Biały Most
Strona 5 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Biały Most
Na obrzeżach, z dala od centrum i najgwarniejszej części miasta, Biały Most jest jednym z najrzadziej użytkowanym mostem Londynu - łączy odległe zaciszne brzegi. Nie jest biały, tworzą go czerwone cegły wsparte na śnieżnych kolumnach - to im zawdzięcza swoją nazwę. Okolice mostu nacechowane są zielenią, wielością pobliskich parków, trawnikami, roślinnością kwitnącą przy wodzie - zapewne z tego powodu uchodzą za bardziej romantyczne. Młodzież często przesiaduje na kamiennych wzmocnieniach wzniesionych wzdłuż koryta - skąd rozciąga się piękny widok tak na panoramę miasta, jak i na zachód słońca. Mówi się, że jeśli zakochani wrzucą z tego miejsca butelkę z wróżbą wiecznej miłości, ich losy połączą się na wieki. Niechętnie potwierdzają to duchy zwaśnionych kochanków, które ponoć czasem pojawiają się nad brzegiem.
Rzut kością k3 (nie jest obowiązkowy)
1: Dostrzegasz ducha kobiety - bez wątpienia topielca, jednak ten nie zwraca na ciebie uwagi.
2: Duch mężczyzny - ma w piersi nóż - nie zauważa cię i przechodzi przez ciebie, pozostawiając nieprzyjemne, zimne uczucie.
3: Kochankowie pojawiają się razem i zaczynają się przekrzykiwać, obwiniając się nawzajem o swoją śmierć. Cokolwiek robisz - nie możesz na niczym skupić myśli.
Lokacja zawiera kościRzut kością k3 (nie jest obowiązkowy)
1: Dostrzegasz ducha kobiety - bez wątpienia topielca, jednak ten nie zwraca na ciebie uwagi.
2: Duch mężczyzny - ma w piersi nóż - nie zauważa cię i przechodzi przez ciebie, pozostawiając nieprzyjemne, zimne uczucie.
3: Kochankowie pojawiają się razem i zaczynają się przekrzykiwać, obwiniając się nawzajem o swoją śmierć. Cokolwiek robisz - nie możesz na niczym skupić myśli.
Jego uwaga nieznośnie zadudniła w moich uszach. Przyjęłam ją z powagą, świadoma prawdy zakwitłej w tymże podsumowaniu. Nie kryłam się przecież, tak bezpośrednio niwecząc jego szanse. Nagle jednak, po przemyśleniach upierdliwie rozciągających się w czasie, pozwoliłam sobie na surowości wobec samej siebie. Choć nie miałam o nim najlepszej opinii, choć trudno mi było wyszukać w jego osobie to, co w moim wejrzeniu stanowiło dobrą wartość, jednego nie mogłam mu odmówić. Jednego nigdy nie powinno się odmawiać. Zmierzenia się. Rywalizacja nie istniała, jeżeli nie została podjęta próba. Norweski mentor podkreślał to jak mantrę. Nie wolno mi było odmawiać tego komukolwiek, nawet jeżeli mnogość myśli zdawała się nie upatrywać w nim godnego przeciwnika. Dopiero sprawiedliwy wyścig mógł rozsądzić sprawę.
– Chcesz spróbować? – zapytałam krótko, choć sama nie miałam do końca pojęcia, z czego zbudować moglibyśmy nasze osobiste wyzwanie. Przemknęło mi przez myśl nawet, że ono już nastało. Nie miałam pobłażliwości, nie miałam wiary, choć pewne żelazne zasady zdawałam sobie wciąż powtarzać. Pewna własnej siły, wyobrażałam sobie triumf, ale wiedziałam też, że on nie nadchodził on za każdym razem, gdy wygłaszałam podobne życzenie. W mojej dziedzinie, w sieci tropów, w głuszy – przegrałby. W jego zaś, pośród obcości i czarów lordowskiej mowy, ja nie miałam żadnych szans. Dopasowanie próby wydawało się niemal niemożliwe.
Mówiłam niewiele, lecz zwykle wprost, bez sztuczek i szczerze. Patrzyłam, jak jego ciało reaguje, jak zmienia się postawa, jak nieco sztywno porusza się na twardej ławce – czy nie spodobało mu się to? Nie byłyby to pierwszy raz. Przychodziłam ze świata, który nosił szorstkie wymogi. Wyszlifował myśli, nasączył oczy widokiem konkretnych barw. Wszyscy zdawaliśmy się podążać wiernie za podobną myślą. Krajobraz angielski się różnił, choć pewne ramy pozostawały sobie pokrewne. Mimo to dwie odmienne natury zderzały się boleśnie. Stałam tuż na skraju, będąc kształtem i głosem wprost z mroźnej Syberii. Osadzonym od niej zbyt daleko, a jednak wciąż niedostatecznie bliskim Brytanii. Zdziczała, jak parokrotnie mogłam już usłyszeć.
