Biały Most
Strona 1 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
Biały Most
Na obrzeżach, z dala od centrum i najgwarniejszej części miasta, Biały Most jest jednym z najrzadziej użytkowanym mostem Londynu - łączy odległe zaciszne brzegi. Nie jest biały, tworzą go czerwone cegły wsparte na śnieżnych kolumnach - to im zawdzięcza swoją nazwę. Okolice mostu nacechowane są zielenią, wielością pobliskich parków, trawnikami, roślinnością kwitnącą przy wodzie - zapewne z tego powodu uchodzą za bardziej romantyczne. Młodzież często przesiaduje na kamiennych wzmocnieniach wzniesionych wzdłuż koryta - skąd rozciąga się piękny widok tak na panoramę miasta, jak i na zachód słońca. Mówi się, że jeśli zakochani wrzucą z tego miejsca butelkę z wróżbą wiecznej miłości, ich losy połączą się na wieki. Niechętnie potwierdzają to duchy zwaśnionych kochanków, które ponoć czasem pojawiają się nad brzegiem.
Rzut kością k3 (nie jest obowiązkowy)
1: Dostrzegasz ducha kobiety - bez wątpienia topielca, jednak ten nie zwraca na ciebie uwagi.
2: Duch mężczyzny - ma w piersi nóż - nie zauważa cię i przechodzi przez ciebie, pozostawiając nieprzyjemne, zimne uczucie.
3: Kochankowie pojawiają się razem i zaczynają się przekrzykiwać, obwiniając się nawzajem o swoją śmierć. Cokolwiek robisz - nie możesz na niczym skupić myśli.
Lokacja zawiera kościRzut kością k3 (nie jest obowiązkowy)
1: Dostrzegasz ducha kobiety - bez wątpienia topielca, jednak ten nie zwraca na ciebie uwagi.
2: Duch mężczyzny - ma w piersi nóż - nie zauważa cię i przechodzi przez ciebie, pozostawiając nieprzyjemne, zimne uczucie.
3: Kochankowie pojawiają się razem i zaczynają się przekrzykiwać, obwiniając się nawzajem o swoją śmierć. Cokolwiek robisz - nie możesz na niczym skupić myśli.
|18 V
Świat niewątpliwie oszalał, lecz ona z nielicznych dostrzegała w tym szaleństwie pewien porządek, regułę. To wszystko nie mogło tak po prostu samo z siebie wywrócić się do góry nogami. Powód, przyczyna obecnego stanu rzeczy gdzieś w tym chaosie się znajdowała, a ona zamierzała ją odnaleźć. Zresztą, samo pojęcie wybuch anomalii świadczyło o tym, że gdzieś w Anglii znajdowało się epicentrum. Powinno. Co prawda to było jak szukanie igły w stogu siana, lecz to wcale jej nie zniechęcało. Była metodyczna, cierpliwa, nie oczekiwała cudów. Tak po prostu oddała się temu zajęciu w pełni ignorując wszystko inne w tym nieco swoich obowiązków jako podległa sprawie Czarnego Pana. Nie spotkały jej jednak z tego tytułu żadne konsekwencje. Wiedziała również, że nie spotkają. Ten człowiek, Czarny Pan sięgał swym wzrokiem dalej, wyrywał się poza ramy, był ponad wszystko. Alisa nie wątpiła, ze jej pan, tak jak i ona doskonale sobie zdaje sprawę z potencjalnych możliwości jakie przyniosłoby odkrycie przyczyny, prawdy. Nowa broń, nowe źródło mocy które uczyniłoby go jeszcze potężniejszym? Możliwości było wiele, a każda równie kusiła. Od pierwszomajowej nocy, która miała zapisać się na kartach historii odwiedzała więc miejsca wypaczone, dokonywała obserwacji, analizy i numerologicznych obliczeń. Każda magia miała swoje źródło, nawet najbardziej pokraczna i plugawa. Ona ze stoicką cierpliwością wyłuskiwała strzępki pożytecznych poszlak. Zdawała sobie sprawę, że tak jak każda magia ma swoje źródło tak też każda magia wpływa na wszystkie co magiczne. Przykładowo na inne źródła magi - czarodziei, nią samą. Była to jedna z podstawowych zasad numerologii. Alisa nie bała się jednak. Ten kto nie ryzykował, kto trwożył się przed nieznanym, ponurymi konsekwencjami nie mógł niczego osiągnąć. Ona wychodziła temu wszystkiemu na przeciw z dumnie podniesioną głową, wyprostowana, z pewnym krokiem i zawziętością w oczach. Zupełnie jakby to nieznane miało się przed nią trwożyć. To było do niej takie podobne. Taką też postawę przyjęła gdy zbliżyła się do Stonehenge w Salisbury. Zdziczała tam magia szczypała jej skórę, zwłaszcza wnętrze dłoni w której posiadała moc. Z czymś podobnym miała już styczność. Zacisnęła rękę raz drugi by rozgonić nieprzyjemne, nasilające się uczucie, a potem sięgnęła po różdżkę. Coś w tym momencie poszło nie tak. Znajdująca się przed nią magiczna aura w jednej chwili ze stanu letargicznego wirowania przerodziła się w kłąb agresywnej mocy. Otuliła wiedźmę ciasno niczym wąż dusiciel, a potem się rozpłynęła w powietrzu i znikła. To samo stało się z Alisą. Tak po prostu w jednej chwili przy Stonehenge nie było już czarnomagicznej aury anomalii, nie było też już czarownicy.
Alisa ocknęła się...na moście. Leżała na nim na wznak nie mogąc się poruszyć. Nie czuła nic ponad ogarniającą ją słabość, rozchodzący po jej ciele chłód i wilgoć własnej krwi. Jej źródłem było rozdarcie w jej ciele - podobne do rozszczepienia, lecz naznaczone złośliwością anomalii, która sprawiła że rana była śmiertelna. Alisa nie do końca rozumiała sytuację w której się znalazła, nie przyjmowała do wiadomości, że to być może koniec. Ogarnięta słabością zamknęła oczy przekonana, że otworzy je ponownie w Mungu, a pochylać się nad nią będzie stado niekompetentnych baranów. To miało jednak nie nastąpić. Martwi już się nie budzą ze swojego snu.
|zt
Świat niewątpliwie oszalał, lecz ona z nielicznych dostrzegała w tym szaleństwie pewien porządek, regułę. To wszystko nie mogło tak po prostu samo z siebie wywrócić się do góry nogami. Powód, przyczyna obecnego stanu rzeczy gdzieś w tym chaosie się znajdowała, a ona zamierzała ją odnaleźć. Zresztą, samo pojęcie wybuch anomalii świadczyło o tym, że gdzieś w Anglii znajdowało się epicentrum. Powinno. Co prawda to było jak szukanie igły w stogu siana, lecz to wcale jej nie zniechęcało. Była metodyczna, cierpliwa, nie oczekiwała cudów. Tak po prostu oddała się temu zajęciu w pełni ignorując wszystko inne w tym nieco swoich obowiązków jako podległa sprawie Czarnego Pana. Nie spotkały jej jednak z tego tytułu żadne konsekwencje. Wiedziała również, że nie spotkają.
Alisa ocknęła się...na moście. Leżała na nim na wznak nie mogąc się poruszyć. Nie czuła nic ponad ogarniającą ją słabość, rozchodzący po jej ciele chłód i wilgoć własnej krwi. Jej źródłem było rozdarcie w jej ciele - podobne do rozszczepienia, lecz naznaczone złośliwością anomalii, która sprawiła że rana była śmiertelna. Alisa nie do końca rozumiała sytuację w której się znalazła, nie przyjmowała do wiadomości, że to być może koniec. Ogarnięta słabością zamknęła oczy przekonana, że otworzy je ponownie w Mungu, a pochylać się nad nią będzie stado niekompetentnych baranów. To miało jednak nie nastąpić. Martwi już się nie budzą ze swojego snu.
|zt
|16 maj
Gdy poprzez formułę zaklęcia legilimentis, przeobrażał swoją umiejętność z subtelnie ocierających się o innych wici w wyrafinowane, bezwzględnie narzędzie tortury odnosił wrażenie, że gdzieś po drodze gubił część siebie. Tą lepszą część. Dziś czuł się znów mniej kompletny, pomieszany, nie taki oczywisty, jaki być powinien. Obca świadomość kołysała się mizernie w jego głowie, niczym dym z zagaszonego knota świecy i podobnie do niego - jeszcze trochę czasu upłynie nim zwietrzeje. Dziś, w tym momencie, była ciągle obecna, nie chciała odpuścić, jak gdyby pragnąc wywalczyć w ten sposób zadość uczynienie dla swojego czarnoksiężnego właściciela. Eryk Bishopa nie można bowiem było nazwać niewinnym. Był oprawcą. Sądząc po jego dokonaniach z minionego tygodnia cechował się przy tym nietuzinkową wprawą w tym co robił i czego więcej zrobić nie będzie miał okazji - złapali go minionej nocy odnosząc przy tym zerowe straty. W kulminacyjnym momencie akcji Thony obezwładnił go wdzierając się w jego umysł i zsyłając na niego potworne wizje. Dał tym samym okazje swojemu partnerowi na rozbrojenie i pojmanie. Wszyscy się cieszyli. Misja została wykonana. Tylko on zdawał sobie sprawę, że w tym wszystkim posunął się dalej niż powinien. Gdyby powiedział to na głos prawdopodobnie tylko jemu zrobiłoby to różnicę. Był złym człowiekiem. Dostał to na co zasłużył. Zapewne.
Z pod zmrużonych powiek, spoglądał w nieokreślony punkt na horyzoncie. Zbliżał się wieczór, a wraz z nim anomaliowy ziąb. Temperatura leniwie dociągała się do dwucyfrowej liczby na minusie. Niemalże arktyczne powietrze owiewało jego twarz, wkradając się pod rozchełstane poły szaty. Było w tym coś kojącego, oczyszczającego.
W pewnym momencie dostrzegł zbliżającą się znajomą twarz.
- Vance - rzucił na powitanie, posyłając jej jednocześnie uprzejmy uśmiech - Żeby nie było nieporozumień - nie planuję skoczyć - zrobił krok odsuwając się od balustrady i odwracając się w pełni w jej kierunku. W tym co mówił było nieco żartobliwości. Jedynie nieco - most miał w końcu swoją historię. Nie tylko tą romantyczną.
- Pomóc ci? - zaoferował się widząc, że zmierzała gdzieś będąc nieco obładowaną. Nie wiedział jeszcze gdzie. Do domu? Wznoszącej się kwatery? Gdzie indziej? Nie miało to dla niego większego znaczenia - Jestem wolny i spacer dobrze mi zrobi - nie ma potrzeby mi odmawiać, prawda?
