Brzozowa alejka
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Brzozowa alejka
Nieopodal brzegu jeziora Magicznej Sasanki zaczyna się ścieżka, która prowadzi prosto w brzozowy zagajnik. Alejka ta jest położona pomiędzy gęsto rosnącymi brzozami i zapewnia dość dużo prywatności, toteż jest miejscem chętnie wybieranym przez pary - nie brakuje tutaj jednak również samotnych myślicieli, którzy nabrali ochoty na spacer na świeżym powietrzu. Nie jest to typowa wydeptana dróżka, bowiem jej podłoże stanowi wiecznie zielona trawa, a raz po raz na środku ścieżynki znaleźć można brzozy, których rozłożyste konary tworzą baldachim nad przechodzącymi. Ścieżka oświetlona jest stojącymi w trawie między białymi pniami drzew magicznymi lampionami, których ciepły, migotliwy blask nadaje brzozowej alejce aury tajemniczości.
Nigdy nie była głupia na tyle, by po jej głowie błąkały się nadzieje, a szczególnie te utopijne. Podchodziła do życia ze zdrowym rozsądkiem, realnie patrząc na otaczający ją świat i rozgrywające się w nim sytuacje. Ta, w której teraz się znajdowała, wydawała się być dość beznadziejna. Mężczyzna najwyraźniej wiele przeszedł, co sugerował jego beznadziejny stan wzmagany przez obecność wciąż zaciekle walczącego dementora. Te stworzenia pod względem braku chęci poddania się, bywały zadziwiające. Żyły tylko dla jednego i nic nie mogło tego zmienić, czyniąc z nich w pewien sposób kreatury godne naśladowania - dla nich nie było wyjątków, dróg na skróty...
Elisabeth podjęła próbę pomocy, lecz ta jak na razie nie przynosiła pożądanego efektu, a wręcz odkryła pewną jej wadę - brak fizycznej siły, która była teraz tak potrzebna. Była jednak zdeterminowana nie poddawać się, w głowie wciąż powtarzając polecenie Czarnego Pana. Nie mogła zawieść już na pierwszej misji i to właśnie ta wola motywowała ją do odnalezienia w sobie jak największych pokładów silnej woli i dalszego szarpania się z walczącym potworem. Przy tym ona jednak darowała sobie wojenne okrzyki, których jej towarzysz miał najwyraźniej w swoim arbitrażu co nie miara. Zacisnęła jedynie mocno usta, dając z siebie jak najwięcej mogła.
Elisabeth podjęła próbę pomocy, lecz ta jak na razie nie przynosiła pożądanego efektu, a wręcz odkryła pewną jej wadę - brak fizycznej siły, która była teraz tak potrzebna. Była jednak zdeterminowana nie poddawać się, w głowie wciąż powtarzając polecenie Czarnego Pana. Nie mogła zawieść już na pierwszej misji i to właśnie ta wola motywowała ją do odnalezienia w sobie jak największych pokładów silnej woli i dalszego szarpania się z walczącym potworem. Przy tym ona jednak darowała sobie wojenne okrzyki, których jej towarzysz miał najwyraźniej w swoim arbitrażu co nie miara. Zacisnęła jedynie mocno usta, dając z siebie jak najwięcej mogła.
A little learning is a dangerous thing...
The member 'Elisabeth Parkinson' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 59
'k100' : 59
Tracił kontakt z rzeczywistością. Przestał nachylać się w kierunku zakapturzonej postaci ziejącej pustką. Wnętrze kaptura było równie puste co istnienie Cadana. Serce powoli zwalniało tempa, a nogi coraz słabiej wierzgały próbując uwolnić się z uścisku dementora. Silnego, kościstego oraz zimnego. Chłód rozprzestrzeniał się dalej, po całym wymęczonym organizmie blondyna. Ból nasilał się, wykrzywiając jego twarz w grymasie cierpienia. Nienawidził momentów bezsilności, z którą teraz musiał się zmagać. Nagle stwierdził, że to naprawdę koniec. Że ktokolwiek, kto starał się mu pomóc, odciągając od potwora, nie podoła temu zadaniu. Przesunął się o parę centymetrów, ale kreatura trzymała się go mocno, nie puszczając ze swoich szponów.
Tak, to był koniec. Przed twarzą mężczyzny pojawiły się obrazy z całego życia. Jakże banalnie. Wszystko, co zrobił dobrze i co zrobił źle, uderzyła weń fala skrywanych dotąd emocji. Wśród nich widniała twarz Eir, syna, przyjaciela, całej rodziny. Ból przestał nosić znamiona jedynie fizyczności, psychicznie także cierpiał katusze. Rozrywanie płuc oraz brak nosa nie doskwierał już mu wcale. Zrobiło się zimno, potwornie zimno.
Prawdopodobnie tak wyglądało umieranie. Dosłownie resztką sił odpędzał od siebie sen, pomimo zalegającego pod powiekami piasku. Ręce odmawiały mu posłuszeństwa nie pozwalając na przetarcie oczu. Walczył z osłabieniem, obraz przed nim się zamazywał. Niebo wirowało. Wciągało go całego, pochłaniając wszystkie myśli, pragnienia oraz plany na przyszłość. Przyszłość już nie istniała, stając się nic nieznaczącym wspomnieniem.
Tęsknił. Tęsknił za rodziną, tęsknił za szerokimi wodami, za wspólnymi chwilami z przyjacielem. Serce ukuło go raz i drugi, świat zatrząsnął się w posadach. Może to było złudzeniem, nie odróżniał ich już od rzeczywistości. Leżał na twardej ziemi i konał. Mróz otulił go szczelnie swoim kokonem.
Ostatni raz szarpnął przytrzymywaną nogą. To był ostatni okruch nadziei, podryg czczej wiary. Nic innego mu już nie pozostało. Potem poddał się, zamykając oczy.
Odpłynął. Odpłynął na ogromnym statku nieświadomości, wprost we wzburzone wody życia oraz śmierci. Rozchylił żagle przyćmionego umysłu. A nad nim znajdowało się czarne niczym skrzydła kruka bezgwiezdne niebo. Pochłonęła go ciemność.