Jak miałam przekonać się już wkrótce: to nie był dobry moment dla objawienia tej natury.
Coś było nie tak. Stałam przy zabetonowanym skraju, a obok mnie mienił się w słońcu dobitny wyraz lordowskiego statusu. Stałam tam przekonana co do słuszności swej akcji i wierząca, że oto odczyniam urok, że występuję z jasnym manifestem, że niosę mu coś dobrego. Wzburzone otoczenie prędko poczęło jednak ściskać, zewsząd, głęboko, w spojrzeniach zgorszonych dzierlatek, w nieprzychylnym głosie młodego szlachcica. Byłam nagle sama pośrodku Londynu, zderzona z kruchością własnego pomysłu, pozbawiona najmniejszego sojusznika. Podłe uczucie, grząsko wciągające w pułapkę. Bartemius wciąż mówił, a cały świat zdawał się mu sprzyjać. Poczułam, jak zupełnie luźno opada moja dłoń. Złoto w jej wnętrzu zaczęło okrutnie parzyć. Poczucie niedopasowania i obcości spętało mnie ciasno. Wstrętna świadomość, że… miał rację, okazała się dusząca, przykurczyła pozę nadto rozłożoną w świecie, którego najwyraźniej wciąż nie pojmowałam. Mimo starań, wędrówek i ostrożnych kroków w stronę ludzi, którzy tutaj zamieszkiwali, mimo czujnego przysłuchiwania się rozmówkom i nastrojom. Nie rozumiałam. Wyłożony przez niego wyrok dostarczył brutalnej, choć istotnej lekcji.
Wciąż się nie odzywałam, a on dopisywał mi, słowo po słowie, coraz więcej przewinień, niejako przywołując za dnia dręczące mnie pod osłoną nocy obrazy. Już tak wiele dni. A ja wciąż coś czyniłam niepoprawnie. Dlaczego? Nie było okrutniejszej wizji od rozczarowania swojego własnego stada. Jego tu słuchali wszyscy, mnie nikt. Zapatrzone w niego oczy dawały temu wyraz. Teraz to on miał kuszę, a moja próba zadrapania jego rzeczywistości okazała się zwodnicza. Nigdy nie powinnam narazić krewnych na przykrość. To karygodne. Dlatego właśnie przestałam, choć wcale nie było to łatwe. Dałam mu zwycięstwo w starciu, które sama rozpoczęłam. Wspięłam się powoli po kilku suchych schodkach i uniosłam wyżej głowę. Gdzieś indziej mogłam odnaleźć zrozumienie, ale tutaj go nie zastałam. Nie w nim. Zdołał jednak sprawić, że zaczęło ono narastać gdzieś indziej – we mnie samej.
– Tak o mnie myślisz. Nie jestem złodziejką, ani nie chcę krzywdzić… ciebie – obwieściłam, czyniąc dokładnie to, co sobie zażyczył. Spokojna, choć wewnątrz rozgoryczona poczuciem… niezrozumienia. Jaką drogę należało podążyć? Jakiej metodzie zaufać? Dlaczego nie udawało mi się, choć się starałam? Dlaczego on wszystko upatrywał wprost odmiennie do mojej woli? Choć mogłam się burzyć, znaczenie jemu podobnych zostało mi bezsprzecznie wyjaśnione. Niewielki czyn urosnąć mógł do okrutnej zbrodni, gdy opowieść niosły złote usta. Wciąż uczyłam się o tym świecie. Wczoraj zaoferowałam mu pomoc, a dziś gotowy był mnie pogrążyć. – Słaby mój żart, Bartemiusie. – Próbowałam zamknąć to wszystko w marnej psocie. Nie chciałam, by tutejsze oczy widziały we mnie wyłącznie grzmiącą obcość. Wizję przepełnioną zagrożeniem dla jego mości. Moja natura nie była potulna, zbłądzona waleczność wymykała się tutejszym ramom. Dziwiłam się, że pierścień mógł tak bardzo go przebudzić, lecz jeszcze bardziej zgubna wydała się świadomość, jak bardzo mogłam zamącić jego otoczeniem. Wtapianie się z powodzeniem wychodziło mi między drzewami, lecz pośród zmyślnych języków przepadałam. Uświadomił mi to bardziej niż dobitnie. Potrzebowałam przewodnika. Kto mógł mi pomóc?
