdzie się bez walki. Lucinda uniosła różdżkę i wyszła z tunelu mając przy swoim boku przyjaciela. – Petrificus Totalus – rzuciła w stronę pierwszego z mężczyzn.
idziemy do szafki
Idąc za przykładem towarzysza, blondynka rozświetliła różdżkę odpowiednim zaklęciem. W tunelu było ciemno, a echo ich kroków przerywał jedynie dźwięk kapiącej wody. Szli ostrożnie nie będąc do końca pewnym tego co może ich spotkać na samym końcu tunelu. Lucinda nie znała tego przejścia, ale ufała, że mężczyzna doskonale zna powagę sytuacji i gdyby nie był pewny, że na końcu znajdą odpowiednie przejście, to nigdy nie wybrałby podobnej drogi. Informator powiedział jasno, że chodzi o klątwę, ale nie mogli wiedzieć czy nic innego już ich tu nie zaskoczy. Byli skupieni, ostrożni, blondynka już teraz rozmyślała o poziomie klątwy, która może znajdować się w tunelu, do którego chcą dotrzeć sojusznicy Zakonu. Tliła się w niej nadzieja, że uda im się ją bez problemu zdjąć, choć przecież doskonale wiedziała, że w szeregach wroga są doskonali nakładacze. Czy przewyższali jej wiedzę? Tego nie wiedziała, ale podejrzewała, że mogło być naprawdę ciężko.
Gdy dotarli do końca korytarza odetchnęła. Nie z ulgą, bo najtrudniejsze wciąż było przed nimi. To był jednak odcinek drogi, który udało im się pokonać bez większych niespodzianek. Była Vincentowi za to wdzięczna. Była też wdzięczna za to, że z nią tutaj przyszedł, choć jeszcze kilka miesięcy wcześniej odradzała mu jakąkolwiek działalność na rzecz ich organizacji. Nie żałowała tego, nie chciała by kolejne bliskie jej osoby brały w tym udział, nie chciała już nikogo tracić, ale czasu już nie cofnie, a niektóre decyzje pozostają na zawsze.
Nie wychodzili z tunelu, ale postanowili się rozejrzeć. Lucinda położyła palec na usta nakazując mężczyźnie by był bardzo cicho. To jej uszu dotarł podniesiony głos jakiegoś mężczyzny. – Jakieś szczury powinny tego pilnować, a nie my. – po chwili kolejny głos mu odpowiedział. – Pan Minister nam to wynagrodzi. – już wiedziała, że nie obejdzie się bez walki. Lucinda uniosła różdżkę i wyszła z tunelu mając przy swoim boku przyjaciela. – Petrificus Totalus – rzuciła w stronę pierwszego z mężczyzn.
idziemy do szafki
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Zaskakujące zadania, rozsiane niemalże po całym świecie, napotkane podczas wieloletniej, wyboistej, zawodowej kariery, umiejscawiano w nieoczekiwanych lokalizacjach, będących ogromnym wyzwaniem do adaptacji, pokonania, czy wstępnego przyzwyczajenia. Plugawe przekleństwa umieszczano na niewielkich, ukrytych powierzchniach chronionych przed nieuważnym okiem zwykłego człowieka. Wyczekując na swą ofiarę, zaciskały swe ciasne, destruktywne macki. Ich zobowiązująca profesja miała za zadanie neutralizować niebezpieczeństwa, wyszukiwać przyczyny, pozbywać się najgroźniejszego zagrożenia. Jako profesjonaliści stawali w jednym szyku nie zważając na status krwi, pochodzenie oraz rozróżniające urodzenie. I choć szlachecki status ciążył na wąskich ramionach blondynki od najmłodszych lat szkolnych, postrzegał ją przez pryzmat ogólnej normalności. Potrafili połączyć przeciwstawne światy; z jednego z nich, finalnie odłączyła się na dobre. Uciekła od absurdalnej ideologii dzielącej magiczną spuściznę. On również nie rozumiał. Nie potrafił przetrawić logicznego powodu rozpętania tak krwawej i wyniszczającej wojny. Była dotkliwa, obejmująca oprawców jak i najbardziej uciemiężonych cywili. Nie miała skrupułów, nie dawała wyboru; walka odbierała swoje żniwo niezależnie od dnia, godziny, miejsca zamieszkania czy wykonywanego zawodu. Musieli stać na straży sprawiedliwości, proponować ład, chronić najbiedniejszą jednostkę, niezdolną do samodzielnych akcji.
Rozbłysk podwójnego światła, pozwolił na lepszą orientację w terenie. Identyczne korytarze zimnego podziemia, zlewały się w jedną całość, tworząc plątaninę nieosiągalnych przejść. Skupiona mina ciemnowłosego, baczna obserwacja każdego, najmniejszego szczegółu, umożliwiała przedostanie się do docelowego rozwidlenia. Słyszeli echo głosów odbijających się od pustego kamienia. Kilkukrotnie zgubili właściwy szlak, niknąc w wilgotnej toni, brodząc między zapuszczony, nawodnionym kanałem. Poruszał się ostrożnie, cicho, nie wzbudzając żadnych podejrzeń. Podziemne przejścia były używane od lat, stały się kolebką nielegalnych spotkań, hucznych imprez organizowanych poszczególne grupy społeczne. Ciągnęły się rozlegle, pod zawiłymi ulicami miasta, stwarzając okazję do ukrycia pożądanych zapasów, przeorganizowaniu sił, schronieniu przed bestialskim reżimem. Co jakiś czas oglądał się za siebie kiwając głową w stronę towarzyszki. Ciasny kołnierz oplatał schłodzoną szyję, skostniałe palce utrzymywały podłużne drewno. Mając ją tuż obok odczuwał pewien spokój ducha, mniejszy stres rozciągający się po nawet najmniejszych wnętrznościach. Odetchnął zatęchłym powietrzem, skręcając w kolejne, węższe zagłębienie. Informacja o domniemanej klątwie zmusiła ich do przerywania strumienia widności, rzucenia ochronnego Hexa Revelio. Informacje o potencjalnym zagrożeniu nie rozbłysnęły, znajomym białym światłem. Wędrowali zaciekle, bez zatrzymywania. Coraz pewniej poruszał się w splątanej gęstwinie, odnajdując miejsca, w których bywał przez ostatnie miesiące. Odetchnął z ulgą i lekko odkręcił się do Zakonniczki: – Wydaje mi się, że jesteśmy niedaleko… – szepnął praktycznie bezsłownie dochodząc do końca korytarza. Zauważył gest, gdy kobieta wychylała się zza chropowatej ściany. Usłyszał dźwięczny, chrapliwy głos pełen niezadowolenia oraz niewyjaśnionej pretensji. Pan Minister nam to wynagrodzi; zmarszczył brwi w skupieniu wytężając słuch, czyżby domniemana dostawa została przeniesiona w podziemia, przejęta przez chwiejne pachołki samego Ministra? Parszywa propaganda docierała nawet do najgłębszych zakamarków. Nie czekając dłużej, na znak wybiegł za partnerką, celując różdżką w wąsatego strażnika. Musieli zdobyć przewagę, rozegrać ten pojedynek bez zbyt dużego szumu. – Deprimo! – zawtórował, wykonując odpowiednie zamachnięcie różdżką. Walka rozkładała się po ich myśli, szybko wyeliminował jednego z przeciwników, osłabiając ich defensywę. Zaklęcia, jasne iskry sypały się z potężnych broni, bezwładne ciało drugiego z mężczyzn opadło na zimną posadzkę… Na moment rozszerzył źrenice uspokajając oddech; nie myślał o konsekwencjach. Dyszał zmęczony tak wymagającą akcją. Gorąco rozlewało się pod grubą warstwą płaszcza. Bez zastanowienia podszedł do spętanego przysadzistego jegomościa, który ostatkiem sił próbował przedrzeć się przez korytarz, uciec, ostrzec pozostałych. Zdołał złapać go za wierz materiału kurtki, szarpnąć gwałtownie mówiąc: – Gdzie jest ten towar? – warknął pytająco nie mając skrupułów. Obezwładniony nie potrafił skrzyżować z nim brązowego spojrzenia, ledwo trzymał się na nogach wycieńczony walką oraz próbą ucieczki. Znał ogrom konsekwencji, które opadną na jego zbolałe ramiona… Początkowo walczył do samego końca: – Oni zaraz tu będą, znajdą was i… – w tej samej chwili pięść zielarza zatrzymała się tuż pod jego okiem. Cios był wyważony, jednakże celny. Grymas twarzy ukazywał zdenerwowanie, zniecierpliwienie, które tracił tak rzadko. Potrafił wydobyć z siebie inne, groźniejsze oblicze, które w przypadku wojny przyodziewał coraz częściej: – Waż na swoje słowa jeśli chcesz zobaczyć światło. Powtarzam, gdzie jest towar? – drżąca dłoń wskazała zachodni kierunek. Runista skinął na partnerkę, lecz wcześniej, zapobiegawczo posadził strażnika na sękatej posadzce, ten nie potrafił się już obronić. Ręce zwinnie zsunęły z jego szyi materiał szalika, którym związał jego nogi, aby, mimo braku sił nie postanowił przemieszczać się dalej; wezwać pomocy, wykrzyczeć hasło ściągające posiłki. Wzdychając ciężko, gubiąc się w ferworze sprzecznych emocji, ruszył półbiegiem drżąc się o każdą sekundę. Głogowa broń wystrzeliła do góry, a on szepnął ponowne: – Hexa Revelio! – czy zobaczą cokolwiek, a może zostali zwyczajnie oszukani?
Rozbłysk podwójnego światła, pozwolił na lepszą orientację w terenie. Identyczne korytarze zimnego podziemia, zlewały się w jedną całość, tworząc plątaninę nieosiągalnych przejść. Skupiona mina ciemnowłosego, baczna obserwacja każdego, najmniejszego szczegółu, umożliwiała przedostanie się do docelowego rozwidlenia. Słyszeli echo głosów odbijających się od pustego kamienia. Kilkukrotnie zgubili właściwy szlak, niknąc w wilgotnej toni, brodząc między zapuszczony, nawodnionym kanałem. Poruszał się ostrożnie, cicho, nie wzbudzając żadnych podejrzeń. Podziemne przejścia były używane od lat, stały się kolebką nielegalnych spotkań, hucznych imprez organizowanych poszczególne grupy społeczne. Ciągnęły się rozlegle, pod zawiłymi ulicami miasta, stwarzając okazję do ukrycia pożądanych zapasów, przeorganizowaniu sił, schronieniu przed bestialskim reżimem. Co jakiś czas oglądał się za siebie kiwając głową w stronę towarzyszki. Ciasny kołnierz oplatał schłodzoną szyję, skostniałe palce utrzymywały podłużne drewno. Mając ją tuż obok odczuwał pewien spokój ducha, mniejszy stres rozciągający się po nawet najmniejszych wnętrznościach. Odetchnął zatęchłym powietrzem, skręcając w kolejne, węższe zagłębienie. Informacja o domniemanej klątwie zmusiła ich do przerywania strumienia widności, rzucenia ochronnego Hexa Revelio. Informacje o potencjalnym zagrożeniu nie rozbłysnęły, znajomym białym światłem. Wędrowali zaciekle, bez zatrzymywania. Coraz pewniej poruszał się w splątanej gęstwinie, odnajdując miejsca, w których bywał przez ostatnie miesiące. Odetchnął z ulgą i lekko odkręcił się do Zakonniczki: – Wydaje mi się, że jesteśmy niedaleko… – szepnął praktycznie bezsłownie dochodząc do końca korytarza. Zauważył gest, gdy kobieta wychylała się zza chropowatej ściany. Usłyszał dźwięczny, chrapliwy głos pełen niezadowolenia oraz niewyjaśnionej pretensji. Pan Minister nam to wynagrodzi; zmarszczył brwi w skupieniu wytężając słuch, czyżby domniemana dostawa została przeniesiona w podziemia, przejęta przez chwiejne pachołki samego Ministra? Parszywa propaganda docierała nawet do najgłębszych zakamarków. Nie czekając dłużej, na znak wybiegł za partnerką, celując różdżką w wąsatego strażnika. Musieli zdobyć przewagę, rozegrać ten pojedynek bez zbyt dużego szumu. – Deprimo! – zawtórował, wykonując odpowiednie zamachnięcie różdżką. Walka rozkładała się po ich myśli, szybko wyeliminował jednego z przeciwników, osłabiając ich defensywę. Zaklęcia, jasne iskry sypały się z potężnych broni, bezwładne ciało drugiego z mężczyzn opadło na zimną posadzkę… Na moment rozszerzył źrenice uspokajając oddech; nie myślał o konsekwencjach. Dyszał zmęczony tak wymagającą akcją. Gorąco rozlewało się pod grubą warstwą płaszcza. Bez zastanowienia podszedł do spętanego przysadzistego jegomościa, który ostatkiem sił próbował przedrzeć się przez korytarz, uciec, ostrzec pozostałych. Zdołał złapać go za wierz materiału kurtki, szarpnąć gwałtownie mówiąc: – Gdzie jest ten towar? – warknął pytająco nie mając skrupułów. Obezwładniony nie potrafił skrzyżować z nim brązowego spojrzenia, ledwo trzymał się na nogach wycieńczony walką oraz próbą ucieczki. Znał ogrom konsekwencji, które opadną na jego zbolałe ramiona… Początkowo walczył do samego końca: – Oni zaraz tu będą, znajdą was i… – w tej samej chwili pięść zielarza zatrzymała się tuż pod jego okiem. Cios był wyważony, jednakże celny. Grymas twarzy ukazywał zdenerwowanie, zniecierpliwienie, które tracił tak rzadko. Potrafił wydobyć z siebie inne, groźniejsze oblicze, które w przypadku wojny przyodziewał coraz częściej: – Waż na swoje słowa jeśli chcesz zobaczyć światło. Powtarzam, gdzie jest towar? – drżąca dłoń wskazała zachodni kierunek. Runista skinął na partnerkę, lecz wcześniej, zapobiegawczo posadził strażnika na sękatej posadzce, ten nie potrafił się już obronić. Ręce zwinnie zsunęły z jego szyi materiał szalika, którym związał jego nogi, aby, mimo braku sił nie postanowił przemieszczać się dalej; wezwać pomocy, wykrzyczeć hasło ściągające posiłki. Wzdychając ciężko, gubiąc się w ferworze sprzecznych emocji, ruszył półbiegiem drżąc się o każdą sekundę. Głogowa broń wystrzeliła do góry, a on szepnął ponowne: – Hexa Revelio! – czy zobaczą cokolwiek, a może zostali zwyczajnie oszukani?