Gdy poprzez formułę zaklęcia legilimentis, przeobrażał swoją umiejętność z subtelnie ocierających się o innych wici w wyrafinowane, bezwzględnie narzędzie tortury odnosił wrażenie, że gdzieś po drodze gubił część siebie. Tą lepszą część. Dziś czuł się znów mniej kompletny, pomieszany, nie taki oczywisty, jaki być powinien. Obca świadomość kołysała się mizernie w jego głowie, niczym dym z zagaszonego knota świecy i podobnie do niego - jeszcze trochę czasu upłynie nim zwietrzeje. Dziś, w tym momencie, była ciągle obecna, nie chciała odpuścić, jak gdyby pragnąc wywalczyć w ten sposób zadość uczynienie dla swojego czarnoksiężnego właściciela. Eryk Bishopa nie można bowiem było nazwać niewinnym. Był oprawcą. Sądząc po jego dokonaniach z minionego tygodnia cechował się przy tym nietuzinkową wprawą w tym co robił i czego więcej zrobić nie będzie miał okazji - złapali go minionej nocy odnosząc przy tym zerowe straty. W kulminacyjnym momencie akcji Thony obezwładnił go wdzierając się w jego umysł i zsyłając na niego potworne wizje. Dał tym samym okazje swojemu partnerowi na rozbrojenie i pojmanie. Wszyscy się cieszyli. Misja została wykonana. Tylko on zdawał sobie sprawę, że w tym wszystkim posunął się dalej niż powinien. Gdyby powiedział to na głos prawdopodobnie tylko jemu zrobiłoby to różnicę. Był złym człowiekiem. Dostał to na co zasłużył. Zapewne.
Z pod zmrużonych powiek, spoglądał w nieokreślony punkt na horyzoncie. Zbliżał się wieczór, a wraz z nim anomaliowy ziąb. Temperatura leniwie dociągała się do dwucyfrowej liczby na minusie. Niemalże arktyczne powietrze owiewało jego twarz, wkradając się pod rozchełstane poły szaty. Było w tym coś kojącego, oczyszczającego.
W pewnym momencie dostrzegł zbliżającą się znajomą twarz.
- Vance - rzucił na powitanie, posyłając jej jednocześnie uprzejmy uśmiech - Żeby nie było nieporozumień - nie planuję skoczyć - zrobił krok odsuwając się od balustrady i odwracając się w pełni w jej kierunku. W tym co mówił było nieco żartobliwości. Jedynie nieco - most miał w końcu swoją historię. Nie tylko tą romantyczną.
- Pomóc ci? - zaoferował się widząc, że zmierzała gdzieś będąc nieco obładowaną. Nie wiedział jeszcze gdzie. Do domu? Wznoszącej się kwatery? Gdzie indziej? Nie miało to dla niego większego znaczenia - Jestem wolny i spacer dobrze mi zrobi - nie ma potrzeby mi odmawiać, prawda?
Find your wings
Nie znosiła przechodzić przez ten most.
Nie tylko ze względu na jego historię, ani nawet nie przez snujące się po nim od czasu do czasu duchy; te nie przeszkadzały jej zupełnie, mijane bez oglądania się za siebie, przyćmione przez nieustanną obecność jej własnych, znacznie bardziej natarczywych. Nie chodziło też o to, że musiała specjalnie nadkładać drogi, żeby przedostać się na drugi brzeg rzeki; to sama bliskość wodnych odmętów sprawiała, że przemykała wzdłuż ceglanego deptaka tak szybko, jak to tylko było możliwe, ze wzrokiem wbitym najczęściej gdzieś w porastające skarpę zarośla, licząc kroki i starając się w żadnym wypadku nie zahaczyć spojrzeniem o obmywające kolumny fale. Wystarczało jej, że musiała obserwować je w snach, mieniące się zielonkawo i mętnie; myśl o jej własnej sylwetce, zsuwającej się ciężko prosto w lodowatą toń, skutecznie skłaniała jej nogi do dodatkowego wysiłku. Ona, oraz nieznośny, przenikliwy chłód, razem z wieczornym światłem wysysający z powietrza całe ciepło.
Owinięta szalikiem prawie po same uszy, nie zwróciła uwagi na stojącego na moście mężczyznę, dopóki tuż obok nie rozbrzmiało jej własne nazwisko; dopiero wtedy zatrzymała się gwałtownie, robiąc krok w tył, zadzierając głowę do góry i w łagodnych rysach rozpoznając Anthony’ego. Uśmiechnęła się do niego odruchowo, jeszcze nieświadoma, że nie był w stanie dostrzec jej schowanych w wełnianej tkaninie ust. – Anthony – przywitała się, krzywiąc się lekko na dźwięk własnego głosu – stłumionego niemal całkowicie i zniekształconego.
Odstawiła na ziemię ciężką torbę, która zdążyła już odbić podłużne, czerwone ślady w jej dłoniach, po czym sięgnęła do twarzy, ściągając szalik w dół i przy okazji odgarniając z czoła jasne włosy. Słysząc jego słowa, uniosła wyżej brwi, ale uparcie nie podążyła spojrzeniem ku balustradzie i kłębiącej się w dole wodzie; pilnowała też, by zachować bezpieczny dystans od krawędzi mostu. – Całe szczęście – odpowiedziała; jej ton był lekki, nasiąknięty charakterystycznym dla niej spokojem, ale uważny obserwator bez problemu zauważyłby w nim schowane pod płytką powierzchnią napięcie. – Bo nie potrafię pływać – dokończyła, wzruszając ramionami i zastanawiając się, na jaki temat mogłaby skierować rozmowę, byle odciągnąć ją od wizji tonięcia. Niestety, jak to zazwyczaj bywa, im mniej starała się o tym myśleć, tym więcej niechcianych wspomnień wydostawało się na wierzch. Nie tutaj, przypomniała sobie stanowczo. Nie teraz.
Nie spodziewała się propozycji pomocy, dlatego nie od razu zrozumiała, czego dotyczyła, dopiero po chwili opuszczając wzrok w dół, na odłożoną, płócienną torbę. – Och, nie – odpowiedziała szybko, zbyt szybko; uświadomiwszy to sobie, naciągnęła z zakłopotaniem szalik z powrotem na twarz, ale i tak nie udało jej się ukryć ciemnoczerwonego rumieńca, który zabarwił jej uszy i policzki. – T-to znaczy, poradzę sobie. Nie jest ciężka – dodała, wciąż naiwnie ślepa na fakt, że do tej pory każdy, kto posiadał co najmniej pięć szarych komórek, byłby w stanie stwierdzić, że próbowała coś ukryć. Chcąc zademonstrować swoje zapewnienie, chwyciła gorliwie uszy torby; wysłużony materiał jęknął żałośnie. – Ale bardzo chętnie się przejdę – powiedziała, robiąc kilka kroków w jego stronę i przyglądając mu się uważniej. Nie była pewna co, ale coś w jego ostatnim stwierdzeniu lekko ją zaalarmowało. – Ciężki dzień w pracy? – zapytała, tym razem już bez niepotrzebnej nadgorliwości, a z odruchową, zaszytą gdzieś między sylabami troską. Mieszkała z aurorem pod jednym dachem wystarczająco długo, żeby znać na pamięć to nieniknące nigdy zmęczenie, którym podszyte było spojrzenie Anthony’ego.
Nie tylko ze względu na jego historię, ani nawet nie przez snujące się po nim od czasu do czasu duchy; te nie przeszkadzały jej zupełnie, mijane bez oglądania się za siebie, przyćmione przez nieustanną obecność jej własnych, znacznie bardziej natarczywych. Nie chodziło też o to, że musiała specjalnie nadkładać drogi, żeby przedostać się na drugi brzeg rzeki; to sama bliskość wodnych odmętów sprawiała, że przemykała wzdłuż ceglanego deptaka tak szybko, jak to tylko było możliwe, ze wzrokiem wbitym najczęściej gdzieś w porastające skarpę zarośla, licząc kroki i starając się w żadnym wypadku nie zahaczyć spojrzeniem o obmywające kolumny fale. Wystarczało jej, że musiała obserwować je w snach, mieniące się zielonkawo i mętnie; myśl o jej własnej sylwetce, zsuwającej się ciężko prosto w lodowatą toń, skutecznie skłaniała jej nogi do dodatkowego wysiłku. Ona, oraz nieznośny, przenikliwy chłód, razem z wieczornym światłem wysysający z powietrza całe ciepło.
Owinięta szalikiem prawie po same uszy, nie zwróciła uwagi na stojącego na moście mężczyznę, dopóki tuż obok nie rozbrzmiało jej własne nazwisko; dopiero wtedy zatrzymała się gwałtownie, robiąc krok w tył, zadzierając głowę do góry i w łagodnych rysach rozpoznając Anthony’ego. Uśmiechnęła się do niego odruchowo, jeszcze nieświadoma, że nie był w stanie dostrzec jej schowanych w wełnianej tkaninie ust. – Anthony – przywitała się, krzywiąc się lekko na dźwięk własnego głosu – stłumionego niemal całkowicie i zniekształconego.
Odstawiła na ziemię ciężką torbę, która zdążyła już odbić podłużne, czerwone ślady w jej dłoniach, po czym sięgnęła do twarzy, ściągając szalik w dół i przy okazji odgarniając z czoła jasne włosy. Słysząc jego słowa, uniosła wyżej brwi, ale uparcie nie podążyła spojrzeniem ku balustradzie i kłębiącej się w dole wodzie; pilnowała też, by zachować bezpieczny dystans od krawędzi mostu. – Całe szczęście – odpowiedziała; jej ton był lekki, nasiąknięty charakterystycznym dla niej spokojem, ale uważny obserwator bez problemu zauważyłby w nim schowane pod płytką powierzchnią napięcie. – Bo nie potrafię pływać – dokończyła, wzruszając ramionami i zastanawiając się, na jaki temat mogłaby skierować rozmowę, byle odciągnąć ją od wizji tonięcia. Niestety, jak to zazwyczaj bywa, im mniej starała się o tym myśleć, tym więcej niechcianych wspomnień wydostawało się na wierzch. Nie tutaj, przypomniała sobie stanowczo. Nie teraz.
