Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Norfolk
Castle Rising
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Castle Rising
Znajdująca się w północnej części hrabstwa Norfolk niewielka zamieszkiwana przez czarodziejów wieś Castle Rising nie jest bardzo znanym miejscem. Łatwo nie zauważyć jej istnienia, ponieważ nie wiedzie do niej żadna główna droga. W tym zapomnianym przez ludzi skrawku świata natknąć się można na dość dobrze zachowane ruiny bardzo starego, acz niedużego zamku. Wiedzie do niego urokliwa droga biegnąca skrajem lasu od ostatnich wiejskich domków, a rosnące u jej skraju drzewa zamieszkują elfy. Po kilkunastu minutach marszu wśród drzew i śpiewu słowików wędrowiec może odpocząć na błoniach otaczających zameczek lub spróbować dostać się do środka. Czyni to jednak na własne ryzyko, bowiem choć konstrukcja znajduje się w nie najgorszej kondycji to nigdy nie wiadomo, czy wszystkie jej miejsca są stabilne. Tak jak w każdym takim miejscu również i w Castle Rising można natrafić na duchy krążące po zamku i w otaczających go lasach. Ciężko jednak je odnaleźć, ponieważ zjawy stronią od ludzi.
Wiedziała, że da się odciągnąć od reszty jeśli zostanie odpowiednio zachęcony. A cóż mogłoby być bardziej zachęcającego, od kilku tajemnic? Których z resztą zapewne mu nie zdradzi - nie zasłużył jeszcze na tę historię, nie zasłużył na słowa zaufania, jakie mogłyby kiedyś opuścić jej usta… Była jednak pewna, że nigdy ich nie opuszczą, a dzisiejszy dzień będzie ostatnim, gdy przyjdzie im się spotkać… A panią Pinkstone z pewnością w jakiś sposób przekona. - Nie, to nie ukraiński… Ani żaden ze słowiańskich języków. - Odpowiedziała tajemniczo, nie zdradzając mu jednak tego, w jakim języku przyszło jej śpiewać. Może kiedyś, może gdyby znaleźli się w innej rzeczywistości… Lecz nie teraz i zapewne nie w tym świecie… Łatwo było odsunąć od siebie ciekawość, gdy wspomnienie złości nadal rozbijało się gdzieś w jej głowie. - Gdybym Ci zdradziła, musiałabym dopilnować, że nikomu tego nie zdradzisz… No, chcesz skazać się na moje wieczne towarzystwo? Jeśli tak, z przyjemnością wszystko Ci wyśpiewam. - Mruknęła z wyraźnie wybrzmiewającym wyzwaniem we wrzosowym głosie. Znała odpowiedź, była pewna, że ten nie zaryzykuje jej towarzystwem, przekonana, iż jej towarzystwo jest dla niego równie uciążliwe, co jego towarzystwo dla niej. Piękne oddziaływanie dwóch, niezwykle upartych osłów. - Wiem. - Rzuciła krótko na wspomnienie o tym, że jest złym człowiekiem. To wydawało jej się jasne już od tamtego spotkania w barze, źle patrzyło mu z oczu, nawet jeśli błękitne tęczówki dziwnie przyciągały wzrok.
Ciemne oczy rozszerzyły się w zaskoczeniu, gdyż takiej historii usłyszeć się nie spodziewała. - Podobałaby mi się, gdybym znała jej dalszą część. Co się z nią stało? Nie zamordowała Cię przy pierwszej lepszej okazji? Nadal tkwi w Skandynawii? - Wyrzuciła z siebie pytania, by tanecznym rokiem podążyć za pożal się Merlinie nauczycielem, zaciekawiona zdradzoną historią. - Wyglądasz na dupka, ale bardziej romantycznego dupka… Coś w rodzaju Wertera, jeśli wiesz o czym mówię. - Rzuciła wzruszając ramionami, podążając z anim w kierunku ogniska.
Cała sceneria wywołała w pannie Frey dziwne, słodko-gorzkie ukłucie. Ogniska pod gołym niebem połączone z piciem oraz zabawą były tym, co uwielbiała, wiązało się jednak z przykrymi wspomnieniami rodziny. Szybko odnalazła kilka znajomych twarzy, w końcu artystyczne grono Londynu miało to do siebie, iż ciężko było się nie znać. Alkohol zapełnił puste naczynia, a pomysł szybko wykwitł w głowie. Frey sięgnęła po swojego sandałka, by rzucić nim prosto w plecy Bojczuka.
- Co tak stoisz? Ten tu sądzi, że rozłożysz mnie na łopatki w piciu na czas… Przyjmiesz wyzwanie? - Rzuciła z błyskiem w czarnym spojrzeniu, posyłając mu wyzywający uśmiech czerwonych warg,.
Ciemne oczy rozszerzyły się w zaskoczeniu, gdyż takiej historii usłyszeć się nie spodziewała. - Podobałaby mi się, gdybym znała jej dalszą część. Co się z nią stało? Nie zamordowała Cię przy pierwszej lepszej okazji? Nadal tkwi w Skandynawii? - Wyrzuciła z siebie pytania, by tanecznym rokiem podążyć za pożal się Merlinie nauczycielem, zaciekawiona zdradzoną historią. - Wyglądasz na dupka, ale bardziej romantycznego dupka… Coś w rodzaju Wertera, jeśli wiesz o czym mówię. - Rzuciła wzruszając ramionami, podążając z anim w kierunku ogniska.
Cała sceneria wywołała w pannie Frey dziwne, słodko-gorzkie ukłucie. Ogniska pod gołym niebem połączone z piciem oraz zabawą były tym, co uwielbiała, wiązało się jednak z przykrymi wspomnieniami rodziny. Szybko odnalazła kilka znajomych twarzy, w końcu artystyczne grono Londynu miało to do siebie, iż ciężko było się nie znać. Alkohol zapełnił puste naczynia, a pomysł szybko wykwitł w głowie. Frey sięgnęła po swojego sandałka, by rzucić nim prosto w plecy Bojczuka.
- Co tak stoisz? Ten tu sądzi, że rozłożysz mnie na łopatki w piciu na czas… Przyjmiesz wyzwanie? - Rzuciła z błyskiem w czarnym spojrzeniu, posyłając mu wyzywający uśmiech czerwonych warg,.
I put a spell on you
Emma Frey
Zawód : Artystka
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
But darlin the truth is
In darkness I’m ruthless
I wanna scream your name
Again and again
In darkness I’m ruthless
I wanna scream your name
Again and again
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
- Więc? Co to za język? - dopytuję, chociaż nie sądzę, że to coś da. Niemniej zasiała ziarno ciekawości, które odbiło się iskrą w moim spojrzeniu. Potem prycham i wywracam ślepiami - chyba podziękuję, nie jestem aż takim masochistą, żeby mieć ją zawsze przy sobie, nawet jeśli dostrzegam pewien urok we frywolnie opadających kosmykach włosów - Wróciła do Anglii, nie wiem jak, nie widujemy się, nie chce mnie znać - co nieszczególnie mnie dziwi; sam też nie chciałbym się znać, właściwie czasem nie chciałem, żałowałem kilku pochopnie podjętych decyzji i ta byłą jedną z nich, ale wtedy... wtedy nie widziałem innego rozwiązania, to wydawało mi się najmniej bolesne. Gdybym został niszczylibyśmy się powoli, gdybym powiedział jej o swoich planach... może byłoby lepiej, ale byłem tchórzem, który wolał zapakować się na statek pod osłoną nocy i zniknąć - Wiem kim był Werter - kończę, nie spoglądając już na pannę Warbeck; właściwie nie mam już ochoty z nią rozmawiać, a fakt, że wreszcie dotarliśmy na miejsce sprawia, że wcale nie muszę. Wokół jest mnóstwo innych gęb chętnych do poplotkowania, tych, które widuję codziennie oraz tych, których czystki wygnały ze stolicy. Teraz byliśmy daleko od Londynu i mogliśmy bawić się razem w oczekiwaniu na deszcz meteorów, który zalśni dziś na nocnym niebie. Jestem właśnie w trakcie pogawędki z jednym starym znajomym, kiedy dostaję sandałem prosto w plecy i o mało nie dławię się alkoholem. Rzucam okiem naokoło, zatrzymując spojrzenie na Emmie i już mam się zacząć wkurwiać, kiedy z jej ust pada wyzwanie, a ja... ja pierdolę, nie mogę tak po prostu puścić go mimo uszu. Mrużę ślepia i kiwam nieznacznie głową. Swojemu towarzyszowi obiecuję, że złapiemy się później, a tymczasem podchodzę bliżej dziewczyny i zerkam na nią jakby z góry. Milczę jeszcze kilka chwil, jakbym rozważał wszelkie za i przeciw, chociaż tak po prawdzie decyzję już podjąłem - Stoi, jaka stawka? Bo chyba nie chcesz się mierzyć o satysfakcję? - pytam, unosząc jedną brew. Wyciągam w jej kierunku dłoń, żeby zawiązać umowę, zaś moje usta układają się w delikatny, złowieszczy uśmiech - Nie masz pojęcia na co się piszesz - bo co jak co, ale chlać umiałem... nie, wróć, może nawet bardziej po prostu mogłem. A nawet jak już nie mogłem to zwykle i tak waliłem dalej, taką mam magiczną moc. Moc alkoholika.
{ 7 lutego }
Lasy otaczające Castle Rising wyglądały z góry jak nieregularna plama ciemnej, rozlanej na śniegu zieleni – pozbawiony kształtu kleks, wklęsły w miejscu, gdzie zaczynały się rozrzucone nieregularnie zabudowania, ale za to zachłannie lgnący do wyrastającego ponad teren wzgórza. Machnął skrzydłami, jednocześnie pochylając lekkie ciało do przodu – obniżając lot, tak, by szybując, móc otoczyć mury górującego nad okolicą zamku. Z tej odległości rzecz jasna nie będąc w stanie dostrzec niczego ponad nie; kruszejące ze starości i opuszczone, szare wieżyczki i ściany zlewające się z równie szarym tłem nieba – przeciętym jedynie wąską strużką ciemniejszego dymu, wzbijającego się ponad wewnętrzny dziedziniec i mieszającego ze skłębionym sklepieniem śniegowych chmur. Zatoczył nad budowlą pętlę, sokolim spojrzeniem starając się dojrzeć cokolwiek podejrzanego: ruch, ludzką sylwetkę – ale nie licząc tej pojedynczej nitki dogasających oparów, nie widział niczego przyciągającego uwagę. Trudno; pozostawało im sprawdzić to osobiście, choć nie zdecydował jeszcze, czy rozsądnym byłoby pukanie wprost do głównej bramy; ktokolwiek zasiedlał obecnie zamek, mógł nie mieć przyjaznych zamiarów – co nie stanowiło problemu, jeśli byli to zziębnięci i szukający schronienia mugole, ale stałoby się problematyczne, gdyby nowymi lokatorami okazali się członkowie jednej z bojówek samozwańczego ministra. Chociaż Traversowie robili co mogli, żeby wyplenić ich ze swoich ziem, to Manannan słyszał już o opanowanych przez nich strategicznych punktach – i za każdym razem, gdy o tym myślał, zapalał się w nim gniew, niemal równy temu, który miesiące wcześniej nie pozwolił mu na okazanie litości błagającemu o życie zdrajcy.
Oni również nie mieli się jej doczekać.