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'Vincent Rineheart' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 63
'k100' : 63
Lucinda doskonale znała ryzyko. Wiedziała, że każdy pojedynek niósł ze sobą dwie możliwości. Sukces lub porażkę. Porażka w takich chwilach oznaczała zwykle śmierć. A ona jako jeden z rebeliantów nie mogła wybierać sobie przeciwników. Nie wiedziała na kogo trafią, nie wiedziała czy magia jej posłucha, czy nie zostanie ugodzona zaklęciem, które zakończy jej wojnę raz na zawsze. Ten brak wiedzy jej nie demotywował. Przyzwyczaiła się już do tego ryzyka, potrafiła zachowywać zimną krew w takich sytuacjach, a co najlepsze w końcu pogodziła się z tym, że nie ma wpływu na wszystko co dzieje się w jej życiu. Magia była przewrotna i bez względu na to jak długo by się jej uczyła i ile godzin poświęcałaby treningom to i tak mogło się zwyczajnie nie udać. Strach już jej nie paraliżował, nie znajdowała w nim też motywacji. Choć ciężko jej było w ostatnim czasie pozbierać się psychicznie, to jednak odnalazła jakąś równowagę w tym wszystkim. Tak miało być i nie miała na to żadnego wpływu.
Kiedy udało im się pokonać zwolenników Malfoya w końcu im się przyjrzała. Dawniej uważała, że ludzie nie dzielą się na dobrych albo złych, a jedynie sposób w jaki się żyje ma znaczenie. Teraz już tego tak nie postrzegała. Nawet w twarzy człowieka można było dojrzeć jego prawdziwe zamiary. Zło wylewało się niczym trucizna, wpływając nie tylko na wnętrze człowieka, ale również na jego obraz zewnętrzny. Z rozmyślań wyrwał ją Vincent, który od razu wziął sprawy w swoje ręce. Nie dał mężczyznom czasu na zastanowienie, na wezwanie posiłków, na wygłoszenie mowy, która miałaby ich przestraszyć. W głębi siebie wiedziała, że właśnie takim człowiekiem jest. Opanowanym, po części też bezwzględnym, ale chyba nigdy wcześniej nie przywiązywała do tego wagi. Przy niej nigdy nie musiał taki być. Nawet kiedy się kłócili, nawet jeśli ze sobą nie rozmawiali. Dla Zakonu był to jednak plus. Ona może i miała doświadczenie, ale brakowało jej siły fizycznej by budzić postrach. Zaskakiwała swoich przeciwników właśnie w taki sposób, bo przecież nikt się nie spodziewał, że w tak drobnej osobie może zmieścić się tak wiele.
Lucinda spojrzała w stronę, którą wskazał jeden z mężczyzn. Niemal od razu ruszyła w tamtą stronę. Gdy przyjaciel rzucił zaklęcie, które miała na końcu języka odkąd zamknęła drzwi swojego domu, spojrzała na niego z wyczekiwaniem. Szybko okazało się, że przeciwnik nie kłamał, a klątwa naprawdę znajduje się niedaleko nich. Blondynka ruszyła w stronę przejścia do kanałów, w których znajdowały się towary. Zaczęła się rozglądać za jakąś runą, znakiem, który streści im historię tego miejsca. Wbrew pozorom właśnie to najbardziej w tym wszystkim lubiła. Doszukiwanie się prawdy, spoglądanie na rzeczywistość z innej perspektywy. Zaczęła obchodzić przymknięte kratą miejsce. – Runa musi być gdzieś przy wejściu – zaczęła, bo doskonale wiedzieli, że każdy kto ma choć trochę pojęcia o nakładaniu lub ściąganiu klątw nigdy nie pozwoli by runa znajdowała się na wyciągnięcie ręki. Nawet jeśli sama klątwa była bardzo, ale to bardzo silna.
Szukali jednocześnie co chwile oglądając się za siebie w celu sprawdzenia czy pokonani przeciwnicy nie komplikują im zadania. Czuła, że działa na nich presja czasu. Wiedzieli, że muszą działać szybko, bo to jedynie chwila zanim znów się ktoś tu zjawi. – Masz coś? – zapytała przyjaciela po raz kolejny zagłębiając się w zarośla znajdujące się zaraz obok wejścia. Wtedy dostrzegła kamień. Idealnie wpasowujący się w otoczenie. Pomagała jej myśl, że czasem trzeba wcielić się w osobę po drugiej stronie weneckiego lustra. Co on myśli, jak on by się zachował. Ona taką runę ukryłaby właśnie w takim miejscu. Schyliła się by przesunąć kamień i wtedy ukazała jej się runa. – Jera – odparła przywołując do siebie przyjaciela. Skrzywiła się też mimowolnie, bo jeśli miała rację, to klątwa z którą mieli się mierzyć to klątwa krwi. Okropna. Prowadząca do okropnej śmierci. Blondynka przeniosła spojrzenie na przyjaciela.
Kiedy udało im się pokonać zwolenników Malfoya w końcu im się przyjrzała. Dawniej uważała, że ludzie nie dzielą się na dobrych albo złych, a jedynie sposób w jaki się żyje ma znaczenie. Teraz już tego tak nie postrzegała. Nawet w twarzy człowieka można było dojrzeć jego prawdziwe zamiary. Zło wylewało się niczym trucizna, wpływając nie tylko na wnętrze człowieka, ale również na jego obraz zewnętrzny. Z rozmyślań wyrwał ją Vincent, który od razu wziął sprawy w swoje ręce. Nie dał mężczyznom czasu na zastanowienie, na wezwanie posiłków, na wygłoszenie mowy, która miałaby ich przestraszyć. W głębi siebie wiedziała, że właśnie takim człowiekiem jest. Opanowanym, po części też bezwzględnym, ale chyba nigdy wcześniej nie przywiązywała do tego wagi. Przy niej nigdy nie musiał taki być. Nawet kiedy się kłócili, nawet jeśli ze sobą nie rozmawiali. Dla Zakonu był to jednak plus. Ona może i miała doświadczenie, ale brakowało jej siły fizycznej by budzić postrach. Zaskakiwała swoich przeciwników właśnie w taki sposób, bo przecież nikt się nie spodziewał, że w tak drobnej osobie może zmieścić się tak wiele.
Lucinda spojrzała w stronę, którą wskazał jeden z mężczyzn. Niemal od razu ruszyła w tamtą stronę. Gdy przyjaciel rzucił zaklęcie, które miała na końcu języka odkąd zamknęła drzwi swojego domu, spojrzała na niego z wyczekiwaniem. Szybko okazało się, że przeciwnik nie kłamał, a klątwa naprawdę znajduje się niedaleko nich. Blondynka ruszyła w stronę przejścia do kanałów, w których znajdowały się towary. Zaczęła się rozglądać za jakąś runą, znakiem, który streści im historię tego miejsca. Wbrew pozorom właśnie to najbardziej w tym wszystkim lubiła. Doszukiwanie się prawdy, spoglądanie na rzeczywistość z innej perspektywy. Zaczęła obchodzić przymknięte kratą miejsce. – Runa musi być gdzieś przy wejściu – zaczęła, bo doskonale wiedzieli, że każdy kto ma choć trochę pojęcia o nakładaniu lub ściąganiu klątw nigdy nie pozwoli by runa znajdowała się na wyciągnięcie ręki. Nawet jeśli sama klątwa była bardzo, ale to bardzo silna.
Szukali jednocześnie co chwile oglądając się za siebie w celu sprawdzenia czy pokonani przeciwnicy nie komplikują im zadania. Czuła, że działa na nich presja czasu. Wiedzieli, że muszą działać szybko, bo to jedynie chwila zanim znów się ktoś tu zjawi. – Masz coś? – zapytała przyjaciela po raz kolejny zagłębiając się w zarośla znajdujące się zaraz obok wejścia. Wtedy dostrzegła kamień. Idealnie wpasowujący się w otoczenie. Pomagała jej myśl, że czasem trzeba wcielić się w osobę po drugiej stronie weneckiego lustra. Co on myśli, jak on by się zachował. Ona taką runę ukryłaby właśnie w takim miejscu. Schyliła się by przesunąć kamień i wtedy ukazała jej się runa. – Jera – odparła przywołując do siebie przyjaciela. Skrzywiła się też mimowolnie, bo jeśli miała rację, to klątwa z którą mieli się mierzyć to klątwa krwi. Okropna. Prowadząca do okropnej śmierci. Blondynka przeniosła spojrzenie na przyjaciela.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Bezgwiezdna noc ukryła pojedyncze budynki, a także łodzie stacjonujące w porcie. Miejscowa knajpa nie pękała w szwach, jak jeszcze przed wojną miała w zwyczaju, jednak wciąż nie brakowało rzezimieszków wychylających brudne kufle po sam świt. Śpiewali szanty, hucznie bawili się i tańczyli, a dookoła nich kręciło się kilka kobiet lekkich obyczajów liczących na szybki zarobek. Barman miał ręce pełne roboty, bo choć nalewanie domowej roboty piwa nie było nader wymagające i czasochłonne, to ilość uzupełnianych pokali przerastała możliwości jednego pracownika. -Weź mnie tu dolej waćpanie, bo mi w pysku zaschnie zaraz na dobre- rzucił mężczyzna snujący się na nogach. Opierał się łokciami o brudny kontuar machając szkłem zawieszonym na palcu, które w pewnej chwili z impetem uderzyło o kamienną posadzkę i rozprysnęło we wszystkie strony. Ledwie żachnięcie wydobyło się z jego ust i zaraz po tym jego policzek spotkał się z pięścią rosłego oraz równie pijanego bruneta. Odprysk wbił się w jego nogę, co widać było po wąskiej strużce krwi spływającej pod jasnym materiałem spodni. Uderzony runął na ziemię raniąc dłoń o ostre fragmenty rozbitego kufla.
Nikt nie przejął się leżącym mężczyzną, który potrzebował kilku minut nim dźwignął się na równe nogi. Ledwie łapiąc ostrość wzroku doczłapał się do drzwi i otworzył je z hukiem, po czym wyszedł na zewnątrz czując powiew świeżego powietrza. Z przeciętej skóry kapał ciemnobrunatny płyn, co starał się ignorować, ale nawet alkohol w pełni nie tłumił bólu. Ruszył wzdłuż rzeki, drogą prowadzącą do kanału.
Zmrużył oczy, kiedy z oddali dostrzegł dwie, gestykulujące sylwetki. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że nieopodal leżały na ziemi inne osoby – być może pijane lub obezwładnione.
