Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Lancashire
Opera w Blackpool
AutorWiadomość
Opera w Blackpool
Opera mieści w sobie blisko trzy tysiące widzów, co tym samym czyni ją jedną z największych nie tylko w Anglii, ale też w Europie. Wystawiane są w niej nie tylko klasyczne opery, ale również musicale czy spektakle teatralne różnej formy. W czasie niespełna siedemdziesięciu lat swego istnienia była dwukrotnie przebudowywana i powiększana, a do jej wykończenia zatrudniono najznamienitszych artystów prosto z Włoch, którzy specjalizowali się w tworzeniu zdobień podług renesansowych kanonów sztuki. Z tego powodu wchodząc do wnętrza budynku ma się wrażenie, jakby opera istniała już setki lat. Obecnie otwierana jest jedynie raz w tygodniu, wszak zainteresowanie występami jest dużo mniejsze niż z czasów sprzed wojny, gdy na spektakle wstęp mieli również mugole. Czarodzieje w czwartkowe wieczory mogą zaś uczestniczyć w magicznym koncercie, a w każdy pierwszy czwartek miesiąca operę odwiedza inna światowej sławy orkiestra, trupa teatralna bądź wokaliści.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:34, w całości zmieniany 2 razy
Gwałtowne burze ustały, a zamiast nich cała Wielka Brytania pokryła się śniegiem. Piętrzące się w zabójczym tempie góry białego puchu były uciążliwe, szczególnie w czerwcu, ale przez te wszystkie dni czarodzieje zdążyli oswoić się z dziwami, jakie miały miejsce po pierwszomajowym wybuchu. To był pierwszy czwartek miesiąca, w pięknej operze w Lancashire miała zjawić się grecka, światowej sławy śpiewaczka. O jej dramatycznym sopranowym głosie rozprawiali wszyscy miłośnicy muzyki, a wśród nich, zgodnie z tym czego dowiedział się Mulciber, był również poszukiwany przez nich lord Ollivander. Ramsey nieszczególnie miał serce do opery, ani do sztuki, nie doceniał artystów, nie wzruszały go ckliwe teatrzyki ani niezwykłe wystąpienia, nie zatracał się w filozoficznych dywagacjach przy obrazach i nie rozpływał nad wydobywanymi z intrumentów dźwiękami. Był niewrażliwym na ten rodzaj piękna pragmatykiem, posiadał za to praktyczną i racjonalną stronę, a wraz z nią wiedzę i dostęp do informacji i źródeł, dzięki którym założył to spotkanie. Ollivanderowie już od pewnego czasu stawali mu na drodze, a wieść, iż dziecko jednego z lordów miało dopuścić się mezaliansu nie brzmiała mu wcale obco. To był dobry moment, by złożyć mu wizytę i dosadnie odwieść go od tej decyzji. Przyzwolenie na ślub dziedzica z kobietą, która nie znajdowała się w kręgach arystokracji nie tylko wpływał na ich ród, ale i na ogół czarodziejów, których krew powinna pozostać czysta, niezbrudzona, doskonała. Liczył na to, że lord nie zdawał sobie sprawy z poczynań syna, a jego wątpliwe relacje z czarownicą mało znanego i jeszcze mniej szanownego nazwiska wzbudzą w nim taką samą niechęć.
Nie dołożył wszelkich starań, by tego wieczora wyglądać wyjątkowo elegancko — większość szat w jego garderobie była czarna, zawsze pamiętał o tym, by wyglądać schludnie, choć nie przykładał szczególnej wagi do swojego wyglądu, wyniósł ten nawyk jeszcze z domu Rosiera, a więc wyglądał jak zwykle; okryty grubą peleryną, która chroniła go przed zimnem i wysokich skórzanych butach. Uprzedził jednak Valerija o tym, by wydobył ze swojej piwnicy gustowne odzienie i nie przyniósł mu wstydu, bardziej dla zabawy niż z wewnętrznej potrzeby posiadania reprezentatywnego towarzysza. Nie zamierzał nadskakiwać lordowi; był pewien, że argumenty, które posiadał były wystarczające do tego, aby zmusić go, by odwiódł syna od popełnienia tego paskudnego błędu, niezależnie od tego czy on sam, czy w asyście Valerija zrobią na nim jakiekolwiek wrażenie.
Wyłonił się z kłębów czarnego dymu tuż przy operze, z dala od wścibskich oczu przybywających na występ gości. Valerij powinien tu już na niego czekać, lecz nie widział go nigdzie. Z wewnętrznej kieszeni szaty wyciągnął okrągły, przywieszony na łańcuszku zegarek. Minęła już wyznaczona godzina spotkania.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Przez blisko godzinę zdrapywał ze swej skóry bród przy pomocy nieprzyjemnej szczoty ze sztywnym włosiem. Mydło niechętnie się pieniło. Przynajmniej na początku. Cały proces szorowania był niezwykle skomplikowany - woda wszędzie chlapała, mydło gryzło spojówki mocniej niż nie jedne alchemiczne wyziewy, a w ramionach łapał go pod koniec skurcz od nazbyt intensywnej pracy. Zagoniony na skraj swej wytrzymałości, ostatkami silnej woli zapełnił wannę nową partią czystej wody wlewając do niej kilka różnokolorowych cieczy z fiolek. Na skutek tych specyfików woda w wannie zaczęła terapeutycznie bulgotać, na jej powierzchni mnożyły się bańki w ulubionym kolorze alchemika, a cała łazienka wypełniła się zapachem sosnowego lasu. Dolohov wsunął się w ten roztwór czując się jak wymięta ścierka. Nie pamiętał kiedy ostatnio tak pieczołowicie się oddał kąpieli. Właściwie gdyby nie misja wcale by się tak nie rozczulał nad swoją higieną, a jednak to właśnie ona była powodem tych wszystkich zabiegów. Miał bowiem wyjść do ludzi, do opery, ze śmierciożercą, z Mulciberem i w imieniu Czarnego Pana stanąć na przeciw szlachcica. Przejmował się więc, stresował. Miał więcej niż wiele powodów by się starać, by chcieć wypaść jak najlepiej. Dlatego gdy zebrał garść samozaparcia przystrzygł nieco brody, wyrównując ją i pozbawiając nadpalonych przez żar świec końcówek. Grzebieniem zaatakował włosy, rozczesując i zaczesując je do tyłu. Nie miał już siły na toby je należycie umyć. Przepłukał je jednak więc to się chyba jakoś mimo wszystko liczyło, prawda?
Zmordowany tymi zabiegami, owinięty w ręcznik doczołgał się do swojego pokoju. Był tak czysty, że głupio mu było usiąść na łóżku. Stał więc myśląc o tym co powinien na siebie nałożyć. Ładne łaszki niestety nie były jego ulubionymi. Nie brał więc pod uwagę sfatygowanej, starej szaty. Tym sposobem jego wybór ograniczył się do dwóch kompletów. Po dokładnych oględzinach wybór padł na ten, który nie był poszarpany przez szkodniki. Komplet składał się z białej koszuli, czarnego fraka zapinanego niemalże pod szyję oraz melanżowej ziolono-szarej szaty ze złotymi guzikami oraz wszytymi poduszkami, które sprawiały, że Rosjanin sprawiał wrażenie postawniejszego niż był w rzeczywistości. Buty natarł oleistą mazią tak by przypominały bardziej nowe i eleganckie. Gdy skończył chwycił różdżkę i udał się na miejsce spotkania. Wyszedł przez okno chcąc uniknąć Maszy i jej prawdopodobnego komentarza dotyczącego jego ubioru.
Był jak zwykle przed czasem. Różne rzeczy można było o nim powiedzieć, lecz nie to, że nie był punktualny. Oczekiwał więc Mulcibera czując poddenerwowania i próbując się oswoić z obdartym z zapachu nauki i eksperymentów sobą. Stresował się i martwił. Miał nadzieję, że wpuszczą go do opery. Bardzo na poważnie wziął mimo wszystko uwagę Ramseya. Sam nigdy bowiem do takiego miejsca nie zachodził. Stojąc przed i oglądając zbiegających ku niej czarodziei czuł się już wystarczająco nie na miejscu i to powodowało w nim wątpliwości.
W pewnym momencie nieopodal jego, na prawo dostrzegł Ramzeya. Zbliżył się do niego bliżej w sposób cichszy niż zamierzał. Stał tak i czekał. Nie wiedział do końca na co. Nie wiedział też, że śmierciożerca go zwyczajnie nie rozpoznał, nie wyczuł, nie zauważył. Stali zatem tak właściwie obaj czekając na zbawienie. Dolohov w pewnym momencie nie wytrzymał i widząc jak towarzysz patrzy na zegarek zainteresował się
- Czekamy na kogoś jeszcze?
Zmordowany tymi zabiegami, owinięty w ręcznik doczołgał się do swojego pokoju. Był tak czysty, że głupio mu było usiąść na łóżku. Stał więc myśląc o tym co powinien na siebie nałożyć. Ładne łaszki niestety nie były jego ulubionymi. Nie brał więc pod uwagę sfatygowanej, starej szaty. Tym sposobem jego wybór ograniczył się do dwóch kompletów. Po dokładnych oględzinach wybór padł na ten, który nie był poszarpany przez szkodniki. Komplet składał się z białej koszuli, czarnego fraka zapinanego niemalże pod szyję oraz melanżowej ziolono-szarej szaty ze złotymi guzikami oraz wszytymi poduszkami, które sprawiały, że Rosjanin sprawiał wrażenie postawniejszego niż był w rzeczywistości. Buty natarł oleistą mazią tak by przypominały bardziej nowe i eleganckie. Gdy skończył chwycił różdżkę i udał się na miejsce spotkania. Wyszedł przez okno chcąc uniknąć Maszy i jej prawdopodobnego komentarza dotyczącego jego ubioru.
Był jak zwykle przed czasem. Różne rzeczy można było o nim powiedzieć, lecz nie to, że nie był punktualny. Oczekiwał więc Mulcibera czując poddenerwowania i próbując się oswoić z obdartym z zapachu nauki i eksperymentów sobą. Stresował się i martwił. Miał nadzieję, że wpuszczą go do opery. Bardzo na poważnie wziął mimo wszystko uwagę Ramseya. Sam nigdy bowiem do takiego miejsca nie zachodził. Stojąc przed i oglądając zbiegających ku niej czarodziei czuł się już wystarczająco nie na miejscu i to powodowało w nim wątpliwości.
W pewnym momencie nieopodal jego, na prawo dostrzegł Ramzeya. Zbliżył się do niego bliżej w sposób cichszy niż zamierzał. Stał tak i czekał. Nie wiedział do końca na co. Nie wiedział też, że śmierciożerca go zwyczajnie nie rozpoznał, nie wyczuł, nie zauważył. Stali zatem tak właściwie obaj czekając na zbawienie. Dolohov w pewnym momencie nie wytrzymał i widząc jak towarzysz patrzy na zegarek zainteresował się
- Czekamy na kogoś jeszcze?
Miał w brzydkim zwyczaju spóźniać się wszędzie tam, gdzie należało być punktualnyn, lecz ilość spraw do załatwienia uparcie nie chciała się zmniejszyć. Wręcz przeciwnie, zdawało się, że rosła wprost proporcjonalnie do posiadanego czasu i możliwości. Swój czas cenił ponad wszystko — był bardzo drogi, dlatego wymagał od innych, by go szanowali i nie marnowali bezsensownie; nie stać go było na czyste marnotrastwo. Ale jednocześnie nie potrafił w tych samych kategoriach patrzeć na innych i stosować się do własnych reguł, zawsze były bowiem wytyczane na podstawie chwili i zgodnie z potrzebą. Dolohov — to nazwisko kojarzyło mu się z brudną ziemią, z niechcianym gruntem, zapachem zgnilizny, nieprzyjemną wilgocią. Na Valerija nie spoglądał przez pryzmat przygłupiego brata, był w jego mniemaniu niezwykle zdolnym alchemikiem, ale przede wszystkim sługą Czarnego Pana, którego przez to musiał tolerować. Wolał więc robić to z własnym przekonaniem, choćby było kłamliwe i wymyślone na szybko, aby tylko zagłuszyć wewnętrzny wilczy warkot niezadowolenia.
