Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Norfolk
Castle Rising
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Castle Rising
Znajdująca się w północnej części hrabstwa Norfolk niewielka zamieszkiwana przez czarodziejów wieś Castle Rising nie jest bardzo znanym miejscem. Łatwo nie zauważyć jej istnienia, ponieważ nie wiedzie do niej żadna główna droga. W tym zapomnianym przez ludzi skrawku świata natknąć się można na dość dobrze zachowane ruiny bardzo starego, acz niedużego zamku. Wiedzie do niego urokliwa droga biegnąca skrajem lasu od ostatnich wiejskich domków, a rosnące u jej skraju drzewa zamieszkują elfy. Po kilkunastu minutach marszu wśród drzew i śpiewu słowików wędrowiec może odpocząć na błoniach otaczających zameczek lub spróbować dostać się do środka. Czyni to jednak na własne ryzyko, bowiem choć konstrukcja znajduje się w nie najgorszej kondycji to nigdy nie wiadomo, czy wszystkie jej miejsca są stabilne. Tak jak w każdym takim miejscu również i w Castle Rising można natrafić na duchy krążące po zamku i w otaczających go lasach. Ciężko jednak je odnaleźć, ponieważ zjawy stronią od ludzi.
Skinął lekko głową, nie okazując w żaden sposób niepokoju - obydwaj byli na to zbyt dumni. Poczuł jednak ukłucie rozczarowania, chyba w głębi ducha łudził się, że chociaż w Norfolk jest normalniej, że handlowa smykałka i flota Traversów uchroni ludność przed kryzysem i zimą stulecia. Ku irytacji Corneliusa, najwyraźniej ani wpływy lordów Norfolk, ani pieniądze z Wiltshire, ani mugolska krew przelewana na froncie przez lorda Avery nie mogły rozwiązać problemu czegoś tak prozaicznego jak zbiory i pogoda. Nienawidził rzeczy, których nie mógł kontrolować - jak zimy. Przynajmniej decyzje zagranicznych marynarzy to coś, na co można wpłynąć.
-Zagranicznych statków? - zmrużył lekko oczy. -Ministerstwo powinno zintensyfikować wysiłki dyplomatyczne. - mruknął, bardziej do siebie. Egipt i Hiszpania poparły ich sprawę dzięki staraniom lordów i dyplomatów, we Francji coraz więcej czarodziejów przekonywało się do idei Czarnego Pana (między innymi dzięki felietonom, które pisał pod komando Corneliusa pewien francusko-angielski pisarz, spętany w grudniu Imperiusem Deirdre) ale to za mało, za mało, za mało.
-Używają go właśnie do ochrony przed mrozem. W myślach mugola wyczułem, że chce eskortować ich do Suffolk - jeśli wiedzą dokąd prowadzi, możemy upewnić się, że żaden mugol nigdy go nie znajdzie. - zaproponował, nie mając wcale na myśli wyrżnięcia wszystkich tu zgromadzonych, a zwykłą magię.
-Oczywiście. - wygiął usta w lekkim uśmiechu, bardziej kurtuazyjnym niż szczerym, dopiero próbując wybadać co Manannan ma na myśli. Jakie żądze tkwiły w tym człowieku? Nie badał ich jeszcze legilimencją i wyczuwaniem emocji na odległość, nie ośmielił się - albo po prostu czekał na odpowiednią okazję. Poznał już w Tower sadystów o białych kołnierzach i wypielęgnowanych dłoniach, nauczył się nie oceniać ludzi po pozorach i przytakiwać cudzym pasjom z udawanym entuzjazmem. Okazywał im zrozumienie, odpłacali się sympatią. Zresztą, miał własne pasje - bardziej wykalkulowane, chłodne, ale równie uzależniające. Krótko przebywał w głowie mugola, jego wspomnienia nie były zbyt pasjonujące, chętnie stałby się na moment kimś innym, przeżył coś ciekawszego. Gdy Manannan rzucił zaklęcie na rzeźbę zrozumiał jednak, że chyba się mylił - gdyby zabijanie sprawiało Traversowi przyjemność, zrobiłby to sam zamiast wyręczać się posągiem. Doskonale, Cornelius też nie lubił brudzić sobie rąk. Strach był o wiele efektywniejszy, a pokryty kolcami kamień wyglądał jeszcze bardziej przerażająco.
Travers zwracał się do mugoli ze spokojną, lodowatą ironią, którą sam Cornelius sobie cenił. Najpierw stał za nim w milczeniu, milczenie bywało złotem, dopiero gdy uciekająca kobieta niechcący skrzyżowała z nim spojrzenia, odezwał się głośno i wyraźnie.
-Rozpowiesz wszystkim, że zamek jest nawiedzony. - pozwolił jej wyminąć siebie i iluzję, niepisana transakcja. Jedna osoba mogła ujść stąd z życiem i znać cenę tego życia.
-Pójdę na górę. - zaproponował, widząc jak kamienny olbrzym rozprawia się z mężczyznami. Potem ruszył po schodach, na razie ze swoim wyczarowanym "ochroniarzem" i stanął w drzwiach kolejnej stróżówki. Mugole usłyszeli już co się dzieje - kilka kobiet z dziećmi skryło się za kolumną, jeden mężczyzna stał w drzwiach z pałką w dłoni. Nie miał nawet broni?
-Aeris. - warknął Cornelius, a podmuch wiatru odrzucił mugola pod ścianę, impet magii sięgnął również dwójki dzieci, kulących się pod murem. Młodzieniec był silny i głupi, próbował się jeszcze podnieść, a coś w jego wzroku zdradzało, że gdy to zrobi - ruszy prosto na Corneliusa. Pieprzony bohater, równie młody jaki był Marcelius. Bohaterowie zawsze kończyli martwi. -Timoria. - tym razem Sallow rzucił zaklęcie z mściwą złością, postanawiając odebrać mugolowi nawet poczucie bohaterstwa. Determinacja zniknęła z twarzy mężczyzny, zapomniał o kobietach, które obiecał chronić. Cornelius uprzejmie rzucił mu się z drogi, gdy rzucił się na dół, do ucieczki, bezbrzeżnie przerażony.
Prosto na Manannana i prawdziwego kamiennego olbrzyma. Ten iluzoryczny zaczął machać ramionami, gdy Sallow machnął lekko różdżką.
-Nikt już was nie obroni. Uciekajcie. - warknął, choć jedno dziecko nie mogło wstać, chyba oszołomione po Aeris. Jedna z kobiet z trudem wzięła je na ręce i zaczęła biec, potykając się prawie o własne nogi.
Sallow poczekał na Manannana, rozglądając się po zamku.
-To tutaj? - upewnił się, wskazując coś co wyglądało jak wejście do tunelu, Travers znał ten teren lepiej. -Repello Mugoletum. - rzucił, chcąc ukryć to miejsce przed mugolami, na zawsze. Magia nie była tak silna, jak pamiętał sprzed dwudziestu lat, gdy rzucał to zaklęcie w swojej pierwszej pracy - ale chyba zadziałało. Coś go zresztą rozproszyło. Szloch dobiegający zza jednego z filarów, z miejsca, którego najwyraźniej nie sięgnęło jego zaklęcie.
-No proszę. - syknął, przechodząc za filar. Kuliła się tam dziewczyna, młoda, jasnowłosa, coś było nie tak z jej nogą - to olbrzym, jakieś zaklęcie? Nieważne. Była wyraźnie spanikowana, inaczej nie płakałaby tak głośno.
-Drętwota. - rzucił beznamiętnie, a dziewczyna krzyknęła i - znieruchomiała.
-Jeśli skończyliśmy i jeśli pozwolisz - zostanę z nią na chwilę. Odkąd w Londynie nie ma mugoli, brakuje mi ćwiczeń. - zaproponował, nieświadomie odpowiadając na pytanie, które niedawno zadawał sobie w głowie Manannan. Ćwiczył na mugolach, gdy był młody - tak nauczył się legilimencji. Teraz nie potrzebował już ćwiczeń, nabrał takiej wprawy, że umiejętność przychodziła mu naturalnie, o ile nie był zmęczony. Dziś nie zdążył się jeszcze zmęczyć, olbrzym i iluzja trochę ich wyręczyły.
Nie potrzebował ćwiczeń, ale brakowało mu dobrej zabawy. Chętnie posiedzi w jej główce dłużej.
rzuty (Repello połowicznie udane) & Drętwota
-Zagranicznych statków? - zmrużył lekko oczy. -Ministerstwo powinno zintensyfikować wysiłki dyplomatyczne. - mruknął, bardziej do siebie. Egipt i Hiszpania poparły ich sprawę dzięki staraniom lordów i dyplomatów, we Francji coraz więcej czarodziejów przekonywało się do idei Czarnego Pana (między innymi dzięki felietonom, które pisał pod komando Corneliusa pewien francusko-angielski pisarz, spętany w grudniu Imperiusem Deirdre) ale to za mało, za mało, za mało.
-Używają go właśnie do ochrony przed mrozem. W myślach mugola wyczułem, że chce eskortować ich do Suffolk - jeśli wiedzą dokąd prowadzi, możemy upewnić się, że żaden mugol nigdy go nie znajdzie. - zaproponował, nie mając wcale na myśli wyrżnięcia wszystkich tu zgromadzonych, a zwykłą magię.
-Oczywiście. - wygiął usta w lekkim uśmiechu, bardziej kurtuazyjnym niż szczerym, dopiero próbując wybadać co Manannan ma na myśli. Jakie żądze tkwiły w tym człowieku? Nie badał ich jeszcze legilimencją i wyczuwaniem emocji na odległość, nie ośmielił się - albo po prostu czekał na odpowiednią okazję. Poznał już w Tower sadystów o białych kołnierzach i wypielęgnowanych dłoniach, nauczył się nie oceniać ludzi po pozorach i przytakiwać cudzym pasjom z udawanym entuzjazmem. Okazywał im zrozumienie, odpłacali się sympatią. Zresztą, miał własne pasje - bardziej wykalkulowane, chłodne, ale równie uzależniające. Krótko przebywał w głowie mugola, jego wspomnienia nie były zbyt pasjonujące, chętnie stałby się na moment kimś innym, przeżył coś ciekawszego. Gdy Manannan rzucił zaklęcie na rzeźbę zrozumiał jednak, że chyba się mylił - gdyby zabijanie sprawiało Traversowi przyjemność, zrobiłby to sam zamiast wyręczać się posągiem. Doskonale, Cornelius też nie lubił brudzić sobie rąk. Strach był o wiele efektywniejszy, a pokryty kolcami kamień wyglądał jeszcze bardziej przerażająco.
Travers zwracał się do mugoli ze spokojną, lodowatą ironią, którą sam Cornelius sobie cenił. Najpierw stał za nim w milczeniu, milczenie bywało złotem, dopiero gdy uciekająca kobieta niechcący skrzyżowała z nim spojrzenia, odezwał się głośno i wyraźnie.
-Rozpowiesz wszystkim, że zamek jest nawiedzony. - pozwolił jej wyminąć siebie i iluzję, niepisana transakcja. Jedna osoba mogła ujść stąd z życiem i znać cenę tego życia.
-Pójdę na górę. - zaproponował, widząc jak kamienny olbrzym rozprawia się z mężczyznami. Potem ruszył po schodach, na razie ze swoim wyczarowanym "ochroniarzem" i stanął w drzwiach kolejnej stróżówki. Mugole usłyszeli już co się dzieje - kilka kobiet z dziećmi skryło się za kolumną, jeden mężczyzna stał w drzwiach z pałką w dłoni. Nie miał nawet broni?
-Aeris. - warknął Cornelius, a podmuch wiatru odrzucił mugola pod ścianę, impet magii sięgnął również dwójki dzieci, kulących się pod murem. Młodzieniec był silny i głupi, próbował się jeszcze podnieść, a coś w jego wzroku zdradzało, że gdy to zrobi - ruszy prosto na Corneliusa. Pieprzony bohater, równie młody jaki był Marcelius. Bohaterowie zawsze kończyli martwi. -Timoria. - tym razem Sallow rzucił zaklęcie z mściwą złością, postanawiając odebrać mugolowi nawet poczucie bohaterstwa. Determinacja zniknęła z twarzy mężczyzny, zapomniał o kobietach, które obiecał chronić. Cornelius uprzejmie rzucił mu się z drogi, gdy rzucił się na dół, do ucieczki, bezbrzeżnie przerażony.
Prosto na Manannana i prawdziwego kamiennego olbrzyma. Ten iluzoryczny zaczął machać ramionami, gdy Sallow machnął lekko różdżką.
-Nikt już was nie obroni. Uciekajcie. - warknął, choć jedno dziecko nie mogło wstać, chyba oszołomione po Aeris. Jedna z kobiet z trudem wzięła je na ręce i zaczęła biec, potykając się prawie o własne nogi.
Sallow poczekał na Manannana, rozglądając się po zamku.
-To tutaj? - upewnił się, wskazując coś co wyglądało jak wejście do tunelu, Travers znał ten teren lepiej. -Repello Mugoletum. - rzucił, chcąc ukryć to miejsce przed mugolami, na zawsze. Magia nie była tak silna, jak pamiętał sprzed dwudziestu lat, gdy rzucał to zaklęcie w swojej pierwszej pracy - ale chyba zadziałało. Coś go zresztą rozproszyło. Szloch dobiegający zza jednego z filarów, z miejsca, którego najwyraźniej nie sięgnęło jego zaklęcie.
-No proszę. - syknął, przechodząc za filar. Kuliła się tam dziewczyna, młoda, jasnowłosa, coś było nie tak z jej nogą - to olbrzym, jakieś zaklęcie? Nieważne. Była wyraźnie spanikowana, inaczej nie płakałaby tak głośno.
-Drętwota. - rzucił beznamiętnie, a dziewczyna krzyknęła i - znieruchomiała.
-Jeśli skończyliśmy i jeśli pozwolisz - zostanę z nią na chwilę. Odkąd w Londynie nie ma mugoli, brakuje mi ćwiczeń. - zaproponował, nieświadomie odpowiadając na pytanie, które niedawno zadawał sobie w głowie Manannan. Ćwiczył na mugolach, gdy był młody - tak nauczył się legilimencji. Teraz nie potrzebował już ćwiczeń, nabrał takiej wprawy, że umiejętność przychodziła mu naturalnie, o ile nie był zmęczony. Dziś nie zdążył się jeszcze zmęczyć, olbrzym i iluzja trochę ich wyręczyły.
Nie potrzebował ćwiczeń, ale brakowało mu dobrej zabawy. Chętnie posiedzi w jej główce dłużej.
rzuty (Repello połowicznie udane) & Drętwota
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Skinął głową w odpowiedzi na słowa Corneliusa, na wdawanie się w dyskusję o działaniach dyplomatycznych póki co nie mieli już jednak czasu; obezwładnienie wartownika i wyciągnięcie od niego informacji skierowało myśli Manannana w zupełnie innym kierunku – sprawiając, że na moment zapomniał, o czym właściwie rozmawiali. Polityczne rozważania mogli dokończyć później, w scenerii bardziej temu sprzyjającej; koniec końców – znajdowali się niedaleko Corbenic Castle, a Traversowi trudno było wyobrazić sobie lepsze zakończenie wieczoru od wychylonej wspólnie szklanki drogiego alkoholu. Rum doskonale radził sobie ze spłukaniem resztek wzbudzonej walką adrenaliny, pozostawiając wyłącznie poczucie satysfakcji; potrzebował do tego jedynie dobrego towarzystwa, coś mu jednak mówiło, że Cornelius nie odmówi ewentualnemu zaproszeniu. – W takim razie trzeba będzie sprawdzić też tunele – wtrącił, odrywając dłoń od unieruchomionego barku wartownika i bezwiednie pocierając brodę palcami; to nie było zadanie na dzisiaj – według informacji, które udało mu się zdobyć, podziemne korytarze ciągnęły się przez wiele kilometrów, przekraczając granicę Suffolku i rozgałęziając się na obie (wschodnią i zachodnią) części hrabstwa – miał zamiar jednak przeczesać je metr po metrze, poświęcając na to kilka kolejnych dni. – Dzisiaj po prostu je zabezpieczymy – przytaknął, potwierdzając niejako sugestię poczynioną przez Corneliusa, udając, że nie dostrzegał badawczego, skierowanego ku niemu spojrzenia.
Czuł je na sobie też później, kiedy z błyskiem w błękitnych tęczówkach obserwował, jak ożywiony posąg wyważa drzwi, żeby wywlec na zewnątrz jednego z mugoli; mężczyzna, młody – na oko młodszy nawet od Manannana – szarpał się i miotał, ale odrzucony w stronę kamiennej ściany, uderzył w nią z głuchym tąpnięciem, po czym bez przytomności osunął się na ziemię; kolce, którymi naszpikowana była rzeźba, musiały po drodze go zranić, bo w kilku miejscach proste, zbyt lekkie jak na porę roku ubranie, przesiąkło krwią. Drugi z mężczyzn rzucił się w kierunku Traversa, w jego dłoni błysnął nóż – ale nim zdążyłby do niego dobiec, bohatersko poskramiając swoich oprawców, na drodze stanął mu posąg. Kobieta krzyknęła, biegiem ruszając ku wyjściu; odwrócił się, podążając za nią spojrzeniem, na moment unosząc wyżej brwi, gdy Cornelius puścił ją wolno – ale wypowiedziane przez czarodzieja słowa same w sobie stanowiły wystarczające wyjaśnienie; podciągnął wyżej kącik ust, uśmiechając się z rozbawieniem i przytakując na propozycję udania się na górę.