Tak, to był koniec. Przed twarzą mężczyzny pojawiły się obrazy z całego życia. Jakże banalnie. Wszystko, co zrobił dobrze i co zrobił źle, uderzyła weń fala skrywanych dotąd emocji. Wśród nich widniała twarz Eir, syna, przyjaciela, całej rodziny. Ból przestał nosić znamiona jedynie fizyczności, psychicznie także cierpiał katusze. Rozrywanie płuc oraz brak nosa nie doskwierał już mu wcale. Zrobiło się zimno, potwornie zimno.
Prawdopodobnie tak wyglądało umieranie. Dosłownie resztką sił odpędzał od siebie sen, pomimo zalegającego pod powiekami piasku. Ręce odmawiały mu posłuszeństwa nie pozwalając na przetarcie oczu. Walczył z osłabieniem, obraz przed nim się zamazywał. Niebo wirowało. Wciągało go całego, pochłaniając wszystkie myśli, pragnienia oraz plany na przyszłość. Przyszłość już nie istniała, stając się nic nieznaczącym wspomnieniem.
Tęsknił. Tęsknił za rodziną, tęsknił za szerokimi wodami, za wspólnymi chwilami z przyjacielem. Serce ukuło go raz i drugi, świat zatrząsnął się w posadach. Może to było złudzeniem, nie odróżniał ich już od rzeczywistości. Leżał na twardej ziemi i konał. Mróz otulił go szczelnie swoim kokonem.
Ostatni raz szarpnął przytrzymywaną nogą. To był ostatni okruch nadziei, podryg czczej wiary. Nic innego mu już nie pozostało. Potem poddał się, zamykając oczy.
Odpłynął. Odpłynął na ogromnym statku nieświadomości, wprost we wzburzone wody życia oraz śmierci. Rozchylił żagle przyćmionego umysłu. A nad nim znajdowało się czarne niczym skrzydła kruka bezgwiezdne niebo. Pochłonęła go ciemność.
make you believe you're bigger than life
no one cares if you'll live or die
larynx depopulo
and I know you're not my friend
no one cares if you'll live or die
larynx depopulo
and I know you're not my friend
Cadan Goyle
Zawód : zaklinacz przedmiotów, poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
waiting for the moment to strike
to take possession
to take your h e a r t
to take possession
to take your h e a r t
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Cadan Goyle' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 47
'k100' : 47
Zacisnęła mocniej zęby, nie przestając uparcie walczyć z zakapturzoną postacią. Próbowała dalej, jednocześnie jednak dostrzegając jak siły uchodzą z ciała mężczyzny. Jego ciało robiło się coraz cięższe, a kreatura przyczepiona do niego wydawała się coraz silniejsza. A może to ona powoli traciła siły od ciągłego szarpania, które nie przynosiło żadnych efektów? W końcu nie była fizycznie silna jak przystało na lady.
Nagle poczuła w sobie ogromne zacięcie i gniew. Myśl o własnym dość wątłym ciele zdenerwowała ją. Póki co wszystkie jej działania wydawały się, wbrew jej zamiarom, udowadniać że lady naprawdę nie powinny być częścią Rycerzy. Że były zbyt słabe. A przecież nie tego chciała, prawda? Pragnęła udowodnić wszystkim, że jest przydatna choć w obecnej sytuacji nie było to zbyt łatwe. Nie miała zamiaru się jednak poddawać. Dalej z uporem walczyła, mając zamiar robić to do samego końca.
Nagle poczuła w sobie ogromne zacięcie i gniew. Myśl o własnym dość wątłym ciele zdenerwowała ją. Póki co wszystkie jej działania wydawały się, wbrew jej zamiarom, udowadniać że lady naprawdę nie powinny być częścią Rycerzy. Że były zbyt słabe. A przecież nie tego chciała, prawda? Pragnęła udowodnić wszystkim, że jest przydatna choć w obecnej sytuacji nie było to zbyt łatwe. Nie miała zamiaru się jednak poddawać. Dalej z uporem walczyła, mając zamiar robić to do samego końca.
A little learning is a dangerous thing...
The member 'Elisabeth Parkinson' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 90
'k100' : 90
Nie musiał specjalnie zastanawiać się, do kogo należała sowa, którą otrzymał. Lakoniczna informacja była też bardziej, niż treściwa, zatem nie tracąc już czasu pojawił się na miejscu. Zastał go widok niepokojący; nie trzeba było długo czekać, a ten sam niepokój wziął go w swoje objęcia i najwyraźniej nie zamierzał puścić. Jego sprawcą okazał się dementor, a Vane w pełni uświadomił sobie, przez co tak naprawdę musiała przejść cała ekipa ratunkowa, która udała się do Azkabanu. Zawsze sądził, że odczuwana przez niego obojętność uchroni go przed tym, jak na ludzi oddziaływały stwory, których przedstawiciela dostrzegał właśnie kilkanaście metrów od siebie. Okazało się jednak, że chyba bardziej pomylić się nie mógł. Zwątpienie wlało się prosto w jego duszę, bezsilność, niemoc, bezbrzeżny żal i smutek, który tylko na chwilę zatrzymał go w miejscu. Nie po to się tu pojawił, musiał przezwyciężyć te słabostki, wszak tak naprawdę dementor nawet go jeszcze nie zaatakował, a to, co odczuwał, było tylko kwestią ponurej aury tego stworzenia. Thomas wiedział, że podjęcie próby przywołania patronusa, byłoby w tej chwili bezcelowe, dlatego też widząc, że Elizabeth udało się wspomóc Cadana w wydarciu się ze szpon powłóczystej, czarnej postaci, w kilku susach znalazł się niedaleko tej trójki. Był aż nadto świadomy, że zakapturzona postać spróbuje zaatakować znowu, a wystarczył szybki rzut oka by stwierdzić, że Goyle był w koszmarnym stanie i sam za wiele nie zawojuje. Wzrokiem odszukał świstoklik, by przygotować się do szybkiego odwrotu. Nie mieli teraz czasu na zwalczanie tego dementora, należało jak najszybciej odtransportować Cadana do Lupusa, skąd zresztą Thomas przybył, odstawiwszy tam wcześniej Yaxleya. Mógł jedynie odczuć ulgę, że gdy zjawił się Morgoth, przywlókłszy ze sobą jedynie tę zdziczałą kobietę, a nie kolejnego dementora. Nazajutrz ktoś będzie musiał się ostro tłumaczyć z tych wszystkich dziwnych istot, biegających samopas po Londynie. Teraz jednak skupił się na tym, żeby powstrzymać istotę przed kolejnym atakiem. Nic nie mówił, na wyjaśnienia przyjdzie czas za chwilę.