Domknął ostatnie zrobione nad okolicą koło, po czym skierował się w dół zbocza – ku miejscu, w którym umówił się na spotkanie z Corneliusem; pikując, dostrzegł jego sylwetkę już z daleka, ciemną postać zmierzającą ścieżką w stronę skraju lasu; zamachał skrzydłami, żeby wyrównać lot, a później wyhamować – zaraz za pierwszymi z drzew. Postronnemu obserwatorowi mogłoby się wydawać, że wyląduje na pokrytej śniegiem ziemi, tuż przed nią jednak zaczął się zmieniać – pozwalając, by skrzydła wydłużyły się i odrzuciły pokrywające je pióra, przekształcające się płynnie w materiał ciemnogranatowej peleryny. Opadł na ziemię miękko, już nie szponami, a parą ludzkich nóg, obutych w wygodne, zimowe buty; jedynie oczy pozostały takie same, u sokoła otoczone jasnoniebieską obwódką, która w ludzkiej postaci rozlała się szerzej, tworząc parę charakterystycznych tęczówek. Czarny kapelusz z szerokim rondem, zazwyczaj spoczywający na głowie Manannana, znalazł się w jego dłoni – założył go swobodnym ruchem, poprawiając jeszcze drugą ręką, po czym to samo czyniąc z rękawami płaszcza; dopiero później ruszył w stronę Corneliusa, pokonując kilka metrów dzielącego ich dystansu, schylając lekko głowę, gdy znalazł się tuż obok. – Corneliusie, cieszę się, że dotarłeś – powitał go, zatrzymując się, żeby zmierzyć go spojrzeniem; nie licząc ostatniego spotkania w Białej Wywernie, minęło sporo czasu, odkąd mieli okazję współpracować – a okoliczności tej współpracy wywoływały u niego nieprzyjemny, gorzkawy posmak w ustach; sprawa utraconego statku była jedną z tych, z których nie był dumny – a świadomość, że istniało wąskie grono ludzi wtajemniczonych w jego porażkę, dokuczała mu niczym południowe słońce na otwartym morzu. – Ta ścieżka – podjął po chwili, odrywając wzrok od twarzy polityka; darując sobie uprzejmości, nie mieli na nie czasu – zwłaszcza, że mroźne powietrze bez trudu przeciskało się przez wszystkie warstwy ciepłego materiału ubrań – prowadzi na wzgórze, na którym stoi stary zamek. Z tego, co mi wiadomo, to właśnie tam znajduje się wylot jednego z podziemnych przejść. – Mówił o nich na ostatnim spotkaniu, sieć podziemnych korytarzy pozwalających na przedostanie się z Norfolku do Suffolku trzeba było sprawdzić i udrożnić; upewniając się, że w razie potrzeby mogły bez problemu służyć Rycerzom i ich sojusznikom. – Na dziedzińcu nie widziałem nikogo, ale nad budynkiem unosi się dym – na moje oko po ognisku, jeszcze świeżym. Musimy spodziewać się towarzystwa, ale nie jestem pewien, czyjego. Sugerowałbym obejście zamku dookoła i sprawdzenie, czy wystawili wartownika – jeśli tak, to pojmanie go i przesłuchanie da nam pojęcie co do tego, co zastaniemy w środku. Ufam, że wydobywanie informacji wciąż nie sprawia ci kłopotów? – zapytał, powracając spojrzeniem do Corneliusa i unosząc wyżej brwi; po raz pierwszy decydując się na bezpośrednie nawiązanie do przeszłości, smakującej goryczą i niewygodnej.
Czekając na odpowiedź, sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza, wyciągając z niej wykonaną ze starego srebra papierośnicę; ze środka wyłuskał magicznego papierosa, po czym przesunął ją w stronę Corneliusa. – Poczęstujesz się? – zapytał; nie potrafił sobie przypomnieć, czy miał w zwyczaju palić.
| tu rzuciłam na animagię
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
7.02
Podciągnął futrzany kołnierz czarnego płaszcza, kierując się zdecydowanym krokiem ku ruinom zamku. Śnieg skrzypiał pod butami i czasami skrzył się w nielicznych promieniach słońca. Cornelius nie pamiętał zimy tak ładnej, ani tak mroźnej. Zerkając na z pozoru opuszczoną konstrukcję, spróbował wczuć się w myśli mugoli, którzy mogli się na nią natknąć. Choć wychowany był w konserwatywnych, czarodziejskich wartościach i dopiero jako nastolatek w pełni zdał sobie sprawę ilu rzeczy nie mogą niemagiczni (ogrzewać przestrzeni z zawalonym dachem, na przykład!), to wczucie się w ich sytuację nie sprawiało mu większego problemu. Przeglądał wspomnienia wielu mugoli, wiedział już, w jaki sposób myślą i pojmują świat. Najwięcej, choć nie lubił tego przed sobą przyznawać, nauczyła go jednak nie legilimencja, a Layla. Jej dziecięca ciekawość, bezbrzeżny optymizm, ślepa wiara pokładana w niektórych ludzi (w niego, na przykład), łamiąca serce naiwność. Przed laty myślał, że ta dziewczyna jest cudowna - później, że jest szalona. Teraz wiedział, że inni mugole potrafią myśleć równie nielogicznie jak ona - i że, wbrew zdrowemu rozsądkowi, faktycznie mogliby skryć się w zimnych, opuszczonych ruinach zamku na ziemiach dumnych lordów. Wojna trwała już kilka miesięcy, a zdaniem Corneliusa - wychowanego wśród pieniędzy i przywilejów i przekonania, że każdy powinien dbać o własną skórę - ci najbogatsi i najbystrzejsi już dawno powinni uciec za granicę. Szlaki morskie odcięto, ale przecież zanim zablokowano kanał La Manche, mieli jeszcze trochę czasu.
Z drugiej strony, uciec nie chciał jego własny syn - który najwyraźniej odziedziczył szaleństwo swej matki zamiast pragmatyzmu Sallowów i który pewnie leżał teraz pewnie w zimnym grobie.
Było tak strasznie zimno.
Lorda Traversa, Manannana (jak chciał być nazywany, choć Corneliusowi wciąż przychodziło to z trudem i choć starał się nie mówić mu po imieniu publicznie), nie było jeszcze nigdzie widać. Sallow, tknięty pewnym przeczuciem, wzniósł wzrok ku niebu i...
...nie spodziewał się, że będzie dziś świadkiem przemiany, a jednak. Wstrzymał lekko oddech, gdy jastrząb zniżył swój lot i (wciąż w locie!) zmienił się w człowieka, gdy na wietrze załopotała ciemna peleryna, a dostojny ptak zmienił się w postawnego mężczyznę. Niektórym przemiany animagiczne wydawałyby się być może dziwne, może nawet intymne, może inna osoba odwróciłaby wzrok - ale nie Cornelius. Zielone tęczówki nie oderwały się od fascynującego spektaklu nawet na moment, aż wreszcie skrzyżowały się z tymi niebieskimi, a Sallow uśmiechnął się ledwo dostrzegalnie, porozumiewawczo. Jak jeden czarodziej obdarzony niezwykłym talentem do drugiego.
Szanował wyjątkową umiejętność Manannana i zastanawiał się, czy podniebne loty uzależniają równie mocno, jak pokusa zaglądania do cudzych głów.
Może kiedyś trafi na przesłuchanie jakiegoś animaga-rebelianta i będzie mógł się o tym przekonać.
-Manannanie. Dziękuję za zaproszenie, piękna okolica. - powitał się skinieniem głowy, uprzejmy aż do bólu. Przy młodym arystokracie mógł sobie zapewne darować wszystkie grzecznościowe formułki, konkretny lord Travers nie przypominał innych szlachciców znanych Corneliusowi, ale trudno jest porzucić dobrze zakorzenione nawyki.
Wysłuchał zdobytych przez kompana informacji, teraz rozumiejąc już, że Manannan wybrał się na zwiad w zwierzęcej postaci. Imponujące.
-Czyli ktoś, w taką pogodę, ogrzewa ruiny niemagicznym sposobem. - podsumował spokojnie, nie wydając jednak dalszej oceny. To równie dobrze mógł być czarodziej niezbyt biegły w transmutacji, sam Cornelius nie potrafił skutecznie ocieplać pomieszczeń. -Dobry plan. - przytaknął, a zapytany o przesłuchanie przytaknął ponownie, rozciągając usta w szerokim uśmiechu. Jednym z nielicznych szczerych uśmiechów, jakimi obdarzał kogokolwiek.
Do Manannana czuł chyba zresztą nawet cień szczerej sympatii... Choć nie zastanawiał się nad tym wcześniej, uprzejmy i usłużny Traversom z czystego pragmatyzmu, łasy na możliwość oddawania przysług arystokratom, rad być wplątanym w ich sekrety. Gotów na każde ich wezwanie, by z urzekająco grzecznym uśmiechem dać się zapamiętać jako człowiek zdolny, przydatny i dyskretny.
-Nigdy nie sprawia mi problemów - jedyne ograniczenie to walka bądź nagłe rozproszenia. - stwierdził bez fałszywej skromności. Szlifował swój talent długie lata, a choć nie dało się wyeliminować szkodliwego wpływu zewnętrznych dystraktorów i niewiele pozostało mu już do osiągnięcia, to wciąż mógł rozwijać się dalej. Prawdziwi mistrzowie potrafili używać legilimencji nawet w ferworze walki, a Cornelius Sallow kiedyś będzie jednym z nich.
Zazwyczaj nie palił, ale niegrzecznie byłoby odmówić okazjonalnego papierosa.
-Chętnie, dziękuję. - tytoń go uspokajał, sprzyjał skupieniu. -Co słychać na wielkich wodach? - zagaił, gdy ruszyli przed siebie. Pytanie ogólnikowe, pozwalające na równie ogólnikową odpowiedź, do bólu sztampowe i uprzejme - ale mimo wszystko, naprawdę był ciekaw.
rzucam na "Zdarzenia" za Manannana (postać bez zielonej rangi)
Podciągnął futrzany kołnierz czarnego płaszcza, kierując się zdecydowanym krokiem ku ruinom zamku. Śnieg skrzypiał pod butami i czasami skrzył się w nielicznych promieniach słońca. Cornelius nie pamiętał zimy tak ładnej, ani tak mroźnej. Zerkając na z pozoru opuszczoną konstrukcję, spróbował wczuć się w myśli mugoli, którzy mogli się na nią natknąć. Choć wychowany był w konserwatywnych, czarodziejskich wartościach i dopiero jako nastolatek w pełni zdał sobie sprawę ilu rzeczy nie mogą niemagiczni (ogrzewać przestrzeni z zawalonym dachem, na przykład!), to wczucie się w ich sytuację nie sprawiało mu większego problemu. Przeglądał wspomnienia wielu mugoli, wiedział już, w jaki sposób myślą i pojmują świat. Najwięcej, choć nie lubił tego przed sobą przyznawać, nauczyła go jednak nie legilimencja, a Layla. Jej dziecięca ciekawość, bezbrzeżny optymizm, ślepa wiara pokładana w niektórych ludzi (w niego, na przykład), łamiąca serce naiwność. Przed laty myślał, że ta dziewczyna jest cudowna - później, że jest szalona. Teraz wiedział, że inni mugole potrafią myśleć równie nielogicznie jak ona - i że, wbrew zdrowemu rozsądkowi, faktycznie mogliby skryć się w zimnych, opuszczonych ruinach zamku na ziemiach dumnych lordów. Wojna trwała już kilka miesięcy, a zdaniem Corneliusa - wychowanego wśród pieniędzy i przywilejów i przekonania, że każdy powinien dbać o własną skórę - ci najbogatsi i najbystrzejsi już dawno powinni uciec za granicę. Szlaki morskie odcięto, ale przecież zanim zablokowano kanał La Manche, mieli jeszcze trochę czasu.
Z drugiej strony, uciec nie chciał jego własny syn - który najwyraźniej odziedziczył szaleństwo swej matki zamiast pragmatyzmu Sallowów i który pewnie leżał teraz pewnie w zimnym grobie.
Było tak strasznie zimno.
Lorda Traversa, Manannana (jak chciał być nazywany, choć Corneliusowi wciąż przychodziło to z trudem i choć starał się nie mówić mu po imieniu publicznie), nie było jeszcze nigdzie widać. Sallow, tknięty pewnym przeczuciem, wzniósł wzrok ku niebu i...
...nie spodziewał się, że będzie dziś świadkiem przemiany, a jednak. Wstrzymał lekko oddech, gdy jastrząb zniżył swój lot i (wciąż w locie!) zmienił się w człowieka, gdy na wietrze załopotała ciemna peleryna, a dostojny ptak zmienił się w postawnego mężczyznę. Niektórym przemiany animagiczne wydawałyby się być może dziwne, może nawet intymne, może inna osoba odwróciłaby wzrok - ale nie Cornelius. Zielone tęczówki nie oderwały się od fascynującego spektaklu nawet na moment, aż wreszcie skrzyżowały się z tymi niebieskimi, a Sallow uśmiechnął się ledwo dostrzegalnie, porozumiewawczo. Jak jeden czarodziej obdarzony niezwykłym talentem do drugiego.