Rozprawienie się z drugim z mugoli nie zabrało mu dużo czasu, a po dobiegających z wyższego piętra odgłosach wnioskował, że i Sallow nie tracił ani chwili; podniósł spojrzenie w stronę klatki schodowej, gdy część rozgardiaszu przeniosła się na kamienne schody, niosąc się echem – a sekundę później u ich wylotu zobaczył młodego chłopaka, obijającego się o ściany z szaleństwem w oczach. Uniósł brwi, bez zawahania kierując ku niemu różdżkę. – Luis cimex – wypowiedział, ledwie jednak inkantacja spłynęła z jego ust, poczuł, że magia obraca się przeciwko niemu; promień zaklęcia przeciął powietrze i uderzył w ścianę ponad głową młodzieńca, a ten – po chwilowej dezorientacji – nie tracąc czasu rzucił się do ucieczki. Nieważne; posąg ruszył za nim, popchnięty do przodu myślą Manannana, który jednak sam cofnął się o krok, chwiejąc się na nogach; rzeczywistość dookoła wydawała się zwolnić, jakby przykryta ciężką, białawą mgiełką. W jego gardle coś zaczęło rosnąć, drapać, rozpychać się; zakaszlał, próbując się tego pozbyć, na przyłożonej do ust dłoni dostrzegając krew. – Do wszystkich morskich diabłów – warknął, pochylając się do przodu i łapiąc łapczywie powietrze, starając się okiełznać nagłą słabość; ciesząc się, że Sallow znajdował się na górze, nie będąc świadkiem tego mało chwalebnego momentu.
Ruch na schodach zmusił go do otrząśnięcia się z otumanienia; otarł usta wierzchem dłoni, prostując się – w samą porę, by przed sobą zauważyć przerażoną kobietę z dzieckiem przyciśniętym do klatki piersiowej; widział błaganie w jej spojrzeniu, gdy zatrzymała się na dolnym poziomie dosłownie na moment – zaraz potem biegnąc dalej, w stronę dziedzińca. – Duna – wydyszał, celując w kamienie, ale wciąż jeszcze kręciło mu się w głowie, promień zaklęcia rozmył się w powietrzu; podążył za kobietą wzrokiem, potknęła się, upadła na kolana – gdyby chciał, mógłby ją dopaść – ale nie ruszył się z miejsca, pozwalając jej wbiec na krętą ścieżkę prowadzącą w dół. Nie musiał jej ścigać, prędzej czy później i tak miał dopaść ją mróz.
Kiedy ucichły ostatnie z wrzasków i huków, wspiął się po schodach, pośrodku pobojowiska odnajdując Corneliusa. – Tak – przytaknął, rozglądając się. – Na dolnym poziomie jest klapa, prowadzi do tunelu – doprecyzował, w ślad za towarzyszem dobywając różdżki. – Repello Mugoletum – wypowiedział zaraz po nim, chcąc wzmocnić wiązki roztoczonej dookoła magii; zabezpieczeń potrzeba było więcej, korytarze musiały zostać odcięte nie tylko od szukających schronienia mugoli, ale i od pomagających im buntowników – ale tym miał zająć się za moment.
Zaczekał cierpliwie, aż niewidzialna, falująca lekko w powietrzu energia osiądzie na otaczających ich murach, nim opuścił różdżkę, gotowy do udania się na dół; słowa Sallowa zwróciły jednak jego uwagę, zrobił krok do przodu – dopiero teraz dostrzegając kulącą się za filarem postać. Nie zdążył zareagować nim sięgnął jej obezwładniający promień – nie miał jednak zamiaru oponować, nawet jeśli padające z ust Corneliusa zdania zmusiły go do uniesienia brwi. – Nie przeszkadzaj sobie. Sprawdzę w tym czasie wejście i zabezpieczę dziedziniec. Jak skończysz – zejdź na dół, będę czekał przed wieżą – powiedział, rzucając czarodziejowi pytające spojrzenie – a później ruszając na niższy poziom.
Otwarcie klapy i zejście w dół po starej drabinie rzeczywiście zaprowadziło go do wąskiego tunelu – na pierwszy rzut oka drożnego, choć zatęchłego i pozbawionego źródeł światła; przeszedł pierwszych kilka metrów, wydawało się jednak, że korytarz był pusty – wrócił więc na górę, żeby przejść na dziedziniec. Podejrzewał, że ćwiczenia na mugolce zajmą Corneliusowi trochę czasu, podwinąwszy rękawy zabrał się więc za nałożenie pierwszej z pułapek – chcąc przede wszystkim powstrzymać ewentualnych intruzów przed przedostaniem się do wieży. Na graniczącym z nią placu zaczął tkać magiczną konstrukcję, skupiając się na ziemi – zahaczając o tlącą się w niej energię, otaczając ją magią, skłaniając do posłuszeństwa – by w reakcji na pojawienie się nieodpowiednich jednostek zamieniła się w ruchome piaski; skupiony na zadaniu, przestał zwracać uwagę na otoczenie, wierząc, że stojący na czatach posąg w razie potrzeby zareaguje. Rejestrując pojawienie się Corneliusa, dał mu znak dłonią, żeby chwilę zaczekał – ostatnich kilkanaście minut wykorzystując na uszczelnienie ostatnich zespoleń i upewnienie się, że pułapka miała zadziałać dokładnie tak, jak tego chciał. – Udam się do Corbenic, znajdę ludzi, którzy tu posprzątają – powiedział, prostując się i odwracając w stronę Sallowa. – Miałbyś ochotę mi towarzyszyć? – zapytał; nie mając rzecz jasna na myśli prowadzenia pertraktacji, nie planował już tego dnia wracać do Castle Rising – zbliżała się jednak pora obiadowa, a jemu zdążyło zaschnąć w gardle; podejrzewał, że legilimencja również potrafiła wymęczyć ciało i umysł.
| tu rzuty, zt x2 + nakładam Dunę na dziedziniec przed wejściem do wieży, obaj rzuciliśmy też Repello Mugoletum
Czuł je na sobie też później, kiedy z błyskiem w błękitnych tęczówkach obserwował, jak ożywiony posąg wyważa drzwi, żeby wywlec na zewnątrz jednego z mugoli; mężczyzna, młody – na oko młodszy nawet od Manannana – szarpał się i miotał, ale odrzucony w stronę kamiennej ściany, uderzył w nią z głuchym tąpnięciem, po czym bez przytomności osunął się na ziemię; kolce, którymi naszpikowana była rzeźba, musiały po drodze go zranić, bo w kilku miejscach proste, zbyt lekkie jak na porę roku ubranie, przesiąkło krwią. Drugi z mężczyzn rzucił się w kierunku Traversa, w jego dłoni błysnął nóż – ale nim zdążyłby do niego dobiec, bohatersko poskramiając swoich oprawców, na drodze stanął mu posąg. Kobieta krzyknęła, biegiem ruszając ku wyjściu; odwrócił się, podążając za nią spojrzeniem, na moment unosząc wyżej brwi, gdy Cornelius puścił ją wolno – ale wypowiedziane przez czarodzieja słowa same w sobie stanowiły wystarczające wyjaśnienie; podciągnął wyżej kącik ust, uśmiechając się z rozbawieniem i przytakując na propozycję udania się na górę.
Rozprawienie się z drugim z mugoli nie zabrało mu dużo czasu, a po dobiegających z wyższego piętra odgłosach wnioskował, że i Sallow nie tracił ani chwili; podniósł spojrzenie w stronę klatki schodowej, gdy część rozgardiaszu przeniosła się na kamienne schody, niosąc się echem – a sekundę później u ich wylotu zobaczył młodego chłopaka, obijającego się o ściany z szaleństwem w oczach. Uniósł brwi, bez zawahania kierując ku niemu różdżkę. – Luis cimex – wypowiedział, ledwie jednak inkantacja spłynęła z jego ust, poczuł, że magia obraca się przeciwko niemu; promień zaklęcia przeciął powietrze i uderzył w ścianę ponad głową młodzieńca, a ten – po chwilowej dezorientacji – nie tracąc czasu rzucił się do ucieczki. Nieważne; posąg ruszył za nim, popchnięty do przodu myślą Manannana, który jednak sam cofnął się o krok, chwiejąc się na nogach; rzeczywistość dookoła wydawała się zwolnić, jakby przykryta ciężką, białawą mgiełką. W jego gardle coś zaczęło rosnąć, drapać, rozpychać się; zakaszlał, próbując się tego pozbyć, na przyłożonej do ust dłoni dostrzegając krew. – Do wszystkich morskich diabłów – warknął, pochylając się do przodu i łapiąc łapczywie powietrze, starając się okiełznać nagłą słabość; ciesząc się, że Sallow znajdował się na górze, nie będąc świadkiem tego mało chwalebnego momentu.
Ruch na schodach zmusił go do otrząśnięcia się z otumanienia; otarł usta wierzchem dłoni, prostując się – w samą porę, by przed sobą zauważyć przerażoną kobietę z dzieckiem przyciśniętym do klatki piersiowej; widział błaganie w jej spojrzeniu, gdy zatrzymała się na dolnym poziomie dosłownie na moment – zaraz potem biegnąc dalej, w stronę dziedzińca. – Duna – wydyszał, celując w kamienie, ale wciąż jeszcze kręciło mu się w głowie, promień zaklęcia rozmył się w powietrzu; podążył za kobietą wzrokiem, potknęła się, upadła na kolana – gdyby chciał, mógłby ją dopaść – ale nie ruszył się z miejsca, pozwalając jej wbiec na krętą ścieżkę prowadzącą w dół. Nie musiał jej ścigać, prędzej czy później i tak miał dopaść ją mróz.
Kiedy ucichły ostatnie z wrzasków i huków, wspiął się po schodach, pośrodku pobojowiska odnajdując Corneliusa. – Tak – przytaknął, rozglądając się. – Na dolnym poziomie jest klapa, prowadzi do tunelu – doprecyzował, w ślad za towarzyszem dobywając różdżki. – Repello Mugoletum – wypowiedział zaraz po nim, chcąc wzmocnić wiązki roztoczonej dookoła magii; zabezpieczeń potrzeba było więcej, korytarze musiały zostać odcięte nie tylko od szukających schronienia mugoli, ale i od pomagających im buntowników – ale tym miał zająć się za moment.
Zaczekał cierpliwie, aż niewidzialna, falująca lekko w powietrzu energia osiądzie na otaczających ich murach, nim opuścił różdżkę, gotowy do udania się na dół; słowa Sallowa zwróciły jednak jego uwagę, zrobił krok do przodu – dopiero teraz dostrzegając kulącą się za filarem postać. Nie zdążył zareagować nim sięgnął jej obezwładniający promień – nie miał jednak zamiaru oponować, nawet jeśli padające z ust Corneliusa zdania zmusiły go do uniesienia brwi. – Nie przeszkadzaj sobie. Sprawdzę w tym czasie wejście i zabezpieczę dziedziniec. Jak skończysz – zejdź na dół, będę czekał przed wieżą – powiedział, rzucając czarodziejowi pytające spojrzenie – a później ruszając na niższy poziom.
Otwarcie klapy i zejście w dół po starej drabinie rzeczywiście zaprowadziło go do wąskiego tunelu – na pierwszy rzut oka drożnego, choć zatęchłego i pozbawionego źródeł światła; przeszedł pierwszych kilka metrów, wydawało się jednak, że korytarz był pusty – wrócił więc na górę, żeby przejść na dziedziniec. Podejrzewał, że ćwiczenia na mugolce zajmą Corneliusowi trochę czasu, podwinąwszy rękawy zabrał się więc za nałożenie pierwszej z pułapek – chcąc przede wszystkim powstrzymać ewentualnych intruzów przed przedostaniem się do wieży. Na graniczącym z nią placu zaczął tkać magiczną konstrukcję, skupiając się na ziemi – zahaczając o tlącą się w niej energię, otaczając ją magią, skłaniając do posłuszeństwa – by w reakcji na pojawienie się nieodpowiednich jednostek zamieniła się w ruchome piaski; skupiony na zadaniu, przestał zwracać uwagę na otoczenie, wierząc, że stojący na czatach posąg w razie potrzeby zareaguje. Rejestrując pojawienie się Corneliusa, dał mu znak dłonią, żeby chwilę zaczekał – ostatnich kilkanaście minut wykorzystując na uszczelnienie ostatnich zespoleń i upewnienie się, że pułapka miała zadziałać dokładnie tak, jak tego chciał. – Udam się do Corbenic, znajdę ludzi, którzy tu posprzątają – powiedział, prostując się i odwracając w stronę Sallowa. – Miałbyś ochotę mi towarzyszyć? – zapytał; nie mając rzecz jasna na myśli prowadzenia pertraktacji, nie planował już tego dnia wracać do Castle Rising – zbliżała się jednak pora obiadowa, a jemu zdążyło zaschnąć w gardle; podejrzewał, że legilimencja również potrafiła wymęczyć ciało i umysł.
| tu rzuty, zt x2 + nakładam Dunę na dziedziniec przed wejściem do wieży, obaj rzuciliśmy też Repello Mugoletum
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
17 VII 1958
Powietrze było słodkie od zapachów lata. Cudownie było latać ponad spokojnym Norfolk, w poszukiwaniu punktów orientacyjnych, o których wiadomość przekazała jej Imogen. Maria w końcu nigdy wcześniej nie była w tej części kraju — części, która o tej porze roku prezentowała się przepięknie, zapierała dech w piersiach. Dlatego też pozwalała sobie lecieć nisko nad soczyście zielonymi drzewami, zniżając się jeszcze bardziej, gdy miała okazję przelatywać nad złocącymi się od zboża polami, wybuchającymi kolorem kwietnymi łąkami. Pogoda dopisywała, niemalże na złość wszystkim malkonentom, którzy uważali Anglię za kraj pogrążony w wiecznej ulewie.
Rozwidlenie polnych dróg. Niedługo przed nią musiał po nich przejeżdżać konny wóz, drobinki kurzu wciąż wirowały w gorącym powietrzu. Teraz trzeba było skręcić w prawą odnogę, co też zrobiła, zbliżając tułów do trzonka miotły i biorąc dość ostry zakręt. Jednocześnie zwróciła uwagę, by ścisnąć trzonek udami i opleść go łydkami, i stopami dla lepszej kontroli swojej pozycji. W pełnym skupieniu wyglądała starego dębu, który miał mieć przybitą na pniu karteczkę z informacją, że poszukujący Castle Rising wędrowiec znajdował się na dobrej drodze. Mieszkańcy wioski cenili sobie swoją prywatność, zwłaszcza skrywając istnienie mieściny przed mugolami. Pozostawienie kartki zawierającej informacje zapisane znikającym tuszem, możliwym do odkrycia dzięki zaklęciu było małoinwazyjną, acz skuteczną metodą, że żaden niemagiczny człowiek nie dotrze do wioski, choćby przypadkiem.
Wreszcie wzbiła się wyżej, wylatując znów nad korony drzew. Stąd najwygodniej było jej szukać charakterystycznych liści dębu i gdy tylko rzuciły jej się one w oczy, płynnie wślizgnęła się między szeroko rozstawione gałęzie okolicznych drzew, wreszcie lądując przed poszukiwanym przez siebie dębem. Ktoś przybił do jego pnia gwóźdź, a za pomocą gwoździa także wymiętą, pożółkłą kartkę. Maria, zeskoczywszy z miotły dobyła swej różdżki, nakierowując ją na karteczkę.
— Aperacjum —wiązka zaklęcia zetknęła się z kartką, ujawniając zapisane na niej słowa "Castle Rising, 10 minut pieszo".
Dziewczę uśmiechnęło się do siebie, chowając różdżkę do specjalnie przeznaczonej na ten cel kieszeni w błękitnej, własnoręcznie uszytej sukience, po czym ponownie wsiadła na miotłę, odbiła się od ziemi i znów ruszyła w drogę.
Im bliżej Castle Rising się znajdowała, tym głośniej słyszała dźwięk, którego nie spodziewała się usłyszeć. To były dzwony, bez wątpienia. A dzwony nie biły bez wyraźnej okazji. Ich powolny, raczej idylliczny rytm nie zwiastował zagrożenia, był bardziej zapowiedzią okazji radosnej, może jakiegoś święta? Zaintrygowana, nie zamierzała zawracać. Zresztą, umówiła się z Imogen właśnie w okolicach tej wioski, nie mogła przecież tak po prostu jej wystawić. Poza byciem prawdziwą damą, swoiste odzyskanie Imogen, odżycie ich znajomości sprawiało Marii niezwykle dużą radość. Nie chciała sprawić złego wrażenia, okazać się jeszcze bardziej niepasującym do jej świata elementem.