Co teraz? Miałam się kajać? Szeroko otwarte oczy śledziły szlacheckie oblicze młodzieńca, a potem postanowiłam wrócić i usiąść znów na tej ławce. Dłonie złożyć, a plecom pozwolić na sztywność. Ptactwo znad Tamizy znów mogło wrócić do swojej skrzeczliwej opery. Podobnie jak panienki, które maślanym spojrzeniem czarowały jego oblicze. Nurzające się w widoku nabrzeża spojrzenie wydawało się niemal nieobecne. Wcale nie byłam z kamienia.
– Chcesz spróbować? – zapytałam krótko, choć sama nie miałam do końca pojęcia, z czego zbudować moglibyśmy nasze osobiste wyzwanie. Przemknęło mi przez myśl nawet, że ono już nastało. Nie miałam pobłażliwości, nie miałam wiary, choć pewne żelazne zasady zdawałam sobie wciąż powtarzać. Pewna własnej siły, wyobrażałam sobie triumf, ale wiedziałam też, że on nie nadchodził on za każdym razem, gdy wygłaszałam podobne życzenie. W mojej dziedzinie, w sieci tropów, w głuszy – przegrałby. W jego zaś, pośród obcości i czarów lordowskiej mowy, ja nie miałam żadnych szans. Dopasowanie próby wydawało się niemal niemożliwe.
Mówiłam niewiele, lecz zwykle wprost, bez sztuczek i szczerze. Patrzyłam, jak jego ciało reaguje, jak zmienia się postawa, jak nieco sztywno porusza się na twardej ławce – czy nie spodobało mu się to? Nie byłyby to pierwszy raz. Przychodziłam ze świata, który nosił szorstkie wymogi. Wyszlifował myśli, nasączył oczy widokiem konkretnych barw. Wszyscy zdawaliśmy się podążać wiernie za podobną myślą. Krajobraz angielski się różnił, choć pewne ramy pozostawały sobie pokrewne. Mimo to dwie odmienne natury zderzały się boleśnie. Stałam tuż na skraju, będąc kształtem i głosem wprost z mroźnej Syberii. Osadzonym od niej zbyt daleko, a jednak wciąż niedostatecznie bliskim Brytanii. Zdziczała, jak parokrotnie mogłam już usłyszeć.
Jak miałam przekonać się już wkrótce: to nie był dobry moment dla objawienia tej natury.
Coś było nie tak. Stałam przy zabetonowanym skraju, a obok mnie mienił się w słońcu dobitny wyraz lordowskiego statusu. Stałam tam przekonana co do słuszności swej akcji i wierząca, że oto odczyniam urok, że występuję z jasnym manifestem, że niosę mu coś dobrego. Wzburzone otoczenie prędko poczęło jednak ściskać, zewsząd, głęboko, w spojrzeniach zgorszonych dzierlatek, w nieprzychylnym głosie młodego szlachcica. Byłam nagle sama pośrodku Londynu, zderzona z kruchością własnego pomysłu, pozbawiona najmniejszego sojusznika. Podłe uczucie, grząsko wciągające w pułapkę. Bartemius wciąż mówił, a cały świat zdawał się mu sprzyjać. Poczułam, jak zupełnie luźno opada moja dłoń. Złoto w jej wnętrzu zaczęło okrutnie parzyć. Poczucie niedopasowania i obcości spętało mnie ciasno. Wstrętna świadomość, że… miał rację, okazała się dusząca, przykurczyła pozę nadto rozłożoną w świecie, którego najwyraźniej wciąż nie pojmowałam. Mimo starań, wędrówek i ostrożnych kroków w stronę ludzi, którzy tutaj zamieszkiwali, mimo czujnego przysłuchiwania się rozmówkom i nastrojom. Nie rozumiałam. Wyłożony przez niego wyrok dostarczył brutalnej, choć istotnej lekcji.