Szanował wyjątkową umiejętność Manannana i zastanawiał się, czy podniebne loty uzależniają równie mocno, jak pokusa zaglądania do cudzych głów.
Może kiedyś trafi na przesłuchanie jakiegoś animaga-rebelianta i będzie mógł się o tym przekonać.
-Manannanie. Dziękuję za zaproszenie, piękna okolica. - powitał się skinieniem głowy, uprzejmy aż do bólu. Przy młodym arystokracie mógł sobie zapewne darować wszystkie grzecznościowe formułki, konkretny lord Travers nie przypominał innych szlachciców znanych Corneliusowi, ale trudno jest porzucić dobrze zakorzenione nawyki.
Wysłuchał zdobytych przez kompana informacji, teraz rozumiejąc już, że Manannan wybrał się na zwiad w zwierzęcej postaci. Imponujące.
-Czyli ktoś, w taką pogodę, ogrzewa ruiny niemagicznym sposobem. - podsumował spokojnie, nie wydając jednak dalszej oceny. To równie dobrze mógł być czarodziej niezbyt biegły w transmutacji, sam Cornelius nie potrafił skutecznie ocieplać pomieszczeń. -Dobry plan. - przytaknął, a zapytany o przesłuchanie przytaknął ponownie, rozciągając usta w szerokim uśmiechu. Jednym z nielicznych szczerych uśmiechów, jakimi obdarzał kogokolwiek.
Do Manannana czuł chyba zresztą nawet cień szczerej sympatii... Choć nie zastanawiał się nad tym wcześniej, uprzejmy i usłużny Traversom z czystego pragmatyzmu, łasy na możliwość oddawania przysług arystokratom, rad być wplątanym w ich sekrety. Gotów na każde ich wezwanie, by z urzekająco grzecznym uśmiechem dać się zapamiętać jako człowiek zdolny, przydatny i dyskretny.
-Nigdy nie sprawia mi problemów - jedyne ograniczenie to walka bądź nagłe rozproszenia. - stwierdził bez fałszywej skromności. Szlifował swój talent długie lata, a choć nie dało się wyeliminować szkodliwego wpływu zewnętrznych dystraktorów i niewiele pozostało mu już do osiągnięcia, to wciąż mógł rozwijać się dalej. Prawdziwi mistrzowie potrafili używać legilimencji nawet w ferworze walki, a Cornelius Sallow kiedyś będzie jednym z nich.
Zazwyczaj nie palił, ale niegrzecznie byłoby odmówić okazjonalnego papierosa.
-Chętnie, dziękuję. - tytoń go uspokajał, sprzyjał skupieniu. -Co słychać na wielkich wodach? - zagaił, gdy ruszyli przed siebie. Pytanie ogólnikowe, pozwalające na równie ogólnikową odpowiedź, do bólu sztampowe i uprzejme - ale mimo wszystko, naprawdę był ciekaw.
rzucam na "Zdarzenia" za Manannana (postać bez zielonej rangi)
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Cornelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'Zdarzenia' :
'Zdarzenia' :
Nie czuł skrępowania na myśl o śledzącym go wzroku, nie mając też Corneliusowi za złe tej trwającej kilka sekund obserwacji, zakończonej porozumiewawczą wymianą spojrzeń; rozumiał fascynację sztuką transmutacji, on sam nie zatracił dotąd szacunku ani pasji do umiejętności kształtowania rzeczywistości wedle swojej woli, mimo że tą skomplikowaną i złożoną magią oddychał od dziecka. Traversowie zajmowali się nią od wieków, poniekąd płynęła w ich żyłach, wielu wszak było wśród nich metamorfomagów; a chociaż ten rzadki dar ominął jego pokolenie, to nigdy nie czuł z tego powodu złości – możliwość szybowania w przestworzach w zupełności mu wystarczała, a historia o ucieczce z bezludnej wyspy należała do jednej z najczęściej opowiadanych, choć zazwyczaj omijał lub przeinaczał to, w jaki sposób się na niej znalazł.
Odpowiedział skinieniem na uprzejme podziękowania Corneliusa, starając się powstrzymać wkradające się na wargi rozbawienie. – Będzie jeszcze piękniejsza bez kryjących się w ruinach intruzów – przytaknął; obecność buntujących się przeciw czarodziejskiemu panowaniu mugoli oraz ich samozwańczych obrońców na ziemiach Norfolku mierziła go do głębi odkąd tylko wrócił do kraju. Najchętniej wyruszyłby na nich od razu, organizując czystki wioska po wiosce i miasteczko po miasteczku, wypleniając mugolską zarazę z lasów i innych kryjówek, w których chowali się jak szczury, ale nawet on w całej swojej porywczości zdawał sobie sprawę, że potrzebował do tego sojuszników i odbudowania starych przyjaźni, zniszczonych szaleńczym władaniem zdradzieckiego nestora.
Wysłuchawszy słów Corneliusa, przytaknął. – Ogrzewa albo przygotowuje posiłek. Może warzy eliksiry. Nawet jeśli to mugole, nie możemy mieć pewności, że nie pomagają im czarodzieje – powiedział, krzywiąc się przy tym wyraźnie; ani przez moment nie rozumiał, jakie pobudki musiały kierować czarodziejami, którzy gotowi byli oddać własne życie w obronie niemagicznych. Do czego dążyli, jaką niepojętą wizję przyszłości mieli przed oczami? Czarodzieje i mugole nie mogli przecież egzystować obok siebie na tych samych prawach, zbyt wiele było między nimi różnic; jedyną możliwością było podporządkowanie ich sobie i postawienie niżej, w roli pozbawionych wolnej woli sług – rozbrojenie dziwnych maszyn, które kierowali przeciw nim, rozbicie szyków – zanim jeszcze mieliby szansę porządnie się zorganizować. – Zadbamy więc, by nic cię nie rozpraszało – powiedział, chowając z powrotem papierośnicę, a później zaciągając się dymem. Do ruin wciąż mieli do przejścia kawałek, chociaż więc skupiał się na obserwacji okolicy, nie zignorował zadanego przez Corneliusa pytania. – Poruszenie – odparł, razem z tym słowem wypuszczając kłąb szarego dymu; śnieg zachrzęścił pod jego butami. – To, co dzieje się w Anglii, zaczyna już nieść się poza nią jak kręgi na wodzie. Na Morzu Północnym zaroiło się od mugolskich statków, nigdy wcześniej nie widziałem też takiego ruchu w kanale La Manche. Na początku porty przyjmowały wszystkich bez pytania o pochodzenie, teraz coraz częściej odprawiają je z kwitkiem; pozornie nic się nie zmieniło, ale jak wiesz, gdzie wąchać – dodał, jakby dla zobrazowania – a może zupełnie przypadkowo – pociągając nosem – to wszędzie zaczyna cuchnąć strachem. – Nie dziwił się temu; wieści o dokonaniach Czarnego Pana niosły się coraz dalej – a mimo że większość jeszcze w to nie dowierzała, to niektórzy już wieścili, że wkrótce jego potęga sięgnie poza Wyspy, pochłaniając kraj za krajem. Jedni myśleli o tym z obawą, inni – w tym Manannan – z nadzieją. – A tutaj? – zapytał; do Anglii wrócił niedawno, większość wiadomości wciąż była więc dla niego jedynie krótkimi streszczeniami kreślonymi na pergaminie. – Słyszałem o Staffordshire. Byłeś tam? – zapytał z ciekawością błyszczącą w jasnym spojrzeniu; płonące stosy, składający pokłon mugole i czarodzieje – żałował, że nie mógł być tego świadkiem.
Chciał zapytać o coś jeszcze, ale zrezygnował, gdy zewnętrzne mury zamajaczyły między drzewami. – Widzisz? – zapytał, instynktownie ściszając głos i wskazując dłonią ponad krawędź kamiennej bariery, gdzie na tle nieba wciąż można było dostrzec szarawą smużkę dymu. Odrzucił końcówkę papierosa na śnieg, dogniatając ją butem, wolną dłonią dobywając różdżki – po czym zszedł z głównej ścieżki, zamiast w stronę muru kierując ich wzdłuż niego. W miarę, jak oddalali się od głównej bramy, mur zdawał się być w gorszym stanie: miejscami ziały w nim wyrwy, przez które widać było wewnętrzny dziedziniec; zatrzymał się, kiedy w jednej z nich mignęła mu sylwetka – mężczyzna, chudy i z niechlujnym zarostem na owiniętej szalikiem twarzy, szedł niespiesznie w ich kierunku, z dłońmi zaciśniętymi na jakimś metalowym przedmiocie, którego Manannan nie rozpoznał, ale domyślał się, że służył jako pewnego rodzaju broń.
Na reakcję mieli zaledwie chwilę, parę sekund i wartownik miał zniknąć za kolejnym fragmentem ściany, albo zauważyć ich i podnieść alarm; skierował różdżkę w stronę mugola, chcąc w pierwszej kolejności uniemożliwić mu użycie trzymanego w rękach przedmiotu; mechanizm wyglądał na wymagający precyzji, bez palców powinien stać się bezużyteczny. – Concitus – wypowiedział, jednocześnie przyspieszając kroku – w razie, gdyby mężczyzna postanowił rzucić się do ucieczki. – Trzeba go uciszyć – dodał, nie mogli pozwolić mu na wezwanie posiłków.
Odpowiedział skinieniem na uprzejme podziękowania Corneliusa, starając się powstrzymać wkradające się na wargi rozbawienie. – Będzie jeszcze piękniejsza bez kryjących się w ruinach intruzów – przytaknął; obecność buntujących się przeciw czarodziejskiemu panowaniu mugoli oraz ich samozwańczych obrońców na ziemiach Norfolku mierziła go do głębi odkąd tylko wrócił do kraju. Najchętniej wyruszyłby na nich od razu, organizując czystki wioska po wiosce i miasteczko po miasteczku, wypleniając mugolską zarazę z lasów i innych kryjówek, w których chowali się jak szczury, ale nawet on w całej swojej porywczości zdawał sobie sprawę, że potrzebował do tego sojuszników i odbudowania starych przyjaźni, zniszczonych szaleńczym władaniem zdradzieckiego nestora.
Wysłuchawszy słów Corneliusa, przytaknął. – Ogrzewa albo przygotowuje posiłek. Może warzy eliksiry. Nawet jeśli to mugole, nie możemy mieć pewności, że nie pomagają im czarodzieje – powiedział, krzywiąc się przy tym wyraźnie; ani przez moment nie rozumiał, jakie pobudki musiały kierować czarodziejami, którzy gotowi byli oddać własne życie w obronie niemagicznych. Do czego dążyli, jaką niepojętą wizję przyszłości mieli przed oczami? Czarodzieje i mugole nie mogli przecież egzystować obok siebie na tych samych prawach, zbyt wiele było między nimi różnic; jedyną możliwością było podporządkowanie ich sobie i postawienie niżej, w roli pozbawionych wolnej woli sług – rozbrojenie dziwnych maszyn, które kierowali przeciw nim, rozbicie szyków – zanim jeszcze mieliby szansę porządnie się zorganizować. – Zadbamy więc, by nic cię nie rozpraszało – powiedział, chowając z powrotem papierośnicę, a później zaciągając się dymem. Do ruin wciąż mieli do przejścia kawałek, chociaż więc skupiał się na obserwacji okolicy, nie zignorował zadanego przez Corneliusa pytania. – Poruszenie – odparł, razem z tym słowem wypuszczając kłąb szarego dymu; śnieg zachrzęścił pod jego butami. – To, co dzieje się w Anglii, zaczyna już nieść się poza nią jak kręgi na wodzie. Na Morzu Północnym zaroiło się od mugolskich statków, nigdy wcześniej nie widziałem też takiego ruchu w kanale La Manche. Na początku porty przyjmowały wszystkich bez pytania o pochodzenie, teraz coraz częściej odprawiają je z kwitkiem; pozornie nic się nie zmieniło, ale jak wiesz, gdzie wąchać – dodał, jakby dla zobrazowania – a może zupełnie przypadkowo – pociągając nosem – to wszędzie zaczyna cuchnąć strachem. – Nie dziwił się temu; wieści o dokonaniach Czarnego Pana niosły się coraz dalej – a mimo że większość jeszcze w to nie dowierzała, to niektórzy już wieścili, że wkrótce jego potęga sięgnie poza Wyspy, pochłaniając kraj za krajem. Jedni myśleli o tym z obawą, inni – w tym Manannan – z nadzieją. – A tutaj? – zapytał; do Anglii wrócił niedawno, większość wiadomości wciąż była więc dla niego jedynie krótkimi streszczeniami kreślonymi na pergaminie. – Słyszałem o Staffordshire. Byłeś tam? – zapytał z ciekawością błyszczącą w jasnym spojrzeniu; płonące stosy, składający pokłon mugole i czarodzieje – żałował, że nie mógł być tego świadkiem.