Gdy tylko znalazła się w okolicy pierwszych obejść domów należących do Castle Rising, wszystko okazało się jasne. Z kierunku ruin czegoś, co mogło kiedyś być ślicznym, choć stosunkowo niewielkim zamkiem, polną drogą przechodził weselny orszak. Przewodził mu grajek podskakujący radośnie i wygrywający wesołe melodie na własnoręcznie wystruganej fujarce. Zaraz za nim szedł młody chłopak, skrzypek, pomagając w muzycznej oprawie, a za nim — trzy dziewczynki rzucające z koszyków płatki polnych kwiatów, prosto pod stopy młodej dziewczyny w białej sukni i licu skrytym za białym welonem oraz jej wybranka w idealnie wyprasowanym garniturze. Za nimi spacerowała reszta weselnych gości; sądząc po tym, że pierwszeństwo wśród nich miały dwie pary starszych już ludzi, prawdopodobnie byli oni rodzicami pary młodej. Całej procesji towarzyszyły radosne śpiewy, co jakiś czas któryś z gości dawał wyraz swej radości kolejnym zaklęciem — srebrzysty pyłek Fae Feli znaczył już drogę niemal równie gęsto, co rzucane przez dziewczynki płatki kwiatów.
A Maria nie mogła oderwać od tej cudownie szczęśliwej, spokojnej sceny wzroku. Na oślep umocowała swoją miotłę na plecach, po czym wskoczyła na dolną część prostego ogrodzenia, oddzielającego czyjeś pastwisko od wyżłobionej kołami powozów drogi. Przechyliła się nawet przez ogrodzenie, szeroko uśmiechnięta, pragnąc zapisać tę scenę w swej głowie jak najjaskrawszymi barwami. Jakże pięknie byłoby stać się jej częścią, nieprawdaż? Odpocząć chwię od strachów zmuszających wszystkich do oglądania się za ramię przy każdej możliwej okazji.
— Lady Imogen — wciąż nie mogła wyzbyć się manieryzmów; choć relacja łącząca lady Travers i panienkę Multon była życzliwa, Maria nie mogła zdobyć się na mówienie Imogen po imieniu, przynajmniej jeszcze nie. Może za jakiś czas bardziej się ośmieli, ale teraz... — Spójrz tylko, trafiłyśmy wprost na wesele! — ekscytacja niemal wylewała się z jej ciała, z każdego gestu, spojrzenia, każdej wypowiadanej głoski. Zeskoczyła z ogrodzenia, stając już wreszcie tak, jak trzeba było przy Imogen, dygając przed nią niezbyt poprawnie, acz z pewnością ze szczerą intencją.
Tymczasem orszak skręcił wreszcie w główną drogę, tej, przy której spotkała się dama i opiekunka jednorożców. Coraz wyraźniej mogły słyszeć śpiewaną chóralnie weselną pieśń.
— O, to wesele przechodzi koło gruszy,
co gałązką zaczepiło druhnę, a ta zgubiła się.
O, to wesele przechodzi obok naszego domu,
i choć gałązki w nim brak, swatka się zaczepiła i zgubiła.
Hej, muzykancie! Graj nam, graj, póki skrzypce masz dobre,
a jak nie będziesz grać, to i nie kuś nas,
pieniędzy za nic nie bierz.
Panna młoda nasza piękna — taka wysoka i szczupła,
mama musiała ją rodzić, gdy kwitła jabłoń.
Dlatego policzki ma zdrowe, rumiane
i serce pełne miłości.
Wszystko wskazywało, że weselny orszak nieuchronnie zbliżał się do odwiedzających Castle Rising czarownic.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Powietrze smakowało latem, w istocie. Słodkością jabłka zerwanego z drzewa, cichym śmiechem wspomnień upalności tych poprzednich - bywało, że i szczęśliwych - dni. Promienie słońca przypominały o dniach, które spędzały wszystkie razem - szczęśliwe, w komplecie współdzielonych emocji i bliskości przyjaciół. Pamiętnik niezmiennie przyjmował spisywane skrupulatnie daty urodzin - te ostatnie, przed czteroma dniami - świętowała drobnym podarunkiem owianym ozdobnym papierem z subtelnym bukiecikiem niezapominajek przy kokardzie. Broszka w kształcie jaskółki. Czy pamiętała jeszcze, jak świst skrzydeł przeleciał tuż obok uszu dziewcząt przed sześcioma laty? Ramiona pokryła gęsia skórka, nogi wpadły w szaleńczą ucieczkę do domu Multonów, oby skryć się przed nadchodzącym urwaniem chmury.
W o j n y, wojny nie zwiastowały.
Wtedy, kiedy jeszcze byli wszyscy - cali i zdrowi, niezmąceni lękiem o przyszłość, który, wbrew pozorom, dotykał młodzież obu stron. Chłód opadł na odcienie błękitu, opadł też na zieleń. Niebo i ziemia, ocean i pustynia, woda i ogień. Wszystko uginało się pod naporem wspomnień, przestrachów i planów, których smak uleciał wraz z pierwszym straconym życiem.
Obiecała Eloise opiekować się Marią, te sześć lat temu, gdy czternastolatka pierwszy raz poznała rodzinę czystokrwistej przyjaciółki z pokoju. Sarnie oczy spoglądały w przestrachu, koślawo drygnęła przed córką lorda, policzki skryły się w czerwieni zawstydzenia. W tych relacjach - niegdyś tak istotnych, teraz skrytych pod warstwą lodowatej ziemi - były podstawy wyuczonej bliskości. Lojalności, oddania, wsparcia, które niezmiennie przeplatały się w spojrzeniach, gestach i kolejach losu, jakie na siebie sprowadzali. Nikt i nic nie mogli jej tego odebrać, choćby gorejące rany rozszarpywały najboleśniejsze wspomnienia, to nauk młodości nikt nigdy nie powinien niweczyć.
Kiedy więc zeskoczyła zgrabnie z klaczy, jej oczom ukazał się drobny zarys. Blond włosy, drobna sylwetka, prosta sukienka, która nadawała jej lekkości. Dłonie zacisnęły się mocniej na wodzy, głowa wierzchowca oparła się o ramię kobiety, by w wolnym stępie podążać do wywołującego niepokój obiektu. Nawet w tym - kontrastowały. Miotła i wystraszony jej koń, własnoręcznie uszyta suknia i ta wyjęta spod ręki najlepszych krawców. Ukłon i prosta sylwetka, którą zwieńczał ciepły uśmiech wprost spod cienia zawiązanego pod szyją kapelusza.
- Mario. - Nie wprowadzała jej w zakłopotanie, pewna niewygody, jaką niesie łamanie konwenansów dla obu stron. Usta wygięły się w szerszym zadowoleniu, dłoń sięgnęła po aksamitną przepaskę, by rozplątawszy zapięcie, zawiesić nakrycie głowy przy skórzanym siodle.
- Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin. - Półszept był wprost na wpół intymny, prywatny i szczery. Zielone spojrzenie oplotło sylwetkę towarzyszki wskazując, głową powolny spacer na wprost. Odkąd odnowiły znajomość, rozbudowały ją na wprost, starała się być wsparciem - tym, które ona przed kilkoma miesiącami otrzymała. Głosem siły, lwią walką w imię niewieściego dobra, które tkwiło pod blond lokami.
Obie rozumiały zasady gry, w jaką zostały wepchnięte. Obie straciły i zyskały, bały się i trwały. W Imogen trwała jednak dojrzałość, głęboka potrzeba troskliwości, która łabędzimi skrzydłami oplatała ramiona Marii. Tej nieświadomej wielu problemów, nietkniętej tak boleśnie, jak ledwie rok starsza koleżanka. - Nie widziałam nigdy takiej... uroczystości, jak ta. - Odparła szczerze w odpowiedzi na słowa, wyłapując pomniejsze elementy układanki. Było w tym coś pięknego, mistycznego, uroczystego. Radość, szczere emocje wypisane na twarzach - wiwaty i śpiewy, które niosły się najpiękniejszą melodią Norfolku. Uroczystości zaślubin, w jakich brała udział, zwykły wiązać kolejne polityczne sojusze, zaś malowane podczas nich emocje, przybierały wyuczone maski. Bo nie ważne kogo by jej wybrano, miała wyglądać na szczęśliwą. Matki nowożeńców klaskały dumnieżałośnie, ojcowie prostowali ramiona dumni z interesu, a dwójka obcych ludzi ślubowała oddanie, które nie leżało w naturze takich relacji. A to tutaj, teraz przed nimi, było tak dogłębnie prawdziwe. Ciepłe, wypełnione emocjami prawdziwymi. Szczęśliwe mimo boleśni dnia codziennego, pełne mimo braków. Obserwowała to, pochłaniała każdy fragment, ucząc się w pewien sposób tejże kultury, która cechowała ludzi jej ziem. Odkrywała ich na nowo, widziała to, co widzieć chciała - moment odpoczynku od targanego wojną kraju. Radowanie się i swawolę. I tylko ten lęk o niepoprawność, skryty u podnóża, naturalny dla tak młodych osób.
Słyszała pierwsze słowa, widziała pierwsze spojrzenia.
- Panienki pozwolą - wypowiedziały pierwsze słowa tych, którzy podbiegli do nich we flanelowych, pobielałych koszulach. Uśmiechy przemieszane z zapachem potu i perfum, zapewne używanych na wyjątkowe okazje. Dłonie wysunięte w stronę dziewcząt przez młodszych przedstawicieli imprezy, ciche szepty o obecności damy.
- Dołączcie... dołączy lady, dołączy pani. Radujemy się, toż nasz przyjaciel ślub wziął dzisiaj! - Spojrzenie niższego o pół głowy chłopca, spoglądało to na Marię, to na Imogen, sięgając po wodze prowadzonego przez Traversówną wierzchowca, dając jej tym wolność czynów. Spojrzenie półwili opadło wpierw na pannę Multon, by po sekundzie zmarszczonych brwi przyjąć ciepły uśmiech, na wpół troskliwy, w drugiej połowie nieśmiały.
- Z przyjemnością, prowadźcie. - Odrzekła więc, trafiając w tłum wprost przed oblicze najważniejszych tegoż dnia person.
Hej, muzykancie! Graj nam, graj, póki skrzypce masz dobre!
W o j n y, wojny nie zwiastowały.
Wtedy, kiedy jeszcze byli wszyscy - cali i zdrowi, niezmąceni lękiem o przyszłość, który, wbrew pozorom, dotykał młodzież obu stron. Chłód opadł na odcienie błękitu, opadł też na zieleń. Niebo i ziemia, ocean i pustynia, woda i ogień. Wszystko uginało się pod naporem wspomnień, przestrachów i planów, których smak uleciał wraz z pierwszym straconym życiem.
Obiecała Eloise opiekować się Marią, te sześć lat temu, gdy czternastolatka pierwszy raz poznała rodzinę czystokrwistej przyjaciółki z pokoju. Sarnie oczy spoglądały w przestrachu, koślawo drygnęła przed córką lorda, policzki skryły się w czerwieni zawstydzenia. W tych relacjach - niegdyś tak istotnych, teraz skrytych pod warstwą lodowatej ziemi - były podstawy wyuczonej bliskości. Lojalności, oddania, wsparcia, które niezmiennie przeplatały się w spojrzeniach, gestach i kolejach losu, jakie na siebie sprowadzali. Nikt i nic nie mogli jej tego odebrać, choćby gorejące rany rozszarpywały najboleśniejsze wspomnienia, to nauk młodości nikt nigdy nie powinien niweczyć.
Kiedy więc zeskoczyła zgrabnie z klaczy, jej oczom ukazał się drobny zarys. Blond włosy, drobna sylwetka, prosta sukienka, która nadawała jej lekkości. Dłonie zacisnęły się mocniej na wodzy, głowa wierzchowca oparła się o ramię kobiety, by w wolnym stępie podążać do wywołującego niepokój obiektu. Nawet w tym - kontrastowały. Miotła i wystraszony jej koń, własnoręcznie uszyta suknia i ta wyjęta spod ręki najlepszych krawców. Ukłon i prosta sylwetka, którą zwieńczał ciepły uśmiech wprost spod cienia zawiązanego pod szyją kapelusza.
- Mario. - Nie wprowadzała jej w zakłopotanie, pewna niewygody, jaką niesie łamanie konwenansów dla obu stron. Usta wygięły się w szerszym zadowoleniu, dłoń sięgnęła po aksamitną przepaskę, by rozplątawszy zapięcie, zawiesić nakrycie głowy przy skórzanym siodle.
- Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin. - Półszept był wprost na wpół intymny, prywatny i szczery. Zielone spojrzenie oplotło sylwetkę towarzyszki wskazując, głową powolny spacer na wprost. Odkąd odnowiły znajomość, rozbudowały ją na wprost, starała się być wsparciem - tym, które ona przed kilkoma miesiącami otrzymała. Głosem siły, lwią walką w imię niewieściego dobra, które tkwiło pod blond lokami.
Obie rozumiały zasady gry, w jaką zostały wepchnięte. Obie straciły i zyskały, bały się i trwały. W Imogen trwała jednak dojrzałość, głęboka potrzeba troskliwości, która łabędzimi skrzydłami oplatała ramiona Marii. Tej nieświadomej wielu problemów, nietkniętej tak boleśnie, jak ledwie rok starsza koleżanka. - Nie widziałam nigdy takiej... uroczystości, jak ta. - Odparła szczerze w odpowiedzi na słowa, wyłapując pomniejsze elementy układanki. Było w tym coś pięknego, mistycznego, uroczystego. Radość, szczere emocje wypisane na twarzach - wiwaty i śpiewy, które niosły się najpiękniejszą melodią Norfolku. Uroczystości zaślubin, w jakich brała udział, zwykły wiązać kolejne polityczne sojusze, zaś malowane podczas nich emocje, przybierały wyuczone maski. Bo nie ważne kogo by jej wybrano, miała wyglądać na szczęśliwą. Matki nowożeńców klaskały dumnie
Słyszała pierwsze słowa, widziała pierwsze spojrzenia.
- Panienki pozwolą - wypowiedziały pierwsze słowa tych, którzy podbiegli do nich we flanelowych, pobielałych koszulach. Uśmiechy przemieszane z zapachem potu i perfum, zapewne używanych na wyjątkowe okazje. Dłonie wysunięte w stronę dziewcząt przez młodszych przedstawicieli imprezy, ciche szepty o obecności damy.
- Dołączcie... dołączy lady, dołączy pani. Radujemy się, toż nasz przyjaciel ślub wziął dzisiaj! - Spojrzenie niższego o pół głowy chłopca, spoglądało to na Marię, to na Imogen, sięgając po wodze prowadzonego przez Traversówną wierzchowca, dając jej tym wolność czynów. Spojrzenie półwili opadło wpierw na pannę Multon, by po sekundzie zmarszczonych brwi przyjąć ciepły uśmiech, na wpół troskliwy, w drugiej połowie nieśmiały.
- Z przyjemnością, prowadźcie. - Odrzekła więc, trafiając w tłum wprost przed oblicze najważniejszych tegoż dnia person.
Hej, muzykancie! Graj nam, graj, póki skrzypce masz dobre!
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Yaxley
Zawód : dama, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
Na zawsze rozerwana pomiędzy światami — światami, w których nie powinna być, które łączyła swoją osobą, podobnie do nici, które przeprowadzone przez magiczne skóry, tworząc z ich połączenia coś zupełnie nowego, jedynego w swoim rodzaju. Tak jak sukienka, którą miała na sobie teraz była swego rodzaju świadectwem tego, kim była, skąd pochodziła, stanowiła opis jej historii. Podobnie pięknie utkana suknia Imogen, na której roziskrzone spojrzenie Marii zatrzymało się na dłużej, była wizytówką damy. I tak jak kontrastowały ze sobą — przepiękna półwila o błękitnej krwi i biedna córka czarownicy, której przodkowie zmieszali swą krew za bardzo — tak teraz, wśród sielskiej atmosfery Castle Riding stanowiły obrazek niemal idylliczny, proszący tylko któregoś z artystów malarzy o uwiecznienie go na płótnie.
Dwie strony tej samej monety, uzupełniające się obrazy kobiecości, dwie strony księżyca.
Roziskrzone ciekawością spojrzenie przesunęło się po spłoszonym koniu; uwielbiająca wszelakie koniowate Maria prędko doszła do wniosku, że to jej własna miotła musiała spłoszyć zwierzę, dlatego schowała ją za swe plecy, aby zniknęła z pola widzenia zwierzęcia. Powitała zsiadającą Imogen uśmiechem, nie chcąc przypadkiem naruszyć jakiejś granicy. Może powinna pomóc jej zejść ze zwierzęcia, ale jej dzisiejsza towarzyszka zrobiła to — nie mogła przecież inaczej — z zapierającą dech w piersiach gracją.
Dlatego też chyba w pierwszej chwili nie uwierzyła swemu słuchowi, gdy posłyszała półszept uciekający z jej ust. Otworzyła szerzej szarozielone oczy, odbierając powoli prezent. Zaciekawiona podniosła wzrok do góry, bez użycia słów pytając lady Travers o pozwolenie. Gdy to wreszcie nadeszło, a oczom opiekunki jednorożców ukazała się broszka w kształcie jaskółki, do tych samych oczu napłynęły prędko łzy.
Tym razem nie piekły, nie były powodem do wstydu. Łagodziły, koiły, tak jak miała to robić woda. Bo Maria była wdzięczna, och, tak niezwykle wdzięczna za samą pamięć, co dopiero za prezent.