-Hej wy!- krzyknął licząc, że chociaż oni będą w stanie podać mu upragniony trunek. Uniósł wysoko rękę, aby im pomachać i kiedy to uczynił zakołysał się wpierw w prawą, a następnie lewą stronę. Utraciwszy równowagę ponownie wylądował na ziemi, lecz tym razem nie w szkle, ale lodowatej wodzie.
Nikt nie przejął się leżącym mężczyzną, który potrzebował kilku minut nim dźwignął się na równe nogi. Ledwie łapiąc ostrość wzroku doczłapał się do drzwi i otworzył je z hukiem, po czym wyszedł na zewnątrz czując powiew świeżego powietrza. Z przeciętej skóry kapał ciemnobrunatny płyn, co starał się ignorować, ale nawet alkohol w pełni nie tłumił bólu. Ruszył wzdłuż rzeki, drogą prowadzącą do kanału.
Zmrużył oczy, kiedy z oddali dostrzegł dwie, gestykulujące sylwetki. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że nieopodal leżały na ziemi inne osoby – być może pijane lub obezwładnione.
-Hej wy!- krzyknął licząc, że chociaż oni będą w stanie podać mu upragniony trunek. Uniósł wysoko rękę, aby im pomachać i kiedy to uczynił zakołysał się wpierw w prawą, a następnie lewą stronę. Utraciwszy równowagę ponownie wylądował na ziemi, lecz tym razem nie w szkle, ale lodowatej wodzie.
I show not your face but your heart's desire
Za każdym razem gdy musiała odkryć jakąś runę, poznać jej znaczenie i prawidłowo ją zinterpretować czuła się tak jakby wracała do dawnych, łatwiejszych czasów. Zawsze sądziła, że to jej droga docelowa, że po osiągnięciu upragnionego celu jakim było podjęcie się tej jakże trudnej profesji to wszystko się zakończy. Teraz od wielkiego święta sięgała po tak dobrze znaną jej magię, ale kiedy tylko to robiła to czuła się jak dziecko w piaskownicy. Ba! Dziecko, które do piaskownicy przyszło z własnymi zabawkami. To było coś czego się nie można było zapomnieć, nie można było w sobie zatracić. Proste jak oddychanie. Czasy były ciężkie, a ludzie wbrew pozorom stali się śmielsi. Zniknęły granice, nie istniały tematy tabu. Klątwa goniła klątwę, a to za sprawą odgórnego przyzwolenia na czynienie drugiej osobie zła. Widziała to doskonale i nadal chętnie przyjmowała na swój garb pojedyncze zlecenia, ale to nie stanowiło w tym momencie priorytetu. Nie ucinasz hydrze głowy, bo wiesz, że wtedy wyrosną trzy kolejne.
Lucinda skupiła się na odnalezionej runie. Spojrzała na swojego przyjaciela z nadzieją, że ten podzieli jej zdanie. Jeżeli uda im się dobrze zinterpretować znaczenie runy, to będą mogli też dobrać odpowiednią klątwę, a przy dobrych wiatrach także się jej pozbyć. Wolała mieć przy sobie kogoś kto w przypadku obrócenia się magii przeciw niej będzie mógł zareagować. Z wiekiem mija głupota, a przychodzi racjonalne myślenie. Przecież jeszcze trzy lata wcześniej bez większego problemu wybierała się na samotne wyprawy nie informując nawet nikogo gdzie się udaje. Po tym co jednak zdążyła dostrzec przez ostatnie lata dotarło do niej, że świat nie znosi bohaterów. Nie interesuje się losem tych, którzy sami siebie skazują na śmierć. Nie szanuje tych, którzy nie szanują życia. Hensley wbrew pozorom swoje zaczęła szanować.
Mężczyzna nie zdążył odpowiedzieć na zadane przez nią pytanie, kiedy tuż za nimi rozległ się krzyk. Lucinda obejrzała się gwałtownie, a różdżkę wyciągnęła przed siebie gotowa by się bronić. Kątem oka dostrzegła mężczyznę poruszającego się chwiejnym krokiem tuż przy brzegu. Zanim jednak zdążyli w jakikolwiek sposób zareagować mężczyzna zniknął pod taflą wody. – Cholera – przeklęła i rzuciła się biegiem w stronę miejsca, w którym jeszcze przed sekundą stał mężczyzna. Tuż za nią pobiegł Rineheart. – Wskoczę, wciągniesz nas – krzyknęła do niego nim sama znalazła się w wodzie. Potrafiła pływać chociaż nigdy nie zdarzyło jej się nikogo wyciągać z wody. Wierzyła jednak, że przyjaciel poradzi sobie z wyciągnięciem ich na brzeg. Kiedy Lucindzie udało się dotrzeć do tonącego mężczyzny ten był nieprzytomny. Po kilku minutach udało im się wyciągnąć go na brzeg. – Oddycha? –zapytała Lucinda starając się wyczuć puls nieznajomego. Ku ich zaskoczeniu czarodziej po kilku sekundach się ocknął wypluwając ze swoich płuc litry wody. – Na sto goblinów – skomentowała blondynka i ze zrezygnowaniem spojrzała na przyjaciela. W jej oczach kryło się pytanie: co teraz?
zt
Lucinda skupiła się na odnalezionej runie. Spojrzała na swojego przyjaciela z nadzieją, że ten podzieli jej zdanie. Jeżeli uda im się dobrze zinterpretować znaczenie runy, to będą mogli też dobrać odpowiednią klątwę, a przy dobrych wiatrach także się jej pozbyć. Wolała mieć przy sobie kogoś kto w przypadku obrócenia się magii przeciw niej będzie mógł zareagować. Z wiekiem mija głupota, a przychodzi racjonalne myślenie. Przecież jeszcze trzy lata wcześniej bez większego problemu wybierała się na samotne wyprawy nie informując nawet nikogo gdzie się udaje. Po tym co jednak zdążyła dostrzec przez ostatnie lata dotarło do niej, że świat nie znosi bohaterów. Nie interesuje się losem tych, którzy sami siebie skazują na śmierć. Nie szanuje tych, którzy nie szanują życia. Hensley wbrew pozorom swoje zaczęła szanować.
Mężczyzna nie zdążył odpowiedzieć na zadane przez nią pytanie, kiedy tuż za nimi rozległ się krzyk. Lucinda obejrzała się gwałtownie, a różdżkę wyciągnęła przed siebie gotowa by się bronić. Kątem oka dostrzegła mężczyznę poruszającego się chwiejnym krokiem tuż przy brzegu. Zanim jednak zdążyli w jakikolwiek sposób zareagować mężczyzna zniknął pod taflą wody. – Cholera – przeklęła i rzuciła się biegiem w stronę miejsca, w którym jeszcze przed sekundą stał mężczyzna. Tuż za nią pobiegł Rineheart. – Wskoczę, wciągniesz nas – krzyknęła do niego nim sama znalazła się w wodzie. Potrafiła pływać chociaż nigdy nie zdarzyło jej się nikogo wyciągać z wody. Wierzyła jednak, że przyjaciel poradzi sobie z wyciągnięciem ich na brzeg. Kiedy Lucindzie udało się dotrzeć do tonącego mężczyzny ten był nieprzytomny. Po kilku minutach udało im się wyciągnąć go na brzeg. – Oddycha? –zapytała Lucinda starając się wyczuć puls nieznajomego. Ku ich zaskoczeniu czarodziej po kilku sekundach się ocknął wypluwając ze swoich płuc litry wody. – Na sto goblinów – skomentowała blondynka i ze zrezygnowaniem spojrzała na przyjaciela. W jej oczach kryło się pytanie: co teraz?
zt
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Goshawk stosunkowo rzadko pojawiała się w stolicy, o ile nie było to absolutnie konieczne. Ceniła sobie względny spokój Doliny Godryka, dom na uboczu i to, że tak naprawdę wszystko miała tam pod ręką, przez co nie opłacało się jej nosić drewna do lasu. Bywały jednak i takie okazje, że chcą czy nie, musiała zjawiać się w Londynie, i o ile z przedmieściami nie miała problemu, o tyle z centrum już tak. Nie czuła się w nim jak u siebie już od dawna, a poruszanie się bezpiecznymi drogami wykraczało poza jej możliwości – nie miała nikogo, kto powiedziałby, na których ulicach istnieje większe prawdopodobieństwo dostania zaklęciem w plecy, napotkania patrolu, a które były nieuczęszczane i w porządku. Tym razem okazja zjawienia się Millicenty w Londynie nie była byle jaka; od czasu do czasu w dalszym ciągu była wróżką na wynajem i prowadziła prywatne seanse u zamożnych kobiet, najczęściej młodych dziewcząt stojących przed zamążpójściem, a wizja zarobku – niebyle jakiego – była kusząca. Po skończonym spotkaniu miała jeszcze trochę czasu, ale im dalej oddalała się od udeptanej trasy, tym bardziej odnosiła wrażenie, że chyba się zgubiła.
Straciła czujność, myślami będąc w zupełnie odległych rejonach, z kolei fakt, że znajdowała się... właściwie nie wiedziała do końca gdzie, powodował, że nawet nie słyszała idącego za nią od dłuższej chwili człowieka. Jego obecność zauważając dopiero wtedy, gdy w zupełnie mimowolnym odruchu zwróciła się przez ramię za siebie. Kaptur zsunął się z ciemnych włosów i chociaż na początku nie wydało jej się to dziwne, tak przyuważenie, że niemal kropka w kropkę kopiował jej ruchy, zapaliło w jej głowie lampkę ostrzegawczą. Później nie próbowała sprawdzać kto za nią szedł; być może ten człowiek wiedział gdzie pracuje, być może kiedyś spotkała go w jednym z pubów lub zaszła mu za skórę w jakiś sposób. Ale równie dobrze mogła być przypadkową kobietą, która jako pierwsza pojawiła się w zasięgu jego wzroku; w zdenerwowaniu, które powoli zaczynało się weń pojawiać, zupełnie zapomniała o wewnętrznym spokoju, który mógł ocalić ją przed kolejnym, pochopnym ruchem. Przyśpieszyła więc, skręciła nierozsądnie w kolejną uliczkę lecz kiedy zrobiła kilka kroków dalej, zauważyła, że trafiła w ślepy zaułek a wraz za nią – nieznajomy człowiek. Nie była kobietą wyszkoloną do walk, tak samo dzisiaj zastrzyk adrenaliny i zdenerwowania wcale nie powodował, że czuła przypływ nieziemskich mocy, ale instynktownie sięgnęła do różdżki.
Nie czekając, jedynym rozwiązaniem wydało jej się teraz skonfrontowanie z przeciwnikiem. Odwróciła się więc zamaszyście w jego kierunku i już niemal wypowiedziała zaklęcie obronne, gdy nieopodal pojawiła się kolejna osoba...
Millicenta Goshawk
Zawód : wróżbitka, wytwórczyni kadzideł
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : n/d
she was life itself.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Jeśli patrząc na mnie, wydawało się komuś, że nie można niżej upaść, to pewnie miał rację — ale powinien odwiedzić dzielnicę portową i rozejrzeć się po syfie, w którym mieszkają tutejsi. Wszędzie tu trąciło potem i zdechłą rybą. Zmysł węchu dawno stępił mi smród nokturnowskiej stęchlizny (która wcale nie była lepsza i niejeden wdałby się w polemikę, jak paskudnie śmierdzą zwłoki gnijące w rowie; ja zdołałem przywyknąć), ale doki ukochanej stolicy chyba nigdy nie przestaną przyprawiać mnie o potrzebę zbełtania się komuś pod nogi. Z natury omijałem takie miejsca, jeśli nie czułem potrzeby, by wyłonić czuprynę ze swoich czterech kątów; do niedawna zresztą nie miałem wielu powodów, by to robić. Dziś jednak nadarzył się jeden z nich. Miałem do odebrania forsę za jedno z tych nieoficjalnych zleceń, na które Ministerstwo w czasach wojny i tak patrzyło odwróconym wzrokiem z palcem w nosie. Starałem się specjalnie nie ściągać zbędnych kłopotów i po prostu przeć przed siebie, ale zmieniłem zdanie, gdy na horyzoncie ujrzałem znajomą sylwetkę, odbijającą w popłochu w odmęty ślepego zaułka z dryblasem na ogonie. Nieco znudzony i ośmielony alkoholem zdecydowałem odbić z głównej ścieżki i nieco się rozerwać.