Chciał zapytać o coś jeszcze, ale zrezygnował, gdy zewnętrzne mury zamajaczyły między drzewami. – Widzisz? – zapytał, instynktownie ściszając głos i wskazując dłonią ponad krawędź kamiennej bariery, gdzie na tle nieba wciąż można było dostrzec szarawą smużkę dymu. Odrzucił końcówkę papierosa na śnieg, dogniatając ją butem, wolną dłonią dobywając różdżki – po czym zszedł z głównej ścieżki, zamiast w stronę muru kierując ich wzdłuż niego. W miarę, jak oddalali się od głównej bramy, mur zdawał się być w gorszym stanie: miejscami ziały w nim wyrwy, przez które widać było wewnętrzny dziedziniec; zatrzymał się, kiedy w jednej z nich mignęła mu sylwetka – mężczyzna, chudy i z niechlujnym zarostem na owiniętej szalikiem twarzy, szedł niespiesznie w ich kierunku, z dłońmi zaciśniętymi na jakimś metalowym przedmiocie, którego Manannan nie rozpoznał, ale domyślał się, że służył jako pewnego rodzaju broń.
Na reakcję mieli zaledwie chwilę, parę sekund i wartownik miał zniknąć za kolejnym fragmentem ściany, albo zauważyć ich i podnieść alarm; skierował różdżkę w stronę mugola, chcąc w pierwszej kolejności uniemożliwić mu użycie trzymanego w rękach przedmiotu; mechanizm wyglądał na wymagający precyzji, bez palców powinien stać się bezużyteczny. – Concitus – wypowiedział, jednocześnie przyspieszając kroku – w razie, gdyby mężczyzna postanowił rzucić się do ucieczki. – Trzeba go uciszyć – dodał, nie mogli pozwolić mu na wezwanie posiłków.
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
The member 'Manannan Travers' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 37
'k100' : 37
Było coś pociągającego w możliwości kreacji świata pod kątem własnych upodobań, w pełnej kontroli nad rzeczami materialnymi - przedmiotami, materią, własnym ciałem. Transmutacja powinna fascynować Corneliusa i w istocie lubił ją w Hogwarcie. Miał niezbędną cierpliwość, a nawet wyobraźnię. W młodości zaniechał jednak ćwiczeń tej dziedziny magii, skupiając się całkowicie na celu - urokach, amnezjatorstwie, legilimencji. W takich chwilach jak ta, gdy widział pióra zmieniające się w szatę, odrobinę żałował. Raczej nie miał takiego talentu, jak Traversowie, ale też nigdy nie dał sobie szansy go odkryć. Potem przypominał sobie jednak, że samemu władał mocą zmieniania cudzych wspomnień - i żal mijał.
Cudze umysły były piękniejsze od jakiejkolwiek materii fizycznej.
-Jakże trudno mi sobie wyobrazić, że pomagają im bezinteresownie. Jak myślisz - co mugole i przywódcy rebelii mogli im obiecać? - zagaił, słuchając raportu lorda Traversa i zmierzając w stronę ruin. Pytał nie tyle po to, by dowiedzieć się czegoś o rebelii - od miesięcy wczytywał się wszak we wszystkie znalezione informacje i stracił nadzieję na zrozumienie fanatycznej psychologii zwolenników Longbottoma - a po to, by poznać swojego towarzysza. Co myślał lord Mannanan o polityce, jak Traversowie zapatrywali się na trwający konflikt, co pchnęło go do stanięcia u boku Czarnego Pana? Na pozór odpowiedź zdawała się prosta (konserwatywne wartości, potęga, i tak dalej), ale Cornelius Sallow spędził w cudzych głowach tyle czasu, że wiedział, jak skomplikowani są ludzie. Dlatego pragnął wiedzieć o nich jak najwięcej - szczególnie, że jego własne pobudki do wspierania Rycerzy Walpurgii nie były przecież czysto ideologiczne. To oczywiste, że popierał wygraną stronę - ale przecież zawsze stawiał własną wygodę i karierę ponad wszystko inne. Takim był człowiekiem. A jakim człowiekiem był dzisiaj Mannanan Travers, przed laty ogarnięty żądzą zemsty i nie wahający się prosić Corneliusa o szemrane przysługi?
Z wdzięcznością skinął głową, gdy lord Travers obiecał mu brak rozproszeń. Słuchał dalej, o morzach i statkach - nie znał się na nich, ale potrafił wyciągać polityczne wnioski.
-Mugole uciekają? Czy raczej wysyłają swoim wsparcie? - zagaił, domyślając się, że chodzi o to pierwsze. Miał w Ministerstwie własne informacje, z uwagą śledził doniesienia z zagranicy, ale cenił te z pierwszej ręki. Uśmiechnął się lisio, gdy lord Travers wspomniał Staffordshire. Nie zamierzał się przyznać, że pierwszą część wieczoru nieoczekiwanie spędził w Tower, że skazał tam na śmierć krew z własnej krwi, niepokornego bękarta.
-Byłem. - odparł krótko, choć pojawił się dopiero późną nocą w Stoke-on-Trent. -Widziałem Czarnego Pana, widziałem jak kłania mu się całe miasto. - jeśli kiedykolwiek był bliski fanatyzmu, to właśnie wtedy, na własne oczy widząc potęgę i dławiąc w sercu własną słabość, zostawiając przeszłość w Tower i z nadzieją patrząc na płonące stosy (choć nigdy nie lubił ani smrodu ani widoku przemocy, nie znosząc bałaganu).
Rozmawialiby dalej, ale Mannanan jako pierwszy dostrzegł wartownika i zaalarmował Corneliusa.
-To pistolet. - szepnął Sallow, rozpoznając trzymany przez mugola przedmiot. Nie potrafiłby wyjaśnić mechanizmu jego działania, ale wiedział, że rani, że zabija. Nie wiedział, czy słowo mówi cokolwiek jego towarzyszowi, ale nie mieli czasu na pogawędki. Uniósł różdżkę, najpierw kierując ją na broń.
-Confundus. - syknął, wiedząc, że urok ma szansę zepsuć mechanizm.
Przed laty ćwiczył przecież na mugolach, dla pustej rozrywki. I chyba żeby zaimponować Layli, ale na jej twarzy ujrzał wtedy tylko zgrozę - i pośpiesznie wymazał tamto wspomnienie z jej ślicznej główki.
-Drętwota. - dodał, posyłając w mugola kolejny celny urok. Szepty i wiązki światła zaalarmowały wartownika. Spróbował rzucić się w bok i uniknąć ataku, lecz bez powodzenia, Drętwoty zresztą nie miał nawet jak uniknąć.
Cornelius w milczeniu podszedł do znieruchomiałych wzrok i odkopał pistolet z ręki mugola.
-Wątpię, by wybudził się z zaklęcia - mugole byli mniej odporni na magię od czarodziejów -ale czasem bywam zaskakiwany. Przytrzymasz go? - szepnął, kucając nad znieruchomiałym mężczyzną. Rozciągnął usta w mimowolnym uśmiechu, gotów przystawić mu różdżkę do skroni.
Czas na zabawę.
rzuty - zaklęcia udane, mugol ma zwinność 68 - chyba unika Concitus, ale nie Confundusa i Drętwoty
Cudze umysły były piękniejsze od jakiejkolwiek materii fizycznej.
-Jakże trudno mi sobie wyobrazić, że pomagają im bezinteresownie. Jak myślisz - co mugole i przywódcy rebelii mogli im obiecać? - zagaił, słuchając raportu lorda Traversa i zmierzając w stronę ruin. Pytał nie tyle po to, by dowiedzieć się czegoś o rebelii - od miesięcy wczytywał się wszak we wszystkie znalezione informacje i stracił nadzieję na zrozumienie fanatycznej psychologii zwolenników Longbottoma - a po to, by poznać swojego towarzysza. Co myślał lord Mannanan o polityce, jak Traversowie zapatrywali się na trwający konflikt, co pchnęło go do stanięcia u boku Czarnego Pana? Na pozór odpowiedź zdawała się prosta (konserwatywne wartości, potęga, i tak dalej), ale Cornelius Sallow spędził w cudzych głowach tyle czasu, że wiedział, jak skomplikowani są ludzie. Dlatego pragnął wiedzieć o nich jak najwięcej - szczególnie, że jego własne pobudki do wspierania Rycerzy Walpurgii nie były przecież czysto ideologiczne. To oczywiste, że popierał wygraną stronę - ale przecież zawsze stawiał własną wygodę i karierę ponad wszystko inne. Takim był człowiekiem. A jakim człowiekiem był dzisiaj Mannanan Travers, przed laty ogarnięty żądzą zemsty i nie wahający się prosić Corneliusa o szemrane przysługi?
Z wdzięcznością skinął głową, gdy lord Travers obiecał mu brak rozproszeń. Słuchał dalej, o morzach i statkach - nie znał się na nich, ale potrafił wyciągać polityczne wnioski.
-Mugole uciekają? Czy raczej wysyłają swoim wsparcie? - zagaił, domyślając się, że chodzi o to pierwsze. Miał w Ministerstwie własne informacje, z uwagą śledził doniesienia z zagranicy, ale cenił te z pierwszej ręki. Uśmiechnął się lisio, gdy lord Travers wspomniał Staffordshire. Nie zamierzał się przyznać, że pierwszą część wieczoru nieoczekiwanie spędził w Tower, że skazał tam na śmierć krew z własnej krwi, niepokornego bękarta.
-Byłem. - odparł krótko, choć pojawił się dopiero późną nocą w Stoke-on-Trent. -Widziałem Czarnego Pana, widziałem jak kłania mu się całe miasto. - jeśli kiedykolwiek był bliski fanatyzmu, to właśnie wtedy, na własne oczy widząc potęgę i dławiąc w sercu własną słabość, zostawiając przeszłość w Tower i z nadzieją patrząc na płonące stosy (choć nigdy nie lubił ani smrodu ani widoku przemocy, nie znosząc bałaganu).
Rozmawialiby dalej, ale Mannanan jako pierwszy dostrzegł wartownika i zaalarmował Corneliusa.
-To pistolet. - szepnął Sallow, rozpoznając trzymany przez mugola przedmiot. Nie potrafiłby wyjaśnić mechanizmu jego działania, ale wiedział, że rani, że zabija. Nie wiedział, czy słowo mówi cokolwiek jego towarzyszowi, ale nie mieli czasu na pogawędki. Uniósł różdżkę, najpierw kierując ją na broń.
-Confundus. - syknął, wiedząc, że urok ma szansę zepsuć mechanizm.
Przed laty ćwiczył przecież na mugolach, dla pustej rozrywki. I chyba żeby zaimponować Layli, ale na jej twarzy ujrzał wtedy tylko zgrozę - i pośpiesznie wymazał tamto wspomnienie z jej ślicznej główki.
-Drętwota. - dodał, posyłając w mugola kolejny celny urok. Szepty i wiązki światła zaalarmowały wartownika. Spróbował rzucić się w bok i uniknąć ataku, lecz bez powodzenia, Drętwoty zresztą nie miał nawet jak uniknąć.