Tuż po tym jak znalazł się na miejscu i nigdzie go nie dojrzał, stał się niezadowolony, zmarszczył brwi, rozglądajac się wkoło. Idąc wolnym krokiem w stronę wejścia zapalił papierosa, zaciągnął się przyjemnie drażniącym dymem i nakarmił nim wewnętrzne demony. Towarzysz zjawił się niespodziewanie, ale Mulciber nie wiedział, że był tu przed czasem i czekał na niego w tej niepodobnej do siebie formie. Nie poznał go, rzeczywiście, dlatego gdy wyrósł spod ziemi zmierzył go wzrokiem.
— Czekam na ciebie — podkreślił, odrzucając niedopałek gdzieś w bok. Nie skomentował jego wyglądu, choć rzeczywiście prezentował się dziś schludnie i nienagannie. Pierwszy ruszył do wejścia, przekroczył próg opery, wzrokiem filtrując najbliższe otoczenie. Nie zatrzymywał się, jedynie zwolnił, zachowując twarz bez wyrazu i miękki krok, zupełnie tak, jakby był tam w tym samym celu, co oni wszyscy. Rozchodzili się. Zostawiwszy w szatni wierzchnie odzienie kierowali się na salę, w której miał odbyć się koncert, pragnęli zająć miejsca.
Mulciber okazał dwa bilety, nie zadając sobie trudu, by zastanowić się, jak to właściwie wyglądało. Dwóch dżentelmenów spędzających w operze wieczór, nic szczególnego. Nie zamierzał też zdejmować płaszcza. Przemknął między ludźmi niczym cień, lekko ocierając się o ich sylwetki. Zatrzymał się dopiero przy schodach prowadzących na górę, tam obrócił się, by spojrzeć na Valerija, obawiał się, że może się zgubić. Nie wyglądał jakby był przyzwyczajony do takiej ilości ludzi.
Czubek jego głowy, tak, z pewnością jego. Widział dobrze, przeszedł więc na balkon, gdzie minał młodego mężczyznę, który prawdopodobnie obsługiwał gości w specjalnych lożach. Kiwnął głową; niczego nie chciał od niego, prócz tego, by się ulotnił, wiedział, że tak się stanie dopiero w trakcie występu. Teraz musieli jedynie znaleźć właściwego człowieka.
Tuż po tym jak znalazł się na miejscu i nigdzie go nie dojrzał, stał się niezadowolony, zmarszczył brwi, rozglądajac się wkoło. Idąc wolnym krokiem w stronę wejścia zapalił papierosa, zaciągnął się przyjemnie drażniącym dymem i nakarmił nim wewnętrzne demony. Towarzysz zjawił się niespodziewanie, ale Mulciber nie wiedział, że był tu przed czasem i czekał na niego w tej niepodobnej do siebie formie. Nie poznał go, rzeczywiście, dlatego gdy wyrósł spod ziemi zmierzył go wzrokiem.
— Czekam na ciebie — podkreślił, odrzucając niedopałek gdzieś w bok. Nie skomentował jego wyglądu, choć rzeczywiście prezentował się dziś schludnie i nienagannie. Pierwszy ruszył do wejścia, przekroczył próg opery, wzrokiem filtrując najbliższe otoczenie. Nie zatrzymywał się, jedynie zwolnił, zachowując twarz bez wyrazu i miękki krok, zupełnie tak, jakby był tam w tym samym celu, co oni wszyscy. Rozchodzili się. Zostawiwszy w szatni wierzchnie odzienie kierowali się na salę, w której miał odbyć się koncert, pragnęli zająć miejsca.
Mulciber okazał dwa bilety, nie zadając sobie trudu, by zastanowić się, jak to właściwie wyglądało. Dwóch dżentelmenów spędzających w operze wieczór, nic szczególnego. Nie zamierzał też zdejmować płaszcza. Przemknął między ludźmi niczym cień, lekko ocierając się o ich sylwetki. Zatrzymał się dopiero przy schodach prowadzących na górę, tam obrócił się, by spojrzeć na Valerija, obawiał się, że może się zgubić. Nie wyglądał jakby był przyzwyczajony do takiej ilości ludzi.
Czubek jego głowy, tak, z pewnością jego. Widział dobrze, przeszedł więc na balkon, gdzie minał młodego mężczyznę, który prawdopodobnie obsługiwał gości w specjalnych lożach. Kiwnął głową; niczego nie chciał od niego, prócz tego, by się ulotnił, wiedział, że tak się stanie dopiero w trakcie występu. Teraz musieli jedynie znaleźć właściwego człowieka.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Był spięty. W nerwowym tiku poprawiał zapięte już guziki, zaplatał spotniałe dłonie za plecami i stał z pewnym niepokojem wpatrując się przed siebie nie wiedząc co dalej. Odpowiedni ubiór sprawi, że będzie wyglądał jakby świat na który patrzył wcale nie był mu obcy, lecz nie zakłamie rzeczywistości. Valerij doskonale zdawał sobie z tego sprawę dlatego starał się nie wychylać. Czekał na Mulcibera. Szanował go jako śmierciożerce, uzdolnionego czarnoksiężnika oraz numerologa, jednak potrzeba usłuchania każdego jego słowa w niewypowiedziany sposób mierziła. Alchemik tresował tę myśl od dłuższego czasu doskonale zdając sobie sprawę, że tu nie roznosiło się o wygodę, a osiągniecie celu. Tego właśnie pojąć nie mógł - skoro właśnie liczył się sukces i skuteczność... to co mimo wszystko on tutaj robił? Nie umiał rozmawiać z arystokratami. Ledwie znajdował wspólny język z bratową, klientami... Jak miał dotrzeć do człowieka wiedzącego, że jest ponad nimi? Nie był też straszny, nie wywoływał posłuchu samym staniem. Może miał się tego wszystkie nauczyć obserwując śmierciożercę w akcji? Albo Czarny Pan obawiał się o psychikę Rosjanina i wplątał go w to wszystko by ktoś go wyprowadzi na spacer, przewietrzył. Absurdalny pomysł ale tak trochę mniej od tego, że człowiek z którym mieli porozmawiać posiadał fobię przed alchemikami.
Gdy ruszyli alchemik starał się dotrzymać kroku wodzirejowi całej eskapady. Wychodziło mu to niezgorzej, przynajmniej do momentu w którym znaleźli się wewnątrz opery. Valerij nie potrafił tak sprawnie lawirować w ludzkiej zupie, jak towarzyszący mu rycerz. Nie chciał też się przepychać siłą i tym samym tworzyć zamieszanie, a o to nie byłoby trudno przy nieporadności oraz gabarytach Rosjanina. Został więc nieco w tyle i gdyby Ramsey się nie zainteresował prawdopodobnie faktycznie by się zgubił. Tak się jednak nie stało. Znalazł się zaraz znów koło śmierciożercy. Odezwał się do niego gdy okoliczność zapewniała im nieco dyskrecji.
- Jest coś o czym powinienem wiedzieć? Coś co mam lub nie mam mówić, gdy go już znajdziemy...? - Valerij już teraz odnosił wrażenie, że będzie dla Ramseya przeszkodą. Chciał to w jak największym możliwym stopniu zniwelować.
Gdy ruszyli alchemik starał się dotrzymać kroku wodzirejowi całej eskapady. Wychodziło mu to niezgorzej, przynajmniej do momentu w którym znaleźli się wewnątrz opery. Valerij nie potrafił tak sprawnie lawirować w ludzkiej zupie, jak towarzyszący mu rycerz. Nie chciał też się przepychać siłą i tym samym tworzyć zamieszanie, a o to nie byłoby trudno przy nieporadności oraz gabarytach Rosjanina. Został więc nieco w tyle i gdyby Ramsey się nie zainteresował prawdopodobnie faktycznie by się zgubił. Tak się jednak nie stało. Znalazł się zaraz znów koło śmierciożercy. Odezwał się do niego gdy okoliczność zapewniała im nieco dyskrecji.
- Jest coś o czym powinienem wiedzieć? Coś co mam lub nie mam mówić, gdy go już znajdziemy...? - Valerij już teraz odnosił wrażenie, że będzie dla Ramseya przeszkodą. Chciał to w jak największym możliwym stopniu zniwelować.
Mógł się tu zjawić w towarzystwie kogoś o doskonałej aparycji i dobrej reputacji, ale nie zamierzał pertraktować z lordem, którego szukali. Z góry założył cały przebieg spotkania, przewidział go, zaplanował od początku do końca. Wziął pod uwagę kilka zmienych, ale jedynie kwestią czasu miało — powinno być — przekonanie go do ich racji, do jego racji, Valerij wciąż był raczej dodatkiem i asystą, nie czarodziejem, który doprowadzi tą sprawę do końca. Ale swoją obecnością wzmacniał jego siłę — Mulciber nie był najlepszy w zastraszaniu, a jego szare, choć lodowate oczy nie budziły grozy w nieznajomych; nazwisko, moze i znane, ale nie budzące szczególnego respektu wśród arystokratów, a sam był dość wątłej postury — szczupły i wysoki, ukrywający brak masy pod grubym płaszczem, luźno opadającym mu z ramion. We dwóch mieli większą szansę, na osiągnięcie sukcesu, a potrzebny był mu ktoś kto nie zepsuje całego planu i będzie siedział cicho, o ile nie wpadnie na coś mądrego. Wystarczyło mu, aby łypał na lorda z boku i pilnował, by nie wymknął się ukradkiem, dopóki nie skończą.
Przystanął, czekając na Valerija. Zagubienie malujące się na jego twarzy przypominało nieszczęśliwego szczeniaka, który został porzucony na ruchliwej ulicy. Nie mógł biedak trafić do domu ani znaleźć właściciela. Może gdyby Mulciber miał w sobie więcej wrażliwości, doradziłby mu jak się odnaleźć w tej — najwyraźniej trudnej dla niego sytuacji, ale nie skomentował tego w zaden sposób.
— Jego syn, Geoffrey Ollivander zamierza poślubić przeuroczą szwaczkę z Pokątnej. Dziadek dziewuchy był mugolem, a mnie doszły słuchy, że ten młody lord o tym doskonale wie. Do tej pory nikt nie angażował się w takie sprawy, ale jak pewnie się domyślasz, nie potrzebujemy więcej czarodziejów skłonnych mieszać krew — powiedział cicho, wystarczająco, aby usłyszał go tylko Valerij, choć patrzył gdzieś ponad jego ramieniem na ludzi, którzy gromadzili się powoli na balkonie. — I potencjalnych członków Zakonu.— Nie wiedział, czy jego ojciec zdawał sobie z tego wszystkiego sprawę, ale nie wystarczało niewyrażenie zgody na mezalians syna. Musiał sam uczynić wszystko, by do niego nie dopuścić i nie pozwolić na to, by ten gówniarz został wydziedziczony. I to nie rozwiązywało niczego w dłuższej perspektywie. Pozbywanie się wadliwych jednostek nie zapobiegało rozprzestrzenianiu się trucizny.
— Idzie— zakomunikował, rozpoznając twarz lorda. Dopiero teraz spojrzał na Valerija. — Po prostu bądź groźny i nieprzyjemny, wykorzystaj do tego swoje rodzinne predyspozycje.
To powinno wystarczyć.
Lord wkroczył na balkon i zajął swoje miejsce, Ramsey usiadł tuż za nim, zamierzając odczekać z ujawnieniem się aż do rozpoczęcia.
Przystanął, czekając na Valerija. Zagubienie malujące się na jego twarzy przypominało nieszczęśliwego szczeniaka, który został porzucony na ruchliwej ulicy. Nie mógł biedak trafić do domu ani znaleźć właściciela. Może gdyby Mulciber miał w sobie więcej wrażliwości, doradziłby mu jak się odnaleźć w tej — najwyraźniej trudnej dla niego sytuacji, ale nie skomentował tego w zaden sposób.