Tak, chodziło głównie o tanią rozrywkę. Nie bardzo widziała mi się koncepcja rycerza na białym koniu, gdy w kręgach, w których się obracałem, gwałt i przemoc stanowiły obraz wzbudzający niesmak niewiele większy, niż brzęk muchy obok ucha. Nie znaczyło to jednak, że tego wieczoru nie przeszedłem obojętnie wokół cudzej krzywdy wyłącznie z powodu nudy. Tak po prawdzie, choć nie przywiązywałem się do nowo poznanych ludzi, wróżbitka z baru wydawała się w porządku i miała w sobie cechę niezłej spryciuli, która przypadła mi do gustu. Domniemywałem, że los nie zesłał tej dwójki na moją ścieżkę bez przyczyny, a zamieszanie łączyło się w jakiś sposób z zabawną kooperacją, której wynikiem paru cymbałów straciło swoje portfele — było więc w dobrym guście wywiedzieć się, czy ta sprawa nie ciągnęła za sobą większego syfu. Zresztą, chyba minimalnie było mi szkoda tej panienki.
Przez chwilę zwlekałem z reakcją, opierając się o ścianę przed zakrętem tak długo, jak bieg zdarzeń mógł powiedzieć mi więcej o zamieszaniu. Akcja działa się jednak zdecydowanie zbyt gwałtownie, subtelne szczegóły w jego zachowaniu zdradzały szczere wkurwienie i cokolwiek planował uczynić, jego nastawienie nie zdradzało dobrych intencji. Niepospiesznie wyłoniłem się zza ściany i przywołałem jego uwagę przeciągłym gwizdem. — Gdybyś się tak nie puszył, tylko grzecznie poprosił, to oddałbym Ci ten portfel — rzuciłem prowokacyjnie, wyciągając skórzaną portmonetkę popularnej marki, żeby go bardziej wkurwić. Cały niemal poczerwieniał i cedził coś przez zęby, gdy przypomniał sobie moją facjatę. Zadziorny ruch z mojej strony osiągnął zamierzony efekt, przygłup już przegrał to starcie, bo wyćwiczonym, pojedynkowym ruchem wymierzyłem w niego zaklęcie. — Somniumante — rozważałem rozwiązanie w swoim stylu, krwawo i brutalnie, lecz przypomniałem sobie reakcje tych wszystkich kobiet ryczących, jakbym to je obdzierał ze skóry. Wywołanie projekcji jego największej fobii w umyśle powinno równie efektownie, co efektywnie przepędzić go z zaułka i dać mu stosowną nauczkę.
Stało się jednak nieco inaczej, niż przypuszczałem, bo wyraz na twarzy faceta na moich oczach z agresji przeobraził się w czyste przerażenie, a bojowe zapędy ustały naprędce, gdy skulił się w kłębek, szlochając żałośnie w dłonie. Nie miałem przyjemności, by długo się temu przyglądać, bo sam osunąłem się na nogach, przez chwilę podpierając o ścianę, by nie upaść — a przed oczyma jawiła mi się wyłącznie czerń. Czarna magia pożywiła się moimi siłami witalnymi, ale zdołałem zebrać się na tyle szybko, by wyglądało to z zewnątrz na lekkie osłabienie. Nie mogłem jednak ukryć, że moja twarz jakby nieco pobladła, a podkrążone oczy otoczyły się sińcem. — Teraz mi powiedz, że poradziłabyś sobie beze mnie — to już klasyka, ludzie nie potrafią okazywać wdzięczności. — A potem, że też masz ochotę się napić, bo nie chce mi się gadać o suchym gardle, a chyba mamy o czym — wyciągnąłem spod płaszcza piersiówkę, z której usączyłem parę łyków wina, a potem wystawiłem ją przyjaźnie w jej kierunku.
Tak, chodziło głównie o tanią rozrywkę. Nie bardzo widziała mi się koncepcja rycerza na białym koniu, gdy w kręgach, w których się obracałem, gwałt i przemoc stanowiły obraz wzbudzający niesmak niewiele większy, niż brzęk muchy obok ucha. Nie znaczyło to jednak, że tego wieczoru nie przeszedłem obojętnie wokół cudzej krzywdy wyłącznie z powodu nudy. Tak po prawdzie, choć nie przywiązywałem się do nowo poznanych ludzi, wróżbitka z baru wydawała się w porządku i miała w sobie cechę niezłej spryciuli, która przypadła mi do gustu. Domniemywałem, że los nie zesłał tej dwójki na moją ścieżkę bez przyczyny, a zamieszanie łączyło się w jakiś sposób z zabawną kooperacją, której wynikiem paru cymbałów straciło swoje portfele — było więc w dobrym guście wywiedzieć się, czy ta sprawa nie ciągnęła za sobą większego syfu. Zresztą, chyba minimalnie było mi szkoda tej panienki.
Przez chwilę zwlekałem z reakcją, opierając się o ścianę przed zakrętem tak długo, jak bieg zdarzeń mógł powiedzieć mi więcej o zamieszaniu. Akcja działa się jednak zdecydowanie zbyt gwałtownie, subtelne szczegóły w jego zachowaniu zdradzały szczere wkurwienie i cokolwiek planował uczynić, jego nastawienie nie zdradzało dobrych intencji. Niepospiesznie wyłoniłem się zza ściany i przywołałem jego uwagę przeciągłym gwizdem. — Gdybyś się tak nie puszył, tylko grzecznie poprosił, to oddałbym Ci ten portfel — rzuciłem prowokacyjnie, wyciągając skórzaną portmonetkę popularnej marki, żeby go bardziej wkurwić. Cały niemal poczerwieniał i cedził coś przez zęby, gdy przypomniał sobie moją facjatę. Zadziorny ruch z mojej strony osiągnął zamierzony efekt, przygłup już przegrał to starcie, bo wyćwiczonym, pojedynkowym ruchem wymierzyłem w niego zaklęcie. — Somniumante — rozważałem rozwiązanie w swoim stylu, krwawo i brutalnie, lecz przypomniałem sobie reakcje tych wszystkich kobiet ryczących, jakbym to je obdzierał ze skóry. Wywołanie projekcji jego największej fobii w umyśle powinno równie efektownie, co efektywnie przepędzić go z zaułka i dać mu stosowną nauczkę.
Stało się jednak nieco inaczej, niż przypuszczałem, bo wyraz na twarzy faceta na moich oczach z agresji przeobraził się w czyste przerażenie, a bojowe zapędy ustały naprędce, gdy skulił się w kłębek, szlochając żałośnie w dłonie. Nie miałem przyjemności, by długo się temu przyglądać, bo sam osunąłem się na nogach, przez chwilę podpierając o ścianę, by nie upaść — a przed oczyma jawiła mi się wyłącznie czerń. Czarna magia pożywiła się moimi siłami witalnymi, ale zdołałem zebrać się na tyle szybko, by wyglądało to z zewnątrz na lekkie osłabienie. Nie mogłem jednak ukryć, że moja twarz jakby nieco pobladła, a podkrążone oczy otoczyły się sińcem. — Teraz mi powiedz, że poradziłabyś sobie beze mnie — to już klasyka, ludzie nie potrafią okazywać wdzięczności. — A potem, że też masz ochotę się napić, bo nie chce mi się gadać o suchym gardle, a chyba mamy o czym — wyciągnąłem spod płaszcza piersiówkę, z której usączyłem parę łyków wina, a potem wystawiłem ją przyjaźnie w jej kierunku.
Gilroy Wilkes
Zawód : zniesławiony badacz run; szmalcownik
Wiek : 40
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 5
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : 26
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jedną z pierwszych rzeczy, która przyszła jej do głowy, gdy drugi mężczyzna się odezwał najwidoczniej do tego pierwszego, była ucieczka. Dosłowna lub teleportacyjna, chociaż ta druga wiązała się od samego początku z dużym ryzykiem. Ale wszystko działo się tu zresztą tak błyskawicznie, że w tamtej chwili tylko stała, zbyt osłupiała, ażeby się ruszyć. Gdy rozpoznała tego drugiego, gdzieś w głębi zdała sobie sprawę, że nawet jeśli nie chciała go więcej spotkać na swojej drodze, tak teraz istotnie cieszyła się, że akurat na niego trafiła. Wprawdzie nie do końca znała jego intencje – a te, mimo ich krótkiej, intensywnej znajomości niekoniecznie musiały być szczere – ale kiedy tylko osunął się przy ścianie, dość szybko i mimowolnie uznała, że w tym momencie to chyba on potrzebował jej pomocy.
Zamrugała parokrotnie, kolana się jej zatrzęsły i jeszcze dłuższą chwilę mogła patrzeć mu prosto w oczy w ciszy. Może i nic tak naprawdę się nie stało groźnego, jednak nie mogła poskromić gonitwy myśli, co by było gdyby Wilkes tędy nie przechodził, gdyby machnął ręką na sytuację i przeszedł obok, bo raczej na co dzień takim był typem człowieka – nigdy w życiu nie była ofiarą przemocy fizycznej, a sama myśl o tym sprawiała, że cierpła jej skóra na plecach. Ocknęła się dopiero wtedy, gdy wyciągnął ku niej piersiówkę. Rozejrzała się wokół, jakby właśnie dusza z powrotem weszła w jej ciało, potencjalnego oprawcę obrzucając tylko krótkim spojrzeniem. Nie była człowiekiem zawistnym, ale nie mogła też powiedzieć, że było jej go szkoda; cokolwiek mu zrobił, niech cierpiał a ona nie zamierzała wnikać w to co to zaklęcie zrobiło, choć jedynie mogła się domyślać z jakiej było dziedziny. W myśl: im mniej wiesz, tym krócej będą cię przesłuchiwać, nie chciała pytać. Przynajmniej nie dzisiaj.
– Bardzo dużą satysfakcję ci sprawi, jeśli powiem to na głos? – odezwała się lekko zachrypniętym głosem – dalej mi nie uwierzysz, kiedy znowu powiem, że nasze drogi znowu się skrzyżują w najmniej odpowiednim momencie? – rzuciła retorycznie i odzyskując władzę w nogach, powoli podeszła do Gilroya. W półmroku zaułka niewiele była w stanie dostrzec; ledwo zauważyła pobladłą skórę i podkrążone oczy, za to dość dobrze poczuła woń mocnego alkoholu.
– Dasz radę iść? – spytała wprost, sądząc, że skoro był w stanie rzucić zaklęcie, wysilić się na drobną uszczypliwość, to na to też siłę znaleźć musiał. Mogła przez chwilę być jego podporą, lecz nie na długo.
Zamrugała parokrotnie, kolana się jej zatrzęsły i jeszcze dłuższą chwilę mogła patrzeć mu prosto w oczy w ciszy. Może i nic tak naprawdę się nie stało groźnego, jednak nie mogła poskromić gonitwy myśli, co by było gdyby Wilkes tędy nie przechodził, gdyby machnął ręką na sytuację i przeszedł obok, bo raczej na co dzień takim był typem człowieka – nigdy w życiu nie była ofiarą przemocy fizycznej, a sama myśl o tym sprawiała, że cierpła jej skóra na plecach. Ocknęła się dopiero wtedy, gdy wyciągnął ku niej piersiówkę. Rozejrzała się wokół, jakby właśnie dusza z powrotem weszła w jej ciało, potencjalnego oprawcę obrzucając tylko krótkim spojrzeniem. Nie była człowiekiem zawistnym, ale nie mogła też powiedzieć, że było jej go szkoda; cokolwiek mu zrobił, niech cierpiał a ona nie zamierzała wnikać w to co to zaklęcie zrobiło, choć jedynie mogła się domyślać z jakiej było dziedziny. W myśl: im mniej wiesz, tym krócej będą cię przesłuchiwać, nie chciała pytać. Przynajmniej nie dzisiaj.
– Bardzo dużą satysfakcję ci sprawi, jeśli powiem to na głos? – odezwała się lekko zachrypniętym głosem – dalej mi nie uwierzysz, kiedy znowu powiem, że nasze drogi znowu się skrzyżują w najmniej odpowiednim momencie? – rzuciła retorycznie i odzyskując władzę w nogach, powoli podeszła do Gilroya. W półmroku zaułka niewiele była w stanie dostrzec; ledwo zauważyła pobladłą skórę i podkrążone oczy, za to dość dobrze poczuła woń mocnego alkoholu.
– Dasz radę iść? – spytała wprost, sądząc, że skoro był w stanie rzucić zaklęcie, wysilić się na drobną uszczypliwość, to na to też siłę znaleźć musiał. Mogła przez chwilę być jego podporą, lecz nie na długo.