Cornelius w milczeniu podszedł do znieruchomiałych wzrok i odkopał pistolet z ręki mugola.
-Wątpię, by wybudził się z zaklęcia - mugole byli mniej odporni na magię od czarodziejów -ale czasem bywam zaskakiwany. Przytrzymasz go? - szepnął, kucając nad znieruchomiałym mężczyzną. Rozciągnął usta w mimowolnym uśmiechu, gotów przystawić mu różdżkę do skroni.
Czas na zabawę.
rzuty - zaklęcia udane, mugol ma zwinność 68 - chyba unika Concitus, ale nie Confundusa i Drętwoty
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zastanowił się przez chwilę nad słowami Corneliusa, bez większego trudu wdrapując się krętą ścieżką biegnącą w górę niezbyt stromego zbocza. Pytanie wydało mu się osobliwe, osobiście niezbyt często zastanawiał się nad motywacją wrogów – nie przewidując wśród możliwych scenariuszy takiego, w którym ta wiedza okazałaby mu się przydatna. Nie planował przekonywać ich do szeroko pojętego nawrócenia, chcąc po prostu, by wynieśli się z jego ziem; a najlepiej – by wynieśli się na tamten świat. – Buntownikom? – upewnił się, rzucając pytające spojrzenie w stronę Sallowa. – To pewnie zależy. Tym brudnokrwistym, dla których nie ma pośród nas miejsca – zapewne równość, wolność, i tak dalej. – Machnął ręką; nie wierzył nigdy w podobne ideały, ani o ideały nie walczył – w życiu gnając jedynie za starymi, czarodziejskimi legendami i adrenaliną płynącą z morskiej żeglugi, z mierzenia się z bezlitosnym żywiołem, z zapachu prochu i strachu odbijającego się w oczach mugoli ratujących się skokiem do wody z tonącego, płonącego okrętu. Echa szalejącej w Anglii wojny nie były wystarczające, by przyciągnąć go do kraju – zrobiło to dopiero polecenie nestora, przypominającego mu dobitnie o konieczności stanięcia u boku rodziny, co uczynił bez zawahania. – Co do reszty – nie mam pojęcia. Pozycję w ich nowym świecie, być może – rzucił bez większego przekonania, jednocześnie zawieszając na dłuższą chwilę pytające spojrzenie na twarzy Corneliusa; ciekaw, jaka była jego opinia na ten temat.
– Uciekają – przytaknął, kiwając krótko głową. Przez dłuższą chwilę szedł w milczeniu, nasłuchując dźwięków dobiegających zza kamiennego muru, kiedy jednak nie usłyszał nic poza własnym oddechem i chrzęszczeniem śniegu pod stopami – podjął temat ponownie. – Po cichu mówi się o organizowaniu jakiegoś oporu, odwetu, ale to raczej puste słowa. – Mugole byli zbyt tchórzliwi by wrócić i walczyć, gdy raz już uciekli z podkulonym ogonem; zresztą – nie wierzył, by byli aż tak pozbawieni instynktu samozachowawczego, by nie dostrzegać, jak bardzo bez szans pozostawali w starciu z czarodziejami. Ich ciała, słabe i chorowite, nie były odporne na magię – a niezrozumiałe maszyny również się jej poddawały.
Rzucił zaciekawione spojrzenie Corneliusowi, kiedy potwierdził swoją obecność w Staffordshire; w jego oczach błysnęło coś żywego, fascynacja, być może zazdrość – słyszał o tym wieczorze, o płonących stosach i o pojawieniu się samego Czarnego Pana, i jeśli czegoś żałował, to że nie dobił do angielskich brzegów nieco wcześniej. Miał nadzieję, że pewnego dnia podobne wydarzenia wstrząsną również Norfolkiem; że płomienie oczyszczą mugolskie siedliska, pozostawiając jedynie te czarodziejskie. Otworzył usta, nie zdążył jednak wyrazić tego sentymentu, bo zaalarmował go ruch; kiwnął głową w odpowiedzi na wyjaśnienie padające z ust towarzysza, choć słowo pistolet absolutnie nic mu nie mówiło. – Krakenia mać – zaklął pod nosem, dostrzegając, jak jego zaklęcie mija cel; Sallow na szczęście zareagował jednak błyskawicznie, dwie celne wiązki uderzyły w mugola, sprawiając, że runął jak długi. Kopnięty metalowy przedmiot upadł parę metrów dalej, Manannan przez moment podążył za nim wzrokiem – ale zaraz potem odwrócił się, koncentrując swoją uwagę na wartowniku. – Dobra robota – skomentował, spoglądając na Corneliusa z uznaniem; nie podejrzewał go o tak doskonały refleks, domyślając się jednak, że wojna musiała w którymś momencie wyciągnąć go zza biurka; w szeregach Rycerzy Walpurgii musiał robić znacznie więcej niż tylko dbać o dobrą opinię Ministerstwa Magii. – Przypilnuję, żeby się nie ruszał. Sprawdzisz, czego możemy spodziewać się w środku? – zapytał, podchodząc do unieruchomionego mężczyzny. Podniósł różdżkę, kierując ją jeszcze w stronę dziedzińca. – Oculus – wypowiedział cicho, chcąc zmaterializować w przestrzeni lewitujące oko – i posłać je nieco dalej, upewniając się, że nikt nie zaskoczy ich w trakcie nietypowego przesłuchania. Dopiero później przykucnął przy ziemi, żeby jeden usztywniony bark mugola przycisnąć kolanem, a na drugim zacisnąć lewą rękę. Skinął głową, dając Sallowowi znak, że mógł zaczynać.
– Uciekają – przytaknął, kiwając krótko głową. Przez dłuższą chwilę szedł w milczeniu, nasłuchując dźwięków dobiegających zza kamiennego muru, kiedy jednak nie usłyszał nic poza własnym oddechem i chrzęszczeniem śniegu pod stopami – podjął temat ponownie. – Po cichu mówi się o organizowaniu jakiegoś oporu, odwetu, ale to raczej puste słowa. – Mugole byli zbyt tchórzliwi by wrócić i walczyć, gdy raz już uciekli z podkulonym ogonem; zresztą – nie wierzył, by byli aż tak pozbawieni instynktu samozachowawczego, by nie dostrzegać, jak bardzo bez szans pozostawali w starciu z czarodziejami. Ich ciała, słabe i chorowite, nie były odporne na magię – a niezrozumiałe maszyny również się jej poddawały.
Rzucił zaciekawione spojrzenie Corneliusowi, kiedy potwierdził swoją obecność w Staffordshire; w jego oczach błysnęło coś żywego, fascynacja, być może zazdrość – słyszał o tym wieczorze, o płonących stosach i o pojawieniu się samego Czarnego Pana, i jeśli czegoś żałował, to że nie dobił do angielskich brzegów nieco wcześniej. Miał nadzieję, że pewnego dnia podobne wydarzenia wstrząsną również Norfolkiem; że płomienie oczyszczą mugolskie siedliska, pozostawiając jedynie te czarodziejskie. Otworzył usta, nie zdążył jednak wyrazić tego sentymentu, bo zaalarmował go ruch; kiwnął głową w odpowiedzi na wyjaśnienie padające z ust towarzysza, choć słowo pistolet absolutnie nic mu nie mówiło. – Krakenia mać – zaklął pod nosem, dostrzegając, jak jego zaklęcie mija cel; Sallow na szczęście zareagował jednak błyskawicznie, dwie celne wiązki uderzyły w mugola, sprawiając, że runął jak długi. Kopnięty metalowy przedmiot upadł parę metrów dalej, Manannan przez moment podążył za nim wzrokiem – ale zaraz potem odwrócił się, koncentrując swoją uwagę na wartowniku. – Dobra robota – skomentował, spoglądając na Corneliusa z uznaniem; nie podejrzewał go o tak doskonały refleks, domyślając się jednak, że wojna musiała w którymś momencie wyciągnąć go zza biurka; w szeregach Rycerzy Walpurgii musiał robić znacznie więcej niż tylko dbać o dobrą opinię Ministerstwa Magii. – Przypilnuję, żeby się nie ruszał. Sprawdzisz, czego możemy spodziewać się w środku? – zapytał, podchodząc do unieruchomionego mężczyzny. Podniósł różdżkę, kierując ją jeszcze w stronę dziedzińca. – Oculus – wypowiedział cicho, chcąc zmaterializować w przestrzeni lewitujące oko – i posłać je nieco dalej, upewniając się, że nikt nie zaskoczy ich w trakcie nietypowego przesłuchania. Dopiero później przykucnął przy ziemi, żeby jeden usztywniony bark mugola przycisnąć kolanem, a na drugim zacisnąć lewą rękę. Skinął głową, dając Sallowowi znak, że mógł zaczynać.
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
The member 'Manannan Travers' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 17
'k100' : 17
-Równość i wolność nie nakarmią pustych żołądków. - mruknął z namysłem. -I nie, nie zastanawiałem się nad szlamami. - wciąż przyzwyczajał się do brzmienia tego słowa, kiedyś nazywał ich w końcu po prostu mugolakami, kiedyś nawet próbował ich szanować lub z nimi współpracować, budować drugie życie z mugolką. Kiedyś taka obelga nie przeszłaby mu przez usta, ale teraz przychodziła mu zadziwiająco naturalnie. Najpierw trochę się do tego zmuszał, ot, polityczna kalkulacja, ale teraz słowo samo ułożyło się na języku. Ba, z odpowiednią dawką odrazy - niewymuszoną, już nie. Wystarczyło wspomnienie Stevena Becketta, małej ladacznicy z Parszywego Pasażera, tamtych rebeliantów z londyńskich kanałów i chłopców, pod którym wpływem Marcelius stał się pospolitym przestępcą, a nienawiść - niegdyś udawana z czystego oportunizmu - zaczynała być rzeczywista. -Szlamy nie mają nic do stracenia. - kontynuował, mając na myśli nie tylko mugolaków, ale i czarodziejów półkrwi o zbyt mogolskich korzeniach. -Zastanawiają mnie raczej ci, którzy najedliby się do syta po naszej stronie. Ci, którzy może i mieli mugolską praprababkę i mają krew brudniejszą od naszej, ale dla których byłoby miejsce w nowym świecie. Czy można być aż tak zaślepionym ideałami, by na nie nie zapracować? - wygiął usta, ironicznie. Obydwoje z Manannanem wiedzieli, że nie można, że Cornelius nie jest zdziwiony, bo już dawno wyrobił sobie o nich zdanie. Dla zdrajców i rebeliantów nie było przebaczenia, ale tych, którzy wciąż stali na rozdrożu można było odpowiednio pokierować, wykorzystać. Był raczej ciekaw zdania Traversa - kogoś, kto sam był szlachcicem i kto opłynął kawał świata. Perspektywy nierozerwalnie związanej z angielską tradycją, a zarazem świeżej. Manannan był młody, ale w Norfolk miał realną władzę - a w oczach Sallowa tliły się iskierki niemalże rozbawienia, uśmiech był prawie serdeczny jak na niego i trochę wyzywający, tak jakby zadawał szlachcicowi ekscytującą zagadkę.
Jak przekonasz do siebie tych czarodziejów półkrwi, tych głodnych a upartych, tych na rozdrożu, Travers? Przecież możesz to zrobić, w s z y s t k o możesz. - pomyślał. Już dawno oduczył się zazdrości o potęgę, a nauczył stać u boku tych, którzy dzierżyli realną władzę - tak, jak Sallowowie od wieków stali u boku Averych, okrutnych, nieprzewidywalnych i mściwych. Jak silne dęby, wytrwali nawet u boku tak nieobliczalnych panów, szepcząc do ich uszu piękne słowa. Pewnie jakiś jego pradziad skończył ścięty za słowa niedostatecznie piękne, panowie Shropshire nie słynęli z wyrozumiałości, ale drzewo niesmagane wiatrem nie wyrasta silne i zdrowe, rodzina na pewno wyniosła z tego dostateczną lekcję. A Cornelius, jako jedyny pozostały przy życiu dziedzic, obserwował właśnie jaknienawistne konserwatywne ideały wyznawane od wieków przez Averych nabierają nowego kształtu w rękach Czarnego Pana i szerzą się na całą Anglię. Właściwie, było to prawdziwym luksusem - podobnie jak praca dla opanowanych czarodziejów pokroju Cronusa oraz tych niemalże serdecznych (w porównaniu do niektórych dziedziców Shropshire) jak młody Manannan.