Wciąż się nie odzywałam, a on dopisywał mi, słowo po słowie, coraz więcej przewinień, niejako przywołując za dnia dręczące mnie pod osłoną nocy obrazy. Już tak wiele dni. A ja wciąż coś czyniłam niepoprawnie. Dlaczego? Nie było okrutniejszej wizji od rozczarowania swojego własnego stada. Jego tu słuchali wszyscy, mnie nikt. Zapatrzone w niego oczy dawały temu wyraz. Teraz to on miał kuszę, a moja próba zadrapania jego rzeczywistości okazała się zwodnicza. Nigdy nie powinnam narazić krewnych na przykrość. To karygodne. Dlatego właśnie przestałam, choć wcale nie było to łatwe. Dałam mu zwycięstwo w starciu, które sama rozpoczęłam. Wspięłam się powoli po kilku suchych schodkach i uniosłam wyżej głowę. Gdzieś indziej mogłam odnaleźć zrozumienie, ale tutaj go nie zastałam. Nie w nim. Zdołał jednak sprawić, że zaczęło ono narastać gdzieś indziej – we mnie samej.
– Tak o mnie myślisz. Nie jestem złodziejką, ani nie chcę krzywdzić… ciebie – obwieściłam, czyniąc dokładnie to, co sobie zażyczył. Spokojna, choć wewnątrz rozgoryczona poczuciem… niezrozumienia. Jaką drogę należało podążyć? Jakiej metodzie zaufać? Dlaczego nie udawało mi się, choć się starałam? Dlaczego on wszystko upatrywał wprost odmiennie do mojej woli? Choć mogłam się burzyć, znaczenie jemu podobnych zostało mi bezsprzecznie wyjaśnione. Niewielki czyn urosnąć mógł do okrutnej zbrodni, gdy opowieść niosły złote usta. Wciąż uczyłam się o tym świecie. Wczoraj zaoferowałam mu pomoc, a dziś gotowy był mnie pogrążyć. – Słaby mój żart, Bartemiusie. – Próbowałam zamknąć to wszystko w marnej psocie. Nie chciałam, by tutejsze oczy widziały we mnie wyłącznie grzmiącą obcość. Wizję przepełnioną zagrożeniem dla jego mości. Moja natura nie była potulna, zbłądzona waleczność wymykała się tutejszym ramom. Dziwiłam się, że pierścień mógł tak bardzo go przebudzić, lecz jeszcze bardziej zgubna wydała się świadomość, jak bardzo mogłam zamącić jego otoczeniem. Wtapianie się z powodzeniem wychodziło mi między drzewami, lecz pośród zmyślnych języków przepadałam. Uświadomił mi to bardziej niż dobitnie. Potrzebowałam przewodnika. Kto mógł mi pomóc?
Co teraz? Miałam się kajać? Szeroko otwarte oczy śledziły szlacheckie oblicze młodzieńca, a potem postanowiłam wrócić i usiąść znów na tej ławce. Dłonie złożyć, a plecom pozwolić na sztywność. Ptactwo znad Tamizy znów mogło wrócić do swojej skrzeczliwej opery. Podobnie jak panienki, które maślanym spojrzeniem czarowały jego oblicze. Nurzające się w widoku nabrzeża spojrzenie wydawało się niemal nieobecne. Wcale nie byłam z kamienia.
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nie rozumiał gry, w którą chciała grać. Rzadko kiedy ludzie wymykali się jego pojęciu, schematom, które wytworzyły się w jego głowie. Zwykł przewidywać ich ruchy, motywy, które stały za ich poczynaniami. Śmiertelnicy zwykli poruszać się według wyuczonych algorytmów, które nadawały ich działaniom przewidywalności, pozwalały oczekiwać danych rezultatów. Nie byli nudni, nigdy o to ich nie posądzał, byli po prostu bardzo ludzcy i wychowani w danej kulturze. To wymuszało pewne zachowania, zabierało niektóre możliwości i prezentowało najbardziej oczywiste ścieżki. Varya nigdy nie trzymała się schematów, wręcz unikała oczywistych rozwiązań. Wszystko musiało być według jej prawa, inaczej wywoływało to jej oburzenie.