I'll tell you my sins and you can sharpen your knife and offer me that deathless death
The member 'Thomas Vane' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 53
'k100' : 53
Udało się wybić dementorowi kolejny atak z głowy, przynajmniej na chwilę. Cadan wciąż był jednak nieprzytomny, a strażnik Azkabanu mógł zaatakować ponownie. Thomas nie zamierzał nawet czekać, by się w tym upewniać. Zbliżywszy się do leżącego na ziemi Goyle'a, zarzucił sobie jego ramię na szyję i podniósł go, nie bez wysiłku. Bezwładne ciało było nieść jeszcze ciężej, niż gdyby był przytomny, zresztą tak naprawdę o żadnym niesieniu nie było mowy. Po prostu chciał go zawlec do świstoklika i oddać w dobre ręce Lupusa, który się nim raz dwa zajmie. Kątem oka obserwował dementora, czy aby nie zaskoczy ponownym atakiem prędzej, niż mogłoby się wydawać. Ciężka atmosfera wciąż wisiała w powietrzu, otulała szczelnym kocem i dostawała się do wnętrza, zatruwając jego myśli obrazami, których wcale nie chciał oglądać. To niesamowite, że sama obecność dementora działała w ten sposób, ale tak właśnie było. Każda porażka, wobec której stanął w życiu, każde niepowodzenie i przykrość jaką napotkał, zdawały się wypływać na sam wierzch podświadomości. Dotarło do niego tym samym, że prawdopodobnie nie dałby sobie rady w Azkabanie, gdzie tych istot było na pęczki. Nic dziwnego, że mało kto stamtąd w ogóle wracał, a jeśli wracał, to niekoniecznie o całkowicie zdrowych zmysłach. Jeden dementor potrafił narobić szkód, a co dopiero ich setki? Obłęd kobiety, która dotarła świstoklikiem razem z Yaxleyem wydawał się teraz w pełni uzasadnionym, a głodny szał, w jakim się znalazła, przestał dziwić.
— Łap za świstoklik — rzucił krótko do Elizabeth, nie mając w tej chwili czasu na należne uprzejmości. Miał tylko nadzieję, że dla Cadana jeszcze nie było za późno, a zakapturzona postać, która pochwyciła go w swoje szpony, nie zdążyła narobić nieodwracalnych szkód. Mimowolnie w jego głowie zamigotał nieśmiało obraz Eir, chroniącej brzuch; a zatem dlatego zdecydowała się na takie ryzyko. Powód zwieszał mu się właśnie z ramienia. Vane poczekał, aż Parsknson złapie za świstoklik, wszak miał ściągnąć ich wszystkich bez wyjątku.
— Łap za świstoklik — rzucił krótko do Elizabeth, nie mając w tej chwili czasu na należne uprzejmości. Miał tylko nadzieję, że dla Cadana jeszcze nie było za późno, a zakapturzona postać, która pochwyciła go w swoje szpony, nie zdążyła narobić nieodwracalnych szkód. Mimowolnie w jego głowie zamigotał nieśmiało obraz Eir, chroniącej brzuch; a zatem dlatego zdecydowała się na takie ryzyko. Powód zwieszał mu się właśnie z ramienia. Vane poczekał, aż Parsknson złapie za świstoklik, wszak miał ściągnąć ich wszystkich bez wyjątku.
- | z/t cała trójka
I'll tell you my sins and you can sharpen your knife and offer me that deathless death
Znalazła się przy brzegu jeziora Magicznej Sasanki jeszcze przed czasem; do jedenastej brakowało niespełna kwadransa, zaś droga, którą musiała pokonać, by znaleźć się w brzozowym zagajniku, nie była daleka. Była więc pewna, że na miejscu spotkania pojawi się jako pierwsza. Z jej piersi wyrwało się ciche westchnienie, gdy na chwilę przystanęła i rozejrzała się dookoła, ciesząc oczy widokiem otaczającej ją przyrody - połyskującą w blasku jesiennego słońca taflą wody, rysującymi się w oddali brzozami, różnobarwnymi liśćmi zalegającymi na zadbanych trawnikach. Nie zauważyła przy tym nikogo innego, nie była jednak pewna, czy była to jedynie kwestia stosunkowo wczesnej pory, czy może budzącego zrozumiałą grozę stanu wojennego.
Przygryzła nerwowo wargę i ruszyła w kierunku zagajnika, gdzie miała spotkać się z Bojczukiem. Nie żałowała tego, że umówili się na ten plener, nawet jeśli wielu uznałoby to za skrajną głupotę, kuszenie losu, proszenie się o kłopoty. Musiała coś robić, żeby nie zwariować - zaś malowanie wydawało się całkiem dobrym sposobem na wyrażenie kłębiących się w niej emocji. Liczyła na to, że Johnny uraczy ją konstruktywną krytyką, zwróci uwagę na rzeczy, które robi źle i nauczy kilku nowych sztuczek. Nie miała wielkiego doświadczenia z farbami olejnymi, od dawna nie bawiła się kolorem, w chwilach wolnych porywając się jedynie na szybkie szkice - teraz jednak miała okazję to zmienić.
Przystanęła w miejscu, które wydało jej się odpowiednie - mieli wystarczająco dużo miejsca, by rozłożyć się ze sztalugami - i sięgnęła do przewieszonej przez ramię torebki. Wtedy postanowiła jednak, że poczeka na przybycie towarzysza, nim powyciąga wszelkie przybory - może miał swoje ulubione miejsce, z którego nie chciał rezygnować? Przystanęła więc przy jednej z brzóz i zaczęła obserwować wiecznie zieloną trawę, porozstawiane gdzieniegdzie lampiony; zastanawiała się przy tym, jaki kadr chciałaby przenieść na swe płótno. Odetchnęła głębiej i poprawiła rozplątującą się chustę, którą próbowała chronić swą szyję. Temperatura w ciągu dnia była niższa niż w nocy, wiatr nie odpuszczał, czasem przynosząc ze sobą nieznośne gradowe burze - łudziła się, że uda im się uniknąć tego typu atrakcji. I tak wolała tę w miarę typową dla jesieni pogodę niż nocne upały, przez które spała jeszcze gorzej niż zazwyczaj.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Przedzierałem się przez kolejne krzewy, co rusz zahaczające o moje ubranie tudzież wplątujące się we włosy. Szukałem zagajnika, gdzie mieliśmy się spotkać z Mae, ale mniej więcej w połowie drogi zauważyłem, że chyba podszedłem go ze złej strony, bo błądziłem bite pół godziny, zanim wreszcie wyskoczyłem z krzaków. Drobne gałązki oraz pojedyncze suche liście wciąż zalegały w mojej fryzurze, zaś babie lato w połączeniu z pajęczyną, otulało materiał płaszcza, tworząc na nim pokrętne, subtelne wzory.