— O—ojej... — szepnęła zduszonym głosem, z niedowierzaniem. I w tym jednym momencie wszystkie wcześniejsze troski odeszły na moment na dalszy plan. Wyciągnęła obie ręce, objemując Imogen wokół ramion, z jakimś dziecięcym, niewinnym ciepłem wdzięczności. Postępowała w zgodzie z własnym sercem, pozwoliła mu i swemu ciału przemówić wcześniej, niżby mogła o tym pomyśleć, przesiać przez sito racjonalności decyzji. — Dziękuję, dziękuję, dziękuję... — wyszeptała gdzieś w bark arystokratki, nim wreszcie dotarło do niej to, co zrobiła. W jednej chwili kolor uciekł z jej twarzy, pobladła znacząco; wypuściła też piękną blondynkę z ramion, cofając się przy tym o dwa kroki, z wzrokiem wbitym w czubki swych butów, zupełnym wyrazem skruszenia.
— I... Przepraszam... Ja... Nie powinnam... — mówiła dalej, obracając w dłoniach broszkę. Była prawdziwie piękna, nigdy nie widziała podobnej, a na pewno żaden element biżuterii, którą mogłaby nazwać "rodową" nie dorastał do jej wyjątkowości. Na całe szczęście świat nie planował zatrzymać się przez faux pas nieznaczącej w wielkich planach niczego Marii Multon. Oto w Castle Rising działy się rzeczy zdecydowanie ważniejsze — lady Travers i panienka Multon obserwowały wszak obrządek zawiązania nowej rodziny. Połączenia młodej pary, która miała od tej pory iść przez świat we dwoje.
Wstrzymała oddech, gdy młodzi mężczyźni w pobielałych koszulach zbliżyli się do nich. Uśmiechnięci, rozradowani, byli tak dalece różni od tych, przed którymi ostrzegała ją Elvira, jej własny ojciec, spotkani większym lub mniejszym przypadkiem przechodnie. W ich głosach nie mogła wyczuć nawet nuty czegoś złego, tylko tą radość, która udzielała się powoli i jej samej, bo wreszcie uśmiechnęła się do jednego z nich nieśmiało, jednocześnie zbliżając się na powrót do Imogen, przy której czuła się zdecydowanie bezpieczniej. Dosłyszała szepty nadchodzącego tłumu, ekscytacja z możliwości spotkania prawdziwej damy! wisiała w powietrzu. A gdy tylko Imogen zgodziła się na odwiedzenie nowożeńców, Maria również skinęła głową, zgadzając się dołączyć. Sama natomiast najpierw oblała się rumieńcem, gdy jeden z ich rówieśników ukłonił się przed nią równie krzywo, a następnie zaoferował swoje ramię (i towarzystwo) na pozostałą część zaślubin. Nie mogła już się wycofać.
Korowód przesunął się pod jedną z wiejskich chałup, udekorowaną białymi kwiatami. Przed nią stała starsza para, najwyraźniej byli to rodzice panny młodej. Gdy korowód przestąpił przez bramę, ci ruszyli mu na spotkanie; matka niosła w dłoniach świeżo wypieczony chleb, ojciec natomiast butelkę zawierającą prawdopodobnie alkohol własnoręcznej produkcji. Zbliżywszy się do młodych, nalał alkohol do kieliszków, darowując go najpierw swej córce, później zięciowi.
— Dziatki nasze, niech ten dzień zostanie w waszej pamięci na zawsze, bo oto wchodzicie w dorosłość. Pamiętajcie, aby zawsze być dla siebie dobrzy, abo właśnie oparcie największe mąż w żonie znajdzie, a żona w mężu. I choć czekają was pewnie i dni ciemniejsze, my wam życzymy tylko tych jasnych. Nie zapomnijcie tylko o swych rodzicach, którzy rad wam nie będą skąpić, gdy o nie prosicie. A teraz, żeby zwyczajom naszym i tradycji przodków zadość uczynić, poczęstujcie się chlebem matki i przepijcie innym darem natury. Do dna! — po przemowie ojca para młoda wypiła zawartość kieliszka, od razu sięgając po chleb, którym zagryzła palący smak alkoholu. Całemu obrządkowi towarzyszyły radosne wiwaty i pogrywanie grajków, a gdy wszystko dobiegło końca, ojciec panny młodej szerokim ruchem wskazał na podwórko przygotowane do zabawy. — Weselnicy! Bawcie się do rana, bawcie się tak mocno, jak szczęśliwi winni być młodzi!
Muzykanci poczęli wygrywać skoczną melodię, idealną do tańca. Niedaleko Imogen pojawił się wysoki, młody blondyn w białej koszuli i wyprasowanymi w kant spodniami. Jego opalona karnacja i piegi rozsypane po policzkach, a także porządna budowa były idealnym dowodem na to, że na co dzień pracował ciężko na polu, dzisiaj jednak prezentował się naprawdę przyjemnie dla oka.
— Baby gadały, że naszła do nas prawdziwa księżniczka i nie myliły się — błysnął białymi zębami w uśmiechu, kłaniając się szeroko przed lady Travers. Wyprostował się prędko, wyciągając spracowaną dłoń w kierunku półwili. — Uczyni mi księżniczka zaszczyt pierwszego tańca?
Tymczasem po drugiej stronie zgromadzenia, koło ucha Marii znalazły się usta drugiego z młodych chłopaków, który stał się jej towarzyszem.
— Skąd wiedziałaś, że tu dziś wesele? Bo ty zaprosiłaś lady, prawda? Judy to twoja kuzynka? Nigdy cię tu nie widziałem... — pytania spływały z jego ust jak woda z wodospadu, ale nie tracił rezonu. Ciemne oczy utkwił w tych Marii, otworzonych szeroko w zdziwieniu, nim machnął energicznie ręką, porywając dziewczę do tańca. — A zresztą. Zobaczysz, to będzie najlepsze wesele na jakim w życiu będziesz. I ty i milady, jestem pewien. I obrót! — oznajmił, faktycznie rozpoczynając taniec od obrotu. Sukienka Marii zawirowała w powietrzu, a sama dziewczyna postarała się prędko wejść w rock and rollowy rytm.
— To przypadek, naprawdę... — wyszeptała wreszcie, akurat w momencie gdy dłonie młodego chłopaka zatrzymały się na jej biodrach, aby później szybko przenieść się na jej ramiona.
— Nawet jeżeli przypadek, to bardzo dobrze. Zaczekajcie tylko do wieczora, przy ogniskach jest najlepsza zabawa, Jaskółeczko.
Dwie strony tej samej monety, uzupełniające się obrazy kobiecości, dwie strony księżyca.
Roziskrzone ciekawością spojrzenie przesunęło się po spłoszonym koniu; uwielbiająca wszelakie koniowate Maria prędko doszła do wniosku, że to jej własna miotła musiała spłoszyć zwierzę, dlatego schowała ją za swe plecy, aby zniknęła z pola widzenia zwierzęcia. Powitała zsiadającą Imogen uśmiechem, nie chcąc przypadkiem naruszyć jakiejś granicy. Może powinna pomóc jej zejść ze zwierzęcia, ale jej dzisiejsza towarzyszka zrobiła to — nie mogła przecież inaczej — z zapierającą dech w piersiach gracją.
Dlatego też chyba w pierwszej chwili nie uwierzyła swemu słuchowi, gdy posłyszała półszept uciekający z jej ust. Otworzyła szerzej szarozielone oczy, odbierając powoli prezent. Zaciekawiona podniosła wzrok do góry, bez użycia słów pytając lady Travers o pozwolenie. Gdy to wreszcie nadeszło, a oczom opiekunki jednorożców ukazała się broszka w kształcie jaskółki, do tych samych oczu napłynęły prędko łzy.
Tym razem nie piekły, nie były powodem do wstydu. Łagodziły, koiły, tak jak miała to robić woda. Bo Maria była wdzięczna, och, tak niezwykle wdzięczna za samą pamięć, co dopiero za prezent.
— O—ojej... — szepnęła zduszonym głosem, z niedowierzaniem. I w tym jednym momencie wszystkie wcześniejsze troski odeszły na moment na dalszy plan. Wyciągnęła obie ręce, objemując Imogen wokół ramion, z jakimś dziecięcym, niewinnym ciepłem wdzięczności. Postępowała w zgodzie z własnym sercem, pozwoliła mu i swemu ciału przemówić wcześniej, niżby mogła o tym pomyśleć, przesiać przez sito racjonalności decyzji. — Dziękuję, dziękuję, dziękuję... — wyszeptała gdzieś w bark arystokratki, nim wreszcie dotarło do niej to, co zrobiła. W jednej chwili kolor uciekł z jej twarzy, pobladła znacząco; wypuściła też piękną blondynkę z ramion, cofając się przy tym o dwa kroki, z wzrokiem wbitym w czubki swych butów, zupełnym wyrazem skruszenia.
— I... Przepraszam... Ja... Nie powinnam... — mówiła dalej, obracając w dłoniach broszkę. Była prawdziwie piękna, nigdy nie widziała podobnej, a na pewno żaden element biżuterii, którą mogłaby nazwać "rodową" nie dorastał do jej wyjątkowości. Na całe szczęście świat nie planował zatrzymać się przez faux pas nieznaczącej w wielkich planach niczego Marii Multon. Oto w Castle Rising działy się rzeczy zdecydowanie ważniejsze — lady Travers i panienka Multon obserwowały wszak obrządek zawiązania nowej rodziny. Połączenia młodej pary, która miała od tej pory iść przez świat we dwoje.
Wstrzymała oddech, gdy młodzi mężczyźni w pobielałych koszulach zbliżyli się do nich. Uśmiechnięci, rozradowani, byli tak dalece różni od tych, przed którymi ostrzegała ją Elvira, jej własny ojciec, spotkani większym lub mniejszym przypadkiem przechodnie. W ich głosach nie mogła wyczuć nawet nuty czegoś złego, tylko tą radość, która udzielała się powoli i jej samej, bo wreszcie uśmiechnęła się do jednego z nich nieśmiało, jednocześnie zbliżając się na powrót do Imogen, przy której czuła się zdecydowanie bezpieczniej. Dosłyszała szepty nadchodzącego tłumu, ekscytacja z możliwości spotkania prawdziwej damy! wisiała w powietrzu. A gdy tylko Imogen zgodziła się na odwiedzenie nowożeńców, Maria również skinęła głową, zgadzając się dołączyć. Sama natomiast najpierw oblała się rumieńcem, gdy jeden z ich rówieśników ukłonił się przed nią równie krzywo, a następnie zaoferował swoje ramię (i towarzystwo) na pozostałą część zaślubin. Nie mogła już się wycofać.
Korowód przesunął się pod jedną z wiejskich chałup, udekorowaną białymi kwiatami. Przed nią stała starsza para, najwyraźniej byli to rodzice panny młodej. Gdy korowód przestąpił przez bramę, ci ruszyli mu na spotkanie; matka niosła w dłoniach świeżo wypieczony chleb, ojciec natomiast butelkę zawierającą prawdopodobnie alkohol własnoręcznej produkcji. Zbliżywszy się do młodych, nalał alkohol do kieliszków, darowując go najpierw swej córce, później zięciowi.
— Dziatki nasze, niech ten dzień zostanie w waszej pamięci na zawsze, bo oto wchodzicie w dorosłość. Pamiętajcie, aby zawsze być dla siebie dobrzy, abo właśnie oparcie największe mąż w żonie znajdzie, a żona w mężu. I choć czekają was pewnie i dni ciemniejsze, my wam życzymy tylko tych jasnych. Nie zapomnijcie tylko o swych rodzicach, którzy rad wam nie będą skąpić, gdy o nie prosicie. A teraz, żeby zwyczajom naszym i tradycji przodków zadość uczynić, poczęstujcie się chlebem matki i przepijcie innym darem natury. Do dna! — po przemowie ojca para młoda wypiła zawartość kieliszka, od razu sięgając po chleb, którym zagryzła palący smak alkoholu. Całemu obrządkowi towarzyszyły radosne wiwaty i pogrywanie grajków, a gdy wszystko dobiegło końca, ojciec panny młodej szerokim ruchem wskazał na podwórko przygotowane do zabawy. — Weselnicy! Bawcie się do rana, bawcie się tak mocno, jak szczęśliwi winni być młodzi!
Muzykanci poczęli wygrywać skoczną melodię, idealną do tańca. Niedaleko Imogen pojawił się wysoki, młody blondyn w białej koszuli i wyprasowanymi w kant spodniami. Jego opalona karnacja i piegi rozsypane po policzkach, a także porządna budowa były idealnym dowodem na to, że na co dzień pracował ciężko na polu, dzisiaj jednak prezentował się naprawdę przyjemnie dla oka.
— Baby gadały, że naszła do nas prawdziwa księżniczka i nie myliły się — błysnął białymi zębami w uśmiechu, kłaniając się szeroko przed lady Travers. Wyprostował się prędko, wyciągając spracowaną dłoń w kierunku półwili. — Uczyni mi księżniczka zaszczyt pierwszego tańca?
Tymczasem po drugiej stronie zgromadzenia, koło ucha Marii znalazły się usta drugiego z młodych chłopaków, który stał się jej towarzyszem.
— Skąd wiedziałaś, że tu dziś wesele? Bo ty zaprosiłaś lady, prawda? Judy to twoja kuzynka? Nigdy cię tu nie widziałem... — pytania spływały z jego ust jak woda z wodospadu, ale nie tracił rezonu. Ciemne oczy utkwił w tych Marii, otworzonych szeroko w zdziwieniu, nim machnął energicznie ręką, porywając dziewczę do tańca. — A zresztą. Zobaczysz, to będzie najlepsze wesele na jakim w życiu będziesz. I ty i milady, jestem pewien. I obrót! — oznajmił, faktycznie rozpoczynając taniec od obrotu. Sukienka Marii zawirowała w powietrzu, a sama dziewczyna postarała się prędko wejść w rock and rollowy rytm.
— To przypadek, naprawdę... — wyszeptała wreszcie, akurat w momencie gdy dłonie młodego chłopaka zatrzymały się na jej biodrach, aby później szybko przenieść się na jej ramiona.
— Nawet jeżeli przypadek, to bardzo dobrze. Zaczekajcie tylko do wieczora, przy ogniskach jest najlepsza zabawa, Jaskółeczko.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Nie ograniczała się w swoich znajomościach, nie spoglądała również na krew, jak by mogła jako córka błękitnej krwi. iItotnym były poglądy, nie zaś to, czy przodkowie popełnili błąd, mieszając się z gorszą brudną krwią. Maria była wartościowa nawet jej nazwisko nie było tak złe jak mogłoby być. Jej rodzina stała po dobrej stronie jej własne serce biło w stronę tego czemu wszyscy razem hołdowali i takie znajomości liczyły się najbardziej Ceniła ją i obiecała chronić, tak jak obiecała chronić każdą bliską sobie osobę. Nić porozumienia jaka między nimi wynikła, leżała u podnóża dawnych, utraconych znajomości. Od zawsze się różniła, nie mogła liczyć na miłość z bajki, nie byłoby jej dane pokochać kogoś, kogo nie wybrałaby jej rodzina. Zaś to, co obserwowały tutaj, wychodziło poza ramy najgłębszych pragnień, bowiem nigdy nie marzyła o czymś tak... duchowym. Momentami wydawało się, że wszystko co je okalało, jest ułudą. Wyrafinowanym kłamstwem, w które dała się wciągnąć, od najmłodszych lat pozostając w murach dziedziczonego zamczyska o niewyobrażalnie długiej historii. Nigdy tak naprawdę nie zastanawiała się, jak może wyglądać życie po innej stronie, a kiedy już się zastanawiała, dochodziła do wniosku nie chciałaby takiego życia, jakie widziała tutaj - pomimo ich uśmiechniętych twarzy, pomimo miłości, radości i oddania, które tutaj zauważyła.
To był właśnie ten drugi obraz kobiecości - oddany tradycjom, oddany rodzinie, ale tak naprawdę, w pewien sposób, wyuczony i wprost machinalny. Nikt przecież bowiem nie mówił że kobiety niżej urodzone, nie mogły być oddane temu wszystkiemu, co zawdzięczano zwykle szlachciankom. A zawdzięczano im wiele tych cech, te były typowymi po prostu dla kobiet, po prostu dla matek i żon. Więc mogłoby się wydawać, że te wspomniane barwne suknie, droga cenne klejnoty obwieszające szyję, nienaganne maniery i idealnie blada cera, to tak naprawdę uzupełnienie pustki, którą winien wypełnić charakter. Czy ona go miała? Być może, tego dowiedzieć miała się dopiero u schyłku dni, a ten choć obwieszcza ono jej od najmłodszych lat dość rychły, to był oddalony dzięki jej ciężkiej pracy nad sobą. W Cobernic Castle nie było miejsca na łzy słabości. Tyczyło się to obu płci, każdego wieku i wszystkich zdolności – tymże właśnie by wyróżniały się jakkolwiek Kobiety arystokracji od kobiet niżej urodzonych – one nigdy nie mogły być słabe, nawet jeśli takimi określano; nawet jeśli powodu urodzenia nosiły to miano od jeden oddechu. Nie było u nich słabości, bowiem gdy oddawały siebie, jako córki, siostry, matki musiały pozostać niezmiennie w jednej okrojonej roli, nawet, gdy duma mierzwiła i serce pobolewało.