— Jego syn, Geoffrey Ollivander zamierza poślubić przeuroczą szwaczkę z Pokątnej. Dziadek dziewuchy był mugolem, a mnie doszły słuchy, że ten młody lord o tym doskonale wie. Do tej pory nikt nie angażował się w takie sprawy, ale jak pewnie się domyślasz, nie potrzebujemy więcej czarodziejów skłonnych mieszać krew — powiedział cicho, wystarczająco, aby usłyszał go tylko Valerij, choć patrzył gdzieś ponad jego ramieniem na ludzi, którzy gromadzili się powoli na balkonie. — I potencjalnych członków Zakonu.— Nie wiedział, czy jego ojciec zdawał sobie z tego wszystkiego sprawę, ale nie wystarczało niewyrażenie zgody na mezalians syna. Musiał sam uczynić wszystko, by do niego nie dopuścić i nie pozwolić na to, by ten gówniarz został wydziedziczony. I to nie rozwiązywało niczego w dłuższej perspektywie. Pozbywanie się wadliwych jednostek nie zapobiegało rozprzestrzenianiu się trucizny.
— Idzie— zakomunikował, rozpoznając twarz lorda. Dopiero teraz spojrzał na Valerija. — Po prostu bądź groźny i nieprzyjemny, wykorzystaj do tego swoje rodzinne predyspozycje.
To powinno wystarczyć.
Lord wkroczył na balkon i zajął swoje miejsce, Ramsey usiadł tuż za nim, zamierzając odczekać z ujawnieniem się aż do rozpoczęcia.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Oliivanderowie...
Valerij zmrużył powieki. Nie był ignorantem w kwestiach politycznych. Pomimo iż znajdował się niemalże na najniższych szczeblach społecznej użyteczności, jako piwniczny twór, eks szkolny prymus, posiadał rozeznanie (głównie teoretyczne,lecz jednak) na sprawy. Nie od dziśsłyszał o Oliivanderach. Był to ród słynący ze swej bezstronności, ze stronienia od polityki, gnieżdżenia się na wygodnej granicy. Był. Od pewnego czasu podnosiły się jednak coraz odważniejsze głosy zgodnie z którymi co rusz, coraz to chętniej i otwarcie wstawiali się za mugolską sprawą depcząc i plując na tradycję nie tyle co szlachetną, lecz swoją własną, rodzimą. Nie byli bezstronni. Opowiedzieli się po stronie. Wybrali. Valerij nie był więc zaskoczony tym co dobiegało jego uszu i był gotowy postawić szylinga na to, że faktycznie historia rodziny kobiety była wszystkim znana. Potem wszyscy się dziwili skąd się biorą charłaki. A no własnie stąd. Ech.
Zdziwienie, jaki konsternacja Dolohovaogarnęło w momencie w którym Ramsey wystosował swoją prośbę. Aż jakoś tak bez pomyślunku uniósł brwi wyżej. Groźny i nieprzyjemny, predyspozycje... Chwila... Co?! On ciągle mówił o nim, prawda...? Dolohov poczuł nagłą potrzebę naprostowania tej dziwnej pomyłki zgodnie z którą śmierciożerca stawiał go niemalże na równi z jego bratem Siergiejem o którym faktycznie nie bez przyczyny mówiło się na Nokturnie. On był groźny i nieprzyjemny - co do tego nie można było mieć żadnych wątpliwości, lecz Valerij..? Myślenie w ten sposób było schlebiające, jednak w tym momencie stawiało młodszego Dolohova pod bardzo niewygodną ścianą. Nie należał do osób które przepełniała pewność siebie, które bez skrępowania i strachu zaglądały w oczy osobie stojącej na przeciw, w zwyczaju miał starać się nie zawadzać innym, a nie stawiać okoniem. Nigdy nie było ku temu potrzeby. Od tego wszystkiego miał bratana którego zawsze mógł liczyć, który go wyręczał. Kto wie, być może przez jego opiekuńczość Valerij nie wykształcił podobnych atrybutów perswazji. To jednak nigdy nie było dla niego problemem. Przynajmniej do dziś.
Niestety nie było okazji do tłumaczeń. Rosjain ledwie otworzył usta, a cel niefortunnie musiał znaleźć się w zasięgu. Dość sztywno usiadł na przeznaczonym dla siebie miejscu.
- A mogłem zrobić te pieprzone papiery na licencje... - mruknął na wydechu po rosyjsku bardziej do siebie niż do kogokolwiek innego splatając dłonie przed sobą i kładąc je na kolanach. Wszystko się zaraz miało zacząć. Powiedzieć, że się stresował to mało. Zdobył się jednak mimo wszystko na groźny wyraz twarzy. Tak przynajmniej mu się wydawało. W rzeczywistości wyglądał jakby miał zaraz zrobić kupę, lecz od kilku dni życie mu to sprawnie utrudniało. Te dziwne skupienie i nienaturalnie usztywniona szczęka... Całe szczęście półmrok opery sprzyjał rzucając ponury cień uwydatniając ostre, słowiańskie rysy sprawiając, że ta karykatura grozy mogła uchodzić za przynajmniej mało sympatyczny wyraz twarzy. Gorzej jeżeli cel był bardziej spostrzegawczy. Wówczas...cóż, należy trzymać kciuki za to, że gościa przeraża wizja bliskości cudzych fekaliów.
Valerij zmrużył powieki. Nie był ignorantem w kwestiach politycznych. Pomimo iż znajdował się niemalże na najniższych szczeblach społecznej użyteczności, jako piwniczny twór, eks szkolny prymus, posiadał rozeznanie (głównie teoretyczne,lecz jednak) na sprawy. Nie od dziśsłyszał o Oliivanderach. Był to ród słynący ze swej bezstronności, ze stronienia od polityki, gnieżdżenia się na wygodnej granicy. Był. Od pewnego czasu podnosiły się jednak coraz odważniejsze głosy zgodnie z którymi co rusz, coraz to chętniej i otwarcie wstawiali się za mugolską sprawą depcząc i plując na tradycję nie tyle co szlachetną, lecz swoją własną, rodzimą. Nie byli bezstronni. Opowiedzieli się po stronie. Wybrali. Valerij nie był więc zaskoczony tym co dobiegało jego uszu i był gotowy postawić szylinga na to, że faktycznie historia rodziny kobiety była wszystkim znana. Potem wszyscy się dziwili skąd się biorą charłaki. A no własnie stąd. Ech.
Zdziwienie, jaki konsternacja Dolohovaogarnęło w momencie w którym Ramsey wystosował swoją prośbę. Aż jakoś tak bez pomyślunku uniósł brwi wyżej. Groźny i nieprzyjemny, predyspozycje... Chwila... Co?! On ciągle mówił o nim, prawda...? Dolohov poczuł nagłą potrzebę naprostowania tej dziwnej pomyłki zgodnie z którą śmierciożerca stawiał go niemalże na równi z jego bratem Siergiejem o którym faktycznie nie bez przyczyny mówiło się na Nokturnie. On był groźny i nieprzyjemny - co do tego nie można było mieć żadnych wątpliwości, lecz Valerij..? Myślenie w ten sposób było schlebiające, jednak w tym momencie stawiało młodszego Dolohova pod bardzo niewygodną ścianą. Nie należał do osób które przepełniała pewność siebie, które bez skrępowania i strachu zaglądały w oczy osobie stojącej na przeciw, w zwyczaju miał starać się nie zawadzać innym, a nie stawiać okoniem. Nigdy nie było ku temu potrzeby. Od tego wszystkiego miał bratana którego zawsze mógł liczyć, który go wyręczał. Kto wie, być może przez jego opiekuńczość Valerij nie wykształcił podobnych atrybutów perswazji. To jednak nigdy nie było dla niego problemem. Przynajmniej do dziś.
Niestety nie było okazji do tłumaczeń. Rosjain ledwie otworzył usta, a cel niefortunnie musiał znaleźć się w zasięgu. Dość sztywno usiadł na przeznaczonym dla siebie miejscu.
- A mogłem zrobić te pieprzone papiery na licencje... - mruknął na wydechu po rosyjsku bardziej do siebie niż do kogokolwiek innego splatając dłonie przed sobą i kładąc je na kolanach. Wszystko się zaraz miało zacząć. Powiedzieć, że się stresował to mało. Zdobył się jednak mimo wszystko na groźny wyraz twarzy. Tak przynajmniej mu się wydawało. W rzeczywistości wyglądał jakby miał zaraz zrobić kupę, lecz od kilku dni życie mu to sprawnie utrudniało. Te dziwne skupienie i nienaturalnie usztywniona szczęka... Całe szczęście półmrok opery sprzyjał rzucając ponury cień uwydatniając ostre, słowiańskie rysy sprawiając, że ta karykatura grozy mogła uchodzić za przynajmniej mało sympatyczny wyraz twarzy. Gorzej jeżeli cel był bardziej spostrzegawczy. Wówczas...cóż, należy trzymać kciuki za to, że gościa przeraża wizja bliskości cudzych fekaliów.
Opera w rodzinnym Lancashire pachniała domem. Przekraczając próg wysokich, rzeźbionych drzwi - właściwie wrót, olbrzymich, monumentalnych, bogatych - Artemis czuł w nozdrzach przyjemnie łaskoczącą wiązkę zapachów, nieustannie unoszących się we włościach Ollivanderów. Rozpoznawał poszczególne gatunki drewna, nie mogą oprzeć się pokusie, by nie musnąć opuszkami palców (nieco zgrubiałymi od mozolnej, acz satysfakcjonującej pracy) wypolerowanej poręczy, czy prostej ramy gustownego obrazu. Dąb, wiąz, grab, cedr, heban, instynktownie poznawał materiał, jeszcze nim ujrzał wykonany z niego przedmiot; uszlachetnienie drewna i umieszczenie go w tym pięknym budynku napełniało Ollivandera niezmierną dumą i wręcz potęgowało wpajany szacunek do naturalnych darów. Samo obcowanie w operze przez jej niezwykłe wnętrze wywoływało w mężczyźnie delikatne wzruszenie, więc konsekwentnie odwiedzał ją sam, rzadko godząc się na towarzystwo dzieci, czy nawet żony. Spektakle stanowiły jego prywatne, intymne widowisko, z którego czerpał pełnymi garściami: przesiadywanie w wygodnym, obitym czerwonym perkalem fotelu w prywatnej loży, upajanie się cudowną wonią lasu, drażnienie zmysłów artystycznymi bodźcami, płynącymi z oświetlonej sceny: każda różdżka, jaką Artemis wykonał była inspirowana sztuką. Prawie pół wieku nie wyczerpało repertuaru, jakim raczyli go tutejsi aktorzy, toteż był stałym gościem, niezmiennie pełnym zachwytu i podziwu, jakby przepych i bogactwo opery widział za każdym razem po raz pierwszy.
Concierge znał go doskonale, więc pozdrowił chłopca skinieniem szpakowatej głowy, częstując na dokładkę dobrotliwym uśmiechem. Pamiętał, by nie wciskać mu złotych monet w ramach podziękowania za miłą obsługę, mugole podejrzanie często panikowali, zupełnie, jakby zupełnie nie znali złota. Zasiadł w ciszy na swoim miejscu, dwa obok siebie pozostawiając puste. Cenił sobie moment kontemplacji i rzadko przerywał sobie widowisko, absolutnie skupiony na wszystkich słowach i gestach padających na scenie. Elegancka lornetka, pasująca do złocistej szaty, czekała w pogotowiu, gdyż mimo możliwości wyostrzenia sobie dość kiepskiego już wzroku, przebywając wśród mugoli dostosowywał się bez szemrania do panujących zasad. Nie czuł w ogóle, że musi rezygnować z magii, gdyż w rewanżu, serwowano mu iście magiczne przedstawienie. Z lampką wina (skądinąd równie pysznego, jak skrzacie) w dłoni leniwie oczekiwał początku opery. Której głównym motywem - jak wyczytał w programie - okazał się mezalians. Trafnie - pomyślał Artemis, krzywiąc się nieznacznie, na ułamek sekundy odbiegając myślami w stronę zakochanego bez pamięci syna, którego wyboru nie mógł nie zaakceptować. W obu przypadkach miał gorącą nadzieję na szczęśliwe zakończenie.