- Ja pierdole, co za... - nie zdążyłem dokończyć bo oto moje spojrzenie padło na dziewczęcą sylwetkę, a usta wyciągnęły się w szerokim uśmiechu - Mae! Długo czekasz? - pytam, sięgając dłonią na wpół skrytą w rękawiczce bez palców, do włosów by wyciągnąć kilka zalegających tam gałązek - Trochę zabłądziłem. Ale już wszystko pod kontrolą. - krzywię się, a zaraz zrzucam z ramienia szmacianą torbę, po brzegi wypełnioną farbami, pędzlami i innymi duperelami. Odrzucam owinięte w szary papier płótno i przenośną sztalugę. Matko jedyna, tyle się nadźwigać z rana to przecież grzech! Przeciągam się i ziewam, bo dla mnie to jakaś nieludzka godzina, zwykle nie zrywałem się z łóżka przed trzynastą; no chyba, że na statku, tam czasem trza było wstać wraz ze słońcem, leniwie wstępującym na horyzont. Gdzieś na dnie serca poczułem ukłucie tęsknoty za żeglugą, ale szybko odepchnąłem od siebie to uczucie.
- Ładnie tu... Dzięki, że się zgodziłaś. - uśmiecham się lekko, zerkając na dziewczynę, po czym sięgam do kieszeni płaszcza po piersiówkę, z której pociągam dużego łyka; tym razem smakuję słodkiej orzechówki - Chcesz? - pytam, wyciągając buteleczkę w kierunku mojej towarzyszki, a zaraz schylam się po sztalugę, która skrzypi przeraźliwie gdy ją rozkładam. Niektóre zawiasy chyba zdążyły już pokryć się rdzą, tak dawno jej nie używałem, ech. W domu zwykle wspierałem płótno o cokolwiek.
- Zaczynamy? Wybrałaś już co będziesz malować? - pytam, rozglądając się wokół. Ja musiałem jeszcze chwilę nad tym podumać.
- Ja pierdole, co za... - nie zdążyłem dokończyć bo oto moje spojrzenie padło na dziewczęcą sylwetkę, a usta wyciągnęły się w szerokim uśmiechu - Mae! Długo czekasz? - pytam, sięgając dłonią na wpół skrytą w rękawiczce bez palców, do włosów by wyciągnąć kilka zalegających tam gałązek - Trochę zabłądziłem. Ale już wszystko pod kontrolą. - krzywię się, a zaraz zrzucam z ramienia szmacianą torbę, po brzegi wypełnioną farbami, pędzlami i innymi duperelami. Odrzucam owinięte w szary papier płótno i przenośną sztalugę. Matko jedyna, tyle się nadźwigać z rana to przecież grzech! Przeciągam się i ziewam, bo dla mnie to jakaś nieludzka godzina, zwykle nie zrywałem się z łóżka przed trzynastą; no chyba, że na statku, tam czasem trza było wstać wraz ze słońcem, leniwie wstępującym na horyzont. Gdzieś na dnie serca poczułem ukłucie tęsknoty za żeglugą, ale szybko odepchnąłem od siebie to uczucie.
- Ładnie tu... Dzięki, że się zgodziłaś. - uśmiecham się lekko, zerkając na dziewczynę, po czym sięgam do kieszeni płaszcza po piersiówkę, z której pociągam dużego łyka; tym razem smakuję słodkiej orzechówki - Chcesz? - pytam, wyciągając buteleczkę w kierunku mojej towarzyszki, a zaraz schylam się po sztalugę, która skrzypi przeraźliwie gdy ją rozkładam. Niektóre zawiasy chyba zdążyły już pokryć się rdzą, tak dawno jej nie używałem, ech. W domu zwykle wspierałem płótno o cokolwiek.
- Zaczynamy? Wybrałaś już co będziesz malować? - pytam, rozglądając się wokół. Ja musiałem jeszcze chwilę nad tym podumać.
Nie wiedziała, ile czasu minęło odkąd tu przybyła - była zbyt zajęta szukaniem idealnego kadru - gdy usłyszała, że ktoś, lub coś, przedziera się przez drzewa i krzewy. Z początku spięła się nieco, nie mogąc wiedzieć, czy to właśnie ten, na którego czekała, czy ktoś całkowicie obcy, kiedy jednak do jej uszu dotarł znajomy głos Bojczuka, momentalnie się rozluźniła. Obróciła się w jego kierunku, powiodła po jego sylwetce wzrokiem, a gdy dostrzegła wystające z włosów gałązki i liście, wygięła usta w mimowolnym uśmiechu.
- Johnny! - powitała go z entuzjazmem, robiąc kilka kroków w jego stronę. - Nie, ledwie chwilę - dodała, choć straciła rachubę. Nie było to już jednak ważne, skoro oboje znaleźli się na miejscu spotkania i mogli zabierać się do roboty. - Jeszcze tutaj - dodała, podeszła bliżej i pomogła pozbyć się pozostałych ozdobników, które zalegały w jego bujnej fryzurze. Momentalnie poprawił jej się humor; dawno się nie widzieli, teraz jednak pamiętała już, dlaczego w jego obecności trudno było się smucić. Wiele zmieniło się od ich ostatniego spotkania, i to na gorsze, o czym stale pamiętała. Mimo to zaśmiała się krótko, gdy jej towarzysz zaczął przeciągać się i ziewać.