Nie spodziewała się propozycji pomocy, dlatego nie od razu zrozumiała, czego dotyczyła, dopiero po chwili opuszczając wzrok w dół, na odłożoną, płócienną torbę. – Och, nie – odpowiedziała szybko, zbyt szybko; uświadomiwszy to sobie, naciągnęła z zakłopotaniem szalik z powrotem na twarz, ale i tak nie udało jej się ukryć ciemnoczerwonego rumieńca, który zabarwił jej uszy i policzki. – T-to znaczy, poradzę sobie. Nie jest ciężka – dodała, wciąż naiwnie ślepa na fakt, że do tej pory każdy, kto posiadał co najmniej pięć szarych komórek, byłby w stanie stwierdzić, że próbowała coś ukryć. Chcąc zademonstrować swoje zapewnienie, chwyciła gorliwie uszy torby; wysłużony materiał jęknął żałośnie. – Ale bardzo chętnie się przejdę – powiedziała, robiąc kilka kroków w jego stronę i przyglądając mu się uważniej. Nie była pewna co, ale coś w jego ostatnim stwierdzeniu lekko ją zaalarmowało. – Ciężki dzień w pracy? – zapytała, tym razem już bez niepotrzebnej nadgorliwości, a z odruchową, zaszytą gdzieś między sylabami troską. Mieszkała z aurorem pod jednym dachem wystarczająco długo, żeby znać na pamięć to nieniknące nigdy zmęczenie, którym podszyte było spojrzenie Anthony’ego.
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Margaux Vance' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 1
'k3' : 1
Opóźniał powrót do własnych czterech ścian obawiając się, że niewielka przestrzeń zmusi go do konfrontacji z zawartością swojej głowy czego wolałby uniknąć. Chciał by temat stał się miniony. Tak po prostu. Stał więc tutaj, na tym moście gdzie wiatr hulał i podpierał się zuchwale o jego sylwetkę. Może było to absurdalne i nieco irracjonalnie lecz przyjemnym było sobie po części wmawiać, że szarpiąc niesforne kosmyki włosów, unosi i porywa niechciane myśli. Wiatr prócz ukojenia poniósł za sobą woń czegoś noszącego znamiona równie, jak nie bardziej, leczniczego. I to dosłownie. Gardenie o tej porze roku kojarzyły się Anthonemu z uzdrowicielką. Rozpoznał więc jej osobę bez większych trudności pomimo iż była szczelnie opatulona szalikiem. Krok miała sztywny i szybki co też w taką pogodę nie było niczym zaskakującym - im niższa temperatura powietrza tym ludzie częściej mieli w zwyczaju chodzić jak tyczki. Zupełnie jak gdyby spinanie każdego mięśnia w ciele miało im pomóc uchować przy sobie nieco większą ilość ciepła. Nie od razu doszło więc do niego, że za jej ruchami kryła się nerwowość dopóki się nie odezwała. Wtedy też zrozumiał, że było to coś więcej niż zwykła nieumiejętność pływania. Kłamstwem będzie powiedzieć, że jej zachowanie nijak go nie zaciekawiło, że nie pojawiły się w jego głowie pytania na które chciał uzyskać odpowiedzi. Powstrzymał się jednak od drążenia w temacie, przynajmniej na chwilę obecną. Nie chciał jej do siebie zrazić. Postrzegał ją w tym momencie jako nowy wątek, którego mógłby się uczepić, skupić. Być może było to z jego strony egoistycznie - narzucił się jej swoją osobą wiedząc, że mu nie odmówi, nie zignoruje. Uzdrowiciele w końcu nie potrafili ignorować, a ona przecież była jedną z nich, pracowała w Mungu. Zastanawiał się przez chwilę czy powinien mocniej zagrać na tej wiotkiej trosce, którą już teraz była gotowa go opatulić. Patrząc na nią znalazł jednak w sobie dostatecznie dużo wstydu by się pohamować. Ciężki dzień w pracy? Uśmiechną się nieznacznie - Właściwie to nie - prawdą było bowiem to, że bardziej dziś już nic nie mogło pójść po ich (aurorów) myśli. Akcja przebiegła bez zarzutów, obyło się bez jakichkolwiek ofiar, przestępca został złapany - Zastanawiałaś się kiedyś dlaczego Biały Most jest akurat białym, a nie czerwonym? - zagaił nagle temat zdawać by się oderwany od swoich i jej problemów, kompletnie inny, nowy, kompletnie wyrwany z kontekstu - Gdy po nim idziesz, pierwsze co widzisz to przecież czerwień cegieł. Białe kolumny z perspektywy stojącego na moście nie są dostrzegalne. Trzeba się oddalić, a i wtedy rząd białych pałek wystających z Tamizy to trochę mało by nazwać je Mostem, a co dopiero Białym. A jednak jest jak jest. Dlaczego? - kontynuował stawiając kolejne kroki przed siebie w towarzystwie Margo. Nie stał w miejscu widząc, że nie czuje się komfortowo nad wodą pomimo znajdowania się na moście. Dążył więc do jego opuszczenia i znalezienia się na stałym gruncie. nie walczył o to by pomóc jej z torbą. To by było dziwne, komiczne i trochę niesprawiedliwe biorąc pod uwagę jej i swoje gabaryty. Na zadane zaś pytanie nie oczekiwał od niej odpowiedzi. Popełnił jednak pauzę dając jej szansę na oderwanie się od nerwowych myśli, skupieniu na zadanym przez siebie pytaniu i próbie odpowiedzenia na nie. Popełnienia luźnej dywagacji. Sam miał na ten temat własne przemyślenia, którymi zamierzał tak czy inaczej się podzielić bez względu na to czy Margo zamierzała jedynie słuchać dalej czy też dodać coś od siebie.
Find your wings
Nie była pewna, jakiej odpowiedzi właściwie się spodziewała – wymijającej, być może, albo wprost przeciwnie, brutalnie szczerej – ale nagłe przeskoczenie na temat białego mostu na moment zbiło ją z tropu. Zamrugała, marszcząc brwi i przyglądając się Anthony’emu nieco nieprzytomnie, jakby starając się zrozumieć, co tak naprawdę miał na myśli, odszyfrowując nieistniejącą metaforę, podczas gdy jej umysł z trudem przeskakiwał na nowe, wytyczone przez aurora tory. Przeniosła spojrzenie na most, po raz pierwszy dostrzegając w konstrukcji coś więcej, niż łączący dwa brzegi chodnik, przyglądając się czerwonym cegłom i ledwie widocznym fragmentom białych, nadszarpniętych zębem czasu podpór. Kiedyś, w nie tak znowu dalekiej przeszłości, miała w zwyczaju częściej zastanawiać się nad takimi rzeczami; dopiero później jej pole widzenia zasnuło się szarością rzeczywistości, sprawiając, że niełatwo było jej skupić się na czymś innym, niż próbach utrzymania przy życiu jak największej ilości czarodziejów i mugoli. Próbach o tyle tragicznych, że nie zawsze w pełni zależnych od niej.
– Właściwie, to nie – odpowiedziała prosto, nieświadoma, że jej własne słowa stanowiły idealne echo słów Anthony’ego. – Ale to ma sens, prawda? Góra jest ważna, ale to kolumny utrzymują całą resztę. Cegły można zburzyć i zastąpić czymś innym. – W jej głosie zatańczyła niepewność. – Chyba. Nie znam się na mostach – dodała szczerze, wzruszając ramionami i kompletnie zapominając o trzymanej w dłoniach torbie; nagły ruch spowodował, że dookoła rozległo się ciche tąpnięcie, wygasające w akompaniamencie niewyraźnego grzechotania. Margaux nie zwróciła jednak na to uwagi, nagle pochłonięta rozwikłaniem zagadki – na tyle, że prawie nie zauważyła pojawienia się przejrzystego ducha kobiety. Dostrzegła go kątem oka, w ostatniej chwili unikając nieprzyjemnej sensacji przejścia przez zjawę, choć możliwe, że ze względu na panujący chłód, nawet nie odczułaby różnicy. Teraz zawiesiła spojrzenie na topielicy, widok rozdętych, zielonkawych policzków i powleczonych bielą oczu wywołał w niej jakiejś ciche ukłucie smutku; wzdrygnęła się nieznacznie, choć nie z obrzydzenia czy odrazy, uświadamiając sobie raczej, że mało brakowało, a i ona skończyłaby dokładnie w ten sam sposób.
Odwróciła się, zmuszając własne myśli do zejścia na ziemię i uśmiechając się lekko w stronę Anthony’ego, chociaż jej uśmiech nie sięgnął zaczerwienionych od wiatru oczu. – A ty? Masz jakąś teorię? – zapytała, orientując się, że naprawdę była ciekawa, bo idący u jej boku auror wciąż stanowił dla niej niewiadomą. Nie potrafiła uchwycić momentu, w którym pojawił się w szeregach Zakonu, tak samo, jak tego, kiedy właściwie zaczęli rozmawiać, choć trudno było jej zapomnieć to, jak wparował bladym świtem do jej mieszkania, przynosząc ze sobą zarówno kilka specjalistycznych książek, jak i coś innego, czego jeszcze nie potrafiła jednoznacznie zidentyfikować. Dlatego przyglądała mu się z ciekawością, wyłapując wypowiadane przez niego słowa i starając się zbudować na ich podstawie obraz całości, ale póki co miała stanowczo zbyt mało elementów.
Otworzyła usta, jakby chcąc zapytać o coś jeszcze, ale w połowie gestu zmieniła zdanie, ponownie je zamykając i zwyczajnie czekając; nie chciała mu przerywać, właściwie – nie była nawet pewna, czy jego pytanie nie należało do tych retorycznych, skupiła się więc na słuchaniu, nieświadoma, że w którymś momencie nieopuszczająca jej od tygodni wizja pustego, martwego wzroku przyjaciela, rozmyła się całkowicie, pozostawiając po sobie kojące uczucie pustki.
– Właściwie, to nie – odpowiedziała prosto, nieświadoma, że jej własne słowa stanowiły idealne echo słów Anthony’ego. – Ale to ma sens, prawda? Góra jest ważna, ale to kolumny utrzymują całą resztę. Cegły można zburzyć i zastąpić czymś innym. – W jej głosie zatańczyła niepewność. – Chyba. Nie znam się na mostach – dodała szczerze, wzruszając ramionami i kompletnie zapominając o trzymanej w dłoniach torbie; nagły ruch spowodował, że dookoła rozległo się ciche tąpnięcie, wygasające w akompaniamencie niewyraźnego grzechotania. Margaux nie zwróciła jednak na to uwagi, nagle pochłonięta rozwikłaniem zagadki – na tyle, że prawie nie zauważyła pojawienia się przejrzystego ducha kobiety. Dostrzegła go kątem oka, w ostatniej chwili unikając nieprzyjemnej sensacji przejścia przez zjawę, choć możliwe, że ze względu na panujący chłód, nawet nie odczułaby różnicy. Teraz zawiesiła spojrzenie na topielicy, widok rozdętych, zielonkawych policzków i powleczonych bielą oczu wywołał w niej jakiejś ciche ukłucie smutku; wzdrygnęła się nieznacznie, choć nie z obrzydzenia czy odrazy, uświadamiając sobie raczej, że mało brakowało, a i ona skończyłaby dokładnie w ten sam sposób.