Maria była piękna, dobra, miała wszystko to, co czyniło z niej osobę wartościową. Miała wolność, lecz Imogen w żadnym stopniu jej nie zazdrościła, tak naprawdę nie rozważała w ogóle różnic pomiędzy nimi – nie o to bowiem chodzi w relacjach by widzieć różnice, a by widzieć podobieństwa. Kiedy więc spotkały się dzisiaj i uczestniczyły w tym barwnym przedstawieniu miłości i zaangażowania, po prostu – bez większych rozważań– cieszyła się jej obecnością.
Podarowany prezent nosił coś, co było dla Imogen wyjątkowo ważne. Ptaki nieodłącznie były symbolem noszonych przez nią wartości, miłości do wszelkich istot nauczyła ją matka, ale to wolność która tkwiła u samego dna jej jestestwa, otrzymała wraz z obserwacją właśnie nich. Gdy jej brat nauczył się przywdziewać pióra, a ciepło dni ukazywało migrujące nad jej tarasem ptaszęta, ćwierkoczących w rytm śpiewanych przezeń piosenek, zaczynała to właśnie nim – nienamacalnym, odległym, wyjątkowym – sobie zazdrościć. Ptaki, jako jedyne zwierzęta na świecie, opanowały każdy ląd, każdy skrawek powietrza, każdy fragment rozwichrzonego oceanu. To właśnie chcieli uczynić przodkowie jej dumnego rodu, aktualni rządcy, ale i ona sama.
– Nie przepraszaj, moja droga. – Odparła łagodnie, starając się udawać nieporuszoną trafieniem w objęcia Marii. Nie nawykła do takich zachowań, nie tak... niezapowiedzianych. Było w tym jednak coś miłego, coś co nadało w podbrzuszu delikatnego mrowienia. Odziała na usta uśmiech, lekki rumieniec spowił jej policzki. Było to przyjemne uczucie, wdzięczności i akceptacji, czegoś, co w jej życiu bywało często wymuszone. Nawet to uczucie, które okazali jej teraz mieszkańcy jej ziem, spotkało się z czymś na kształt wymuszenia. Łagodnie przytaknęła, pozwalając wprowadzić się w grupę innych osób, niezmiennie wyglądłaa zza ramienia przyzwoitki, której obecność tegoż razu, była dla niej wyjątkowo ważna, jak gdyby pierwszy raz naprawdę cieszyła się z jej obecności. Obyczaje tych ludzi nie były jej bowiem znane, a niegodne zachowanie mogłaby określić mianem swoistego faux pas. Propozycja, która opadła, spotkała się z lękiem wewnątrz trzewi. Kąciki ust zadrżały łagodnie, gdy wyciągnęła łagodnie dłoń, najpierw kątem oka spoglądając na swojego rodzaju akceptację towarzyszącej jej kobiety. Nim jednak, jak by się wydawało, że dadzą się ponieść w taneczny wir, słowa Imogen momentalnie zachamowały rozwój wydarzeń.
– Niechże tańczą i radują się nowożeńcy, nie powinnam odbierać tej uwagi. – Spojrzała łagodnie na towarzyszącego jej mężczyznę, powlekając go lekkim, zawadiackim trzepotem rzęs. – Byłabym jednak wdzięczna, jeśli opowiedziałbyś mi coś o was. To karygodne uczestniczyć w takim święcie i nie wiedzieć kogoż nowe życie się bawimy. – Do perfekcji wyuczony, przyjemny ton osiadł półszeptem między nią a mężczyzną. Skromność, stosunkowa porównując do otaczających ją ludzi, okalała jej sylwetkę, zaś uśmiech zdradzał łagodność i dobre zamiary.
– Ależ, tamten nicpoń, coż... – Machnął tu lekko w stronę imbecyla przypiętego do Marii. – To drużbant, pani. A tam są... – Nim zdołał dokończyć, usta rozszerzyły się delikatnie. – Rodzice Państwa młodych! I panna młoda, zjawiskowa, doprawdy. - Kiwnęła lekko głową, ponownie spoglądając na przyzwoitkę, jakby była jej lekiem na całe zło; wskazała tym samym w stronę tańczącej Marii, by zwrócić się do towarzyszącego jej blondyna. – Chciałabym z nimi pomówić. – Pogratulować, rzecz jasna.
To był właśnie ten drugi obraz kobiecości - oddany tradycjom, oddany rodzinie, ale tak naprawdę, w pewien sposób, wyuczony i wprost machinalny. Nikt przecież bowiem nie mówił że kobiety niżej urodzone, nie mogły być oddane temu wszystkiemu, co zawdzięczano zwykle szlachciankom. A zawdzięczano im wiele tych cech, te były typowymi po prostu dla kobiet, po prostu dla matek i żon. Więc mogłoby się wydawać, że te wspomniane barwne suknie, droga cenne klejnoty obwieszające szyję, nienaganne maniery i idealnie blada cera, to tak naprawdę uzupełnienie pustki, którą winien wypełnić charakter. Czy ona go miała? Być może, tego dowiedzieć miała się dopiero u schyłku dni, a ten choć obwieszcza ono jej od najmłodszych lat dość rychły, to był oddalony dzięki jej ciężkiej pracy nad sobą. W Cobernic Castle nie było miejsca na łzy słabości. Tyczyło się to obu płci, każdego wieku i wszystkich zdolności – tymże właśnie by wyróżniały się jakkolwiek Kobiety arystokracji od kobiet niżej urodzonych – one nigdy nie mogły być słabe, nawet jeśli takimi określano; nawet jeśli powodu urodzenia nosiły to miano od jeden oddechu. Nie było u nich słabości, bowiem gdy oddawały siebie, jako córki, siostry, matki musiały pozostać niezmiennie w jednej okrojonej roli, nawet, gdy duma mierzwiła i serce pobolewało.
Maria była piękna, dobra, miała wszystko to, co czyniło z niej osobę wartościową. Miała wolność, lecz Imogen w żadnym stopniu jej nie zazdrościła, tak naprawdę nie rozważała w ogóle różnic pomiędzy nimi – nie o to bowiem chodzi w relacjach by widzieć różnice, a by widzieć podobieństwa. Kiedy więc spotkały się dzisiaj i uczestniczyły w tym barwnym przedstawieniu miłości i zaangażowania, po prostu – bez większych rozważań– cieszyła się jej obecnością.
Podarowany prezent nosił coś, co było dla Imogen wyjątkowo ważne. Ptaki nieodłącznie były symbolem noszonych przez nią wartości, miłości do wszelkich istot nauczyła ją matka, ale to wolność która tkwiła u samego dna jej jestestwa, otrzymała wraz z obserwacją właśnie nich. Gdy jej brat nauczył się przywdziewać pióra, a ciepło dni ukazywało migrujące nad jej tarasem ptaszęta, ćwierkoczących w rytm śpiewanych przezeń piosenek, zaczynała to właśnie nim – nienamacalnym, odległym, wyjątkowym – sobie zazdrościć. Ptaki, jako jedyne zwierzęta na świecie, opanowały każdy ląd, każdy skrawek powietrza, każdy fragment rozwichrzonego oceanu. To właśnie chcieli uczynić przodkowie jej dumnego rodu, aktualni rządcy, ale i ona sama.
– Nie przepraszaj, moja droga. – Odparła łagodnie, starając się udawać nieporuszoną trafieniem w objęcia Marii. Nie nawykła do takich zachowań, nie tak... niezapowiedzianych. Było w tym jednak coś miłego, coś co nadało w podbrzuszu delikatnego mrowienia. Odziała na usta uśmiech, lekki rumieniec spowił jej policzki. Było to przyjemne uczucie, wdzięczności i akceptacji, czegoś, co w jej życiu bywało często wymuszone. Nawet to uczucie, które okazali jej teraz mieszkańcy jej ziem, spotkało się z czymś na kształt wymuszenia. Łagodnie przytaknęła, pozwalając wprowadzić się w grupę innych osób, niezmiennie wyglądłaa zza ramienia przyzwoitki, której obecność tegoż razu, była dla niej wyjątkowo ważna, jak gdyby pierwszy raz naprawdę cieszyła się z jej obecności. Obyczaje tych ludzi nie były jej bowiem znane, a niegodne zachowanie mogłaby określić mianem swoistego faux pas. Propozycja, która opadła, spotkała się z lękiem wewnątrz trzewi. Kąciki ust zadrżały łagodnie, gdy wyciągnęła łagodnie dłoń, najpierw kątem oka spoglądając na swojego rodzaju akceptację towarzyszącej jej kobiety. Nim jednak, jak by się wydawało, że dadzą się ponieść w taneczny wir, słowa Imogen momentalnie zachamowały rozwój wydarzeń.
– Niechże tańczą i radują się nowożeńcy, nie powinnam odbierać tej uwagi. – Spojrzała łagodnie na towarzyszącego jej mężczyznę, powlekając go lekkim, zawadiackim trzepotem rzęs. – Byłabym jednak wdzięczna, jeśli opowiedziałbyś mi coś o was. To karygodne uczestniczyć w takim święcie i nie wiedzieć kogoż nowe życie się bawimy. – Do perfekcji wyuczony, przyjemny ton osiadł półszeptem między nią a mężczyzną. Skromność, stosunkowa porównując do otaczających ją ludzi, okalała jej sylwetkę, zaś uśmiech zdradzał łagodność i dobre zamiary.
– Ależ, tamten nicpoń, coż... – Machnął tu lekko w stronę imbecyla przypiętego do Marii. – To drużbant, pani. A tam są... – Nim zdołał dokończyć, usta rozszerzyły się delikatnie. – Rodzice Państwa młodych! I panna młoda, zjawiskowa, doprawdy. - Kiwnęła lekko głową, ponownie spoglądając na przyzwoitkę, jakby była jej lekiem na całe zło; wskazała tym samym w stronę tańczącej Marii, by zwrócić się do towarzyszącego jej blondyna. – Chciałabym z nimi pomówić. – Pogratulować, rzecz jasna.
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Yaxley
Zawód : dama, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
Przyjaźń lady Travers — jak cudownie to brzmiało? Nawet w najśmielszych snach nie wyobrażała sobie, że kiedyś w jej głowie narodzi się taka myśl; że prawdziwa dama, arystokratka, dziewczyna, z którą nie mogła różnić się bardziej w kwestii historii, dojrzewania i doświadczeń zwróci na nią uwagę? I nie tylko zwróci, będzie słuchać tego, co ktoś taki jak biedna Maria Multon będzie miała do powiedzenia? Nada jej podmiotowość, która nie była przecież niczym pewnym, nie w tych kręgach, podmiotowość, którą sama Maria odbierała sobie, w tej przesadnej skromności, z którą nauczyła się koegzystować, którą wpojono jej wraz z pozostałymi aspektami wychowania. Lady Imogen była inna od arystokratek, ba, nawet od bogatych dziewcząt, z którymi do tej pory miała do czynienia. Potrafiła patrzeć ponad to, co materialne, Marii zdawało się, że swym spokojnym z pozoru, acz czujnym spojrzeniem o barwie zieleni potrafiła przejrzeć ją na wylot, a jeżeli nie — przynajmniej dotrzeć do serca, dojrzeć jego czystość, która przemieniała się później w czystość intencji, wypowiedzianych słów, wykonanych czynów. Różnił je chyba ledwie rok, może dwa lata, ale Imogen wydawała się być o wiele od Marii mądrzejsza, o wiele bardziej rozsądna i pewna siebie. To, co mogło ją złamać — to, co złamałoby pannę Multon, bez dwóch zdań — przemieniła w narzędzia, którymi czyniła siebie lepszą. I za to, choć nie była świadoma, przez co półwila przeszła, również ją podziwiała. Bo niosła w sobie ten element bajkowej nadziei na to, że kto był dobry i piękny, ostatecznie odniesie zwycięstwo nad wrogiem, a przez swe przeznaczenie doprowadzi świat do lepszego miejsca.
Krok po kroku. Na przykład udziałem w weselnej zabawie.
To tutaj bowiem tętniło życie, znalazły się wszak w samym sercu lokalnej społeczności, zjednoczonej jak nigdy. W trakcie wesel na bok odchodziły dawne urazy i spory o rosnącą na granicy ziem jabłonkę, jej owoce spadające równie ochoczo po obu stronach miedzy. Czasem powracały, przyciągane zapachem pitnego miodu oraz mocniejszych trunków domowej roboty, ale robiły to pod osłoną nocy. Dzień był jeszcze w rozkwicie, powietrze ciepłe i niemalże duszne, ale poruszane raz za razem ludzkim ruchem. Spacer, czy taniec — nie miało to większego znaczenia. I inne żywotne stworzenia w okolicy zdawały się czuć nadchodzącą atmosferę radości; Maria obejmująca Imogen, cofająca się za moment w swym tradycyjnym zmieszaniu i nieśmiałości, choć wciąż uśmiechnięta, bo rozradowana. Śpiew ptaków wzbijających się w niebo, do wspólnego lotu.
Jaskółki, to za nimi powłóczyła wzrokiem Maria, gdy jej zaróżowione od przygryzania usta rozciągnęły się w szerszym uśmiechu, a palce sięgnęły do nowopodarowanej broszki.
— To symbole miłości — szepnęła z przejęciem, zwracając się od razu do Imogen. Nie wiedziała, na ile przyjaciółka (och, słowo to było szczególnie słodkie w myślach, na języku nie mogło się jeszcze pojawić; Maria nie mogła pozwolić sobie na zbeszczeszczenie jego słodyczy tak wcześnie) świadoma była tegoż symbolizmu i zwyczajów ptaków. — Łączą się ze sobą na całe życie. To dobry znak dla nowożeńców — dodała, nim pochód zdążył do nich dotrzeć.
Pospólstwo nie do końca zdawało się rozumieć rolę przyzwoitki. Młodzieniec, który poprosił Imogen do tańca wydawał się nawet zmieszany jej obecnością, choć równie dobrze uczucie to mogło mieć swe źródło w odrzuceniu jego propozycji. Wyprostował się zatem, cofając dłoń do tyłu, za swoje plecy. Ostrożnie i bez widocznych oznak złości, raczej z czymś na wzór zawiedzionych nadziei. Niedługo jednakże trwało jego pogrążenie we własnej porażce, bowiem Imogen mądrze przekierowała jego uwagę na inną rolę, w której mógłby się wykazać. Jeżeli bowiem jest jakaś przestrzeń, w której ego mężczyzny, a zwłaszcza tego młodego, może osiągnąć swój pełen potencjał, było to z pewnością tłumaczenie.
— Pani życzenie jest moim rozkazem — blondyn pokłonił się przed Imogen szeroko, choć tym razem jego spojrzenie zawiesiło się na twarzy przyzwoitki tak, jakby szukał tylko jednego impulsu, który dałby mu znak, że za chwilę padnie ofiarą poważnego zrugania za naruszenie godności księżniczki. W kontakcie z samą Imogen wydawał się być bardziej swobodny, lecz gdy tylko przypominał sobie o obecności kolejnej osoby, próbował dystansować się przy pomocy manier — takich, jakich został nauczony. Daleko im było do dworskiej gracji, lecz nie można było powiedzieć, aby u ich podłoża czyhały niecne zamiary.
Poprowadził więc obie kobiety w kierunku ubranych w tradycyjne stroje ludowe starszych osób. Kobieta stała do nich tyłem, zajęta rozmowami z innymi kobietami w swoim wieku; z daleka widać było, że dawała im polecenia i dyrygowała ich kolejnymi ruchami. W zastępstwie żony, na przód wyszedł im ojciec panny młodej.
— Niechże mnie kołkogonek kopnie, sama lady Travers na weselu mojej Judy! — klasnął uradowany w dłonie; jego twarz — szeroko uśmiechnięta — miała kolor na pograniczu brązu i czerwieni, typowy dla człowieka pracującego ciężko i przez wiele godzin na świeżym powietrzu. Pomimo siwych włosów dalej był dość masywny i postawny, zapewne mógłby przegonić kilkoro młodzików w zawodach na podnoszenie ciężarów. — Panie poczekają chwilę, zaraz będzie podany weselny tort. Według naszej tradycji w każdym kawałku znajduje się drobny, ceramiczny symbol, także proszę być ostrożnym przy jedzeniu. To taka nasza zabawa na przewidywanie przyszłości — zaśmiał się wesoło, po czym oddając odpowiednie honory przy użyciu strojnej czapki, odwrócił się na moment, dołączając do swojej żony, aby pomóc jej z ustawieniem sporych rozmiarów ciasta na główny stół.
Tymczasem drużbant dalej porywał Marię w taniec. Dziewczę nie do końca wiedziało, co powinno ze sobą zrobić, dlatego też — walcząc ze swym zawstydzeniem, skupiło sie tylko i wyłącznie na rytmie, którego musiała pilnować, aby odpowiednio wykonywać figury. Nie zauważyła wiec, że wraz z drużbantem zasłużyli sobie na niewielką publiczność, która przez klaskanie w rytm muzyki dopingowała ich starania. Wreszcie grajkowie zakończyli melodię, a nim zabrali się do kolejnej, drużbant ujął dłoń Marii w swoją i złożył na niej pocałunek.
— Dotrzymałaś mi kroku, Jaskółeczko. Uważaj, żeby inne ci nie zazdrościły — chłopak puścił jej porozumiewawcze oczko i wydawało się, że za chwilę uda jej się od niego oderwać, powrócić do Imogen i jej przyzwoitki. Nic jednak z tych rzeczy, przynajmniej na razie. W kilku rozgniewanych krokach dopadła do nich bowiem tęga kobieta, która od razu chwyciła drużbanta za ucho, za nic sobie biorąc weselnych gapiów.