- Co, za wcześnie? - zaczepiła go, przechylając przy tym głowę, posyłając mu rozbawione spojrzenie. Nie sięgała jeszcze do torebki, nie wyjmowała z niej sztalugi czy innych przyborów, dopóki nie była pewna, że miejsce to odpowiadało im obojgu. - Prawdziwy z ciebie artysta, Johnny, najchętniej spałbyś do południa, albo i dłużej - drażniła się dalej. Nie miała z tym problemu, choć sama wolała wstawać wcześniej, dużo wcześniej; doceniała więc, że Bojczuk przystał na jej propozycję i pojawił się w zagajniku o umówionej porze.
- Prawda? - zapytała, tym samym przyznając mu rację; obróciła się wokół własnej osi, spoglądając przy tym to na brzozy, to na lampiony. - Cała przyjemność po mojej stronie. Cieszę się, że znalazłeś dla mnie czas. - Posłała mu wdzięczny, prawdziwie wdzięczny uśmiech, a w jej oczach przelotnie pojawił się smutek. Nastały straszliwe czasy, a przez niedawną tragedię tym bardziej doceniała takie chwile, w których mogła spotkać się z kimś, komu ufała. Była ostatnio dosyć samotna.
Uniosła do góry brew, gdy Bojczuk wyciągnął w jej stronę piersiówkę; może i kiedyś odmówiłaby mu, kiedyś była bardzo zachowawcza, stroniła od alkoholu, jednak czasy się zmieniały. A jej granice powoli się przesuwały. Trwała tak chwilę w zamyśleniu, by w końcu skinąć głową i przejąć od niego buteleczkę z orzechówką. Wzięła spory łyk, skrzywiła się przy tym wyraźnie, jednak nie powiedziała ani słowa. Oddała mu piersiówkę, kiwając przy tym głową.
- Myślałam o tym, żeby pokazać wiele drzew, z boku jednak chciałabym mieć te dwa - wskazała mu przechylone wyraźnie brzozy, możliwe, że w wyniku jednej z ostatnich burz - żeby przełamały tę symetrię. Nie jestem jednak pewna, czy nie lepiej byłoby skupić się na detalu, na przykład lampionie z korą w tle... Co sądzisz? I czy Tobie wpadło już coś w oko? - Spojrzała na niego z uwagą, wyraźnie oczekując jego odpowiedzi. Znał się na tym dużo lepiej, liczyła się z jego zdaniem.
- Johnny! - powitała go z entuzjazmem, robiąc kilka kroków w jego stronę. - Nie, ledwie chwilę - dodała, choć straciła rachubę. Nie było to już jednak ważne, skoro oboje znaleźli się na miejscu spotkania i mogli zabierać się do roboty. - Jeszcze tutaj - dodała, podeszła bliżej i pomogła pozbyć się pozostałych ozdobników, które zalegały w jego bujnej fryzurze. Momentalnie poprawił jej się humor; dawno się nie widzieli, teraz jednak pamiętała już, dlaczego w jego obecności trudno było się smucić. Wiele zmieniło się od ich ostatniego spotkania, i to na gorsze, o czym stale pamiętała. Mimo to zaśmiała się krótko, gdy jej towarzysz zaczął przeciągać się i ziewać.
- Co, za wcześnie? - zaczepiła go, przechylając przy tym głowę, posyłając mu rozbawione spojrzenie. Nie sięgała jeszcze do torebki, nie wyjmowała z niej sztalugi czy innych przyborów, dopóki nie była pewna, że miejsce to odpowiadało im obojgu. - Prawdziwy z ciebie artysta, Johnny, najchętniej spałbyś do południa, albo i dłużej - drażniła się dalej. Nie miała z tym problemu, choć sama wolała wstawać wcześniej, dużo wcześniej; doceniała więc, że Bojczuk przystał na jej propozycję i pojawił się w zagajniku o umówionej porze.
- Prawda? - zapytała, tym samym przyznając mu rację; obróciła się wokół własnej osi, spoglądając przy tym to na brzozy, to na lampiony. - Cała przyjemność po mojej stronie. Cieszę się, że znalazłeś dla mnie czas. - Posłała mu wdzięczny, prawdziwie wdzięczny uśmiech, a w jej oczach przelotnie pojawił się smutek. Nastały straszliwe czasy, a przez niedawną tragedię tym bardziej doceniała takie chwile, w których mogła spotkać się z kimś, komu ufała. Była ostatnio dosyć samotna.
Uniosła do góry brew, gdy Bojczuk wyciągnął w jej stronę piersiówkę; może i kiedyś odmówiłaby mu, kiedyś była bardzo zachowawcza, stroniła od alkoholu, jednak czasy się zmieniały. A jej granice powoli się przesuwały. Trwała tak chwilę w zamyśleniu, by w końcu skinąć głową i przejąć od niego buteleczkę z orzechówką. Wzięła spory łyk, skrzywiła się przy tym wyraźnie, jednak nie powiedziała ani słowa. Oddała mu piersiówkę, kiwając przy tym głową.
- Myślałam o tym, żeby pokazać wiele drzew, z boku jednak chciałabym mieć te dwa - wskazała mu przechylone wyraźnie brzozy, możliwe, że w wyniku jednej z ostatnich burz - żeby przełamały tę symetrię. Nie jestem jednak pewna, czy nie lepiej byłoby skupić się na detalu, na przykład lampionie z korą w tle... Co sądzisz? I czy Tobie wpadło już coś w oko? - Spojrzała na niego z uwagą, wyraźnie oczekując jego odpowiedzi. Znał się na tym dużo lepiej, liczyła się z jego zdaniem.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
- Dzięki. - uśmiecham się lekko, gdy wyjmuje ostatnie gałązki z plątaniny moich ciemnych włosów. Otrzepuję jeszcze rękawy płaszcza, chociaż na materiale zostają pojedyncze nicie babiego lata.
- Strasznie nieludzka godzina! - śmieję się. Jak się człowiek kładzie spać wraz ze świtem, to normalne, że później gnije do południa, a ja dodatkowo - O tak, naprawdę lubię spać. - kiwam głową, jak na zawołanie przywołując kolejny potężny ziew, więc zasłaniam paszczę wierzchem lewej dłoni.
