Piwniczny Klub Jazzowy
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Piwniczny klub jazzowy
Jak mawiają, potrzeba matką wynalazków - tak też narodził się piwniczny klub jazzowy. Jest to pierwszy tego rodzaju lokal na Wyspach, na który pomysł narodził się po wyprawie właściciela do Stanów. Nie każdego bowiem stać na wycieczkę do Cliodny, za to prawie każdy lubi się bawić przy dźwiękach muzyki na żywo. Wejście do klubu znajduje się pod poziomem ulicy, prowadzą do niego schodki umieszczone na końcu ślepego zaułka. Na drzwiach przywieszony jest plakat przedstawiający tańczącą kobietę w sukience w kropki. Gdy podejdzie do niej mugol nic się nie stanie, jednak jeżeli po schodach zejdzie czarodziej kobieta ruszy w tan, by śpiewnym, rozbawionym głosem poprosić o hasło. To zaś nie zmienia się nigdy; wystarczy powiedzieć "czy mogę prosić do tańca?", a kobieta zaśmieje się perliście i uchyli przed tobą drzwi do roztańczonego świata jazzu.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:16, w całości zmieniany 1 raz
Potulną zgodę nagrodziła uśmiechem; szczerym i lekkim, nie podejrzewając nawet jaka historia kryje się za figurą instrumentu. Adda lubiła odkrywać cudze sekrety, pytanie o to jak długo gra i na czym konkretnie przemknęło jej przez myśl, ale zdusiła ją w zarodku. Drążenie mogłoby wywołać kłopoty, to jeszcze nie był ten moment w którym mogłaby go bezkarnie ciągnąć za język.
Przewróciła zabawnie oczami, słysząc szereg propozycji i ufnie oparła policzek na jego ramieniu, znów przesuwając odrobinę granicę pomiędzy tym, co powinno jej ujść na sucho, a czego absolutnie nie powinna teraz próbować.
― Zamykasz nasze kolejne spotkanie w sztywnych ramach paru fantazji, Patrin ― mruknęła leniwie ― jestem wolnym duchem. Improwizacja to moje drugie imię, więc zasugeruję tylko, żebyś się niczego nie spodziewał. ― Płynny, wspólny obrót, potem parę spokojnych kroków w rytm melodii. ― Bo i tak stanie się coś, czego nie przewidziałeś. Ale obiecuję, że nie będziemy się nudzić.
Nagły rys powagi wkradający się w jego oczy, niespotkana wcześniej czujność i niemy alarm kazały jej natychmiast wślizgnąć się w rolę pozornej ofiary. Uniosła powoli głowę z jego ramienia, gładko sięgnęła po nieprzyjemne wspomnienia, które stanowiły najszybszą drogę do smutku i przygnębienia. Pozwoliła tym emocjom odbić się w jej oczach tak wyraźnie, by zainfekowały jego myśli, wywołały wyrzuty sumienia. Ona, najniewinniejsza istota w Anglii, miałaby prowadzić przesłuchanie? Grę w której nikt poza nią nie zna zasad? Co za oszczerstwa.
― Nie… i nie ― odpowiedziała w końcu cicho i pokręciła głową ― po prostu lubię się uczyć nowych rzeczy, zdobywać wiedzę. Taka krukońska przypadłość ― dodała, przełamując matowy, smutny głos nutą zaczepki, jakby jego kolejny uśmiech jednak zdołał podnieść ją z dołka w który sam ją wpędził.
Obróciła się płynnie, choć bez wcześniejszej pasji, w ruch wkładając więcej mechanicznego wyćwiczenia. Przygnębienie powróciło, otulając jej sylwetkę jak obłok mgły.
― Czy to przesłuchanie? ― odbiła gładko piłeczkę. Pozwoliła sobie rozciągnąć nieco moment niekomfortowej ciszy, ale nim zdołałby wybrnąć z sytuacji, dodała: ― Próbuję odnaleźć się w transmutacji, moja mama prowadzi taki fikuśny sklepik z magicznymi wiązankami ― skłamała bez mrugnięcia okiem, znów ocierając się o prawdę. Jej mama faktycznie prowadziła podobny biznes, choć Adda nigdy nie wykazała nim zainteresowania, od razu zapisując się na kurs Wiedźmiej Straży we francuskim Ministerstwie Magii.
― O żyłach akurat mało co wiem ― przyznała szczerze, przypominając sobie o jego wcześniejszej deklaracji ― mój przyjaciel coś tam się zna, ale chyba też niewiele… ― chwila ciszy, moment zrozumienia ― ale moment, do żył magicznych chyba potrzeba także wysokich not z transmutacji, mam rację? Może będziesz mógł mi pokazać jakąś sztuczkę? ― zaproponowała, usiłując wepchnąć nastrój rozmowy z powrotem na wcześniejsze tory, ale coś nadal było nie tak; czuła to w powietrzu, dostrzegała w jego spojrzeniu, czuła pod palcami. Zaskoczył ją tym nagłym przyciągnięciem bliżej, teraz ten ruch miał w sobie nie tylko znamiona flirtu ale jakiegoś… niepokoju. Cokolwiek pojawiło się w jego myślach po ukłuciu w żebra, musiało być średnio przyjemne. Choć może był to tylko zwykły zbieg okoliczności, pokłosie tego, że posypała im się trochę atmosfera? Trudno było zgadywać mając tak mało poszlak.
― Gdybym chciała cię spławić, to zrobiłabym to przy stoliku ― mruknęła, wpasowując się w jego objęcia jak brakujący element układanki; dotyk w talii był przyjemny, podobnie jak niski głos tuż przy uchu, choć fakt, jak często przesuwał dłonią w okolicy jej kieszeni dał jej nieco do myślenia. Nie miała ogromnego doświadczenia ze złodziejami, ale cała historia powoli zaczynała się uzupełniać; tamto przypadkowe upuszczenie monety, niezobowiązująca rozmowa, teraz taniec.
Chyba zauważył, że przygasła, bo sięgnął po słowa, których absolutnie nie spodziewała się po takim młodym byczku jak on. Uniosła lekko brwi, nie próbując nawet zamaskować zaskoczenia; pasowało do chwili, do sytuacji. Kiedy chwila konsternacji minęła, uśmiechnęła się znowu; miękko i ciepło, bez śladu wyrzutu.
― Nie szkodzi. Chyba oboje zadaliśmy po prostu złe pytania o złej porze ― odparła ciepło, z łatwością wskrzeszając wesołą iskrę w oku, choć tym razem darowała sobie śmiałe posunięcia i kolejne sztuczki; nie chciała przecież, by nabrał podejrzeń. Nie mogła powstrzymać się jednak przed dotykiem, drobnym gestem, który miał pomóc jej zorientować się w tym co niedopowiedziane. Uniosła powoli dłoń i odgarnęła mu ze skroni kosmyk ciemnych włosów.
― Prawie wpadł ci do oka ― usprawiedliwiła się niewinnie.
Przechyliła nieznacznie głowę, przyglądając mu się w milczeniu.
― Nie mam szczęścia do mężczyzn ― poskarżyła się z westchnieniem, bez trudu robiąc ze swojego informatora niewdzięcznego palanta zostawiającego swoją randkę niezaopiekowaną. ― Choć zdaje się, że dzisiaj mi choć trochę dopisało… ― dodała, znów wpadając we właściwy sobie nastrój; trochę flirciarski, trochę śmiały, trochę wymykający się schematom. I kto wie dokąd zaprowadziłaby ich ta rozmowa, gdyby nie jakiś kretyn i jego przerośnięte ego. Adda nieomal zazgrzytała zębami, słysząc jego usprawiedliwienie się i tym bardziej zirytowała się, gdy Patrin odszczekał coś tamtemu facetowi. Młodzi mężczyźni ― lub mężczyźni w ogóle ― czasem w ogóle nie umieli rozeznać się w sytuacji.
Wszystko rozegrało się za szybko; w jednej chwili próbowała odciągnąć kompana w stronę wyjścia, w drugiej stała już samotnie, pochłonięta przez tworzący się wokół mężczyzn tłumek gapiów. Nie ruszyła się z miejsca, nie rzuciła na pomoc, nie próbowała ich rozdzielać; zamiast tego próbowała zgadnąć, który scenariusz da jej najwięcej możliwości. Jeśli Patrin dostanie w gębę, będzie mogła bohatersko zadbać o to, by podać mu chusteczkę albo wytrzeć krew; jeśli w gębę dostanie ten drugi, to na pewno jej młody kompan będzie w dość dobrym nastroju, by dalej mogła prowadzić swoją grę. Najgorzej jeśli ktoś zawoła patrol, wtedy musiałaby się zmyć; nie paliło jej się do okazywania dokumentów albo legitymacji Ministerstwa Magii, to spaliłoby jej obecną przykrywkę.
Od niechcenia musnęła kieszonkę wszytą w sukienkę, upewniła się, że różdżkę w razie czego ma pod ręką. Najwyżej pozamienia ich obu w ropuchy i wrzuci do Tamizy.
Przewróciła zabawnie oczami, słysząc szereg propozycji i ufnie oparła policzek na jego ramieniu, znów przesuwając odrobinę granicę pomiędzy tym, co powinno jej ujść na sucho, a czego absolutnie nie powinna teraz próbować.
― Zamykasz nasze kolejne spotkanie w sztywnych ramach paru fantazji, Patrin ― mruknęła leniwie ― jestem wolnym duchem. Improwizacja to moje drugie imię, więc zasugeruję tylko, żebyś się niczego nie spodziewał. ― Płynny, wspólny obrót, potem parę spokojnych kroków w rytm melodii. ― Bo i tak stanie się coś, czego nie przewidziałeś. Ale obiecuję, że nie będziemy się nudzić.
Nagły rys powagi wkradający się w jego oczy, niespotkana wcześniej czujność i niemy alarm kazały jej natychmiast wślizgnąć się w rolę pozornej ofiary. Uniosła powoli głowę z jego ramienia, gładko sięgnęła po nieprzyjemne wspomnienia, które stanowiły najszybszą drogę do smutku i przygnębienia. Pozwoliła tym emocjom odbić się w jej oczach tak wyraźnie, by zainfekowały jego myśli, wywołały wyrzuty sumienia. Ona, najniewinniejsza istota w Anglii, miałaby prowadzić przesłuchanie? Grę w której nikt poza nią nie zna zasad? Co za oszczerstwa.
― Nie… i nie ― odpowiedziała w końcu cicho i pokręciła głową ― po prostu lubię się uczyć nowych rzeczy, zdobywać wiedzę. Taka krukońska przypadłość ― dodała, przełamując matowy, smutny głos nutą zaczepki, jakby jego kolejny uśmiech jednak zdołał podnieść ją z dołka w który sam ją wpędził.
Obróciła się płynnie, choć bez wcześniejszej pasji, w ruch wkładając więcej mechanicznego wyćwiczenia. Przygnębienie powróciło, otulając jej sylwetkę jak obłok mgły.