— Oż ty nicponiu! — krzyknęła matka drużbanta, majstrując przy uchu swego syna. — Deanie Edwards, proszę w tej chwili przeprosić tę młodą damę i towarzyszyć jej przy cieście! — zażądała, puszczając ucho syna dopiero wtedy, gdy ten jęknął z bólu — najwyraźniej zgadzając się na warunki matki, byleby tylko zaprzestała publicznego karcenia jak najszybciej. Ta, puściwszy ucho syna, zwróciła się do Marii, biorąc jej dłonie w swoje. — Wybacz mi, kochana, mój syn nicpoń właśnie taki jest... Zobaczy piękną dziewczynę i już mu maniery z głowy wypadają. Gdyby naprzykrzał ci się jeszcze, znajdziesz mnie przy stołach, o tam — wskazała na jeden z suto zastawionych stołów, przy którym siedziało kilkunastu gości. Nim Maria zdążyła przebudzić się z chwilowego szoku, kobieta puściła jej ręce, podeszła do syna i klepnąwszy go w plecy, zachęciła do dalszego działania. — No już, hultaju. Opowiedz pannie o cieście!
A niedługo później zniknęła wśród tłumów, zostawiając syna rozmasowującego bolące ucho, oraz Marię — na wpół bladą ze strasznego niezrozumienia, na wpół zarumienioną od odważnych poczynań kawalera.
— Ech, mogła chwilę poczekać... — burknął Dean, jednocześnie ofiarowując swoje ramię.
— Nic... Nic ci nie jest? Nie potrzebujesz pomocy? — Maria wreszcie zdobyła się na odwagę i pytanie; w odpowiedzi dostała jedynie radosny śmiech i pokręcenie głową. Dlatego też przyjęła ofertę i ruszyli w kierunku, w którym — jak później się okazało, już znalazła się Imogen oraz reszta gości. Młoda para zjawiła się przed ciastem, krojąc jego kawałki, a goście podawali je dalej.
— W takich ciastach są zapiekane symbole, które mają powiedzieć, co się stanie w przyszłości od teraz, do następnego wesela, na jakim się pojawisz albo i dłużej — wyjaśnienie przyszło w drodze konspiracyjnego szeptu ze strony Deana. Maria nie miała zatem innego wyjścia jak uwierzyć w lokalny przesąd, choć na chwilę jej spojrzenie uciekło w kierunku Imogen. Czy i ona mogła w to uwierzyć?
| zapraszam do rzutu k10 na weselną wróżbę; każdy numer to inny symbol niosący ze sobą konkretne znaczenie.
1: Serce — odnajdziesz prawdziwą miłość
2: Pierścionek — nadchodzące zaręczyny
3: Studnia — spełnienie marzeń
4: Butelka — ciąża
5: Czterolistna koniczyna — szczęście
6: Fotel bujany — długie życie
7: Kotwica — przygoda
8: Kwiat — nowa miłość
9: Sakiewka — przypływ pieniędzy
10: Dzwon — wyjście za mąż
Krok po kroku. Na przykład udziałem w weselnej zabawie.
To tutaj bowiem tętniło życie, znalazły się wszak w samym sercu lokalnej społeczności, zjednoczonej jak nigdy. W trakcie wesel na bok odchodziły dawne urazy i spory o rosnącą na granicy ziem jabłonkę, jej owoce spadające równie ochoczo po obu stronach miedzy. Czasem powracały, przyciągane zapachem pitnego miodu oraz mocniejszych trunków domowej roboty, ale robiły to pod osłoną nocy. Dzień był jeszcze w rozkwicie, powietrze ciepłe i niemalże duszne, ale poruszane raz za razem ludzkim ruchem. Spacer, czy taniec — nie miało to większego znaczenia. I inne żywotne stworzenia w okolicy zdawały się czuć nadchodzącą atmosferę radości; Maria obejmująca Imogen, cofająca się za moment w swym tradycyjnym zmieszaniu i nieśmiałości, choć wciąż uśmiechnięta, bo rozradowana. Śpiew ptaków wzbijających się w niebo, do wspólnego lotu.
Jaskółki, to za nimi powłóczyła wzrokiem Maria, gdy jej zaróżowione od przygryzania usta rozciągnęły się w szerszym uśmiechu, a palce sięgnęły do nowopodarowanej broszki.
— To symbole miłości — szepnęła z przejęciem, zwracając się od razu do Imogen. Nie wiedziała, na ile przyjaciółka (och, słowo to było szczególnie słodkie w myślach, na języku nie mogło się jeszcze pojawić; Maria nie mogła pozwolić sobie na zbeszczeszczenie jego słodyczy tak wcześnie) świadoma była tegoż symbolizmu i zwyczajów ptaków. — Łączą się ze sobą na całe życie. To dobry znak dla nowożeńców — dodała, nim pochód zdążył do nich dotrzeć.
Pospólstwo nie do końca zdawało się rozumieć rolę przyzwoitki. Młodzieniec, który poprosił Imogen do tańca wydawał się nawet zmieszany jej obecnością, choć równie dobrze uczucie to mogło mieć swe źródło w odrzuceniu jego propozycji. Wyprostował się zatem, cofając dłoń do tyłu, za swoje plecy. Ostrożnie i bez widocznych oznak złości, raczej z czymś na wzór zawiedzionych nadziei. Niedługo jednakże trwało jego pogrążenie we własnej porażce, bowiem Imogen mądrze przekierowała jego uwagę na inną rolę, w której mógłby się wykazać. Jeżeli bowiem jest jakaś przestrzeń, w której ego mężczyzny, a zwłaszcza tego młodego, może osiągnąć swój pełen potencjał, było to z pewnością tłumaczenie.
— Pani życzenie jest moim rozkazem — blondyn pokłonił się przed Imogen szeroko, choć tym razem jego spojrzenie zawiesiło się na twarzy przyzwoitki tak, jakby szukał tylko jednego impulsu, który dałby mu znak, że za chwilę padnie ofiarą poważnego zrugania za naruszenie godności księżniczki. W kontakcie z samą Imogen wydawał się być bardziej swobodny, lecz gdy tylko przypominał sobie o obecności kolejnej osoby, próbował dystansować się przy pomocy manier — takich, jakich został nauczony. Daleko im było do dworskiej gracji, lecz nie można było powiedzieć, aby u ich podłoża czyhały niecne zamiary.
Poprowadził więc obie kobiety w kierunku ubranych w tradycyjne stroje ludowe starszych osób. Kobieta stała do nich tyłem, zajęta rozmowami z innymi kobietami w swoim wieku; z daleka widać było, że dawała im polecenia i dyrygowała ich kolejnymi ruchami. W zastępstwie żony, na przód wyszedł im ojciec panny młodej.
— Niechże mnie kołkogonek kopnie, sama lady Travers na weselu mojej Judy! — klasnął uradowany w dłonie; jego twarz — szeroko uśmiechnięta — miała kolor na pograniczu brązu i czerwieni, typowy dla człowieka pracującego ciężko i przez wiele godzin na świeżym powietrzu. Pomimo siwych włosów dalej był dość masywny i postawny, zapewne mógłby przegonić kilkoro młodzików w zawodach na podnoszenie ciężarów. — Panie poczekają chwilę, zaraz będzie podany weselny tort. Według naszej tradycji w każdym kawałku znajduje się drobny, ceramiczny symbol, także proszę być ostrożnym przy jedzeniu. To taka nasza zabawa na przewidywanie przyszłości — zaśmiał się wesoło, po czym oddając odpowiednie honory przy użyciu strojnej czapki, odwrócił się na moment, dołączając do swojej żony, aby pomóc jej z ustawieniem sporych rozmiarów ciasta na główny stół.
Tymczasem drużbant dalej porywał Marię w taniec. Dziewczę nie do końca wiedziało, co powinno ze sobą zrobić, dlatego też — walcząc ze swym zawstydzeniem, skupiło sie tylko i wyłącznie na rytmie, którego musiała pilnować, aby odpowiednio wykonywać figury. Nie zauważyła wiec, że wraz z drużbantem zasłużyli sobie na niewielką publiczność, która przez klaskanie w rytm muzyki dopingowała ich starania. Wreszcie grajkowie zakończyli melodię, a nim zabrali się do kolejnej, drużbant ujął dłoń Marii w swoją i złożył na niej pocałunek.
— Dotrzymałaś mi kroku, Jaskółeczko. Uważaj, żeby inne ci nie zazdrościły — chłopak puścił jej porozumiewawcze oczko i wydawało się, że za chwilę uda jej się od niego oderwać, powrócić do Imogen i jej przyzwoitki. Nic jednak z tych rzeczy, przynajmniej na razie. W kilku rozgniewanych krokach dopadła do nich bowiem tęga kobieta, która od razu chwyciła drużbanta za ucho, za nic sobie biorąc weselnych gapiów.
— Oż ty nicponiu! — krzyknęła matka drużbanta, majstrując przy uchu swego syna. — Deanie Edwards, proszę w tej chwili przeprosić tę młodą damę i towarzyszyć jej przy cieście! — zażądała, puszczając ucho syna dopiero wtedy, gdy ten jęknął z bólu — najwyraźniej zgadzając się na warunki matki, byleby tylko zaprzestała publicznego karcenia jak najszybciej. Ta, puściwszy ucho syna, zwróciła się do Marii, biorąc jej dłonie w swoje. — Wybacz mi, kochana, mój syn nicpoń właśnie taki jest... Zobaczy piękną dziewczynę i już mu maniery z głowy wypadają. Gdyby naprzykrzał ci się jeszcze, znajdziesz mnie przy stołach, o tam — wskazała na jeden z suto zastawionych stołów, przy którym siedziało kilkunastu gości. Nim Maria zdążyła przebudzić się z chwilowego szoku, kobieta puściła jej ręce, podeszła do syna i klepnąwszy go w plecy, zachęciła do dalszego działania. — No już, hultaju. Opowiedz pannie o cieście!
A niedługo później zniknęła wśród tłumów, zostawiając syna rozmasowującego bolące ucho, oraz Marię — na wpół bladą ze strasznego niezrozumienia, na wpół zarumienioną od odważnych poczynań kawalera.
— Ech, mogła chwilę poczekać... — burknął Dean, jednocześnie ofiarowując swoje ramię.
— Nic... Nic ci nie jest? Nie potrzebujesz pomocy? — Maria wreszcie zdobyła się na odwagę i pytanie; w odpowiedzi dostała jedynie radosny śmiech i pokręcenie głową. Dlatego też przyjęła ofertę i ruszyli w kierunku, w którym — jak później się okazało, już znalazła się Imogen oraz reszta gości. Młoda para zjawiła się przed ciastem, krojąc jego kawałki, a goście podawali je dalej.
— W takich ciastach są zapiekane symbole, które mają powiedzieć, co się stanie w przyszłości od teraz, do następnego wesela, na jakim się pojawisz albo i dłużej — wyjaśnienie przyszło w drodze konspiracyjnego szeptu ze strony Deana. Maria nie miała zatem innego wyjścia jak uwierzyć w lokalny przesąd, choć na chwilę jej spojrzenie uciekło w kierunku Imogen. Czy i ona mogła w to uwierzyć?
| zapraszam do rzutu k10 na weselną wróżbę; każdy numer to inny symbol niosący ze sobą konkretne znaczenie.
1: Serce — odnajdziesz prawdziwą miłość
2: Pierścionek — nadchodzące zaręczyny
3: Studnia — spełnienie marzeń
4: Butelka — ciąża
5: Czterolistna koniczyna — szczęście
6: Fotel bujany — długie życie
7: Kotwica — przygoda
8: Kwiat — nowa miłość
9: Sakiewka — przypływ pieniędzy
10: Dzwon — wyjście za mąż
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
The member 'Maria Multon' has done the following action : Rzut kością
'k10' : 1
'k10' : 1
Zdawała sobie sprawę ze swojego rodzaju wyróżnienia, którym obdarzała innych. Wiele dam unikało kontaktu z osobami z pospólstwa, nawet tymi obdarzonymi czystą krwią - ale dlaczego? Nie umniejszało jej stronnictwo, które niosło godne wartości, jakim była chociażby Maria - poznały się przecież przez jej kuzynkę, której imię barwiło dumne barwy Slytherinu. Rzecz jasna nie każdy mógł zrozumieć podejmowane przez damę gestykulacje, czyny czy słowa, ale nie tylko chodzi o zrozumienie, co akceptację - hermetyczny światek, stanowiący clou jestestwa jedynie wybranych, nie był wytłumaczalny w prostych słowach. Czasami sama spoglądała na niego z przymrużeniem oka, wyimaginowana kurtuazja nie była bowiem drugim imieniem Traversów, którzy nade wszystko stawiali czyny niosące potęgę - to dlatego, zamiast po prostu ograniczeń, starała się budować odpowiednie znajomości.
Marysia była słodka, nad taką dziewczyną Imogen obiecała trzymać ledwie widoczną pieczę, gdy koleżanka z roku obwieściła swoją gotowość do walki. Nawet te rozmarzone, wpatrzone spojrzenia wydawały się niewinnie urocze, a Imogen nie odbierała jej ich, pozwalając na ledwie zachłyśnięcie się jej obecnością; gdyby mówiła, że nie ma w tym nic wyjątkowego, kłamałaby, a ku temu nie miała najmniejszych powódek. Pozwalała jej się więc cieszyć, samą czerpiąc z obecności młodszej koleżanki, która mogła przynajmniej po części zrozumieć powódki jej niektórych poczynań.
Młodość.
Sceneria niczym z przepowiedni opowiadanych do snu, oddana w ramiona wyfruwających w miłosnym wirze ptaków. Świst przedarł powietrze, w swoistym afrodyzjaku zaklęte pióra zwiastowały niezaostrzonymi konturami długie, dostatnie życie. Metaforyczna podróż się rozpoczęła, a spojrzenie wędrowało po najróżniejszych reakcjach na twarzach obecnych. Ledwie skrawkami duszy kontrolowali mimikę, ta jednak zdradzała ambiwalentne emocje. Spodobałoby mu się ten widok, ta otwarta księga skrywanych wewnątrz ciałą dysput; podpowiadał jej to niezrozumiały głos, który ledwie potrząśnięciem głowy miał odejść, ale pozostawał. Pozostawał i pchał ją w kolejne otchłanie niezrozumianej tęsknoty, którą momentalne przekształcała się w niechęć, drażniąc zmysły damy Norfolku. — Czekam więc, aż wypuścimy je na twoim weselu, moja droga. — Bo na nim była szansa na miłość, życzyła jej tego śmiało i otwarcie, przekonana, że to uczucie istnieje. Nie odrzucała go, nie mówiła o kłamstwie, ułudzie i przyzwyczajeniu. Wierzyła głęboko, że kochać się dało i mogło - ale czy ją miało to spotkać, w świecie, w którym wybór stanowił cnotę? Wątpliwe.
W tych staraniach był wystarczający; nie wymagała idealnego dygania, skłaniania się w pół. Okazywał jej natomiast szacunek, wyrażony w zrozumiały dla niej sposób - to on był na swoim, ona była gościem, winna więc zaakceptować niefrasobliwość tychże gestów. Prowadzona pośród gości w stronę rodziców, pozwoliła sobie chwilę przyjrzeć się tymże pospolitym rysom, ale nie było w nich nic wyjątkowo... odmiennego. Nie krzyczały o niższym urodzeniu, nie pokazywały braku etykiety - jak gdyby widząc zwierzę w zoo, wydawało się ono mniej groźne. Spięcie pozostawało jednak w obrębie barków, bliskość tych wszystkich obcych ludzi niepokoiła tym mniej, im bliżej była objętej z faktem urodzenia roli.
— Najszczersze gratulacje, szanowni państwo. — Zaczęła, splatając dłonie na wysokości przepony, aby jednocześnie obdarować rodziców państwa młodych szczerym uśmiechem. — W życiu liczą się prawdziwe emocje w przyszłości i godni rodzice w przeszłości. Państwu młodym los ofiarował więc wszystko to, co pozwoli wieść dostatnie życie. — Zdobywała się na szczyt własnych zdolności, by rozmowa wybrzmiała jak najbardziej neutralnie przy niesionych różnicach. Mężczyzna przyjął z uśmiechem te słowa, podnosząc ton w następnej głosce, jak to tylko starsi mieli w zwyczaju. — A to prawda, droga pani. My prości ludzie, ale o dzieci się dba. A moja córka to kucharka dobra, żona ją nauczyła. — Rozpoczął, poprawiając w zdenerwowaniu rąbek flanelowej koszuli. — No, gdzież ten tort! To robiła żona moja z siostrą. Jajek nakupiły we wsi obok, bo u nas to lisy podarli kury.
Ciasto pojawiło się i jedynie gest lady Travers powstrzymał gospodarzy od podarowania jej pierwszego kawałka. Nie chciała robić swoją obecnością aż tak drastycznej zmiany obrządku, pierwsze kawałki były zawsze - nawet w jej świecie - dla starszyzny. Kiedy więc odebrała swój, zaintrygowana słowami ojca panny młodej, na powrót skierowała do niego swoje słowa.