Odwróciła się, zmuszając własne myśli do zejścia na ziemię i uśmiechając się lekko w stronę Anthony’ego, chociaż jej uśmiech nie sięgnął zaczerwienionych od wiatru oczu. – A ty? Masz jakąś teorię? – zapytała, orientując się, że naprawdę była ciekawa, bo idący u jej boku auror wciąż stanowił dla niej niewiadomą. Nie potrafiła uchwycić momentu, w którym pojawił się w szeregach Zakonu, tak samo, jak tego, kiedy właściwie zaczęli rozmawiać, choć trudno było jej zapomnieć to, jak wparował bladym świtem do jej mieszkania, przynosząc ze sobą zarówno kilka specjalistycznych książek, jak i coś innego, czego jeszcze nie potrafiła jednoznacznie zidentyfikować. Dlatego przyglądała mu się z ciekawością, wyłapując wypowiadane przez niego słowa i starając się zbudować na ich podstawie obraz całości, ale póki co miała stanowczo zbyt mało elementów.
Otworzyła usta, jakby chcąc zapytać o coś jeszcze, ale w połowie gestu zmieniła zdanie, ponownie je zamykając i zwyczajnie czekając; nie chciała mu przerywać, właściwie – nie była nawet pewna, czy jego pytanie nie należało do tych retorycznych, skupiła się więc na słuchaniu, nieświadoma, że w którymś momencie nieopuszczająca jej od tygodni wizja pustego, martwego wzroku przyjaciela, rozmyła się całkowicie, pozostawiając po sobie kojące uczucie pustki.
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nie miał wobec niej jakichkolwiek oczekiwań, których i tak nie miał w zwyczaju rościć względem kogokolwiek. To zaburzało osąd, narzucało na drugą osobę często nienaturalną potrzebę zachowania się w jakiś określony sposób lub wypowiedzenia konkretnych słów, a on chciał usłyszeć jej własne myśli. Nie zmuszał jednak do tego. Ot - otworzył klatkę w której mościło się skrzydlate stworzenie i badawczo obserwował, co zrobi z zaproponowaną swobodą. Może to był eksperyment, może egoistyczna zachcianka, empatyczna reakcja na jej nerwowość? Niewykluczone, że wszystko się ze sobą przeplatało - był ciekawy, nie chciał tkwić w swojej własnej ciszy, przez wzgląd na swój zawód cierpiał również na to samo schorzenie wzbraniające obojętności co uzdrowicielka.
- Wciąż ci bliżej do konstruktora niż mi - zauważył nawiązując oczywiście do jej pracy nad kształtem nowej kwatery. Ale tak, ta wiedza nie była tu potrzebna. W końcu i bez niej potrafiła się wypowiedzieć szerzej - Tak, ma. Trochę to w naszej naturze, że większą wagę przywiązujemy do tego co stałe i niezmienne. - To było intuicyjne. Wzrokiem umkną na krawędź czerwonej balustrady - Mi często zdarzało się zastanawiać dlaczego. Przechodzę tędy dość regularnie i ta myśl jakoś sama zaczęła mi się gnieździć z czasem w głowie. Dlaczego "biały"? A czemu miałby być czerwony skoro może być białym - nie kojarzy się to lepiej? Biel jest czysta, niewinna, dobra, a przynajmniej lepsza od czerwieni która przez ostatnie stulecie bardziej niż kiedyś nie kojarzy się najlepiej? Ludzie pozbawiają się tutaj życia. Sami z siebie bądź nawzajem. Nie brzmi to dobrze ale gdyby tak uprzeć się że to romantyczne...? - nie ironizował, lecz ton jego głosu przy wypowiadaniu kolejnych retorycznych pytań wskazywała, że nie był przychylny podobnym zabiegom. Dla niego wszystko to było próbą wybielenia rzeczywistości. Zresztą udaną - bo czy pomimo tragiczności historii tego miejsca, nie jest ono postrzegane jako idealne miejsce na randkę, przechadzkę? - Myślę, że jest Białym przez ludzką słabość, Vancne. Przez strach wobec zaakceptowania zła, słabości, skazy, koloryzowania go - tego strachu, a miejsce to jest tego swego rodzaju pomnikiem - może to moja nadinterpretacja, trudno to też nazwać teorią, lecz lubię myśleć o tym właśnie w ten sposób - wyjaśnił milknąć na chwilę, zastanawiając się w czasie trwania tej pauzy czy powinien powiedzieć więcej - Przychodzę tu gdy czuję, że za bardzo wybielam rzeczywistość. To cucące. - skończył myśl, mierząc ją na nowo uważnie, zwalniając kroku i zmuszając do tego samego swoją rozmówczynię. W końcu nie wydawała się być taka która by pozostawiła w tyle kogoś z kim prowadziła dialog. Uczynił to w miejscu od którego niewiele już brakowało do umknięcia znad Tamizy i znalezienia się poza mostem. Zrobił to umyślnie by następnie obserwować reakcje swojej towarzyszki - Powiedz mi... - zaczął ostatecznie się jednocześnie zatrzymując - ...to lęk wysokości czy coś związanego z wodą?
- Wciąż ci bliżej do konstruktora niż mi - zauważył nawiązując oczywiście do jej pracy nad kształtem nowej kwatery. Ale tak, ta wiedza nie była tu potrzebna. W końcu i bez niej potrafiła się wypowiedzieć szerzej - Tak, ma. Trochę to w naszej naturze, że większą wagę przywiązujemy do tego co stałe i niezmienne. - To było intuicyjne. Wzrokiem umkną na krawędź czerwonej balustrady - Mi często zdarzało się zastanawiać dlaczego. Przechodzę tędy dość regularnie i ta myśl jakoś sama zaczęła mi się gnieździć z czasem w głowie. Dlaczego "biały"? A czemu miałby być czerwony skoro może być białym - nie kojarzy się to lepiej? Biel jest czysta, niewinna, dobra, a przynajmniej lepsza od czerwieni która przez ostatnie stulecie bardziej niż kiedyś nie kojarzy się najlepiej? Ludzie pozbawiają się tutaj życia. Sami z siebie bądź nawzajem. Nie brzmi to dobrze ale gdyby tak uprzeć się że to romantyczne...? - nie ironizował, lecz ton jego głosu przy wypowiadaniu kolejnych retorycznych pytań wskazywała, że nie był przychylny podobnym zabiegom. Dla niego wszystko to było próbą wybielenia rzeczywistości. Zresztą udaną - bo czy pomimo tragiczności historii tego miejsca, nie jest ono postrzegane jako idealne miejsce na randkę, przechadzkę? - Myślę, że jest Białym przez ludzką słabość, Vancne. Przez strach wobec zaakceptowania zła, słabości, skazy, koloryzowania go - tego strachu, a miejsce to jest tego swego rodzaju pomnikiem - może to moja nadinterpretacja, trudno to też nazwać teorią, lecz lubię myśleć o tym właśnie w ten sposób - wyjaśnił milknąć na chwilę, zastanawiając się w czasie trwania tej pauzy czy powinien powiedzieć więcej - Przychodzę tu gdy czuję, że za bardzo wybielam rzeczywistość. To cucące. - skończył myśl, mierząc ją na nowo uważnie, zwalniając kroku i zmuszając do tego samego swoją rozmówczynię. W końcu nie wydawała się być taka która by pozostawiła w tyle kogoś z kim prowadziła dialog. Uczynił to w miejscu od którego niewiele już brakowało do umknięcia znad Tamizy i znalezienia się poza mostem. Zrobił to umyślnie by następnie obserwować reakcje swojej towarzyszki - Powiedz mi... - zaczął ostatecznie się jednocześnie zatrzymując - ...to lęk wysokości czy coś związanego z wodą?
Find your wings
Przyglądała mu się z ukosa, wsłuchując się w jego słowa z mieszaniną ciekawości i zaintrygowania, tak, jakby wciąż nie do końca rozumiała, dokąd właściwie zmierzał. Podczas ich ostatniej rozmowy wydał jej się inny, do bólu rzeczowy i skupiony na konkretach, gdy w zwięzłych i jasnych słowach kreślił przed nią wizję strategicznego rozmieszczenia pomieszczeń w kwaterze. Anthony, który szedł obok niej teraz i opowiadał gładko o zawiłościach ludzkiej natury, jednocześnie się z tym wspomnieniem gryzł, jak i dziwnie do niego pasował, w niej samej budząc uczucia raczej ze sobą sprzeczne; nie potrafiła jeszcze stwierdzić, w którym miejscu różne elementy układanki łączyły się ze sobą. – Nie wydaje mi się, żeby cokolwiek można było określić jako stałe i niezmienne – wtrąciła cicho, prawie bezwiednie, nie zdając sobie sprawy z niepasującej do niej goryczy, która wybrzmiała razem ze słowami. Zamilkła zresztą zaraz potem, nie chcąc przerywać wypowiedzi Anthony’ego, próbując nadążyć za jego tokiem myślenia; miała wrażenie, mgliste i nieuchwytne, że jego zdania skrywały gdzieś pod powierzchnią drugie dno, że z każdym kolejnym wyrazem tkał podłoże do puenty, której jeszcze nie umiała dostrzec. Być może dlatego, że wcale nie miała nadejść; może dopatrywała się nieścisłości tam, gdzie ich nie było.
Gdy mijali ducha topielicy, odsunęła się odruchowo, tym samym prawie wpadając na idącego obok mężczyznę; sekundowa walka o równowagę wystarczyła, żeby rozproszyć kształtujące się na języku słowa, że nie, nie było nic romantycznego w odbieraniu sobie życia; zanim jednak zdążyła o tym napomknąć, rozpocząć niepotrzebną dyskusję, zorientowała się, że nie musiała – w tonie głosu aurora nie było przychylności, a raczej dezaprobata; kiwnęła więc jedynie głową, słuchając dalej, nie wiedząc jeszcze, dlaczego zdania o nieakceptowaniu słabości trafiały do niej tak mocno, ściskając coś nieprzyjemnie w jej wnętrznościach. Nie chciała myśleć o tym tutaj, tuż nad przelewającą się kilka metrów niżej wodą, kłębiącą się i rozbijającą o brzegi. Zastanowiła się przelotnie, czy robił to celowo, uparcie i po trochu wypychając ją poza nakreśloną przez nią własnoręcznie strefę komfortu i bezpieczeństwa?