Millicenta Goshawk
Zawód : wróżbitka, wytwórczyni kadzideł
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : n/d
she was life itself.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Pierdolone danse macabre — niby tylu ludzi i każdy jest inny, a kiedy pali im się dupa i żegnają się ze światem, to wszyscy wyglądają tak samo. Nie zliczę, jak wiele razy widziałem identyczny przekrój emocji na twarzach własnych ofiar. Jeśli nie stawiali oporu, zazwyczaj załatwiałem to szybko; nigdy nie kierowałem się chorą ideologią, rzadko zwykłą niechęcią do ludzi. Ot, robota, za którą były niezłe pieniądze.
Mroczki przed oczami odbierały mi wizję tego, co działo się z dziewczyną w zaułku. W jej oczach mogłem wyglądać, jakbym wypił zawartość przynajmniej dwóch takich piersiówek (a w moim stanie potrzebowałbym spokojnie czterech), ale miałem przeczucie, że i tak domyślała się prawdy. Nie kryłem się ze swoją profesją ani już tym bardziej stosowaniem czarnej magii, końcówka lat pięćdziesiątych stała się okresem jej rozkwitu — Ministerstwo w zasadzie nawet mi za nią płaciło — niemniej nie chciałem jej przestraszyć, pozwalając jej na spokojnie oswoić się z tą myślą. — Nie sprawi — tak po prawdzie miałem w rzyci jej podziękowania, zrobiłem to dla siebie. I się kurwa opłacało. — Nie jesteś tutejsza — stwierdziłem, choć wyraźnie chciałem przeciągnąć ostatnie głoski w pytanie. — Nie znam wielu kobiet, które samotnie zapuściłyby się w tę okolicę choćby w ciągu dnia. Jesteś tak odważna czy głupia? — zaczepiłem zadziornie. — W zasadzie na jedno wychodzi — machnąłem ręką, zerkając z ukosa na kolesia, którego przed chwilą zaczarowałem. Wyglądał gorzej ode mnie, czarna magia dewastowała jego umysł. — Eh, będą z tego kłopoty. Nie zwinęłaś komuś przypadkiem paczki fajek? — rozmarzyłem się o woni dobrego tytoniu, tak trudnodostępnego w dzisiejszych czasach. Zdecydowałem, że odbiorę kasę za zlecenie i podskoczę do palarni. No, ale pewne rzeczy wymagały dopięcia na ostatni guzik. — Ktoś jeszcze próbował Ci się narzucać? Wypytywali o mnie? — ciągnąłem serię pytań, popijając z piersiówki.
Gdy się zbliżyła, oddałem ją w dłonie kobiety. — Pij — dodałem, a mój głos nie znał sprzeciwu. Jak ludzie pili, to zazwyczaj byli mniej zrzędliwi. Dobrze było załagodzić nastrój. — Nigdy w to nie wątpiłem, panienko. Jak Cię w ogóle matka ochrzciła? — dobrze było poznać w końcu imię wróżbitki, ostatnim razem nie ostało się w pamięci.
W pewnym momencie odbiłem się od ściany, stając na równe nogi. Czułem się w porządku, choć troska kobiety była całkiem miła. — Jeszcze pytasz. Daj mi chwilę, mamy z kolegą parę spraw do omówienia — ze skróceniem do niego dystansu nie miałem najmniejszego problemu. Jeszcze chwilę zachwiałem się, nim strzeliłem mu otrzeźwiającego plaska w pysk, co wespół z niewerbalnym finite zadziałało, jak powinno. Ręką wiodącą wbiłem potem różdżkę wprost w jego policzek. — Ani ty, ani twoi koledzy, nie będziecie nas więcej nękać. Niech to będzie pamiątka, by nie zadzierać z niewłaściwymi ludźmi — gdy skończyłem wypowiadać te słowa, na jego twarzy pojawiło się paskudne, teraz już bez wątpienia czarnomagiczne znamię, którym na Nokturnie zwykliśmy karać takich leszczy. Facet wydarł się z bólu i uciekł, sam nie wiem czy przede mną, czy pamięcią o dręczących go wizjach.
Schowałem różdżkę i otrzepałem dłonie, uznając porachunki za tymczasowo zakończone. — Gdziekolwiek się wybierałaś, mogę Cię odprowadzić. Mam tu tylko jedną sprawę do załatwienia — zaproponowałem, badając jej reakcję i mając nadzieję, że z tego drobnego pokazu siły nie wywiąże się zbędna panika. — Spokój, panienko. Nie mnie powinnaś się bać. I tak wrócą, zawsze wracają — zakończyłem, przekonując do swojej eskorty.
Mroczki przed oczami odbierały mi wizję tego, co działo się z dziewczyną w zaułku. W jej oczach mogłem wyglądać, jakbym wypił zawartość przynajmniej dwóch takich piersiówek (a w moim stanie potrzebowałbym spokojnie czterech), ale miałem przeczucie, że i tak domyślała się prawdy. Nie kryłem się ze swoją profesją ani już tym bardziej stosowaniem czarnej magii, końcówka lat pięćdziesiątych stała się okresem jej rozkwitu — Ministerstwo w zasadzie nawet mi za nią płaciło — niemniej nie chciałem jej przestraszyć, pozwalając jej na spokojnie oswoić się z tą myślą. — Nie sprawi — tak po prawdzie miałem w rzyci jej podziękowania, zrobiłem to dla siebie. I się kurwa opłacało. — Nie jesteś tutejsza — stwierdziłem, choć wyraźnie chciałem przeciągnąć ostatnie głoski w pytanie. — Nie znam wielu kobiet, które samotnie zapuściłyby się w tę okolicę choćby w ciągu dnia. Jesteś tak odważna czy głupia? — zaczepiłem zadziornie. — W zasadzie na jedno wychodzi — machnąłem ręką, zerkając z ukosa na kolesia, którego przed chwilą zaczarowałem. Wyglądał gorzej ode mnie, czarna magia dewastowała jego umysł. — Eh, będą z tego kłopoty. Nie zwinęłaś komuś przypadkiem paczki fajek? — rozmarzyłem się o woni dobrego tytoniu, tak trudnodostępnego w dzisiejszych czasach. Zdecydowałem, że odbiorę kasę za zlecenie i podskoczę do palarni. No, ale pewne rzeczy wymagały dopięcia na ostatni guzik. — Ktoś jeszcze próbował Ci się narzucać? Wypytywali o mnie? — ciągnąłem serię pytań, popijając z piersiówki.
Gdy się zbliżyła, oddałem ją w dłonie kobiety. — Pij — dodałem, a mój głos nie znał sprzeciwu. Jak ludzie pili, to zazwyczaj byli mniej zrzędliwi. Dobrze było załagodzić nastrój. — Nigdy w to nie wątpiłem, panienko. Jak Cię w ogóle matka ochrzciła? — dobrze było poznać w końcu imię wróżbitki, ostatnim razem nie ostało się w pamięci.
W pewnym momencie odbiłem się od ściany, stając na równe nogi. Czułem się w porządku, choć troska kobiety była całkiem miła. — Jeszcze pytasz. Daj mi chwilę, mamy z kolegą parę spraw do omówienia — ze skróceniem do niego dystansu nie miałem najmniejszego problemu. Jeszcze chwilę zachwiałem się, nim strzeliłem mu otrzeźwiającego plaska w pysk, co wespół z niewerbalnym finite zadziałało, jak powinno. Ręką wiodącą wbiłem potem różdżkę wprost w jego policzek. — Ani ty, ani twoi koledzy, nie będziecie nas więcej nękać. Niech to będzie pamiątka, by nie zadzierać z niewłaściwymi ludźmi — gdy skończyłem wypowiadać te słowa, na jego twarzy pojawiło się paskudne, teraz już bez wątpienia czarnomagiczne znamię, którym na Nokturnie zwykliśmy karać takich leszczy. Facet wydarł się z bólu i uciekł, sam nie wiem czy przede mną, czy pamięcią o dręczących go wizjach.
Schowałem różdżkę i otrzepałem dłonie, uznając porachunki za tymczasowo zakończone. — Gdziekolwiek się wybierałaś, mogę Cię odprowadzić. Mam tu tylko jedną sprawę do załatwienia — zaproponowałem, badając jej reakcję i mając nadzieję, że z tego drobnego pokazu siły nie wywiąże się zbędna panika. — Spokój, panienko. Nie mnie powinnaś się bać. I tak wrócą, zawsze wracają — zakończyłem, przekonując do swojej eskorty.
Gilroy Wilkes
Zawód : zniesławiony badacz run; szmalcownik
Wiek : 40
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 5
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : 26
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Miał rację, nie była stąd i poruszanie się po Londynie nie było jej mocną stroną, szczególnie w ostatnich miesiącach. Z początku nie odpowiedziała, marszcząc tylko czoło, gdy poinformował ją w jaką okolicę się zapuściła – ale na retoryczne, w jej mniemaniu, pytanie postanowiła jednak odpowiedzieć i potwierdzić jego przypuszczenia.
– Nietutejsza – w gruncie rzeczy dawniej, kiedy jeszcze włóczyła się z raczkującymi artystami, bohemą londyńską i często odwiedzała ekipę cyrkową na Arenie, wiedziała dokładnie, którymi drogami się poruszać a które omijać, ale w tamtym okresie rzadko kiedy była sama. Najczęściej poruszała się w grupie lub co najmniej z jedną osobą towarzyszącą, dlatego też pewnie straciła zupełnie orientację w terenie. Albo przez to, że kiedy dostrzegła za sobą napastnika, powoli zaczęła panikować, zdając sobie sprawę z nadciągającej konfrontacji. W tej chwili chciała tylko wrócić do domu, choć miała przeczucie, że do tego było jeszcze daleko; z jednej strony nie chciała widzieć Wilkesa już nigdy więcej, odcinając się grubą linią od tamtego okresu w swoim życiu, z drugiej zaś nigdy nie narzekała na ich przypadkowe spotkania. Fakt, że najczęściej ani jedno ani drugie nie pamiętało po nich zbyt wiele był zupełnie inną kwestią.
– Chciałabym, ale nie, to ostatnie o czym pomyślałam – westchnęła – nie i nie, dlaczego w ogóle uważasz, że ktokolwiek mógłby nas ze sobą powiązać? – czy fakt, że byli widziani razem w pubie był wystarczający? Nie sądziła, lecz nie znała praw rządzących tą okolicą. Może samo to czyniło ją potencjalną persona non grata. – Zresztą, na niewiele bym się przydała; niewiele o tobie wiem – pamiętała chłodny, wilgotny smak ust opartych o usta, ciepło męskiej dłoni odczuwanej na gładkiej skórze i mocny alkohol, dla niej coś, dla kogoś, kto na niego czyhał: absolutnie nic pożytecznego. Wciśniętą w ręce piersiówkę przyjęła, chociaż nie skosztowała jej zawartości, uznając, że po raz kolejny tego wieczoru nie może stracić czujności. W milczeniu obserwowała jak Gilroy wyrzucił z siebie ostatnie pięć knutów, wzdrygając się mimowolnie na widok tej scenki a kiedy tamten mężczyzna zniknął z zaułka, niemal odetchnęła z ulgą.
– Do tego czasu mnie tu już nie będzie – oddała mu piersiówkę i z powrotem narzuciła kaptur na zmierzwione włosy – wyprowadź mnie na główną ulicę a dalej poradzę sobie sama, ostatnim czego potrzebuję to wplątywanie się w twoje szemrane interesy – z góry założyła, że musiały takie być, być może oceniając go przez pryzmat zaistniałej sytuacji, ale nawet jeśli takie nie były, ona nie zamierzała dłużej pozostawać w tym miejscu. – Zresztą patrząc na twój stan to nie wiem, czy w ogóle powinieneś iść tam, gdzie zamierzałeś – nie skontrolowała chwili, w której jej zmierzyła go powoli wzrokiem od stóp do głów, zaś twarz przybrała nieco cyniczny wyraz. Nie czekając, ruszyła przed siebie, ku wyjściu z uliczki, tylko po paru krokach odwracając się przez ramię. – Idziemy?
– Nietutejsza – w gruncie rzeczy dawniej, kiedy jeszcze włóczyła się z raczkującymi artystami, bohemą londyńską i często odwiedzała ekipę cyrkową na Arenie, wiedziała dokładnie, którymi drogami się poruszać a które omijać, ale w tamtym okresie rzadko kiedy była sama. Najczęściej poruszała się w grupie lub co najmniej z jedną osobą towarzyszącą, dlatego też pewnie straciła zupełnie orientację w terenie. Albo przez to, że kiedy dostrzegła za sobą napastnika, powoli zaczęła panikować, zdając sobie sprawę z nadciągającej konfrontacji. W tej chwili chciała tylko wrócić do domu, choć miała przeczucie, że do tego było jeszcze daleko; z jednej strony nie chciała widzieć Wilkesa już nigdy więcej, odcinając się grubą linią od tamtego okresu w swoim życiu, z drugiej zaś nigdy nie narzekała na ich przypadkowe spotkania. Fakt, że najczęściej ani jedno ani drugie nie pamiętało po nich zbyt wiele był zupełnie inną kwestią.