– Nie, żadna z tego przyjemność – odmówił krótko, przyglądając się jej badawczym wzrokiem. Nie miał zamiaru uczestniczyć w kolejnej absurdalnej zabawie, jej iluzji gry, jakby wrócili do czasów dzieciństwa. Nie byli sobie przyjaciółmi, nie łączyły ich silne więzi, które uzasadniałyby ową możliwość. Zwłaszcza, że wyczuwalny był powszechny brak szacunku do niego, jego kultury i kraju, w którym się znajdywała. Można było wręcz zasugerować, że chciała w nim wroga, co było początkowo śmieszną myślą, lecz zaczynał zbliżać się do jej akceptacji. Jak inaczej wytłumaczyć obcesowość, opryskliwość jej zachowania? Jej wiecznie pragnienie kłótni, wzburzenia emocji, jakby miało przynieść jej to satysfakcje? Wręcz skłaniała go do ostrej reakcji, pewna wyższości i arogancji, jakby znała wszelkie tajniki świata. Pycha kroczy przed upadkiem, sławetne ostatnie słowa. Gotowa była do łamania wszelkich praw, byle zaspokoić swoją pyszną potrzebę posiadania racji i pokazania mu, że jej wizja jest lepsza. Nigdy nie należał do otwartych tego świata, lecz patrząc na nią, zaczynał uważać, że niektórzy nigdy się nie zintegrują. Może z czasem nauczy się udawać, ale zawsze pozostanie obcą tkanką pewną swojej racji. Będzie żyć na angielskiej ziemi, mieszkać w ich domach i pracować za ich pieniądze, lecz zrobi wszystko, by nie zaadaptować się do nowych warunków. Dadzą jej dom, a tacy jak ona przyniosą dezintegracje społeczeństwa. Nie wszyscy, był świadom. Byli imigranci pożądani i ci, którzy nigdy nie powinni znaleźć tutaj miejsca. Do niej należała decyzja, w którą stronę będzie kroczyć i jak daleko będzie zdolna się zmienić. Wielu z nich dawał szanse, widział w potencjał, lecz równie szybko potrafił zidentyfikować tych, którzy byli przegrani.
Wziął wdech, na koniec dnia pozostawała głupią, młodą dziewczyną. Przyglądał się jak zrozumienie dosięga jej osobę, jak gorzki smak porażki dotyka jej języka. Jak w końcu maszyna zwana mózgiem zaczyna pracować i pojmować, co takiego zrobiła. Nie zaznał satysfakcji, nie było w tym triumfu. Była zbyt nieważna, mała rybka w stawie, która chciała grać w wyższej lidze niż powinna. Wyświadczał jej przysługę, przedstawił jej prawdę i opowiedział jaki los ją czeka, jeśli się nie zmieni. Zbyt wiele osób pobłażliwie musiało traktować jej występki, lecz jeśli chciała przetrwać nastał czas zmian.
– Wprost przeciwnie, od naszego pierwszego spojrzenia prowokowałaś mnie i ubliżałaś mi. Chciałaś mnie skrzywdzić, choć nie rozumiem, dlaczego – nie odpuścił jej, nie zaakceptował słabego uzasadnienia. Nie należał do miłosiernych ani do tych, którzy unikają ciężkich rozmów. Spotkała osobę, która wręcz w nich bryluje, im więcej emocji tym lepiej sobie radził. Nie znalazł dla niej miłosierdzia, choć sam zaczynał rozumieć lepiej jej osobę. Ta Varya była zagubioną, samotną panną, która próbowała utrzymać się na powierzchni, lecz zarazem nikt nie nauczył ją pływać. Ta powinność spoczywała również na jej rodzinie, to Mulciberowie powinni zapewnić jej nauczycieli i zadbać o jej edukacje. Po wielu miesiącach jej angielski był żałosny, jej zrozumienie świata prawie nieistniejące, a nastawienie wręcz odstraszało oferty pomocy. Była dzika, ale tutaj w Anglii bardzo szybko radzili sobie z owymi objawami – niedźwiedzie i wilki zostały wytępione, każdy z nich pozbawiony życia i wszystko to w ramach triumfu cywilizacji Albionu.
– To nie był żart, to była kradzież – skorygował ją, nie spuszczając ze tonu i wzroku z jej osoby. Musiała być świadoma czego oczekiwał, nie pozwolił jej zaprezentować tego jako psoty. Jeśli gotowa była do takiego zachowania, musiała również umieć ponieść konsekwencje, a przynajmniej przyznać się do błędu. Przeprosiny były minimum, więcej wymagał od swych małych kuzynów. Jego spojrzenie przeniosło się na wodę, pozwolił, by cisza między nimi docześnie zabrała wszelkie nieporozumienie.
– W czasie naszego pierwszego spotkania pomogłaś mi, mimo, że nie musiałaś. Nie chciałaś nic w zamian, był to akt dobroci, o którym nie zapomniałem. Nie wspomnę nikomu o naszym dzisiejszym spotkaniu, mój dług został spłacony – powiedział poświęcając jej ostatni raz uwagę. Mogła wiele zyskać na ich relacji, nawet jeśli nie przez jego nazwisko, to osobę. Na to trzeba jednak sobie zasłużyć, w tym momencie nie chciał nawet z nią dalej rozmawiać. Założył sygnet na palec, pozwalając opuszką palców otoczyć jego krawędzie. Piękny i dostojny, ciężki i wyrazisty, może i ona powinna nosić przy sobie przypomnienie o własnych obowiązkach i powinnościach.