Chciała zapytać, na wybielaniu jakich fragmentów rzeczywistości złapał się dzisiaj, że zaprowadziło go to prosto na biały most, który tak naprawdę był mostem czerwonym, ale zanim zdążyła uformować pytanie, Anthony zwolnił kroku i zatrzymał się, a ona – chcąc nie chcąc – zrobiła to samo, powoli odwracając się do niego i obrzucając go pytającym spojrzeniem. Czuła na sobie jego wzrok, badawczy, dziwnie przenikliwy, i właśnie on nie pozwolił jej na ucieczkę, gdy wreszcie się odezwał, zadając pytanie, którego prawdziwe znaczenie zrozumiała od razu, nawet mimo faktu, że pozornie nie miało związku z poprzednim tokiem myślowym. Zawiesiła wzrok gdzieś na wysokości jego twarzy, mając wrażenie, że milczenie, które zapadło po jego słowach, przeciąga się w nieskończoność, odsłaniając każdą jej przebiegającą pod czaszką myśl. Nie chciała mu odpowiadać, przyznawać się do ciągnących się za nią koszmarów, do tej słabości, której tak bardzo się wstydziła, że uparcie udawała sama przed sobą, że nie istniała, przywołując w kółko jedne z ostatnich słów, jakie wypowiedział do niej Garrett – że jeżeli trzeba było ją ochraniać, to była ciężarem. Nie miała zamiaru być balastem, ani dla Zakonu, ani dla nikogo – dlatego odruchowo wzbraniała się przed pokazywaniem tej gorszej, słabszej wersji samej siebie, nieświadoma, że w pewien sposób ją pielęgnowała, pozwalając, by rosła i pochłaniała ją coraz bardziej. Ale czy był w ogóle sens w kłamaniu, skoro Anthony i tak już ją przejrzał?
Wypuściła powoli powietrze z płuc, przerywając wreszcie kontakt wzrokowy i ruszając się z miejsca, wymijając aurora i zatrzymując się tuż przed czerwoną barierką; odstawiła ciążącą jej torbę na chodnik, dłonie zaciskając na chłodnym metalu, patrząc gdziekolwiek, byle nie w dół. Nie wiedziała, co kazało jej się odezwać: jego wypowiedź na temat strachu, czy jej własne zmęczenie. – Nigdy nie bałam się wody. Dorastałam nad morzem, mój tata jest rybakiem. – Nie odwracała się za siebie, podskórnie pewna, że wciąż tam był. – Może nie chodzi zresztą o samą wodę. Może o to, co sobą reprezentuje. – Zdawała sobie sprawę, że mówi bez sensu, że wątek prześlizguje się gdzieś pomiędzy sylabami, gubiąc się w wątpliwościach. Nie była pewna, po co właściwie mu to mówiła; ani dlaczego chciał wiedzieć. Może wcale nie chciał, może pytał z grzeczności; pokręciła głową. – Byłam razem z innymi na wyprawie po jego serce – ciągnęła; najprawdopodobniej nie wiedział, nie było go jeszcze wtedy w Zakonie. – W pewnym momencie dotarliśmy do podziemnej rzeki. Urwisko, na którym staliśmy, się oberwało, skalny odłamek uderzył mojego przyjaciela w głowę, stracił przytomność. Próbowałam go przeciągnąć, ale wymknął mi się z rąk. – Podobno każdy ratownik miał taką osobę. Tę jedną, której nie zdążył uratować. Jeden raz, kiedy niewybaczalnie zawiódł. Ten należał do niej. – Woda w rzece tak naprawdę była czymś w rodzaju kwasu – dodała i przez moment wydawało się, że znowu tam była, z przerażeniem obserwując odłażącą z czaszki skórę i rozpuszczający się, czerwono-złoty szalik, który sama podarowała mu na Gwiazdkę. – Podejrzewam, że to, że później sama prawie się utopiłam, też nie pomogło – powiedziała jeszcze, siłując się z własnym głosem i próbując nadać mu nienaturalnej lekkości, ale ciche parsknięcie, które miało imitować śmiech, było pozbawione wesołości.
– W każdym razie – podjęła po chwili, głośniej, niż było to konieczne, zmuszając się do odszukania Anthony’ego spojrzeniem – dlatego nie lubię tego mostu. – Wzruszyła ramionami i uniosła wzrok, ponownie zawieszając go na twarzy mężczyzny, nie spodziewając się odnaleźć tam niczego, poza pożałowaniem i pogardą.
Gdy mijali ducha topielicy, odsunęła się odruchowo, tym samym prawie wpadając na idącego obok mężczyznę; sekundowa walka o równowagę wystarczyła, żeby rozproszyć kształtujące się na języku słowa, że nie, nie było nic romantycznego w odbieraniu sobie życia; zanim jednak zdążyła o tym napomknąć, rozpocząć niepotrzebną dyskusję, zorientowała się, że nie musiała – w tonie głosu aurora nie było przychylności, a raczej dezaprobata; kiwnęła więc jedynie głową, słuchając dalej, nie wiedząc jeszcze, dlaczego zdania o nieakceptowaniu słabości trafiały do niej tak mocno, ściskając coś nieprzyjemnie w jej wnętrznościach. Nie chciała myśleć o tym tutaj, tuż nad przelewającą się kilka metrów niżej wodą, kłębiącą się i rozbijającą o brzegi. Zastanowiła się przelotnie, czy robił to celowo, uparcie i po trochu wypychając ją poza nakreśloną przez nią własnoręcznie strefę komfortu i bezpieczeństwa?
Chciała zapytać, na wybielaniu jakich fragmentów rzeczywistości złapał się dzisiaj, że zaprowadziło go to prosto na biały most, który tak naprawdę był mostem czerwonym, ale zanim zdążyła uformować pytanie, Anthony zwolnił kroku i zatrzymał się, a ona – chcąc nie chcąc – zrobiła to samo, powoli odwracając się do niego i obrzucając go pytającym spojrzeniem. Czuła na sobie jego wzrok, badawczy, dziwnie przenikliwy, i właśnie on nie pozwolił jej na ucieczkę, gdy wreszcie się odezwał, zadając pytanie, którego prawdziwe znaczenie zrozumiała od razu, nawet mimo faktu, że pozornie nie miało związku z poprzednim tokiem myślowym. Zawiesiła wzrok gdzieś na wysokości jego twarzy, mając wrażenie, że milczenie, które zapadło po jego słowach, przeciąga się w nieskończoność, odsłaniając każdą jej przebiegającą pod czaszką myśl. Nie chciała mu odpowiadać, przyznawać się do ciągnących się za nią koszmarów, do tej słabości, której tak bardzo się wstydziła, że uparcie udawała sama przed sobą, że nie istniała, przywołując w kółko jedne z ostatnich słów, jakie wypowiedział do niej Garrett – że jeżeli trzeba było ją ochraniać, to była ciężarem. Nie miała zamiaru być balastem, ani dla Zakonu, ani dla nikogo – dlatego odruchowo wzbraniała się przed pokazywaniem tej gorszej, słabszej wersji samej siebie, nieświadoma, że w pewien sposób ją pielęgnowała, pozwalając, by rosła i pochłaniała ją coraz bardziej. Ale czy był w ogóle sens w kłamaniu, skoro Anthony i tak już ją przejrzał?
Wypuściła powoli powietrze z płuc, przerywając wreszcie kontakt wzrokowy i ruszając się z miejsca, wymijając aurora i zatrzymując się tuż przed czerwoną barierką; odstawiła ciążącą jej torbę na chodnik, dłonie zaciskając na chłodnym metalu, patrząc gdziekolwiek, byle nie w dół. Nie wiedziała, co kazało jej się odezwać: jego wypowiedź na temat strachu, czy jej własne zmęczenie. – Nigdy nie bałam się wody. Dorastałam nad morzem, mój tata jest rybakiem. – Nie odwracała się za siebie, podskórnie pewna, że wciąż tam był. – Może nie chodzi zresztą o samą wodę. Może o to, co sobą reprezentuje. – Zdawała sobie sprawę, że mówi bez sensu, że wątek prześlizguje się gdzieś pomiędzy sylabami, gubiąc się w wątpliwościach. Nie była pewna, po co właściwie mu to mówiła; ani dlaczego chciał wiedzieć. Może wcale nie chciał, może pytał z grzeczności; pokręciła głową. – Byłam razem z innymi na wyprawie po jego serce – ciągnęła; najprawdopodobniej nie wiedział, nie było go jeszcze wtedy w Zakonie. – W pewnym momencie dotarliśmy do podziemnej rzeki. Urwisko, na którym staliśmy, się oberwało, skalny odłamek uderzył mojego przyjaciela w głowę, stracił przytomność. Próbowałam go przeciągnąć, ale wymknął mi się z rąk. – Podobno każdy ratownik miał taką osobę. Tę jedną, której nie zdążył uratować. Jeden raz, kiedy niewybaczalnie zawiódł. Ten należał do niej. – Woda w rzece tak naprawdę była czymś w rodzaju kwasu – dodała i przez moment wydawało się, że znowu tam była, z przerażeniem obserwując odłażącą z czaszki skórę i rozpuszczający się, czerwono-złoty szalik, który sama podarowała mu na Gwiazdkę. – Podejrzewam, że to, że później sama prawie się utopiłam, też nie pomogło – powiedziała jeszcze, siłując się z własnym głosem i próbując nadać mu nienaturalnej lekkości, ale ciche parsknięcie, które miało imitować śmiech, było pozbawione wesołości.
– W każdym razie – podjęła po chwili, głośniej, niż było to konieczne, zmuszając się do odszukania Anthony’ego spojrzeniem – dlatego nie lubię tego mostu. – Wzruszyła ramionami i uniosła wzrok, ponownie zawieszając go na twarzy mężczyzny, nie spodziewając się odnaleźć tam niczego, poza pożałowaniem i pogardą.