― Czy to przesłuchanie? ― odbiła gładko piłeczkę. Pozwoliła sobie rozciągnąć nieco moment niekomfortowej ciszy, ale nim zdołałby wybrnąć z sytuacji, dodała: ― Próbuję odnaleźć się w transmutacji, moja mama prowadzi taki fikuśny sklepik z magicznymi wiązankami ― skłamała bez mrugnięcia okiem, znów ocierając się o prawdę. Jej mama faktycznie prowadziła podobny biznes, choć Adda nigdy nie wykazała nim zainteresowania, od razu zapisując się na kurs Wiedźmiej Straży we francuskim Ministerstwie Magii.
― O żyłach akurat mało co wiem ― przyznała szczerze, przypominając sobie o jego wcześniejszej deklaracji ― mój przyjaciel coś tam się zna, ale chyba też niewiele… ― chwila ciszy, moment zrozumienia ― ale moment, do żył magicznych chyba potrzeba także wysokich not z transmutacji, mam rację? Może będziesz mógł mi pokazać jakąś sztuczkę? ― zaproponowała, usiłując wepchnąć nastrój rozmowy z powrotem na wcześniejsze tory, ale coś nadal było nie tak; czuła to w powietrzu, dostrzegała w jego spojrzeniu, czuła pod palcami. Zaskoczył ją tym nagłym przyciągnięciem bliżej, teraz ten ruch miał w sobie nie tylko znamiona flirtu ale jakiegoś… niepokoju. Cokolwiek pojawiło się w jego myślach po ukłuciu w żebra, musiało być średnio przyjemne. Choć może był to tylko zwykły zbieg okoliczności, pokłosie tego, że posypała im się trochę atmosfera? Trudno było zgadywać mając tak mało poszlak.
― Gdybym chciała cię spławić, to zrobiłabym to przy stoliku ― mruknęła, wpasowując się w jego objęcia jak brakujący element układanki; dotyk w talii był przyjemny, podobnie jak niski głos tuż przy uchu, choć fakt, jak często przesuwał dłonią w okolicy jej kieszeni dał jej nieco do myślenia. Nie miała ogromnego doświadczenia ze złodziejami, ale cała historia powoli zaczynała się uzupełniać; tamto przypadkowe upuszczenie monety, niezobowiązująca rozmowa, teraz taniec.
Chyba zauważył, że przygasła, bo sięgnął po słowa, których absolutnie nie spodziewała się po takim młodym byczku jak on. Uniosła lekko brwi, nie próbując nawet zamaskować zaskoczenia; pasowało do chwili, do sytuacji. Kiedy chwila konsternacji minęła, uśmiechnęła się znowu; miękko i ciepło, bez śladu wyrzutu.
― Nie szkodzi. Chyba oboje zadaliśmy po prostu złe pytania o złej porze ― odparła ciepło, z łatwością wskrzeszając wesołą iskrę w oku, choć tym razem darowała sobie śmiałe posunięcia i kolejne sztuczki; nie chciała przecież, by nabrał podejrzeń. Nie mogła powstrzymać się jednak przed dotykiem, drobnym gestem, który miał pomóc jej zorientować się w tym co niedopowiedziane. Uniosła powoli dłoń i odgarnęła mu ze skroni kosmyk ciemnych włosów.
― Prawie wpadł ci do oka ― usprawiedliwiła się niewinnie.
Przechyliła nieznacznie głowę, przyglądając mu się w milczeniu.
― Nie mam szczęścia do mężczyzn ― poskarżyła się z westchnieniem, bez trudu robiąc ze swojego informatora niewdzięcznego palanta zostawiającego swoją randkę niezaopiekowaną. ― Choć zdaje się, że dzisiaj mi choć trochę dopisało… ― dodała, znów wpadając we właściwy sobie nastrój; trochę flirciarski, trochę śmiały, trochę wymykający się schematom. I kto wie dokąd zaprowadziłaby ich ta rozmowa, gdyby nie jakiś kretyn i jego przerośnięte ego. Adda nieomal zazgrzytała zębami, słysząc jego usprawiedliwienie się i tym bardziej zirytowała się, gdy Patrin odszczekał coś tamtemu facetowi. Młodzi mężczyźni ― lub mężczyźni w ogóle ― czasem w ogóle nie umieli rozeznać się w sytuacji.
Wszystko rozegrało się za szybko; w jednej chwili próbowała odciągnąć kompana w stronę wyjścia, w drugiej stała już samotnie, pochłonięta przez tworzący się wokół mężczyzn tłumek gapiów. Nie ruszyła się z miejsca, nie rzuciła na pomoc, nie próbowała ich rozdzielać; zamiast tego próbowała zgadnąć, który scenariusz da jej najwięcej możliwości. Jeśli Patrin dostanie w gębę, będzie mogła bohatersko zadbać o to, by podać mu chusteczkę albo wytrzeć krew; jeśli w gębę dostanie ten drugi, to na pewno jej młody kompan będzie w dość dobrym nastroju, by dalej mogła prowadzić swoją grę. Najgorzej jeśli ktoś zawoła patrol, wtedy musiałaby się zmyć; nie paliło jej się do okazywania dokumentów albo legitymacji Ministerstwa Magii, to spaliłoby jej obecną przykrywkę.
Od niechcenia musnęła kieszonkę wszytą w sukienkę, upewniła się, że różdżkę w razie czego ma pod ręką. Najwyżej pozamienia ich obu w ropuchy i wrzuci do Tamizy.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
|do tego wątku
Rigel był bardzo dumny ze swojego sierocińca, który stał się dla niego celem, kotwicą, która sprawiała, że jeszcze był w stanie wstawać z łóżka i żyć dalej, gdyż miał dla kogo. Patrzył na zagubione, zranione i samotne dzieci, zupełnie, jakby były jego własnymi. Przelewał na nie całą swoją miłość, nie oczekując niczego w zamian. Po prostu chciał uleczyć ich rany i sprawić, żeby w przyszłości miały dobre życie. Nic więcej. Dlatego na słowa Marcela zmarszczył brwi w nieukrywanym przypływie złości, poddając się prowokacji. To był cios w najczulszy punkt.
-Myślisz, że jestem potworem? Znudzonym bogaczem, który tylko szuka nowej pasji, by się zabawić? - Cały się spiął, świdrując rozmówcę spojrzeniem. - Nawet sobie nie wyobrażasz, jak trudno w obecnych czasach jest ratować ludzi, by wszystko zgadzało się w papierach.
Gdyby był bardziej trzeźwy, wiedziałby, że nie powinien tyle mówić. To było zbyt niebezpieczne. Narażało nie tylko jego, ale i same dzieci, jednak otumaniony umysł nie był w stanie myśleć logicznie.
Fala złości odeszła równie szybko, jak się pojawiła, ustępując miejsca uczuciu bezgranicznej niemocy.
-Robię, co tylko mogę, uwierz mi - powiedział, spuszczając wzrok. Czy aby na pewno? Mógł więcej, bardziej. Mógłby zacisnąć zęby, by przypodobać się nestorowi i ten spojrzałby łaskawiej na wszelkie projekty. Może to otworzyłoby kolejne drzwi? Tylko czy było warto?
Czy wszystko miało jeszcze jakiś sens?
Na słowa o tamtym pamiętnym dniu, kiedy ulice i rzeka zabarwiły się na czerwono, Black jedynie przygryzł wargę. To nie tak miało być. To nie tak miało wyglądać? Dlaczego nowy wspaniały świat miał zostać kupiony krwią? Czy nie było innego wyjścia? Na pewno było.
Trudno mu było dopuścić do siebie myśli, że w to, co wierzył, jest kłamstwem. Że pod pięknym obrazkiem kryła się zgnilizna. Przecież całe życie karmiono go nienawiścią do mugoli i wszystkiego, co nie należy do świata czarodziejów. Kiedy był dzieckiem, widział przez okno, jak płonie Londyn. Jak okropny huk wstrząsa jego ukochanym miastem. Nie rozumiał zupełnie, co się dzieje, czuł jednak, że tak być nie powinno. Tkwił bezpiecznej, obłożnej zaklęciami kamienicy, kiedy tam na łaskę ognia byli skazani niewinni czarodzieje. I nic nie mógł zrobić.
Nie mógł również uratować brata, który poświęcił życie dla kogoś obcego. Z bliżej nieokreślonych powodów. I bardziej arystokrata nad tym myślał, tym bardziej zdawał sobie sprawę z tego, że nic od niego nie zależy. Nie ma kontroli nad niczym. Jest tylko trybikiem w czyichś planach.
A jak trybik już się do niczego nie nadaje - jest wymieniany.
-Nawet jeśli masz rację, to teraz już nic nie można zrobić, Marceliusie - odpowiedział cicho, czując gorycz na języku. - Oni wygrali.
Nie próbował poprawić drugiego mężczyzny, gdyż gdzieś pod skórą czuł, że ma rację. Było to przedziwne uczucie, kiedy część jego tożsamości zderzyła się z innym, bliżej nieokreślonym tworem jego własnego umysłu, którego czarodziej nawet nie był w stanie nazwać. A twór ten, był niebywale silny.
-Wiem, że nie chcesz pieniędzy. Masz swoją dumę. Ale jeśli tylko potrzebowałbyś pomocy… Możesz na mnie liczyć - powiedział desperacko. Gdyby tylko mógł, oddałby pieniądze, by potrzebujący nie cierpieli. - Nie wiem, jak to jest głodować, masz rację. Jednak to nie znaczy, że jestem kompletnie ślepy.
Świat powoli się rozmywał przed jego oczami, pozostawiając jedynie jaskrawe plamy i bezkształtne figury. Był to ten ułamek sekundy, ten przebłysk jakiegoś logicznego myślenia, który kazał Rigelowi podnieść się z miejsca, by skierować się ku wyjściu. Jeszcze chwila i zupełnie straci kontrolę i pamięć, a do tego wyjątkowo dziś nie chciał dopuścić.
-Jakie są jeszcze podziały? - zaśmiał się głucho - Krew i wartości, dla których jest się gotowym oddać życie- wypowiedział powoli i westchnął, czując, jak bardzo to wszystko go przytłacza. - Wybacz mi. Muszę już… Iść.
Chwycił się oparcia krzesła, czując, jak świat uchodzi mu spod nóg.
-Dobre było cię zobaczyć, przyjacielu.
Po wypowiedzeniu tych słów Rigel skierował się ku wyjściu z klubu.
/zt
Rigel był bardzo dumny ze swojego sierocińca, który stał się dla niego celem, kotwicą, która sprawiała, że jeszcze był w stanie wstawać z łóżka i żyć dalej, gdyż miał dla kogo. Patrzył na zagubione, zranione i samotne dzieci, zupełnie, jakby były jego własnymi. Przelewał na nie całą swoją miłość, nie oczekując niczego w zamian. Po prostu chciał uleczyć ich rany i sprawić, żeby w przyszłości miały dobre życie. Nic więcej. Dlatego na słowa Marcela zmarszczył brwi w nieukrywanym przypływie złości, poddając się prowokacji. To był cios w najczulszy punkt.
-Myślisz, że jestem potworem? Znudzonym bogaczem, który tylko szuka nowej pasji, by się zabawić? - Cały się spiął, świdrując rozmówcę spojrzeniem. - Nawet sobie nie wyobrażasz, jak trudno w obecnych czasach jest ratować ludzi, by wszystko zgadzało się w papierach.