-Organizują się w Suffolk. - mruknął, marszcząc lekko brwi. -W Norfolk to pewnie puste słowa, ale wpadłem tam na ich trop. Rozgonimy ich. - burmistrz Bury St Edmunds poprowadzi ich do serca siatki ruchu oporu, jeśli takowy w ogóle jest zdolny zrobić cokolwiek poza prześladowaniem lokalnych, słabych czarodziejów.
Wzruszył ramionami, uśmiechając się (nie)skromnie.
-Sporo ćwiczyłem. Legilimencji. - gdy pomagał arystokratom w potajemnych przysługach, cele przesłuchania były już zwykle spętane i unieruchomione, ale przecież mugolskie obiekty ćwiczeń musiał wyszukiwać sobie sam. -Mugoli łatwo zaskoczyć. - wyjaśnił. -Dziękuję. - dodał kurtuazyjnie, bo choć przytrzymanie dla niego przesłuchiwanego było oczywistością, to wciąż pamiętał, że ma u boku szlachcica, a sam jest jedynie czystokrwistym politykiem. Może i Manannan nie był nestorem Norfolk, ale miał potencjał - a Kent rządził przecież niewiele młodszy od niego Tristan Rosier, jasna i nieoczekiwana gwiazda angielskiej polityki, szwagier Traversa. Sallow śledził kariery tych arystokratów z zainteresowaniem, jakby chcąc wyczuć komu się podlizać, z kim zbudować więzi.
Tymczasem musiał skupić się na mugolu.
-Legilimens. - syknął, przystawiając mu różdżkę do skroni i chcąc dowiedzieć się więcej o tym, co robią mugole w zamku.
+6 z talizmanu, celuję we wspomnienia świeże
Jak przekonasz do siebie tych czarodziejów półkrwi, tych głodnych a upartych, tych na rozdrożu, Travers? Przecież możesz to zrobić, w s z y s t k o możesz. - pomyślał. Już dawno oduczył się zazdrości o potęgę, a nauczył stać u boku tych, którzy dzierżyli realną władzę - tak, jak Sallowowie od wieków stali u boku Averych, okrutnych, nieprzewidywalnych i mściwych. Jak silne dęby, wytrwali nawet u boku tak nieobliczalnych panów, szepcząc do ich uszu piękne słowa. Pewnie jakiś jego pradziad skończył ścięty za słowa niedostatecznie piękne, panowie Shropshire nie słynęli z wyrozumiałości, ale drzewo niesmagane wiatrem nie wyrasta silne i zdrowe, rodzina na pewno wyniosła z tego dostateczną lekcję. A Cornelius, jako jedyny pozostały przy życiu dziedzic, obserwował właśnie jak
-Organizują się w Suffolk. - mruknął, marszcząc lekko brwi. -W Norfolk to pewnie puste słowa, ale wpadłem tam na ich trop. Rozgonimy ich. - burmistrz Bury St Edmunds poprowadzi ich do serca siatki ruchu oporu, jeśli takowy w ogóle jest zdolny zrobić cokolwiek poza prześladowaniem lokalnych, słabych czarodziejów.
Wzruszył ramionami, uśmiechając się (nie)skromnie.
-Sporo ćwiczyłem. Legilimencji. - gdy pomagał arystokratom w potajemnych przysługach, cele przesłuchania były już zwykle spętane i unieruchomione, ale przecież mugolskie obiekty ćwiczeń musiał wyszukiwać sobie sam. -Mugoli łatwo zaskoczyć. - wyjaśnił. -Dziękuję. - dodał kurtuazyjnie, bo choć przytrzymanie dla niego przesłuchiwanego było oczywistością, to wciąż pamiętał, że ma u boku szlachcica, a sam jest jedynie czystokrwistym politykiem. Może i Manannan nie był nestorem Norfolk, ale miał potencjał - a Kent rządził przecież niewiele młodszy od niego Tristan Rosier, jasna i nieoczekiwana gwiazda angielskiej polityki, szwagier Traversa. Sallow śledził kariery tych arystokratów z zainteresowaniem, jakby chcąc wyczuć komu się podlizać, z kim zbudować więzi.
Tymczasem musiał skupić się na mugolu.
-Legilimens. - syknął, przystawiając mu różdżkę do skroni i chcąc dowiedzieć się więcej o tym, co robią mugole w zamku.
+6 z talizmanu, celuję we wspomnienia świeże
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Cornelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 48
'k100' : 48
– Ideały przestają wyglądać tak obiecująco, gdy nie podtrzymuje ich nadzieja – zauważył po paru chwilach milczenia, spędzonego na zastanawianiu się nad słowami Corneliusa. Cennymi; Manannan zdawał sobie sprawę, że jego towarzysz przebywał w ogarniętym wojną kraju znacznie dłużej, badając panujące na angielskich ziemiach nastroje w czasie, który on sam spędził na desperackich pościgach za morskimi legendami. Motywacje ludzi Longbottoma w większości pozostawały dla niego niezrozumiałe; nie wiedział – dlaczego w chwili, w której wreszcie stanęli przed szansą porzucenia ciążącego im od wieków ukrycia, wyjścia z cienia rzucanego przez mugolski świat, zdecydowali się uparcie bronić dogasających zgliszczy przeszłości. Widział w nich przede wszystkim tchórzy; kulących się w strachu przed nowym i nieznanym, zamkniętych w ciasnych umysłach, niepozwalających im na spojrzenie dalej – sięgnięcie po to, co czarodziejom się należało, a czego od lat niesłusznie im odmawiano. – Gdy zrozumieją, że w rzeczywistości obiecywanej przez Zakon Feniksa nie czeka ich nic poza głodem i wygnaniem, sami porzucą buntownicze szeregi. A dopóki tego nie zrobią – muszą wiedzieć, że nie będzie dla nich litości. – Strach był potężną bronią; ludzie potrafili żyć w nim przez pewien czas, ale koniec końców zawsze docierali do granicy własnej wytrzymałości.
Kiwnął krótko głową, sytuacja panująca w Suffolk była im wszystkim znana; nie bez powodu Rycerze Walpurgii spędzili ostatnie spotkanie na planowaniu szeroko zakrojonych działań na tamtych terenach, zresztą – i dzisiaj nieprzypadkowo kierowali się w stronę podupadających ruin zamku. Castle Rising nie miało strategicznej wartości, istotne były jednak biegnące pod nim korytarze – prowadzące prosto do jednej z rozproszonych w sąsiednim hrabstwie stróżówek. – Suffolk zbyt długo leżało odłogiem – skwitował; nie dziwiło go, że wróg gromadził się właśnie tam, na pozornie neutralnych terenach mugole musieli czuć się bezkarnie – być może nie wiedząc jeszcze, że te czasy dobiegały dla nich końca.
Tak, jak końca dobiegał ich pobyt w sypiących się murach; przycisnął mocniej kolanem unieruchomiony bark mugola, posyłając Corneliusowi lekko rozbawione spojrzenie – i zastanawiając się, gdzie właściwie miał okazję na swoje ćwiczenia. Trenował na wrogach? Legilimencja była sztuką, która do pewnego stopnia budziła u Manannana obawy; perspektywa obcego człowieka wdzierającego się do jego myśli, wspomnień, kąpiącego się w emocjach i pragnieniach, budziła odrazę – ale dopóki ofiarą padali inni, nie miał nic przeciwko asystowaniu starszemu czarodziejowi. Przyglądał mu się z zainteresowaniem, śledząc ledwie zauważalne ruchy oczu poruszających się pod półprzymkniętymi powiekami, rzecz jasna nie widząc jednak tego, co widział Sallow: tuzina zziębniętych ludzi kulących się w jednej ze stojących jeszcze, zamkowych wież, hamaków rozwieszonych między kamiennymi ścianami, tlącego się pośrodku ogniska – kobiet, małych dzieci, chudych chłopców, nielicznych mężczyzn. Nie wojowników, a zwyczajnych mugoli – starających się przetrwać; może do wiosny, a może do chwili, w której nabiorą wystarczająco sił, by ruszyć dalej – przedostać się podziemnym korytarzem do bardziej przyjaznego (w ich postrzeganiu) Suffolku.
Posłał Corneliusowi pytające spojrzenie, gdy odniósł wrażenie, że ten wyrwał się ze swojego transu; przez chwilę nie mówił jednak nic, upewniając się, że w żaden sposób mu nie przeszkodzi – a potem cierpliwie wysłuchując wszystkiego, czego udało się dowiedzieć legilimencie. – Widziałeś wśród nich czarodziejów? – zapytał, odpychając się niezbyt delikatnie od zesztywniałych barków mężczyzny, żeby stanąć na własnych nogach, ponownie dobywając różdżki. – Potrafisz wskazać, w którym miejscu się znajdują? – Nie był pewien, na ile dokładne były przeglądane wspomnienia, ani czy odniesienie ich do otaczającej ich rzeczywistości było trudne – dlatego w stronę niedalekiego dziedzińca ruszył powoli, czekając, aż Cornelius się z nim zrówna i dając mu chwilę na rozejrzenie się w terenie. Kwadratowy plac wydawał się pusty, nie licząc kilku przyklejonych do kruszejących ścian rzeźb – kamiennych postaci przestawiających rycerzy z opuszczonymi przyłbicami. Tknięty nagłą myślą, wskazał różdżką na jedną z nich, wykonując nadgarstkiem skomplikowany gest. – Inanimatus Conjurus – wypowiedział. Morskie drewno zadrżało pod jego palcami, a sekundę później zadrżał twardy, kamienny budulec; rzeźbiona postać podniosła najpierw głowę, później niezgrabne ramiona, by następnie zeskoczyć z kwadratowego cokołu i opaść na ziemię, gotowa do spełnienia jego rozkazu. Uśmiechnął się pod nosem. – Pokażmy im, że nie ma i nie będzie tu dla nich schronienia – powiedział, przenosząc wzrok na Corneliusa; licząc na to, że lada moment wskaże im, w którą stronę powinni skierować siły. Musieli zaatakować szybko, z zaskoczenia; nie dać mugolom szansy na ucieczkę – ani podniesienie ewentualnego alarmu.
Kiwnął krótko głową, sytuacja panująca w Suffolk była im wszystkim znana; nie bez powodu Rycerze Walpurgii spędzili ostatnie spotkanie na planowaniu szeroko zakrojonych działań na tamtych terenach, zresztą – i dzisiaj nieprzypadkowo kierowali się w stronę podupadających ruin zamku. Castle Rising nie miało strategicznej wartości, istotne były jednak biegnące pod nim korytarze – prowadzące prosto do jednej z rozproszonych w sąsiednim hrabstwie stróżówek. – Suffolk zbyt długo leżało odłogiem – skwitował; nie dziwiło go, że wróg gromadził się właśnie tam, na pozornie neutralnych terenach mugole musieli czuć się bezkarnie – być może nie wiedząc jeszcze, że te czasy dobiegały dla nich końca.
Tak, jak końca dobiegał ich pobyt w sypiących się murach; przycisnął mocniej kolanem unieruchomiony bark mugola, posyłając Corneliusowi lekko rozbawione spojrzenie – i zastanawiając się, gdzie właściwie miał okazję na swoje ćwiczenia. Trenował na wrogach? Legilimencja była sztuką, która do pewnego stopnia budziła u Manannana obawy; perspektywa obcego człowieka wdzierającego się do jego myśli, wspomnień, kąpiącego się w emocjach i pragnieniach, budziła odrazę – ale dopóki ofiarą padali inni, nie miał nic przeciwko asystowaniu starszemu czarodziejowi. Przyglądał mu się z zainteresowaniem, śledząc ledwie zauważalne ruchy oczu poruszających się pod półprzymkniętymi powiekami, rzecz jasna nie widząc jednak tego, co widział Sallow: tuzina zziębniętych ludzi kulących się w jednej ze stojących jeszcze, zamkowych wież, hamaków rozwieszonych między kamiennymi ścianami, tlącego się pośrodku ogniska – kobiet, małych dzieci, chudych chłopców, nielicznych mężczyzn. Nie wojowników, a zwyczajnych mugoli – starających się przetrwać; może do wiosny, a może do chwili, w której nabiorą wystarczająco sił, by ruszyć dalej – przedostać się podziemnym korytarzem do bardziej przyjaznego (w ich postrzeganiu) Suffolku.