— A co z lisem? Często się to zdarza? — Kawałek ciasta wydawał się natomiast inny, na wpół znaczący. Mężczyzna sarknął krótko, nim zdołał odpowiedzieć o lisie, jego żona dotarła do rozmawiających i żachnęła się krótko. — A lady co los przyniesie?
| k10 na weselną wróżbę
Marysia była słodka, nad taką dziewczyną Imogen obiecała trzymać ledwie widoczną pieczę, gdy koleżanka z roku obwieściła swoją gotowość do walki. Nawet te rozmarzone, wpatrzone spojrzenia wydawały się niewinnie urocze, a Imogen nie odbierała jej ich, pozwalając na ledwie zachłyśnięcie się jej obecnością; gdyby mówiła, że nie ma w tym nic wyjątkowego, kłamałaby, a ku temu nie miała najmniejszych powódek. Pozwalała jej się więc cieszyć, samą czerpiąc z obecności młodszej koleżanki, która mogła przynajmniej po części zrozumieć powódki jej niektórych poczynań.
Młodość.
Sceneria niczym z przepowiedni opowiadanych do snu, oddana w ramiona wyfruwających w miłosnym wirze ptaków. Świst przedarł powietrze, w swoistym afrodyzjaku zaklęte pióra zwiastowały niezaostrzonymi konturami długie, dostatnie życie. Metaforyczna podróż się rozpoczęła, a spojrzenie wędrowało po najróżniejszych reakcjach na twarzach obecnych. Ledwie skrawkami duszy kontrolowali mimikę, ta jednak zdradzała ambiwalentne emocje. Spodobałoby mu się ten widok, ta otwarta księga skrywanych wewnątrz ciałą dysput; podpowiadał jej to niezrozumiały głos, który ledwie potrząśnięciem głowy miał odejść, ale pozostawał. Pozostawał i pchał ją w kolejne otchłanie niezrozumianej tęsknoty, którą momentalne przekształcała się w niechęć, drażniąc zmysły damy Norfolku. — Czekam więc, aż wypuścimy je na twoim weselu, moja droga. — Bo na nim była szansa na miłość, życzyła jej tego śmiało i otwarcie, przekonana, że to uczucie istnieje. Nie odrzucała go, nie mówiła o kłamstwie, ułudzie i przyzwyczajeniu. Wierzyła głęboko, że kochać się dało i mogło - ale czy ją miało to spotkać, w świecie, w którym wybór stanowił cnotę? Wątpliwe.
W tych staraniach był wystarczający; nie wymagała idealnego dygania, skłaniania się w pół. Okazywał jej natomiast szacunek, wyrażony w zrozumiały dla niej sposób - to on był na swoim, ona była gościem, winna więc zaakceptować niefrasobliwość tychże gestów. Prowadzona pośród gości w stronę rodziców, pozwoliła sobie chwilę przyjrzeć się tymże pospolitym rysom, ale nie było w nich nic wyjątkowo... odmiennego. Nie krzyczały o niższym urodzeniu, nie pokazywały braku etykiety - jak gdyby widząc zwierzę w zoo, wydawało się ono mniej groźne. Spięcie pozostawało jednak w obrębie barków, bliskość tych wszystkich obcych ludzi niepokoiła tym mniej, im bliżej była objętej z faktem urodzenia roli.
— Najszczersze gratulacje, szanowni państwo. — Zaczęła, splatając dłonie na wysokości przepony, aby jednocześnie obdarować rodziców państwa młodych szczerym uśmiechem. — W życiu liczą się prawdziwe emocje w przyszłości i godni rodzice w przeszłości. Państwu młodym los ofiarował więc wszystko to, co pozwoli wieść dostatnie życie. — Zdobywała się na szczyt własnych zdolności, by rozmowa wybrzmiała jak najbardziej neutralnie przy niesionych różnicach. Mężczyzna przyjął z uśmiechem te słowa, podnosząc ton w następnej głosce, jak to tylko starsi mieli w zwyczaju. — A to prawda, droga pani. My prości ludzie, ale o dzieci się dba. A moja córka to kucharka dobra, żona ją nauczyła. — Rozpoczął, poprawiając w zdenerwowaniu rąbek flanelowej koszuli. — No, gdzież ten tort! To robiła żona moja z siostrą. Jajek nakupiły we wsi obok, bo u nas to lisy podarli kury.
Ciasto pojawiło się i jedynie gest lady Travers powstrzymał gospodarzy od podarowania jej pierwszego kawałka. Nie chciała robić swoją obecnością aż tak drastycznej zmiany obrządku, pierwsze kawałki były zawsze - nawet w jej świecie - dla starszyzny. Kiedy więc odebrała swój, zaintrygowana słowami ojca panny młodej, na powrót skierowała do niego swoje słowa.
— A co z lisem? Często się to zdarza? — Kawałek ciasta wydawał się natomiast inny, na wpół znaczący. Mężczyzna sarknął krótko, nim zdołał odpowiedzieć o lisie, jego żona dotarła do rozmawiających i żachnęła się krótko. — A lady co los przyniesie?
| k10 na weselną wróżbę
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Yaxley
Zawód : dama, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
The member 'Imogen Travers' has done the following action : Rzut kością
'k10' : 10
'k10' : 10
Ta teza mogłaby okazać się kontrowersyjna w niektórych kręgach, ale obie z dziewcząt mogły z tej znajomości wynieść znacznie więcej niż to, co oferowało im wyłącznie ich środowisko. Światy, do których należały były różne, to prawda, ale nie były rozłączne. Nieustannie się przenikały, czasem mniej, czasem bardziej intensywnie, ale każdy rozsądny czarodziej wiedział, że to właśnie ludzie pokroju Marii — ci półkrwi bez bliskich przodków mugolskich, ot po prostu wiedzeni wolą przetrwania niezależnie od tego, czy ich świat zdominowany był przez magię lub jej brak — stanowili podstawę społeczeństwa. To ich było najwięcej i to ich trud ostatecznie budował wszystkie budynki, drogi, pomniki. To ich pamięć była tą najcenniejszą, bo gdy ktoś pozostawiał w niej swój odcisk, musiał być to ślad monumentalny, daleko przerastający próby i problemy życia codziennego. Ludzie tacy jak Maria lubili ponadto mieć kogoś, o kim skrycie marzyli. Maria nie dostrzegała, bo i nie miała tego świadomości, jak wiele poświęcała Imogen, aby znaleźć się w miejscu, w którym była, ale nie przeszkadzało to jej w idealizowaniu jej obrazu. Wszak postrzegała ją podobnie do wiejskich chłopców. Jako prawdziwą księżniczkę, która z jakiegoś powodu pragnęła roztoczyć nad nią swą opiekę. Była jej za to niezwykle wdzięczna.
Nie spodziewała się jednak, że ptasia obecność, nagła, ale przyjemna, wszak żadne stworzenie na świecie nie było tak po prostu złe i każde, przy wystarczających staraniach było mile widziane i oczekiwane, sprowadzi na usta lady Imogen zdanie, z którego ucieszyłaby się chyba każda młoda panienka. Każda, za wyjątkiem Marii oczywiście, która swymi otwartymi szeroko szarozielonymi oczami najpierw spojrzała w dół, na ubitą ziemię i czubki własnych butów, aby później przenieść wzrok — już bardziej poznaczony jakąś niespodziewaną melancholią, kontrastującą z różowiejącymi policzkami — na powrót na lico damy.
— Wątpię, by nadarzyła się ku temu okazja — ledwo wydusiła, szeptem oczywiście, choć sama jej postawa zdradzała, że w pewien nieintuicyjny sposób poszukiwała w Imogen zrozumienia dla swojej sytuacji. Była przeznaczona jednorożcom, ale wielu uważało, że to tylko temporalna przeszkoda, łącznie z nią samą. O wiele bardziej obawiała się właśnie małżeństwa, niż roli starej panny przy jednorożcach. Przede wszystkim dziewczęce serce ściskało się ze strachu o to, komu w udziale przypadłaby jej ręka. Bo nie była przecież szczególnie atrakcyjna, a w dodatku można było zapomnieć o istnieniu jakiegokolwiek posagu, nawet jeżeli lady Odetta i Elvira upierały się, że coś dla niej przyszykują. A nie mało to okrutnych mężczyzn chodziło po tym świecie? Takich jak mąż jej starszej siostry Violet, żeby nie szukać za daleko. Och, oczywiście, pięknie byłoby móc się zakochać. Tak do szaleństwa i grobowej deski, i żyć nawet w biedzie, byle wspólnie. Ale i do tego potrzebna była uroda.
— Z lisami, droga pani dobrodziejko — odezwała się wreszcie żona gospodarza, a jednocześnie matka panny młodej, do tej pory zajęta krojeniem ciasta i podawaniem kawałków dalej tak, aby przekazane zostały każdemu, kto tylko zdecydował się na takowy. — To zdarza się ostatnimi razy dość często. Raz nam kury porwali, innego razu sąsiadom, Rogersom, a i nawet przed sołtysowym autorytetem nie chylą czoła — kobieta westchnęła głęboko, po czym pokręciła głową ze zrezygnowaniem, nim ukroiła ostatni kawałek ciasta, dla siebie. Zanim jednak zdecydowała się go spróbować, zerknęła z ciekawością na talerz Imogen, chwilę po pytaniu zadanym przez jej męża. — Oj, pani dobrodziejko, toż ci wróżą zamążpójście!
Te słowa, dość donośne, sprawiły, że nawet stojąca kawałek dalej Maria podniosła wyżej głowę, wzrokiem szukając sylwetki kobiety wydającej się pochodzić nie z tego świata. W tym samym czasie, zupełnie odruchowo, łyżeczka trzymana w dłoni znów zanurzyła się w cieście, wydając przy tym niespodziewany, metaliczny odgłos. Dziewczę spojrzało prędko w dół, ale nim zdążyła ostrożnie oddzielić symbol od ciasta, już czuła przy sobie ponowną obecność Deana.
— O, już coś ci wypadło. Pokazuj, nie martw się — zachęcił ją z lekkodusznym śmiechem, na co blondynka postarała się jak najlepiej oddzielić ciasto od...
— To serduszko... — szepnęła i choć symbol wydawał się być dość oczywisty, to i tak spojrzała na towarzyszącego jej chłopaka, pragnąc usłyszeć jakieś wyjaśnienia, może w głębi duszy mając nadzieję, że to była wróżba przewrotna, wcale nie mająca oznaczać tego, co symbol owy reprezentował zazwyczaj.
— Hahaha, oj Jaskółeczko — Dean roześmiał się w głos, tak donośnie i szczerze, że nie dość, że zwrócił na siebie uwagę kilkorga okolicznych biesiadników, to jeszcze zmuszony został wytrzeć kryształki łez zbierające się w kącikach oczu. — No cóż, nie spodziewałem się, że będzie to takie szybkie, ale skoro wylosowałaś to przy mnie, to chyba oczywiste, że to nam jest miłość pisana? — nim zdążył skończyć mówić, Maria już zastygła w bezruchu, wyraźnie onieśmielona bezpośredniością jej towarzysza. Potrzebowała kilku długich, przeciągających się chyba do minuty sekund, nim wcisnęła talerzyk z resztką ciasta w Deanowe dłonie.
— Ja... Ja już muszę iść — wydusiła z siebie, nim ruszyła w przód, sprawnie wymijając wszystkich stojących jej na drodze biesiadników, aż wreszcie znalazła się tuż przy boku Imogen. Przy tej, która dawała jej niezachwiane poczucie bezpieczeństwa. — I... I jak twoja wróżba? — zadała pytanie szeptem, nie chcąc przecież zupełnie obcesowo wcisnąć się w prowadzoną przez nią dotychczas rozmowę.
Nie spodziewała się jednak, że ptasia obecność, nagła, ale przyjemna, wszak żadne stworzenie na świecie nie było tak po prostu złe i każde, przy wystarczających staraniach było mile widziane i oczekiwane, sprowadzi na usta lady Imogen zdanie, z którego ucieszyłaby się chyba każda młoda panienka. Każda, za wyjątkiem Marii oczywiście, która swymi otwartymi szeroko szarozielonymi oczami najpierw spojrzała w dół, na ubitą ziemię i czubki własnych butów, aby później przenieść wzrok — już bardziej poznaczony jakąś niespodziewaną melancholią, kontrastującą z różowiejącymi policzkami — na powrót na lico damy.
— Wątpię, by nadarzyła się ku temu okazja — ledwo wydusiła, szeptem oczywiście, choć sama jej postawa zdradzała, że w pewien nieintuicyjny sposób poszukiwała w Imogen zrozumienia dla swojej sytuacji. Była przeznaczona jednorożcom, ale wielu uważało, że to tylko temporalna przeszkoda, łącznie z nią samą. O wiele bardziej obawiała się właśnie małżeństwa, niż roli starej panny przy jednorożcach. Przede wszystkim dziewczęce serce ściskało się ze strachu o to, komu w udziale przypadłaby jej ręka. Bo nie była przecież szczególnie atrakcyjna, a w dodatku można było zapomnieć o istnieniu jakiegokolwiek posagu, nawet jeżeli lady Odetta i Elvira upierały się, że coś dla niej przyszykują. A nie mało to okrutnych mężczyzn chodziło po tym świecie? Takich jak mąż jej starszej siostry Violet, żeby nie szukać za daleko. Och, oczywiście, pięknie byłoby móc się zakochać. Tak do szaleństwa i grobowej deski, i żyć nawet w biedzie, byle wspólnie. Ale i do tego potrzebna była uroda.
— Z lisami, droga pani dobrodziejko — odezwała się wreszcie żona gospodarza, a jednocześnie matka panny młodej, do tej pory zajęta krojeniem ciasta i podawaniem kawałków dalej tak, aby przekazane zostały każdemu, kto tylko zdecydował się na takowy. — To zdarza się ostatnimi razy dość często. Raz nam kury porwali, innego razu sąsiadom, Rogersom, a i nawet przed sołtysowym autorytetem nie chylą czoła — kobieta westchnęła głęboko, po czym pokręciła głową ze zrezygnowaniem, nim ukroiła ostatni kawałek ciasta, dla siebie. Zanim jednak zdecydowała się go spróbować, zerknęła z ciekawością na talerz Imogen, chwilę po pytaniu zadanym przez jej męża. — Oj, pani dobrodziejko, toż ci wróżą zamążpójście!
Te słowa, dość donośne, sprawiły, że nawet stojąca kawałek dalej Maria podniosła wyżej głowę, wzrokiem szukając sylwetki kobiety wydającej się pochodzić nie z tego świata. W tym samym czasie, zupełnie odruchowo, łyżeczka trzymana w dłoni znów zanurzyła się w cieście, wydając przy tym niespodziewany, metaliczny odgłos. Dziewczę spojrzało prędko w dół, ale nim zdążyła ostrożnie oddzielić symbol od ciasta, już czuła przy sobie ponowną obecność Deana.
— O, już coś ci wypadło. Pokazuj, nie martw się — zachęcił ją z lekkodusznym śmiechem, na co blondynka postarała się jak najlepiej oddzielić ciasto od...
— To serduszko... — szepnęła i choć symbol wydawał się być dość oczywisty, to i tak spojrzała na towarzyszącego jej chłopaka, pragnąc usłyszeć jakieś wyjaśnienia, może w głębi duszy mając nadzieję, że to była wróżba przewrotna, wcale nie mająca oznaczać tego, co symbol owy reprezentował zazwyczaj.
— Hahaha, oj Jaskółeczko — Dean roześmiał się w głos, tak donośnie i szczerze, że nie dość, że zwrócił na siebie uwagę kilkorga okolicznych biesiadników, to jeszcze zmuszony został wytrzeć kryształki łez zbierające się w kącikach oczu. — No cóż, nie spodziewałem się, że będzie to takie szybkie, ale skoro wylosowałaś to przy mnie, to chyba oczywiste, że to nam jest miłość pisana? — nim zdążył skończyć mówić, Maria już zastygła w bezruchu, wyraźnie onieśmielona bezpośredniością jej towarzysza. Potrzebowała kilku długich, przeciągających się chyba do minuty sekund, nim wcisnęła talerzyk z resztką ciasta w Deanowe dłonie.
— Ja... Ja już muszę iść — wydusiła z siebie, nim ruszyła w przód, sprawnie wymijając wszystkich stojących jej na drodze biesiadników, aż wreszcie znalazła się tuż przy boku Imogen. Przy tej, która dawała jej niezachwiane poczucie bezpieczeństwa. — I... I jak twoja wróżba? — zadała pytanie szeptem, nie chcąc przecież zupełnie obcesowo wcisnąć się w prowadzoną przez nią dotychczas rozmowę.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Wyższość była wpisana w jej życie od samego początku, nic więc dziwnego, że konkretne zachowania nie odbijały się piętnem na jej umyśle - przychodziły i odchodziły, niczym spokojne wody Morza Północnego. Dotykały stóp, czule i z zachwytem, napawając młodą damę wrażeniem codzienności; tak bowiem, zwykle wprost, była lepsza. Nic złego nie było w tym, że tak się czuła, skoro od dziecka wpajano jej tą uniwersalną prawdę, jednocześnie też to poczucie nie powodowało, że miała innych poniżać czy im umniejszać. Maria natomiast była rezolutną dziewczyną, może i prostą, ale pojętną i pracowitą, a obietnica złożona przyjaciółce z dormitorium była świętością dla kogoś tak dumnego. Lady Travers, jak cała swoja rodzina, hołdowała czynom i to nimi obdarzała zagubioną ptaszynę, której - mimo własnej niemocy - obiecała strzec.