Gdyby był bardziej trzeźwy, wiedziałby, że nie powinien tyle mówić. To było zbyt niebezpieczne. Narażało nie tylko jego, ale i same dzieci, jednak otumaniony umysł nie był w stanie myśleć logicznie.
Fala złości odeszła równie szybko, jak się pojawiła, ustępując miejsca uczuciu bezgranicznej niemocy.
-Robię, co tylko mogę, uwierz mi - powiedział, spuszczając wzrok. Czy aby na pewno? Mógł więcej, bardziej. Mógłby zacisnąć zęby, by przypodobać się nestorowi i ten spojrzałby łaskawiej na wszelkie projekty. Może to otworzyłoby kolejne drzwi? Tylko czy było warto?
Czy wszystko miało jeszcze jakiś sens?
Na słowa o tamtym pamiętnym dniu, kiedy ulice i rzeka zabarwiły się na czerwono, Black jedynie przygryzł wargę. To nie tak miało być. To nie tak miało wyglądać? Dlaczego nowy wspaniały świat miał zostać kupiony krwią? Czy nie było innego wyjścia? Na pewno było.
Trudno mu było dopuścić do siebie myśli, że w to, co wierzył, jest kłamstwem. Że pod pięknym obrazkiem kryła się zgnilizna. Przecież całe życie karmiono go nienawiścią do mugoli i wszystkiego, co nie należy do świata czarodziejów. Kiedy był dzieckiem, widział przez okno, jak płonie Londyn. Jak okropny huk wstrząsa jego ukochanym miastem. Nie rozumiał zupełnie, co się dzieje, czuł jednak, że tak być nie powinno. Tkwił bezpiecznej, obłożnej zaklęciami kamienicy, kiedy tam na łaskę ognia byli skazani niewinni czarodzieje. I nic nie mógł zrobić.
Nie mógł również uratować brata, który poświęcił życie dla kogoś obcego. Z bliżej nieokreślonych powodów. I bardziej arystokrata nad tym myślał, tym bardziej zdawał sobie sprawę z tego, że nic od niego nie zależy. Nie ma kontroli nad niczym. Jest tylko trybikiem w czyichś planach.
A jak trybik już się do niczego nie nadaje - jest wymieniany.
-Nawet jeśli masz rację, to teraz już nic nie można zrobić, Marceliusie - odpowiedział cicho, czując gorycz na języku. - Oni wygrali.
Nie próbował poprawić drugiego mężczyzny, gdyż gdzieś pod skórą czuł, że ma rację. Było to przedziwne uczucie, kiedy część jego tożsamości zderzyła się z innym, bliżej nieokreślonym tworem jego własnego umysłu, którego czarodziej nawet nie był w stanie nazwać. A twór ten, był niebywale silny.
-Wiem, że nie chcesz pieniędzy. Masz swoją dumę. Ale jeśli tylko potrzebowałbyś pomocy… Możesz na mnie liczyć - powiedział desperacko. Gdyby tylko mógł, oddałby pieniądze, by potrzebujący nie cierpieli. - Nie wiem, jak to jest głodować, masz rację. Jednak to nie znaczy, że jestem kompletnie ślepy.
Świat powoli się rozmywał przed jego oczami, pozostawiając jedynie jaskrawe plamy i bezkształtne figury. Był to ten ułamek sekundy, ten przebłysk jakiegoś logicznego myślenia, który kazał Rigelowi podnieść się z miejsca, by skierować się ku wyjściu. Jeszcze chwila i zupełnie straci kontrolę i pamięć, a do tego wyjątkowo dziś nie chciał dopuścić.
-Jakie są jeszcze podziały? - zaśmiał się głucho - Krew i wartości, dla których jest się gotowym oddać życie- wypowiedział powoli i westchnął, czując, jak bardzo to wszystko go przytłacza. - Wybacz mi. Muszę już… Iść.
Chwycił się oparcia krzesła, czując, jak świat uchodzi mu spod nóg.
-Dobre było cię zobaczyć, przyjacielu.
Po wypowiedzeniu tych słów Rigel skierował się ku wyjściu z klubu.
/zt
HOW MUCH CAN YOU TAKE BEFORE YOU SNAP?
Rigel Black
Zawód : Stażysta w Departamencie Tajemnic, naukowiec
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wszystko to co mam, to ta nadzieja, że życie mnie poskleja
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Wystarczyło kilka jej słów, by poruszyć jego serce. Przyłapała go na gorącym uczynku, fantazjował — miała rację. I choć były to wyobrażenia na potrzebę chwili, będące składową jego podejrzeń na temat jej oczekiwań i własnych, cichych pragnień, zapomniał się, zatracając jednak dopiero kiedy zarzuciła mu narzucanie sztywnych ram. Nie posądziłby siebie o coś takiego. Nie był dobry w planowanie, tak jak nie czuł się nigdy swobodnie w kontaktach z kobietami. Jej zarzut nie był dotkliwy, wydał się być ujawnieniem jej prawdziwych oczekiwań, tak zbieżnych z jego wyobrażeniem na temat wolności. Za wolne duchy niektórzy ich mieli, cyganów myląc z radosną bohemą. Żyli jednak pośród sztywnych i konserwatywnych zasad, których łamanie było szczególnie dotkliwe. Jego rolą było zapewnienie jej rozrywki i tego, czego pragnęła — bo powiedziano mu, że właśnie tak postepują mężczyźni i tak zdobywać powinni kobiety. Jej słowa go onieśmieliły, ale też wprawiły w cudowną błogość — oczekiwała czegoś wspaniałego, poprzeczka była postawiona bardzo wysoko. Uszczęśliwić wolnego ducha było trudniej niż zaspokoić najbardziej wybredną księżniczkę.
— Nie potrafię przewidywać przyszłości. Nawet nie próbuję — zaprzeczył, z coraz większą swobodą przyciągając ją ku sobie. Jego ciało reagowało na jej bliskość. Miał wrażenie, że każdy centymetr ich ciał który przypadkiem lub nie zetknął się w tańcu raził go lekkim, przyjemnym napięciem. — Znanie przyszłości musi być strasznie nudne... i straszne. Kiedy wiesz, co cię czeka, kurczowo się tego trzymasz, próbujesz do tego doprowadzić lub nie, przegapiając wszystko co istotne. Jesteś pewna, że to sztywne ramy, których się trzymam, czy może po prostu punkt startowy od którego wszystko może się zacząć? Nie powiedziałem, co nas będzie czekać... — Przechylił lekko głowę, próbując złapać jej spojrzenie. Zdał sobie jednak sprawę, że to nie był czas i miejsce, a przede wszystkim osoba, przy której powinien być szczery. Zjawił się tu w jednym celu. Gdyby był tu dla zabawy i będąc naprawdę sobą, już dawno wyrzucono by go za drzwi. Krył się, podle używał jej jako tarczy, w tańcu oddalając się od czujnego wzroku obsługi. Jej uśmiech gwarantował mu bezpieczeństwo przez pewien czas. Wystraszyła go pytaniami, które od razu wydały mu się podejrzane. Był jednak łatwowierny, pomimo wielkiej woli życia i przetrwania, patrzył w jej oczy czując wstyd o posądzenie ją o tak niecne czyny. Instynkt go alarmował, ale nigdy nie słuchał rozumu, zawsze kierując się sercem i emocjami. Jej niewinny wzrok uspokoił go. Trochę pozornie, trochę na krótko, ale wystarczająco by nie dociekał. Uśmiechnął się zawstydzony, kiedy odbiła sprawnie piłeczkę.
— Nie — odpowiedział od razu. — Jakimi wiązankami? Takimi z kwiatów? — spytał ze szczerym, chłopięcym zainteresowaniem. — Kwiaciarnię? Z wyczarowanych kwiatów? — Bo tak chyba nazywały się podobne biznesy. Nigdy nie kupił żadnych kwiatów, ale wiele z nich zerwał, plotąc w wiązanki i bukiety. Większość z nich nigdy nie zapewniła mu powodzenia, z tego co pamiętał. Brnąc w żyły stąpał po cienkim lodzie, ale nie zamierzał się wycofać z tego pomysłu. transmutacja była jedynym co umiał, magia zawsze była dla niego trudna, był fatalnym czarodziejem. Nie miał pojęcia, co było potrzebne do znajomości tematu — Steffen świetnie znał transmutację, ale nie z powodu żył. Czy mogła mu pomóc kiedy odnalazł pasję? Nie miał pojęcia. Żołądek zacisnął mu się w supeł, musiał jakoś wybrnąć.
— Masz mnie, Coralie — przyznał z westchnieniem. — Mógłbym opowiadać o tym godzinami, nie chciałbym cię zanudzać — zapewnił ją, dla potwierdzenia przywołując z myśli słowa przyjaciela. — Trzeba zacząć od znalezienia odpowiedniego magicznego źródła, później transmutacja, ale to temat na inny raz.— Uśmiechnął się skromnie, maskując tym niepewność. To był czas, by się ewakuować, kolejne pytania go zdemaskują, szczególnie jeśli naprawdę była krukonką. Krukoni byli mądrzy. — Mógłbym ci pokazać pewną żyłę ciszy... Jest akurat nad jeziorem — zaproponował, próbując spojrzeć jej w oczy, sprawdzić w jej spojrzeniu, czy złapała przynętę, czy mogła się dać nabrać na to — o żyłach nie miał przecież zielonego pojęcia, słowa Steffena przyszły nagle olśnieniem. Nigdy nie sądził, że je zapamięta.
Jej drobne gesty były tak przyjemne, że łatwo było się przy niej zapomnieć. Zatracić w niewinnym flircie pozbawionym oskarżeń, określonych wymagań co do tego jaki powinien być. Kiedy odgarnęła mu włosy z czoła spojrzał na nią pewien, że po prostu chciałby ją pocałować. Nie wiedział dlaczego, co zrobiła i jakie uczucia w nim wywołała — sprawiała, że czuł się przy niej dobrze, swobodnie i zaczynał mieć wyrzuty sumienia, że próbował ją wykorzystać. Bił się z myślami — mógłby ją po prostu zostawić i zniknąć, nie robiąc zupełnie nic. Była taka dobra, urocza, pociągająca. To był jednak tylko moment i jedna chwila — był Romem, miał żonę, był od niej znacznie młodszy i nie miał jej nic do zaoferowania. Nawet na jeden raz. Co gorsza, nie miał pojęcia, że sam był wykorzystywany. To był tylko moment, który uciekł prędko. Gdyby nie mężczyzna, któremu Coralie wpadła wyraźnie w oko skusiłby się, zaryzykował, stawiając wszystko na jedną kartę. Poszedłby z nią gdziekolwiek by chciała, czując i wiedząc, że nie mogło stać się nic złego. Wyznałby jej prawdę o sobie i przeprosił za wszystko, a potem musiał radzić z rozczarowaniem i wyrzutami sumienia. Bardziej wobec Eve, która tak się o niego zmartwiła, gdy wrócił do domu niż Coralie.
— Myślałem, że to ty — zdradził z rozbawieniem tuż przed tym jak ich rozdzielił. Bo to właśnie ona mu wpadła w oko, od razu, kiedy tu wszedł i ją zobaczył — wiedział, że to ona. Nie wiedział jeszcze, że będzie mu tak trudno podjąć tą decyzję i zrobić to, co zrobił.