– Nie, żadna z tego przyjemność – odmówił krótko, przyglądając się jej badawczym wzrokiem. Nie miał zamiaru uczestniczyć w kolejnej absurdalnej zabawie, jej iluzji gry, jakby wrócili do czasów dzieciństwa. Nie byli sobie przyjaciółmi, nie łączyły ich silne więzi, które uzasadniałyby ową możliwość. Zwłaszcza, że wyczuwalny był powszechny brak szacunku do niego, jego kultury i kraju, w którym się znajdywała. Można było wręcz zasugerować, że chciała w nim wroga, co było początkowo śmieszną myślą, lecz zaczynał zbliżać się do jej akceptacji. Jak inaczej wytłumaczyć obcesowość, opryskliwość jej zachowania? Jej wiecznie pragnienie kłótni, wzburzenia emocji, jakby miało przynieść jej to satysfakcje? Wręcz skłaniała go do ostrej reakcji, pewna wyższości i arogancji, jakby znała wszelkie tajniki świata. Pycha kroczy przed upadkiem, sławetne ostatnie słowa. Gotowa była do łamania wszelkich praw, byle zaspokoić swoją pyszną potrzebę posiadania racji i pokazania mu, że jej wizja jest lepsza. Nigdy nie należał do otwartych tego świata, lecz patrząc na nią, zaczynał uważać, że niektórzy nigdy się nie zintegrują. Może z czasem nauczy się udawać, ale zawsze pozostanie obcą tkanką pewną swojej racji. Będzie żyć na angielskiej ziemi, mieszkać w ich domach i pracować za ich pieniądze, lecz zrobi wszystko, by nie zaadaptować się do nowych warunków. Dadzą jej dom, a tacy jak ona przyniosą dezintegracje społeczeństwa. Nie wszyscy, był świadom. Byli imigranci pożądani i ci, którzy nigdy nie powinni znaleźć tutaj miejsca. Do niej należała decyzja, w którą stronę będzie kroczyć i jak daleko będzie zdolna się zmienić. Wielu z nich dawał szanse, widział w potencjał, lecz równie szybko potrafił zidentyfikować tych, którzy byli przegrani.
Wziął wdech, na koniec dnia pozostawała głupią, młodą dziewczyną. Przyglądał się jak zrozumienie dosięga jej osobę, jak gorzki smak porażki dotyka jej języka. Jak w końcu maszyna zwana mózgiem zaczyna pracować i pojmować, co takiego zrobiła. Nie zaznał satysfakcji, nie było w tym triumfu. Była zbyt nieważna, mała rybka w stawie, która chciała grać w wyższej lidze niż powinna. Wyświadczał jej przysługę, przedstawił jej prawdę i opowiedział jaki los ją czeka, jeśli się nie zmieni. Zbyt wiele osób pobłażliwie musiało traktować jej występki, lecz jeśli chciała przetrwać nastał czas zmian.
– Wprost przeciwnie, od naszego pierwszego spojrzenia prowokowałaś mnie i ubliżałaś mi. Chciałaś mnie skrzywdzić, choć nie rozumiem, dlaczego – nie odpuścił jej, nie zaakceptował słabego uzasadnienia. Nie należał do miłosiernych ani do tych, którzy unikają ciężkich rozmów. Spotkała osobę, która wręcz w nich bryluje, im więcej emocji tym lepiej sobie radził. Nie znalazł dla niej miłosierdzia, choć sam zaczynał rozumieć lepiej jej osobę. Ta Varya była zagubioną, samotną panną, która próbowała utrzymać się na powierzchni, lecz zarazem nikt nie nauczył ją pływać. Ta powinność spoczywała również na jej rodzinie, to Mulciberowie powinni zapewnić jej nauczycieli i zadbać o jej edukacje. Po wielu miesiącach jej angielski był żałosny, jej zrozumienie świata prawie nieistniejące, a nastawienie wręcz odstraszało oferty pomocy. Była dzika, ale tutaj w Anglii bardzo szybko radzili sobie z owymi objawami – niedźwiedzie i wilki zostały wytępione, każdy z nich pozbawiony życia i wszystko to w ramach triumfu cywilizacji Albionu.