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Przyciągnięcie uwagi, skupienia, a potem co najważniejsze zaangażowania w rozmowę przez drugą osobę było delikatnym zabiegiem. Nie można było wyjść od czegoś tak płytkiego i zasiewającego ziarno niezręczności, jak pogoda. Bezpośrednie odniesienie się do problemu również nie było najlepszym pomysłem bo groziło zwyczajnym spłoszeniem rozmówcy. Dlatego też auror podjął wątek pozornie oderwany od kontekstu. Chciał ją zaciekawić, sprawić by zaangażowała myśli i uwagę. Gdy wnyki się zatrzasnęły metodycznie, delikatnie przesuwał granicę komfortu swojej rozmówczyni. Temat podjętej przez niego wypowiedzi coraz więcej wspólnego miał z obawami skrywanymi przez czarownicę. Nie był to przypadek. Auror udeptywał dla niej grunt z typową dla siebie skrupulatnością, nawet jeżeli ona sama nie do końca zdawała sobie z tego sprawę. To co mówił zdawało się bowiem dotyczy jego myśli, jego osoby, choć w rzeczywistości wszystko to miało być powiązane z uzdrowicielką. Chwilę po tym, jak się zatrzymał dał jej to do zrozumienia zadając wprost pytanie do którego dążył od samego początku. Mogła je zignorować, nie wyjść mu na przeciw. W końcu jej do niczego nie zmuszał. Rozegrał to wszystko jednak w taki sposób, że ucieczka była raczej trudna, tak samo jak podążenie po spreparowanej przez Skamandera ścieżce. Pytanie brzmiało - co okaże się dla niej straszniejsze? Przed czym się ugnie?
Stał starając się jak gdyby nie tyle co patrzeć jej w oczy, a gdzieś głębiej. Być może dać do zrozumienia, że widzi, sprowokować do konfrontacji.
Umknęła spojrzeniem. Krótka chwila niepewności co do tego co nastąpi uległa kumulacji po czym pękła niczym mydlana bańka - zaczęła mówić, a on patrzył na jej odwróconą do niego plecami sylwetkę. Nie potrzebował widzieć wyrazu jej twarzy, drący głos zdradzał kakofonię uwolnionych emocji wiążących się z opowiadaną tragedią. Przez całą jej wypowiedź stał w tym samym miejscu nie chcąc naruszać tej niewielkiej strefy intymności której potrzebowała. Dopiero gdy ponownie skrzyżowała nim spojrzenie. Nie patrzył na nią z litością, współczuciem, pogardą czy obwinieniem. Nie zamierzał jej osądzać. Pomimo drażliwości tematu wciąż manifestował sobą tą pół formalną grzeczność, zupełnie jak gdyby uzdrowicielka była petentką, a on urzędnikiem wypytującym o dane do jednego z wielu formularzy wymagających uzupełnienia.
- Uważasz, że to twoja wina? To, że zginął? - kolejne suche pytanie, nie zwiastujące tego, że miał zamiar ją pocieszać bądź ganić bez względu na zasłyszaną odpowiedź, którą chciał po prostu usłyszeć. Podszedł do niej, jak i barierki. Przystanął po jej prawej - Odwiedzasz jego grób?
Stał starając się jak gdyby nie tyle co patrzeć jej w oczy, a gdzieś głębiej. Być może dać do zrozumienia, że widzi, sprowokować do konfrontacji.
Umknęła spojrzeniem. Krótka chwila niepewności co do tego co nastąpi uległa kumulacji po czym pękła niczym mydlana bańka - zaczęła mówić, a on patrzył na jej odwróconą do niego plecami sylwetkę. Nie potrzebował widzieć wyrazu jej twarzy, drący głos zdradzał kakofonię uwolnionych emocji wiążących się z opowiadaną tragedią. Przez całą jej wypowiedź stał w tym samym miejscu nie chcąc naruszać tej niewielkiej strefy intymności której potrzebowała. Dopiero gdy ponownie skrzyżowała nim spojrzenie. Nie patrzył na nią z litością, współczuciem, pogardą czy obwinieniem. Nie zamierzał jej osądzać. Pomimo drażliwości tematu wciąż manifestował sobą tą pół formalną grzeczność, zupełnie jak gdyby uzdrowicielka była petentką, a on urzędnikiem wypytującym o dane do jednego z wielu formularzy wymagających uzupełnienia.
- Uważasz, że to twoja wina? To, że zginął? - kolejne suche pytanie, nie zwiastujące tego, że miał zamiar ją pocieszać bądź ganić bez względu na zasłyszaną odpowiedź, którą chciał po prostu usłyszeć. Podszedł do niej, jak i barierki. Przystanął po jej prawej - Odwiedzasz jego grób?
Find your wings
The member 'Anthony Skamander' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 37
'k100' : 37
Nigdy nie przepadała za konfrontowaniem własnych uczuć. Była dobrym słuchaczem – nie niecierpliwiła się, słuchając historii innych, nie spieszyła się w ocenie i nie wzbraniała przed zaoferowaniem pomocy, i być może dlatego tak często ją o nią proszono, aż w którymś momencie ratowanie innych stało się jej uniwersalną, ochronną szatą, która pozwalała jej na spychanie własnych problemów na dalszy plan. Tam nie groziły jej aż tak bardzo, nie raziły w oczy i nie przypominały o konieczności podjęcia decyzji, których podejmować nie chciała; ani teraz, ani najlepiej nigdy.
Ale Anthony nie prosił jej o pomoc. Czy to dziełem przypadku, czy celowo, uderzył prosto w miejsce, które starała się schować jak najbezpieczniej, a ona z jakiegoś powodu nie wyrzuciła go stamtąd od razu, zamiast tego podejmując rozmowę. Teraz było już za późno na taktyczny odwrót; po jednej stronie miała barierkę, po drugiej czujne, śledzące ją oczy i ten dziwnie sterylny ton głosu, zadający pytania, na które nie chciała udzielić głośno odpowiedzi nawet sobie. Patrzyła na niego jeszcze przez chwilę po tym, gdy stanął tuż obok, szukając w jego twarzy jakiejkolwiek wskazówki co do tego, co o niej myślał, ale jego rysy – podobnie jak słowa – pozostawały irytująco wręcz neutralne. Uspokajało ją to i rozdrażniało jednocześnie, dokładając kolejnych sprzeczności do jej myśli; znów odwróciła spojrzenie, tym razem nieco masochistycznie wbijając je w wodę, szarą i w jakiś sposób bezbarwną, pozbawioną tej niezdrowej, zielonkawej poświaty z jaskini. Odetchnęła powoli; nie chciała rozmawiać, nie o tym, ale jednocześnie miała wrażenie, że dławiła się tysiącem zdań, których nigdy nie miała odwagi wypowiedzieć.
Być może wciąż jej nie miała.
– Nie – powiedziała wreszcie, uciekając się do pewności tak sztucznej, że nawet ona sama nie rozpoznała swojego głosu; brzmiał inaczej, ostrzej, tak jakby wyrazy wypowiadał ktoś zupełnie inny. – Nie mogłam nic zrobić. Gdybym się zatrzymała, zginęlibyśmy wszyscy – ciągnęła, wciąż tym samym, wyuczonym tonem, pasującym bardziej do wygłaszania prawnych formułek niż szczerych myśli. Kłamstwa smakowały w jej ustach obco, kwaśno-gorzko; w pewnym momencie nie była już pewna, kogo docelowo miały przekonać – Anthony’ego, który i tak był w stanie przejrzeć ją na wylot, czy ją samą?
Nie zdawała sobie sprawy z tego, jak mocno zaciskała palce na barierce, dopóki nie poczuła w nich lekkiego mrowienia – ale i tak nie zwolniła uścisku. – Nie – powtórzyła, nieco ciszej. – Oficjalnie jest uznany za zaginionego. Poza tym, nie ma ciała, które można byłoby pochować. – Gdyby miała więcej siły, metalowa barierka ugięłaby się pod jej rękami. Wzięła płytki oddech. – Dlaczego o to pytasz? – rzuciła, odwracając się w jego stronę; bardziej obronnie i oskarżycielsko, niż początkowo zamierzała.
Ale Anthony nie prosił jej o pomoc. Czy to dziełem przypadku, czy celowo, uderzył prosto w miejsce, które starała się schować jak najbezpieczniej, a ona z jakiegoś powodu nie wyrzuciła go stamtąd od razu, zamiast tego podejmując rozmowę. Teraz było już za późno na taktyczny odwrót; po jednej stronie miała barierkę, po drugiej czujne, śledzące ją oczy i ten dziwnie sterylny ton głosu, zadający pytania, na które nie chciała udzielić głośno odpowiedzi nawet sobie. Patrzyła na niego jeszcze przez chwilę po tym, gdy stanął tuż obok, szukając w jego twarzy jakiejkolwiek wskazówki co do tego, co o niej myślał, ale jego rysy – podobnie jak słowa – pozostawały irytująco wręcz neutralne. Uspokajało ją to i rozdrażniało jednocześnie, dokładając kolejnych sprzeczności do jej myśli; znów odwróciła spojrzenie, tym razem nieco masochistycznie wbijając je w wodę, szarą i w jakiś sposób bezbarwną, pozbawioną tej niezdrowej, zielonkawej poświaty z jaskini. Odetchnęła powoli; nie chciała rozmawiać, nie o tym, ale jednocześnie miała wrażenie, że dławiła się tysiącem zdań, których nigdy nie miała odwagi wypowiedzieć.
Być może wciąż jej nie miała.
– Nie – powiedziała wreszcie, uciekając się do pewności tak sztucznej, że nawet ona sama nie rozpoznała swojego głosu; brzmiał inaczej, ostrzej, tak jakby wyrazy wypowiadał ktoś zupełnie inny. – Nie mogłam nic zrobić. Gdybym się zatrzymała, zginęlibyśmy wszyscy – ciągnęła, wciąż tym samym, wyuczonym tonem, pasującym bardziej do wygłaszania prawnych formułek niż szczerych myśli. Kłamstwa smakowały w jej ustach obco, kwaśno-gorzko; w pewnym momencie nie była już pewna, kogo docelowo miały przekonać – Anthony’ego, który i tak był w stanie przejrzeć ją na wylot, czy ją samą?
Nie zdawała sobie sprawy z tego, jak mocno zaciskała palce na barierce, dopóki nie poczuła w nich lekkiego mrowienia – ale i tak nie zwolniła uścisku. – Nie – powtórzyła, nieco ciszej. – Oficjalnie jest uznany za zaginionego. Poza tym, nie ma ciała, które można byłoby pochować. – Gdyby miała więcej siły, metalowa barierka ugięłaby się pod jej rękami. Wzięła płytki oddech. – Dlaczego o to pytasz? – rzuciła, odwracając się w jego stronę; bardziej obronnie i oskarżycielsko, niż początkowo zamierzała.