To nie była zmyślna kalkulacja, to był odruch. Jeśli go zaatakuje, utknie tu, a on chciał uciec. Musiał uciec. Popchnął go więc, bo przecież robił to już setki razy, powielał ten sam schemat bójek i awantur, który pozwalał mu czmychnąć. Rękami, z całą siłą pchnął wyższego i silniejszego od siebie mężczyznę w tłum, wywołując krótkie zamieszanie, parę okrzyków ludzi, którzy się wokół gromadzili żądni krwi, a tego się nie spodziewali. Kilka kobiet runęło na swoich partnerów lub innych ludzi, którzy zajęli się łapaniem równowagi i siebie wzajemnie. Mężczyzna wpadł w nich, a on poleciał na ziemie, tuż obok. Świadom jednak tego, co robił i co zamierzał, padł na kolana, pomiędzy ludzi, jakby wciśnięty własną siłą i utraconą równowagą. Ruszył na kolanach jak kot pomiędzy nogami, przenikając się pomiędzy łapiącym rezon tłumem. Ktoś go kopnął, ktoś nadepnął mu na dłoń — zawsze było tak samo. Gdy znalazł parę jardów dalej odrobinę przestrzeni podniósł się na nogi i zaczął przeciskać w stronę wyjścia. Stosunkowo niski jak na mężczyznę wzrost pozwolił mu nie górować nad tłumem. Przemykał do drzwi, nie obracając się już na Coral, wiedząc, że intuicyjnie ściągnie ją ku sobie wzrokiem — wierzył w taką magię. Dotarł więc do wyjścia i wyskoczył na ulicę, trzaskając za sobą drzwiami, ale i tam się nie zatrzymał. Zerknął przez ramie, czy ktoś za nim szedł i upewnił się, że wysadzana rubinami bransoletka bezpiecznie czekała na swoją chwilę w jego kieszeni. Musiał ją spieniężyć od razu, znaleźć kupca. Jeśli poniesie się wieść o jej zgubieniu, trudniej będzie mu ją dobrze opchnąć.
| zt
— Nie potrafię przewidywać przyszłości. Nawet nie próbuję — zaprzeczył, z coraz większą swobodą przyciągając ją ku sobie. Jego ciało reagowało na jej bliskość. Miał wrażenie, że każdy centymetr ich ciał który przypadkiem lub nie zetknął się w tańcu raził go lekkim, przyjemnym napięciem. — Znanie przyszłości musi być strasznie nudne... i straszne. Kiedy wiesz, co cię czeka, kurczowo się tego trzymasz, próbujesz do tego doprowadzić lub nie, przegapiając wszystko co istotne. Jesteś pewna, że to sztywne ramy, których się trzymam, czy może po prostu punkt startowy od którego wszystko może się zacząć? Nie powiedziałem, co nas będzie czekać... — Przechylił lekko głowę, próbując złapać jej spojrzenie. Zdał sobie jednak sprawę, że to nie był czas i miejsce, a przede wszystkim osoba, przy której powinien być szczery. Zjawił się tu w jednym celu. Gdyby był tu dla zabawy i będąc naprawdę sobą, już dawno wyrzucono by go za drzwi. Krył się, podle używał jej jako tarczy, w tańcu oddalając się od czujnego wzroku obsługi. Jej uśmiech gwarantował mu bezpieczeństwo przez pewien czas. Wystraszyła go pytaniami, które od razu wydały mu się podejrzane. Był jednak łatwowierny, pomimo wielkiej woli życia i przetrwania, patrzył w jej oczy czując wstyd o posądzenie ją o tak niecne czyny. Instynkt go alarmował, ale nigdy nie słuchał rozumu, zawsze kierując się sercem i emocjami. Jej niewinny wzrok uspokoił go. Trochę pozornie, trochę na krótko, ale wystarczająco by nie dociekał. Uśmiechnął się zawstydzony, kiedy odbiła sprawnie piłeczkę.
— Nie — odpowiedział od razu. — Jakimi wiązankami? Takimi z kwiatów? — spytał ze szczerym, chłopięcym zainteresowaniem. — Kwiaciarnię? Z wyczarowanych kwiatów? — Bo tak chyba nazywały się podobne biznesy. Nigdy nie kupił żadnych kwiatów, ale wiele z nich zerwał, plotąc w wiązanki i bukiety. Większość z nich nigdy nie zapewniła mu powodzenia, z tego co pamiętał. Brnąc w żyły stąpał po cienkim lodzie, ale nie zamierzał się wycofać z tego pomysłu. transmutacja była jedynym co umiał, magia zawsze była dla niego trudna, był fatalnym czarodziejem. Nie miał pojęcia, co było potrzebne do znajomości tematu — Steffen świetnie znał transmutację, ale nie z powodu żył. Czy mogła mu pomóc kiedy odnalazł pasję? Nie miał pojęcia. Żołądek zacisnął mu się w supeł, musiał jakoś wybrnąć.
— Masz mnie, Coralie — przyznał z westchnieniem. — Mógłbym opowiadać o tym godzinami, nie chciałbym cię zanudzać — zapewnił ją, dla potwierdzenia przywołując z myśli słowa przyjaciela. — Trzeba zacząć od znalezienia odpowiedniego magicznego źródła, później transmutacja, ale to temat na inny raz.— Uśmiechnął się skromnie, maskując tym niepewność. To był czas, by się ewakuować, kolejne pytania go zdemaskują, szczególnie jeśli naprawdę była krukonką. Krukoni byli mądrzy. — Mógłbym ci pokazać pewną żyłę ciszy... Jest akurat nad jeziorem — zaproponował, próbując spojrzeć jej w oczy, sprawdzić w jej spojrzeniu, czy złapała przynętę, czy mogła się dać nabrać na to — o żyłach nie miał przecież zielonego pojęcia, słowa Steffena przyszły nagle olśnieniem. Nigdy nie sądził, że je zapamięta.
Jej drobne gesty były tak przyjemne, że łatwo było się przy niej zapomnieć. Zatracić w niewinnym flircie pozbawionym oskarżeń, określonych wymagań co do tego jaki powinien być. Kiedy odgarnęła mu włosy z czoła spojrzał na nią pewien, że po prostu chciałby ją pocałować. Nie wiedział dlaczego, co zrobiła i jakie uczucia w nim wywołała — sprawiała, że czuł się przy niej dobrze, swobodnie i zaczynał mieć wyrzuty sumienia, że próbował ją wykorzystać. Bił się z myślami — mógłby ją po prostu zostawić i zniknąć, nie robiąc zupełnie nic. Była taka dobra, urocza, pociągająca. To był jednak tylko moment i jedna chwila — był Romem, miał żonę, był od niej znacznie młodszy i nie miał jej nic do zaoferowania. Nawet na jeden raz. Co gorsza, nie miał pojęcia, że sam był wykorzystywany. To był tylko moment, który uciekł prędko. Gdyby nie mężczyzna, któremu Coralie wpadła wyraźnie w oko skusiłby się, zaryzykował, stawiając wszystko na jedną kartę. Poszedłby z nią gdziekolwiek by chciała, czując i wiedząc, że nie mogło stać się nic złego. Wyznałby jej prawdę o sobie i przeprosił za wszystko, a potem musiał radzić z rozczarowaniem i wyrzutami sumienia. Bardziej wobec Eve, która tak się o niego zmartwiła, gdy wrócił do domu niż Coralie.
— Myślałem, że to ty — zdradził z rozbawieniem tuż przed tym jak ich rozdzielił. Bo to właśnie ona mu wpadła w oko, od razu, kiedy tu wszedł i ją zobaczył — wiedział, że to ona. Nie wiedział jeszcze, że będzie mu tak trudno podjąć tą decyzję i zrobić to, co zrobił.
To nie była zmyślna kalkulacja, to był odruch. Jeśli go zaatakuje, utknie tu, a on chciał uciec. Musiał uciec. Popchnął go więc, bo przecież robił to już setki razy, powielał ten sam schemat bójek i awantur, który pozwalał mu czmychnąć. Rękami, z całą siłą pchnął wyższego i silniejszego od siebie mężczyznę w tłum, wywołując krótkie zamieszanie, parę okrzyków ludzi, którzy się wokół gromadzili żądni krwi, a tego się nie spodziewali. Kilka kobiet runęło na swoich partnerów lub innych ludzi, którzy zajęli się łapaniem równowagi i siebie wzajemnie. Mężczyzna wpadł w nich, a on poleciał na ziemie, tuż obok. Świadom jednak tego, co robił i co zamierzał, padł na kolana, pomiędzy ludzi, jakby wciśnięty własną siłą i utraconą równowagą. Ruszył na kolanach jak kot pomiędzy nogami, przenikając się pomiędzy łapiącym rezon tłumem. Ktoś go kopnął, ktoś nadepnął mu na dłoń — zawsze było tak samo. Gdy znalazł parę jardów dalej odrobinę przestrzeni podniósł się na nogi i zaczął przeciskać w stronę wyjścia. Stosunkowo niski jak na mężczyznę wzrost pozwolił mu nie górować nad tłumem. Przemykał do drzwi, nie obracając się już na Coral, wiedząc, że intuicyjnie ściągnie ją ku sobie wzrokiem — wierzył w taką magię. Dotarł więc do wyjścia i wyskoczył na ulicę, trzaskając za sobą drzwiami, ale i tam się nie zatrzymał. Zerknął przez ramie, czy ktoś za nim szedł i upewnił się, że wysadzana rubinami bransoletka bezpiecznie czekała na swoją chwilę w jego kieszeni. Musiał ją spieniężyć od razu, znaleźć kupca. Jeśli poniesie się wieść o jej zgubieniu, trudniej będzie mu ją dobrze opchnąć.
| zt
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Akurat tym razem chętnie by się z nim zgodziła; sama nie chciałaby znać swojej przyszłości, choć czasem wydawało jej się, że przy ilości podjętego ryzyka i prowadzonej podwójnej grze czekać ją może tylko jeden koniec i to nie za bardzo optymistyczny. Nie była jednak pesymistką, nie zakładała tego z góry, płynęła z prądem, sprytnie dostosowując się do kolejnych wydarzeń by tu i tam skorzystać z nadarzającej się okazji. Patrin był taką okazją, jedną z wielu tak naprawdę, ale przecież gdyby nie spróbowała go oczarować, gdyby nie spróbowała zapisać się ciepłym tchnieniem w jego pamięci ― nie mogłoby być mowy o tym, by kiedyś, za jakiś czas, spróbować go użyć do swoich celów. Czy to jako informatora, czy nieświadomego kuriera, który nawet nie wie, że pokrętna wiadomość o kotach w worku i tym podobnych sprawach dotyczyć może spraw o wiele ważniejszych niż logika mogłaby wskazywać.
Potaknęła lekko, gdy podjął temat kwiatów i bez zająknięcia łgała dalej:
― Tak, właśnie tak. Transmutujące wstążki, zmieniające kolor płatki, łodygi splatające się w fantazyjny, ruchomy kształt ― wyliczyła, przypominając sobie kuguchara utkanego z morza stokrotek; mama była wyjątkowo dumna z tego projektu. ― Strasznie skomplikowana sprawa ― skwitowała, gotowa sięgnąć jeszcze dalej i jeszcze głębiej, przywołać z odmętów pamięci kolejne szczegóły i nagiąć je do swojej woli, wkomponować je w spójną wizję, nawet jeśli czasem nie były zgodne z prawdą.