- Zawsze znajduję czas dla przyjaciół. - mrugam do Mae jednym okiem, posyłając jej kolejny uśmiech. Nie było takiego zajęcia, którego się nie dało odłożyć na później, kiedy znajomy potrzebował twojej obecności. Czym ja się zresztą zajmowałem? Nie oszukujmy się, przez większość czasu po prostu obijałem się z kąta w kąt, wyrabiając sobie mniej lub bardziej pochlebne opinie o kolejnych barach. Pracowałem tylko dorywczo, czasem szukając sobie miejsca wśród legalnych profesji, czasem po prostu wracając do podziemia. Dużo malowałem. Naprawdę mnóstwo. Wraz ze mną wprowadził się więc do Rudery zapach terpentyny i kilka sporych płócien, które kolejno wypełniałem barwną plątaniną plam. Odebrałem od dziewczyny piersiówkę, chowając ją na poprzednie miejsce, a kiedy podzieliła się ze mną swoją malarską wizją, zmarszczyłem lekko brwi, oczami wyobraźni przenosząc owe kadry na zagruntowaną powierzchnię.
- To się może udać, podoba mi się. - kiwam głową - Chociaż detal też brzmi interesująco, to też może wyjść. - przesuwam palcami po brodzie, wbijając spojrzenie w jeden z lampionów - To zależy na czym tak naprawdę chcesz się skupić - na barwie? Na grze świateł i cieni? Na kompozycji? Może na estetyce, a może właśnie na pewnych emocjach? Ja chyba powalczę dzisiaj ze światłem, póki pogoda względnie dopisuje. Ale walnę sobie na początek kilka szkiców, bo nie wiem jeszcze czy skupić się na koronach drzew, na labiryntach pni czy na podłożu. - na każdym z tych miejsc tańczyły pojedyncze promienie słońca, tylko z każdym wchodziły w całkiem inną zależność, a tę właśnie interakcję chciałem przedstawić na gotowym dziele. Sięgnąłem po niewielki szkicownik i jakąkolwiek kredkę; już za moment kolorowy rysik zostawił pierwsze ślady na równej powierzchni papieru.
- Strasznie nieludzka godzina! - śmieję się. Jak się człowiek kładzie spać wraz ze świtem, to normalne, że później gnije do południa, a ja dodatkowo - O tak, naprawdę lubię spać. - kiwam głową, jak na zawołanie przywołując kolejny potężny ziew, więc zasłaniam paszczę wierzchem lewej dłoni.
- Zawsze znajduję czas dla przyjaciół. - mrugam do Mae jednym okiem, posyłając jej kolejny uśmiech. Nie było takiego zajęcia, którego się nie dało odłożyć na później, kiedy znajomy potrzebował twojej obecności. Czym ja się zresztą zajmowałem? Nie oszukujmy się, przez większość czasu po prostu obijałem się z kąta w kąt, wyrabiając sobie mniej lub bardziej pochlebne opinie o kolejnych barach. Pracowałem tylko dorywczo, czasem szukając sobie miejsca wśród legalnych profesji, czasem po prostu wracając do podziemia. Dużo malowałem. Naprawdę mnóstwo. Wraz ze mną wprowadził się więc do Rudery zapach terpentyny i kilka sporych płócien, które kolejno wypełniałem barwną plątaniną plam. Odebrałem od dziewczyny piersiówkę, chowając ją na poprzednie miejsce, a kiedy podzieliła się ze mną swoją malarską wizją, zmarszczyłem lekko brwi, oczami wyobraźni przenosząc owe kadry na zagruntowaną powierzchnię.
- To się może udać, podoba mi się. - kiwam głową - Chociaż detal też brzmi interesująco, to też może wyjść. - przesuwam palcami po brodzie, wbijając spojrzenie w jeden z lampionów - To zależy na czym tak naprawdę chcesz się skupić - na barwie? Na grze świateł i cieni? Na kompozycji? Może na estetyce, a może właśnie na pewnych emocjach? Ja chyba powalczę dzisiaj ze światłem, póki pogoda względnie dopisuje. Ale walnę sobie na początek kilka szkiców, bo nie wiem jeszcze czy skupić się na koronach drzew, na labiryntach pni czy na podłożu. - na każdym z tych miejsc tańczyły pojedyncze promienie słońca, tylko z każdym wchodziły w całkiem inną zależność, a tę właśnie interakcję chciałem przedstawić na gotowym dziele. Sięgnąłem po niewielki szkicownik i jakąkolwiek kredkę; już za moment kolorowy rysik zostawił pierwsze ślady na równej powierzchni papieru.
Znała go już wiele długich lat i odkąd tylko pamiętała, Bojczuk zawsze narzekał na poranne zajęcia. Cieszyła się zatem, że przystał na zaproponowaną porę dnia bez większych oporów. Teraz tylko musiał nadrobić, ziewając trochę czy przeciągając się. - Odeśpisz później - odpowiedziała spokojnie, mając nadzieję, że faktycznie znajdzie na to miejsce w swym grafiku, a jeśli nie... Cóż, może dzięki temu plenerowi zabraknie mu sił na wieczorne libacje? Może właśnie ratowała go przed alkoholizmem? Kto wie.
Skoro Bojczuk zaczął rozstawiać się ze swoimi rzeczami, i ona sięgnęła do torebki, z której zaczęła wyciągać przybory, które nie miały prawa się w niej zmieścić. Sztaluga, farby, terpentyna, ołówki, pędzle i nieodłączny szkicownik - no, chyba o niczym nie zapomniała. W końcu przysiadła kilka kroków od towarzysza, poprawiła chustę, którą okrywała szyję i znów zaczęła wpatrywać się we wspomniany lampion. Czy na pewno chciała go namalować?
- Powodzenia, przyda ci się - odpowiedziała z uśmiechem; uchwycić subtelne różnice w rozłożeniu świateł i cieni, to nie lada sztuka. Wierzyła jednak, że zajmujący się tym od wielu lat Johny da sobie radę. Może przy okazji podejrzy coś z jego warsztatu. - Chyba jednak nie zdecyduję się na detal - odezwała się po chwili, marszcząc przy tym brwi w zamyśleniu. Coś podpowiadało jej, że morze drzew okaże się wdzięczniejszym - i nieco trudniejszym - tematem niż stosunkowo prosty przedmiot. Musiała przesuwać swoje granice, jeśli naprawdę chciała się czegoś nauczyć. Gdyby przyszli tutaj po zmroku, światło padające z lampionów byłoby wyzwaniem, teraz jednak, w ciągu dnia, nie były one szczególnie interesujące. - I chcę skupić się na kolorze, ostatnio nie miałam zbyt wielu okazji do wyjścia poza ołówek - mruknęła cicho, spoglądając to na Bojczuka, to na skąpane w przedpołudniowym słońcu brzozy. - Pamiętaj też, że nie znam się na farbach olejnych, mogę potrzebować wskazówek - dodała, sięgając przy tym po swój kajet; rysunki wstępne były dobrym pomysłem.