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Jako auror w porównaniu do swoich współtowarzyszy fachu zawsze gorzej radził sobie w zadaniach terenowych wymagających od niego sprawności. nie miał też w sobie za wiele z tej zdrowej porywczości, czy też instynktu myśliwego tak bardzo przydatnego w sytuacji działań ofensywnych podejmowanych wobec poszukiwanych. był na to za bardzo poukładany. potrafił za to patrzeć, słuchać, przetwarzać informacje, operować nimi. Analiza, przesłuchania - w tym się odnajdywał uzupełniając zespół z którym pracował. To nie było jednak coś co mógł porzucić za drzwiami Misterstwa, kiedy to kończył pracę. Była to jedna z wielu składowych jego samego i tak jak dla uzdrowicielki niesienie bezinteresownej pomocy było dla niej czymś odruchowym, tak tym samym było dla niego zadawanie niewygodnych pytań. Też nosił swoja szatę. Być może nie tak różną od tej przywdziewana przez Vance.
Spostrzegł to niezgrabne kłamstwo nim te rozbrzmiało w jego umyśle dźwiękiem brudnym, przypominającym tarcie o siebie dwóch zardzewiałych prętów próbujących wymusić na sobie nawzajem przełamanie. Nie potrafił uwierzyć w to, że czarownica nie zdawała sobie z tego sprawy, z tego, jak bardzo próba zakrzywienia przed nim rzeczywistości w tym momencie nie wyszła. Pomimo tego ciągnęła tę farsę dalej, a on jej nie przerywał upewniając się ze słowa na słowo, że to nie jego próbowała zwieść, lecz samą siebie. Zgubiła przy tym gdzieś swoja miękkość - zastąpiła ją prawie, że służbową mechanicznością. Auror niemalże widział jak się na jego oczach zbroi, broni obierając go samego za wroga. Rozumiał jej postawę, jednak nie mógł zareagować inaczej - uniósł brwi wyżej, a na jego twarzy zagościło szczere zaskoczenie.
- Bo nie jest to zabronione - znał się trochę na regulacjach prawnych, prawda? Po tym żartobliwym zabiegu kontynuował dalej, tym razem w bardziej poważnym do sytuacji tonie - Bo jestem ciekawy, nurtuje mnie to - przyznał - Zastanawiam się, czy twój strach nie bierze się się z niemocy. Chociaż, z drugiej strony, jako ratowniczka tej zdążyłaś pewnie zaznać już po wielokroć. Czy to więc dlatego, że tym razem znałaś ofiarę? Widziałaś jej koniec? Jeśli tak, to jak wielu rzeczy przyjdzie ci się bać w przyszłości? Dziś woda, jutro burze, płomienie, sztućce, powietrze...? Nie możesz w to tak brnąć, Vance - skrzyżował z nią spojrzenie, a ostatnie słowo zadźwięczało nakazem - Tkwisz w tym zdecydowanie dłużej niż ja, znasz więcej ludzi, przypuszczam, że z tego powodu lwia część zakonników jest ci bliska i prawdopodobnie część z nich również zostanie uznana za zaginioną. Nie ma wojny bez ofiar, a przecież ta dopiero przed nami - tłumaczył. Jego zdaniem nie można było już jej uniknąć, dlatego też stał się zakonnikiem. Należało działać, nie można było się zatrzymywać, a jej to groziło - Nie mówię, że masz się nie obwiniać, nie przyznam ci racji, że nie mogłaś zrobić nic ponad to co wówczas zrobiłaś. Nie było mnie tam, nie mnie oceniać. Wydaje mi się też, że tego nie chcesz. Czujesz się winna - dobrze, twój wybór i to nie jest złe - poczucie winy potrafi napędzać do działania, jednak pod warunkiem, że się je zaakceptuje, ty jednak balansujesz bezsensownie gdzieś pomiędzy: zdajesz się wiedzieć, jak jest, lecz jednocześnie starasz się siebie przekonać, że wcale nie. Musisz się zdecydować - w grę wchodziło albo zrozumienie, że faktycznie nie miało się wówczas na cokolwiek wpływu lub obwinienie swojej osoby za nieudolność, słabość, a w konsekwencji cudzą śmierć. Oba rozwiązania zdaniem Anthonego były sensowne, logiczne, poprawne, a co najważniejsze: umożliwiające dalsze kroczenie na przód pod warunkiem szczerego zaakceptowania któregoś z nich. Niezdecydowanie sprawiało tkwienie w miejscu. Nie mogli sobie na to pozwolić jako Zakon, nie mogła na to sobie pozwolić Vance - Nie możesz ryzykować tym, że w którymś momencie się złamiesz, Vance. Tym bardziej, że to dopiero początek i niedługo będziesz bardziej potrzebna niż ci się to może wydawać. - każde oszustwo samego siebie niosło ryzyko dotarcia w pewnym momencie do świadomości prawdy. Dźwignięcie jej później, było o wiele trudniejsze niż uczynienie tego wcześniej. Ty to musisz zrobić wcześniej, Vance.
Spostrzegł to niezgrabne kłamstwo nim te rozbrzmiało w jego umyśle dźwiękiem brudnym, przypominającym tarcie o siebie dwóch zardzewiałych prętów próbujących wymusić na sobie nawzajem przełamanie. Nie potrafił uwierzyć w to, że czarownica nie zdawała sobie z tego sprawy, z tego, jak bardzo próba zakrzywienia przed nim rzeczywistości w tym momencie nie wyszła. Pomimo tego ciągnęła tę farsę dalej, a on jej nie przerywał upewniając się ze słowa na słowo, że to nie jego próbowała zwieść, lecz samą siebie. Zgubiła przy tym gdzieś swoja miękkość - zastąpiła ją prawie, że służbową mechanicznością. Auror niemalże widział jak się na jego oczach zbroi, broni obierając go samego za wroga. Rozumiał jej postawę, jednak nie mógł zareagować inaczej - uniósł brwi wyżej, a na jego twarzy zagościło szczere zaskoczenie.
- Bo nie jest to zabronione - znał się trochę na regulacjach prawnych, prawda? Po tym żartobliwym zabiegu kontynuował dalej, tym razem w bardziej poważnym do sytuacji tonie - Bo jestem ciekawy, nurtuje mnie to - przyznał - Zastanawiam się, czy twój strach nie bierze się się z niemocy. Chociaż, z drugiej strony, jako ratowniczka tej zdążyłaś pewnie zaznać już po wielokroć. Czy to więc dlatego, że tym razem znałaś ofiarę? Widziałaś jej koniec? Jeśli tak, to jak wielu rzeczy przyjdzie ci się bać w przyszłości? Dziś woda, jutro burze, płomienie, sztućce, powietrze...? Nie możesz w to tak brnąć, Vance - skrzyżował z nią spojrzenie, a ostatnie słowo zadźwięczało nakazem - Tkwisz w tym zdecydowanie dłużej niż ja, znasz więcej ludzi, przypuszczam, że z tego powodu lwia część zakonników jest ci bliska i prawdopodobnie część z nich również zostanie uznana za zaginioną. Nie ma wojny bez ofiar, a przecież ta dopiero przed nami - tłumaczył. Jego zdaniem nie można było już jej uniknąć, dlatego też stał się zakonnikiem. Należało działać, nie można było się zatrzymywać, a jej to groziło - Nie mówię, że masz się nie obwiniać, nie przyznam ci racji, że nie mogłaś zrobić nic ponad to co wówczas zrobiłaś. Nie było mnie tam, nie mnie oceniać. Wydaje mi się też, że tego nie chcesz. Czujesz się winna - dobrze, twój wybór i to nie jest złe - poczucie winy potrafi napędzać do działania, jednak pod warunkiem, że się je zaakceptuje, ty jednak balansujesz bezsensownie gdzieś pomiędzy: zdajesz się wiedzieć, jak jest, lecz jednocześnie starasz się siebie przekonać, że wcale nie. Musisz się zdecydować - w grę wchodziło albo zrozumienie, że faktycznie nie miało się wówczas na cokolwiek wpływu lub obwinienie swojej osoby za nieudolność, słabość, a w konsekwencji cudzą śmierć. Oba rozwiązania zdaniem Anthonego były sensowne, logiczne, poprawne, a co najważniejsze: umożliwiające dalsze kroczenie na przód pod warunkiem szczerego zaakceptowania któregoś z nich. Niezdecydowanie sprawiało tkwienie w miejscu. Nie mogli sobie na to pozwolić jako Zakon, nie mogła na to sobie pozwolić Vance - Nie możesz ryzykować tym, że w którymś momencie się złamiesz, Vance. Tym bardziej, że to dopiero początek i niedługo będziesz bardziej potrzebna niż ci się to może wydawać. - każde oszustwo samego siebie niosło ryzyko dotarcia w pewnym momencie do świadomości prawdy. Dźwignięcie jej później, było o wiele trudniejsze niż uczynienie tego wcześniej. Ty to musisz zrobić wcześniej, Vance.