Concierge znał go doskonale, więc pozdrowił chłopca skinieniem szpakowatej głowy, częstując na dokładkę dobrotliwym uśmiechem. Pamiętał, by nie wciskać mu złotych monet w ramach podziękowania za miłą obsługę, mugole podejrzanie często panikowali, zupełnie, jakby zupełnie nie znali złota. Zasiadł w ciszy na swoim miejscu, dwa obok siebie pozostawiając puste. Cenił sobie moment kontemplacji i rzadko przerywał sobie widowisko, absolutnie skupiony na wszystkich słowach i gestach padających na scenie. Elegancka lornetka, pasująca do złocistej szaty, czekała w pogotowiu, gdyż mimo możliwości wyostrzenia sobie dość kiepskiego już wzroku, przebywając wśród mugoli dostosowywał się bez szemrania do panujących zasad. Nie czuł w ogóle, że musi rezygnować z magii, gdyż w rewanżu, serwowano mu iście magiczne przedstawienie. Z lampką wina (skądinąd równie pysznego, jak skrzacie) w dłoni leniwie oczekiwał początku opery. Której głównym motywem - jak wyczytał w programie - okazał się mezalians. Trafnie - pomyślał Artemis, krzywiąc się nieznacznie, na ułamek sekundy odbiegając myślami w stronę zakochanego bez pamięci syna, którego wyboru nie mógł nie zaakceptować. W obu przypadkach miał gorącą nadzieję na szczęśliwe zakończenie.
I show not your face but your heart's desire
Nigdy nie stawiał go na równi z tym półgłówkiem, Siergiejem. Może i był skory do bitki, a biegłość awanturowania się wypracował latami na najwyższym poziomie, nie był dla niego żadnym partnerem do rozmowy, a tym bardziej współpracy. Nawet po potraktowaniu go zaklęciem uciszającym był nieprzewidywalny i zdolny do popsucia wszystkiego, unieruchomiony był zaś kompletnie nieprzydatny. Valerij został uzdolnionym alchemikiem, odbiegając od rodzinnego stereotypu, choć przez wzgląd na jawną niechęć do rodziny i tak wolał korzystać z innych, równie uzdolnionych rąk. Wątpił, by ktoś taki jak Ollivander docenił jego alchemiczne zdolności. To, co sobą reprezentował na co dzień, wyglądając jak wydarty siłą z piwnicy obszczymurek zniechęcało, nie skłaniało do podziwu dla jego geniuszu w zakresie warzenia eliksirów. Brał go jednak za dobry i przydatny przykład, którym się posłuży w rozmowie, za wsparcie i sztucznie wykreowaną liczebnością przewagę.
Strzelił oczami na Valerija, gdy się cicho odezwał. Zgłębiał język rosyjski, kojarzył już słowa i najbardziej podstawowe frazy, choć nie potrafił jeszcze operować mową swoich przodków. Domyślił się po tonie jego głosu, że nie był zadowolony z sytuacji w jakiej się znalazł, lecz musiał przysłużyć się sprawie i robić to, co do niego należało, nawet jeśli nie czuł się w tym tak dobrze jak we własnej pracowni. Mulciber nie był niańką, nie zamierzał go uczyć umiejętności, które niewątpliwie mogłyby mu się przydać. Wystarczyło, aby stał się milczącym towarzyszem, chyba, że w nagłym olśnieniu, mimo wyraźnie ubogiej aparycji będzie w stanie dołożyć do tej rozmowy choćby jednego knuta.
Sztuka rozpoczęła się. Przez chwilę spozierał na scenę rozeznając się w jej temacie; szybko wydedukował o czym miała być, kiedy na scenie pojawiła się barwnie i dostojnie ubrana młoda kobieta, a do jej stóp za sprawą przypadku padł brudny i odziany w łachmany żebrak. Nie przemęczając zmysłów, oderwał spojrzenie od rozgrywającej się sceny, by nachyliwszy się w przód, dostrzec lekki profil lorda. Wino drżało w jego kielichu, nie tylko przy każdym jego ruchu, lecz wysokim dźwięku wydobywającym się z młodych gardzieli.
— Zapowiada się niebywały spektakl — odezwał się, wystarczająco głośno, by słowa dotarły do uszu lorda i Dolohova, lecz dostatecznie cicho, by nie rozeszły się dalej. Przytknął różdżkę do jego pleców, na wypadek, gdyby zechciał się odwrócić i ujrzeć twarz tego niewrażliwca, który go niepokoił podczas pięknej sztuki. — Błękitnokrwista córa władcy kochająca zwykłego brudasa z gminu. Jak ta sztuka może się skończyć? Masz jakieś przeczucie, lordzie Ollivnader?— spytał cicho, marszcząc przy tym brwi w zamyśleniu. Skierował oczy na rozgrywającą się scenę, w której czarownica udaje niezainteresowaną chłopakiem, choć tandetne przeczucie o niezwykłym uczuciu, jakim go obdarzyła od pierwszej chwili musiało towarzyszyć każdemu gościowi opery. — Ja wiem. Jej rodzina nie wyrazi zgody na to małżeństwo, więc romantycznie postanowią uciec, by udowodnić wszystkim, że ich decyzje są słuszne. Osiedlą się na dalekiej wyspie, będą przez chwilę wiedli szczęśliwe życie, spłodzą potomstwo. A kiedy informacja o tym, że jest córką bogatego czarownika obiegnie wieś, staną się ofiarami złodziei i oszustów, którzy nie doczekawszy się złota od władcy za ich życie, zostaną zamordowani, a ich ciała porzucone na wzgórzu, bez pochówku, pozostawione jak psie szczątki, by zjadły je zwierzęta.— Zakończył swoją prognozę cichym westchnięciem i osunąwszy się na siedzeniu jeszcze dalej, oparł przedramionami o siedzenie lorda i nachylił jeszcze bliżej. — Co byś uczynił na miejscu tego władcy? Zezwolił im na mezalians, czy przegnał?
Strzelił oczami na Valerija, gdy się cicho odezwał. Zgłębiał język rosyjski, kojarzył już słowa i najbardziej podstawowe frazy, choć nie potrafił jeszcze operować mową swoich przodków. Domyślił się po tonie jego głosu, że nie był zadowolony z sytuacji w jakiej się znalazł, lecz musiał przysłużyć się sprawie i robić to, co do niego należało, nawet jeśli nie czuł się w tym tak dobrze jak we własnej pracowni. Mulciber nie był niańką, nie zamierzał go uczyć umiejętności, które niewątpliwie mogłyby mu się przydać. Wystarczyło, aby stał się milczącym towarzyszem, chyba, że w nagłym olśnieniu, mimo wyraźnie ubogiej aparycji będzie w stanie dołożyć do tej rozmowy choćby jednego knuta.
Sztuka rozpoczęła się. Przez chwilę spozierał na scenę rozeznając się w jej temacie; szybko wydedukował o czym miała być, kiedy na scenie pojawiła się barwnie i dostojnie ubrana młoda kobieta, a do jej stóp za sprawą przypadku padł brudny i odziany w łachmany żebrak. Nie przemęczając zmysłów, oderwał spojrzenie od rozgrywającej się sceny, by nachyliwszy się w przód, dostrzec lekki profil lorda. Wino drżało w jego kielichu, nie tylko przy każdym jego ruchu, lecz wysokim dźwięku wydobywającym się z młodych gardzieli.
— Zapowiada się niebywały spektakl — odezwał się, wystarczająco głośno, by słowa dotarły do uszu lorda i Dolohova, lecz dostatecznie cicho, by nie rozeszły się dalej. Przytknął różdżkę do jego pleców, na wypadek, gdyby zechciał się odwrócić i ujrzeć twarz tego niewrażliwca, który go niepokoił podczas pięknej sztuki. — Błękitnokrwista córa władcy kochająca zwykłego brudasa z gminu. Jak ta sztuka może się skończyć? Masz jakieś przeczucie, lordzie Ollivnader?— spytał cicho, marszcząc przy tym brwi w zamyśleniu. Skierował oczy na rozgrywającą się scenę, w której czarownica udaje niezainteresowaną chłopakiem, choć tandetne przeczucie o niezwykłym uczuciu, jakim go obdarzyła od pierwszej chwili musiało towarzyszyć każdemu gościowi opery. — Ja wiem. Jej rodzina nie wyrazi zgody na to małżeństwo, więc romantycznie postanowią uciec, by udowodnić wszystkim, że ich decyzje są słuszne. Osiedlą się na dalekiej wyspie, będą przez chwilę wiedli szczęśliwe życie, spłodzą potomstwo. A kiedy informacja o tym, że jest córką bogatego czarownika obiegnie wieś, staną się ofiarami złodziei i oszustów, którzy nie doczekawszy się złota od władcy za ich życie, zostaną zamordowani, a ich ciała porzucone na wzgórzu, bez pochówku, pozostawione jak psie szczątki, by zjadły je zwierzęta.— Zakończył swoją prognozę cichym westchnięciem i osunąwszy się na siedzeniu jeszcze dalej, oparł przedramionami o siedzenie lorda i nachylił jeszcze bliżej. — Co byś uczynił na miejscu tego władcy? Zezwolił im na mezalians, czy przegnał?
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Srebrzyste włosy - był w sile wieku, lecz przedwczesne siwienie pozostawało niemalże rodzinną [i[tradycją[/i] - przyjemnie łaskotały go w szyję, zaczepiając się o wykrochmalony kołnierzyk białej koszuli. Lubił elegancję, napawał się klasą oraz szykownością, zarówno płynącą z aury niesamowitej opery, jak i tej bijącej bezpośrednio od ludzi. W przeważającej części, mugoli, czego Artemis był świadom, nie wzdragając się przed obcowaniem wśród nich. Trzymał się na dystans, zaspokajając równocześnie swą ciekawość wszędobylskiego dziecka: nadal tkwił w nim chłopiec, zadający setki pytań na minutę i garnący się do pomocy przy dziadkowym warsztacie. Pielęgnując swoje artystyczne rytuały od lat, Artemis wysnuł prosty wniosek niezwykłej podatności mugoli na sztukę - by wyciągnąć z niego kolejną lekcję. Dużo odważniejszą, bo stawiającą nie-czarodziejów na równi z nim samym, z innymi czarodziejami. Dlatego nie załamywał rąk nad domniemanym szaleństwem swego pierworodnego, nie wyklął go i nie przepędził z domu: wychował go w poszanowaniu dla każdego stworzenia i choć serce pękało mu na pół - był dumny z wyboru swego dziecka, dojrzałego i świadomego. Chłonął rozgrywające się przed nim widowisko, choć pod powiekami wciąż miał obraz własnego syna, a w uszach dźwięczały mu słowa ich ostatniej, przygnębiającej rozmowy. Złota lornetka posłużyła mu znakomicie, po kilku minutach i większym łyku wina Ollivander odprężył się zupełnie, wyostrzając zmysły na doznania artystyczne. Grymasy aktorów, zapach drewna, dobiegający go zewsząd, prywatna bajka, niezmącony spokój, czyste szczęście, wydestylowane z giętkich ciał, wygłaszających na scenie poruszające partie dialogowe. I szept, mrożący krew w żyłach, instynktownie wzbudzający trwogę. Lecz ten nie rozchodził się od strony kurtyny, przyszedł znikąd, wraz z subtelnym ukłuciem różdżki, wbijającej się między łopatki Ollivandera. Lord zesztywniał, starając się poskromić potrzebę odwrócenia głowy - i słuchał zimnych słów nieznajomego, sączących się nieprzyjemną, złowrogą narracją.