Nie wiedziała, ile minęło czasu - na pewno zdążyła zrobić kilka schematycznych szkiców - nim coś przyszło jej do głowy. Nie wiedziała, czy miało to sens, nie szkodziło jednak zapytać.
- Johny... - zaczęła, odrywając się od swego zajęcia, spoglądając na ubrudzone grafitem palce. - Czy pamiętasz może, kiedy ostatnio widziałeś Caleba? - zapytała niby to lekkim tonem głosu, przenosząc wzrok na twarz towarzysza. Nie ufała sobie, nie wiedziała, czy zaraz nie rozpłacze się i popsuje im ten plener, czy nie, chciała jednak spróbować. Bywał w różnych miejscach, słyszał różne rzeczy; może był w stanie dodać jakiś element do tej układanki?
Skoro Bojczuk zaczął rozstawiać się ze swoimi rzeczami, i ona sięgnęła do torebki, z której zaczęła wyciągać przybory, które nie miały prawa się w niej zmieścić. Sztaluga, farby, terpentyna, ołówki, pędzle i nieodłączny szkicownik - no, chyba o niczym nie zapomniała. W końcu przysiadła kilka kroków od towarzysza, poprawiła chustę, którą okrywała szyję i znów zaczęła wpatrywać się we wspomniany lampion. Czy na pewno chciała go namalować?
- Powodzenia, przyda ci się - odpowiedziała z uśmiechem; uchwycić subtelne różnice w rozłożeniu świateł i cieni, to nie lada sztuka. Wierzyła jednak, że zajmujący się tym od wielu lat Johny da sobie radę. Może przy okazji podejrzy coś z jego warsztatu. - Chyba jednak nie zdecyduję się na detal - odezwała się po chwili, marszcząc przy tym brwi w zamyśleniu. Coś podpowiadało jej, że morze drzew okaże się wdzięczniejszym - i nieco trudniejszym - tematem niż stosunkowo prosty przedmiot. Musiała przesuwać swoje granice, jeśli naprawdę chciała się czegoś nauczyć. Gdyby przyszli tutaj po zmroku, światło padające z lampionów byłoby wyzwaniem, teraz jednak, w ciągu dnia, nie były one szczególnie interesujące. - I chcę skupić się na kolorze, ostatnio nie miałam zbyt wielu okazji do wyjścia poza ołówek - mruknęła cicho, spoglądając to na Bojczuka, to na skąpane w przedpołudniowym słońcu brzozy. - Pamiętaj też, że nie znam się na farbach olejnych, mogę potrzebować wskazówek - dodała, sięgając przy tym po swój kajet; rysunki wstępne były dobrym pomysłem.
Nie wiedziała, ile minęło czasu - na pewno zdążyła zrobić kilka schematycznych szkiców - nim coś przyszło jej do głowy. Nie wiedziała, czy miało to sens, nie szkodziło jednak zapytać.
- Johny... - zaczęła, odrywając się od swego zajęcia, spoglądając na ubrudzone grafitem palce. - Czy pamiętasz może, kiedy ostatnio widziałeś Caleba? - zapytała niby to lekkim tonem głosu, przenosząc wzrok na twarz towarzysza. Nie ufała sobie, nie wiedziała, czy zaraz nie rozpłacze się i popsuje im ten plener, czy nie, chciała jednak spróbować. Bywał w różnych miejscach, słyszał różne rzeczy; może był w stanie dodać jakiś element do tej układanki?
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
- Przyda się, zdecydowanie. - kiwam głową. Fakt, nie było to łatwe zadanie, ale właśnie w ten sposób człowiek się rozwijał - stawiając poprzeczkę coraz wyżej i wyżej. Nie wiedziałem co z tego wyjdzie, być może jakiś beznadziejny bohomaz, który w złości zniszczę zanim zdążę skończyć, a może prawdziwe dzieło sztuki, które Mae otrzyma ode mnie w prezencie żeby sobie powiesiła nad kominkiem. Sprzedawanie obrazów nie szło mi zbyt dobrze - nikt nie chciał płacić za moją sztukę, za to darowanemu koniowi się w zęby nie patrzy, więc każdy potencjalny obdarowany raczej nie miał wyboru. Smaruję rysikiem po papierze zadzierając głowę w górę i lekko mrużąc oczy, by niektóre szczegóły po prostu zlały się w jedność - nieszczególnie mi na nich zależało, bardziej chodziło o pewną całość...
- Na kolorze, cudownie! - przenoszę spojrzenie na dziewczynę, szczerząc się w uśmiechu. Zaginam kartkę szkicownika i powoli zapełniam kolejną, tym razem wyrysowując na niej pnie drzew - W takim razie radzę skupić się na pewnych relacjach między poszczególnymi częściami, no wiesz, na tym jak na siebie nawzajem oddziałują. Mamy zakodowane w głowie, że trawa jest zielona, to przecież oczywiste, ale warto zauważyć, że w miejscu, w którym pada na nią cień drzew, może być nawet fioletowa. Raczej unikaj czarnego... Mocne cienie były modne za Caravaggio, ale to było wieki temu. - macham ręką. Szkoda, że tyczyło się to głównie malarstwa mugolskiego, bo to magiczne zatrzymało się gdzieś w tamtych czasach, ale przecież o to właśnie chodziło by wychodzić poza pewne ramy, by sięgać dalej, stawiać kroki do przodu, zamiast stać w miejscu, albo co gorsza się cofać.