Nawet tutaj, choć trawiąc słowa o lisie, dotarło do niej coś, co spłonęło zdziwieniem i zaróżowieniem kobiecych policzków.
Zbiła usta w cienką linię, już rozmyślała możliwość pomocy mieszkańcom, ale słowo brzęczało w umyśle i kołatało sercem - racjonalizowanie odeszło na drugi plan, chociaż na ustach pojawiła się kpina. To było przecież niedorzeczne.
— Zamążpójście zamążpójściem, mam do pani pytanie... czy lepsze ogrodzenie by pomogło? A może pies? — Odsunęła wizję z wróżby na dalszy plan, ale jednocześnie ta ciągle tliła się żarem na dziewczęcych policzkach. Trochę ją to wręcz zemdliło, nie była gotowa na takie kroki, nawet jeśli to był jej czas.
— Jeśli jest możliwość pomocy, to proszę mi ją przedstawić. Jesteśmy dla państwa, zawsze kiedy tylko potrzeba wsparcia. — Jako lordowie hrabstwa stanowili opokę, której nie zastąpi żadna pomoc sąsiedzka. W ich kwestii leżało bezpieczeństwo, ale i kontrola. Nie mogli sobie pozwolić na rozpanoszenie się swawoli czy poczucia obojętności wobec mieszkańców. W istocie, bez poddanych byliby zwykłymi ludźmi, których żywoty nie różniłyby się wiele od zwykle możnych. Ponownie w umyśle zatliło się to dziwne wrażenie strachu, które ledwie śmieszna, nierozsądna przepowiednia z tortu weselnego rozpanoszyła w jej myślach. Nie była gotowa na taki obrót spraw, a jednak myśli przywiodły zmarszczenie brwi i chwilę zawieszenia, z której rozbudziły ją dopiero słowa Marii.
— Zamążpójście, Marysiu. — Odpowiedziała szeptem, po czym odchrząknęła cichutko i uśmiechnęła się łagodnie. — A tobie? To tylko wróżby, Marysiu, tylko wróżby. — Uśmiechnęła się słodko, łagodnie, dłonią gładząc ramię dziewczęcia. Rozmowy trwały, dopóki z drugiej strony nie podeszła służka. Zamrugała łagodnie, oblekła Multon spojrzeniem łagodnym, wprost troskliwym. Tylko wróżby, które obiły się stresem i głębszym zaczerpanęciem oddechu, który spłyną na policzki kobiety delikatnym zaróżowieniem. Do uszu dochodziły kolejne słowa przyzwoitki, zatrzepotanie rzęsami rozbudziło racjonalne myślenie. Pogładziwszy dłoń Marii, szepnęła jej krótkie słowa wstrzymania, podchodząc na powrót do rodziców państwa młodych, by w chwili rozmowy poprosić o możliwość wypowiedzenia się przed wszystkimi. Działa na wpół w amoku, szum w uszach odsuwał wspomnienie wróżby, skupienie opierała na roli, którą winna tutaj przyjąć - zarządczyni, ale także opiekunki.
— Dziękujemy za gościnę, szanowni państwo. Jestem niewyobrażalnie wdzięczna za możliwość celebracji tak ważnego momentu w życiu, jakim jest ślub. — Zaczęła, czując obok siebie krótkie westchnięcie zadowolenia ojca panny młodej. Wzrokiem przesunęła po twarzy zgromadzonych gości, zatrzymując na młodej parze, by ugościć na twarzy słodkawy uśmiech.
— Przed wami wspólna droga pośród szczęścia, miłości, ale również wspólnych dylematów i rozterek. Życzę wam w tym wytrwałości i dalszej celebracji każdego dnia wspólnie, a jako dama Norfolk obiecuję, że uczynię wszystko, aby zbudować dla wszystkich istniejących, jak i nowopowstałych rodzin, grunt do bezpiecznego i obfitego rozwoju. — Powiedziawszy to jeszcze raz, obdarzyła wszystkich krótkim spojrzeniem, a skinięciem głowy podziękowała rodzicom, powracając do Marii.
— Możemy wracać.
Nawet tutaj, choć trawiąc słowa o lisie, dotarło do niej coś, co spłonęło zdziwieniem i zaróżowieniem kobiecych policzków.
Zbiła usta w cienką linię, już rozmyślała możliwość pomocy mieszkańcom, ale słowo brzęczało w umyśle i kołatało sercem - racjonalizowanie odeszło na drugi plan, chociaż na ustach pojawiła się kpina. To było przecież niedorzeczne.
— Zamążpójście zamążpójściem, mam do pani pytanie... czy lepsze ogrodzenie by pomogło? A może pies? — Odsunęła wizję z wróżby na dalszy plan, ale jednocześnie ta ciągle tliła się żarem na dziewczęcych policzkach. Trochę ją to wręcz zemdliło, nie była gotowa na takie kroki, nawet jeśli to był jej czas.
— Jeśli jest możliwość pomocy, to proszę mi ją przedstawić. Jesteśmy dla państwa, zawsze kiedy tylko potrzeba wsparcia. — Jako lordowie hrabstwa stanowili opokę, której nie zastąpi żadna pomoc sąsiedzka. W ich kwestii leżało bezpieczeństwo, ale i kontrola. Nie mogli sobie pozwolić na rozpanoszenie się swawoli czy poczucia obojętności wobec mieszkańców. W istocie, bez poddanych byliby zwykłymi ludźmi, których żywoty nie różniłyby się wiele od zwykle możnych. Ponownie w umyśle zatliło się to dziwne wrażenie strachu, które ledwie śmieszna, nierozsądna przepowiednia z tortu weselnego rozpanoszyła w jej myślach. Nie była gotowa na taki obrót spraw, a jednak myśli przywiodły zmarszczenie brwi i chwilę zawieszenia, z której rozbudziły ją dopiero słowa Marii.
— Zamążpójście, Marysiu. — Odpowiedziała szeptem, po czym odchrząknęła cichutko i uśmiechnęła się łagodnie. — A tobie? To tylko wróżby, Marysiu, tylko wróżby. — Uśmiechnęła się słodko, łagodnie, dłonią gładząc ramię dziewczęcia. Rozmowy trwały, dopóki z drugiej strony nie podeszła służka. Zamrugała łagodnie, oblekła Multon spojrzeniem łagodnym, wprost troskliwym. Tylko wróżby, które obiły się stresem i głębszym zaczerpanęciem oddechu, który spłyną na policzki kobiety delikatnym zaróżowieniem. Do uszu dochodziły kolejne słowa przyzwoitki, zatrzepotanie rzęsami rozbudziło racjonalne myślenie. Pogładziwszy dłoń Marii, szepnęła jej krótkie słowa wstrzymania, podchodząc na powrót do rodziców państwa młodych, by w chwili rozmowy poprosić o możliwość wypowiedzenia się przed wszystkimi. Działa na wpół w amoku, szum w uszach odsuwał wspomnienie wróżby, skupienie opierała na roli, którą winna tutaj przyjąć - zarządczyni, ale także opiekunki.
— Dziękujemy za gościnę, szanowni państwo. Jestem niewyobrażalnie wdzięczna za możliwość celebracji tak ważnego momentu w życiu, jakim jest ślub. — Zaczęła, czując obok siebie krótkie westchnięcie zadowolenia ojca panny młodej. Wzrokiem przesunęła po twarzy zgromadzonych gości, zatrzymując na młodej parze, by ugościć na twarzy słodkawy uśmiech.
— Przed wami wspólna droga pośród szczęścia, miłości, ale również wspólnych dylematów i rozterek. Życzę wam w tym wytrwałości i dalszej celebracji każdego dnia wspólnie, a jako dama Norfolk obiecuję, że uczynię wszystko, aby zbudować dla wszystkich istniejących, jak i nowopowstałych rodzin, grunt do bezpiecznego i obfitego rozwoju. — Powiedziawszy to jeszcze raz, obdarzyła wszystkich krótkim spojrzeniem, a skinięciem głowy podziękowała rodzicom, powracając do Marii.
— Możemy wracać.
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Yaxley
Zawód : dama, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
Świat został zbudowany w jakiś konkretny sposób a Maria — będąc dziewczęciem rezolutnym, pojętnym i pracowitym — nie podważała tegoż porządku, biorąc go po prostu za coś naturalnego. Nie zastanawiała się nad swoim położeniem, bowiem niewiele było w stanie go zmienić, a nawet jeżeli — okoliczności takowe były daleko poza jej zasięgiem. Należało więc skupić się wyłącznie na tym, na co miała bezpośredni wpływ. Na swoje zdrowie, na bezpieczeństwo, na kilka chwil uśmiechów wyrywanych z paszczy przekornego losu. Innego wyjścia przecież nie było, choć nie była nawet świadoma przysięgi, którą Imogen złożyła jej kuzynce dawno temu, dopiero na początku złego, gdy wszyscy mieli nadzieję, że cokolwiek miało rozrządzić ich losami w przyszłych miesiącach, wcale nie będzie aż tak surowe.
— Bardziej jakieś zabezpieczenie kurników... Psa dobrze by mieć, na wszelki wypadek, ale gdy jest leniwy to nic nam po nim. To samo z ogrodzeniem, lisy spryciarze przecisną się przez najmniejszą szczelinę — kobiecina westchnęła ciężko, opierając jedną z pięści na biodrze, drugą zaś podnosząc do ust. Odwróciła się w kierunku kurnika, jakby zastanawiała się teraz nad propozycją jakiegokolwiek sensownego rozwiązania. Dalsze słowa Imogen wydawały się wpędzać ją w jeszcze głębsze zakłopotanie, ponieważ spojrzała po szlachciance z czerwieniejącymi policzkami, nim podrapała się po policzku, wyraźnie dla zsunięcia z siebie narastającego stresu. — Ależ co się będzie dama przejmować byle płotem i kurnikiem... — wymamrotała, nie wierząc do końca w to, że mogła stać przed nią dama, która faktycznie brała sobie do serca problemy lokalnej ludności, nieistotne jak były one trywialne. Musiała być to dla niej z pewnością nowość, a w takim wypadku wstrzemięźliwość każąca nie nadwyrężać dobroci panów i pań Norfolku była chyba zrozumiała.
Tymczasem w odpowiedzi na słowa Imogen o zamążpójściu, twarz Marii rozjaśniła się niemal natychmiastowo. Wróżba lady Travers była wszak mniej lub bardziej spodziewana — była wszak damą, najpiękniejszą z pięknych, o jej rękę musiało więc starać się wielu lordów. Z tego, co rozumiała z komentarzy, czytanych w biegu gazetach, wiele osób podnosiło teraz konieczność dbania o rodzinę, rolę kobiety jako matki. Widziała to w swoich siostrach, które bawiły już małe dzieci, choć nie były wiele starsze od niej. I gdzieś w środku chyba sama chciała mieć kiedyś w ramionach swe dziecko, a z drugiej strony... Wizja opuszczenia rezerwatu, wizja konieczności wyjścia za mąż dla jakichkolwiek szans na przeżycie w okrutnym świecie napawała ją strachem. Imogen mogła chociaż żyć w luksusach, przecież półwila natura sprawiłaby, że każdy mężczyzna pokochałby ją całym sobą. A co zrobić, gdy było się biednym i nawet nie tak znowu urodziwym?
Odruchowo przyklepała kosmyki jasnych włosów, chcąc sprawdzić, czy odstające uszy, jej największy kompleks, pozostają schowane pod ich taflą.
— To tylko wróżby — powtórzyła po niej, zgadzając się z tymi słowami, wciąż jednak trzymając w ręku swój kawałek ceramiki. — Mi wyszło, że się zakocham... — szepnęła przejęta. Wierzyła w magię wróżb, wszystkie, które otrzymała do tej pory powoli się spełniały. Na przyjęciu Elviry los powiedział jej, że marnuje swój czas na niepotrzebne zajęcia, niedługo po tym otrzymała propozycję pomocy pani Cassandrze w lecznicy. A teraz, do następnego ślubu, miała oddać komuś swoje serce. Serce, które poczęło bić prędko w nadchodzącej ekscytacji pomieszanej ze szczerą trwogą. Do losu jednak, to już wiedziała całą sobą, nie należało stawać okoniem. Lepiej było rzucić się na jego fale, dać się porwać. Na dobre i na złe.
Nie przeszkadzała zatem w przemowie Imogen, czekając tylko na moment, w którym powinna pokłonić się dziękczynnie gospodarzom i młodej parze. Kątem oka zauważyła rozczarowane spojrzenie Deana, ale uśmiechnęła się do niego pokrzepiająco. Był czarujący i całkiem przystojny, na pewno znajdzie sobie jeszcze partnerkę, z którą przetańczy całą noc.
I kto wie, może gdy następnym razem odwiedzą z lady Travers Castle Rising, trafią akurat na jego wesele?
— Proszę prowadzić — zaoferowała Imogen możliwość przejścia z przodu w towarzystwie służącej. Sama zamknęła pochód, wciąż nie mogąc powstrzymać się od wesołego podrygiwania w rytm cichnącej muzyki.
| z/t x2
— Bardziej jakieś zabezpieczenie kurników... Psa dobrze by mieć, na wszelki wypadek, ale gdy jest leniwy to nic nam po nim. To samo z ogrodzeniem, lisy spryciarze przecisną się przez najmniejszą szczelinę — kobiecina westchnęła ciężko, opierając jedną z pięści na biodrze, drugą zaś podnosząc do ust. Odwróciła się w kierunku kurnika, jakby zastanawiała się teraz nad propozycją jakiegokolwiek sensownego rozwiązania. Dalsze słowa Imogen wydawały się wpędzać ją w jeszcze głębsze zakłopotanie, ponieważ spojrzała po szlachciance z czerwieniejącymi policzkami, nim podrapała się po policzku, wyraźnie dla zsunięcia z siebie narastającego stresu. — Ależ co się będzie dama przejmować byle płotem i kurnikiem... — wymamrotała, nie wierząc do końca w to, że mogła stać przed nią dama, która faktycznie brała sobie do serca problemy lokalnej ludności, nieistotne jak były one trywialne. Musiała być to dla niej z pewnością nowość, a w takim wypadku wstrzemięźliwość każąca nie nadwyrężać dobroci panów i pań Norfolku była chyba zrozumiała.
Tymczasem w odpowiedzi na słowa Imogen o zamążpójściu, twarz Marii rozjaśniła się niemal natychmiastowo. Wróżba lady Travers była wszak mniej lub bardziej spodziewana — była wszak damą, najpiękniejszą z pięknych, o jej rękę musiało więc starać się wielu lordów. Z tego, co rozumiała z komentarzy, czytanych w biegu gazetach, wiele osób podnosiło teraz konieczność dbania o rodzinę, rolę kobiety jako matki. Widziała to w swoich siostrach, które bawiły już małe dzieci, choć nie były wiele starsze od niej. I gdzieś w środku chyba sama chciała mieć kiedyś w ramionach swe dziecko, a z drugiej strony... Wizja opuszczenia rezerwatu, wizja konieczności wyjścia za mąż dla jakichkolwiek szans na przeżycie w okrutnym świecie napawała ją strachem. Imogen mogła chociaż żyć w luksusach, przecież półwila natura sprawiłaby, że każdy mężczyzna pokochałby ją całym sobą. A co zrobić, gdy było się biednym i nawet nie tak znowu urodziwym?
Odruchowo przyklepała kosmyki jasnych włosów, chcąc sprawdzić, czy odstające uszy, jej największy kompleks, pozostają schowane pod ich taflą.
— To tylko wróżby — powtórzyła po niej, zgadzając się z tymi słowami, wciąż jednak trzymając w ręku swój kawałek ceramiki. — Mi wyszło, że się zakocham... — szepnęła przejęta. Wierzyła w magię wróżb, wszystkie, które otrzymała do tej pory powoli się spełniały. Na przyjęciu Elviry los powiedział jej, że marnuje swój czas na niepotrzebne zajęcia, niedługo po tym otrzymała propozycję pomocy pani Cassandrze w lecznicy. A teraz, do następnego ślubu, miała oddać komuś swoje serce. Serce, które poczęło bić prędko w nadchodzącej ekscytacji pomieszanej ze szczerą trwogą. Do losu jednak, to już wiedziała całą sobą, nie należało stawać okoniem. Lepiej było rzucić się na jego fale, dać się porwać. Na dobre i na złe.
Nie przeszkadzała zatem w przemowie Imogen, czekając tylko na moment, w którym powinna pokłonić się dziękczynnie gospodarzom i młodej parze. Kątem oka zauważyła rozczarowane spojrzenie Deana, ale uśmiechnęła się do niego pokrzepiająco. Był czarujący i całkiem przystojny, na pewno znajdzie sobie jeszcze partnerkę, z którą przetańczy całą noc.
I kto wie, może gdy następnym razem odwiedzą z lady Travers Castle Rising, trafią akurat na jego wesele?
— Proszę prowadzić — zaoferowała Imogen możliwość przejścia z przodu w towarzystwie służącej. Sama zamknęła pochód, wciąż nie mogąc powstrzymać się od wesołego podrygiwania w rytm cichnącej muzyki.
| z/t x2
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
Castle Rising
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Norfolk