-Czego ode mnie chcesz? - spytał po prostu, po okropnym, obrazowym monologu mężczyzny. Nie chciał grać w jego grę, choć zimne poty uderzyły w jego ciało, nie miał zamiaru dostarczać mu rozrywki. Czarodziejowi, niebezpiecznemu, znał jego godność, wiedział, że tu będzie, strach nieśpiesznie rozlał się po nerwach Artemisa, unieruchamiając go w fotelu skuteczniej, niż dokonałoby tego niejedne zaklęcie.
-Czego ode mnie chcesz? - spytał po prostu, po okropnym, obrazowym monologu mężczyzny. Nie chciał grać w jego grę, choć zimne poty uderzyły w jego ciało, nie miał zamiaru dostarczać mu rozrywki. Czarodziejowi, niebezpiecznemu, znał jego godność, wiedział, że tu będzie, strach nieśpiesznie rozlał się po nerwach Artemisa, unieruchamiając go w fotelu skuteczniej, niż dokonałoby tego niejedne zaklęcie.
I show not your face but your heart's desire
Ponoć wychodzenie poza swoją strefę komfortu pozwalało poszerzyć horyzonty. Dolohov jednak nie czuł by cokolwiek mu się poszerzało pomimo iż coraz to bardziej czuł się nie na miejscu. Tak, zdecydowanie nie czuł się komfortowo w narzuconej na niego roli, w miejscu dla niego obcym i nienaturalnym przy czynności wymagającej specyficznego typu zaangażowania się w sprawę której mu brakowało. Brnął jednak w to wszystko, podążając za instrukcjami śmierciożercy sprawiając że nie można było powiedzieć o nim, iż jest nieposłuszny. Właściwie sam fakt, że tu był, mimo iż bardzo pragnął by rzeczywistość była inna świadczył o jego lojalności i oddaniu sprawie.
Włożył palec za kołnierz i pociągnął chcąc rozluźnić zaciskający się na jego szyi materiał kiedy to słuchał Ramzeya chłonąc jego zalecenia niczym sucha gąbka wodę. Być może był nieudolny w kwestiach wiążących się z ogólnie rozumianym sianiem grozy to jednak był człowiekiem nauki, kujonem, we krwi miał więc mimo wszystko coś co kazało mu być jak najlepiej przygotowanym do zajęć. Opera zmieniła się nagle w jego oczach w dość specyficzną szkolną klasę, Mulciber w nieprzyjemnego nauczyciela, który na przykładzie Olivandera omawiał zagadnienie grozy. On sam siedział zaś w pierwszej ławce będąc niemalże przekonanym, że gdyby wypływające od niego słowa i
gesty potrafiły ciąć to rzeczony lord już po pięciu zdaniach przypominałby wypatroszoną rybę. Było to zdumiewające, jak i jednocześnie odpychające widowisko. Dolohov się wszystkiemu przyglądał starając się nie przeszkadzać i trzymać się swojej roli mało przyjemnego przybocznego. Wyjął z kieszeni szaty różdżkę, którą położył na swoich kolanach. Trzymał jej końcówkę na wszelki wypadek. Rozejrzał się uważnie na boki nie wiedząc jak Ramzey planuje skończyć tę rozmowę w sytuacji w której lord nie zechce się podporządkować. Wątpił jednak by było to coś przyjemnego. Dla samego loda, jak i jego własnych oczu. Starał się więc zadbać by nie było to takie dla jakichkolwiek innych oczu, by ktokolwiek się nie wtrącił nie będąc o to proszonym.
Włożył palec za kołnierz i pociągnął chcąc rozluźnić zaciskający się na jego szyi materiał kiedy to słuchał Ramzeya chłonąc jego zalecenia niczym sucha gąbka wodę. Być może był nieudolny w kwestiach wiążących się z ogólnie rozumianym sianiem grozy to jednak był człowiekiem nauki, kujonem, we krwi miał więc mimo wszystko coś co kazało mu być jak najlepiej przygotowanym do zajęć. Opera zmieniła się nagle w jego oczach w dość specyficzną szkolną klasę, Mulciber w nieprzyjemnego nauczyciela, który na przykładzie Olivandera omawiał zagadnienie grozy. On sam siedział zaś w pierwszej ławce będąc niemalże przekonanym, że gdyby wypływające od niego słowa i
gesty potrafiły ciąć to rzeczony lord już po pięciu zdaniach przypominałby wypatroszoną rybę. Było to zdumiewające, jak i jednocześnie odpychające widowisko. Dolohov się wszystkiemu przyglądał starając się nie przeszkadzać i trzymać się swojej roli mało przyjemnego przybocznego. Wyjął z kieszeni szaty różdżkę, którą położył na swoich kolanach. Trzymał jej końcówkę na wszelki wypadek. Rozejrzał się uważnie na boki nie wiedząc jak Ramzey planuje skończyć tę rozmowę w sytuacji w której lord nie zechce się podporządkować. Wątpił jednak by było to coś przyjemnego. Dla samego loda, jak i jego własnych oczu. Starał się więc zadbać by nie było to takie dla jakichkolwiek innych oczu, by ktokolwiek się nie wtrącił nie będąc o to proszonym.
Pytanie lorda nie zaskoczyło go — przeczuwał, że będzie chciał od razu przejsć do rzeczy i ucieszył go taki obrót sprawy, więc uśmiechnął się do siebie, pod nosem. Choć snucie dalekich wizji przyszłości jego szlamolubnego syna było wielką przyjemnością, która mogła rodzić koszmary w głowie nie tak starego Ollivandera i skazywać go na dalsze psychiczne męki, przeciągały jedynie sprawę. Niepotrzebnie odwlekałyby nieuniknione. Zarówno Mulciber, jak i Valerij wiedzieli — musieli wiedzieć, jakie są możliwe zakończenia tej rozmowy. Lord zapewne także to już wiedział. Różdżka wbita w jego kręgosłup nie dawała o sobie zapomnieć.
Nie rozumiał, dlaczego czarodzieje tacy jak on — wpływowi, wywodzący się ze szlachetnych, starych rodów, w których od wieków dbano o zachowanie czystości krwi, decydowało się na stawianie siebie na równi z mugolami, przymykano oczy na mezalianse, tolerowano niechlubne znajomości. Nie byli równi, nie znajdowali się nawet blisko siebie, więc stawianie ich tuż obok było wielkim nieporozumieniem.
Milczał przez chwilę, wpatrując się w młodą dziewczynę na scenie, dostrzegając wszystkie jej atuty i walory.
— Mam przyjaciela — odparł mu nagle, oddalając się od odpowiedzi na zadane mu pytanie. — Alchemika. Jest tutaj, tuż obok ciebie. Zobaczysz go, jeśli spojrzysz w lewo — zasugerował mu łagodnie i zerknął na Valerija, ukrytego w półmroku, z różdżką ułożoną na kolanach. Pokręcił milcząco głową na ten widok, powinien być przygotowany na każdą ewentualność. — Potrafi warzyć trucizny, których nie wyczuje najdelikatniejszy nos. Chciał wykorzystać alchemiczną wiedzę Dolohova. Wiedział, że zamknięty w piwnicy nieustannie poszerzał arkana tajemnej sztuki warzenia eliksirów, że badał i eksperymentował i zatracał się w swojej pracy, pasji, która w zupełności mu wystarczała. Mógłby się nią podzielić z Ollivanderem. — Gdybyś miał zaserwować jakiś paskudny eliksir synowi lorda Ollivandera, czarodziejowi nie szanującemu magicznej sztuki i naszego świata, krwi, a więc i gardzącemu wiedzą, którą posiadamy, a która jest tak wyjątkowa. Co by to było?
Nie czekając na odpowiedź Rosjanina, spojrzał na profil lorda. Był na tyle blisko, że mógłby wyczuć zapach strachu, smród niechęci i pragnienie ucieczki. Ale jeszcze nie widział w nim tego, potrzebował czegoś więcej.
— Zrób cokolwiek, co mi nie przypadnie do gustu, a rozszczepienie teleportacyjne będzie najmniejszym z twoich możliwych problemów w tej chwili. Wiemy, że wiesz tym, co wyprawia twój syn. Zostanie wydziedziczony. Nic z tym nie robisz, mniemam, że ci to nie przeszkadza. Zdrajca krwi. A ty wraz z nim.
Nie rozumiał, dlaczego czarodzieje tacy jak on — wpływowi, wywodzący się ze szlachetnych, starych rodów, w których od wieków dbano o zachowanie czystości krwi, decydowało się na stawianie siebie na równi z mugolami, przymykano oczy na mezalianse, tolerowano niechlubne znajomości. Nie byli równi, nie znajdowali się nawet blisko siebie, więc stawianie ich tuż obok było wielkim nieporozumieniem.
Milczał przez chwilę, wpatrując się w młodą dziewczynę na scenie, dostrzegając wszystkie jej atuty i walory.
— Mam przyjaciela — odparł mu nagle, oddalając się od odpowiedzi na zadane mu pytanie. — Alchemika. Jest tutaj, tuż obok ciebie. Zobaczysz go, jeśli spojrzysz w lewo — zasugerował mu łagodnie i zerknął na Valerija, ukrytego w półmroku, z różdżką ułożoną na kolanach. Pokręcił milcząco głową na ten widok, powinien być przygotowany na każdą ewentualność. — Potrafi warzyć trucizny, których nie wyczuje najdelikatniejszy nos. Chciał wykorzystać alchemiczną wiedzę Dolohova. Wiedział, że zamknięty w piwnicy nieustannie poszerzał arkana tajemnej sztuki warzenia eliksirów, że badał i eksperymentował i zatracał się w swojej pracy, pasji, która w zupełności mu wystarczała. Mógłby się nią podzielić z Ollivanderem. — Gdybyś miał zaserwować jakiś paskudny eliksir synowi lorda Ollivandera, czarodziejowi nie szanującemu magicznej sztuki i naszego świata, krwi, a więc i gardzącemu wiedzą, którą posiadamy, a która jest tak wyjątkowa. Co by to było?
Nie czekając na odpowiedź Rosjanina, spojrzał na profil lorda. Był na tyle blisko, że mógłby wyczuć zapach strachu, smród niechęci i pragnienie ucieczki. Ale jeszcze nie widział w nim tego, potrzebował czegoś więcej.
— Zrób cokolwiek, co mi nie przypadnie do gustu, a rozszczepienie teleportacyjne będzie najmniejszym z twoich możliwych problemów w tej chwili. Wiemy, że wiesz tym, co wyprawia twój syn. Zostanie wydziedziczony. Nic z tym nie robisz, mniemam, że ci to nie przeszkadza. Zdrajca krwi. A ty wraz z nim.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Opera należała do niego. Tylko do niego. Rzecz jasna metaforycznie - ile razy pragnął sypnąć złotem i rzeczywiście nabyć piękny budynek, wraz z całym artystycznym zapleczem, tyleż samo razy rezygnował, świadom, jak wielki byłby to błąd, uwypuklający kapryśną naturę szlachcica - ale faktem pozostawało, iż czuł się tu równie swobodnie, jak we własnym domu. Pozdrawiano go z nazwiska, kojarzono dobrotliwą twarz, otoczoną koronką srebrzystych włosów, ale na magiczne dwie godziny widowiska, jego arystokratyczna osoba całkiem nikła, przyćmiona blaskiem płynącym ze sceny. Prócz piękna sztuki także dyskrecja zawładnęła sercem Ollivandera, który w kwiecie wieku odkrył, że istnieje coś, co oderwie go od słodko-kwaśnej rzeczywistości, a jednocześnie - nie zaszkodzi.
Nikt go tu nie znał (pracownicy byli życzliwi, to wszystko), nikt się przed nim nie płaszczył, nikt nie wymagał. Wymarzone, sekretne miejsce, w którym Artemis pozwalał sobie na psychiczny odpoczynek i odetchnięcie pełną piersią, wyczerpaną serią spazmatycznych wdechów o przetrwanie kolejnych niespokojnych tygodni. Pustoszące Anglię anomalie, zaostrzające się poglądy nestora, konfrontacja z szaleńczo zakochanym synem: momentami miał dość tego, co wiązało się z zaszczytem szlacheckiego tytułu; zanurzenie się w sztuce pomagało mu odzyskać traconą systematycznie równowagę.