Uniosła nieco brew, gdy wymigał się od odpowiedzi, ale nie naciskała, choć dziwnym wydawało jej się uniknięcie tematu, gdy tak jawnie wyraziła nim zainteresowanie podparte w dodatku doświadczeniem w transmutacji. Czyżby jej towarzysz brzydko zełgał, by jej zaimponować? A może miał coś do ukrycia? Mimo powszechnej reputacji ciągnącej się za chłopakami jego typu ― nie lubiła szufladkować i przypinać łatek, każdy przypadek trzeba było ocenić indywidualnie i wyciągnąć z tej oceny wnioski. Tym razem jednak Patrin wpadł w romski schemat krętacza, ale znów ― nie było to coś, co by go skreślało. Może gdyby patrzyła na niego jak na potencjalnego partnera byłby to problem, ale młodzik miał być tylko narzędziem. Pomocą w realizowaniu skomplikowanej gry, przewagą w losowej sytuacji podczas ponownego spotkania. Krętacz i kłamczucha; wyszliby z tego cało, była tego bardziej niż pewna.
Ufnie i niewinnie zatrzepotała rzęsami, a propozycję pokazania żyły podsumowała pełnym szczerych chęci uśmiechem.
― Och, pewnie ― odparła, brnąc w jego kłamstwo całkiem świadomie ― bardzo chętnie bym ją zobaczyła… ― Chciała nawet dodać “choćby zaraz”, ale tym mogłaby go niepotrzebnie spłoszyć. Potrzebowała jeszcze trochę czasu, jeszcze paru taktów i paru gestów, by niepostrzeżenie wślizgnąć się w jego myśli w mniej lub bardziej pamiętliwy sposób; chciała, by nie mógł zapomnieć o tym wieczorze przynajmniej przez jakiś czas, by raz po raz przewijał się w sennych marzeniach i odzywał igiełką tęsknoty za każdym razem, gdy ktoś poruszy temat wolnych duchów. Lekki sposób bycia i kokieteryjna natura zazwyczaj pozwalały jej dopiąć swego, ale przyjemny smak niepewności i tak towarzyszył jej przy każdej takiej znajomości.
Będziesz o mnie pamiętał, Patrin? ― pytały zielone oczy, skryte pod cieniem długich rzęs. Pomyślisz o mnie czasem?
Na dalsze czary nie było jednak okazji; jej zmyślnie tkaną intrygę przerwało pojawienie jakiegoś blondasa, a potem było już tylko gorzej. Nie chciała angażować się w konflikt, od razu pozwoliła by pochłonął ją pierścień gapiów żądnych bójki. Adda wycofała się jeszcze mocniej i choć z początku robiła to dość leniwie, nieśpiesznie, upatrując w starciu kolejnej szansy dla siebie i dla swojego planu, tak przyspieszyła, gdy Patrin runął na ziemię i to wcale nie znokautowany ciosem. Przemknęła zwinnie pomiędzy kolejnymi ludźmi, teraz będąc już tylko anonimową kobietą, która próbowała się w popłochu ulotnić, a instynkt podpowiadał jej, że lepiej będzie to zrobić możliwie jak najszybciej.
Instynkt jej nie zawiódł, podobnie zresztą intuicja ― wypatrzyła jasną koszulę niedawnego kompana tuż przy wyjściu, potem doleciał do niej trzask drzwi. W paru długich krokach zdołała się przepchnąć do wyjścia i sama wypadła na zewnątrz; przywitał ją chłód wieczoru i osobliwy zapach świętującego miasta. Patrina nigdzie nie było.
Adda szybko przejrzała dostępne opcje, zważyła ryzyko, w mgnieniu oka rozważyła potencjalny zysk z znalezienia chłopaka i już-już miała ruszyć w stronę ciemnego zaułka, by tam zmienić kształt, kiedy poczuła dziwną lekkość na nadgarstku. Uniosła dłoń, bez trudu zauważając absencję jednej ze swoich fałszywych ozdób; łobuzerski uśmiech przeciął jej wargi, odejmując rysu niewinnej kokietki.
Bez wahania utonęła w ciemności pobliskiego zaułka z koszem na śmieci i szybko upewniła się, że jest w nim sama. Przyjęcie kociej postaci przyszło jej bez trudu; długi ogon uniósł się ku górze, wyrażając zaciekawienie, ogrom zapachów uderzył w nią z nową mocą, ale nie dała się przytłoczyć. Z wprawą wieloletniego animaga podjęła właściwy trop pachnący mieszanką, którą nazwałaby “wolnością”, gdyby tylko była w nastroju na poetyckie porównania.
Do kogo pójdziesz, Patrin? ― pytała samą siebie, ruszając w objęcia nocy i cieni, skrótem przez dach i przez płot. Do starego Jerry’ego? Do ślicznej Petroneli? Znam w tym mieście tylu paserów, że się przede mną nie ukryjesz, a fałszywy rubin będzie twoją osobistą kometą, tak jak ja będę twoim ponurakiem.
rzut na animagię
|zt
Potaknęła lekko, gdy podjął temat kwiatów i bez zająknięcia łgała dalej:
― Tak, właśnie tak. Transmutujące wstążki, zmieniające kolor płatki, łodygi splatające się w fantazyjny, ruchomy kształt ― wyliczyła, przypominając sobie kuguchara utkanego z morza stokrotek; mama była wyjątkowo dumna z tego projektu. ― Strasznie skomplikowana sprawa ― skwitowała, gotowa sięgnąć jeszcze dalej i jeszcze głębiej, przywołać z odmętów pamięci kolejne szczegóły i nagiąć je do swojej woli, wkomponować je w spójną wizję, nawet jeśli czasem nie były zgodne z prawdą.
Uniosła nieco brew, gdy wymigał się od odpowiedzi, ale nie naciskała, choć dziwnym wydawało jej się uniknięcie tematu, gdy tak jawnie wyraziła nim zainteresowanie podparte w dodatku doświadczeniem w transmutacji. Czyżby jej towarzysz brzydko zełgał, by jej zaimponować? A może miał coś do ukrycia? Mimo powszechnej reputacji ciągnącej się za chłopakami jego typu ― nie lubiła szufladkować i przypinać łatek, każdy przypadek trzeba było ocenić indywidualnie i wyciągnąć z tej oceny wnioski. Tym razem jednak Patrin wpadł w romski schemat krętacza, ale znów ― nie było to coś, co by go skreślało. Może gdyby patrzyła na niego jak na potencjalnego partnera byłby to problem, ale młodzik miał być tylko narzędziem. Pomocą w realizowaniu skomplikowanej gry, przewagą w losowej sytuacji podczas ponownego spotkania. Krętacz i kłamczucha; wyszliby z tego cało, była tego bardziej niż pewna.
Ufnie i niewinnie zatrzepotała rzęsami, a propozycję pokazania żyły podsumowała pełnym szczerych chęci uśmiechem.
― Och, pewnie ― odparła, brnąc w jego kłamstwo całkiem świadomie ― bardzo chętnie bym ją zobaczyła… ― Chciała nawet dodać “choćby zaraz”, ale tym mogłaby go niepotrzebnie spłoszyć. Potrzebowała jeszcze trochę czasu, jeszcze paru taktów i paru gestów, by niepostrzeżenie wślizgnąć się w jego myśli w mniej lub bardziej pamiętliwy sposób; chciała, by nie mógł zapomnieć o tym wieczorze przynajmniej przez jakiś czas, by raz po raz przewijał się w sennych marzeniach i odzywał igiełką tęsknoty za każdym razem, gdy ktoś poruszy temat wolnych duchów. Lekki sposób bycia i kokieteryjna natura zazwyczaj pozwalały jej dopiąć swego, ale przyjemny smak niepewności i tak towarzyszył jej przy każdej takiej znajomości.
Będziesz o mnie pamiętał, Patrin? ― pytały zielone oczy, skryte pod cieniem długich rzęs. Pomyślisz o mnie czasem?
Na dalsze czary nie było jednak okazji; jej zmyślnie tkaną intrygę przerwało pojawienie jakiegoś blondasa, a potem było już tylko gorzej. Nie chciała angażować się w konflikt, od razu pozwoliła by pochłonął ją pierścień gapiów żądnych bójki. Adda wycofała się jeszcze mocniej i choć z początku robiła to dość leniwie, nieśpiesznie, upatrując w starciu kolejnej szansy dla siebie i dla swojego planu, tak przyspieszyła, gdy Patrin runął na ziemię i to wcale nie znokautowany ciosem. Przemknęła zwinnie pomiędzy kolejnymi ludźmi, teraz będąc już tylko anonimową kobietą, która próbowała się w popłochu ulotnić, a instynkt podpowiadał jej, że lepiej będzie to zrobić możliwie jak najszybciej.
Instynkt jej nie zawiódł, podobnie zresztą intuicja ― wypatrzyła jasną koszulę niedawnego kompana tuż przy wyjściu, potem doleciał do niej trzask drzwi. W paru długich krokach zdołała się przepchnąć do wyjścia i sama wypadła na zewnątrz; przywitał ją chłód wieczoru i osobliwy zapach świętującego miasta. Patrina nigdzie nie było.
Adda szybko przejrzała dostępne opcje, zważyła ryzyko, w mgnieniu oka rozważyła potencjalny zysk z znalezienia chłopaka i już-już miała ruszyć w stronę ciemnego zaułka, by tam zmienić kształt, kiedy poczuła dziwną lekkość na nadgarstku. Uniosła dłoń, bez trudu zauważając absencję jednej ze swoich fałszywych ozdób; łobuzerski uśmiech przeciął jej wargi, odejmując rysu niewinnej kokietki.
Bez wahania utonęła w ciemności pobliskiego zaułka z koszem na śmieci i szybko upewniła się, że jest w nim sama. Przyjęcie kociej postaci przyszło jej bez trudu; długi ogon uniósł się ku górze, wyrażając zaciekawienie, ogrom zapachów uderzył w nią z nową mocą, ale nie dała się przytłoczyć. Z wprawą wieloletniego animaga podjęła właściwy trop pachnący mieszanką, którą nazwałaby “wolnością”, gdyby tylko była w nastroju na poetyckie porównania.
Do kogo pójdziesz, Patrin? ― pytała samą siebie, ruszając w objęcia nocy i cieni, skrótem przez dach i przez płot. Do starego Jerry’ego? Do ślicznej Petroneli? Znam w tym mieście tylu paserów, że się przede mną nie ukryjesz, a fałszywy rubin będzie twoją osobistą kometą, tak jak ja będę twoim ponurakiem.
rzut na animagię
|zt
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Uniósł z powątpiewaniem brew, gdy Rigel próbował zapewnić go o swojej wspaniałomyślności. Marcel wiedział, że ludzie prawdziwie wspaniałomyślnie nie musieli o swojej wspaniałomyślności mówić - jak robiła jego siostra. Może i naprawdę chciał dobrze, może naprawdę wydawało mu się, że był dobrze. Ale tak, w oczach Marcela Rigel wydawał się kolejnym bogatym dupkiem i nikim nadto. Pilnując, by wszystko zgadzało się w jego papierach, stawał się częścią tego zbrodniczego systemu. Ciekawe ile z tych dzieci, które u siebie trzymał, zostało wyrwanych rodzicom w celach reedukacji. Oni wygrali. Oni. Ty wygrałeś, Rigel. Wygrałeś urodzeniem. Tylko dlatego dalej żyjesz, bo gdzie indziej dawno byś się zgubił. Nie ufał mu na tyle, żeby wypowiedzieć te słowa na głos.