– Chciałabym, ale nie, to ostatnie o czym pomyślałam – westchnęła – nie i nie, dlaczego w ogóle uważasz, że ktokolwiek mógłby nas ze sobą powiązać? – czy fakt, że byli widziani razem w pubie był wystarczający? Nie sądziła, lecz nie znała praw rządzących tą okolicą. Może samo to czyniło ją potencjalną persona non grata. – Zresztą, na niewiele bym się przydała; niewiele o tobie wiem – pamiętała chłodny, wilgotny smak ust opartych o usta, ciepło męskiej dłoni odczuwanej na gładkiej skórze i mocny alkohol, dla niej coś, dla kogoś, kto na niego czyhał: absolutnie nic pożytecznego. Wciśniętą w ręce piersiówkę przyjęła, chociaż nie skosztowała jej zawartości, uznając, że po raz kolejny tego wieczoru nie może stracić czujności. W milczeniu obserwowała jak Gilroy wyrzucił z siebie ostatnie pięć knutów, wzdrygając się mimowolnie na widok tej scenki a kiedy tamten mężczyzna zniknął z zaułka, niemal odetchnęła z ulgą.
– Do tego czasu mnie tu już nie będzie – oddała mu piersiówkę i z powrotem narzuciła kaptur na zmierzwione włosy – wyprowadź mnie na główną ulicę a dalej poradzę sobie sama, ostatnim czego potrzebuję to wplątywanie się w twoje szemrane interesy – z góry założyła, że musiały takie być, być może oceniając go przez pryzmat zaistniałej sytuacji, ale nawet jeśli takie nie były, ona nie zamierzała dłużej pozostawać w tym miejscu. – Zresztą patrząc na twój stan to nie wiem, czy w ogóle powinieneś iść tam, gdzie zamierzałeś – nie skontrolowała chwili, w której jej zmierzyła go powoli wzrokiem od stóp do głów, zaś twarz przybrała nieco cyniczny wyraz. Nie czekając, ruszyła przed siebie, ku wyjściu z uliczki, tylko po paru krokach odwracając się przez ramię. – Idziemy?
Millicenta Goshawk
Zawód : wróżbitka, wytwórczyni kadzideł
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : n/d
she was life itself.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Właściwie z naszego spotkania (a może kilku? Wszystkie i tak zlepiały mi się w jedną, intensywną całość) ostały mi się w pamięci jedynie dziury i pojedyncze obrazy. Nieznajomość imienia wróżbitki zresztą wiele o mnie mówiła; może to ten alkohol, a może wypracowany już brak przywiązania, bo wypieranie pewnych faktów z umysłu pozwalało mi lepiej radzić sobie z pracą, która wymagała wyzbycia się sentymentów. W końcu nigdy nie wiadomo, kogo jednego dnia polubię, a za kogo nazajutrz mi zapłacą. Nie mogłem jednak wyprzeć, że wiązałem z tą dziewczyną dobre wspomnienia, bo chyba można tak nazwać przelotny seks i wspólne kantowanie barowych idiotów na forsę w konfrontacji z chujową codziennością.
Pytanie, które zadała w odpowiedzi na moje, wyraźnie mnie rozbawiło. Nie odebrałem sobie przyjemności, by wyrazić to głośnym, nieco sarkastycznym śmiechem. — A Ty myślisz, że to jest kurwa magipolicja, że potrzebują poszlak i dowodów? W takich miejscach każdy patrzy każdemu na łapy i często dopowiada sobie fakty — wzruszyłem ramionami w geście obojętności. — To zresztą bez znaczenia, bo teraz i tak jesteśmy w tym razem — na mojej twarzy widniał irracjonalny uśmiech. Irracjonalny dla niej; dla mnie bowiem stanowiło to czystą rozrywkę. Z czego to wynikało? Chyba z aroganckiego przekonania, że nie stanowili dla mnie żadnego wyzwania. — A skoro los tak bardzo lubi krzyżować nasze drogi w najmniej odpowiednich momentach, to może próbuje nam przekazać, że powinniśmy wziąć bieg wydarzeń w swoje ręce — rzuciłem mimochodem, nieco drwiąc sobie z jej poprzedniej frazy. Nie to, żebym nie wierzył we wróżby — acz ją zdołałem poznać jako niezłą kanciarę i zdążyłem nieco zwątpić w jej talent.
Gdy rozprawiłem się z kolesiem, który ją nękał, odebrałem od niej piersiówkę i wsunąłem pod poły płaszcza. Z dość pobłażliwym zainteresowaniem zajrzałem w jej oczy, kiedy deklarowała, że zniknie lokalnym z radarów. — Mhm, no i gdzie się podziejesz? Z miasta do miasta za kolejnym przekrętem, kolejną przygodą i ogonem na plecach? — niby miałem to w dupie, ale trochę nie, bo rozpierała mnie ciekawość, jak zareaguje na dość oceniające założenie, że utrzymuje się z podobnego stylu życia. — Szemrane interesy — roześmiałem się znowu, humor mi się ewidentnie udzielał. W tej chwili nie było już po mnie widać destrukcyjnego wpływu czarnej magii, te natężone objawy choroby nieco ustąpiły. — Lepiej nie mów tego na głos, oficjele z Ministerstwa mogliby poczuć się urażeni — co prawda dzisiejszą fuchę wykonywałem pozarządowo, ale niewiele różniła się od tego, co robiłem dla swoich legalnych zleceniodawców. — Jak sobie chcesz, panienko — ruszyłem leniwie za dziewczyną, wkrótce zrównując z nią kroku. W drodze nie mogliśmy się oprzeć wrażeniu, że nieustannie ktoś łypie na nas zawistnym spojrzeniem. Mnie to bawiło, ale wróżbitce chyba nie byłoby do śmiechu, gdybym ją teraz zostawił. — Mawiają, że w życiu nic nie ma za darmo — w pewnym momencie zatrzymałem coraz wolniejszy krok, odzywając się już zza jej pleców. Sugestywnie rozejrzałem się po okolicy: fakt, że nie zostaliśmy jeszcze przez nikogo zaczepieni, wynikał z tego, że portowe śmiecie nie zadzierały z bandziorami z Nokturnu. Ale gdyby dziewczyna została teraz sama... cóż, doszliśmy do najciekawszego elementu zabawy — jak chciała mi się odpłacić za uratowanie skóry?
Pytanie, które zadała w odpowiedzi na moje, wyraźnie mnie rozbawiło. Nie odebrałem sobie przyjemności, by wyrazić to głośnym, nieco sarkastycznym śmiechem. — A Ty myślisz, że to jest kurwa magipolicja, że potrzebują poszlak i dowodów? W takich miejscach każdy patrzy każdemu na łapy i często dopowiada sobie fakty — wzruszyłem ramionami w geście obojętności. — To zresztą bez znaczenia, bo teraz i tak jesteśmy w tym razem — na mojej twarzy widniał irracjonalny uśmiech. Irracjonalny dla niej; dla mnie bowiem stanowiło to czystą rozrywkę. Z czego to wynikało? Chyba z aroganckiego przekonania, że nie stanowili dla mnie żadnego wyzwania. — A skoro los tak bardzo lubi krzyżować nasze drogi w najmniej odpowiednich momentach, to może próbuje nam przekazać, że powinniśmy wziąć bieg wydarzeń w swoje ręce — rzuciłem mimochodem, nieco drwiąc sobie z jej poprzedniej frazy. Nie to, żebym nie wierzył we wróżby — acz ją zdołałem poznać jako niezłą kanciarę i zdążyłem nieco zwątpić w jej talent.
Gdy rozprawiłem się z kolesiem, który ją nękał, odebrałem od niej piersiówkę i wsunąłem pod poły płaszcza. Z dość pobłażliwym zainteresowaniem zajrzałem w jej oczy, kiedy deklarowała, że zniknie lokalnym z radarów. — Mhm, no i gdzie się podziejesz? Z miasta do miasta za kolejnym przekrętem, kolejną przygodą i ogonem na plecach? — niby miałem to w dupie, ale trochę nie, bo rozpierała mnie ciekawość, jak zareaguje na dość oceniające założenie, że utrzymuje się z podobnego stylu życia. — Szemrane interesy — roześmiałem się znowu, humor mi się ewidentnie udzielał. W tej chwili nie było już po mnie widać destrukcyjnego wpływu czarnej magii, te natężone objawy choroby nieco ustąpiły. — Lepiej nie mów tego na głos, oficjele z Ministerstwa mogliby poczuć się urażeni — co prawda dzisiejszą fuchę wykonywałem pozarządowo, ale niewiele różniła się od tego, co robiłem dla swoich legalnych zleceniodawców. — Jak sobie chcesz, panienko — ruszyłem leniwie za dziewczyną, wkrótce zrównując z nią kroku. W drodze nie mogliśmy się oprzeć wrażeniu, że nieustannie ktoś łypie na nas zawistnym spojrzeniem. Mnie to bawiło, ale wróżbitce chyba nie byłoby do śmiechu, gdybym ją teraz zostawił. — Mawiają, że w życiu nic nie ma za darmo — w pewnym momencie zatrzymałem coraz wolniejszy krok, odzywając się już zza jej pleców. Sugestywnie rozejrzałem się po okolicy: fakt, że nie zostaliśmy jeszcze przez nikogo zaczepieni, wynikał z tego, że portowe śmiecie nie zadzierały z bandziorami z Nokturnu. Ale gdyby dziewczyna została teraz sama... cóż, doszliśmy do najciekawszego elementu zabawy — jak chciała mi się odpłacić za uratowanie skóry?
Gilroy Wilkes
Zawód : zniesławiony badacz run; szmalcownik
Wiek : 40
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 5
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : 26
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| 13 lipca '58
Huxley powoli wracała do życia. Chociaż przeszłość ciągle czuła na karku i nadal nie mogła pogodzić się ze wszystkim, to krok po kroku brnęła do przodu. Jak by zatopiona do połowy ciała w gęstej brei, która ją spowalnia i ogranicza, jednak cały czas do przodu. Cieszyło ją to. Miała dość stagnacji, miała dość tego depresyjnego stanu, który ją dopadł. Wyszła z domu, zaczęła poruszać się po ulicach i odnawiać znajomości. Ulica zmieniła się mocno. Część ludzi zniknęła i została zastąpiona innymi. Pozycje, które niegdyś były zajmowane zwolniły się lub ktoś inny w społecznej hierarchii wznosił się ku górze. Huxley starała się odnowić znajomości, poznać nowych ludzi i oczywiście trochę zarobić. W Parszywym już nie pracowała, zmienił się właściciel i jeszcze nie dogadała się czy mogłaby tam wrócić. Ulica stała dla niej otworem, ale dopóki głód mocno ją nie przycisnął – to nie szukała tam swoich klientów.
Udało jej się ostatnio przypomnieć o sobie paru znajomym i jedno ze zleceń wpadło. Po porcie ostatnio kręcili się podejrzani ludzie, którzy niepokoili portową społeczność. Chcieli wiedzieć nie tyle kim są ale czego tutaj szukają. A że większość z nich kręciło się w jednej konkretnej okolicy, to tam Huxley stwierdziła, że zacznie. Wystarczyło trochę powęszyć, aby dowiedzieć się, że jest to okolica która należy do jednego z handlarzy dragów. Więc kto jak nie on będzie wiedział więcej? Najciemniej pod latarnią, dla handlarza również. Myślał, że jest u siebie ale większy z niego cwaniak niż czarodziej i Rain udało się bez większego problemu go ogarnąć. Na tyle by spokojnie być w stanie przystawić mu różdżkę do skroni. Nie żeby nie próbowała polubownie, nie raz nawet nie musiała sięgać po umiejętność by się czegoś dowiedzieć. Mężczyźni w obliczu kobiety i przy kuflu piwa potrafili być bardzo rozmowni. Natomiast ten jegomość nie, a w dodatku chyba był naćpany, to już w ogóle nie dało się z nim sensownie porozmawiać. Huxley co prawda nie była pewna, czy w takim zaćpanym mózgu się odnajdzie, ale przy odrobinie szczęścia uda jej się z tym uporać.
