Brzozowa alejka
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Brzozowa alejka
Nieopodal brzegu jeziora Magicznej Sasanki zaczyna się ścieżka, która prowadzi prosto w brzozowy zagajnik. Alejka ta jest położona pomiędzy gęsto rosnącymi brzozami i zapewnia dość dużo prywatności, toteż jest miejscem chętnie wybieranym przez pary - nie brakuje tutaj jednak również samotnych myślicieli, którzy nabrali ochoty na spacer na świeżym powietrzu. Nie jest to typowa wydeptana dróżka, bowiem jej podłoże stanowi wiecznie zielona trawa, a raz po raz na środku ścieżynki znaleźć można brzozy, których rozłożyste konary tworzą baldachim nad przechodzącymi. Ścieżka oświetlona jest stojącymi w trawie między białymi pniami drzew magicznymi lampionami, których ciepły, migotliwy blask nadaje brzozowej alejce aury tajemniczości.
Słuchała Jonathana z uwagą, kiwając głową na znak, że bierze jego słowa pod rozwagę i wyobraża sobie to, o czym mówił. Miał rację, musiała pamiętać o pułapce myślowej, w którą wielu się łapało; świat wcale nie wyglądał tak, jak odbierali go w pierwszej chwili. Trawa nie była zielona, niebo nie było niebieskie, zaś cienie czarne. Otaczający ich krajobraz był dużo bardziej skomplikowany, złożony z zaskakujących mieszanek kolorystycznych, na co każdy artysta powinien zwracać uwagę, jeśli chciał nadać swemu dziełu namiastkę realizmu. Na koniec uśmiechnęła się krótko, kiedy Bojczuk wspomniał Caravaggio; może i Maeve nie była znawczynią mugolskiej sztuki, jednak dzięki wieloletniej znajomości z żeglarzem wiedziała już, co niesie ze sobą akurat to nazwisko.
Poszła w jego ślady i rozłożyła sztalugę, powoli przenosząc na płótno jeden z wykonanych przed chwilą szkiców. Zerkała przy tym na twarz towarzysza, ciągle słuchając dalszej części jego wypowiedzi.
- Obsychacz? - powtórzyła po nim, nieco zdziwiona użytym przez niego słowem. - Mam nadzieję, że będzie działać. Nie chciałabym popsuć sobie obrazu, a boję się, że nie przywykłam do cierpliwego czekania, aż wszystko wyschnie. - Mimo to niewiele później zaczęła działać i szkic został częściowo zakryty przez pierwsze plamy, które stanowić miało tło. Wciąż czekała na jego odpowiedź w sprawie Caleba, w międzyczasie próbowała się jednak czymś zająć, albo chociaż zająć ręce; wierzyła, że dzięki temu uda jej się powstrzymać łzy czy drżenie głosu. Byli tu po to, by malować, nie miała zamiaru tego popsuć.
W końcu Bojczuk przemówił, a ona z uwagą odnotowywała w pamięci każde kolejne słowo, które padało z jego ust; informacje na temat zmarłego brata były dla niej na wagę złota. Co jakiś czas przykładała pędzel do płótna, robiła to jednak bez zastanowienia, skupiając się nie tyle na swej pracy, co na wizji, którą roztaczał przed nią towarzysz. - Nokturn...? - zapytała, jakby nie dowierzając temu, co słyszy. Wiedziała jednak, że Jonathan nie miał najmniejszego powodu, by ją okłamywać. Odczuła niemały ciężar, gdy zaczęło docierać do niej, jak wiele nie wiedziała. Jak wiele jej umknęło. Co on, jej ukochany brat, tam robił? I dlaczego zachowywał się tak dziwnie? Przecież doskonale znał Bojczuka, obaj byli wolnymi duchami, dzięki temu potrafili odnaleźć wspólny język. Wiedziała, że niekiedy zdarzało im się pić wspólnie alkohol, przesiadywać do późna w jakichś lokalach... Tym bardziej nie rozumiała. Westchnęła ciężko i wbiła nieobecne spojrzenie w swój, naznaczony kilkoma zbędnymi maźnięciami, obraz. Brzmiało to tak, jakby nie był sobą. Dosłownie. Jednak co mogło go do tego doprowadzić? Co się działo w jego życiu? Pluła sobie w brodę, że nie poświęcała mu tyle czasu, ile mogła - że nie nalegała na częstsze spotkania. Na chwilę obraz rozmazał się, utracił ostrość, nie pozwoliła sobie jednak na płacz. Otarła oczy rękawem, pociągnęła nosem i ściągnęła usta w wąską kreskę. Odezwała się dopiero po chwili, gdy była już pewna, że posiada pełną kontrolę nad swym głosem, a gardła nie ściska już żałość.
- Za-zastanawiałam się po prostu... - urwała, kolejna przerwa, bezmyślne pozostawienie kolejnej barwnej plamy, którą za jakiś czas będzie musiała zamalować. - co się z nim działo. Zanim umarł. - Skrzywiła się szpetnie; bolało, cholernie bolało, za każdym razem, gdy to mówiła. Gdy o tym myślała. Spojrzała na Bojczuka. - Nikt mi nic nie mówi. Aurorzy nie mają żadnych poszlak. A ja... muszę wiedzieć, kto to zrobił. - Próbowała zdystansować się od emocji, to pomagało zachować pozory. - Muszę znaleźć tego, kto to zrobił - doprecyzowała z naciskiem, a smutek zaczęła zastępować złość, determinacja. Wolała być zła niż smutna. Wtedy czuła się silniejsza, nawet jeśli były to tylko kolejne kłamstwa, iluzje. - Mogę jeszcze trochę? - zapytała, mając na myśli orzechówkę, którą przyniósł ze sobą mężczyzna.
Poszła w jego ślady i rozłożyła sztalugę, powoli przenosząc na płótno jeden z wykonanych przed chwilą szkiców. Zerkała przy tym na twarz towarzysza, ciągle słuchając dalszej części jego wypowiedzi.
- Obsychacz? - powtórzyła po nim, nieco zdziwiona użytym przez niego słowem. - Mam nadzieję, że będzie działać. Nie chciałabym popsuć sobie obrazu, a boję się, że nie przywykłam do cierpliwego czekania, aż wszystko wyschnie. - Mimo to niewiele później zaczęła działać i szkic został częściowo zakryty przez pierwsze plamy, które stanowić miało tło. Wciąż czekała na jego odpowiedź w sprawie Caleba, w międzyczasie próbowała się jednak czymś zająć, albo chociaż zająć ręce; wierzyła, że dzięki temu uda jej się powstrzymać łzy czy drżenie głosu. Byli tu po to, by malować, nie miała zamiaru tego popsuć.