Uniósł - bez zrozumienia - brew wyżej, gdy na jego wyliczenie potrzeb, na jego wyliczenie co jest potrzebne, Black uznał, że Marcel i tak by tego nie przyjął - oczywiście, że by przyjął, po to mu to właśnie wyliczał. Ale on za mocno zadzierał nosa. Ale jemu na nikomu i na niczym nie zależało. Ale on miał swoje pieniądze, na swoje zachcianki, na zabrane z frontu dzieci, które wychowa według tego, co sam wyznaje. Obrzydliwe, Black. Obrzydliwe. Nie jest trudno rzucać puste obietnice. Nie jest trudno zapewniać innych o nieistniejącej wspaniałomyślności. Każdy potrafił gadać, a czynach przejawiały się słowa. A czynów nie było - Rigel odmówił mu pomocy, którą Marcel gotów był przyjąć. Nigdy nie był dumny. Nie mógł sobie - jak on - na dumę pozwolić.
Pokręcił też głową, gdy Rigel wspominał o dalszych podziałach. Niewiele rozumiał z tego, jak funkcjonował dzisiaj świat. Krew? Krew była tak istotnym podziałem? W swojej wspaniałomyślności naprawdę sądził, że czysta krew przynosi mu tyle przywilejów? Zabawne było to, że to właśnie krew - i idące za nią przywileje - uczyniła go tak ślepym. - Jasne - rzucił, bez entuzjazmu. - Na razie - Nieszczególnie go dziwiło, że Rigel zebrał się od stolika w chwili, w której Marcel zaczął mu wymieniać, jakiej pomocy potrzebował. Przez chwilę uwierzył, że naprawdę uda mu się zdobyć coś pełnowartościowego dla Celine - naprawdę tego potrzebowała, kiedy wracała do zdrowia. A on naprawdę uwierzyl, że Rigel się tym z nim podzieli?
Prychnął, ze śmiechem, nie oglądając się za Blackiem; zebrał się od stolika, prosząc na parkiet dziewczynę siedzącą samotnie obok.
Nie chciał dłużej nad tym myśleć.
/zt
Uniósł - bez zrozumienia - brew wyżej, gdy na jego wyliczenie potrzeb, na jego wyliczenie co jest potrzebne, Black uznał, że Marcel i tak by tego nie przyjął - oczywiście, że by przyjął, po to mu to właśnie wyliczał. Ale on za mocno zadzierał nosa. Ale jemu na nikomu i na niczym nie zależało. Ale on miał swoje pieniądze, na swoje zachcianki, na zabrane z frontu dzieci, które wychowa według tego, co sam wyznaje. Obrzydliwe, Black. Obrzydliwe. Nie jest trudno rzucać puste obietnice. Nie jest trudno zapewniać innych o nieistniejącej wspaniałomyślności. Każdy potrafił gadać, a czynach przejawiały się słowa. A czynów nie było - Rigel odmówił mu pomocy, którą Marcel gotów był przyjąć. Nigdy nie był dumny. Nie mógł sobie - jak on - na dumę pozwolić.
Pokręcił też głową, gdy Rigel wspominał o dalszych podziałach. Niewiele rozumiał z tego, jak funkcjonował dzisiaj świat. Krew? Krew była tak istotnym podziałem? W swojej wspaniałomyślności naprawdę sądził, że czysta krew przynosi mu tyle przywilejów? Zabawne było to, że to właśnie krew - i idące za nią przywileje - uczyniła go tak ślepym. - Jasne - rzucił, bez entuzjazmu. - Na razie - Nieszczególnie go dziwiło, że Rigel zebrał się od stolika w chwili, w której Marcel zaczął mu wymieniać, jakiej pomocy potrzebował. Przez chwilę uwierzył, że naprawdę uda mu się zdobyć coś pełnowartościowego dla Celine - naprawdę tego potrzebowała, kiedy wracała do zdrowia. A on naprawdę uwierzyl, że Rigel się tym z nim podzieli?
Prychnął, ze śmiechem, nie oglądając się za Blackiem; zebrał się od stolika, prosząc na parkiet dziewczynę siedzącą samotnie obok.
Nie chciał dłużej nad tym myśleć.
/zt
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Choć na dachu wspominała Eve, że ma w zanadrzu parę całkiem nowych miejsc do obskoczenia, tak dzisiejszego wieczoru padło na stary, sprawdzony klub jazzowy. Głównie dlatego, że pub w dokach ostatnimi czasy sprawiał wrażenie grząskiego bagna w którym łatwo dostać wpierdol, co z automatu skreślało go z listy potencjalnych miejsc do których mogłaby zabrać Eve. Sama jeszcze by poszła, szukanie guza wychodziło jej ostatnio nad wyraz dobrze – poza tym od dłuższego czasu chciała zobaczyć jak to jest wbić komuś widelec w rękę – ale nie zaryzykowałaby bezpieczeństwem drugiej czarownicy.
No i do eksperymentów z widelcem potrzebowała czystej głowy, swobody samotności w której może martwić się tylko o siebie.
Do godziny policyjnej zostało jeszcze sporo czasu; miały wygodny zapas by przemknąć bocznymi uliczkami do tej “lepszej” części Londynu, potem odnaleźć znajomy zaułek i spotkać się z uroczą damą z plakatu. Potem kolejne schodki, jeszcze niżej, w duchotę klubu, w zapach dymu i cienkiego piwa. Yulia przez znakomitą część czasu trzymała Eve za rękę, by nikt ich przypadkiem nie rozdzielił; ciasnota na parkiecie przyjemnie ogrzewała serce, znać było, że ludzie potrzebowali rozrywki wśród niekończącego się pasma nieszczęść, ale ryzyko, że ktoś jej ją zaraz ukradnie wydawało się Yulii podejrzanie wysokie.
– Tam są jeszcze jakieś miejsca! – krzyknęła do niej i oddaliła się od parkietu do części ze stolikami. Parę wciąż było pustych, część nieposprzątanych. Yulia wybrała ten położony najdalej od źródła dźwięku, żeby mogły jeszcze trochę pogadać zanim znajdą sobie miłych chłopców do tańca. Widziały się ostatnio na dachu, a wcześniej jeszcze w Dolinie, przed tą całą draką, ale i tak wydawało jej się, jakby nie rozmawiały całe lata.
Zadowolona zajęła wolne krzesełko, poprawiła mankiety kremowej bluzki, którą pożyczyła od Róży, wygładziła materiał bordowej spódnicy po zarzuceniu nogi na nogę. Czuła się dziś prawie elegancka; jej współlokatorka jednak miała dobrego nosa do ubrań i mimo tego, że nie miały ich zbyt wiele, zawsze potrafiła tak je ze sobą połączyć, by wyszło coś miłego dla oka.
– Tam na dachu – rzuciła od razu gdy tylko Eve zajęła miejsce obok – dobrze to wyglądało. Przynajmniej dopóki nie pojawiła się widownia. – Uśmiechnęła się kątem warg; trochę złośliwie, a trochę z rozbawieniem. – Gdybym wiedziała to wiesz… – Wzruszyła niewinnie ramionami. Może udałoby jej się złapać Marcela szybciej i zaciągnąć go gdzieś indziej. – Jest lepiej? Między wami?
I wasn't born a freak
I was born who I am
I was born who I am
the circus came later
Yulia Dyatlova
Zawód : złodziejka, kombinatorka
Wiek : 19/20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
I've got a million things that I can say to you
But that doesn't mean that I'm going to
But that doesn't mean that I'm going to
OPCM : 6 +3
UROKI : 6 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 26
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Brakowało jej w życiu osób za którymi poszłaby ślepo gdziekolwiek, zamknęłaby oczy i podążyła ufnie, zdając się całkowicie na drugą osobę. Będąc szczera sama ze sobą, mogła takowych zliczyć na palcach jednej ręki i przerażająco szybko skończyłaby wyliczankę, nie obawiając się nawet, że braknie palców. Nie brakowałoby. Ostatni rok zniszczył dawną ufność, zadeptał prostotę obdarzania zaufaniem drugą osobę. Strach i brak pewności siebie odebrały jej wiele, pozostawienie samej sobie pogłębiło urazy. Od paru tygodni próbowała jednak z tym walczyć, zbudować w sobie na nowo poczucie wartości i odwagę, a przy tym umiejętność, by zadrzeć brodę i robić to rozmyślnie, a nie pod wpływem gwałtownych emocji. Nie było to łatwe, ale wiedziała już, że to słabości i demony z którymi musi poradzić sobie sama, że nikt jej nie wyręczy oraz niewiele osób było gotowych jej naprawdę pomóc. Na szczęście w życiu miała postaci pokroju Yulii, która dziś postanowiła wyszarpnąć ją z czterech ścian małego mieszkanka. Ubrana w lekką sukienkę, której materiał zdobiły drobne kwiatki, pozornie wyglądała skromnie, lecz ciemne oczy otaczała czerń węglika, którą naniosła cienką linią, nadając spojrzeniu tajemniczej głębi. Pełne usta delikatnie gięły się w uśmiechu, odrobinę zaczerwienione szminką, jednak nie wulgarnie czerwone. Gęste loki swobodnie opadały na plecy, a kosmyki lekko otulały twarz. Kiedy się szykowała czuła na sobie spojrzenie Jamesa, ale starała się nie reagować, podobnie, jak nie łapać jego spojrzenia. Od rozmowy nad stawem starała się zachować wygodny dla obojga dystans, zostawić im obojgu przestrzeń. Złamała to tylko na dachu, gdy nierozważnie dała się złapać we własną pułapkę zastawioną całkowicie przypadkowo. Znała już ciężar tamtej pomyłki i dziś tego nie powtarzała. Przed samym wyjściem nakarmiła jeszcze Djilię i przewinęła, zanim ułożyła małą do snu. Wiedziała, że będzie musiała pilnować czasu, wrócić odpowiednio wcześnie, ale nawet chwila w towarzystwie Yulii była warta wiele. Miała nieść ukojenie chaotycznym myślom i otuchę dla rozedrganej duszy.
Spojrzała na dziewczynę, gdy przeciskały się przez tłum. Zamknęła nieco mocniej dłoń na jej dłoni, nie chcąc dać się pochłonąć przez stłoczonych tu czarodziejów. Jeszcze nie. Spuściła wzrok, kiedy przez przypadek skrzyżowała wzrok z jakimś chłopakiem, póki co nie zainteresowała towarzystwem innym, niż dziewczyny przed nią. Kiwnęła głową i dała się poprowadzić ku wolnemu stolikowi.