- Trzeba po prostu uzbroić się w cierpliwość. - mrugam do Mae; farby olejne naprawdę długo schły - Ale na wszelki wypadek wziąłem ze sobą... hm, nie wiem jak to nazwać, obsychacz? No w każdym razie coś takiego, co powinno przyspieszać schnięcie, nie wiem czy działa, to będzie mój pierwszy raz z tym specyfikiem, ale kosztował krocie, więc lepiej żeby efekt był widoczny. - kiwam głową, wodząc spojrzeniem za kolejnymi liniami stawianymi na papierze, a gdy kończę przekrzywiam głowę na jedną stronę i marszczę brwi - Chyba jednak korony... - mruczę sam do siebie, wracając do poprzedniego szkicu i wreszcie biorę się za ustawianie sztalugi oraz inne przygotowania. Przez jakiś czas milczymy, a ja zaczynam już nakładać na płótno pierwsze barwne plamy - pozornie chaotyczne, ale tak naprawdę doskonale wiedziałem gdzie każda z nich powinna się znaleźć.
- Caleba? - odwracam się powoli w kierunku dziewczyny, posyłając jej pytające spojrzenie - Hm, wiesz, to było stosunkowo dawno. Nie pamiętam dokładnie kiedy. - marszczę brwi, próbując przypomnieć sobie szczegóły - I to było bardzo dziwne spotkanie. Złapałem go jak wchodził na Nokturn, chciałem się po prostu przywitać, dowiedzieć co słychać, ale on jakby... jakby w ogóle nie wiedział kim jestem, nawet nie reagował na moje słowa. Po prostu spojrzał na mnie przelotem, po czym zniknął w ciemnościach Nokturnu, wiesz, ja raczej nie zapuszczam się w tamte rejony, wolę nie kusić losu. To był chyba ostatni raz... Nie, czekaj! Później widziałem go jeszcze w porcie, wtedy faktycznie chwilę pogadaliśmy, ale... też był jakiś roztargniony, niewiele mówił, raczej słuchał, chociaż miałem wrażenie, że myślami błądzi gdzieś w innym świecie. Zaprosiłem go na kolejkę, ale odmówił, na początku trochę się wahał, jednak jak zapytałem co to było ostatnio na Nokturnie, to zmieszał się i stwierdził, że jednak musi spadać. - to było dziwne. Niepodobne do Caleba - zawsze był energiczny, radosny... byliśmy do siebie trochę podobni, dwa wolne duchy gnające w poszukiwaniu przygód, ku hedonistycznym uciechom; dlatego właśnie zwykle świetnie się dogadywaliśmy - wtedy właściwie odmówił mi po raz pierwszy, bo zazwyczaj, podobnie zresztą jak i ja, chętnie przystawał na propozycje wspólnego pijaństwa - Dlaczego pytasz?
- Na kolorze, cudownie! - przenoszę spojrzenie na dziewczynę, szczerząc się w uśmiechu. Zaginam kartkę szkicownika i powoli zapełniam kolejną, tym razem wyrysowując na niej pnie drzew - W takim razie radzę skupić się na pewnych relacjach między poszczególnymi częściami, no wiesz, na tym jak na siebie nawzajem oddziałują. Mamy zakodowane w głowie, że trawa jest zielona, to przecież oczywiste, ale warto zauważyć, że w miejscu, w którym pada na nią cień drzew, może być nawet fioletowa. Raczej unikaj czarnego... Mocne cienie były modne za Caravaggio, ale to było wieki temu. - macham ręką. Szkoda, że tyczyło się to głównie malarstwa mugolskiego, bo to magiczne zatrzymało się gdzieś w tamtych czasach, ale przecież o to właśnie chodziło by wychodzić poza pewne ramy, by sięgać dalej, stawiać kroki do przodu, zamiast stać w miejscu, albo co gorsza się cofać.
- Trzeba po prostu uzbroić się w cierpliwość. - mrugam do Mae; farby olejne naprawdę długo schły - Ale na wszelki wypadek wziąłem ze sobą... hm, nie wiem jak to nazwać, obsychacz? No w każdym razie coś takiego, co powinno przyspieszać schnięcie, nie wiem czy działa, to będzie mój pierwszy raz z tym specyfikiem, ale kosztował krocie, więc lepiej żeby efekt był widoczny. - kiwam głową, wodząc spojrzeniem za kolejnymi liniami stawianymi na papierze, a gdy kończę przekrzywiam głowę na jedną stronę i marszczę brwi - Chyba jednak korony... - mruczę sam do siebie, wracając do poprzedniego szkicu i wreszcie biorę się za ustawianie sztalugi oraz inne przygotowania. Przez jakiś czas milczymy, a ja zaczynam już nakładać na płótno pierwsze barwne plamy - pozornie chaotyczne, ale tak naprawdę doskonale wiedziałem gdzie każda z nich powinna się znaleźć.
- Caleba? - odwracam się powoli w kierunku dziewczyny, posyłając jej pytające spojrzenie - Hm, wiesz, to było stosunkowo dawno. Nie pamiętam dokładnie kiedy. - marszczę brwi, próbując przypomnieć sobie szczegóły - I to było bardzo dziwne spotkanie. Złapałem go jak wchodził na Nokturn, chciałem się po prostu przywitać, dowiedzieć co słychać, ale on jakby... jakby w ogóle nie wiedział kim jestem, nawet nie reagował na moje słowa. Po prostu spojrzał na mnie przelotem, po czym zniknął w ciemnościach Nokturnu, wiesz, ja raczej nie zapuszczam się w tamte rejony, wolę nie kusić losu. To był chyba ostatni raz... Nie, czekaj! Później widziałem go jeszcze w porcie, wtedy faktycznie chwilę pogadaliśmy, ale... też był jakiś roztargniony, niewiele mówił, raczej słuchał, chociaż miałem wrażenie, że myślami błądzi gdzieś w innym świecie. Zaprosiłem go na kolejkę, ale odmówił, na początku trochę się wahał, jednak jak zapytałem co to było ostatnio na Nokturnie, to zmieszał się i stwierdził, że jednak musi spadać. - to było dziwne. Niepodobne do Caleba - zawsze był energiczny, radosny... byliśmy do siebie trochę podobni, dwa wolne duchy gnające w poszukiwaniu przygód, ku hedonistycznym uciechom; dlatego właśnie zwykle świetnie się dogadywaliśmy - wtedy właściwie odmówił mi po raz pierwszy, bo zazwyczaj, podobnie zresztą jak i ja, chętnie przystawał na propozycje wspólnego pijaństwa - Dlaczego pytasz?
Brzozowa alejka
Szybka odpowiedź