W końcu Bojczuk przemówił, a ona z uwagą odnotowywała w pamięci każde kolejne słowo, które padało z jego ust; informacje na temat zmarłego brata były dla niej na wagę złota. Co jakiś czas przykładała pędzel do płótna, robiła to jednak bez zastanowienia, skupiając się nie tyle na swej pracy, co na wizji, którą roztaczał przed nią towarzysz. - Nokturn...? - zapytała, jakby nie dowierzając temu, co słyszy. Wiedziała jednak, że Jonathan nie miał najmniejszego powodu, by ją okłamywać. Odczuła niemały ciężar, gdy zaczęło docierać do niej, jak wiele nie wiedziała. Jak wiele jej umknęło. Co on, jej ukochany brat, tam robił? I dlaczego zachowywał się tak dziwnie? Przecież doskonale znał Bojczuka, obaj byli wolnymi duchami, dzięki temu potrafili odnaleźć wspólny język. Wiedziała, że niekiedy zdarzało im się pić wspólnie alkohol, przesiadywać do późna w jakichś lokalach... Tym bardziej nie rozumiała. Westchnęła ciężko i wbiła nieobecne spojrzenie w swój, naznaczony kilkoma zbędnymi maźnięciami, obraz. Brzmiało to tak, jakby nie był sobą. Dosłownie. Jednak co mogło go do tego doprowadzić? Co się działo w jego życiu? Pluła sobie w brodę, że nie poświęcała mu tyle czasu, ile mogła - że nie nalegała na częstsze spotkania. Na chwilę obraz rozmazał się, utracił ostrość, nie pozwoliła sobie jednak na płacz. Otarła oczy rękawem, pociągnęła nosem i ściągnęła usta w wąską kreskę. Odezwała się dopiero po chwili, gdy była już pewna, że posiada pełną kontrolę nad swym głosem, a gardła nie ściska już żałość.
- Za-zastanawiałam się po prostu... - urwała, kolejna przerwa, bezmyślne pozostawienie kolejnej barwnej plamy, którą za jakiś czas będzie musiała zamalować. - co się z nim działo. Zanim umarł. - Skrzywiła się szpetnie; bolało, cholernie bolało, za każdym razem, gdy to mówiła. Gdy o tym myślała. Spojrzała na Bojczuka. - Nikt mi nic nie mówi. Aurorzy nie mają żadnych poszlak. A ja... muszę wiedzieć, kto to zrobił. - Próbowała zdystansować się od emocji, to pomagało zachować pozory. - Muszę znaleźć tego, kto to zrobił - doprecyzowała z naciskiem, a smutek zaczęła zastępować złość, determinacja. Wolała być zła niż smutna. Wtedy czuła się silniejsza, nawet jeśli były to tylko kolejne kłamstwa, iluzje. - Mogę jeszcze trochę? - zapytała, mając na myśli orzechówkę, którą przyniósł ze sobą mężczyzna.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Rownież nie należałem do najbardziej cierpliwych osób, owszem, zdarzało mi się pracować z olejami, ale zwykle, dla własnej wygody, sięgałem po farby akrylowe albo akwarelki. Tylko te ostatnie nadawały sie raczej do szybkich, lekkich szkiców, niż topornych obrazów malowanych godzinami... Ale taka wlasnie była moja sztuka - subtelna i wrażeniowa. Umiałem malować - gdybym chciał to bym nowe Stworzenie Adama pierdyknął na sklepieniu jakiejś kaplicy, albo nawet w Ruderze, po co sie ograniczać! Tylko nie chciałem; doceniałem realizm, tylko niekoniecznie chcialem malować w ten sposób, a skostniałe w tym względzie magiczne społeczeństwo denerwowało mnie jak nic innego. Kolejne plamy wylądowały na płótnie, zapełniając prawie całą jego powierzchnię; chociaż tam gdzie farba niedokładnie zakryła biel gruntu, wcale jej nie dokładałem, zostawiając delikatne prześwity w rożnych miejscach. To powinno ładnie wydobyć światło, a przecież na nim wlasnie chciałem sie skupić. W każdym razie pierwsze koty za płoty - moje podobrazie zostało zapełniona plątaniną kolorowych plam, a ja odrzuciłem na moment pędzel i zrobiłem rundkę po zagajniku, żeby mój umysł miał chwilę na odpoczynek.
Rozmowa zaś zeszła na niepewny grunt. Wcale nie dziwiłem się Mae, smierć zawsze bolała najbardziej osoby trzecie, szczególnie smierć bliskich, a Caleb miał przecież całe życie przed sobą. Wbiłem w nią spojrzenie, ale milczałem. Nie chciałem naciskać, a jesli ona zamierzała płakać, nie widziałem w tym nic złego. Płacz był czymś naturalnym i czasem nie rozumiałem dlaczego ludzie się go wstydzą. Przecież trzeba było w jakiś sposób dać ujście negatywnym emocjom, żeby nie zniszczyły nas od środka. Mimo wszystkie dwie mokre struzki nie zaznaczyły drogi na jej policzkach, ze ślepi nie pociekła nawet pojedyncza łza. Wysłuchałem jej słów i westchnalem cicho.
- Mae, rozumiem cię. Niewiedza w takich sytuacjach jest najgorsza. Nie dziwie sie, że chcesz działać na własną rękę. Nie twierdzę, że nie powinnaś; powinnaś. Tylko proszę, pamiętaj, że zemsta nie jest niczym dobrym, nie przynosi ukojenia, wręcz przeciwnie, jej demony jeszcze bardziej pętają umysł. Nie poczujesz się lepiej odpłacając się pięknym za nadobne, jestem pewien, że poczujesz się wtedy jeszcze gorzej. Twoja zemsta sprawi, że pózniej na tobie bedą chcieli się mścić, w taki wlasnie sposób zamyka się błędne koło, to do niczego nie prowadzi. - kiwam głową, a kiedy prosi o alkohol, wyciągam ku niej piersiówkę. Taka to była zmyślna rzecz, że się nie kończyła, wiec jesli potrzebowała, to w tym momencie mogła sie nawet urżnąć w trupa. Jeszcze dla mnie by wystarczyło.
- Mae obiecaj mi, że nie zrobisz nic głupiego. Chcesz się przytulić? - pytam, bo może potrzebowała w takiej chwili odrobiny bliskości? Służę wiec ramieniem.
Rozmowa zaś zeszła na niepewny grunt. Wcale nie dziwiłem się Mae, smierć zawsze bolała najbardziej osoby trzecie, szczególnie smierć bliskich, a Caleb miał przecież całe życie przed sobą. Wbiłem w nią spojrzenie, ale milczałem. Nie chciałem naciskać, a jesli ona zamierzała płakać, nie widziałem w tym nic złego. Płacz był czymś naturalnym i czasem nie rozumiałem dlaczego ludzie się go wstydzą. Przecież trzeba było w jakiś sposób dać ujście negatywnym emocjom, żeby nie zniszczyły nas od środka. Mimo wszystkie dwie mokre struzki nie zaznaczyły drogi na jej policzkach, ze ślepi nie pociekła nawet pojedyncza łza. Wysłuchałem jej słów i westchnalem cicho.
- Mae, rozumiem cię. Niewiedza w takich sytuacjach jest najgorsza. Nie dziwie sie, że chcesz działać na własną rękę. Nie twierdzę, że nie powinnaś; powinnaś. Tylko proszę, pamiętaj, że zemsta nie jest niczym dobrym, nie przynosi ukojenia, wręcz przeciwnie, jej demony jeszcze bardziej pętają umysł. Nie poczujesz się lepiej odpłacając się pięknym za nadobne, jestem pewien, że poczujesz się wtedy jeszcze gorzej. Twoja zemsta sprawi, że pózniej na tobie bedą chcieli się mścić, w taki wlasnie sposób zamyka się błędne koło, to do niczego nie prowadzi. - kiwam głową, a kiedy prosi o alkohol, wyciągam ku niej piersiówkę. Taka to była zmyślna rzecz, że się nie kończyła, wiec jesli potrzebowała, to w tym momencie mogła sie nawet urżnąć w trupa. Jeszcze dla mnie by wystarczyło.
- Mae obiecaj mi, że nie zrobisz nic głupiego. Chcesz się przytulić? - pytam, bo może potrzebowała w takiej chwili odrobiny bliskości? Służę wiec ramieniem.
Słuchała go w ciszy, wciąż nie będąc pewną, czy zaraz się przypadkiem nie rozklei; kiwała głową na znak, że rozumie, że przyjmuje jego słowa do wiadomości. Nie myślała już wcale o obrazie, o płótnie, które dość bezmyślnie naznaczyła kilkoma zbędnymi plamami; nie myślała o kolorach, ich mieszaniu czy odpowiednim nakładaniu farb. To wszystko przestawało się liczyć w obliczu niedawnej tragedii. Przestała wlepiać wzrok w buty, gdy Jonathan wspomniał o zemście - choć przyznawała się do tego ze wstydem, trafnie zinterpretował znacznie jej wypowiedzi. Podchwyciła spojrzenie towarzysza i przygryzła mimowolnie wargę, nie mogąc zapanować nad nerwowym odruchem. Wiedziała, że miał dobre intencje, że święcie wierzył w to, co mówił, trudno było jednak odrzucić raz powzięty plan. Plan, który wydawał się absurdalny, który zrodził się z zawiści i bólu - nie była nawet pewna, czy potrafiłaby tego dokonać. Lecz jeśli nie mogłaby odpłacić winnemu krzywdą za krzywdę, czy w dzisiejszych czasach mogła liczyć na wymierzenie mu prawdziwej sprawiedliwości? Kto wie, co stanie się za miesiąc lub dwa - czarodziejska społeczność jaką znają może przestać istnieć, może zastąpić ją reżim błękitnokrwistych...
- Pewnie masz rację - przyznała mu cicho, słabo, wciąż bijąc się z myślami. - Chciałabym po prostu... - urwała, wykonała niezrozumiały gest dłonią, szukając odpowiednich słów. Miała problem z opisaniem swych uczuć, pragnień; czuła, jakby w miejscu serca miała czarną dziurę, bezdenną otchłań pełną zawiści i złości. - Potrzebuję sprawiedliwości. Ale sam widzisz, co się dzieje, w jakim kierunku to wszystko dąży. Czy mogę wierzyć w to, że odpowiednie służby pochwycą winnego? - mówiła z goryczą, wyraźnie poddenerwowana sytuacją, w jakiej przyszło jej się znaleźć i brakiem perspektyw na to, by mogła się ona zmienić. Przejęła od niego piersiówkę, podziękowała za nią bladym uśmiechem. To pewnie nie był dobry pomysł, lecz cóż z tego; wzięła kolejny łyk orzechówki, w reakcji na co skrzywiła się nieco. Kolejne słowa Bojczuka nieco wybiły ją z rytmu, a przy okazji ścisnęły mocniej serce, o którego istnieniu prawie zapomniała. - Ja... - urwała; głos znów zaczął odmawiać posłuszeństwa. - Obiecuję. Będę na siebie uważać. - Nie kłamała. Nie miała zamiaru przestać grzebać w sprawie śmierci Caleba, lecz chciała załatwić to najlepiej jak tylko potrafiła, zachowując przy tym stałą czujność. Zdawał się to jednak rozumieć. Na pytanie nie odpowiedziała, bojąc się, że kiedy tylko spróbuje, utrzymywany siłą woli spokój odejdzie w niepamięć. Pokiwała więc tylko głową i powoli przysunęła się bliżej, by w końcu oprzeć się o jego klatkę piersiową; nie pamiętała, kiedy ostatnio ktoś ją przytulił. Może na pogrzebie? Nie mogła już dłużej wstrzymywać cisnących się do oczu łez.
- Pewnie masz rację - przyznała mu cicho, słabo, wciąż bijąc się z myślami. - Chciałabym po prostu... - urwała, wykonała niezrozumiały gest dłonią, szukając odpowiednich słów. Miała problem z opisaniem swych uczuć, pragnień; czuła, jakby w miejscu serca miała czarną dziurę, bezdenną otchłań pełną zawiści i złości. - Potrzebuję sprawiedliwości. Ale sam widzisz, co się dzieje, w jakim kierunku to wszystko dąży. Czy mogę wierzyć w to, że odpowiednie służby pochwycą winnego? - mówiła z goryczą, wyraźnie poddenerwowana sytuacją, w jakiej przyszło jej się znaleźć i brakiem perspektyw na to, by mogła się ona zmienić. Przejęła od niego piersiówkę, podziękowała za nią bladym uśmiechem. To pewnie nie był dobry pomysł, lecz cóż z tego; wzięła kolejny łyk orzechówki, w reakcji na co skrzywiła się nieco. Kolejne słowa Bojczuka nieco wybiły ją z rytmu, a przy okazji ścisnęły mocniej serce, o którego istnieniu prawie zapomniała. - Ja... - urwała; głos znów zaczął odmawiać posłuszeństwa. - Obiecuję. Będę na siebie uważać. - Nie kłamała. Nie miała zamiaru przestać grzebać w sprawie śmierci Caleba, lecz chciała załatwić to najlepiej jak tylko potrafiła, zachowując przy tym stałą czujność. Zdawał się to jednak rozumieć. Na pytanie nie odpowiedziała, bojąc się, że kiedy tylko spróbuje, utrzymywany siłą woli spokój odejdzie w niepamięć. Pokiwała więc tylko głową i powoli przysunęła się bliżej, by w końcu oprzeć się o jego klatkę piersiową; nie pamiętała, kiedy ostatnio ktoś ją przytulił. Może na pogrzebie? Nie mogła już dłużej wstrzymywać cisnących się do oczu łez.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
- Wiesz, jestem ostatnią osobą, która powinna odpowiadać na to pytanie. - uśmiecham się blado. Mój stosunek do wszelkich służb porządkowych był... dosyć specyficzny. Tak samo jak do ogólnych praw ludzkich i jeszcze kilku innych rzeczy - Sprawiedliwość nie istnieje, no przynajmniej ta którą znamy i w którą powinnismy wierzyć, to tylko słowo wymyślone przez rządzących żeby nas mamić. - wzruszyłem lekko ramionami - Ale jednocześnie to nie ty powinnaś wymierzać kary, widzisz, każde zło ciągnie za sobą jeszcze więcej zła, każdy gest agresji budzi jeszcze więcej agresji. Ale jednocześnie każdy uśmiech rodzi uśmiech, więc nie jest aż tak źle. W każdym razie chodzi mi o to, że w przyrodzie nic nie ginie, że każdego zwyrola prędzej czy później spotka kara. To trochę... skomplikowane. I może wydawać się marnym pocieszeniem. - strasznie marnym. To pewnie brzmiało jak jakieś brednie z kosmosu wzięte, ale ja naprawdę wiedziałem co mówię, po prostu nasz wszechświat był skonstruowany właśnie w ten sposób, litościwa Matka Natura czuwała nad tym, by wszystko pędziło swoim rytmem. Nawet jeśli było bardzo źle, to z czasem musiało stać się po prostu lepiej, po to by równowaga została zachowana.
- Dzięki. - uśmiecham się lekko. Wiedziałem, że nie przestanie węszyć, że nie spocznie dopóki nie dojdzie do prawdy, ale ufałem, że faktycznie będzie przy tym uważać, że nie da się zaślepić chęcią zemsty czy czymkolwiek innym, że pozostanie cierpliwa... Może będę trochę spokojniejszy, kiedy pomyślę o niej kolejny raz. Rozkładam ramiona, obejmując ją mocno. Bliskość drugiego człowieka zawsze trochę pomagała, po prostu jakby... podnosiła na duchu, miło było czuć, że gdzieś na tym smutnym świecie jest jednak ktoś, w kim możesz znaleźć oparcie. I nawet jeśli byłem ostatnim człowiekiem, który tym oparciem mógłby dla kogoś być, to jednak miałem nadzieję, że w tym momencie Maeve poczuła się chociaż odrobinkę, ociupinkę lepiej. Ścisnąłem ją nieco mocniej; jeśli chciała płakać, to była to odpowiednia chwila, przy mnie zresztą mogła to robić do woli.
/ztx2
- Dzięki. - uśmiecham się lekko. Wiedziałem, że nie przestanie węszyć, że nie spocznie dopóki nie dojdzie do prawdy, ale ufałem, że faktycznie będzie przy tym uważać, że nie da się zaślepić chęcią zemsty czy czymkolwiek innym, że pozostanie cierpliwa... Może będę trochę spokojniejszy, kiedy pomyślę o niej kolejny raz. Rozkładam ramiona, obejmując ją mocno. Bliskość drugiego człowieka zawsze trochę pomagała, po prostu jakby... podnosiła na duchu, miło było czuć, że gdzieś na tym smutnym świecie jest jednak ktoś, w kim możesz znaleźć oparcie. I nawet jeśli byłem ostatnim człowiekiem, który tym oparciem mógłby dla kogoś być, to jednak miałem nadzieję, że w tym momencie Maeve poczuła się chociaż odrobinkę, ociupinkę lepiej. Ścisnąłem ją nieco mocniej; jeśli chciała płakać, to była to odpowiednia chwila, przy mnie zresztą mogła to robić do woli.
/ztx2
Znowu czkawka teleportacyjna zmusiła go do zmiany miejsca pobytu. Normalnie pewnie by się złościł na te psikusy kapryśnej magii, które od czasu do czasu nie dawały mu żyć, ale dzisiaj… powiedzmy, że czkawka pojawiła się w idealnym momencie.
Hajll pojawił się z głośnym trzaskiem w nieznanym mu miejscu, a że wylądował na jakiejś nierówności to od razu wpadł w zaspę. Jak to mówią, nieszczęścia chodzą parami. Chociaż dzisiaj młody Goyle miał niejasne wrażenie, że to nie para a całe stado nieszczęść.
Gdy w końcu udało mu się wydostać z zaspy, w którą wpadł, a to wcale nie było takie proste i zajęło mu dobrą chwilę to rozejrzał się dookoła próbując zorientować się, gdzie go wyniosło. Miał wrażenie, że nie było to zbyt daleko. Chyba mijali to miejsce nieco wcześniej, ale… głowy by nie dał. Padający śnieg całkiem skutecznie ograniczał widoczność.
-Mamo?- zawołał gdzieś w przestrzeń. Wątpił by usłyszał odpowiedź na swoje wołanie, ale gdzieś w głębi ducha miał nadzieję usłyszeć znajomy głos. Niestety na pobożnych życzeniach się skończyło.
Hjalmar nie wiedział za bardzo w którym kierunku ma się udać więc wybrał kierunek na chybił trafił i brnął przez śnieg od czasu do czasu próbując nawoływać swoich rodziców. Gdy akurat trafiał na część nieosłoniętą drzewami szło mu dużo gorzej, tutaj śnieg był dużo wyższy i przejście przez taki odcinek było bardzo wymagające dla sześciolatka. Za to pod drzewami warstwa śniegu wcale nie była taka duża.
Chłopiec po jakimś kwadransie obrócił się za siebie, żeby zobaczyć jak daleko udało mu się już zajść i wcale nie spodobało mu się to co zobaczył. Wydawało mu się, że powinien przejść znacznie dłuższy dystans. W takim tempie to nigdzie nie dojdzie. A przynajmniej nie na czas… Co prawda jego obecność nic a nic by nie zmieniła, ale Hjall w tym momencie nie myślał o tym. Był wystraszony i jak najszybciej chciał się z powrotem dostać do rodziców. -Mamo! Tato!- spróbował zawołać jeszcze raz.
Ostatnio zmieniony przez Hjalmar Goyle dnia 11.07.19 21:39, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Hjalmar Goyle' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - DN' :
'Anomalie - DN' :
Serciss był paranoikiem. Absolutnie pozbawionym rozumu paranoikiem, który odwiedzał jej sklep stanowczo zbyt często. Nie chciała go u siebie, ale potrzebowała pieniędzy, ale te z nieba niestety nie spadały. Bonnard miał znacznie szersze pole do popisu, ogrom doświadczenia pozwolił mu na duże grono zaufanych klientów, którzy za usługi oddawali mu odpowiednią zapłatę, mógł z nich rezygnować, odmawiać, jeśli tylko ich zachowanie wzbudzało jego niepewność. Ona niektórych z nich utraciła, nie ufali jej na tyle, by oddać pod jej skrzydła swoje interesy, nie wszyscy posiadali przecież nieskazitelnie czyste kartoteki. Musiała sobie na to zapracować.
Po trupach do celu.
Zatrzymała się w końcu na środku drogi, unosząc brwi, jakby coś ja oświeciło. A może lepiej przestać dbać o pieniądze, a zamiast tego zadbać o swoja opinię i szacunek? Gdyby zaklęła świstoklik nad klifem? Teleportowałby się wprost ze swojego domu, wyobrażając sobie Merlin raczy wiedzieć jakie koszmarne rzeczy, a potem poślizgnąłby się i wpadł do morza, rozbijając się odrobinę wcześniej o ostre szpikulce skał, które morze łakomie obmywało spieniony jęzorami wody. Uśmiechnęła się do siebie kątem ust, kiedy jej wyobraźnia ruszyła z kopyta, podając na talerzu piękny, krwisty stek z resztek, które zostały z Secrissa. Pocieszyło ją to. Zawsze pocieszało. Te krótkie chwile, gdy mogła zebrać się w sobie i przywrócić rozsądek po krótkim marzeniu na jawie. Ruszyła znów do przodu, próbując dotrzeć jakoś do wioski niedaleko. Miała tam zakląć świstoklik dla tego pacana. Nie nad klifem.
Ostre strzyknięcia niedaleko, a potem krzyk kobiety. Płacz dziecka. Niemowlaka?
Zmarszczyła brwi, rozglądając się dookoła. Nikogo nie było. Coś musiało się stać w wiosce.
– Cholera… – burknęła pod nosem. Nie chciała kłopotów. Jeśli miała wybierać między narażającym jej życie zaklinaniem świstoklików a powrotem w to samo miejsce, ale jutro – wylała odwrót. Aż podskoczyła, kiedy nagle jakieś dwa metry od niej zmaterializowało się dziecko. Dziecko. Przełknęła ślinę. Nie mogło jej nic zrobić, prawda? Chyba że wystrzeli w nią nagle ognistą kulą. Anomalie były wyjątkowo groźne dla obu stron. Przyglądała mu się, dopóki nie zaczął uciekać. Szukał rodziców. Zdarzenie sprzed chwili i ta nagła teleportacja musiały być ze sobą połączone. Chwyciła boki szaty i przyspieszyła w jego kierunku. – Hej! – zawołała, zbliżając się. – Co się stało? Co ty tutaj robisz tak sam?
Nie wyglądał na sierotę. Był ciepło ubrany, zadbany, jasne włosy i blada cera wyglądały podejrzanie… magicznie. Ale kim on tak właściwie był?
Po trupach do celu.
Zatrzymała się w końcu na środku drogi, unosząc brwi, jakby coś ja oświeciło. A może lepiej przestać dbać o pieniądze, a zamiast tego zadbać o swoja opinię i szacunek? Gdyby zaklęła świstoklik nad klifem? Teleportowałby się wprost ze swojego domu, wyobrażając sobie Merlin raczy wiedzieć jakie koszmarne rzeczy, a potem poślizgnąłby się i wpadł do morza, rozbijając się odrobinę wcześniej o ostre szpikulce skał, które morze łakomie obmywało spieniony jęzorami wody. Uśmiechnęła się do siebie kątem ust, kiedy jej wyobraźnia ruszyła z kopyta, podając na talerzu piękny, krwisty stek z resztek, które zostały z Secrissa. Pocieszyło ją to. Zawsze pocieszało. Te krótkie chwile, gdy mogła zebrać się w sobie i przywrócić rozsądek po krótkim marzeniu na jawie. Ruszyła znów do przodu, próbując dotrzeć jakoś do wioski niedaleko. Miała tam zakląć świstoklik dla tego pacana. Nie nad klifem.
Ostre strzyknięcia niedaleko, a potem krzyk kobiety. Płacz dziecka. Niemowlaka?
Zmarszczyła brwi, rozglądając się dookoła. Nikogo nie było. Coś musiało się stać w wiosce.
– Cholera… – burknęła pod nosem. Nie chciała kłopotów. Jeśli miała wybierać między narażającym jej życie zaklinaniem świstoklików a powrotem w to samo miejsce, ale jutro – wylała odwrót. Aż podskoczyła, kiedy nagle jakieś dwa metry od niej zmaterializowało się dziecko. Dziecko. Przełknęła ślinę. Nie mogło jej nic zrobić, prawda? Chyba że wystrzeli w nią nagle ognistą kulą. Anomalie były wyjątkowo groźne dla obu stron. Przyglądała mu się, dopóki nie zaczął uciekać. Szukał rodziców. Zdarzenie sprzed chwili i ta nagła teleportacja musiały być ze sobą połączone. Chwyciła boki szaty i przyspieszyła w jego kierunku. – Hej! – zawołała, zbliżając się. – Co się stało? Co ty tutaj robisz tak sam?
Nie wyglądał na sierotę. Był ciepło ubrany, zadbany, jasne włosy i blada cera wyglądały podejrzanie… magicznie. Ale kim on tak właściwie był?
we're all killers
we've all killed parts of ourselves
to survive
we've all killed parts of ourselves
to survive
Hjall był zdeterminowany brnąć dalej, z zacięta miną i coraz bardziej przemoczonym ubraniem, przez śnieg i ewentualne zaspy, aż wreszcie uda mu się dotrzeć z powrotem do rodziców. Nie było to proste zadanie dla sześciolatka, ale mały Goyle się łatwo nie poddawał. Poza tym i tak czy siak musiał się stąd wydostać. Sam nie wiedział co zrobi jak już do dołączy do swojego ojca i matki, o ile mu się to uda. Tak szczerze to nawet nie zastanawiał się nad tym zbytnio. Może po prostu w swej dziecięcej naiwności liczył na to, że gdy ich znajdzie to wszystko się rozwiąże? W końcu jego tata był najsilniejszym czarodziejem jakiego znał, a mama najmądrzejszą czarownicą. A może po prostu podszedł bardziej praktycznie do tematu i uznał, że należy rozwiązywać jeden problem na raz? Mniejsza zresztą o to.
Chłopiec stanął gwałtownie w miejscu gdy usłyszał za sobą głos. Kobiety. I w zasadzie tylko dlatego się zatrzymał. Gdyby wolał go mężczyzna to jeszcze przyspieszyłby kroku. Hjalmar miał złudne poczucie, że płeć piękna była mniej groźna, a przecież czarodzieje z różdżką w ręku byli tak samo groźni, niezależnie od płci. To pewnie przez te wszystkie złote rady jakimi od czasu do czasu dzielił się że swoim pierworodnym jego tata. Chyba lepiej by było gdyby ktoś wkrótce oświecił małego czarodzieja, że wcale tak nie było. Tak na wszelki wypadek zanim będzie już na tyle duży, żeby z powodu tych błędnych przekonań nie zrobił jakiś głupot.
W każdym razie po tym jak się zatrzymał od razu zlustrował wzrokiem nieznajomą. Spotkał ją już kiedyś? Może przypadkiem na Pokątnej... przez krótką chwilę stał przygryzając dolną wargę.
- Ja... Złapała mnie czkawka i mnie przeniosło- widać zdecydował się zaufać czarownicy. Zresztą, nie miał raczej innego wyjścia - Wydaje mi się że nie przeniosło mnie daleko- kontynuował. - Moi rodzice... Ktoś ich chyba napadł- znów przygryzł wargę tylko nieco mocniej niż wcześniej. - pomożesz mi? - wypalił w końcu. Hjall zwykle nie lubił prosić nikogo o pomoc, ale teraz nie miał większego wyboru. Pytanie tylko czy czarownicą zechce mu go jej udzielić?
Chłopiec stanął gwałtownie w miejscu gdy usłyszał za sobą głos. Kobiety. I w zasadzie tylko dlatego się zatrzymał. Gdyby wolał go mężczyzna to jeszcze przyspieszyłby kroku. Hjalmar miał złudne poczucie, że płeć piękna była mniej groźna, a przecież czarodzieje z różdżką w ręku byli tak samo groźni, niezależnie od płci. To pewnie przez te wszystkie złote rady jakimi od czasu do czasu dzielił się że swoim pierworodnym jego tata. Chyba lepiej by było gdyby ktoś wkrótce oświecił małego czarodzieja, że wcale tak nie było. Tak na wszelki wypadek zanim będzie już na tyle duży, żeby z powodu tych błędnych przekonań nie zrobił jakiś głupot.
W każdym razie po tym jak się zatrzymał od razu zlustrował wzrokiem nieznajomą. Spotkał ją już kiedyś? Może przypadkiem na Pokątnej... przez krótką chwilę stał przygryzając dolną wargę.
- Ja... Złapała mnie czkawka i mnie przeniosło- widać zdecydował się zaufać czarownicy. Zresztą, nie miał raczej innego wyjścia - Wydaje mi się że nie przeniosło mnie daleko- kontynuował. - Moi rodzice... Ktoś ich chyba napadł- znów przygryzł wargę tylko nieco mocniej niż wcześniej. - pomożesz mi? - wypalił w końcu. Hjall zwykle nie lubił prosić nikogo o pomoc, ale teraz nie miał większego wyboru. Pytanie tylko czy czarownicą zechce mu go jej udzielić?
The member 'Hjalmar Goyle' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - DN' :
'Anomalie - DN' :
Przez całe życie chciała się tylko rozwijać – nie szukała kłopotów, to one znajdowały ją, jakby uważały, że prowadzi zbyt nudny tryb życia zbyt ułożony. I w jakiś sposób niemal zawsze łączyły się one z mężczyznami – najpierw Aspen, potem Ramsey, a teraz… ten chłopiec? Gdy na niego patrzyła, zmęczonego, przestraszonego, ale skorego do zaufania nieznajomej, bo przecież właśnie nieznajomą dla niego była, coś w niej zaczęło pękać. Kilka drobnych, ledwo zauważalnych rys na lustrze jej zatwardziałego, wypróbowanego przez los charakteru, zaczęło pękać. Przypomniał jej siebie, gdy po feralnym spotkaniu z Aspenem wróciła do pracowni Bonnard, wspięła się powoli po schodach na górę, do swojego pokoju, czując się podeptana, zraniona, fizyczne zgnieciona. Ona też była wtedy zagubiona, ją też wtedy ktoś napadł. Przełknęła ślinę, wpatrując się w jasną twarz chłopca, jego oczy przypominające lodowe kryształy, otwartą buzię łapiącą zimne powietrze w szybkich, spanikowanych oddechach. Miał w sobie coś… nordyckiego. Nieuchwytny wiatr znad fiordów, snujące się pod chatami opowieściami starych Norwegów, aparycję młodego wojownika, którego pobłogosławił Odyn. Te wszystkie skojarzenia wzięły się z książek, które czytała wieczorami, gdy jeszcze żył Bonnard – było ich mnóstwo w jego osobistej biblioteczce.
Złapała go czkawka teleportacyjna – potrafił ją określić takim mianem, a nie „dziwnym, strasznym przypadkiem”, więc musiał być małym czarodziejem. Coś kazało jej pomóc temu chłopcu. Co? Tego nie potrafiła określić nawet przed samą sobą.
– Napadł? W tamtej wiosce? – wskazała mu palcem drogę, na końcu której majaczyły sylwetki domów. – Odgłosy stamtąd dochodzące nie były zbyt… obiecujące – naprawdę, Yana, w tak okropnej sytuacji potrafisz zarymować? – Pomogę. Ale musimy być ostrożni. Daj mi rękę. – podała mu swoją, tę samą, którą wskazywała mu przed chwilą kierunek.
I nagle zakręciło jej się w głowie. Patrząc na jego drobną, jasną twarz ozdobioną czerwonymi plamami od mrozu – zrozumiała. Anomalie wciąż trawiły brytyjskie ziemie, a ona stała się w końcu jedną z jej ofiar. Widziała takie zdarzenia, wyglądając na Pokątną zza okna pracowni. Widziała jak dorośli padali na bruk, wypuszczając z dłoni drobne paluszki swoich synów i córek. Zrobiło jej się słabo, niemal tak, że z miejsca upadła na ziemię, ale zdobyła się na wykonanie kilku spanikowanych kroków do tyłu, jakby chciała uciec od chłopca. A potem ciemność zaległa pod jej powiekami, informując ją o nagłym buncie jej organizmu – organizmu, któremu sama nie potrafiła w takiej sytuacji pomóc. Upadła na ziemię. Cholerny Serciss.
| 0/200 [*]
Złapała go czkawka teleportacyjna – potrafił ją określić takim mianem, a nie „dziwnym, strasznym przypadkiem”, więc musiał być małym czarodziejem. Coś kazało jej pomóc temu chłopcu. Co? Tego nie potrafiła określić nawet przed samą sobą.
– Napadł? W tamtej wiosce? – wskazała mu palcem drogę, na końcu której majaczyły sylwetki domów. – Odgłosy stamtąd dochodzące nie były zbyt… obiecujące – naprawdę, Yana, w tak okropnej sytuacji potrafisz zarymować? – Pomogę. Ale musimy być ostrożni. Daj mi rękę. – podała mu swoją, tę samą, którą wskazywała mu przed chwilą kierunek.
I nagle zakręciło jej się w głowie. Patrząc na jego drobną, jasną twarz ozdobioną czerwonymi plamami od mrozu – zrozumiała. Anomalie wciąż trawiły brytyjskie ziemie, a ona stała się w końcu jedną z jej ofiar. Widziała takie zdarzenia, wyglądając na Pokątną zza okna pracowni. Widziała jak dorośli padali na bruk, wypuszczając z dłoni drobne paluszki swoich synów i córek. Zrobiło jej się słabo, niemal tak, że z miejsca upadła na ziemię, ale zdobyła się na wykonanie kilku spanikowanych kroków do tyłu, jakby chciała uciec od chłopca. A potem ciemność zaległa pod jej powiekami, informując ją o nagłym buncie jej organizmu – organizmu, któremu sama nie potrafiła w takiej sytuacji pomóc. Upadła na ziemię. Cholerny Serciss.
| 0/200 [*]
we're all killers
we've all killed parts of ourselves
to survive
we've all killed parts of ourselves
to survive
Londyńskie przedmieścia nigdy nie znajdowały się w kategorii podróżniczych priorytetów. Zwykle lądował na nich dość przypadkowo, głównie podejmując zewnętrzną pracę dla szpitala, ale tylko wtedy, gdy jego pomoc rzeczywiście miała być na wagę złota. Nie zajmował się problemami, które nie docierały do Świętego Munga. Zazwyczaj. Rzeczywistość wielokrotnie pokazała mu, że potrafił napotkać rannego w najmniej oczekiwanych okolicznościach, co przy obecnych warunkach wydawało się być kuriozum niemającym prawa istnieć. Wprawdzie Grudniowa atmosfera skłaniała ku pozostawaniu w domowym zaciszu i wygrzewaniu zmarzniętych kończyn, to w przypadku Zachary'ego i jego szpitalnych obowiązków była czynnikiem posyłającym go na względnie bezpieczny przemarsz przez pojedyncze miejsca w Londynie. Niesienie pomocy przyświecało mu w każdym calu i nie inaczej było na obrzeżach miasta, gdzie bywał nader rzadko, nie chcąc zgubić się w niejasnych dla niego zakrętach ulic czy alejach pełnych drzew.
Przemierzał jedną z takich alejek, podziwiając zmarznięte piękno natury. Szczelnie owinięty wierzchnimi szatami, z szalem osłaniającym głowę oraz ramiona stawiał krok przed siebie równym tempem. Chciał jak najszybciej skończyć tę wyprawę i rozgrzać się filiżanką gorącej herbaty, zapomnieć o dzisiejszym dniu spędzonym pośród zamieci. Gdzieś w oddali dostrzegł ludzi; tak mu się wydawało, a pewność zwiększała z każdym krokiem postawionym w ich kierunku, aż wreszcie dostrzegł, jak jedno z nich pada nagle na bruk, wywołując w Shafiqu instynktowny odruch gnania na ratunek. Nie miał pojęcia, co stało się temu komuś. Znacznie szybciej, prawie biegiem zbliżał się, z rozwichrzonej szaty wyciągając różdżkę i dociskając ją do piersi, by nie wypadła w tym pośpiechu z rąk. Zwolnił, gdy znalazł się dostatecznie blisko. Chłopcu rzucił pośpieszne spojrzenie, unosząc rękę w geście protestu, by nie zbliżał się, a sam przyklęknął obok nieprzytomnej kobiety, odruchowo wolną dłoń przykładając do jej czoła. We wstępnej ocenie nie wyglądała na zbytnio poszkodowaną, zaledwie nieprzytomną.
— Surgito — wyszeptał formułę zaklęcia, przyłożywszy koniec różdżki do jej nieruchomego ciała. Skupienie towarzyszyło mu wraz z obawą; obecność dziecka podatnego na anomalie łatwo mogła zaburzyć przepływ magii, a przede wszystkim wyrwać ją spod kontroli uzdrowiciela. Miał jednak nadzieję, że wszystko pójdzie po jego myśli i osiągnie cel zaintonowanym czarem przywracającym przytomność.
Przemierzał jedną z takich alejek, podziwiając zmarznięte piękno natury. Szczelnie owinięty wierzchnimi szatami, z szalem osłaniającym głowę oraz ramiona stawiał krok przed siebie równym tempem. Chciał jak najszybciej skończyć tę wyprawę i rozgrzać się filiżanką gorącej herbaty, zapomnieć o dzisiejszym dniu spędzonym pośród zamieci. Gdzieś w oddali dostrzegł ludzi; tak mu się wydawało, a pewność zwiększała z każdym krokiem postawionym w ich kierunku, aż wreszcie dostrzegł, jak jedno z nich pada nagle na bruk, wywołując w Shafiqu instynktowny odruch gnania na ratunek. Nie miał pojęcia, co stało się temu komuś. Znacznie szybciej, prawie biegiem zbliżał się, z rozwichrzonej szaty wyciągając różdżkę i dociskając ją do piersi, by nie wypadła w tym pośpiechu z rąk. Zwolnił, gdy znalazł się dostatecznie blisko. Chłopcu rzucił pośpieszne spojrzenie, unosząc rękę w geście protestu, by nie zbliżał się, a sam przyklęknął obok nieprzytomnej kobiety, odruchowo wolną dłoń przykładając do jej czoła. We wstępnej ocenie nie wyglądała na zbytnio poszkodowaną, zaledwie nieprzytomną.
— Surgito — wyszeptał formułę zaklęcia, przyłożywszy koniec różdżki do jej nieruchomego ciała. Skupienie towarzyszyło mu wraz z obawą; obecność dziecka podatnego na anomalie łatwo mogła zaburzyć przepływ magii, a przede wszystkim wyrwać ją spod kontroli uzdrowiciela. Miał jednak nadzieję, że wszystko pójdzie po jego myśli i osiągnie cel zaintonowanym czarem przywracającym przytomność.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Zachary Shafiq' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 6
'k100' : 6
Czy wcześniej nie było wspomniane, że według Hjalla nieszczęścia chodzą nie parami, ale stadami. Za chwilę miał się przekonać, że ta teoria mogła wcale nie być taka z czapy, na jego nieszczęście.
Wypowiedział swoją prośbę na głos i pozostało mu tylko czekać na odpowiedź nieznajomej. Stał przed czarownicą co jakiś czas niecierpliwie przestępując z nogi na nogę. Nie wiedział co zrobi jeśli kobieta się nie zgodzi. No… pójdzie sam to pewne, ale co potem? Niewiele mógł zrobić bez różdżki, a nawet gdyby jakąś miał to nie potrafiłby się nią posłużyć. Bez sensu.
-Uhm, napadli. Tuż przy wejściu do wioski- skonkretyzował bardziej miejsce. Młody Goyle nie zwrócił zupełnie uwagi na rym w wypowiedzi czarownicy. Co innego zajmowało jego myśli, stwierdzenie, że odgłosy dochodzące z tamtej strony nie były najlepsze sprawiło tylko, że teraz Hjalmar czuł narastającą panikę. Miał złe przeczucia. Chociaż, jego tata był silnym czarodziejem. Da sobie radę z przeciwnikami, prawda? Próbował przekonać siebie samego, jednak jego bardziej racjonalna część bezlitośnie podpowiadała, że to wcale nie jest takie proste, a jeden czarodziej choćby i potężny nic nie wskóra w walce z wieloma wrogami.
-Mhm, chodźmy- powiedział ponaglającym tonem i od razu chwycił rękę kobiety. Gdyby nie śnieg, który utrudniał mu nieco marsz pewnie od razu wyprułby do przodu, a tak nie miał wyjścia i musiał iść w miarę równo z Yaną.
No i wtedy pech postanowił sobie przypomnieć po raz kolejny. Hjalmar poczuł jak jej dłoń się rozluźnia, a sama czarownica robi parę kroków w tył i wreszcie upada nieprzytomna na śnieg. Co teraz? Hjalmar spojrzał nerwowo w kierunku, w którym się udawali. Mógłby zostawić nieznajomą i spróbować dalej iść samemu, ale… głupio tak zostawić kogoś kto chciał mu pomóc. No i wciąż pozostawał problem, co zrobi jak już dotrze na miejsce.
Z rozwikływania tego dylematu uwolniło go przybycie kolejnego czarodzieja, sądząc po wyciągniętej różdżce. Hjall przyglądał się całej procedurze w milczeniu przy okazji stosując się do niemej prośby i nie podchodząc bliżej. Nieznajomy rzucił jakimś zaklęciem… po którym nic się nie wydarzyło. Hjalmar odruchowo przygryzł wargę. -Czy… to coś poważnego?- zdecydował się w końcu zapytać. Podejrzewał, że mężczyzna może być uzdrowicielem, albo chociaż kimś mającym pojęcie o magii leczniczej. Inaczej przecież nie rzucałby się na ratunek Yanie? No chyba, żeby ją znał. Tego nie wiedział.
Wypowiedział swoją prośbę na głos i pozostało mu tylko czekać na odpowiedź nieznajomej. Stał przed czarownicą co jakiś czas niecierpliwie przestępując z nogi na nogę. Nie wiedział co zrobi jeśli kobieta się nie zgodzi. No… pójdzie sam to pewne, ale co potem? Niewiele mógł zrobić bez różdżki, a nawet gdyby jakąś miał to nie potrafiłby się nią posłużyć. Bez sensu.
-Uhm, napadli. Tuż przy wejściu do wioski- skonkretyzował bardziej miejsce. Młody Goyle nie zwrócił zupełnie uwagi na rym w wypowiedzi czarownicy. Co innego zajmowało jego myśli, stwierdzenie, że odgłosy dochodzące z tamtej strony nie były najlepsze sprawiło tylko, że teraz Hjalmar czuł narastającą panikę. Miał złe przeczucia. Chociaż, jego tata był silnym czarodziejem. Da sobie radę z przeciwnikami, prawda? Próbował przekonać siebie samego, jednak jego bardziej racjonalna część bezlitośnie podpowiadała, że to wcale nie jest takie proste, a jeden czarodziej choćby i potężny nic nie wskóra w walce z wieloma wrogami.
-Mhm, chodźmy- powiedział ponaglającym tonem i od razu chwycił rękę kobiety. Gdyby nie śnieg, który utrudniał mu nieco marsz pewnie od razu wyprułby do przodu, a tak nie miał wyjścia i musiał iść w miarę równo z Yaną.
No i wtedy pech postanowił sobie przypomnieć po raz kolejny. Hjalmar poczuł jak jej dłoń się rozluźnia, a sama czarownica robi parę kroków w tył i wreszcie upada nieprzytomna na śnieg. Co teraz? Hjalmar spojrzał nerwowo w kierunku, w którym się udawali. Mógłby zostawić nieznajomą i spróbować dalej iść samemu, ale… głupio tak zostawić kogoś kto chciał mu pomóc. No i wciąż pozostawał problem, co zrobi jak już dotrze na miejsce.
Z rozwikływania tego dylematu uwolniło go przybycie kolejnego czarodzieja, sądząc po wyciągniętej różdżce. Hjall przyglądał się całej procedurze w milczeniu przy okazji stosując się do niemej prośby i nie podchodząc bliżej. Nieznajomy rzucił jakimś zaklęciem… po którym nic się nie wydarzyło. Hjalmar odruchowo przygryzł wargę. -Czy… to coś poważnego?- zdecydował się w końcu zapytać. Podejrzewał, że mężczyzna może być uzdrowicielem, albo chociaż kimś mającym pojęcie o magii leczniczej. Inaczej przecież nie rzucałby się na ratunek Yanie? No chyba, żeby ją znał. Tego nie wiedział.
Poczuł, jak magia płynie. Rozgrzane drewno różdżki, szczególnie w takim zimnie, zawsze brał za pomyślny cyrkulację magii, lecz nic się nie stało. Zaklęcie okazało się całkowicie nieskuteczne. Ziąb wdzierający się pod szaty odczuwał dotkliwiej niż Anglicy; był tego całkowicie świadom. Zaburzał koncentrację. Sprawiał, że skupiał się na sobie, a nie niesieniu pomocy poszkodowanym. Nauczył się ignorować chłodniejsze otoczenie, nie pozwalać mu wpływać na podejmowanego przez niego kroki, jednak tym razem metoda ta zawiodła.
Z jego ust wydobyło się jedynie westchnięcie związane z niepowodzeniem. Słowa chłopca sformułowane w pytanie dotarły do niego z lekkim opóźnieniem. Na moment zapomniał, że znajdował się tutaj ktoś jeszcze, a w istocie to on był intruzem. Intruzem niosącym pomoc, wypełniającym swoją misję każdego dnia. Spojrzał w stronę dziecka, zadzierając nieco głowę.
— Nie. Straciła przytomność — odpowiedział wykształconym przez lata tonem pełnym profesjonalizmu. Nie było żadnych innych ran. Nic innego poza nagłym wycieńczeniem na drodze psychicznej nie mogło się stać. Już kilkukrotnie zetknął się z czymś takim w ciągu ostatnich miesięcy. Nigdy jednak nie ujrzał momentu upadku na własne oczy, dziś doświadczając tego po raz pierwszy. Nie zaznał szoku. Kierowany chłodnym, logicznym rozumowaniem postąpił tak, jak uznał to za stosowne i nie zamierzał przestawać, póki obca mu kobieta nie otworzy oczu i nie spojrzy na niego przytomnie.
Raz jeszcze przytknął różdżkę do jej ciała. Ostrożnie, starając się nie zniweczyć cienkiej, nieistniejącej dla nikogo poza uzdrowicielami granicy stanowiącej o skuteczności. Często definiował ją jako swoistą błonę wypełnioną magią właściciela. Zazwyczaj uśpioną, podatną na kontrolę, tym razem zagłuszoną przez zewnętrzny wpływ anomalii. Co do tego nie miał absolutnych wątpliwości.
— Surgito — wypowiedział cicho formułę zaklęcia, z dozą lęku, czy aby ponownie dzika magia nie wyrwie się spod wątłej równowagi. Delikatnie przesunął różdżką, wkładając nieco ruchu w nadgarstek, by zachować precyzję stosowną do rzucanego czaru.
Z jego ust wydobyło się jedynie westchnięcie związane z niepowodzeniem. Słowa chłopca sformułowane w pytanie dotarły do niego z lekkim opóźnieniem. Na moment zapomniał, że znajdował się tutaj ktoś jeszcze, a w istocie to on był intruzem. Intruzem niosącym pomoc, wypełniającym swoją misję każdego dnia. Spojrzał w stronę dziecka, zadzierając nieco głowę.
— Nie. Straciła przytomność — odpowiedział wykształconym przez lata tonem pełnym profesjonalizmu. Nie było żadnych innych ran. Nic innego poza nagłym wycieńczeniem na drodze psychicznej nie mogło się stać. Już kilkukrotnie zetknął się z czymś takim w ciągu ostatnich miesięcy. Nigdy jednak nie ujrzał momentu upadku na własne oczy, dziś doświadczając tego po raz pierwszy. Nie zaznał szoku. Kierowany chłodnym, logicznym rozumowaniem postąpił tak, jak uznał to za stosowne i nie zamierzał przestawać, póki obca mu kobieta nie otworzy oczu i nie spojrzy na niego przytomnie.
Raz jeszcze przytknął różdżkę do jej ciała. Ostrożnie, starając się nie zniweczyć cienkiej, nieistniejącej dla nikogo poza uzdrowicielami granicy stanowiącej o skuteczności. Często definiował ją jako swoistą błonę wypełnioną magią właściciela. Zazwyczaj uśpioną, podatną na kontrolę, tym razem zagłuszoną przez zewnętrzny wpływ anomalii. Co do tego nie miał absolutnych wątpliwości.
— Surgito — wypowiedział cicho formułę zaklęcia, z dozą lęku, czy aby ponownie dzika magia nie wyrwie się spod wątłej równowagi. Delikatnie przesunął różdżką, wkładając nieco ruchu w nadgarstek, by zachować precyzję stosowną do rzucanego czaru.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Zachary Shafiq' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 100
'k100' : 100
Brzozowa alejka
Szybka odpowiedź