Zaułek był ciemny, znajdował się głęboko pomiędzy uliczkami i jeżeli ktoś nie zna tych rejonów, to trafienie tutaj nie należało do procesów najłatwiejszych. Kamienice, które się tu znajdowały miały okna nielicznie skierowane właśnie w tę stronę. Stał tu też wielki kubeł na śmiecie, pełno kartonów, a pomiędzy nogami przebiegały myszy i szczury. Niezłe miejsce sobie typ znalazł.
Pochylała się nad nim z wyciągniętą różdżką, którą przyłożyła mu do skroni wypowiadając inkantację. Dawno tego nie robiła. Nie komuś. Wymagało to od niej ogromnego skupienia i na początku nie szło jej zbyt dobrze, chociażby dlatego, że nie wiedziała czy ktoś się zaraz nie pojawi. A musiała swoją uwagę poświęcić legilimencji w stu procentach. Żałowała, że nie wzięła kogoś na czaty. Przewróciła oczami, wzięła głęboki wdech i stawiając wszystko na jednej szali ponownie wypowiedziała inkantacje. Myśli mężczyzny były mętne, wspomnienia poprzerywane i rozmazane. Rozmazane twarze jakby on sam nie pamiętał z kim rozmawiał, z kim przebywał. Huxley widziała znane twarze ludzi mieszkających w porcie, swoich „sąsiadów”, którzy za ostatnie grosze kupowali dragi. Ale były też twarze osób, których nigdy na oczy nie widziała. Szukała nazwisk. Konkretnie takich, które w porcie próżno było szukać. Trafiła na wspomnienie z niedawna, handlarz sprzedawał coś młodemu mężczyźnie. Miał czarne włosy, kościstą twarz i wyglądał schludnie. Zbyt schludnie. Nie pasował tutaj i miał pieniądze.
Usłyszała za sobą piśnięcie myszy i trzask przesuwającego się kosza na śmieci. Od razu przerwała zaklęcie, trochę wytrącona z równowagi zwróciła spojrzenie w kierunku odgłosu. Było ciemno, późny wieczór, ale jej wzrok już przyzwyczaił się do półmroku.
Huxley powoli wracała do życia. Chociaż przeszłość ciągle czuła na karku i nadal nie mogła pogodzić się ze wszystkim, to krok po kroku brnęła do przodu. Jak by zatopiona do połowy ciała w gęstej brei, która ją spowalnia i ogranicza, jednak cały czas do przodu. Cieszyło ją to. Miała dość stagnacji, miała dość tego depresyjnego stanu, który ją dopadł. Wyszła z domu, zaczęła poruszać się po ulicach i odnawiać znajomości. Ulica zmieniła się mocno. Część ludzi zniknęła i została zastąpiona innymi. Pozycje, które niegdyś były zajmowane zwolniły się lub ktoś inny w społecznej hierarchii wznosił się ku górze. Huxley starała się odnowić znajomości, poznać nowych ludzi i oczywiście trochę zarobić. W Parszywym już nie pracowała, zmienił się właściciel i jeszcze nie dogadała się czy mogłaby tam wrócić. Ulica stała dla niej otworem, ale dopóki głód mocno ją nie przycisnął – to nie szukała tam swoich klientów.
Udało jej się ostatnio przypomnieć o sobie paru znajomym i jedno ze zleceń wpadło. Po porcie ostatnio kręcili się podejrzani ludzie, którzy niepokoili portową społeczność. Chcieli wiedzieć nie tyle kim są ale czego tutaj szukają. A że większość z nich kręciło się w jednej konkretnej okolicy, to tam Huxley stwierdziła, że zacznie. Wystarczyło trochę powęszyć, aby dowiedzieć się, że jest to okolica która należy do jednego z handlarzy dragów. Więc kto jak nie on będzie wiedział więcej? Najciemniej pod latarnią, dla handlarza również. Myślał, że jest u siebie ale większy z niego cwaniak niż czarodziej i Rain udało się bez większego problemu go ogarnąć. Na tyle by spokojnie być w stanie przystawić mu różdżkę do skroni. Nie żeby nie próbowała polubownie, nie raz nawet nie musiała sięgać po umiejętność by się czegoś dowiedzieć. Mężczyźni w obliczu kobiety i przy kuflu piwa potrafili być bardzo rozmowni. Natomiast ten jegomość nie, a w dodatku chyba był naćpany, to już w ogóle nie dało się z nim sensownie porozmawiać. Huxley co prawda nie była pewna, czy w takim zaćpanym mózgu się odnajdzie, ale przy odrobinie szczęścia uda jej się z tym uporać.
Zaułek był ciemny, znajdował się głęboko pomiędzy uliczkami i jeżeli ktoś nie zna tych rejonów, to trafienie tutaj nie należało do procesów najłatwiejszych. Kamienice, które się tu znajdowały miały okna nielicznie skierowane właśnie w tę stronę. Stał tu też wielki kubeł na śmiecie, pełno kartonów, a pomiędzy nogami przebiegały myszy i szczury. Niezłe miejsce sobie typ znalazł.
Pochylała się nad nim z wyciągniętą różdżką, którą przyłożyła mu do skroni wypowiadając inkantację. Dawno tego nie robiła. Nie komuś. Wymagało to od niej ogromnego skupienia i na początku nie szło jej zbyt dobrze, chociażby dlatego, że nie wiedziała czy ktoś się zaraz nie pojawi. A musiała swoją uwagę poświęcić legilimencji w stu procentach. Żałowała, że nie wzięła kogoś na czaty. Przewróciła oczami, wzięła głęboki wdech i stawiając wszystko na jednej szali ponownie wypowiedziała inkantacje. Myśli mężczyzny były mętne, wspomnienia poprzerywane i rozmazane. Rozmazane twarze jakby on sam nie pamiętał z kim rozmawiał, z kim przebywał. Huxley widziała znane twarze ludzi mieszkających w porcie, swoich „sąsiadów”, którzy za ostatnie grosze kupowali dragi. Ale były też twarze osób, których nigdy na oczy nie widziała. Szukała nazwisk. Konkretnie takich, które w porcie próżno było szukać. Trafiła na wspomnienie z niedawna, handlarz sprzedawał coś młodemu mężczyźnie. Miał czarne włosy, kościstą twarz i wyglądał schludnie. Zbyt schludnie. Nie pasował tutaj i miał pieniądze.
Usłyszała za sobą piśnięcie myszy i trzask przesuwającego się kosza na śmieci. Od razu przerwała zaklęcie, trochę wytrącona z równowagi zwróciła spojrzenie w kierunku odgłosu. Było ciemno, późny wieczór, ale jej wzrok już przyzwyczaił się do półmroku.
Why you think that 'bout nude?
'Cause your view's so rude
Think outside the boxThen you'll like it
'Cause your view's so rude
Think outside the boxThen you'll like it
Rain Huxley
Zawód : Portowa dziwka, informatorka
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Królowa nigdy nie opuszcza swojego królestwa i płonie razem z nim.
OPCM : 9 +1
UROKI : 21 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Rigel zaczynał już powoli godzić się z nową rzeczywistością, w jakiej przyszło mu żyć. Nie mógł przecież już niczego zmienić, jako że nikt jeszcze nie wynalazł sposobu, by pozbyć się klątwy likantropii. Może kiedyś taki czas nadejdzie, jednak obecnie jedyne, co mógł zrobić i co było w jego zasięgu, to przyzwyczajenie się do pewnej cykliczności, w jakiej przyjdzie mu funkcjonować do końca swoich dni. W sumie to wszystko, co żyje, tkwi w tym wiecznym kręgu. Dzień zmienia się w noc, pory roku nadchodzą jedna po drugiej, by ponownie zatoczyć koło. Wszystko, co wyszło z ziemi, wcześniej czy później ponownie do niej trafia.
Myśli o tym uspokajały, otrzeźwiły, pozwalając dopiero teraz skupiać się na rzeczach ważnych — na takich, na które arystokrata miał realny wpływ. Praca, badania oraz porządne zajęcie się swoimi ziemiami. Pierwszym krokiem był sierociniec, który to obnażył prawdziwe problemy, z jakimi borykają się ludzie każdego dnia. Bieda, choroby i przemoc, o której nie pisano w gazetach, bo prawdopodobnie zaburzyłoby obraz idealnego świata, kreowany przez obecne Ministerstwo. Nie pisali wprost o bandytach, którzy terroryzowali ludzi, tylko o poplecznikach Longbottoma. Nie uczulali ludzi, by uważali na tych, którzy mimo dobrego rodowodu, dopuszczali się rzeczy obrzydliwych. Black jednak nie był ślepy, już nie. Pamiętał opowieści dzieciaków, jakie trafiały do sierocińca i plotki, jakie krążyły po jego ziemiach.
Nie zamierzał siedzieć z założonymi rękami.
Kierując się zasadą, że jeśli chcesz, żeby coś było zrobione dobrze — musisz sam się za to zabrać, zaczął powoli prowadzić własne śledztwo, które w początkowym stadium obnażyło coś, o czym nigdy wcześniej nie myślał. Bandy terroryzujące okolicę zajmowały się najróżniejszymi rzeczami, w tym i obrotem nielegalnymi substancjami. To był ślad, o jakim Rigel miał pewne pojęcie, gdyż był dość częstym klientem niektórych handlarzy.
I zamierzał to wykorzystać.
Wieczór w stolicy był wyjątkowo duszny i upalny. Temperatura potęgowała nieprzyjemny, wilgotny zapach portu; czuły węch mężczyzny bardzo łatwo wyłapywał kolejne nuty gnijących śmieci, ludzkich wydzielin i rozlanego alkoholu, powodując odruch wymiotny. Niestety nie tylko zapach był problemem. Miejscowi od razu zauważyli, że Black tu nie pasował, mimo że ten za wszelką cenę npróbował nie zwracac na siebie uwagi ni zachowaniem, ni strojem.
W tamtym momencie bardzo żałował, że postąpił impulsywnie i nie przygotował sobie eliksiru wielosokowego. Ale nie było odwrotu. Nie mógł przecież odpuścić.
Z handlarzem spotkał się w jednym z zaułków. Rigel czuł pewne nieprzyjemne ukłucie, kiedy dawał mu garść monet w zamian za woreczek z konkretnymi substancjami, jednak szybko odgonił te myśli. Nie finansował przestępczości, to tylko drobiazg, który pozwoli mu podążyć dalej — tak sobie powtarzał.
Kiedy więc zakapior pożegnał się i ruszył dalej w labirynt uliczek, arystokrata odczekał chwilę, po czym ruszył za nim, mając nadzieję, że ten może zaprowadzi go ich kryjówki albo do kolejnych osób, które mogą być powiązane ze sprawą.
Nie spodziewał się jednak tego, że handlarz wkrótce padnie ofiarą kobiety, która miała wobec niego swoje plany. Rigel nie miał pojęcia, czy była ona powiązana z jakimś innym gangiem, czy może należała do służb, pracując pod przykrywką, jednak na wszelki wypadek ukrył się ze stertą śmieci, by obserwować całe zdarzenie. Kiedy się wychylił, zobaczył, że nieznajoma czyni nieznany mu gest różdżką, pochylając się nad oprychem. Nie znał tego zaklęcia, jednak miał pewne przypuszczenia, które musiał tylko sprawdzić.
Był tak pochłonięty obserwacją, że nie zauważył, jak za bardzo oparł się ręką o kawałek wystającej ze śmietnika deski, a ta zadziałała niczym dźwignia, rozrzucając wszystkie rupiecie dookoła, robiąc przy tym nieznośny hałas.
Całe ukrywanie się właśnie trafił szlag.
Czarodziej wyprostował się, unosząc lekko dłonie do góry, by kobieta widziała, że nie ma zamiaru jej atakować. Dodatkowo nie chciał ryzykować, że podczas wycofywania się, dostanie zaklęciem w plecy. A tak, może miał jeszcze szanse wszystko naprostować i zrozumieć sytuację.
-Dobry wieczór — odezwał się, czując, jak zaczyna się pocić. - Nie szukam problemów.
Zawahał się chwilę.
-Czy ten osobnik jest Pani znany?
Myśli o tym uspokajały, otrzeźwiły, pozwalając dopiero teraz skupiać się na rzeczach ważnych — na takich, na które arystokrata miał realny wpływ. Praca, badania oraz porządne zajęcie się swoimi ziemiami. Pierwszym krokiem był sierociniec, który to obnażył prawdziwe problemy, z jakimi borykają się ludzie każdego dnia. Bieda, choroby i przemoc, o której nie pisano w gazetach, bo prawdopodobnie zaburzyłoby obraz idealnego świata, kreowany przez obecne Ministerstwo. Nie pisali wprost o bandytach, którzy terroryzowali ludzi, tylko o poplecznikach Longbottoma. Nie uczulali ludzi, by uważali na tych, którzy mimo dobrego rodowodu, dopuszczali się rzeczy obrzydliwych. Black jednak nie był ślepy, już nie. Pamiętał opowieści dzieciaków, jakie trafiały do sierocińca i plotki, jakie krążyły po jego ziemiach.