Posłał Corneliusowi pytające spojrzenie, gdy odniósł wrażenie, że ten wyrwał się ze swojego transu; przez chwilę nie mówił jednak nic, upewniając się, że w żaden sposób mu nie przeszkodzi – a potem cierpliwie wysłuchując wszystkiego, czego udało się dowiedzieć legilimencie. – Widziałeś wśród nich czarodziejów? – zapytał, odpychając się niezbyt delikatnie od zesztywniałych barków mężczyzny, żeby stanąć na własnych nogach, ponownie dobywając różdżki. – Potrafisz wskazać, w którym miejscu się znajdują? – Nie był pewien, na ile dokładne były przeglądane wspomnienia, ani czy odniesienie ich do otaczającej ich rzeczywistości było trudne – dlatego w stronę niedalekiego dziedzińca ruszył powoli, czekając, aż Cornelius się z nim zrówna i dając mu chwilę na rozejrzenie się w terenie. Kwadratowy plac wydawał się pusty, nie licząc kilku przyklejonych do kruszejących ścian rzeźb – kamiennych postaci przestawiających rycerzy z opuszczonymi przyłbicami. Tknięty nagłą myślą, wskazał różdżką na jedną z nich, wykonując nadgarstkiem skomplikowany gest. – Inanimatus Conjurus – wypowiedział. Morskie drewno zadrżało pod jego palcami, a sekundę później zadrżał twardy, kamienny budulec; rzeźbiona postać podniosła najpierw głowę, później niezgrabne ramiona, by następnie zeskoczyć z kwadratowego cokołu i opaść na ziemię, gotowa do spełnienia jego rozkazu. Uśmiechnął się pod nosem. – Pokażmy im, że nie ma i nie będzie tu dla nich schronienia – powiedział, przenosząc wzrok na Corneliusa; licząc na to, że lada moment wskaże im, w którą stronę powinni skierować siły. Musieli zaatakować szybko, z zaskoczenia; nie dać mugolom szansy na ucieczkę – ani podniesienie ewentualnego alarmu.
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
-Byle tylko okiełznać ten głód wszędzie indziej. - westchnął bardziej do siebie. Choć należał do elit i w Ministerstwie nigdy nie doskwierałby mu głód (a odkąd jego imię związało się z Rycerzami Walpurgii, jeszcze łatwiej było mu dojść do luksusowych towarów) to nie był ślepy. Wiedział, że coś co sam postrzegał jako utrudnienia - wysokie ceny konfitur, niemożność kupienia cukru w niektórych miejscach, zniknięcie przyziemnych przyjemności - było dramatem mniej fortunnych obywateli. -Jak sytuacja z zaopatrzeniem w Norfolk? - zapytał z ciekawości. Nie wnikał w sytuację każdego poszczególnego hrabstwa, obserwował tylko sytuację w Londynie, kojarzył coś o wielkich spichlerzach w Wiltshire i z patriotyzmu interesował losem rodzinnego Shropshire. Podobno rolnicy tam trochę narzekali. Manannan był lordem i kapitanem, pewnie znał się na ekonomii lepiej, orientując w dostawach na statkach i nastrojach własnej ludności. To nastroje interesowały zresztą Corneliusa - ze swojej pozycji i ze swoim doświadczeniem (a raczej jego brakiem w tej dziedzinie) nie mógł nic zaradzić na kryzys ekonomiczny, ale mógł ułożyć piękne słowa, niosące obywatelom nadzieję. Nawet fałszywą.
Skinął z determinacją głową - w przeciwieństwie do Sallowa, który potrafił być gadatliwy jeśli chciał, Manannan nie strzępił języka na darmo. Nie musiał więc ciągnąć tematu Suffolk, obydwaj wiedzieli, że los tego hrabstwa wkrótce się zmieni. Nastanie tam nowe panowanie, nowy pan na opuszczonych do tej pory włościach.
Pogrążył się w cudzych wspomnieniach i poczuł obcą troskę i strach. Oglądał ich oczyma tego wartownika - mugoli, słabych i zziębniętych, niewielu było wśród nich mężczyzn. Kobiety i dzieci. Odpędził współodczuwane emocje na bok, znajdując pośród wspomnień samego siebie, odsuwając nawet ukłucie własnego sumienia. Gdy zaczynał karierę nie sądził, że przyjdzie mu wdawać się w pojedynki, co dopiero z (prawie bezbronnymi) cywilami. Ale konieczność to konieczność. Wyślizgnął się z głowy mogolskiego strażnika, zamrugał, porządkując w głowie nabytą wiedzę. Na krótki czas stał się nim, ale teraz był już sobą, zdolnym do chłodnych kalkulacji.
-Tuzin mugoli, trzech mężczyzn jeśli dobrze widziałem, reszta to kobiety i dzieci. Mugole, wszyscy wychudzeni, nie dostrzegłem nikogo kto miałby różdżkę. Wnętrze wyglądało jak wieża... Zaraz się rozejrzę. - Manannan już go wyminął, zostawiając Corneliusa nad unieruchomionym mugolem. No tak, szlachta - nawet piracka - pewnie jest przyzwyczajona do tego, że trzeba po nich sprzątać. Zacisnął lekko usta, brzydził się krwi, ale mugol nie był im już do niczego potrzebny - a Sallow nie chciał ryzykować, że zdoła wybudzić się z Drętwoty i rozpowiedzieć innym o legilimencji, jego atucie. Jeśli zostawią kogoś, kto opowie innym mugolom, że nie ma dla nich miejsca w Suffolk, niech będzie to ktoś, kto zna mniej sekretów. -Lamino. - skierował różdżkę w szyję mężczyzny, precyzyjnie. Wyczarowane ostrza wbiły się w ciało bezbronnego, a Cornelius odsunął się aby nie pobrudzić butów i ruszył za Traversem. Nie zerknął, czy zaklęcie zabiło mugola na miejscu - nawet jeśli nie, legilimencja zdążyła już osłabić jego organizm, a poza tym nie było tutaj nikogo, kto mógłby zatamować krwawienie.
Zrównał krok z Manannanem i rozejrzał się po dziedzińcu.
-Tam. - rzucił wskazując jedną z wież, pamiętał ze wspomnień kręte schody. Druga wieża wyglądała inaczej, była bardziej zrujnowana, miała inne wejście. -Chcesz ich przestraszyć? - czy zabić?, upewnił się, zerkając z ciekawością na ożywioną figurę. Nie znał się na transmutacji na tyle, by rozumieć jak działa zaklęcie Traversa - będzie kontrolował to coś, wedle własnej woli?
Fascynujące.
Nie potrafił robić podobnych sztuczek, ale był mistrzem kłamstw - również wizualnych. Sallowowie zbudowali własną karierę na magii iluzji, wyczarowując dla Averych podwojone armie, mające na celu przerazić wrogów.
-Panno. - rzucił beztrosko, wyobrażając sobie kopię figury ożywionej przez Manannana. Nie byli armią, ale co dwóch kamiennych ochroniarzy to nie jeden, nawet jeśli jeden był tylko nieszkodliwym widmem. Sallow miał zresztą słabość do symetrii, tak będzie ładniej, a chcieli przecież zrobić wrażenie na nielegalnych lokatorach tego miejsca. -Tam, w górę po schodach - to pewnie tam, gdzie widziałeś wcześniej ognisko. Widziałem je we wspomnieniach, choć już zdążyli je ugasić.
rzuty
Skinął z determinacją głową - w przeciwieństwie do Sallowa, który potrafił być gadatliwy jeśli chciał, Manannan nie strzępił języka na darmo. Nie musiał więc ciągnąć tematu Suffolk, obydwaj wiedzieli, że los tego hrabstwa wkrótce się zmieni. Nastanie tam nowe panowanie, nowy pan na opuszczonych do tej pory włościach.
Pogrążył się w cudzych wspomnieniach i poczuł obcą troskę i strach. Oglądał ich oczyma tego wartownika - mugoli, słabych i zziębniętych, niewielu było wśród nich mężczyzn. Kobiety i dzieci. Odpędził współodczuwane emocje na bok, znajdując pośród wspomnień samego siebie, odsuwając nawet ukłucie własnego sumienia. Gdy zaczynał karierę nie sądził, że przyjdzie mu wdawać się w pojedynki, co dopiero z (prawie bezbronnymi) cywilami. Ale konieczność to konieczność. Wyślizgnął się z głowy mogolskiego strażnika, zamrugał, porządkując w głowie nabytą wiedzę. Na krótki czas stał się nim, ale teraz był już sobą, zdolnym do chłodnych kalkulacji.
-Tuzin mugoli, trzech mężczyzn jeśli dobrze widziałem, reszta to kobiety i dzieci. Mugole, wszyscy wychudzeni, nie dostrzegłem nikogo kto miałby różdżkę. Wnętrze wyglądało jak wieża... Zaraz się rozejrzę. - Manannan już go wyminął, zostawiając Corneliusa nad unieruchomionym mugolem. No tak, szlachta - nawet piracka - pewnie jest przyzwyczajona do tego, że trzeba po nich sprzątać. Zacisnął lekko usta, brzydził się krwi, ale mugol nie był im już do niczego potrzebny - a Sallow nie chciał ryzykować, że zdoła wybudzić się z Drętwoty i rozpowiedzieć innym o legilimencji, jego atucie. Jeśli zostawią kogoś, kto opowie innym mugolom, że nie ma dla nich miejsca w Suffolk, niech będzie to ktoś, kto zna mniej sekretów. -Lamino. - skierował różdżkę w szyję mężczyzny, precyzyjnie. Wyczarowane ostrza wbiły się w ciało bezbronnego, a Cornelius odsunął się aby nie pobrudzić butów i ruszył za Traversem. Nie zerknął, czy zaklęcie zabiło mugola na miejscu - nawet jeśli nie, legilimencja zdążyła już osłabić jego organizm, a poza tym nie było tutaj nikogo, kto mógłby zatamować krwawienie.
Zrównał krok z Manannanem i rozejrzał się po dziedzińcu.
-Tam. - rzucił wskazując jedną z wież, pamiętał ze wspomnień kręte schody. Druga wieża wyglądała inaczej, była bardziej zrujnowana, miała inne wejście. -Chcesz ich przestraszyć? - czy zabić?, upewnił się, zerkając z ciekawością na ożywioną figurę. Nie znał się na transmutacji na tyle, by rozumieć jak działa zaklęcie Traversa - będzie kontrolował to coś, wedle własnej woli?
Fascynujące.
Nie potrafił robić podobnych sztuczek, ale był mistrzem kłamstw - również wizualnych. Sallowowie zbudowali własną karierę na magii iluzji, wyczarowując dla Averych podwojone armie, mające na celu przerazić wrogów.