– To nie był żart, to była kradzież – skorygował ją, nie spuszczając ze tonu i wzroku z jej osoby. Musiała być świadoma czego oczekiwał, nie pozwolił jej zaprezentować tego jako psoty. Jeśli gotowa była do takiego zachowania, musiała również umieć ponieść konsekwencje, a przynajmniej przyznać się do błędu. Przeprosiny były minimum, więcej wymagał od swych małych kuzynów. Jego spojrzenie przeniosło się na wodę, pozwolił, by cisza między nimi docześnie zabrała wszelkie nieporozumienie.
– W czasie naszego pierwszego spotkania pomogłaś mi, mimo, że nie musiałaś. Nie chciałaś nic w zamian, był to akt dobroci, o którym nie zapomniałem. Nie wspomnę nikomu o naszym dzisiejszym spotkaniu, mój dług został spłacony – powiedział poświęcając jej ostatni raz uwagę. Mogła wiele zyskać na ich relacji, nawet jeśli nie przez jego nazwisko, to osobę. Na to trzeba jednak sobie zasłużyć, w tym momencie nie chciał nawet z nią dalej rozmawiać. Założył sygnet na palec, pozwalając opuszką palców otoczyć jego krawędzie. Piękny i dostojny, ciężki i wyrazisty, może i ona powinna nosić przy sobie przypomnienie o własnych obowiązkach i powinnościach.
Bartemius Crouch
Zawód : Aspirujący filozof, przyszły znawca prawa, stażysta w Międzynarodowym Urzędzie Prawa Czarodziejów
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
To uśmiech młodego mężczyzny, który wiedział, że niezależnie od jej prawdy, jego własna była ważniejsza.
OPCM : 10
UROKI : 12 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 8 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
- Właśnie, niczego nie rozumiesz – wymówiłam powoli i dokładnie, przepuszczając między głoski tę nieprzesadną nutę zawodu. Nikomu nie dawałam kluczy do swoich myśli, jemu także. Męczyło mnie to, że pojmował mój… występ jako atak na jego osobę. Gdy zdecydował się postawić na wygłoszone wnioski, jednoznacznie utwierdził mnie w przekonaniu o jakże dalekich od prawdy interpretacjach. – Nigdy nie chciałam ci… ubliżyć – dodałam, starając się odtworzyć poprawne akcenty, nim ponownie wytknie mi braki językowe, nim znajdzie kolejny powód, by przekręcić krajobraz na swoją korzyść. Świat już teraz śpiewał pochwalne mu pieśni, tu był panem, a ja ledwie przyjezdnym, który chciał zanurzyć się w spisywanej na wyspach historii swojego rodu. Być jej częścią. Przytargana z Syberii dzikość nie była dobrze przyjmowana przez jemu podobnych. Poczułam to tego dnia aż nazbyt dosadnie. Jakże łatwo przyszło mu transmutowanie dobrej intencji w złą. Jakże dalekie sobie były dwa światy. On mienił się w słońcu, podczas gdy ja pozostawałam zimą, na którą spoglądano wciąż z niechęcią. Która pod świetlistym spojrzeniem mogła się roztopić. Nie, nie miał takiej mocy – chciałabym wierzyć, lecz faktyczna prawda przybierała kształty jemu przychylne. Może nie w lasach, lecz z pewnością wokół londyńskich ulic. Z sympatią spoglądał na te wdzięczące się głupawo brytyjskie panienki zdobione pięknem złocistych loków, zaopatrzone w urocze uśmiechy i niepraktyczne parasolki. Dla mnie miał niechęć, której nie potrafiłam dziś rozgonić. Lecz czy chciałam? Znałam odpowiedź.
Kradzież, na samą myśl o tym niedźwiedzia paszcza rozwierała się, by zaryczeć, by zaprotestować, by mu wygarnąć, jak bardzo się mylił. Czułam własną zgubę, czułam, że z łatwością przejął dominację, że moje mozolne próby odkręcenia nieprzychylnych osądów tylko bardziej pogrążały mnie we wstydliwym wizerunku. Nie miało znaczenia, że nijak miał się do faktycznych starań. Choć zazwyczaj to ja stawiałam pułapki i wydobywałam z nich ofiary, tym razem on zdołał sprawić, że role się odwróciły. Jakże go nie znosiłam, jakże wewnątrz gniewałam się w poczuciu raniącej niesprawiedliwości. Wszystko nie tak! Nie odzywałam się jednak, świadoma, że nie znajdę tego dnia już żadnej drogi, by wyjaśnić, że moje motywacje od samego początku przeciwne były temu, co zdołał wywnioskować. Że próbowałam tylko… Patrzyłam jednak nieporuszona, stateczna, wyzbyta jakichkolwiek śladów, za pomocą których mógłby złożyć podpis pod swym triumfem. Bez wejrzeń żalu, bez rozczarowań czy gniewu. Schowane za kurtyną emocje nie były mu przynależne. Niczego nie miał otrzymać, choć jeszcze dwa kwadranse temu było coś, co mogłabym mu podarować. Nawet próbowałam, lecz spętana toksycznym niezrozumieniem poległam. Poczucie upadku było nieznośne, ale należne mi.