Find your wings
Nie była przyzwyczajona do czucia się w ten sposób; do dziwnego, trudnego do zdefiniowania wrażenia, że w którymś momencie stała się obiektem do analizy, z alchemiczną precyzją rozkładanym na czynniki pierwsze przez kogoś, kogo tak naprawdę dopiero co poznała. Taka dynamika rozmowy skutecznie wypychała ją poza wąską strefę komfortu; nie była przyzwyczajona do ludzi patrzących bezpośrednio na nią – czasami zerkali jej na ręce, gdy przykładała różdżkę do zranień i złamań, zdarzało się też, że spojrzenia przemykały po jej twarzy, nienaturalnie jasnych włosach, że uszy wychwytywały obcy akcent i wykrzywiały rysy w krytycyzmie lub zaintrygowaniu, ale uwaga, jaką obdarzał ją Anthony, miała zupełnie inny charakter, i Margaux nie potrafiła jednoznacznie stwierdzić, co o niej myślała, gdy starała się utrzymać na wodzy własne emocje. Już teraz nie tyle targane, co wepchnięte w wirującą studnię najgorszych wspomnień, o których auror mówił tak, jak gdyby chłodno recytował suche statystyki z policyjnych dzienników; kolejne zawieszone w chłodnym powietrzu pytania sprawiały, że miała ochotę się zdenerwować, wściec, odkrzyknąć, żeby pilnował własnego interesu – ale jednocześnie wiedziała, że miał rację, bo jego słowa rezonowały nadzwyczaj zgodnie z tymi, które sama powtarzała sobie tysiące razy; że musiała się otrząsnąć, wydostać z koziego rogu, w który sama się zapędziła, zanim jej własne słabości narażą na niebezpieczeństwo kogoś niewinnego. Użalanie się nad sobą było luksusem dostępnym tylko w czasach zupełnego pokoju, i to dla ludzi, którzy nie parali się na co dzień pomaganiem innym; problem polegał na tym, że teoria nie była w tym przypadku łatwa do przełożenia na praktykę, bo w przeciwieństwie do Anthony’ego, nie potrafiła przeprowadzić w locie sterylnej wiwisekcji swoich problemów i znaleźć dla nich sensownego rozwiązania. Może właśnie na tym polegał jej problem; może ta sama empatia, która przyciągała do niej ludzi, teraz podstępnie obracała się przeciwko niej, topiąc ją w emocjach, z którymi nie umiała sobie poradzić. – Wiem, że nie mogę – odpowiedziała, nieświadomie zaciskając mocno zęby i nadal uparcie wpatrując się w burzącą się kilka metrów niżej wodę. Nawet nie zaprzeczyła, gdy bez najmniejszego zawahania obnażył jej kłamstwo; nie było sensu w próbach przekonania go o tym, że poczucie winy wcale nie zjadało jej od środka, zresztą – czuła się paskudnie z myślą o próbie oszukania kogokolwiek, nawet jeżeli była to próba od samego początku skazana na porażkę, w którą tak naprawdę nie włożyła ani odrobiny wysiłku. – Ale to wcale nie oznacza, że znam odpowiedzi na wszystkie pytania, ani gotowe rozwiązania na każdy problem. Więc jeżeli masz jakiś cudowny sposób na to, jak z niemocy zrobić siłę, to zamieniam się w słuch. – Nie chciała podnosić głosu, ale ostatnie słowa i tak rozległy się w otaczającej ich ciszy nienaturalnie głośno; zamilkła zaraz po nich, jakby sama speszona tym prawie-krzykiem; nie patrzyła już na snujące się po moście duchy, ani na wodę, ani nie szukała w dole bielących się kolumn – jej spojrzenie zatrzymało się na twarzy Anthony’ego i tam już pozostało, obserwując go spod zmarszczonych, jasnych brwi.
Nie chodziło o to, że była na niego zła. Wprost przeciwnie, wydawało jej się – być może błędnie – że z jakiegoś powodu próbował jej pomóc, być może obawiając się tego, czego ona sama bała się już od dawna: że jej własne słabości pociągną Zakon w dół. Chciała mu udowodnić, że nie miał racji, że potrafiła zadbać nie tylko o siebie, ale też i o innych, ale w tamtej chwili w zanadrzu miała tylko puste słowa – tych z kolei nie miała zamiaru rzucać na targający ich ubraniami wiatr. Było zresztą coś dziwnie otrzeźwiającego w sposobie, w jaki rozmawiał z nią auror; pozostali zazwyczaj patrzyli na nią jak na nienaruszalną ostoję spokoju, wiedząc, że odnajdą w jej towarzystwie osobę zawsze miłą i uśmiechniętą, i nie wahając się poprosić ją o pomoc. Kiedyś cieszyło ją to podejście; obecnie sprawiało, że czuła się jak oszustka, chowająca przed światem szalejący w środku chaos, który przy odrobinie nieuwagi mógł wydostać się na zewnątrz, raniąc nie tylko ją. – A ty, Anthony? – odezwała się po chwili, już znacznie ciszej, lekko przekrzywiając głowę na bok. Dalej w pewien sposób broniąc się przed zbytnim odsłonięciem, choć już mniej desperacko i niezdarnie, starając się nie szukać wrogów tam, gdzie powinna widzieć jedynie przyjaciół. – Jaką część rzeczywistości starałeś się dzisiaj wybielić, że zaprowadziła cię prosto na ten most? – Uniosła wyżej brwi w pytającym geście; skoro zadawanie pytań nie było zabronione, to obydwoje mogli grać w tę grę.
Nie chodziło o to, że była na niego zła. Wprost przeciwnie, wydawało jej się – być może błędnie – że z jakiegoś powodu próbował jej pomóc, być może obawiając się tego, czego ona sama bała się już od dawna: że jej własne słabości pociągną Zakon w dół. Chciała mu udowodnić, że nie miał racji, że potrafiła zadbać nie tylko o siebie, ale też i o innych, ale w tamtej chwili w zanadrzu miała tylko puste słowa – tych z kolei nie miała zamiaru rzucać na targający ich ubraniami wiatr. Było zresztą coś dziwnie otrzeźwiającego w sposobie, w jaki rozmawiał z nią auror; pozostali zazwyczaj patrzyli na nią jak na nienaruszalną ostoję spokoju, wiedząc, że odnajdą w jej towarzystwie osobę zawsze miłą i uśmiechniętą, i nie wahając się poprosić ją o pomoc. Kiedyś cieszyło ją to podejście; obecnie sprawiało, że czuła się jak oszustka, chowająca przed światem szalejący w środku chaos, który przy odrobinie nieuwagi mógł wydostać się na zewnątrz, raniąc nie tylko ją. – A ty, Anthony? – odezwała się po chwili, już znacznie ciszej, lekko przekrzywiając głowę na bok. Dalej w pewien sposób broniąc się przed zbytnim odsłonięciem, choć już mniej desperacko i niezdarnie, starając się nie szukać wrogów tam, gdzie powinna widzieć jedynie przyjaciół. – Jaką część rzeczywistości starałeś się dzisiaj wybielić, że zaprowadziła cię prosto na ten most? – Uniosła wyżej brwi w pytającym geście; skoro zadawanie pytań nie było zabronione, to obydwoje mogli grać w tę grę.
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Z łatwością przychodziło mu ocenianie ludzi - po wyglądzie, zachowaniu, po zasłyszanych z nimi historiami. Osąd często był powierzchowny. Doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Nie był naiwny. Wiedział, że po uchyleniu okładki może znajdować się coś więcej - historia człowieka, a nie kawałek deski. Nie każdy jednak chciał odkrywać więcej niż to było konieczne. Zmuszał więc, prowokował do kartkowania. Nie zostawiał swoich teorii dla siebie - wygłaszał je głośno czekając na potwierdzenie lub zaprzeczenie. Kolejne odsłaniane zdania. Trudno to było uznać za odpowiedni sposób prowadzenia konwersacji. Nie mógł się jednak powstrzymać. Angażował się w rozmowę z Vance coraz bardziej co prawdopodobnie z chwili na chwilę przestawało się uzdrowicielce podobać. No był ślepy ani głuchy na te drobne gesty dezaprobaty. Dostrzegał nieco ostrzejsze spojrzenie, bardziej dźwięczne głoski, zaciskające się na poręczy dłonie w sposób ściślejszy niż powinny. Nie zamierzał jednak przerywać prowadzonej przez siebie retoryki. To wszystko utwierdzało go jedynie w przekonaniu że jest na tropie. Nie bał się, że po tym Vance mogła go darzyć niechęcią. Z założenia nie szukał w tym momencie aprobaty.
Podniosła głos. Nie był to krzyk, lecz miał wrażenie, że w powietrzu momentalnie zawisło coś butnego w towarzystwie... nieznacznego speszenia? Zaskoczyła go i rozbawiła jednocześnie.
- Rzadko czegoś żądasz, co? - ukazał zęby zastanawiając się nad pocieszną prośbą. Rozbawienie przygasło. Gdyby był na jej miejscu, co by sobie nakazał...?
- Konfrontuj się. Zaprzyjaźnij się z wodą. Na nowo. Z czasem zacznij znów pływać.- to było dość oczywiste - Ten przyjaciel - miał rodzinę? Znajdź ją, odwiedź ją, wesprzyj lub czcij w jakiś sposób pamieć o nim, wspominaj. Pomaga to zważyć i dźwignąć odpowiedzialność za to co zrobiłaś, a może też za to czego zrobić ci się nie udało, przed czym uciekasz. Wiesz lepiej - Kara była potrzebna. Ciężko było o trudniejszą. Po niej poczucie winy miało stać się znośniejsze. - Tak bym zrobił będąc na twoim miejscu i tak też radzę. Na początek. - Czy to na pewno były dobra rada? Biło od niego przekonanie. On sam więc niewątpliwie faktycznie w to wierzył.
Wygiął usta w uśmiech gody Kota z Cheshire, kiedy padło pytanie dotyczące jego osoby. To on tutaj rozdawał jednak karty. Przynajmniej dziś.
- Zaintrygowana? Możemy o tym porozmawiać nad Jeziorem Nieproszonych Gości, kiedy będzie cieplej. Teraz chodźmy. Jeszcze trochę i sami zmienimy się w duchy - ciekawość była dobrą zanętą do rozpoczęcia gry. Pytanie brzmiało czy zamierzała się jej podejmować. Ruszył mostem równając krok z kobietą.
|zt
Podniosła głos. Nie był to krzyk, lecz miał wrażenie, że w powietrzu momentalnie zawisło coś butnego w towarzystwie... nieznacznego speszenia? Zaskoczyła go i rozbawiła jednocześnie.
- Rzadko czegoś żądasz, co? - ukazał zęby zastanawiając się nad pocieszną prośbą. Rozbawienie przygasło. Gdyby był na jej miejscu, co by sobie nakazał...?
- Konfrontuj się. Zaprzyjaźnij się z wodą. Na nowo. Z czasem zacznij znów pływać.- to było dość oczywiste - Ten przyjaciel - miał rodzinę? Znajdź ją, odwiedź ją, wesprzyj lub czcij w jakiś sposób pamieć o nim, wspominaj. Pomaga to zważyć i dźwignąć odpowiedzialność za to co zrobiłaś, a może też za to czego zrobić ci się nie udało, przed czym uciekasz. Wiesz lepiej - Kara była potrzebna. Ciężko było o trudniejszą. Po niej poczucie winy miało stać się znośniejsze. - Tak bym zrobił będąc na twoim miejscu i tak też radzę. Na początek. - Czy to na pewno były dobra rada? Biło od niego przekonanie. On sam więc niewątpliwie faktycznie w to wierzył.
Wygiął usta w uśmiech gody Kota z Cheshire, kiedy padło pytanie dotyczące jego osoby. To on tutaj rozdawał jednak karty. Przynajmniej dziś.
- Zaintrygowana? Możemy o tym porozmawiać nad Jeziorem Nieproszonych Gości, kiedy będzie cieplej. Teraz chodźmy. Jeszcze trochę i sami zmienimy się w duchy - ciekawość była dobrą zanętą do rozpoczęcia gry. Pytanie brzmiało czy zamierzała się jej podejmować. Ruszył mostem równając krok z kobietą.
|zt
Find your wings
Strona 1 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Biały Most
Szybka odpowiedź