-Panno. - rzucił beztrosko, wyobrażając sobie kopię figury ożywionej przez Manannana. Nie byli armią, ale co dwóch kamiennych ochroniarzy to nie jeden, nawet jeśli jeden był tylko nieszkodliwym widmem. Sallow miał zresztą słabość do symetrii, tak będzie ładniej, a chcieli przecież zrobić wrażenie na nielegalnych lokatorach tego miejsca. -Tam, w górę po schodach - to pewnie tam, gdzie widziałeś wcześniej ognisko. Widziałem je we wspomnieniach, choć już zdążyli je ugasić.
rzuty
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
– Podobnie, jak w większości kraju – odpowiedział niechętnie, kiedy Cornelius podniósł kwestię coraz trudniej dostępnych zapasów. Przez moment chciał skłamać, przyznawanie się do słabości – nawet tych niedotyczących bezpośrednio jego – było czymś, czego na ogół unikał, w tej konkretnej sytuacji nie miało to jednak sensu; konsekwencje toczonej w kraju wojny nie omijały żadnych terenów, swoje piętno odciskając również w portach. – Coraz więcej handlowych statków omija nasze wybrzeża – przyznał. Ruch w Norwich rzeczywiście był w ostatnich tygodniach niewielki, stanowiąc zaledwie ułamek tego, który pamiętał sprzed swojej ostatniej wyprawy w nieznane; no i była jeszcze kwestia złodziejów – zorganizowanych band dowodzonych przez rebeliantów, napadających na przewożące zaopatrzenie statki i odstraszających je od przybijania do angielskich brzegów. Te należące do Traversów szczęśliwie w większości wciąż pozostawały nietknięte, a zarówno on, jak i jego kuzyni, regularnie zaopatrywali ładownie w zagranicznych portach, pilnując, by w Corbenic Castle niczego nie brakowało, zdawał sobie jednak sprawę, że w przeważającej części hrabstwa sytuacja była co najmniej trudna – póki co nie widząc innego rozwiązania tej niedogodności poza jak najszybszym rozgromieniem wprowadzających chaos bojówek Longbottoma.
Czy z jedną z nich mieli do czynienia tutaj? Wyglądało na to, że nie; wysłuchał z uwagą słów Corneliusa, starając się umiejscowić w przestrzeni wymienione przez niego jednostki. Trójka mężczyzn stanowiła największy problem, jeśli jednak nie władali magią, powinni poradzić sobie z nimi bez trudu; kobiety z pewnością miały rzucić się do ucieczki, prawdopodobnie próbując przy tym ewakuować dzieci – wątpił, by stanęły do walki. – A więc po prostu ukrywają się tu przed mrozem – skwitował, prawie z rozczarowaniem przebijającym się między głoskami; spodziewał się większego wyzwania, walki stoczonej o przejęcie wejścia do korytarzy – choć z drugiej strony wiedział, że przestraszoną grupkę mugoli byli w stanie wypędzić znacznie skuteczniej. – Używają podziemnego korytarza? – zapytał jeszcze przed podniesieniem się z miejsca, zastanawiając się, czy wybór zamkowych ruin był przypadkowy – czy może mugole również tunele zdecydowali się przekształcić w kryjówkę.
Nie podejrzewał, by Cornelius potrzebował jego pomocy przy rozprawieniu się z unieruchomionym mugolem, dlatego nie stał nad nim bezczynnie, czekając, aż uciszy go na dobre; zamiast tego jako pierwszy ruszył na dziedziniec, uważnie rozglądając się dookoła – szukając nie tylko śladów bytności intruzów, ale też ewentualnych dróg ucieczki, którymi mogliby próbować się ratować. Nie było ich wiele, tak samo, jak nieliczne były ziejące w murze wyrwy; zamek, choć zniszczony, został zaprojektowany jak forteca – z zaledwie paroma punktami, którymi można było przedostać się do środka. – Przepłoszyć – sprostował, podciągając wyżej kącik ust w reakcji na pytanie padające z ust towarzysza. Uniósł spojrzenie wyżej, na wskazaną przez niego wieżę, przekrzywiając głowę i oceniając, w jaki sposób powinni wejść do środka. Jeśli mugole ukrywali się na górnym piętrze, to oznaczało, że tkwili w potrzasku, za jedyną drogę odwrotu mając kręte schody; istniało jednak prawdopodobieństwo, że to właśnie tam znajdowało się wejście do podziemnego korytarza. – Na dobre – dodał po chwili; wybicie intruzów co do nogi nie było jego priorytetem, nie stanowili zbyt wielkiego zagrożenia – a rozproszeni i pozbawieni schronienia, i tak nie mieli przetrwać w Norfolku długo; nie miał jednak zamiaru czekać, aż uprzejmie się ewakuują. – Ingenio Ferro – wypowiedział, tknięty nagłą myślą, kierując koniec różdżki na ożywioną dopiero co rzeźbę; promień trafił w kamień, sprawiając, że z twardego ciała rycerza wystrzeliły kolce – ostre, metalowe szpikulce, czyniące z niego jeszcze bardziej śmiercionośną broń.
Inkantacja padająca z ust Corneliusa w pierwszej chwili go zaskoczyła, zrozumiał jednak intencje czarodzieja, gdy tuż obok przywołanego do życia posągu pojawił się drugi, identyczny; dwie kamienne postacie mogły wzbudzić większy popłoch, sprawiając, że mugole zaczną potykać się sami o siebie. – Wejdę pierwszy – zaproponował Manannan, kierując się ku drewnianym, prowadzącym do wieży drzwiom; wyglądały na masywne i zamknięte, nie jednak na tyle, by stanowić przeszkodę dla kamiennego rycerza. – Otwórz je – odezwał się Travers, to samo polecenie przelewając w myślach na posąg, który posłusznie ruszył przed siebie; głuche uderzenie w drewnianą przeszkodę sprawiło, że drzwi stanęły otworem, a szare, wlewające się do środka światło, padło na trójkę ludzi – dwóch mężczyzn i kobietę – próbujących właśnie dostać się do umiejscowionego w ziemi włazu. – Witam panów i panią – powiedział głośno Manannan, tonem prawie kurtuazyjnym, w którym jednak wybrzmiało też coś groźnego; obejrzał się przez ramię na Sallowa, zaraz potem kierując różdżkę przed siebie. – Plumosa – wypowiedział, tym razem jednak jego zaklęcie minęło cel, rozbijając się o ścianę wieży i wzniecając w górę chmurę pyłu; zaklął w myślach, nie tracił jednak panowania nad sobą, robiąc kolejny krok i zaglądając głębiej; dolne pomieszczenie było puste, poza trójką mugoli nie było w nim nikogo – pozostali musieli więc gnieździć się na górze. – Obawiam się, że muszę was poprosić o opuszczenie tego przybytku. Weszliście tam, gdzie was nie zapraszano – poinformował, znów wskazując różdżką na posąg – i tym razem polecając mu zaszarżowanie prosto ku wejściu, chwycenie pierwszego z mężczyzn za ubranie i odciągnięcie go od ziejącej w ziemi klapy – brutalnie i bez litości, za to z krzykiem i nieprzyjemnym szelestem ciągniętego po ziemi ciała, szmerem okraszonym trzaskiem łamanej kości. Przeniósł wzrok na drugiego z mężczyzn, kątem oka dostrzegając, jak kobieta na widok wyczarowanej przez Corneliusa iluzji rzuca się do ucieczki.
A zabawa dopiero się zaczynała.
| rzuty (pierwsze udane, drugie nieudane)
Czy z jedną z nich mieli do czynienia tutaj? Wyglądało na to, że nie; wysłuchał z uwagą słów Corneliusa, starając się umiejscowić w przestrzeni wymienione przez niego jednostki. Trójka mężczyzn stanowiła największy problem, jeśli jednak nie władali magią, powinni poradzić sobie z nimi bez trudu; kobiety z pewnością miały rzucić się do ucieczki, prawdopodobnie próbując przy tym ewakuować dzieci – wątpił, by stanęły do walki. – A więc po prostu ukrywają się tu przed mrozem – skwitował, prawie z rozczarowaniem przebijającym się między głoskami; spodziewał się większego wyzwania, walki stoczonej o przejęcie wejścia do korytarzy – choć z drugiej strony wiedział, że przestraszoną grupkę mugoli byli w stanie wypędzić znacznie skuteczniej. – Używają podziemnego korytarza? – zapytał jeszcze przed podniesieniem się z miejsca, zastanawiając się, czy wybór zamkowych ruin był przypadkowy – czy może mugole również tunele zdecydowali się przekształcić w kryjówkę.
Nie podejrzewał, by Cornelius potrzebował jego pomocy przy rozprawieniu się z unieruchomionym mugolem, dlatego nie stał nad nim bezczynnie, czekając, aż uciszy go na dobre; zamiast tego jako pierwszy ruszył na dziedziniec, uważnie rozglądając się dookoła – szukając nie tylko śladów bytności intruzów, ale też ewentualnych dróg ucieczki, którymi mogliby próbować się ratować. Nie było ich wiele, tak samo, jak nieliczne były ziejące w murze wyrwy; zamek, choć zniszczony, został zaprojektowany jak forteca – z zaledwie paroma punktami, którymi można było przedostać się do środka. – Przepłoszyć – sprostował, podciągając wyżej kącik ust w reakcji na pytanie padające z ust towarzysza. Uniósł spojrzenie wyżej, na wskazaną przez niego wieżę, przekrzywiając głowę i oceniając, w jaki sposób powinni wejść do środka. Jeśli mugole ukrywali się na górnym piętrze, to oznaczało, że tkwili w potrzasku, za jedyną drogę odwrotu mając kręte schody; istniało jednak prawdopodobieństwo, że to właśnie tam znajdowało się wejście do podziemnego korytarza. – Na dobre – dodał po chwili; wybicie intruzów co do nogi nie było jego priorytetem, nie stanowili zbyt wielkiego zagrożenia – a rozproszeni i pozbawieni schronienia, i tak nie mieli przetrwać w Norfolku długo; nie miał jednak zamiaru czekać, aż uprzejmie się ewakuują. – Ingenio Ferro – wypowiedział, tknięty nagłą myślą, kierując koniec różdżki na ożywioną dopiero co rzeźbę; promień trafił w kamień, sprawiając, że z twardego ciała rycerza wystrzeliły kolce – ostre, metalowe szpikulce, czyniące z niego jeszcze bardziej śmiercionośną broń.
Inkantacja padająca z ust Corneliusa w pierwszej chwili go zaskoczyła, zrozumiał jednak intencje czarodzieja, gdy tuż obok przywołanego do życia posągu pojawił się drugi, identyczny; dwie kamienne postacie mogły wzbudzić większy popłoch, sprawiając, że mugole zaczną potykać się sami o siebie. – Wejdę pierwszy – zaproponował Manannan, kierując się ku drewnianym, prowadzącym do wieży drzwiom; wyglądały na masywne i zamknięte, nie jednak na tyle, by stanowić przeszkodę dla kamiennego rycerza. – Otwórz je – odezwał się Travers, to samo polecenie przelewając w myślach na posąg, który posłusznie ruszył przed siebie; głuche uderzenie w drewnianą przeszkodę sprawiło, że drzwi stanęły otworem, a szare, wlewające się do środka światło, padło na trójkę ludzi – dwóch mężczyzn i kobietę – próbujących właśnie dostać się do umiejscowionego w ziemi włazu. – Witam panów i panią – powiedział głośno Manannan, tonem prawie kurtuazyjnym, w którym jednak wybrzmiało też coś groźnego; obejrzał się przez ramię na Sallowa, zaraz potem kierując różdżkę przed siebie. – Plumosa – wypowiedział, tym razem jednak jego zaklęcie minęło cel, rozbijając się o ścianę wieży i wzniecając w górę chmurę pyłu; zaklął w myślach, nie tracił jednak panowania nad sobą, robiąc kolejny krok i zaglądając głębiej; dolne pomieszczenie było puste, poza trójką mugoli nie było w nim nikogo – pozostali musieli więc gnieździć się na górze. – Obawiam się, że muszę was poprosić o opuszczenie tego przybytku. Weszliście tam, gdzie was nie zapraszano – poinformował, znów wskazując różdżką na posąg – i tym razem polecając mu zaszarżowanie prosto ku wejściu, chwycenie pierwszego z mężczyzn za ubranie i odciągnięcie go od ziejącej w ziemi klapy – brutalnie i bez litości, za to z krzykiem i nieprzyjemnym szelestem ciągniętego po ziemi ciała, szmerem okraszonym trzaskiem łamanej kości. Przeniósł wzrok na drugiego z mężczyzn, kątem oka dostrzegając, jak kobieta na widok wyczarowanej przez Corneliusa iluzji rzuca się do ucieczki.
A zabawa dopiero się zaczynała.
| rzuty (pierwsze udane, drugie nieudane)
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
Castle Rising
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Norfolk