Różdżka kłująca go między łopatkami przekreślała plany spokojnego popołudnia i sprawiła, że zalał się zimnym potem. Mężczyzna stojący za nim znał go, wiedział o małżeńskich planach jego syna, zdawał sobie sprawę z tego, że udzielił mu na nie przyzwolenia. Ręce Artemisa zadrżały w panice, przez przypadek upuścił lornetkę, lecz nie odważył się zgiąć karku, aby podnieść z ziemi złote cacko. Przełknął cicho ślinę, prostując się nieco w fotelu i wsłuchując się w niski głos, kreujący wysublimowane groźby w toku zajmującej opowiastki. Instynktownie obrócił głowę - po lewej stronie faktycznie dostrzegł cień profilu drugiego mężczyzny, milczącego, o ostrych rysach, niewyraźnych jednak w przytłumionym świetle.
-Magia jest olbrzymim darem i nie drzemie w każdym. Tym, w których obudziła się po raz pierwszy od pokoleń należy pomagać ją okiełznać, a nie, tępić - odparł wzburzony, starając się nie okazywać strachu. To przecież niemożliwe, rezydencja Ollivanderów była dobrze strzeżona, nikt niepowołany nie miał prawa wkroczyć na tereny hrabstwa, a cóż dopiero dostać się na zamek. Rozsądek nieco uspokoił kołaczące się serce, Artemis nerwowym ruchem otarł pot, skraplający się na wysokim czole i ciągnął dalej - Szanuję krew. Każdą - rzekł nieustępliwie, choć czuł się mocno niepewnie, ze świadomością różdżki nieznajomego napastnika wbijającej się w plecy i szybkiego oddechu osiadającego nieprzyjemną mgiełką na jego karku.
-Mój syn dokonał własnego wyboru, w którym będę go wspierać. Nie jest zdrajcą ten, kto do końca trwa przy swoich ideałach - Artemis mówił coraz ciszej, świadom zbliżającego się antraktu. Jeszcze tylko kilka minut i może zdoła umknąć, wykorzystując sceniczne zamieszanie - współczuję panu. Ale może i pan kiedyś zrozumie, że wszyscy, bez wyjątku, jesteśmy tylko ludźmi
Nikt go tu nie znał (pracownicy byli życzliwi, to wszystko), nikt się przed nim nie płaszczył, nikt nie wymagał. Wymarzone, sekretne miejsce, w którym Artemis pozwalał sobie na psychiczny odpoczynek i odetchnięcie pełną piersią, wyczerpaną serią spazmatycznych wdechów o przetrwanie kolejnych niespokojnych tygodni. Pustoszące Anglię anomalie, zaostrzające się poglądy nestora, konfrontacja z szaleńczo zakochanym synem: momentami miał dość tego, co wiązało się z zaszczytem szlacheckiego tytułu; zanurzenie się w sztuce pomagało mu odzyskać traconą systematycznie równowagę.
Różdżka kłująca go między łopatkami przekreślała plany spokojnego popołudnia i sprawiła, że zalał się zimnym potem. Mężczyzna stojący za nim znał go, wiedział o małżeńskich planach jego syna, zdawał sobie sprawę z tego, że udzielił mu na nie przyzwolenia. Ręce Artemisa zadrżały w panice, przez przypadek upuścił lornetkę, lecz nie odważył się zgiąć karku, aby podnieść z ziemi złote cacko. Przełknął cicho ślinę, prostując się nieco w fotelu i wsłuchując się w niski głos, kreujący wysublimowane groźby w toku zajmującej opowiastki. Instynktownie obrócił głowę - po lewej stronie faktycznie dostrzegł cień profilu drugiego mężczyzny, milczącego, o ostrych rysach, niewyraźnych jednak w przytłumionym świetle.
-Magia jest olbrzymim darem i nie drzemie w każdym. Tym, w których obudziła się po raz pierwszy od pokoleń należy pomagać ją okiełznać, a nie, tępić - odparł wzburzony, starając się nie okazywać strachu. To przecież niemożliwe, rezydencja Ollivanderów była dobrze strzeżona, nikt niepowołany nie miał prawa wkroczyć na tereny hrabstwa, a cóż dopiero dostać się na zamek. Rozsądek nieco uspokoił kołaczące się serce, Artemis nerwowym ruchem otarł pot, skraplający się na wysokim czole i ciągnął dalej - Szanuję krew. Każdą - rzekł nieustępliwie, choć czuł się mocno niepewnie, ze świadomością różdżki nieznajomego napastnika wbijającej się w plecy i szybkiego oddechu osiadającego nieprzyjemną mgiełką na jego karku.
-Mój syn dokonał własnego wyboru, w którym będę go wspierać. Nie jest zdrajcą ten, kto do końca trwa przy swoich ideałach - Artemis mówił coraz ciszej, świadom zbliżającego się antraktu. Jeszcze tylko kilka minut i może zdoła umknąć, wykorzystując sceniczne zamieszanie - współczuję panu. Ale może i pan kiedyś zrozumie, że wszyscy, bez wyjątku, jesteśmy tylko ludźmi
I show not your face but your heart's desire
Atmosfera gęstniała. Alchemikowi trudno było powiedzieć czy to z powodu historii bohaterki spektaklu która nabierała eskalacji czy też za sprawą przebiegu rozmowy siedzących przed nim czarodziei. Przeplatali szeptliwe, niewypowiedziane wprost groźby niewygodną ciszą. Dolohov dyskretnie baczył na to czy przypadkiem ktoś postronny się zbliża, czy też czuje potrzebę zainteresowania się sprawą - to było niepotrzebne i co najmniej niemile widziane. Za punkt honoru wziął więc sobie czuwanie nad tym by nikt nie zakłócał śmierciożercy pracy. Chociaż tyle mógł zrobić. A przynajmniej tak mu się wydawało.
Gdy Rosjanin zrozumiał, że Mulciber mówi nie o byle jakim alchemiku, tylko konkretnie o nim nie do końca wiedział czego się powinien spodziewać. Miał nadzieję, ze czarnoksiężnik nie zamierzał wydobyć z niego jakiejś kreatywnej, siejącej postrach odzywki. Tak jak to miał w zwyczaju mówić drab do draba kiedy to należało wykrystalizować poglądy petenta. Wzmożł więc czujność, a gdy padło bardzo konkretne pytania którego się nie spodziewał zamyślił się na chwilę. Znał wiele odpowiedzi. Im dłużej słuchał przy tym tego, jak lord bagatelizuje sytuację, jak unosi się odwagą podobną białym rycerzom tym bardziej pragnął udowodnić jak bardzo ta była podszyta zaślepioną dumą. Wszyscy są odważni, gdy problem dotyczy ich osoby, gdy poruszał męskiej dumy. Nie zważając zatem na rewelacje jakimi lord tu błyszczał, gdy skończył, Dolohov czując powiew motywacji zaczął mówić rzeczy:
- Traktując sprawę osobiście, wiedząc, że obaj lordowie - syn, jak i ojciec - zachowują się jak gdyby postradali zmysły... pomógłbym im faktycznie je postradać nie zaserwowałbym im jednak eliksirów. Zacząłbym od zainteresowałbym się wybrankami obu panów - chcąc wymierzyć karę nie uderza się w serce - Wiem że dziesięć agonii bądź trutka brzmi spektakularnie jednak dla większą satysfakcję dają efekty eliksirów dewastujących psychikę. Dążyłbym do tego by na ich oczach mizerniały na ciele i duchu. Działałbym cierpliwie, odpowiednimi dawkami - tak by żywić ich poczęła paranoja co do tego czy udało się mi sforsować poczynione zabezpieczenia, czy też cierpienie kobiet jest kwestią rozłamu w rodzinie do którego się wraz ze swoim synem przysłuży. Potem... potomstwo, rodzeństwo, rodzice. - Często tego typu grę doradzał swoim klientom. Tak też trochę potraktował zadanie powierzone mu przez Mulcibera - jako potrzebę doradzenia w kwestii uknucia intryg mogącej wykorzystać jak największą ilość eliksirów. Co prawda przeważnie wiązało się to ze sporym zarobkiem, jednak w tej kwestii, on w roli klienta nie oszczędzałby w sprawę Olivanderów, ich mówionych herezji. Człowiek przed nim nie zasługiwał na miano lorda. Pomysły które wypowiadał... - Właściwie na koniec odebrałbym Lancashire...? Jakaś permutacja eliksiru garota i herbicydy mogła by wpłynąć spektakularnie na florę i faunę magicznych lasów. Nie widzę potrzeby dla której mieliby być nimi otoczeni skoro wolą towarzystwo tego co niemagiczne- Zmarszczył czoło. Było to smutne. Zapewne podobne działanie wpłynie znacząco na rynek różdżkarski. Jednak nie ma tego złego - może Olivanderów zastąpią bardziej odpowiedni czarodzieje - To tylko pobieżny pomysł - usprawiedliwił się zerkając na Ramzeya nie będąc pewnym czy taka odpowiedź go satysfakcjonowała. Wyglądał jednak na zadowolonego. Trochę mniej niż lord Olivander, który niewątpliwie tej nocy miał nad czym myśleć. Niemało myśli w nim zrodzili i z nimi też go zostawili.
|zt Ramzey & Valerij
Gdy Rosjanin zrozumiał, że Mulciber mówi nie o byle jakim alchemiku, tylko konkretnie o nim nie do końca wiedział czego się powinien spodziewać. Miał nadzieję, ze czarnoksiężnik nie zamierzał wydobyć z niego jakiejś kreatywnej, siejącej postrach odzywki. Tak jak to miał w zwyczaju mówić drab do draba kiedy to należało wykrystalizować poglądy petenta. Wzmożł więc czujność, a gdy padło bardzo konkretne pytania którego się nie spodziewał zamyślił się na chwilę. Znał wiele odpowiedzi. Im dłużej słuchał przy tym tego, jak lord bagatelizuje sytuację, jak unosi się odwagą podobną białym rycerzom tym bardziej pragnął udowodnić jak bardzo ta była podszyta zaślepioną dumą. Wszyscy są odważni, gdy problem dotyczy ich osoby, gdy poruszał męskiej dumy. Nie zważając zatem na rewelacje jakimi lord tu błyszczał, gdy skończył, Dolohov czując powiew motywacji zaczął mówić rzeczy:
- Traktując sprawę osobiście, wiedząc, że obaj lordowie - syn, jak i ojciec - zachowują się jak gdyby postradali zmysły... pomógłbym im faktycznie je postradać nie zaserwowałbym im jednak eliksirów. Zacząłbym od zainteresowałbym się wybrankami obu panów - chcąc wymierzyć karę nie uderza się w serce - Wiem że dziesięć agonii bądź trutka brzmi spektakularnie jednak dla większą satysfakcję dają efekty eliksirów dewastujących psychikę. Dążyłbym do tego by na ich oczach mizerniały na ciele i duchu. Działałbym cierpliwie, odpowiednimi dawkami - tak by żywić ich poczęła paranoja co do tego czy udało się mi sforsować poczynione zabezpieczenia, czy też cierpienie kobiet jest kwestią rozłamu w rodzinie do którego się wraz ze swoim synem przysłuży. Potem... potomstwo, rodzeństwo, rodzice. - Często tego typu grę doradzał swoim klientom. Tak też trochę potraktował zadanie powierzone mu przez Mulcibera - jako potrzebę doradzenia w kwestii uknucia intryg mogącej wykorzystać jak największą ilość eliksirów. Co prawda przeważnie wiązało się to ze sporym zarobkiem, jednak w tej kwestii, on w roli klienta nie oszczędzałby w sprawę Olivanderów, ich mówionych herezji. Człowiek przed nim nie zasługiwał na miano lorda. Pomysły które wypowiadał... - Właściwie na koniec odebrałbym Lancashire...? Jakaś permutacja eliksiru garota i herbicydy mogła by wpłynąć spektakularnie na florę i faunę magicznych lasów. Nie widzę potrzeby dla której mieliby być nimi otoczeni skoro wolą towarzystwo tego co niemagiczne- Zmarszczył czoło. Było to smutne. Zapewne podobne działanie wpłynie znacząco na rynek różdżkarski. Jednak nie ma tego złego - może Olivanderów zastąpią bardziej odpowiedni czarodzieje - To tylko pobieżny pomysł - usprawiedliwił się zerkając na Ramzeya nie będąc pewnym czy taka odpowiedź go satysfakcjonowała. Wyglądał jednak na zadowolonego. Trochę mniej niż lord Olivander, który niewątpliwie tej nocy miał nad czym myśleć. Niemało myśli w nim zrodzili i z nimi też go zostawili.
|zt Ramzey & Valerij
Każdy pierwszy czwartek miesiąca rozpoczyna szczególne wydarzenie dla miłośników czarodziejskiej sceny artystycznej. Koncert, jaki ma dzisiaj miejsce w Opera Blackpool niesie ze sobą szczególne nastroję. Te Blaithin obserwuje na rzecz spisania późniejszej recenzji. Już w trakcie trwania pierwszego aktu przysiada w kilkunastominutowej przerwie w miękkim fotelu, spisując swoje pierwsze spostrzeżenia na pergaminie, przeklinając się jednocześnie w myślach, że swoje Samopiszące Pióro zostawiła we Francji, zmuszona do rozpatrzenia zakupu nowego w Anglii. Przytrzymując końcówkę naturalnego, niemagicznego gęsiego pióra nad papierem, wzrokiem pilnuje kałamarza, leżącego na metalowej zastawie. Specjalnie poprosiła o nią pracowników, napotkanych w operowym loby. Zastanawia się przy tym, o ile prostsze byłoby pisanie skrótów do recenzji, gdyby anomalie magiczne nie ograniczały jej komfortu. Jednym z takich udogodnień, na jakie sobie pozwalała było zmuszenie niezbędnych jej do pracy obiektów do lewitowania obok niej. W tym przypadku, pióro, po każdorazowym wyschnięciu, zmuszana była maczać w kałamarzu znacznie ostrożniej niż zwykle. Świadoma, że gdyby upadł, rozlałby się na tacy i na miejscu siedzącym obok niej.
Pochylając się nad pergaminem spisuje pierwsze wnioski, które wstępnie układa w słowa typowe dla recenzji krytyka. We wstępie, ocenia samo środowisko jej pracy, uznając to przyzwyczajenie za dobrą kulturę w zaczęciu każdego tekstu. Wprowadza on czytelnika w odpowiedni nastrój i pozwala mu odczuć, jakoby on sam miał okazję współuczestniczyć w opisywanym koncercie. Pierwsze słowa recenzji lady Fawley dobiera z największą rozwagą.
Pamiętam wszystkie budynki opery we Francji. Większość z nich zachowana jest w myśl aktualnie panujących konwencji tak zwanej, przereklamowanej, nowoczesności. Tutaj w gmachu Opera Blackpool przedstawianie są utwory klasyczne, więc w pierwszym zderzeniu z klasyczną architekturą, mogę z czystym sumieniem stwierdzić, że jestem ukontentowana nastrojem, w jaki organizatorzy koncertu mnie wprowadzają. Te magiczne budynki często nie różnią się wiele od tych niemagicznych, a powinny. Zaskakiwać klasą, nieprzewidywalnością i czarownością, adekwatną do statusu czarodzieja i odgrywanych w tych murach treści muzycznych. Ta opera choć podlega pod mugolską dyrekcję i słynie ze współpracy z rodziną królewską, stara się o odpowiedni odbiór uczestnika wydarzenia muzycznego. Od wejścia dochodzą mnie nuty harf. Zaskakująco, bo zwykle zanim ocenię właściwych kompozytorów i artystów, nie mam okazji skupić się na wsparciu muzycznym. To młodzi, nieopierzeni artyści, jeszcze nieznający panujących tendencji muzycznych w twórczości. Wydają się czyści, nieskażeni jeszcze schematami, które często wprowadzają nas w wrażenie powtarzalności i znużenia odbieraną muzyką. Mimo wszystko, ich występ wydaje się nie aż tak istotny w kontekście całokształtu koncertu, ponieważ tak naprawdę to dopiero występy największych artystów definiują poziom i klasę, jaką mamy tutaj zastać.
Wiedząc to, pobieżnie ocenia wnętrze, wystrój, dekoracje, a nawet panujące pomiędzy gośćmi opery nastroje, aby móc potem wpłynąć swoją opinią na nastawienie organizatorów koncertu i ich pracę, choć tak naprawdę na razie nie ma jej nic do zarzucenia. Bardziej koncentruje się na występię zaproszonych muzyków, przyglądała się im skrupulatnie jeszcze zanim wyjdą na scenę. Śledzi ich postawę i zachowania przed i w trakcie koncertu. Ton rozmów i obserwowanie podekscytowania wizytatorów często stanowią dobry przedsmak dla scenicznych wydarzeń, jakie dopiero mają mieć miejsce. Przygotowują na to, czego można się po takowym występie i jego artystach spodziewać. Dlatego Blaithin nasłuchuje każdych konwersacji, jakie mogą mówić o życiu muzycznym prezentujących się kompozytorów.
Będąc już po wstępnych oględzinach osób scenicznych i ich dobytku, jednocześnie pozostawiając swoje wrażenie świeże w pamięci, spisuje je na stronnice bardzo skrupulatnie i wiernie oddając towarzyszące jej emocje. Właśnie je, w przedstawieniu muzyki, uznaje za najważniejsze. Odbiór słuchacza i towarzyszące mu nastawienie do muzyków, jako analiza wpływu utworu muzycznego na emocje odbiorców.
Utwory opery w Blackpool owiane są sławą nie tylko w Anglii. Dobrą opinią i recenzjami cieszą się w całej Europie. Będąc jeszcze we Francji, mogłam lekceważyć krążące na ich temat opowieści. O prezentowanych klasycznych i nowoczesnych utworach, do których serce i duszę przyłożyli najznakomitsi włoscy, paryscy i norwescy kompozytorzy. Słyszałam docenione opowieści nie tylko o samym poziomie prezentowanych utworów, ale też o bogatym dorobku kulturalnym i muzycznym prezentujących się na jego scenie gościach. Moich uszu dochodziły także dobre opinie o ogromie i rozciągłości talentu kompozytora, który dziś jest główną gwiazdą programu. Wśród jego twórczości znajdują się najbardziej cenione utwory operowe, oparte na teorii dramatu i awangardowej konwencji. Ci, którzy mogą zasilić grono osób, dla których przeznaczone są większe wygody i komfort, dzięki uprzejmości organizatorów, mogą zamienić z nim kilka słów przed występem. Czy też ocenić jego dorobek artystyczny, oglądając go z ułożonych w pierścień wokół sceny balkonów. Miejsce to jest wyjątkowo ważne z uwagi na motyw przewodni odgrywanego koncertu i zabiegi artystyczne jakie towarzyszą odgrywanej muzyce. Muzyka ta bowiem, z założenia autora – kompozytora, odgrywa się w przestrzeni. Zachodzą wtedy w pamięć jego słowa i zamysł niesienia dźwięku magią po sali w taki sposób, żeby docierał do uszu stopniowo wraz z narastaniem napięcia w muzyce. Słychać stąd znakomite, precyzyjne, obrazowe dźwięki, które z założenia muzyka, układają się w magiczną ferie barw nad głowami widzów. Ogrom uderzających mnie wrażeń wizualizowanych dźwięków, sprawia, że nie potrafię nie docenić starań artysty i jego idei, abym ja i inni uczestnicy koncertu, mogli go określić jako: zachwycający. Chciałabym, żeby wszyscy, jak ja, mogli obserwować to zjawisko załamań świateł i kolorów obrazujących dźwięk oraz piękno dochodzących mnie czysto, nieskazitelnie, niczym niewzburzonych nut z najwyższych balkonów. Wtedy mając dopiero pełen obraz odbioru tego wydarzenia.
Chce również móc powiedzieć, że bez większych starań zasila tą grupę wyróżnionych. Rzeczywistość jednak ma się nieco inaczej. We Francji, przez spędzone tam lata, jej nazwisko obija się już o niejedne mury przeznaczone dla oper, teatrów i baletów. Nie stanowiło bezbarwnego tła, a pozostaje na językach osób zainteresowanych światem artystycznych uniesień i piękna sztuki. W nim liczy się tak samo jej imię, jakim podpisywała znane we Francji recenzje muzyczne. Częściej, wystarcza jednak samo jej słowo. Przez lata, kojarzona jest nie tylko z imienia i nazwiska, ale część osób zna też jej wizerunek. Zwykle nie musi nawet sama niczego pisać. Jako szlachcianka, skupia na sobie spojrzenia innych czarodziei, a jako cenioną krytyk, jej słowa powtarza się i zapisuje za nią w gazetach, w formie wydanej przez nią opinii. To wyręcza ją z kłopotliwego ubiegania się o uwagę mediów. Z czasem osiągnęła wokół siebie naturalny rozgłos. Tutaj w Anglii, jest jeszcze kimś obcym. Jakże ironicznie, skoro właśnie tu się urodziła i tu spędziła większość swojego dzieciństwa. Jej słowo się nie liczy, a jej zdanie nie ma jeszcze własnej renomy. Dlatego wraca do korzeni. Nie wystarczy samo jej słowo mówione i obecność, aby czerpała profit z opublikowanych, korzystających z jej wizerunku i renomy artykułów. Tym razem sama musi jeden z nich napisać. Wdrożyć się w ten światek artystyczny. Podpisać się własnym nazwiskiem.
Prostuje zmęczone plecy, odzwyczajona od tego typu czynności. Skrobania piórem o papier. Samej, bez udziału magii i pisząc w takim natężeniu. Zwykle robi to na spokojnie, w odpowiednich warunkach, w domu i nie musi wykazywać aż takiego zaangażowania w pisanie. Teraz dzieli swoje skupienie pomiędzy trwający koncert, a spisywanie wartościowej krytyki na papier dzierżony w ręku. Zauważając lekkie poruszenie kuzyna na siedzeniu po jej lewej stronie, unosi na moment dłoń, powstrzymując go od komentarza. Nie chce, żeby akurat jedna z istotnych myśli jej uciekła. Docenia jego towarzystwo i jego uprzejmość z jaką zorganizował im te miejsce. Musiała powołać się na reputację rodziny, żeby się tu znaleźć. Gdyby była mniej ambitna, cieszyłaby się z prywatnej loży na jednym z balkonów. Zadowoliłby ją fakt, że dźwięk niósł się po lancashire’owej operze tak dobrze, że walka o dobre miejsce była w dużej mierze kwestią zaszczytu, a nie koniecznością. Przyzwyczajona jednak do pewnych luksusów, oczekiwała więcej.
Musiała odtworzyć swoje wpływy i koligacje, jakie nawiązała we Francji. Zajmowanie wygodnego miejsca w prawie pustej loży, w której nie było nikogo z dziedziny muzyki magicznej, z kim mogłaby się podzielić swoim zdaniem nie mieściło się w jej standardach. Byłoby to o wiele prostsze, gdyby pozwoliła sobie towarzyszyć znanym w Anglii osobistościom. Flavien Lestrange, jako pomocnik dyrektora artystycznego magicznej opery należącej do jego rodu, i przedstawiciel, rodu, z którym nestor Fawleyów ostatnio chętniej chciał widywać swoich bliskich, mógłby włączyć ją w angielskie towarzystwo. Wiązało się to jednak z kilkoma aspektami niesprzyjającymi warunkom jej aktywnosci artystycznej. Po pierwsze, obecność syna Lestrange’ów wprawiała ją w zły nastrój, a po drugie, było to łatwe rozwiązanie, zakładające pójście z nim w układ. Blaithin od łatwych rozwiązań nie lubiła bardziej tylko zaciągania u kogoś długów.