Nie zamierzał siedzieć z założonymi rękami.
Kierując się zasadą, że jeśli chcesz, żeby coś było zrobione dobrze — musisz sam się za to zabrać, zaczął powoli prowadzić własne śledztwo, które w początkowym stadium obnażyło coś, o czym nigdy wcześniej nie myślał. Bandy terroryzujące okolicę zajmowały się najróżniejszymi rzeczami, w tym i obrotem nielegalnymi substancjami. To był ślad, o jakim Rigel miał pewne pojęcie, gdyż był dość częstym klientem niektórych handlarzy.
I zamierzał to wykorzystać.
Wieczór w stolicy był wyjątkowo duszny i upalny. Temperatura potęgowała nieprzyjemny, wilgotny zapach portu; czuły węch mężczyzny bardzo łatwo wyłapywał kolejne nuty gnijących śmieci, ludzkich wydzielin i rozlanego alkoholu, powodując odruch wymiotny. Niestety nie tylko zapach był problemem. Miejscowi od razu zauważyli, że Black tu nie pasował, mimo że ten za wszelką cenę npróbował nie zwracac na siebie uwagi ni zachowaniem, ni strojem.
W tamtym momencie bardzo żałował, że postąpił impulsywnie i nie przygotował sobie eliksiru wielosokowego. Ale nie było odwrotu. Nie mógł przecież odpuścić.
Z handlarzem spotkał się w jednym z zaułków. Rigel czuł pewne nieprzyjemne ukłucie, kiedy dawał mu garść monet w zamian za woreczek z konkretnymi substancjami, jednak szybko odgonił te myśli. Nie finansował przestępczości, to tylko drobiazg, który pozwoli mu podążyć dalej — tak sobie powtarzał.
Kiedy więc zakapior pożegnał się i ruszył dalej w labirynt uliczek, arystokrata odczekał chwilę, po czym ruszył za nim, mając nadzieję, że ten może zaprowadzi go ich kryjówki albo do kolejnych osób, które mogą być powiązane ze sprawą.
Nie spodziewał się jednak tego, że handlarz wkrótce padnie ofiarą kobiety, która miała wobec niego swoje plany. Rigel nie miał pojęcia, czy była ona powiązana z jakimś innym gangiem, czy może należała do służb, pracując pod przykrywką, jednak na wszelki wypadek ukrył się ze stertą śmieci, by obserwować całe zdarzenie. Kiedy się wychylił, zobaczył, że nieznajoma czyni nieznany mu gest różdżką, pochylając się nad oprychem. Nie znał tego zaklęcia, jednak miał pewne przypuszczenia, które musiał tylko sprawdzić.
Był tak pochłonięty obserwacją, że nie zauważył, jak za bardzo oparł się ręką o kawałek wystającej ze śmietnika deski, a ta zadziałała niczym dźwignia, rozrzucając wszystkie rupiecie dookoła, robiąc przy tym nieznośny hałas.
Całe ukrywanie się właśnie trafił szlag.
Czarodziej wyprostował się, unosząc lekko dłonie do góry, by kobieta widziała, że nie ma zamiaru jej atakować. Dodatkowo nie chciał ryzykować, że podczas wycofywania się, dostanie zaklęciem w plecy. A tak, może miał jeszcze szanse wszystko naprostować i zrozumieć sytuację.
-Dobry wieczór — odezwał się, czując, jak zaczyna się pocić. - Nie szukam problemów.
Zawahał się chwilę.
-Czy ten osobnik jest Pani znany?
HOW MUCH CAN YOU TAKE BEFORE YOU SNAP?
Rigel Black
Zawód : Stażysta w Departamencie Tajemnic, naukowiec
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wszystko to co mam, to ta nadzieja, że życie mnie poskleja
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Była wściekła, że przerwano jej rzucanie zaklęcia. Aby móc korzystać z legilimencji, każdy głośniejszy dźwięk czy dotyk mógł wytrącić ją z równowagi. I to też się właśnie stało. Rozkojarzyła się, skupienie uleciało, a ona wypadła ze wspomnień do rzeczywistości. Patrzyła w miejsce gdzie usłyszała dźwięk. Pierw uniosła jedną brew lekko ku górze. Jakaś sylwetka pojawiła się za rogiem, sylwetka, która jeszcze przed chwilą podglądała, co tu się działo. I gdyby nie jego gapiostwo i narobienie rabanu – nie wiadomo jak by się to skończyło.
Gdy Huxley doszła do siebie i w końcu ogarnęła, że to nie wytwór jej wyobraźni ani fragment wspomnienia, tylko faktycznie stoi przed nią mężczyzna ubrany w ciemne szaty i ją obserwuje, zerwała się na równe nogi i wyciągnęła przed siebie różdżkę. Ten człowiek był jakiś dziwny, nie zaatakował jej. Chyba nawet nie miał różdżki w swojej dłoni. Patrzył na nią jakby lekko zdziwiony i wystraszony. Zapewniał, że nie szuka kłopotów.
- Co, kurwa? – powtórzyła za jego ostatnim pytaniem.
Chodziło mu o tego faceta? Przerzuciła spojrzenie na leżącego osiłka, to znowu na dość elegancko ubranego jegomościa i parsknęła pod nosem. Nie znała go, chociaż równie dobrze mogłaby być jego klientką. Szkoda, że nie pomyślała o tym wcześniej. Równie dobrze mogłaby pozmieniać mu tak wspomnienia, żeby był przekonany, że wisi Huxley przysługę i używki powinien jej dawać za darmo. Kącik jej ust delikatnie drgnął. Jeśli zdąży, to nie zapomni tego zrobić.
Za to teraz swój wzrok przerzuciła z powrotem na podglądacza. Niby mówił, że nie szuka kłopotów, ale nie przekonało to kobiety na tyle, by opuściła różdżkę. To byłoby głupie. Patrząc na niego miała wrażenie, że on tu nie pasuje. Za bardzo zwracał na siebie uwagę. Tym jak mówił, tym jak był ubrany, chociaż Hux mogła stwierdzić, że starał się by tak nie było. Przynajmniej jeśli chodzi o wygląd. Natomiast na pierwszy rzut oka mogła powiedzieć, że nie był mieszkańcem portu. Ani biedakiem.
- On? Powiedzmy – mruknęła, delikatnie ruszając jego ciało nogą sprawdzając czy już się wybudził, czy jeszcze nie. – Czego tu szukasz?
Wiedziała już, że nie kłopotów. Ale z jakiegoś powodu ich podglądał. Najprawdopodobniej też widział jak rzucała zaklęcie legilimencji i nie mogła go tak po prostu puścić z tą wiedzą w świat. Wolałaby, żeby po porcie nie rozniosła się wieść, że jakaś czarownica włada taką magią. Na pewno znaleźli by się tacy co zaraz połączą odpowiednie sznureczki i ktoś by ją z tym wszystkim powiązał. I całe starania, żeby tą wiedzą z nikim się nie dzielić, poszłaby na marne.
- Bo jeśli nie kłopotów, to powinieneś się odwrócić i odejść, zapominając o tym, co widziałeś – powiedziała ostro. – Chyba że chcesz tego człowieka dla siebie, to jak załatwię z nim swoje sprawy i się nie obudzi, to mogę ci go zostawić… - jeszcze raz lekko go kopnęła, ale ten nadal ani drgnął.
To nie tak, że w tej uliczce było aż tak bardzo ciemno. Gdzieś tam to z jednej to z drugiej strony przebijało się jakieś światło, nad ich głowami pojawił się księżyc odsłonięty przez chmury, a wzrok Huxley zdążył się już przyzwyczaić do półmroku. Przyjrzała mu się dokładnie. Miał ciemne włosy i ciemne oczy, rysy twarzy, które skądś kojarzyła. Zrobiła ze dwa kroki ku mężczyźnie i wytężyła mocniej wzrok. Różdżki nie opuściła.
- Ja ciebie skądś znam – powiedziała z głosem pełnym zastanowienia. – Już cię gdzieś widziałam…
Jeszcze do niej nie dotarło, że widziała go dosłownie przed chwilą. We wspomnieniu.
Gdy Huxley doszła do siebie i w końcu ogarnęła, że to nie wytwór jej wyobraźni ani fragment wspomnienia, tylko faktycznie stoi przed nią mężczyzna ubrany w ciemne szaty i ją obserwuje, zerwała się na równe nogi i wyciągnęła przed siebie różdżkę. Ten człowiek był jakiś dziwny, nie zaatakował jej. Chyba nawet nie miał różdżki w swojej dłoni. Patrzył na nią jakby lekko zdziwiony i wystraszony. Zapewniał, że nie szuka kłopotów.
- Co, kurwa? – powtórzyła za jego ostatnim pytaniem.
Chodziło mu o tego faceta? Przerzuciła spojrzenie na leżącego osiłka, to znowu na dość elegancko ubranego jegomościa i parsknęła pod nosem. Nie znała go, chociaż równie dobrze mogłaby być jego klientką. Szkoda, że nie pomyślała o tym wcześniej. Równie dobrze mogłaby pozmieniać mu tak wspomnienia, żeby był przekonany, że wisi Huxley przysługę i używki powinien jej dawać za darmo. Kącik jej ust delikatnie drgnął. Jeśli zdąży, to nie zapomni tego zrobić.
Za to teraz swój wzrok przerzuciła z powrotem na podglądacza. Niby mówił, że nie szuka kłopotów, ale nie przekonało to kobiety na tyle, by opuściła różdżkę. To byłoby głupie. Patrząc na niego miała wrażenie, że on tu nie pasuje. Za bardzo zwracał na siebie uwagę. Tym jak mówił, tym jak był ubrany, chociaż Hux mogła stwierdzić, że starał się by tak nie było. Przynajmniej jeśli chodzi o wygląd. Natomiast na pierwszy rzut oka mogła powiedzieć, że nie był mieszkańcem portu. Ani biedakiem.
- On? Powiedzmy – mruknęła, delikatnie ruszając jego ciało nogą sprawdzając czy już się wybudził, czy jeszcze nie. – Czego tu szukasz?
Wiedziała już, że nie kłopotów. Ale z jakiegoś powodu ich podglądał. Najprawdopodobniej też widział jak rzucała zaklęcie legilimencji i nie mogła go tak po prostu puścić z tą wiedzą w świat. Wolałaby, żeby po porcie nie rozniosła się wieść, że jakaś czarownica włada taką magią. Na pewno znaleźli by się tacy co zaraz połączą odpowiednie sznureczki i ktoś by ją z tym wszystkim powiązał. I całe starania, żeby tą wiedzą z nikim się nie dzielić, poszłaby na marne.
- Bo jeśli nie kłopotów, to powinieneś się odwrócić i odejść, zapominając o tym, co widziałeś – powiedziała ostro. – Chyba że chcesz tego człowieka dla siebie, to jak załatwię z nim swoje sprawy i się nie obudzi, to mogę ci go zostawić… - jeszcze raz lekko go kopnęła, ale ten nadal ani drgnął.
To nie tak, że w tej uliczce było aż tak bardzo ciemno. Gdzieś tam to z jednej to z drugiej strony przebijało się jakieś światło, nad ich głowami pojawił się księżyc odsłonięty przez chmury, a wzrok Huxley zdążył się już przyzwyczaić do półmroku. Przyjrzała mu się dokładnie. Miał ciemne włosy i ciemne oczy, rysy twarzy, które skądś kojarzyła. Zrobiła ze dwa kroki ku mężczyźnie i wytężyła mocniej wzrok. Różdżki nie opuściła.
- Ja ciebie skądś znam – powiedziała z głosem pełnym zastanowienia. – Już cię gdzieś widziałam…
Jeszcze do niej nie dotarło, że widziała go dosłownie przed chwilą. We wspomnieniu.
Why you think that 'bout nude?
'Cause your view's so rude
Think outside the boxThen you'll like it
'Cause your view's so rude
Think outside the boxThen you'll like it
Rain Huxley
Zawód : Portowa dziwka, informatorka
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Królowa nigdy nie opuszcza swojego królestwa i płonie razem z nim.
OPCM : 9 +1
UROKI : 21 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Portowa ulica
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki