Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Norfolk
Castle Rising
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
Castle Rising
Znajdująca się w północnej części hrabstwa Norfolk niewielka zamieszkiwana przez czarodziejów wieś Castle Rising nie jest bardzo znanym miejscem. Łatwo nie zauważyć jej istnienia, ponieważ nie wiedzie do niej żadna główna droga. W tym zapomnianym przez ludzi skrawku świata natknąć się można na dość dobrze zachowane ruiny bardzo starego, acz niedużego zamku. Wiedzie do niego urokliwa droga biegnąca skrajem lasu od ostatnich wiejskich domków, a rosnące u jej skraju drzewa zamieszkują elfy. Po kilkunastu minutach marszu wśród drzew i śpiewu słowików wędrowiec może odpocząć na błoniach otaczających zameczek lub spróbować dostać się do środka. Czyni to jednak na własne ryzyko, bowiem choć konstrukcja znajduje się w nie najgorszej kondycji to nigdy nie wiadomo, czy wszystkie jej miejsca są stabilne. Tak jak w każdym takim miejscu również i w Castle Rising można natrafić na duchy krążące po zamku i w otaczających go lasach. Ciężko jednak je odnaleźć, ponieważ zjawy stronią od ludzi.
| 13 maja
Po spacerze i rozmowie z Morgothem wróciłam do swojego pokoju, gdzie sączyłam poranną (już drugą dzisiaj) kawę, aż stała się całkiem zimna. Ciepły wiatr wdzierał się do środka przez otwarte okno, a ja wpatrywałam się w czubki drzew, które z tej perspektywy ciągnęły się i ciągnęły, zupełnie jakby las nigdy nie miał się kończyć. Rozmyślałam o tym o czym rozmawialiśmy, jednak nie mogłam wymyślić czegokolwiek, moje myśli po prostu krążyły w kółko, powtarzając sobie wypowiedziane słowa. Nie miałam dzisiaj dojść do jakichkolwiek wniosków. Odstawiłam w końcu na szafkę zimny napój i przebrałam się w luźną suknię w odcieniach ciemnej zieleni, która o wiele lepiej nadawała się do jazdy konnej, niż to co miałam na sobie dotychczas. Chyba to jeszcze wolno mi było robić? Taką miałam nadzieję, zresztą potrzeba było o wiele więcej, bym porzuciła coś, co kochałam od dzieciństwa. Na wszelki wypadek wymknęłam się z posiadłości niezauważona nawet przez służbę i już chwilę później sama siodłałam konia. Z wprawą ubrałam go we wszystko co trzeba, nie potrzebowałam do tego pomocy. Wskoczyłam na jego grzbiet ledwo znalazłam się na bagnach, jechałam coraz szybciej i szybciej, wydawało się jakby cwał i odrywanie kopyt na mgnienie oka od ziemi, pozwalało uciec na chwilę od problemów. Nie chciałam zamęczyć zwierzęcia, więc kiedy poczułam, że ma już dość, przeszłam do wolnego kłusa i zamknęłam oczy, pozwalając koniowi samemu wybierać trasę, znał w końcu tereny Cambridgeshire wystarczająco dobrze, a wrodzona intuicja nie pozwalała zapuścić się na niebezpieczne fragmenty bagien. Wdychałam pachnące powietrze i ze spokojem słuchałam rozlegających się dźwięków, przynajmniej do momentu kiedy nie zorientowałam się, że coś jest nie tak.
Zmiana była subtelna... ale jednak wyczuwalna. Las brzmiał jakby inaczej, mniej znajomo. Czy to możliwe, bym odjechała tak daleko? Wiedziałam w którym mniej więcej kierunku się zapuściłam, ale ruszyłam galopem, chcąc czym prędzej znaleźć jakiś punkt orientacyjny, który powie mi gdzie mniej więcej byłam. Oderwane wcześniej od rzeczywistości myśli, teraz znowu mogły skupić się na czymś przyziemnym, ale równocześnie prostym, co nie wydawało mi się tak problematyczne. Przemykałam między drzewami, starając się być możliwie czujna, a równocześnie uniemożliwiając to sobie dosyć szybkim tempem. Czułam się jednak bezpiecznie, słowiki wyśpiewywały swoje pieśnie, a ja wciąż byłam dostatecznie blisko Fenland, żeby zaraz móc się tam znowu znaleźć.
Po spacerze i rozmowie z Morgothem wróciłam do swojego pokoju, gdzie sączyłam poranną (już drugą dzisiaj) kawę, aż stała się całkiem zimna. Ciepły wiatr wdzierał się do środka przez otwarte okno, a ja wpatrywałam się w czubki drzew, które z tej perspektywy ciągnęły się i ciągnęły, zupełnie jakby las nigdy nie miał się kończyć. Rozmyślałam o tym o czym rozmawialiśmy, jednak nie mogłam wymyślić czegokolwiek, moje myśli po prostu krążyły w kółko, powtarzając sobie wypowiedziane słowa. Nie miałam dzisiaj dojść do jakichkolwiek wniosków. Odstawiłam w końcu na szafkę zimny napój i przebrałam się w luźną suknię w odcieniach ciemnej zieleni, która o wiele lepiej nadawała się do jazdy konnej, niż to co miałam na sobie dotychczas. Chyba to jeszcze wolno mi było robić? Taką miałam nadzieję, zresztą potrzeba było o wiele więcej, bym porzuciła coś, co kochałam od dzieciństwa. Na wszelki wypadek wymknęłam się z posiadłości niezauważona nawet przez służbę i już chwilę później sama siodłałam konia. Z wprawą ubrałam go we wszystko co trzeba, nie potrzebowałam do tego pomocy. Wskoczyłam na jego grzbiet ledwo znalazłam się na bagnach, jechałam coraz szybciej i szybciej, wydawało się jakby cwał i odrywanie kopyt na mgnienie oka od ziemi, pozwalało uciec na chwilę od problemów. Nie chciałam zamęczyć zwierzęcia, więc kiedy poczułam, że ma już dość, przeszłam do wolnego kłusa i zamknęłam oczy, pozwalając koniowi samemu wybierać trasę, znał w końcu tereny Cambridgeshire wystarczająco dobrze, a wrodzona intuicja nie pozwalała zapuścić się na niebezpieczne fragmenty bagien. Wdychałam pachnące powietrze i ze spokojem słuchałam rozlegających się dźwięków, przynajmniej do momentu kiedy nie zorientowałam się, że coś jest nie tak.
Zmiana była subtelna... ale jednak wyczuwalna. Las brzmiał jakby inaczej, mniej znajomo. Czy to możliwe, bym odjechała tak daleko? Wiedziałam w którym mniej więcej kierunku się zapuściłam, ale ruszyłam galopem, chcąc czym prędzej znaleźć jakiś punkt orientacyjny, który powie mi gdzie mniej więcej byłam. Oderwane wcześniej od rzeczywistości myśli, teraz znowu mogły skupić się na czymś przyziemnym, ale równocześnie prostym, co nie wydawało mi się tak problematyczne. Przemykałam między drzewami, starając się być możliwie czujna, a równocześnie uniemożliwiając to sobie dosyć szybkim tempem. Czułam się jednak bezpiecznie, słowiki wyśpiewywały swoje pieśnie, a ja wciąż byłam dostatecznie blisko Fenland, żeby zaraz móc się tam znowu znaleźć.
Liliana Yaxley
Zawód : -
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Ciężko było przestać wierzyć, że kwiat może być piękny bez celu, ciężko przyjąć, że można tańczyć w ciemnościach.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Hep!
To znowu się stało. Jeszcze chwilę temu znajdowała się w Hogsmeade, kiedy znów doświadczyła tego dziwnego uczucia w środku i po chwili zniknęła, poddając się spontanicznej, choć nieplanowanej teleportacji. Gdy ciśnienie wokół niej zelżało i przed oczami jej pojaśniało, mogła zauważyć, że to zdecydowanie nie było Hogsmeade. Ani Londyn, ani inne znane jej miejsce. Czkawka teleportacyjna była jednak nieprzewidywalna, jeśli chodzi o przerzucanie ofiar z miejsca na miejsce, więc równie dobrze mogła być w dowolnym zakątku kraju. Nie miała też szczęścia, żeby trafić gdzieś w pobliże Munga, albo chociaż miejsca z czynnym kominkiem, którym mogłaby się przetransportować do szpitala i poprosić o odpowiedni eliksir, który pohamowałby dalsze skoki czkawki.
Wokół niej rozciągał się niezbyt gęsty las. Przez gałęzie drzew przeświecało niebo, choć mogła zauważyć, że część gałęzi była połamana, a kilka drzew leżało wywróconych. Zapewne były to skutki niedawnej nawałnicy, która przetoczyła się przez kraj. Pod stopami szeleściła ściółka, a gdzieś wysoko śpiewały ptaki, których najwyraźniej nie wypłoszyły stąd nawet niedawne anomalie. Nie zdążyła jednak zbyt długo wsłuchiwać się w te dźwięki, gdy jej uwagę szybko przykuł znacznie głośniejszy i bliższy hałas, zupełnie jakby coś zbliżało się ku niej... i było już bardzo blisko. Odruchowo zwróciła głowę w tamtą stronę, a jej oczom ukazał się... koń. Zwierzę przemykało między drzewami, niosąc na grzbiecie jeźdźca, a ona pechowym trafem aportowała się dokładnie na ich drodze.
Niewiele myśląc, rzuciła się do tyłu, próbując uskoczyć przed zbliżającym się szybko zwierzęciem i uniknąć stratowania przez jego kopyta. Była tak pochłonięta próbą umknięcia przed koniem, że nie zauważyła przewróconego pnia i przeleciała przez niego, lądując plecami na ziemi po drugiej stronie. W powietrzu rozległ się dźwięk darcia materiału; upadając, dołem szaty zahaczyła o wystającą z pnia złamaną gałąź z ostrym, nierównym zakończeniem, która zrobiła spore rozdarcie w ciemnej tkaninie. Na co dzień nie była tak niezdarna, ale też nieczęsto lądowała w jakimkolwiek lesie, nie mówiąc o konieczności robienia szybkich uników przed rozpędzonymi końmi. Tak więc zaliczyła widowiskowy upadek w stertę mokrych, częściowo zbutwiałych liści, nie zdążywszy jeszcze głębiej nad tym pomyśleć; wszystko, począwszy od aportacji i konieczności odskoczenia w tył, wydarzyło się w przeciągu minuty, i dopiero gdy upadła, ześlizgując się po liściach i rozdzierając szatę o gałąź, zdała sobie sprawę z tego co się stało. I doszła do wniosku, że jednak bardziej podobało jej się aportowanie w Hogsmeade, a nawet nieoczekiwane spotkanie z Lupusem Blackiem, którego na co dzień widywała w pracy. Tamto spotkanie było niezręczne, ale wtedy przynajmniej nie leżała na ziemi powalana liśćmi i z podartą szatą, choć szczęśliwie zareagowała wystarczająco szybko, by uniknąć z pewnością bolesnego zderzenia z koniem. Podniosła się jednak do pozycji siedzącej, podążając wzrokiem w ślad za zwierzęciem i jego jeźdźcem. Z kim miała do czynienia?
To znowu się stało. Jeszcze chwilę temu znajdowała się w Hogsmeade, kiedy znów doświadczyła tego dziwnego uczucia w środku i po chwili zniknęła, poddając się spontanicznej, choć nieplanowanej teleportacji. Gdy ciśnienie wokół niej zelżało i przed oczami jej pojaśniało, mogła zauważyć, że to zdecydowanie nie było Hogsmeade. Ani Londyn, ani inne znane jej miejsce. Czkawka teleportacyjna była jednak nieprzewidywalna, jeśli chodzi o przerzucanie ofiar z miejsca na miejsce, więc równie dobrze mogła być w dowolnym zakątku kraju. Nie miała też szczęścia, żeby trafić gdzieś w pobliże Munga, albo chociaż miejsca z czynnym kominkiem, którym mogłaby się przetransportować do szpitala i poprosić o odpowiedni eliksir, który pohamowałby dalsze skoki czkawki.
Wokół niej rozciągał się niezbyt gęsty las. Przez gałęzie drzew przeświecało niebo, choć mogła zauważyć, że część gałęzi była połamana, a kilka drzew leżało wywróconych. Zapewne były to skutki niedawnej nawałnicy, która przetoczyła się przez kraj. Pod stopami szeleściła ściółka, a gdzieś wysoko śpiewały ptaki, których najwyraźniej nie wypłoszyły stąd nawet niedawne anomalie. Nie zdążyła jednak zbyt długo wsłuchiwać się w te dźwięki, gdy jej uwagę szybko przykuł znacznie głośniejszy i bliższy hałas, zupełnie jakby coś zbliżało się ku niej... i było już bardzo blisko. Odruchowo zwróciła głowę w tamtą stronę, a jej oczom ukazał się... koń. Zwierzę przemykało między drzewami, niosąc na grzbiecie jeźdźca, a ona pechowym trafem aportowała się dokładnie na ich drodze.
Niewiele myśląc, rzuciła się do tyłu, próbując uskoczyć przed zbliżającym się szybko zwierzęciem i uniknąć stratowania przez jego kopyta. Była tak pochłonięta próbą umknięcia przed koniem, że nie zauważyła przewróconego pnia i przeleciała przez niego, lądując plecami na ziemi po drugiej stronie. W powietrzu rozległ się dźwięk darcia materiału; upadając, dołem szaty zahaczyła o wystającą z pnia złamaną gałąź z ostrym, nierównym zakończeniem, która zrobiła spore rozdarcie w ciemnej tkaninie. Na co dzień nie była tak niezdarna, ale też nieczęsto lądowała w jakimkolwiek lesie, nie mówiąc o konieczności robienia szybkich uników przed rozpędzonymi końmi. Tak więc zaliczyła widowiskowy upadek w stertę mokrych, częściowo zbutwiałych liści, nie zdążywszy jeszcze głębiej nad tym pomyśleć; wszystko, począwszy od aportacji i konieczności odskoczenia w tył, wydarzyło się w przeciągu minuty, i dopiero gdy upadła, ześlizgując się po liściach i rozdzierając szatę o gałąź, zdała sobie sprawę z tego co się stało. I doszła do wniosku, że jednak bardziej podobało jej się aportowanie w Hogsmeade, a nawet nieoczekiwane spotkanie z Lupusem Blackiem, którego na co dzień widywała w pracy. Tamto spotkanie było niezręczne, ale wtedy przynajmniej nie leżała na ziemi powalana liśćmi i z podartą szatą, choć szczęśliwie zareagowała wystarczająco szybko, by uniknąć z pewnością bolesnego zderzenia z koniem. Podniosła się jednak do pozycji siedzącej, podążając wzrokiem w ślad za zwierzęciem i jego jeźdźcem. Z kim miała do czynienia?
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Długie loki rozwiewały się na wietrze, poruszając się w rytm dźwięku końskich kopyt. Tup tup tuptup tup tup tup, chociaż stłumione przez miękką ziemię, wciąż rozlegały się głośniej niż delikatne szumienie drzew i śpiew ptaków. Rozglądałam się - widocznie jednak nie dość uważnie, by dostrzec pojawiającą się przede mną postać. Częściowo zasłonięta była przez łeb konia i to właśnie on pierwszy ją zobaczył, czy też raczej się jej przestraszył. Nie był zbyt bojaźliwą istotą, ale kto mógłby ustać spokojnie, kiedy coś wyskakuje tuż obok, jakby znikąd? Wielkie trolle, czasem nie do końca przewidywalne, nie pojawiały się znienacka - ich przybycie już z daleka sygnalizowały charakterystyczne dźwięki, szczególnie słyszalne dla wrażliwych, zwierzęcych uszu.
Kary koń nie stanął dęba, cudem udało mi się go przed tym powstrzymać, szarpnął się jednak na tyle, że nieprzygotowana na podobne akrobacje, zsunęłam się z siodła, z impetem lądując na ziemi. Podniosłam się natychmiast, chwilowo nie pamiętając, że łokcie mam pewnie całe czarne, a suknia wygląda okropnie i próbowałam dogonić rumaka, a ponieważ był już dosyć daleko, wołałam go po imieniu - z marnym skutkiem. Wiedziałam co prawda, że nie mógł uciec daleko, jednak błąkanie się po nieznanych mi terenach wcale nie malowało się kolorowo. Tup tup tuptup rozlegało się coraz ciszej, kiedy patrzyłam, jak czarny kształt znika za najbliższymi drzewami.
Dopiero wtedy przypomniałam sobie, że nie byłam tutaj sama. Poczułam, że obiłam sobie ramię i biodro, ale nie mogłam ich nawet rozmasować, bo świadomość czyjejś obecności nie dawała mi spokoju. Ale jeśli to był ktoś kto miał złe intencje i wyskoczył na ścieżkę specjalnie, a teraz czaił się w zaroślach? Powoli sięgnęłam po różdżkę, która ukryta była w jednym z wysokich, jeździeckich butów. Ruszyłam ostrożnie w stronę, gdzie wydawało mi się, że jest nieznajomy. Co miałam robić innego - chyba nie czekać, aż sam zaatakuje? Powoli, powolutku, wyjrzałam za drzewa i ujrzałam postać o całkiem znajomej twarzy. Co robiła tutaj Jocelyn Vane? Spodziewałam się spotkać ją po raz kolejny w Mungu, albo może na jakimś przyjęciu, ale na pewno nie w środku lasu, nieopodal terenów należących do Yaxleyów. Szybkie spojrzenie wystarczyło, żeby stwierdzić, że wyglądała dosyć żałośnie, porwana suknia zdecydowanie działa na jej niekorzyść. Jakby zupełnie mi umknęło, że ja mogłam nie prezentować się dużo lepiej, ale z moim wrodzonym urokiem na pewno wyglądałam pięknie jak zawsze.
- No proszę, panna Vane - powiedziałam, chociaż bardzie brzmiało to jak "co ty tutaj robisz". Nie schowałam różdżki, ale nie mierzyła już w nią w dziewczynę, nie było się czego bać. - Cóż za nieoczekiwane spotkanie, nie spodziewałam się, że mogłybyśmy w ten sposób na siebie wpaść - powiedziałam raczej nieprzyjemnym tonem, byłam zła, że z jej powodu uciekł mi koń, chociaż jeszcze słowem o tym nie wspomniałam.
Kary koń nie stanął dęba, cudem udało mi się go przed tym powstrzymać, szarpnął się jednak na tyle, że nieprzygotowana na podobne akrobacje, zsunęłam się z siodła, z impetem lądując na ziemi. Podniosłam się natychmiast, chwilowo nie pamiętając, że łokcie mam pewnie całe czarne, a suknia wygląda okropnie i próbowałam dogonić rumaka, a ponieważ był już dosyć daleko, wołałam go po imieniu - z marnym skutkiem. Wiedziałam co prawda, że nie mógł uciec daleko, jednak błąkanie się po nieznanych mi terenach wcale nie malowało się kolorowo. Tup tup tuptup rozlegało się coraz ciszej, kiedy patrzyłam, jak czarny kształt znika za najbliższymi drzewami.
Dopiero wtedy przypomniałam sobie, że nie byłam tutaj sama. Poczułam, że obiłam sobie ramię i biodro, ale nie mogłam ich nawet rozmasować, bo świadomość czyjejś obecności nie dawała mi spokoju. Ale jeśli to był ktoś kto miał złe intencje i wyskoczył na ścieżkę specjalnie, a teraz czaił się w zaroślach? Powoli sięgnęłam po różdżkę, która ukryta była w jednym z wysokich, jeździeckich butów. Ruszyłam ostrożnie w stronę, gdzie wydawało mi się, że jest nieznajomy. Co miałam robić innego - chyba nie czekać, aż sam zaatakuje? Powoli, powolutku, wyjrzałam za drzewa i ujrzałam postać o całkiem znajomej twarzy. Co robiła tutaj Jocelyn Vane? Spodziewałam się spotkać ją po raz kolejny w Mungu, albo może na jakimś przyjęciu, ale na pewno nie w środku lasu, nieopodal terenów należących do Yaxleyów. Szybkie spojrzenie wystarczyło, żeby stwierdzić, że wyglądała dosyć żałośnie, porwana suknia zdecydowanie działa na jej niekorzyść. Jakby zupełnie mi umknęło, że ja mogłam nie prezentować się dużo lepiej, ale z moim wrodzonym urokiem na pewno wyglądałam pięknie jak zawsze.
- No proszę, panna Vane - powiedziałam, chociaż bardzie brzmiało to jak "co ty tutaj robisz". Nie schowałam różdżki, ale nie mierzyła już w nią w dziewczynę, nie było się czego bać. - Cóż za nieoczekiwane spotkanie, nie spodziewałam się, że mogłybyśmy w ten sposób na siebie wpaść - powiedziałam raczej nieprzyjemnym tonem, byłam zła, że z jej powodu uciekł mi koń, chociaż jeszcze słowem o tym nie wspomniałam.
Liliana Yaxley
Zawód : -
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Ciężko było przestać wierzyć, że kwiat może być piękny bez celu, ciężko przyjąć, że można tańczyć w ciemnościach.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Gdyby Jocelyn miała jakiś wybór, z pewnością wolałaby teraz wypoczywać we własnym domu niż pałętać się po całym kraju noszona mocą teleportacyjnej czkawki. Och, coraz bardziej żałowała, że w Hogsmeade nie zdążyła dotrzeć do kominka, by przenieść się do Munga, ale też nie wypadało jej tak po prostu odwrócić się i odejść podczas rozmowy z przypadkowo napotkanym Lupusem Blackiem, którego zaledwie trzy dni temu poprosiła o to, by w pewnym sensie został jej mentorem w Mungu. Tym bardziej musiała bardzo uważać, by nie zniechęcić do siebie mężczyzny, a jako że nie miała szlachetnej krwi, musiała starać się podwójnie, by udowodnić swoją wartość.
Myślała też, że ma więcej czasu; między skokami teleportacyjnej czkawki zdarzały się odstępy czasowe sięgające od godziny do nawet dnia, ale najwyraźniej u niej przebiegało to szybciej niż u przypadków, o których czytała. Na domiar złego jej czkawka najwyraźniej postawiła sobie za cel pakować ją w niezręczne i problematyczne sytuacje, których w normalnym stanie z pewnością wolałaby uniknąć. Udało jej się umknąć przed koniem, choć upadek z pewnością nie należał do najbardziej przyjemnych doświadczeń, zwłaszcza że podłoże było mokre i niezbyt czyste. Strzępki liści poprzyklejały się do tyłu jej szaty, której dolny brzeg zwisał smętnie po naderwaniu gałęzią. Podniosła się, zauważając jeszcze upadek jeźdźca i ucieczkę konia, który najwyraźniej przestraszył się nagłego pojawienia się Josie nie mniej niż ona sama. Zrobiło jej się mimowolnie żal zwierzęcia, którego wcale nie chciała wpędzić w takie przerażenie. Nie wiedziała jednak, z kim miała do czynienia i czy rozeźlony jeździec zaraz nie miotnie w nią jakąś klątwą.
Powoli i ostrożnie ruszyła w tamtą stronę, nieoczekiwanie stając na wprost Liliany Yaxley, którą ostatni raz widziała jeszcze w kwietniu podczas jej pobytu w Mungu. Rozpoznała ją od razu; tej twarzy i długich, jasnych włosów nie dałoby się pomylić z nikim innym. Półwila nawet po upadku prezentowała się niezwykle dobrze; nawet ubłocona suknia nie była w stanie pozbawić ją uroku. Niestety Josie nie mogła pomóc sobie w podobny sposób, więc zdecydowanie nie wyglądała teraz jak schludna młoda uzdrowicielka ani tym bardziej dobrze wychowana panna. Jednak też nie spodziewałaby się wpaść w takim miejscu właśnie na Lilianę; przez chwilę była tak skonsternowana nagłym spotkaniem, i to po raz kolejny z kimś, kogo już znała, że odezwała się dopiero po chwili.
- Również się tego nie spodziewałam, lady Yaxley – powiedziała w końcu, zwracając się do niej dość oficjalnie, tak jak i ona do niej, jednocześnie próbując strzepnąć liście ze swoich rękawów, ale po chwili wyprostowała się znowu, starając się mimo dziwacznego położenia prezentować jak najlepiej. Niezależnie od dziwności sytuacji i niezręczności, którą czuła, miała do czynienia z osobą szlachetnie urodzoną... która w dodatku wydawała się dość podejrzliwa. Ale Jocelyn też byłaby podejrzliwa, gdyby sytuacja była odwrotna. – Jesteśmy w Fenland? – zapytała nagle; napotkanie jeżdżącej konno Liliany mogło świadczyć o tym, że magia zawiodła ją w okolice włości Yaxleyów. – Przepraszam za to nagłe... zajście i za spłoszenie konia. Nie pojawiłam się tu celowo – dodała. Do tej sytuacji nie powinno dojść, a jednak doszło. A ich relacje były dość napięte i niepewne i bez tego typu akcji, teraz w dodatku stała na wprost poirytowanej lady Yaxley, która spadła z konia; ten najwyraźniej gdzieś uciekł bo Josie już go nie widziała. Słyszała jednak jakieś szelesty; może powodowało je właśnie uciekające zwierzę? Lub... coś innego? – Mam nadzieję, że nic ci się nie stało podczas tego upadku – rzekła jeszcze, przyglądając jej się przez moment. Zastanawiała się wciąż, gdzie teraz były.
Myślała też, że ma więcej czasu; między skokami teleportacyjnej czkawki zdarzały się odstępy czasowe sięgające od godziny do nawet dnia, ale najwyraźniej u niej przebiegało to szybciej niż u przypadków, o których czytała. Na domiar złego jej czkawka najwyraźniej postawiła sobie za cel pakować ją w niezręczne i problematyczne sytuacje, których w normalnym stanie z pewnością wolałaby uniknąć. Udało jej się umknąć przed koniem, choć upadek z pewnością nie należał do najbardziej przyjemnych doświadczeń, zwłaszcza że podłoże było mokre i niezbyt czyste. Strzępki liści poprzyklejały się do tyłu jej szaty, której dolny brzeg zwisał smętnie po naderwaniu gałęzią. Podniosła się, zauważając jeszcze upadek jeźdźca i ucieczkę konia, który najwyraźniej przestraszył się nagłego pojawienia się Josie nie mniej niż ona sama. Zrobiło jej się mimowolnie żal zwierzęcia, którego wcale nie chciała wpędzić w takie przerażenie. Nie wiedziała jednak, z kim miała do czynienia i czy rozeźlony jeździec zaraz nie miotnie w nią jakąś klątwą.
Powoli i ostrożnie ruszyła w tamtą stronę, nieoczekiwanie stając na wprost Liliany Yaxley, którą ostatni raz widziała jeszcze w kwietniu podczas jej pobytu w Mungu. Rozpoznała ją od razu; tej twarzy i długich, jasnych włosów nie dałoby się pomylić z nikim innym. Półwila nawet po upadku prezentowała się niezwykle dobrze; nawet ubłocona suknia nie była w stanie pozbawić ją uroku. Niestety Josie nie mogła pomóc sobie w podobny sposób, więc zdecydowanie nie wyglądała teraz jak schludna młoda uzdrowicielka ani tym bardziej dobrze wychowana panna. Jednak też nie spodziewałaby się wpaść w takim miejscu właśnie na Lilianę; przez chwilę była tak skonsternowana nagłym spotkaniem, i to po raz kolejny z kimś, kogo już znała, że odezwała się dopiero po chwili.
- Również się tego nie spodziewałam, lady Yaxley – powiedziała w końcu, zwracając się do niej dość oficjalnie, tak jak i ona do niej, jednocześnie próbując strzepnąć liście ze swoich rękawów, ale po chwili wyprostowała się znowu, starając się mimo dziwacznego położenia prezentować jak najlepiej. Niezależnie od dziwności sytuacji i niezręczności, którą czuła, miała do czynienia z osobą szlachetnie urodzoną... która w dodatku wydawała się dość podejrzliwa. Ale Jocelyn też byłaby podejrzliwa, gdyby sytuacja była odwrotna. – Jesteśmy w Fenland? – zapytała nagle; napotkanie jeżdżącej konno Liliany mogło świadczyć o tym, że magia zawiodła ją w okolice włości Yaxleyów. – Przepraszam za to nagłe... zajście i za spłoszenie konia. Nie pojawiłam się tu celowo – dodała. Do tej sytuacji nie powinno dojść, a jednak doszło. A ich relacje były dość napięte i niepewne i bez tego typu akcji, teraz w dodatku stała na wprost poirytowanej lady Yaxley, która spadła z konia; ten najwyraźniej gdzieś uciekł bo Josie już go nie widziała. Słyszała jednak jakieś szelesty; może powodowało je właśnie uciekające zwierzę? Lub... coś innego? – Mam nadzieję, że nic ci się nie stało podczas tego upadku – rzekła jeszcze, przyglądając jej się przez moment. Zastanawiała się wciąż, gdzie teraz były.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Natomiast gdybym ja mogła robić co chcę, to dalej galopowałabym beztrosko przez las, zamiast spadać z konia. Tylko z początku się bałam - dopóki nie zobaczyłam Jocelyn. Kto normalny wyskakuje na ścieżkę, akurat kiedy biegnie nią koń? Całkowicie logiczne było, że spodziewałam się raczej jakiegoś wariata albo niebezpiecznego zbira, który czyha w zaroślach na bezbronne szlachcianki. Młodej uzdrowicielce było do tego daleko, ale chwilę trwało nim postanowiłam schować różdżkę. Dopiero kiedy się odezwała, stwierdziłam, że wcale mi się nie wydaje i to rzeczywiście ona. To wciąż nie wyjaśniało co tutaj robiła - czyżby kolejne anomalie?
Obserwowałam ją, wcale nie kryjąc się z tym, że przyglądam się jej brudnej i porwanej sukni. Wtedy tez spojrzałam na własną i z niezadowoleniem przejechałam dłonią po zapiaszczonym materiale, niżej było błoto i to co robiłam zdecydowanie nic nie dawało. Po mojej twarzy przebiegł ledwo widoczny grymas, nie czułam się najlepiej tak wyglądając, jednak nie chciałam próbować używania zaklęć, kiedy magia tak szalała. Nie mówiąc o tym, że kiedy cokolwiek mi się ubrudziło, przeważnie zakładałam nowe, a nie bawiłam się w czyszczenie. Mogłam się tylko cieszyć, że nie było tutaj nikogo poza Jocelyn, która wyglądała całkiem podobnie.
- Niedaleko - odparłam oszczędnie, nie chcąc się przyznawać, że właściwie nie do końca wiem gdzie jesteśmy. Na pewno było to niedaleko domu. Mogłam też określić, że to zapewne Norfolk, znałam przecież rozkład terenów, jednak niebagienne ścieżki wydawały mi się strasznie skomplikowane i takie, na których z łatwością można było się zgubić. Być może gdybym wróciła się drogą, którą tutaj przyjechałam, to w końcu trafiłabym w znajome okolice, jednak nie mogłam tego zrobić, ponieważ koń uciekł w dokładnie przeciwnym kierunku.
- Nie pojawiłaś się tu celowo? - Niemal ją przedrzeźniałam, całkiem odruchowo dając sobie spokój z oficjalnymi formułkami. To było męczące w sytuacji takiej jak ta. - Niestety nie mogę powiedzieć, że nic się nie stało - mówiłam możliwie miło, próbując powstrzymać słowa cisnące mi się na usta. - Nie mam konia i nie wiem gdzie może się w tej chwili znajdować. Co proponowałabyś, żeby rozwiązać tę sytuację? - spytałam, tak naprawdę nie oczekując sensownej odpowiedzi.
Również słyszałam szelesty, jednak na bagiennych terenach byłam do nich przyzwyczajona - trolle zawsze gdzieś się ukrywały, pilnując będących tam Yaxleyów i obserwując z ukrycia. Zupełnie zapomniałam, że tutaj tych stworzeń być nie powinno, na pewno nie przekroczyły granic Fenland. Przyzwyczajenie jednak sprawiło, że nie przejęłam się dźwiękami.
- Nie stało - odparłam, obrzucając ją spojrzeniem i przez chwilę tylko zastanawiając się czy z nią również było wszystko w porządku. Nie spytałam o to jednak. Co prawda delikatny ból w ramieniu i biodrze dawał o sobie znać, ale nie było to coś, czym miała ochotę się dzielić. Nie pierwszy raz spadłam z konia, chociaż ostatni był na pewno dobre kilka lat temu. Niewiele myśląc, odwróciłam się i ruszyłam dróżką, którą pobiegło zwierze - miałam zamiar je znaleźć, a ponieważ nie miałam lepszych pomysłów, pozostawało ruszyć w tamtą stronę. Wierzyłam, że zatrzymało się na niedalekiej polanie. Tymczasem szelest za moimi i Jocelyn plecami narastał - czy to na pewno był troll?
Obserwowałam ją, wcale nie kryjąc się z tym, że przyglądam się jej brudnej i porwanej sukni. Wtedy tez spojrzałam na własną i z niezadowoleniem przejechałam dłonią po zapiaszczonym materiale, niżej było błoto i to co robiłam zdecydowanie nic nie dawało. Po mojej twarzy przebiegł ledwo widoczny grymas, nie czułam się najlepiej tak wyglądając, jednak nie chciałam próbować używania zaklęć, kiedy magia tak szalała. Nie mówiąc o tym, że kiedy cokolwiek mi się ubrudziło, przeważnie zakładałam nowe, a nie bawiłam się w czyszczenie. Mogłam się tylko cieszyć, że nie było tutaj nikogo poza Jocelyn, która wyglądała całkiem podobnie.
- Niedaleko - odparłam oszczędnie, nie chcąc się przyznawać, że właściwie nie do końca wiem gdzie jesteśmy. Na pewno było to niedaleko domu. Mogłam też określić, że to zapewne Norfolk, znałam przecież rozkład terenów, jednak niebagienne ścieżki wydawały mi się strasznie skomplikowane i takie, na których z łatwością można było się zgubić. Być może gdybym wróciła się drogą, którą tutaj przyjechałam, to w końcu trafiłabym w znajome okolice, jednak nie mogłam tego zrobić, ponieważ koń uciekł w dokładnie przeciwnym kierunku.
- Nie pojawiłaś się tu celowo? - Niemal ją przedrzeźniałam, całkiem odruchowo dając sobie spokój z oficjalnymi formułkami. To było męczące w sytuacji takiej jak ta. - Niestety nie mogę powiedzieć, że nic się nie stało - mówiłam możliwie miło, próbując powstrzymać słowa cisnące mi się na usta. - Nie mam konia i nie wiem gdzie może się w tej chwili znajdować. Co proponowałabyś, żeby rozwiązać tę sytuację? - spytałam, tak naprawdę nie oczekując sensownej odpowiedzi.
Również słyszałam szelesty, jednak na bagiennych terenach byłam do nich przyzwyczajona - trolle zawsze gdzieś się ukrywały, pilnując będących tam Yaxleyów i obserwując z ukrycia. Zupełnie zapomniałam, że tutaj tych stworzeń być nie powinno, na pewno nie przekroczyły granic Fenland. Przyzwyczajenie jednak sprawiło, że nie przejęłam się dźwiękami.
- Nie stało - odparłam, obrzucając ją spojrzeniem i przez chwilę tylko zastanawiając się czy z nią również było wszystko w porządku. Nie spytałam o to jednak. Co prawda delikatny ból w ramieniu i biodrze dawał o sobie znać, ale nie było to coś, czym miała ochotę się dzielić. Nie pierwszy raz spadłam z konia, chociaż ostatni był na pewno dobre kilka lat temu. Niewiele myśląc, odwróciłam się i ruszyłam dróżką, którą pobiegło zwierze - miałam zamiar je znaleźć, a ponieważ nie miałam lepszych pomysłów, pozostawało ruszyć w tamtą stronę. Wierzyłam, że zatrzymało się na niedalekiej polanie. Tymczasem szelest za moimi i Jocelyn plecami narastał - czy to na pewno był troll?
Liliana Yaxley
Zawód : -
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Ciężko było przestać wierzyć, że kwiat może być piękny bez celu, ciężko przyjąć, że można tańczyć w ciemnościach.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Jocelyn nie była bezmyślna i celowo nie wyskoczyłaby na ścieżkę przed biegnącego konia. Niestety czkawka rzuciła ją właśnie w tak niefortunne miejsce i tylko cudem uniknęła poważnego poobijania. Podarta i brudna suknia to znacznie mniejszy problem, mogła spróbować później ją naprawić zaklęciem, oczywiście pod warunkiem, że jakaś anomalia nie sprawi, że zamiast ją naprawić to ją podpali. Josie może nie należała do płytkich panien które postrzegały pobrudzenie się jako największą życiową tragedię, ale nie można było powiedzieć, żeby przepadała za byciem brudną i podartą. Zawsze starała się prezentować bardzo schludnie, szczególnie w obecności szlachetnie urodzonych. Co prawda Liliana Yaxley również była brudna i podarta, i nikt więcej ich nie widział, ale cała sytuacja była wyjątkowo niezręczna.
W ogóle nie miała pomysłu na to, gdzie mogą być, choć obecność Liliany sugerowała, że jest to miejsce znajdujące się niedaleko od jej rodowych ziem. Niestety nie była skora do sprecyzowania, gdzie dokładnie. W takim razie z pewnością były daleko od Londynu, i pewnie daleko od jakichś większych skupisk ludzkich, gdzie mogłaby znaleźć magiczny kominek z siecią Fiuu.
- To... prawdopodobnie anomalia. Nabawiłam się czkawki teleportacyjnej i nie mam wpływu na to, kiedy znikam ani gdzie się pojawiam. Pojawianie się znienacka w nieznanych lasach w innej części kraju nie leży w kręgu moich zainteresowań – powiedziała, podejrzewając, że anomalie mogły znacząco się przyczynić do wystąpienia u niej tej dolegliwości, która nie przytrafiła jej się nigdy wcześniej odkąd nauczyła się teleportacji.
- Pomogę ci szukać twojego konia – zaoferowała się, bo w końcu to ona była winna temu, że koń zrzucił Lilianę z grzbietu i uciekł. Niespecjalnie, ale jednak. I nie mogła tak po prostu odwrócić się i odejść, nawet jeśli Liliana była nastawiona wyraźnie nieprzychylnie, zapewne wciąż zła o tą całą sytuację. Nie znała się jakoś mocno na koniach, bo niestety nie nauczyła się na nich jeździć, ale posiadała podstawowe informacje o zwierzętach, zarówno tych magicznych jak i zwykłych. Podejrzewała, że koń nie mógł uciec bardzo daleko.
Także słyszała szelesty. Czyżby to koń wracał w tę stronę okrężną drogą? Podejrzewała jednak, że w takim miejscu mogą żyć też inne zwierzęta. W każdym razie, miała nadzieję że to tylko jakieś zwykłe, niegroźne zwierzę, a nie coś niebezpiecznego, albo na przykład czarodziej czyhający na dwie młode panny... W tych czasach trzeba było mieć baczenie na niebezpiecznych typów.
- Mhm... To dobrze – przytaknęła, czując jednak, że Liliana może nie chcieć się przyznawać do ewentualnych niedogodności, ale nie naciskała, zadowalając się jej lakonicznym wyjaśnieniem. Powoli ruszyła w ślad za nią dróżką, którą uciekł koń, próbując wypatrzeć śladów zwierzęcia.
Ale szelest za ich plecami narastał; do niego doszedł kolejny dźwięk, przywodzący na myśl miękkie łapy stąpające po liściach. Odruchowo się odwróciła, mrużąc oczy i próbując wypatrzeć coś przez krzaki.
- Czy też to słyszysz? – zapytała półszeptem, zastanawiając się, czy czasem nie miała jakichś omamów słuchowych.
I właśnie wtedy zarośla rozsunęły się i wyszło zza nich coś. W ogólnym zarysie przypominało kuguchara – Josie dobrze wiedziała jak wyglądają te zwierzęta, bo jej matka swego czasu trzymała w domu oswojonego kuguchara. Ten jednak prawdopodobnie mógł być dziki lub komuś uciekł, i pewnie nie byłoby w nim nic niezwykłego, gdyby nie to, że jego ogon był pokryty łuską, a kiedy prychnął, z jego pyszczka wydostały się iskry.
- To chyba jakiś skutek anomalii... – wyszeptała; nie ulegało wątpliwości, że do takiego stanu zwierzęcia musiała się przyczynić magia, zapewne anomalie lub błędnie użyte zaklęcie. Żaden normalny kuguchar nie wyglądał jak krzyżówka kota z karłowatym smokiem.
Kot prychnął głośniej, a sierść na jego grzbiecie zjeżyła się, gdy zobaczył dwie czarownice. Wyraźnie nie był zadowolony z tego spotkania. Gdy ruszył w ich stronę, wyraźnie przyspieszając, Josie uznała, że lepiej się wycofać i przyspieszyła kroku, zerkając szybko na Lilianę. Powinny szybko opuścić to miejsce; nawet jeśli zwierzę nie było wiele większe od zwykłego kota, za sprawą anomaliowych mutacji mógł okazać się groźny.
W ogóle nie miała pomysłu na to, gdzie mogą być, choć obecność Liliany sugerowała, że jest to miejsce znajdujące się niedaleko od jej rodowych ziem. Niestety nie była skora do sprecyzowania, gdzie dokładnie. W takim razie z pewnością były daleko od Londynu, i pewnie daleko od jakichś większych skupisk ludzkich, gdzie mogłaby znaleźć magiczny kominek z siecią Fiuu.
- To... prawdopodobnie anomalia. Nabawiłam się czkawki teleportacyjnej i nie mam wpływu na to, kiedy znikam ani gdzie się pojawiam. Pojawianie się znienacka w nieznanych lasach w innej części kraju nie leży w kręgu moich zainteresowań – powiedziała, podejrzewając, że anomalie mogły znacząco się przyczynić do wystąpienia u niej tej dolegliwości, która nie przytrafiła jej się nigdy wcześniej odkąd nauczyła się teleportacji.
- Pomogę ci szukać twojego konia – zaoferowała się, bo w końcu to ona była winna temu, że koń zrzucił Lilianę z grzbietu i uciekł. Niespecjalnie, ale jednak. I nie mogła tak po prostu odwrócić się i odejść, nawet jeśli Liliana była nastawiona wyraźnie nieprzychylnie, zapewne wciąż zła o tą całą sytuację. Nie znała się jakoś mocno na koniach, bo niestety nie nauczyła się na nich jeździć, ale posiadała podstawowe informacje o zwierzętach, zarówno tych magicznych jak i zwykłych. Podejrzewała, że koń nie mógł uciec bardzo daleko.
Także słyszała szelesty. Czyżby to koń wracał w tę stronę okrężną drogą? Podejrzewała jednak, że w takim miejscu mogą żyć też inne zwierzęta. W każdym razie, miała nadzieję że to tylko jakieś zwykłe, niegroźne zwierzę, a nie coś niebezpiecznego, albo na przykład czarodziej czyhający na dwie młode panny... W tych czasach trzeba było mieć baczenie na niebezpiecznych typów.
- Mhm... To dobrze – przytaknęła, czując jednak, że Liliana może nie chcieć się przyznawać do ewentualnych niedogodności, ale nie naciskała, zadowalając się jej lakonicznym wyjaśnieniem. Powoli ruszyła w ślad za nią dróżką, którą uciekł koń, próbując wypatrzeć śladów zwierzęcia.
Ale szelest za ich plecami narastał; do niego doszedł kolejny dźwięk, przywodzący na myśl miękkie łapy stąpające po liściach. Odruchowo się odwróciła, mrużąc oczy i próbując wypatrzeć coś przez krzaki.
- Czy też to słyszysz? – zapytała półszeptem, zastanawiając się, czy czasem nie miała jakichś omamów słuchowych.
I właśnie wtedy zarośla rozsunęły się i wyszło zza nich coś. W ogólnym zarysie przypominało kuguchara – Josie dobrze wiedziała jak wyglądają te zwierzęta, bo jej matka swego czasu trzymała w domu oswojonego kuguchara. Ten jednak prawdopodobnie mógł być dziki lub komuś uciekł, i pewnie nie byłoby w nim nic niezwykłego, gdyby nie to, że jego ogon był pokryty łuską, a kiedy prychnął, z jego pyszczka wydostały się iskry.
- To chyba jakiś skutek anomalii... – wyszeptała; nie ulegało wątpliwości, że do takiego stanu zwierzęcia musiała się przyczynić magia, zapewne anomalie lub błędnie użyte zaklęcie. Żaden normalny kuguchar nie wyglądał jak krzyżówka kota z karłowatym smokiem.
Kot prychnął głośniej, a sierść na jego grzbiecie zjeżyła się, gdy zobaczył dwie czarownice. Wyraźnie nie był zadowolony z tego spotkania. Gdy ruszył w ich stronę, wyraźnie przyspieszając, Josie uznała, że lepiej się wycofać i przyspieszyła kroku, zerkając szybko na Lilianę. Powinny szybko opuścić to miejsce; nawet jeśli zwierzę nie było wiele większe od zwykłego kota, za sprawą anomaliowych mutacji mógł okazać się groźny.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Z mojej perspektywy wyglądało to tak, jakby Jocelyn wyskoczyła na dróżkę, a nie się tam teleportowała. Jak małe było prawdopodobieństwo teleportacji akurat prosto pod nogi biegnącego konia? Już prędzej potrafiłam uwierzyć w tak wielką bezmyślność i głupotę, niż w pechowy zbieg okoliczności. Z początku z powątpieniem słuchałam jej tłumaczeń, ale ostatecznie, dlaczego miałaby kłamać? I czy to miało właściwie znaczenie? Nie słyszałam o teleportacyjnej czkawce, ale zrozumiałam, że to ona przywiodła tutaj Jocelyn. Nic to co prawda nie zmieniało, ale nie mówiłam już z pretensją - może rzeczywiście tego nie chciała. Wszystko to było głupim wypadkiem.
Jednak żadne z tych tłumaczeniem nie oznaczało, że miałam być zaraz miła. Przyjęłam jej zapewnienie, że pomoże mi szukać konia w milczeniu. Nie wiedziałam w jaki sposób miała zamiar to robić, towarzystwo drugiej osoby wcale nie pomagało, może tylko sprawiało, że był odrobinę raźniej. W Fenland tego tak nie odczuwałam, chociaż bagna dla postronnego obserwatora, który nie spędził tam całego dzieciństwa mogły wydawać się bardziej ponure. Norfolk ze swoimi wesołymi słowikami nie powinno wydawać się straszne, ale z jakiegoś powodu takie było - może to ten zbytni spokój.
Szłyśmy więc przez las, stawiałam szybkie kroki, chcąc jak najszybciej odnaleźć konia. Czy może lepiej byłoby powiedzieć - zaczęłyśmy iść, bo ledwo zrobiłam kilka kroków, a już Jocelyn zwróciła uwagę na szelesty. Zniecierpliwiona odwróciłam głowę i przystanęłam, żeby wytłumaczyć jej, że to trolle i dopóki będzie trzymała się mnie, to nie powinny jej pożreć, ale w tym samym momencie przypomniałam sobie też, że trolle to być nie mogą.
Patrzyłam w poruszające się zarośla i nie zdążyłam nic powiedzieć, jednak chyba mój wzrok mówił sam za siebie, że też to słyszałam. Coś szło w naszą stronę. Czy to ten zbir, o których wcześniej myślałam? Stałam przez chwilę w bezruchu, nie wiedząc czego się spodziewać, a trochę się bojąc tego co zobaczę. A to był... kuguchar? W pierwszej chwili miałam ochotę roześmiać się z ulgi, ale trwało to ledwo moment, bo zaraz dostrzegłam całą dziwaczną resztę. Dopiero kroki Jocelyn mnie otrzeźwiły i uświadomiły, że przed tym dziwnym zwierzęciem trzeba uciekać. Obejrzałam się kilka razy, kuguchar wciąż był niedaleko z nami. Z jakiegoś powodu zdawał się nas gonić. Może jego smocza część była głodna?
- Szybciej - syknęłam, popychając lekko Vane, która przez moje wcześniejsze zagapienie znalazła się przede mną. To oznaczała przede wszystkim, że jeśli dziwadło zionie ogniem, to w pierwszej kolejności dosięgnie mnie. Miałam co prawda wygodne jeździeckie buty i suknię pozwalającą na większe ekscesy niż grzeczne chodzenie, ale to wciąż nie oznaczało szybszego biegania niż kotowaty. Przy którymś kroku udało mi się z wysokiego buta wyszarpnąć znowu różdżkę, widać niepotrzebnie ją nawet chowałam.
- Drętwota - wypowiedziałam formułkę, odwracając się, żeby rzucić zaklęcie. Obecnie wydawało mi się to jedynym rozwiązaniem.
Jednak żadne z tych tłumaczeniem nie oznaczało, że miałam być zaraz miła. Przyjęłam jej zapewnienie, że pomoże mi szukać konia w milczeniu. Nie wiedziałam w jaki sposób miała zamiar to robić, towarzystwo drugiej osoby wcale nie pomagało, może tylko sprawiało, że był odrobinę raźniej. W Fenland tego tak nie odczuwałam, chociaż bagna dla postronnego obserwatora, który nie spędził tam całego dzieciństwa mogły wydawać się bardziej ponure. Norfolk ze swoimi wesołymi słowikami nie powinno wydawać się straszne, ale z jakiegoś powodu takie było - może to ten zbytni spokój.
Szłyśmy więc przez las, stawiałam szybkie kroki, chcąc jak najszybciej odnaleźć konia. Czy może lepiej byłoby powiedzieć - zaczęłyśmy iść, bo ledwo zrobiłam kilka kroków, a już Jocelyn zwróciła uwagę na szelesty. Zniecierpliwiona odwróciłam głowę i przystanęłam, żeby wytłumaczyć jej, że to trolle i dopóki będzie trzymała się mnie, to nie powinny jej pożreć, ale w tym samym momencie przypomniałam sobie też, że trolle to być nie mogą.
Patrzyłam w poruszające się zarośla i nie zdążyłam nic powiedzieć, jednak chyba mój wzrok mówił sam za siebie, że też to słyszałam. Coś szło w naszą stronę. Czy to ten zbir, o których wcześniej myślałam? Stałam przez chwilę w bezruchu, nie wiedząc czego się spodziewać, a trochę się bojąc tego co zobaczę. A to był... kuguchar? W pierwszej chwili miałam ochotę roześmiać się z ulgi, ale trwało to ledwo moment, bo zaraz dostrzegłam całą dziwaczną resztę. Dopiero kroki Jocelyn mnie otrzeźwiły i uświadomiły, że przed tym dziwnym zwierzęciem trzeba uciekać. Obejrzałam się kilka razy, kuguchar wciąż był niedaleko z nami. Z jakiegoś powodu zdawał się nas gonić. Może jego smocza część była głodna?
- Szybciej - syknęłam, popychając lekko Vane, która przez moje wcześniejsze zagapienie znalazła się przede mną. To oznaczała przede wszystkim, że jeśli dziwadło zionie ogniem, to w pierwszej kolejności dosięgnie mnie. Miałam co prawda wygodne jeździeckie buty i suknię pozwalającą na większe ekscesy niż grzeczne chodzenie, ale to wciąż nie oznaczało szybszego biegania niż kotowaty. Przy którymś kroku udało mi się z wysokiego buta wyszarpnąć znowu różdżkę, widać niepotrzebnie ją nawet chowałam.
- Drętwota - wypowiedziałam formułkę, odwracając się, żeby rzucić zaklęcie. Obecnie wydawało mi się to jedynym rozwiązaniem.
Liliana Yaxley
Zawód : -
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Ciężko było przestać wierzyć, że kwiat może być piękny bez celu, ciężko przyjąć, że można tańczyć w ciemnościach.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
The member 'Liliana Yaxley' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 82
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 82
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Teleportacyjna czkawka była bardzo podstępna, choć nawet uzdrowiciele nie mieli pojęcia, w jaki sposób działał dobór miejsc, w których pojawiał się dotknięty schorzeniem czarodziej. Nie wiadomo też, czy rzeczywiście anomalie nie miały na to jakiegoś wpływu. Wpływały na magię w różdżkach, więc czemu nie miałyby móc dotknąć i innych aspektów magiczności? Teleportacja była przecież jednym z nich, a wciąż pamiętała, że tamtej nocy z trzydziestego kwietnia na pierwszego maja została właśnie teleportowana tą nieznaną mocą w zupełnie inne, obce sobie miejsce. I nie tylko ona, ale tu też próżno było szukać pewnej reguły, dlaczego jedni czarodzieje zniknęli, odnosząc przy tym różnego rodzaju obrażenia, a inni nie.
Ale chciała wyjść z tego lasu, gdziekolwiek to było. Może gdzieś tu znajdowała się jakaś droga w bardziej cywilizowane miejsce? Och, przydałoby się jakieś miasteczko, najlepiej z życzliwym czarodziejem, który użyczyłby kominka by mogła się przenieść do Munga.
Miała zamiar pomóc Lilianie w szukaniu konia, przynajmniej dopóki nie zniknie znowu, co mogło nastąpić równie dobrze za chwilę, jak i za kilka godzin. Ale póki to była, mogła przynajmniej spróbować choć trochę zatrzeć to bardzo złe wrażenie, które pozostawiła na lady Yaxley, przerywając jej konną przejażdżkę.
Ale las najwyraźniej wcale nie był tak spokojny jak myślała, gdy źródłem szelestów okazało się najdziwniejsze stworzenie, jakie widziała w życiu. Jako czarownica znała świat magii od dziecka, ale nigdy, nawet w snach nie widziała niczego, co wyglądałoby jak pół kuguchar, pół karłowaty smok. Czymkolwiek teraz dokładnie była ta biedna, skrzywdzona istota. Niestety mimo znajomości magii leczniczej i ludzkiej anatomii, nie miała aż tak dużej wiedzy o zwierzętach, by spróbować pomóc zmutowanemu kugucharowi. Mogły chyba zrobić tylko jedno – szybko się wycofać, bo najwyraźniej kot oprócz łuskowego ogona i ognistego oddechu przejął po smokach także zapalczywość i agresję. Do pełni groteskowości tego obrazu brakowało tylko błoniastych skrzydeł, na których mógłby za nimi polecieć.
Przyspieszyła kroku, odruchowo zaciskając palce na różdżce, gdyby było konieczne bronienie się przed stworzeniem zaklęciami. To Liliana zareagowała szybciej od niej. Prawie biegła, ale zdążyła dostrzec, że zanim Liliana rzuciła zaklęcie, kot jeszcze zdążył zionąć ogniem. Oddaliły się na tyle by uniknąć poparzeń, ale tylne brzegi ich szat zaczęły się tlić. Josie w biegu ugasiła swoją machnięciem dłoni.
Trafiony zaklęciem kuguchar upadł na ściółkę, prychając jeszcze kilkoma iskrami, zanim znieruchomiał.
- Chodźmy stąd, bo może się w każdej chwili obudzić – rzuciła; zaklęcie wyglądało na mocne, ale kto wie, jaką wytrzymałość miała ta dziwna istota, która mogła mieć w sobie i coś ze smoczej odporności na zaklęcia?
Biegła więc, w jednej ręce trzymając różdżkę, a drugą trzymając brzeg sukni żeby się o nią nie wywrócić. Miała nadzieję, że kuguchar nie obudzi się za szybko i nie zacznie ich gonić. Podłoże było dość zdradliwe i trzeba było uważać na śliskie liście i leżące gdzie niegdzie pnie. Ale po chwili przed nimi zamajaczyła ścieżka; dalej znajdowało się coś, co wyglądało na jakieś stare, zapomniane ruiny.
Podążając ścieżką mogły do nich dotrzeć.
- Jak myślisz, co to może być? – zapytała, zwalniając kroku, gdy zarys budowli zamajaczył przed nimi wyraźniej. Może lady Yaxley prędzej wiedziała, co mogły tu zastać.
Ale chciała wyjść z tego lasu, gdziekolwiek to było. Może gdzieś tu znajdowała się jakaś droga w bardziej cywilizowane miejsce? Och, przydałoby się jakieś miasteczko, najlepiej z życzliwym czarodziejem, który użyczyłby kominka by mogła się przenieść do Munga.
Miała zamiar pomóc Lilianie w szukaniu konia, przynajmniej dopóki nie zniknie znowu, co mogło nastąpić równie dobrze za chwilę, jak i za kilka godzin. Ale póki to była, mogła przynajmniej spróbować choć trochę zatrzeć to bardzo złe wrażenie, które pozostawiła na lady Yaxley, przerywając jej konną przejażdżkę.
Ale las najwyraźniej wcale nie był tak spokojny jak myślała, gdy źródłem szelestów okazało się najdziwniejsze stworzenie, jakie widziała w życiu. Jako czarownica znała świat magii od dziecka, ale nigdy, nawet w snach nie widziała niczego, co wyglądałoby jak pół kuguchar, pół karłowaty smok. Czymkolwiek teraz dokładnie była ta biedna, skrzywdzona istota. Niestety mimo znajomości magii leczniczej i ludzkiej anatomii, nie miała aż tak dużej wiedzy o zwierzętach, by spróbować pomóc zmutowanemu kugucharowi. Mogły chyba zrobić tylko jedno – szybko się wycofać, bo najwyraźniej kot oprócz łuskowego ogona i ognistego oddechu przejął po smokach także zapalczywość i agresję. Do pełni groteskowości tego obrazu brakowało tylko błoniastych skrzydeł, na których mógłby za nimi polecieć.
Przyspieszyła kroku, odruchowo zaciskając palce na różdżce, gdyby było konieczne bronienie się przed stworzeniem zaklęciami. To Liliana zareagowała szybciej od niej. Prawie biegła, ale zdążyła dostrzec, że zanim Liliana rzuciła zaklęcie, kot jeszcze zdążył zionąć ogniem. Oddaliły się na tyle by uniknąć poparzeń, ale tylne brzegi ich szat zaczęły się tlić. Josie w biegu ugasiła swoją machnięciem dłoni.
Trafiony zaklęciem kuguchar upadł na ściółkę, prychając jeszcze kilkoma iskrami, zanim znieruchomiał.
- Chodźmy stąd, bo może się w każdej chwili obudzić – rzuciła; zaklęcie wyglądało na mocne, ale kto wie, jaką wytrzymałość miała ta dziwna istota, która mogła mieć w sobie i coś ze smoczej odporności na zaklęcia?
Biegła więc, w jednej ręce trzymając różdżkę, a drugą trzymając brzeg sukni żeby się o nią nie wywrócić. Miała nadzieję, że kuguchar nie obudzi się za szybko i nie zacznie ich gonić. Podłoże było dość zdradliwe i trzeba było uważać na śliskie liście i leżące gdzie niegdzie pnie. Ale po chwili przed nimi zamajaczyła ścieżka; dalej znajdowało się coś, co wyglądało na jakieś stare, zapomniane ruiny.
Podążając ścieżką mogły do nich dotrzeć.
- Jak myślisz, co to może być? – zapytała, zwalniając kroku, gdy zarys budowli zamajaczył przed nimi wyraźniej. Może lady Yaxley prędzej wiedziała, co mogły tu zastać.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Silna Drętwota wyleciała z różdżki i trafiła stwora. Nie mogłam się tym cieszyć w pierwszym momencie, bo opanowywałam katastrofę, która pojawiła się na mojej sukni. Jęknęłam cicho - wyglądałam coraz gorzej i chyba nie zapowiadało się na zmiany w najbliższym czasie. Byłyśmy dosłownie w środku lasu. Miałam ochotę przyjrzeć się kugucharowi, ale słowa Jocelyn skutecznie mnie przed tym powstrzymały. Nie chciałam być tuż przy nim, kiedy się obudzi i zionie ogniem prosto w moją twarz. Suknia to jeszcze nie było nic strasznego, gorzej gdyby płomienie dosięgnęły włosów - wolałam nawet o tym nie myśleć. Podążyłam za uzdrowicielką, kiedy w końcu zwolniłyśmy, mój oddech był przyśpieszony. Próbowałam go uspokoić, powoli nabierając w płuca dużo powietrza. Oby tylko potwór, jak się obudzi, poszukał sobie innej ofiary.
- Jesteśmy na terenach należących do Traversów - powiedziałam, wreszcie dzieląc się z dziewczyną nieco dokładniejszą informacją o miejscu w którymś się znajdowałyśmy, a przynajmniej na tyle dokładną, na ile sama mogłam wiedzieć. Nigdy się tutaj nie zapuszczałam, po co miałabym jeździć po lasach innego rodu, w dodatku wrogiego Yaxleyom? Było to proszenie się o kłopoty - cudem jeszcze nikt się nie pojawił, dowiedziawszy się, że zakłócamy spokój... właściwie czyj? U nas były trolle - a tutaj, może kugucharo-smoki? Kiedy ktoś niepowołany wkraczał do Cambridgeshire, zaraz było o tym wiadomo, a jeśli nie zareagowano wystarczająco szybko, istniało duże prawdopodobieństwo, że trolle zajmą się gościem w nie do końca przyjazny sposób. Posiadając tego typu informacje, było z mojej strony trochę głupotą robić to, co robiłam. Jednak w absurdalny sposób nie czułam wystarczającego strachu, żeby zawrócić - musiałam znaleźć konia. Jeśli miały na nas czyhać zagrożenia jedynie podobne do kuguchara, to byłyśmy w stanie sobie z nimi poradzić. - Może to ich stara posiadłość? - U nas również były podobne pozostałości po budowlach, zawsze zastanawiałam się jak to możliwe, że rezydencje mogły w taki sposób zostać zaniedbane, że aż stawały się ruinami. Przecież dzięki magii można było sprawiać, że ściany nie burzyły się tak łatwo jak te mugolskie i znacznie dłużej wydawały się nowe. Ledwo dwa tygodnie temu przyszła odpowiedź. Nie spodziewałabym się, że miejsce w którym się wychowałam, zawali się, a my przeprowadzimy się gdzie indziej. Czy za wiele lat będzie wyglądało podobnie jak to, na które patrzyłam? Ciężko było to sobie wyobrazić, ale tak mogło być, jeśli Yaxleyowie nie postanowią go odbudować i doprowadzić do poprzedniej świetności.
Budowla na który patrzyłyśmy, nie wyglądała zbyt solidnie i im bliżej do niej podchodziłyśmy, tym bardziej utwierdzałam się w tym przekonaniu. Nie wiedziałam czego mogę się po niej spodziewać, czy jest stabilna i na pewno nie zechciałabym tego sprawdzać, gdyby nie to, że pomiędzy pozostałościami po ścianach zauważyłam poruszający się czarny kształt. Kary rumak pasł się spokojnie na polance, która zazieleniła się w samym centrum ruin. Patrząc z tej perspektywy, byłam pewna, że musiał przebiec po kamiennym moście, który wyglądał tak, jakby przy najmniejszym ciężarze mógł się zawalić. Koń musiał mieć szczęście, że do tego nie doprowadził. Zbliżyłam się do mostu i postawiłam na kamieniu ledwo jedną stopę - nie byłam pewna, czy chcę to robić. Zacmokałam cicho, zwierzę co prawda poruszyło uszami i podniosło głowę, żeby na mnie popatrzeć, ale chyba nie zamierzało podchodzić - widocznie trawa którą znalazło była zbyt smaczna. Spojrzałam na Jocelyn, zastanawiając się co robić. Chyba nie było innego wyjścia, niż spróbować tam pójść.
- Jesteśmy na terenach należących do Traversów - powiedziałam, wreszcie dzieląc się z dziewczyną nieco dokładniejszą informacją o miejscu w którymś się znajdowałyśmy, a przynajmniej na tyle dokładną, na ile sama mogłam wiedzieć. Nigdy się tutaj nie zapuszczałam, po co miałabym jeździć po lasach innego rodu, w dodatku wrogiego Yaxleyom? Było to proszenie się o kłopoty - cudem jeszcze nikt się nie pojawił, dowiedziawszy się, że zakłócamy spokój... właściwie czyj? U nas były trolle - a tutaj, może kugucharo-smoki? Kiedy ktoś niepowołany wkraczał do Cambridgeshire, zaraz było o tym wiadomo, a jeśli nie zareagowano wystarczająco szybko, istniało duże prawdopodobieństwo, że trolle zajmą się gościem w nie do końca przyjazny sposób. Posiadając tego typu informacje, było z mojej strony trochę głupotą robić to, co robiłam. Jednak w absurdalny sposób nie czułam wystarczającego strachu, żeby zawrócić - musiałam znaleźć konia. Jeśli miały na nas czyhać zagrożenia jedynie podobne do kuguchara, to byłyśmy w stanie sobie z nimi poradzić. - Może to ich stara posiadłość? - U nas również były podobne pozostałości po budowlach, zawsze zastanawiałam się jak to możliwe, że rezydencje mogły w taki sposób zostać zaniedbane, że aż stawały się ruinami. Przecież dzięki magii można było sprawiać, że ściany nie burzyły się tak łatwo jak te mugolskie i znacznie dłużej wydawały się nowe. Ledwo dwa tygodnie temu przyszła odpowiedź. Nie spodziewałabym się, że miejsce w którym się wychowałam, zawali się, a my przeprowadzimy się gdzie indziej. Czy za wiele lat będzie wyglądało podobnie jak to, na które patrzyłam? Ciężko było to sobie wyobrazić, ale tak mogło być, jeśli Yaxleyowie nie postanowią go odbudować i doprowadzić do poprzedniej świetności.
Budowla na który patrzyłyśmy, nie wyglądała zbyt solidnie i im bliżej do niej podchodziłyśmy, tym bardziej utwierdzałam się w tym przekonaniu. Nie wiedziałam czego mogę się po niej spodziewać, czy jest stabilna i na pewno nie zechciałabym tego sprawdzać, gdyby nie to, że pomiędzy pozostałościami po ścianach zauważyłam poruszający się czarny kształt. Kary rumak pasł się spokojnie na polance, która zazieleniła się w samym centrum ruin. Patrząc z tej perspektywy, byłam pewna, że musiał przebiec po kamiennym moście, który wyglądał tak, jakby przy najmniejszym ciężarze mógł się zawalić. Koń musiał mieć szczęście, że do tego nie doprowadził. Zbliżyłam się do mostu i postawiłam na kamieniu ledwo jedną stopę - nie byłam pewna, czy chcę to robić. Zacmokałam cicho, zwierzę co prawda poruszyło uszami i podniosło głowę, żeby na mnie popatrzeć, ale chyba nie zamierzało podchodzić - widocznie trawa którą znalazło była zbyt smaczna. Spojrzałam na Jocelyn, zastanawiając się co robić. Chyba nie było innego wyjścia, niż spróbować tam pójść.
Liliana Yaxley
Zawód : -
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Ciężko było przestać wierzyć, że kwiat może być piękny bez celu, ciężko przyjąć, że można tańczyć w ciemnościach.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
To, co anomalie zrobiły z magią, magicznymi miejscami a nawet stworzeniami, było po prostu straszne. Kuguchar był po prostu kolejną niewinną ofiarą, która ucierpiała przez to wszystko. Nie wiadomo, co się z nim teraz stanie, czy w ogóle mógł wrócić do pierwotnej postaci bez pomocy jakiegoś czarodzieja. Niestety cały obecny w rodzinie talent do transmutacji przypadł jej siostrze; Jocelyn nigdy nie radziła sobie zbyt dobrze z tą dziedziną magii i prawdopodobnie nie potrafiłaby nawet określić, jakim zaklęciem można cofnąć tak daleko posunięte zmiany na ciele kuguchara. Musiały go więc zostawić i oddalić się zanim wybudzi się z Drętwoty. Także nie miała ochoty skończyć poparzona lub z osmalonymi włosami.
Niedługo później odnalazły jakieś stare ruiny nieznanego pochodzenia.
- Więc to jest Norfolk? – zapytała, szybko przypominając sobie, jakie ziemie należały do Traversów. Matka spędziła naprawdę dużo czasu, wykładając jej historię i genealogię rodów, oraz odpytując ją z tej wiedzy. Dla Thei wiedza o rodach była ważniejsza niż wiele innych aspektów historii magii, nic więc dziwnego że choć wiedza Josie była skromna w innych jej elementach, to o szlacheckich rodach co nieco wiedziała i ignorantką nie była.
- Możliwe. Jeśli tak, to od dawna nikt tu nie mieszka, ten budynek wygląda jak ruina – zauważyła, wpatrując się w prześwitujące zza drzew zarysy czegoś, co zapewne zostało opuszczone dobrych parę wieków temu, jak nie wcześniej. – Ale równie dobrze może to być jakiś stary, opuszczony zamek niegdyś należący do mugoli. Podobno znajduje się ich całkiem sporo na terenie całego kraju, choć jestem pewna, że ich zamki nie są tak niezwykłe jak te czarodziejskie – zauważyła, choć nigdy nie interesowała się historią mugoli ani w ogóle ich życiem. Byli jej całkowicie obojętni, a matka zawsze wyczuliła ją, że w towarzystwie wiedza o mugolach uchodzi za obciachową i niegodną dobrze wychowanej panny, więc nie miała większej ochoty się w nią zagłębiać. Nawet mieszkając w Londynie można było unikać niemagicznych i trzymać się głównie magicznych miejsc.
- Czymkolwiek to kiedyś było, lepiej uważać – dodała jeszcze. Nawet zupełnie niemagiczne zamczysko mogło stanowić zagrożenie, gdyby tak jakiś fragment postanowił się zawalić.
Pewnie też nie miałaby ochoty podchodzić bardzo blisko do starych ruin, ale także dostrzegła poruszający się ciemny kształt wewnątrz. Najwyraźniej koń Liliany dotarł aż tutaj i skuszony widokiem wyjątkowo zielonej trawy na dziedzińcu starego zamku postanowił dostać się do środka. Droga wiodła jednak przez mostek nie wyglądający zbyt stabilnie.
- Cóż, skoro dał radę utrzymać tego konia, to może utrzyma i nas? – zastanowiła się. Koń z pewnością ważył więcej niż one dwie razem wzięte, a jednak dał radę tędy przejść. Może więc most tylko wyglądał źle ale nadal był w stanie unieść dwie lekkie dziewczęta. Josie nigdy nie miała skłonności do poszukiwania ryzyka, ale obiecała, że pomoże Lilianie w poszukiwaniach spłoszonego wierzchowca. Teraz udało im się go znaleźć, ale musiały jeszcze przekonać go, żeby dał się wyprowadzić z ruin.
- Co lubią konie, co mogłoby go zachęcić do przyjścia do nas? – zapytała; Liliana z pewnością dużo lepiej znała się na tych zwierzętach i sposobach obchodzenia się z nimi. Josie wiedziała, że lubią świeżą trawę, cukier i marchewkę, ale nie miała pod ręką żadnej z tych rzeczy... Może poza trawą, tu i ówdzie rosły jej kępy.
Także przysunęła się bliżej mostu, próbując ocenić jego konstrukcję, zanim także postawiła na nim ostrożny krok, gotowa podążyć za Lilianą gdyby potrzebowała jej pomocy.
Niedługo później odnalazły jakieś stare ruiny nieznanego pochodzenia.
- Więc to jest Norfolk? – zapytała, szybko przypominając sobie, jakie ziemie należały do Traversów. Matka spędziła naprawdę dużo czasu, wykładając jej historię i genealogię rodów, oraz odpytując ją z tej wiedzy. Dla Thei wiedza o rodach była ważniejsza niż wiele innych aspektów historii magii, nic więc dziwnego że choć wiedza Josie była skromna w innych jej elementach, to o szlacheckich rodach co nieco wiedziała i ignorantką nie była.
- Możliwe. Jeśli tak, to od dawna nikt tu nie mieszka, ten budynek wygląda jak ruina – zauważyła, wpatrując się w prześwitujące zza drzew zarysy czegoś, co zapewne zostało opuszczone dobrych parę wieków temu, jak nie wcześniej. – Ale równie dobrze może to być jakiś stary, opuszczony zamek niegdyś należący do mugoli. Podobno znajduje się ich całkiem sporo na terenie całego kraju, choć jestem pewna, że ich zamki nie są tak niezwykłe jak te czarodziejskie – zauważyła, choć nigdy nie interesowała się historią mugoli ani w ogóle ich życiem. Byli jej całkowicie obojętni, a matka zawsze wyczuliła ją, że w towarzystwie wiedza o mugolach uchodzi za obciachową i niegodną dobrze wychowanej panny, więc nie miała większej ochoty się w nią zagłębiać. Nawet mieszkając w Londynie można było unikać niemagicznych i trzymać się głównie magicznych miejsc.
- Czymkolwiek to kiedyś było, lepiej uważać – dodała jeszcze. Nawet zupełnie niemagiczne zamczysko mogło stanowić zagrożenie, gdyby tak jakiś fragment postanowił się zawalić.
Pewnie też nie miałaby ochoty podchodzić bardzo blisko do starych ruin, ale także dostrzegła poruszający się ciemny kształt wewnątrz. Najwyraźniej koń Liliany dotarł aż tutaj i skuszony widokiem wyjątkowo zielonej trawy na dziedzińcu starego zamku postanowił dostać się do środka. Droga wiodła jednak przez mostek nie wyglądający zbyt stabilnie.
- Cóż, skoro dał radę utrzymać tego konia, to może utrzyma i nas? – zastanowiła się. Koń z pewnością ważył więcej niż one dwie razem wzięte, a jednak dał radę tędy przejść. Może więc most tylko wyglądał źle ale nadal był w stanie unieść dwie lekkie dziewczęta. Josie nigdy nie miała skłonności do poszukiwania ryzyka, ale obiecała, że pomoże Lilianie w poszukiwaniach spłoszonego wierzchowca. Teraz udało im się go znaleźć, ale musiały jeszcze przekonać go, żeby dał się wyprowadzić z ruin.
- Co lubią konie, co mogłoby go zachęcić do przyjścia do nas? – zapytała; Liliana z pewnością dużo lepiej znała się na tych zwierzętach i sposobach obchodzenia się z nimi. Josie wiedziała, że lubią świeżą trawę, cukier i marchewkę, ale nie miała pod ręką żadnej z tych rzeczy... Może poza trawą, tu i ówdzie rosły jej kępy.
Także przysunęła się bliżej mostu, próbując ocenić jego konstrukcję, zanim także postawiła na nim ostrożny krok, gotowa podążyć za Lilianą gdyby potrzebowała jej pomocy.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Przytaknęłam Jocelyn, jedynie kiwając głową. Bardziej zajęta byłam przyglądaniem się ruinom. Wyglądały całkiem zwyczajnie, a przynajmniej na tyle na ile zwyczajnie mogą wyglądać zniszczone i opuszczone budynki. Zawsze napawało mnie to dziwnym niepokojem. W kiedyś zamieszkanych pokojach można było nieraz wyczuć jakby cień czyjejś obecności, wyobrazić sobie jak to kiedyś wyglądało, a przede wszystkim jakie wydarzenia doprowadziły do obecnego stanu.
- Być może - odezwałam się, tak naprawdę nawet nie myśląc, że dawny zamek mógł nie należeć do czarodziejów. Zawsze zakładałam, że to co widzę jest magiczne, o ile nie znajdowałam się (przez przypadek oczywiście) w typowo mugolskim miejscu. - Po tym co z niego zostało, ciężko stwierdzić jak bardzo był niezwykły. - Uniosłam głowę, śledząc wznoszące się mury. Wciąż były wysokie, nawet jeśli już nie tak mocne, groziło też, że w każdym momencie może odpaść z nich parę kamieni.
Wiedziałam, że Jocelyn ma rację. Wchodzenie do ruin zamku na nieznanych sobie terenach było głupotą, jednak całkowicie uzasadnioną. Pokręciłam bezradnie głową. Nie nosiłam w kieszeni sukni marchewek i innych przysmaków idealnych dla konia, a trawy miał pod dostatkiem tam gdzie stał obecnie.
- Nic co miałabym przy sobie - odparłam. To miło ze strony panny Vane, że chciała coś wymyślić, ale tak naprawdę sytuacja była dosyć prosta - konia trzeba była przyprowadzić, nie licząc na to, że sam przyjdzie. - Cóż, chyba po prostu tam pójdę - stwierdziłam i bez większego zastanawiania ruszyłam przed siebie. Być może mogłyśmy coś ustalić, na wypadek gdyby... doszło do wypadku, ale nie myślałam o tym. Traktowałam obecność Jocelyn trochę jak niepotrzebne utrudnienie i byłam przekonana, że poradzę sobie sama. Stawiałam kroki ostrożnie na kamieniach tworzących most. Niektóre lekko się poruszały i z każdą chwilą miałam coraz więcej wątpliwości - czy koń na pewno przebiegł tą drogą? Może powinnyśmy były obejść zamek i spróbować znaleźć inne wejście? Było już trochę za późno, bo kiedy się obejrzałam, okazało się, że jestem mniej więcej w połowie. Równie dobrze mogłam iść dalej.
Co na to most?
1 - Kamienie chwiały się tylko odrobinę, szybko udało mi się przejść i powiedziałam Jocelyn, że śmiało może do mnie dołączyć. Bez względu na to czy się zdecydowała, podeszłam do konia i złapałam za wodze.
2 - Szłam powoli i ostrożnie, ale i tak jeden z kamieni niebezpiecznie poruszył się, kiedy na nim stanęłam. Szybko z niego zeskoczyłam i byłam bezpieczna po drugiej stronie, kiedy ten obluzował się i wpadł do suchej już fosy. Ciężko było powiedzieć co by się stało, gdyby Jocelyn również zdecydowała się na przejście. Mogłam pójść po konia, ale na pewno musiałam znaleźć inne wyjście.
3 - Nagle wszystko się poruszyło i krzyknęłam. Przynajmniej wydawało mi się, że to było wszystko, bo w rzeczywistości z mostu wypadł kamień na którym stałam, a ja nie zdążyłam w żaden sposób zareagować. Utknęłam mi cała noga, a po paru sekundach poczułam, że okropnie boli. Od razu przypomnieli mi się nowi uczniowie w Hogwarcie, którzy jeszcze nie wiedzieli, których złośliwych stopni na wielkich schodach należało omijać i zdarzało się, że kończyli w podobny sposób. Nie mogłam uwierzyć, że jestem teraz w identycznej sytuacji.
- Być może - odezwałam się, tak naprawdę nawet nie myśląc, że dawny zamek mógł nie należeć do czarodziejów. Zawsze zakładałam, że to co widzę jest magiczne, o ile nie znajdowałam się (przez przypadek oczywiście) w typowo mugolskim miejscu. - Po tym co z niego zostało, ciężko stwierdzić jak bardzo był niezwykły. - Uniosłam głowę, śledząc wznoszące się mury. Wciąż były wysokie, nawet jeśli już nie tak mocne, groziło też, że w każdym momencie może odpaść z nich parę kamieni.
Wiedziałam, że Jocelyn ma rację. Wchodzenie do ruin zamku na nieznanych sobie terenach było głupotą, jednak całkowicie uzasadnioną. Pokręciłam bezradnie głową. Nie nosiłam w kieszeni sukni marchewek i innych przysmaków idealnych dla konia, a trawy miał pod dostatkiem tam gdzie stał obecnie.
- Nic co miałabym przy sobie - odparłam. To miło ze strony panny Vane, że chciała coś wymyślić, ale tak naprawdę sytuacja była dosyć prosta - konia trzeba była przyprowadzić, nie licząc na to, że sam przyjdzie. - Cóż, chyba po prostu tam pójdę - stwierdziłam i bez większego zastanawiania ruszyłam przed siebie. Być może mogłyśmy coś ustalić, na wypadek gdyby... doszło do wypadku, ale nie myślałam o tym. Traktowałam obecność Jocelyn trochę jak niepotrzebne utrudnienie i byłam przekonana, że poradzę sobie sama. Stawiałam kroki ostrożnie na kamieniach tworzących most. Niektóre lekko się poruszały i z każdą chwilą miałam coraz więcej wątpliwości - czy koń na pewno przebiegł tą drogą? Może powinnyśmy były obejść zamek i spróbować znaleźć inne wejście? Było już trochę za późno, bo kiedy się obejrzałam, okazało się, że jestem mniej więcej w połowie. Równie dobrze mogłam iść dalej.
Co na to most?
1 - Kamienie chwiały się tylko odrobinę, szybko udało mi się przejść i powiedziałam Jocelyn, że śmiało może do mnie dołączyć. Bez względu na to czy się zdecydowała, podeszłam do konia i złapałam za wodze.
2 - Szłam powoli i ostrożnie, ale i tak jeden z kamieni niebezpiecznie poruszył się, kiedy na nim stanęłam. Szybko z niego zeskoczyłam i byłam bezpieczna po drugiej stronie, kiedy ten obluzował się i wpadł do suchej już fosy. Ciężko było powiedzieć co by się stało, gdyby Jocelyn również zdecydowała się na przejście. Mogłam pójść po konia, ale na pewno musiałam znaleźć inne wyjście.
3 - Nagle wszystko się poruszyło i krzyknęłam. Przynajmniej wydawało mi się, że to było wszystko, bo w rzeczywistości z mostu wypadł kamień na którym stałam, a ja nie zdążyłam w żaden sposób zareagować. Utknęłam mi cała noga, a po paru sekundach poczułam, że okropnie boli. Od razu przypomnieli mi się nowi uczniowie w Hogwarcie, którzy jeszcze nie wiedzieli, których złośliwych stopni na wielkich schodach należało omijać i zdarzało się, że kończyli w podobny sposób. Nie mogłam uwierzyć, że jestem teraz w identycznej sytuacji.
Liliana Yaxley
Zawód : -
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Ciężko było przestać wierzyć, że kwiat może być piękny bez celu, ciężko przyjąć, że można tańczyć w ciemnościach.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
The member 'Liliana Yaxley' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 3
'k3' : 3
Jocelyn także nie miała ochoty na włóczenie się po nieznanych ruinach. W których raczej na pewno nie było czynnego kominka z siecią Fiuu, z którego mogłaby skorzystać. A pora też robiła się coraz późniejsza; słońce chyliło się ku zachodowi, nieuchronnie zbliżał się zmierzch, a wraz z nim ochłodzenie, które już zaczynało być powoli odczuwalne.
Ruiny stanowiły zaledwie relikt niegdyś zapewne dumnej przeszłości, o której raczej nikt nie pamiętał, może poza mieszkańcami tych ziem. Niestety koń Liliany właśnie je upodobał sobie na urządzenie sobie obiadu z rosnącej tam trawy, przysparzając dziewczętom dodatkowego problemu. A zwłaszcza Lilianie, bo Josie wcale nie musiała tu być, gdyby nie to, że chciała pomóc szlachciance... i może liczyć na drobną pomoc w zamian, kiedy już odzyskają konia. W końcu musiała dostać się do miejsca z kominkiem zanim zniknie. Josie nie była naiwną altruistką która pragnęła zbawiać świat i narzucać się ludziom bezinteresownością, zdawała sobie też sprawę ze stosunku Liliany do niej.
Na deklarację pójścia tam Jocelyn skinęła głową. Stanęła przy moście, patrząc, jak Liliana samotnie zmierza po nim by dostać się na drugą stronę. I kiedy pokonała pierwszą połowę wydawało się, że wszystko jest dobrze, kiedy nagle coś zachrzęściło, jakiś kamień poleciał w dół, a Liliana krzyknęła i wpadła nogą do powstałej dziury. Musiała mieć wyjątkowego pecha, jak pierwszoroczni w Hogwarcie; Josie w pierwszych dniach nauki sama wpadła w stopień-pułapkę, ale później już zawsze pamiętała żeby go omijać.
- Nic ci nie jest? – zapytała szybko, widząc, że dziewczyna utknęła. A Josie miała nadzieję, że nie doznała żadnego urazu podczas zapadania się. – Podejdę ostrożnie i spróbuję cię wyciągnąć... Mam nadzieję, że most jeszcze chwilę wytrzyma – dodała, po czym, mimo towarzyszącego jej niepokoju, ostrożnie pokonała połowę mostu tą samą drogą co Liliana, starając się nie przystawać na dłużej na żadnym z kamieni. Bo przecież nie uciekłaby, zostawiając ją tak. I po chwili była obok. Most wytrzymał. Chociaż jej praca stażystki zawsze odbywała się w Mungu i nie musiała jak dotąd ratować nikogo w terenie, dzięki bardzo dobrej znajomości anatomii wiedziała mniej więcej, co powinna robić, żeby pomóc pannie Yaxley się oswobodzić. Powiększyła nieco szczelinę, pozwalając jej wyciągnąć nogę z dziury i polecając się od niej oddalić, zanim osunie się kolejny kamień i obie stracą równowagę. Chwyciła ją za ramię i pociągnęła szybko przez te kilka ostatnich metrów, by dotarły do zamku, na stabilniejszy grunt, gdzie można było spokojniej dokonać oceny szkód, jakie spowodowało wpadnięcie w dziurę. Tym razem już bez dodatkowych atrakcji, choć wciąż czuła napięcie, a serce waliło jej w piersi podczas całej drogi przez krótki, ale niezbyt stabilny most. I tak zdobyła się na zaskakującą odwagę, o jaką sama by siebie nie posądzała, zawsze będąc bardzo zachowawczą osobą nie czującą ciągotek do ryzyka.
- Czujesz ból? Możesz poruszać tą nogą? – zapytała ją, chcąc ocenić, czy doszło do poważniejszych szkód którymi należało się natychmiast zająć, czy skończyło się na strachu i paru siniakach. Były już jednak blisko konia, wystarczyło przejść przez sklepione przejście, by znaleźć się na porośniętym trawą dość sporym dziedzińcu, na którym wciąż w spokoju pasło się zwierzę. Po drugiej stronie było widać inne przejście, ale nie było stąd widać, co znajduje się za nim.
- Cóż... Może lepiej znaleźć drugie wyjście niż prowadzić go przez ten most? – zaproponowała, patrząc w kierunku tamtej bramy. Podejrzewała, że taki zamek musi mieć więcej niż jedno wyjście na zewnątrz.
Ruiny stanowiły zaledwie relikt niegdyś zapewne dumnej przeszłości, o której raczej nikt nie pamiętał, może poza mieszkańcami tych ziem. Niestety koń Liliany właśnie je upodobał sobie na urządzenie sobie obiadu z rosnącej tam trawy, przysparzając dziewczętom dodatkowego problemu. A zwłaszcza Lilianie, bo Josie wcale nie musiała tu być, gdyby nie to, że chciała pomóc szlachciance... i może liczyć na drobną pomoc w zamian, kiedy już odzyskają konia. W końcu musiała dostać się do miejsca z kominkiem zanim zniknie. Josie nie była naiwną altruistką która pragnęła zbawiać świat i narzucać się ludziom bezinteresownością, zdawała sobie też sprawę ze stosunku Liliany do niej.
Na deklarację pójścia tam Jocelyn skinęła głową. Stanęła przy moście, patrząc, jak Liliana samotnie zmierza po nim by dostać się na drugą stronę. I kiedy pokonała pierwszą połowę wydawało się, że wszystko jest dobrze, kiedy nagle coś zachrzęściło, jakiś kamień poleciał w dół, a Liliana krzyknęła i wpadła nogą do powstałej dziury. Musiała mieć wyjątkowego pecha, jak pierwszoroczni w Hogwarcie; Josie w pierwszych dniach nauki sama wpadła w stopień-pułapkę, ale później już zawsze pamiętała żeby go omijać.
- Nic ci nie jest? – zapytała szybko, widząc, że dziewczyna utknęła. A Josie miała nadzieję, że nie doznała żadnego urazu podczas zapadania się. – Podejdę ostrożnie i spróbuję cię wyciągnąć... Mam nadzieję, że most jeszcze chwilę wytrzyma – dodała, po czym, mimo towarzyszącego jej niepokoju, ostrożnie pokonała połowę mostu tą samą drogą co Liliana, starając się nie przystawać na dłużej na żadnym z kamieni. Bo przecież nie uciekłaby, zostawiając ją tak. I po chwili była obok. Most wytrzymał. Chociaż jej praca stażystki zawsze odbywała się w Mungu i nie musiała jak dotąd ratować nikogo w terenie, dzięki bardzo dobrej znajomości anatomii wiedziała mniej więcej, co powinna robić, żeby pomóc pannie Yaxley się oswobodzić. Powiększyła nieco szczelinę, pozwalając jej wyciągnąć nogę z dziury i polecając się od niej oddalić, zanim osunie się kolejny kamień i obie stracą równowagę. Chwyciła ją za ramię i pociągnęła szybko przez te kilka ostatnich metrów, by dotarły do zamku, na stabilniejszy grunt, gdzie można było spokojniej dokonać oceny szkód, jakie spowodowało wpadnięcie w dziurę. Tym razem już bez dodatkowych atrakcji, choć wciąż czuła napięcie, a serce waliło jej w piersi podczas całej drogi przez krótki, ale niezbyt stabilny most. I tak zdobyła się na zaskakującą odwagę, o jaką sama by siebie nie posądzała, zawsze będąc bardzo zachowawczą osobą nie czującą ciągotek do ryzyka.
- Czujesz ból? Możesz poruszać tą nogą? – zapytała ją, chcąc ocenić, czy doszło do poważniejszych szkód którymi należało się natychmiast zająć, czy skończyło się na strachu i paru siniakach. Były już jednak blisko konia, wystarczyło przejść przez sklepione przejście, by znaleźć się na porośniętym trawą dość sporym dziedzińcu, na którym wciąż w spokoju pasło się zwierzę. Po drugiej stronie było widać inne przejście, ale nie było stąd widać, co znajduje się za nim.
- Cóż... Może lepiej znaleźć drugie wyjście niż prowadzić go przez ten most? – zaproponowała, patrząc w kierunku tamtej bramy. Podejrzewała, że taki zamek musi mieć więcej niż jedno wyjście na zewnątrz.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
Castle Rising
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Norfolk