W swojej decyzji, analizując wszystkie korzyści i ewentualne zagrożenia, postanowiła opierać się wyłącznie na sławie swojej własnej rodziny i jej znajomościach. Nie narzucała się uczestnikom koncertu. Uczona, że najpierw ktoś musi ją wyręczyć w należytym przedstawieniu, jedynie pomagała losowi, żeby właśnie tak się stało.
Wcześniej jednak skupia się na tekście.
— Coś chciałeś powiedzieć? — pyta kuzyna, ciekawa, czy ma swoje własne wrażenia na temat trwającego już koncertu, które mogłaby uwzględnić w swoim tekście. Wiedza i doświadczenie Williama w takich koncertach, wcale jej nie zawodzi. Dopełnia pisaną recenzję o zdanie jednego z uczestników koncertu. Spisuje jego wrażenia i odnosi je do własnych. Są w nich wyjątkowo zgodni. Lord Fawley nie od razu potrafi ująć w słowa to, co myśli w taki sposób, w jaki ona opisałaby to potem w pisanej recenzji, dlatego Blaithin go wyręcza. Podpowiada mu kilka rzeczowych kwestii, korzystając z profesjonalnego języka i swojej wiedzy na temat muzyki. Rozmawiając z Williamem Fawleyem, namawia go na spacer w przerwie. Chce poznać też zdanie innych obecnych. Wydać obiektywną ocenę, ale też wartościującą, bo częścią jej pracy jest słuchanie opinii innych, ale też wyciąganie z tych ocen kwintesencji i skupianie się właśnie na niej w swojej pracy.
Schodząc do głównej auli opery, gdzie część osób dzieliło się swoimi spostrzeżeniami na temat wysłuchanej muzyki, Blaithin nasłuchuje zdania innych zanim wyda własny osąd. Stając w odległości wystarczającej, żeby usłyszał ją przy tym dyrektor opery, mimo, że zwraca się do towarzyszącego jej kuzyna, podejmuje się na razie bezpiecznej rozmowy.
— Pierwszy akt zapowiadał niezapomniane przeżycia. Drugi nieco zwolnił, pozbawił pasjonatów spokojnego, stopniowego narastania emocjonalności utworu. Koncert zdawał się przez to nierówny i przewidywalny. Miejmy nadzieję, że końcowy utwór będzie lepszym zwieńczeniem niż rozwinięcie.
To samo opisuje później w wolniejszej chwili w swojej recenzji. Parafrazuje własne słowa i odpowiedź kuzyna. Jego i własne spostrzeżenia, ale też spostrzeżenia osób, które włączają się do żywej rozmowy. Zapisuje sobie każde z tych zdań w pamięci, żeby potem, kiedy skończy się przerwa odnieść się bezpośrednio do każdej usłyszanej opinii i spisać ją od razu na papier. Z tyłu głowy ma też inny cel.
Dyrektor artystyczny odwraca się w jej stronę. Czuje jego spojrzenie. Udaje jej się ściągnąć jego uwagę. Wystarcza, że usłyszał kilka negatywnych słów o tym, co sam zorganizował, ale w tej nieprzychylnej opinii skrywa się przecież też pochlebstwo. Sztuką było, żeby oba dobrze zrównoważyć. Na tyle, aby w pogłębieniu jej wypowiedzi, nie poczuł się urażony, a jedynie zaintrygowany jej zdaniem. Nie była pewna ile czasu zajęło jej zainteresowanie go. Nie było to natychmiastowe. Gubi jego uwagę kilkakrotnie. Musi ją odzyskiwać w następnych zdaniach. William, nieświadomy, że posłużył jako narzędzie w tym celu, chętnie wymienia się z nią swoją własną opinią, znacznie łagodniejszą od jej. Ona sama powoływuje się na zagranicznych artystów. Na panujące kanony i oczekiwania słuchaczy. Przychodzi jej to wyjątkowo prosto, skoro to samo pisała jeszcze przed chwilą na balkonie.
W końcu, uśmiecha się lekko, usatysfakcjonowana, kiedy dyrektor opery, podchodzi przywitać się z Williamem.
— Lordzie Fawley… jak wrażenia? — dyrektor zaczyna naturalnie, choć po zdystansowanym, ostrożnym spojrzeniu jakie jej posyła, Blaithin wyczuwa, że nie tylko jego zdanie go interesuje.
— Moje będą mniej obszerne niż mojej towarzyszki. Przedstawiam panu moją kuzynkę , lady Blaithin Fawley.
Warto było tą wątpliwosć rozwiązać od razu, nie rodząc przy tym żadnych plotek. Pokazywanie się ze swoją rodziną przez zamężnego szlachcica nie budzi przecież żadnych podejrzeń. Natomiast odpowiednio przedstawiona lady Fawley może podjąć się próby nawiązania odpowiednio angażującej rozmowy z dyrektorem tej opery. Zanim do tego dochodzi, skłania się mu należycie, wyciągajac w jego kierunku dłoń.
— Pasjonatka muzyki, absolutnie zakochana w pańskiej pracy. Muszę pochwalić za dobór artystów.
Odkupuje się tym pochlebstwem za kilka krytycznych uwag, jakie wcześniej rzuca na temat niedociągnięć w organizacji czwartkowego wystąpienia. Publiczność magiczna jest wymagająca, co może ją w lekkim stopniu usprawiedliwić.
— Wypowiada się lady, jakby chciała coś jeszcze dodać o ich dobytku i mojej pracy?
Enigmatyczny uśmiech rozciąga jej usta. Złapała jego uwagę. Dlatego podnosi nieco zeszyt obity skórą, w którym znajduje się dotychczas spisana na brudno recenzja. Zainteresować dyrektorów artystycznych Lestrange’ów nie byłoby tak łatwo. Ale szanowanemu czarodziejowi krwi czystej ze skazą, opiekującemu się Operą głównie królewską, a nie magiczną, wystarcza znacznie mniej, żeby wzbudzić jego uwagę.
— Większość już spisałam.
Wskazując na zeszyt, daje wyraźny wyraz, że znajduje się w tym miejscu w ramach pracy, choć ciężko tą oddzielić od rozrywki, skoro jedno z drugim w niektórych kwestiach się łączy.
– Choć jeśli chce pan poznać tą treść przed publikacją. Mam wrażenie, że Sovichenko z pełną świadomością buduje muzykę w przestrzeni, dla klas, wyróżniając tych, którzy zasiadają najwyżej, ale zakłócając tym odbiór muzyki innych uczestników koncertu słuchających go z trybun. Czy zapraszając go, specjalnie chciał pan dzielić swoich widzów na tych, którym koncert spodoba się bardziej od innych? Zarzutów do samej jego twórczości nie mam. Samo oparcie go na obrazie, stwarza jego utwory bardziej unikatowymi i pomaga zahipnotyzować słuchaczy. Pułapka, w jaką jednak wpada tym działaniem, jest jedna: punkt zrozumienia tej muzyki w całości, będzie zależny od punktu patrzenia. Chcę przez to powiedzieć, że czar zwizualizowanych magicznie dźwięków i brzmień może spełnić wymagania artysty, który zechce zwrócić uwagę, że z każdego punktu jego muzyka może być inaczej interpretowana, ale może zakłócić to, na czym może zależeć panu. Na spójnej ocenie i spójnym odbiorze koncertu.
Próbuje też i do tej pracy wrócić, chcąc jeszcze wykorzystać ostatnie minuty przerwy, dlatego skłania się skłania się, chwytając boki sukni i posyła mu jeszcze łagodny, przekonujący uśmiech, zanim odwraca się do kuzyna, chwytając go pod ramię z zamiarem powrotu na balkon. Nie rusza się, bo zaraz dociera ich zapytanie mężczyzny. Szybciej niż zakładała.
— A zakończenie? Nie zechce się pani podzielić wrażeniami z ostatniego aktu z mojej loży?
Zwraca twarz ku Williamowi, posyłając mu w swoim spojrzeniu zainteresowanie wobec złożonej im propozycji. W tej sytuacji, lord Fawley nie może odmówić zaproszenia. Przyjmuje je, jednocześnie dając tym kuzynce sposobność do rozwinięcia konwersacji z dyrektorem. W loży znajduje się też reporter z czarodziejskiego magazynu, ukierunkowanego na wydarzenia artystyczne w Anglii, oraz kilka szlachcianek, będących pod opieką Adelaidy Nott, a przynajmniej podających się, jakoby ich debiut miał się odbywać pod jej okiem. Każda chciałaby takiej uwagi, dlatego Blaithin śmiała w nią wątplć. Nawet ona słyszała o zasługach Adelaidy dla szlachecko urodzonych dam w Anglii, a przecież swoje dorosłe życie spędziła we Francji.
Siada obok nich i kiedy one zachwycają się w sposób dość płytki i pozbawiony głebi muzyką, jaka ich dociera, ona sama kontynuuje wcześniejsze spostrzeżenia, jakich jeszcze nie spisała do skoroszytu. Wyrwana na chwilę z kreatywnego procesu pisania, unosi spojrzenie na moment do redaktora gazety, który zaczepia ją o pisaną przez nią treść. Tłumaczy mu, że jest krytykiem, że to szkic jej recenzji. Od słowa do słowa, dowiaduje się jakie są wymagania czytelników w Anglii. Pomaga jej w tym nowopoznany redaktor. Pod wpływem tej rozmowy, Blaithin nieznacznie redaguje swój tekst. Dowiaduje się przy okazji, że istnieje możliwość przekazać do Czarownicy bez korekty, a Blaithin lubi, jak jej pisane słowo przekazuje się kropka w kropkę, jak ona to założyła. Dobrze trafiła, bo redaktor, z którym siedzi odpowiedzialny jest za dobór tekstów do gazety. Dlatego Blaithin przedstawia mu skrót swojej recenzji. Czyta fragment, który może go zachecić do publikacji. Stwierdza przy tym, że nabyte dzisiaj znajomości mają się jej wielce przysłużyć w przyszłości. Dla jej reputacji, jako kuratorki muzyki i dla jej wpływów na tutejszą prasę. Ma już bowiem podstawy by zakładać, że dzisiejsza recenzja, jaką pisze, nie wyląduje w szufladzie. Bierze kontakt do redaktora Czarownicy, aby w późniejszym terminie przekazać mu gotowy, skorygowany tekst.
Siadając pomiędzy dyrektorem, a swoim kuzynem, następną przerwę wykorzystuje na dokończenie zaczętego tekstu i spisanie ostatecznych wniosków. Damy, jakie dzielą z nią lożę, naprowadzają ją na tutejsze zwyczaje, przez co tekst, zdaje się trafiać w ich gusta, bo właśnie pod nie Blaithin stara się go napisać, wyciągając nauki z konwersacji, jaką zawiera z młodkami. Czerpanie z dobrych autorytetów nigdy jej jeszcze nie zawiodło.
Korzystając z uprzejmości dyrektora artystycznego i nawiązanej znajomości z redaktorem Czarownicy, cały tekst, jaki spisała podczas koncertu, już przeredagowany i ozdobiony barwnymi epitetami i rzeczowymi cytatami z rozmów z towarzyszącymi jej osobami, wysyła na adres poznanego redaktora.
| zt
Rodzimy się w jeden dzień. Umieramy w jeden dzień. W jeden dzień możemy się zmienić. I w jeden dzień możemy się zakochać. Wszystko może się zdarzyć w ciągu zaledwie |
Blaithin Fawley
Zawód : kuratorka i krytyk muzyczny
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Cofnęłabym się tysiąc razy i straciła go tysiąc razy, żeby tylko usłyszeć jego snute opowieści albo tylko głos. Albo nawet bez tego. Jedynie wiedzieć, że gdzieś tutaj jest. Żywy.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Opera w Blackpool
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Lancashire