W ciszy słuchałam rozprawy o lordowskim akcie łaski. Pomogłam, istotnie. Nie dało mu to do myślenia? Nie wyraziło to mojej szczerej woli? O nic nie poprosiłam, nie poszukiwałam najmniejszego interesu w wyprowadzeniu go z lasu. Tak samo jak i teraz zbędne było mi noszone na jego palcach złoto. – Nie miałeś długu, lordzie Crouch – przemówiłam krótko, obserwując, jak pierścień na nowo wciska się na palec arystokraty. Wielki symbol o tym, kim był. Lord nie mógł wiedzieć, że i ja nosiłam przymocowaną do ubrania broszę z niedźwiedziem – wdzięczne świadectwo mojego pochodzenia. Nie świeciła tak jasno, nie lawirowała krzykliwie w blaskach słońca, ale istniała, tuż przy sercu, lecz i wewnętrznie w nim głęboko skryta. Wyrzucone w przestrzeń ciche żegnaj, oddało go pannom nakarmionym moją porażką. Niech go sobie wezmą. Ja wcale nie chciałam. Odeszłam swoją drogą, zbyt zmęczona Londynem, by spędzić tu kolejne godziny.
zt
Kradzież, na samą myśl o tym niedźwiedzia paszcza rozwierała się, by zaryczeć, by zaprotestować, by mu wygarnąć, jak bardzo się mylił. Czułam własną zgubę, czułam, że z łatwością przejął dominację, że moje mozolne próby odkręcenia nieprzychylnych osądów tylko bardziej pogrążały mnie we wstydliwym wizerunku. Nie miało znaczenia, że nijak miał się do faktycznych starań. Choć zazwyczaj to ja stawiałam pułapki i wydobywałam z nich ofiary, tym razem on zdołał sprawić, że role się odwróciły. Jakże go nie znosiłam, jakże wewnątrz gniewałam się w poczuciu raniącej niesprawiedliwości. Wszystko nie tak! Nie odzywałam się jednak, świadoma, że nie znajdę tego dnia już żadnej drogi, by wyjaśnić, że moje motywacje od samego początku przeciwne były temu, co zdołał wywnioskować. Że próbowałam tylko… Patrzyłam jednak nieporuszona, stateczna, wyzbyta jakichkolwiek śladów, za pomocą których mógłby złożyć podpis pod swym triumfem. Bez wejrzeń żalu, bez rozczarowań czy gniewu. Schowane za kurtyną emocje nie były mu przynależne. Niczego nie miał otrzymać, choć jeszcze dwa kwadranse temu było coś, co mogłabym mu podarować. Nawet próbowałam, lecz spętana toksycznym niezrozumieniem poległam. Poczucie upadku było nieznośne, ale należne mi.
W ciszy słuchałam rozprawy o lordowskim akcie łaski. Pomogłam, istotnie. Nie dało mu to do myślenia? Nie wyraziło to mojej szczerej woli? O nic nie poprosiłam, nie poszukiwałam najmniejszego interesu w wyprowadzeniu go z lasu. Tak samo jak i teraz zbędne było mi noszone na jego palcach złoto. – Nie miałeś długu, lordzie Crouch – przemówiłam krótko, obserwując, jak pierścień na nowo wciska się na palec arystokraty. Wielki symbol o tym, kim był. Lord nie mógł wiedzieć, że i ja nosiłam przymocowaną do ubrania broszę z niedźwiedziem – wdzięczne świadectwo mojego pochodzenia. Nie świeciła tak jasno, nie lawirowała krzykliwie w blaskach słońca, ale istniała, tuż przy sercu, lecz i wewnętrznie w nim głęboko skryta. Wyrzucone w przestrzeń ciche żegnaj, oddało go pannom nakarmionym moją porażką. Niech go sobie wezmą. Ja wcale nie chciałam. Odeszłam swoją drogą, zbyt zmęczona Londynem, by spędzić tu kolejne godziny.
zt
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Strona 5 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Biały Most
Szybka odpowiedź