Uśmiechnęła się szeroko, gdy Dyatlova zajęła już miejsce, zagarniając tym stolik dla nich. Usiadła obok, chwilę błądząc wzrokiem po parkiecie, zanim odwróciła głowę i natrafiła na spojrzenie dziewczyny. Przekrzywiła lekko głowę, słuchając, jak podjęła temat, którego spodziewała się dziś. W jakiś naturalny i nieplanowany sposób Dyatlova stała się powierniczką sekretów, kimś, kto przypadkiem wiedział już o niej wszystko, co warte było wiedzieć.
Kąciki ust zadrżały lekko, gdy nie była do końca pewna, co powiedzieć.
- Racja, wyglądało to dobrze.- prawie czuła rumieńce, które chyba wpełzały na policzki, kiedy wspominała o sytuacji i nieświadomie pewnie o niebanalnej zręczność Jamesa. Nie była wstydliwa, ale nawet ona teraz poczuła się trochę zmieszana. Zerknęła na dziewczynę z rozbawieniem, niepewne czy ta wiedziała, co wywołało nawiązanie do dachu.- Nie wiem.- przyznała i bezradnie poruszyła ramionami.- Chciałabym powiedzieć, że tak, jest zdecydowanie lepiej, ale mam wrażenie, że okłamywałabym sama siebie i ciebie przy okazji. Za to powiedzenie nie, jest niesprawiedliwe w stosunku do Jamesa.- zaczęła bawić się lekko kosmykiem włosów.- Na pewno jest...inaczej. On, mam wrażenie, że zaczął w końcu słuchać najprostszych słów i rozumieć więcej. Zmienił się w jakiś sposób, ale sama nie wiem, co o tym myśleć i gdzie nas to zaprowadzi.- potarła lekko knykciem brodę w wyraźnym zamyśleniu.- Spędzanie z nim czasu teraz, nie jest już jak stąpanie po kruchym lodzie. I strasznie mi tego brakowało, takiego poczucia swobody przy nim.- wyjaśniła, wypowiadając na głos to, co krążyło jej w myślach od kilku dni.
- A Ty? Jakiś kawaler w końcu pojawił się na horyzoncie? Taki, którego nie nazywasz TYLKO przyjacielem z profitem – spytała ciekawa, czy dalej będzie zapierała się, że ona i Marcel to nic.- Tak ogólnie... wszystko w porządku, Yulia? – spytała jeszcze, spoglądając na nią uważnie. Czasami martwiła się o nią, wiedząc, że kłopoty kochały dziewczynę równie mocno co ją samą, o ile nie mocniej.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Spojrzała na dziewczynę, gdy przeciskały się przez tłum. Zamknęła nieco mocniej dłoń na jej dłoni, nie chcąc dać się pochłonąć przez stłoczonych tu czarodziejów. Jeszcze nie. Spuściła wzrok, kiedy przez przypadek skrzyżowała wzrok z jakimś chłopakiem, póki co nie zainteresowała towarzystwem innym, niż dziewczyny przed nią. Kiwnęła głową i dała się poprowadzić ku wolnemu stolikowi.
Uśmiechnęła się szeroko, gdy Dyatlova zajęła już miejsce, zagarniając tym stolik dla nich. Usiadła obok, chwilę błądząc wzrokiem po parkiecie, zanim odwróciła głowę i natrafiła na spojrzenie dziewczyny. Przekrzywiła lekko głowę, słuchając, jak podjęła temat, którego spodziewała się dziś. W jakiś naturalny i nieplanowany sposób Dyatlova stała się powierniczką sekretów, kimś, kto przypadkiem wiedział już o niej wszystko, co warte było wiedzieć.
Kąciki ust zadrżały lekko, gdy nie była do końca pewna, co powiedzieć.
- Racja, wyglądało to dobrze.- prawie czuła rumieńce, które chyba wpełzały na policzki, kiedy wspominała o sytuacji i nieświadomie pewnie o niebanalnej zręczność Jamesa. Nie była wstydliwa, ale nawet ona teraz poczuła się trochę zmieszana. Zerknęła na dziewczynę z rozbawieniem, niepewne czy ta wiedziała, co wywołało nawiązanie do dachu.- Nie wiem.- przyznała i bezradnie poruszyła ramionami.- Chciałabym powiedzieć, że tak, jest zdecydowanie lepiej, ale mam wrażenie, że okłamywałabym sama siebie i ciebie przy okazji. Za to powiedzenie nie, jest niesprawiedliwe w stosunku do Jamesa.- zaczęła bawić się lekko kosmykiem włosów.- Na pewno jest...inaczej. On, mam wrażenie, że zaczął w końcu słuchać najprostszych słów i rozumieć więcej. Zmienił się w jakiś sposób, ale sama nie wiem, co o tym myśleć i gdzie nas to zaprowadzi.- potarła lekko knykciem brodę w wyraźnym zamyśleniu.- Spędzanie z nim czasu teraz, nie jest już jak stąpanie po kruchym lodzie. I strasznie mi tego brakowało, takiego poczucia swobody przy nim.- wyjaśniła, wypowiadając na głos to, co krążyło jej w myślach od kilku dni.
- A Ty? Jakiś kawaler w końcu pojawił się na horyzoncie? Taki, którego nie nazywasz TYLKO przyjacielem z profitem – spytała ciekawa, czy dalej będzie zapierała się, że ona i Marcel to nic.- Tak ogólnie... wszystko w porządku, Yulia? – spytała jeszcze, spoglądając na nią uważnie. Czasami martwiła się o nią, wiedząc, że kłopoty kochały dziewczynę równie mocno co ją samą, o ile nie mocniej.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Ostatnio zmieniony przez Eve Doe dnia 22.10.24 21:15, w całości zmieniany 2 razy
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Yulia oparła się łokciem o blat w pozie absolutnie niegodnej damy i uśmiechnęła się szelmowsko. Psotny ognik błąkający się w szarych oczach zdradzał dobry humor i czającą się pod taflą myśli ochotę na poszukanie kłopotów; Yulia wiedziała, że nie będzie musiała się specjalnie wysilić by takowe znaleźć. Zastrzyk adrenaliny był cenny i kuszący, pozwalał jej poczuć, że żyje, ale jednocześnie wiedziała, że nie jest to najlepszy sposób na spędzenie wieczoru w towarzystwie przyjaciółki. Nie mogła i nie chciała jej narażać.
Uniosła krótko brwi, wysłuchała uważnie słów Eve i zadumała się na moment. Nie była specjalistą w związkach, nie była najlepszym doradcą w relacjach, ale potrafiła słuchać i obserwować. Wydawało jej się, że te dwie umiejętności czasem są o wiele cenniejsze i bardziej przydatne niż nawet najlepiej skrojona rada.
– Cieszę się – odparła ze szczerym uśmiechem. – Cieszę się, że widzisz zmianę, bo zmiana oznacza coś nowego. I chciałabym wierzyć, że doprowadzi was w jakieś miłe miejsce. Ta niepewność o której mówisz… znam to. Trochę. Poniekąd. – Nie była nigdy w tak bliskiej relacji jak Eve z Jimem, ale znała poczucie stąpania po kruchym lodzie aż za dobrze. – Wiem jak mocno potrafi zmęczyć. Człowiek się wtedy czuje taki… – urwała, zamilkła na moment, ale właściwe słowo nie nadeszło. Wciąż miewała problemy z angielskim, ale niespecjalnie się tym przejmowała. Brak w słowiku skwitowała zatem beztroskim wzruszeniem ramion – …taki zmęczony. I skupia się na przewidywaniu ruchów drugiej strony, żeby przypadkiem nie wdepnąć w kolejne bagno, męczy się tym i nie ma sił na życie. Trwa w zawieszeniu, jakby… jakby zahibernował! – dodała z triumfem, w końcu przypominając sobie trudne słowo i aż uderzyła pięścią w otwartą dłoń. Co za sukces. Powinna to opić.
Yulia wyciągnęła szyję, by dostrzec kto dziś stoi za barem; cwany półuśmiech jasno potwierdzał, że dostrzegła tam kogoś znajomego. Może nawet będzie mogła liczyć na zniżkę.
– Ja dzisiaj stawiam. Co ci przynieść? – zwróciła się znów do Eve. – Dalej trzymasz się z daleka od procentów? Chociaż w sumie czy ten sikacz tutaj ma jakiekolwiek to nie wiem… – zadumała się, ale decyzję pozostawiła w rękach Doe; nie znała się na życiu młodych matek.
Yulia parsknęła cicho i pokręciła głową.
– Nie, żadnych kawalerów – odparła zgodnie z prawdą, a przynajmniej święcie wierząc, że prawdę jej przedstawia. Marcel był przecież jej kumplem - tylko tym. I osobiście dokładała wszelkich starań by oboje pozostali na tym poziomie. Zresztą, nie było to specjalnie trudne; szanowny akrobata nie szukał niczego, co można byłoby szumnie określić związkiem. Było jej to na rękę.
– Widzę, jak się uśmiechasz – mruknęła z przekąsem, wywróciła zabawnie oczami. Eve chyba niespecjalnie jej wierzyła w tę narrację o braku kawalerów. Trudno było jej się dziwić, a ujawnione nad rzeką rewelacje mogły brzmieć dla kogoś niewtajemniczonego jak oczywiste poszukiwanie czegoś więcej. – Ale Marcel to naprawdę tylko kumpel... powiem ci w sekrecie – nachyliła się nad blatem stolika, zniżyła ton do konspiracyjnego szeptu – że zamierzam zostać starą panną. Wtedy można robić co się chce, z kim i kiedy się chce. I nikomu nic do tego.
Dźwignęła się z krzesła i na chwilę zniknęła w tłumie. Piwo samo się nie kupi, a kto wie, może jak uśmiechnie się ładnie do gościa za ladą, to może i wynajdzie jakąś lemoniadę dla Eve.
Uniosła krótko brwi, wysłuchała uważnie słów Eve i zadumała się na moment. Nie była specjalistą w związkach, nie była najlepszym doradcą w relacjach, ale potrafiła słuchać i obserwować. Wydawało jej się, że te dwie umiejętności czasem są o wiele cenniejsze i bardziej przydatne niż nawet najlepiej skrojona rada.
– Cieszę się – odparła ze szczerym uśmiechem. – Cieszę się, że widzisz zmianę, bo zmiana oznacza coś nowego. I chciałabym wierzyć, że doprowadzi was w jakieś miłe miejsce. Ta niepewność o której mówisz… znam to. Trochę. Poniekąd. – Nie była nigdy w tak bliskiej relacji jak Eve z Jimem, ale znała poczucie stąpania po kruchym lodzie aż za dobrze. – Wiem jak mocno potrafi zmęczyć. Człowiek się wtedy czuje taki… – urwała, zamilkła na moment, ale właściwe słowo nie nadeszło. Wciąż miewała problemy z angielskim, ale niespecjalnie się tym przejmowała. Brak w słowiku skwitowała zatem beztroskim wzruszeniem ramion – …taki zmęczony. I skupia się na przewidywaniu ruchów drugiej strony, żeby przypadkiem nie wdepnąć w kolejne bagno, męczy się tym i nie ma sił na życie. Trwa w zawieszeniu, jakby… jakby zahibernował! – dodała z triumfem, w końcu przypominając sobie trudne słowo i aż uderzyła pięścią w otwartą dłoń. Co za sukces. Powinna to opić.
Yulia wyciągnęła szyję, by dostrzec kto dziś stoi za barem; cwany półuśmiech jasno potwierdzał, że dostrzegła tam kogoś znajomego. Może nawet będzie mogła liczyć na zniżkę.
– Ja dzisiaj stawiam. Co ci przynieść? – zwróciła się znów do Eve. – Dalej trzymasz się z daleka od procentów? Chociaż w sumie czy ten sikacz tutaj ma jakiekolwiek to nie wiem… – zadumała się, ale decyzję pozostawiła w rękach Doe; nie znała się na życiu młodych matek.
Yulia parsknęła cicho i pokręciła głową.
– Nie, żadnych kawalerów – odparła zgodnie z prawdą, a przynajmniej święcie wierząc, że prawdę jej przedstawia. Marcel był przecież jej kumplem - tylko tym. I osobiście dokładała wszelkich starań by oboje pozostali na tym poziomie. Zresztą, nie było to specjalnie trudne; szanowny akrobata nie szukał niczego, co można byłoby szumnie określić związkiem. Było jej to na rękę.
– Widzę, jak się uśmiechasz – mruknęła z przekąsem, wywróciła zabawnie oczami. Eve chyba niespecjalnie jej wierzyła w tę narrację o braku kawalerów. Trudno było jej się dziwić, a ujawnione nad rzeką rewelacje mogły brzmieć dla kogoś niewtajemniczonego jak oczywiste poszukiwanie czegoś więcej. – Ale Marcel to naprawdę tylko kumpel... powiem ci w sekrecie – nachyliła się nad blatem stolika, zniżyła ton do konspiracyjnego szeptu – że zamierzam zostać starą panną. Wtedy można robić co się chce, z kim i kiedy się chce. I nikomu nic do tego.
Dźwignęła się z krzesła i na chwilę zniknęła w tłumie. Piwo samo się nie kupi, a kto wie, może jak uśmiechnie się ładnie do gościa za ladą, to może i wynajdzie jakąś lemoniadę dla Eve.
I wasn't born a freak
I was born who I am
I was born who I am
the circus came later
Ostatnio zmieniony przez Yulia Dyatlova dnia 05.10.24 13:40, w całości zmieniany 1 raz
Yulia Dyatlova
Zawód : złodziejka, kombinatorka
Wiek : 19/20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
I've got a million things that I can say to you
But that doesn't mean that I'm going to
But that doesn't mean that I'm going to
OPCM : 6 +3
UROKI : 6 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 26
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Przechyliła się delikatnie, wspierając się o blat stolika łokciami. Skuliła lekko ramiona, by ustabilizować sylwetkę, chociaż pozornie dla postronnego obserwatora mogła wyglądać na niepewną. Wystarczyło jednak spojrzeć w ciemne oczy i zadziorny uśmieszek błąkający się po ustach, aby zatracić to mylne wrażenie. Chwilowo jednak wzrok miała utkwiony w dziewczynie, poświęcając jej pełnię swej uwagi, kiedy podjęły rozmowę o Doe. Nie czuła się oceniana przez to co mówiła, a rozumiana. Coś, czego brakowało jej często, a jednak nie przy niej.
- Wierz za nas dwie.- poprosiła z uśmiechem na ustach, bo jej tej wiary brakowało. Zależało od dnia, jak bardzo wierzyła, że dokądkolwiek dojdą; jednego dnia widziała jakąkolwiek wspólną przyszłość, by kolejnego czuć, że traciła czas. Nie czuła się stabilnie z Jamesem, nie czuła się pewnie, a to zniszczyło wiele nadziei na cokolwiek. Był czas, kiedy próbowała nad tym zapanować, lecz później po prostu odpuściła. Żyła dniem, każdą chwilą i to one zaczynały nadawać rytm, chociaż w swym braku przywiązania były niebezpieczne.- Właśnie tak.- przytaknęła jej, kiedy opisywała, jak niepewność wpływała na codzienność, jak potęguje zmęczenie.- Czasami zastanawiam się, kiedy będę miała dość. Kiedy nie wystarczy już miłości do niego, by dalej to ciągnąć.- westchnęła, opuszczając na moment głowę i kręcąc nią.
Uniosła wzrok na dziewczynę, słysząc triumfalny ton i mimowolnie uśmiechnęła się lekko.- Ale smętnie się zrobiło.- rzuciła i odchyliła się lekko.- Koniec z tym.- dodała i uniosła dłoń, by gestem podkreślić to. Nie chciała dziś o nim myśleć, nie teraz, gdy były razem na tańcach i miały się bawić, zanim będzie musiała wrócić. Czasu było mało i nie chciała go marnować.
Powiodła wzrokiem za Yulią, kiedy jej uśmiech podpowiadał, że barman nie był wcale jej obcy. Odwróciła głowę znów ku dziewczynie i skinęła lekko.
- Nadal bez procentów.- przytaknęła, ale nie było to takim problemem. Na przestrzeni miesięcy po prostu przywykła do tego stanu rzeczy, a w ostatnim czasie i tak sobie folgowała... z rozsądkiem, ale jednak.- Myślę, że jest tak rozcieńczony, że nikt już nie pamięta czy kiedyś miał coś z alkoholem wspólnego.- zawyrokowała, wiedząc, jak podły alkohol tu podawali. Jakby się uprzeć mogłaby i pić, ale odpuszczała.
Przekrzywiła głowę, kiedy dziewczyna zaczęła wdawać się w szczegóły odnośnie swojego związku, oficjalnego nie-zwiazku. Nie ukrywała uśmiechu, który leniwie unosił kąciki ust, podkreślając tylko, jak bardzo nie dawała wiary tej wersji wydarzeń.
- Wcale się nie uśmiecham.- prychnęła i lekko przechyliła się do przodu, zachęcona jej słowami.
Wywróciła oczami na tą rewelację i chociaż nie chciała to musiała jej przyznać rację. Ten plan był wolnością i swobodą, pozbawioną poczucia uwiązania.
- Mogłaś się tym zamiarem podzielić wcześniej, co? Zanim wyszłam za Jamesa... Albo zanim zaliczyłam wpadkę z nim.- westchnęła z pozornym niezadowoleniem. Wierzyła, że Yulia wyłapie jak półżartem wypowiedziane były ów słowa, bo nigdy nie nazwałaby Gilly wpadką. Nawet jeśli nią był to pozostawała też największym szczęściem. Czuła się jednak przy dziewczynie na tyle swobodnie i bezpiecznie, by pozwalać sobie na powiedzenie więcej, niż komukolwiek innemu.- Ale muszę pochwalić plan, bo jest dobry... Nawet jeśli z Marcelem u boku może być ci trudno.- dodała i pokazała jej język.
Odprowadziła ją wzrokiem, gdy dziewczyna dźwignęła się na nogi i zniknęła w tłumie. Powiodła spojrzeniem ciemnych oczu po zbiorowisku ludzi. Oparła łokieć o blat, a brodę wsparła na dłoni, rozglądając się za kimś ciekawym. Na wpół świadomie musnęła opuszkiem małego palca, dolną wargę, wodząc wzrokiem w zamyśleniu. Czekała cierpliwie na powrót Dyatlovy, nie dostrzegając jeszcze nikogo interesującego dla nich dwóch.
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Wierz za nas dwie.- poprosiła z uśmiechem na ustach, bo jej tej wiary brakowało. Zależało od dnia, jak bardzo wierzyła, że dokądkolwiek dojdą; jednego dnia widziała jakąkolwiek wspólną przyszłość, by kolejnego czuć, że traciła czas. Nie czuła się stabilnie z Jamesem, nie czuła się pewnie, a to zniszczyło wiele nadziei na cokolwiek. Był czas, kiedy próbowała nad tym zapanować, lecz później po prostu odpuściła. Żyła dniem, każdą chwilą i to one zaczynały nadawać rytm, chociaż w swym braku przywiązania były niebezpieczne.- Właśnie tak.- przytaknęła jej, kiedy opisywała, jak niepewność wpływała na codzienność, jak potęguje zmęczenie.- Czasami zastanawiam się, kiedy będę miała dość. Kiedy nie wystarczy już miłości do niego, by dalej to ciągnąć.- westchnęła, opuszczając na moment głowę i kręcąc nią.
Uniosła wzrok na dziewczynę, słysząc triumfalny ton i mimowolnie uśmiechnęła się lekko.- Ale smętnie się zrobiło.- rzuciła i odchyliła się lekko.- Koniec z tym.- dodała i uniosła dłoń, by gestem podkreślić to. Nie chciała dziś o nim myśleć, nie teraz, gdy były razem na tańcach i miały się bawić, zanim będzie musiała wrócić. Czasu było mało i nie chciała go marnować.
Powiodła wzrokiem za Yulią, kiedy jej uśmiech podpowiadał, że barman nie był wcale jej obcy. Odwróciła głowę znów ku dziewczynie i skinęła lekko.
- Nadal bez procentów.- przytaknęła, ale nie było to takim problemem. Na przestrzeni miesięcy po prostu przywykła do tego stanu rzeczy, a w ostatnim czasie i tak sobie folgowała... z rozsądkiem, ale jednak.- Myślę, że jest tak rozcieńczony, że nikt już nie pamięta czy kiedyś miał coś z alkoholem wspólnego.- zawyrokowała, wiedząc, jak podły alkohol tu podawali. Jakby się uprzeć mogłaby i pić, ale odpuszczała.
Przekrzywiła głowę, kiedy dziewczyna zaczęła wdawać się w szczegóły odnośnie swojego związku, oficjalnego nie-zwiazku. Nie ukrywała uśmiechu, który leniwie unosił kąciki ust, podkreślając tylko, jak bardzo nie dawała wiary tej wersji wydarzeń.
- Wcale się nie uśmiecham.- prychnęła i lekko przechyliła się do przodu, zachęcona jej słowami.
Wywróciła oczami na tą rewelację i chociaż nie chciała to musiała jej przyznać rację. Ten plan był wolnością i swobodą, pozbawioną poczucia uwiązania.
- Mogłaś się tym zamiarem podzielić wcześniej, co? Zanim wyszłam za Jamesa... Albo zanim zaliczyłam wpadkę z nim.- westchnęła z pozornym niezadowoleniem. Wierzyła, że Yulia wyłapie jak półżartem wypowiedziane były ów słowa, bo nigdy nie nazwałaby Gilly wpadką. Nawet jeśli nią był to pozostawała też największym szczęściem. Czuła się jednak przy dziewczynie na tyle swobodnie i bezpiecznie, by pozwalać sobie na powiedzenie więcej, niż komukolwiek innemu.- Ale muszę pochwalić plan, bo jest dobry... Nawet jeśli z Marcelem u boku może być ci trudno.- dodała i pokazała jej język.
Odprowadziła ją wzrokiem, gdy dziewczyna dźwignęła się na nogi i zniknęła w tłumie. Powiodła spojrzeniem ciemnych oczu po zbiorowisku ludzi. Oparła łokieć o blat, a brodę wsparła na dłoni, rozglądając się za kimś ciekawym. Na wpół świadomie musnęła opuszkiem małego palca, dolną wargę, wodząc wzrokiem w zamyśleniu. Czekała cierpliwie na powrót Dyatlovy, nie dostrzegając jeszcze nikogo interesującego dla nich dwóch.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Piwniczny Klub Jazzowy
Szybka odpowiedź