Piwniczny Klub Jazzowy
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Piwniczny klub jazzowy
Jak mawiają, potrzeba matką wynalazków - tak też narodził się piwniczny klub jazzowy. Jest to pierwszy tego rodzaju lokal na Wyspach, na który pomysł narodził się po wyprawie właściciela do Stanów. Nie każdego bowiem stać na wycieczkę do Cliodny, za to prawie każdy lubi się bawić przy dźwiękach muzyki na żywo. Wejście do klubu znajduje się pod poziomem ulicy, prowadzą do niego schodki umieszczone na końcu ślepego zaułka. Na drzwiach przywieszony jest plakat przedstawiający tańczącą kobietę w sukience w kropki. Gdy podejdzie do niej mugol nic się nie stanie, jednak jeżeli po schodach zejdzie czarodziej kobieta ruszy w tan, by śpiewnym, rozbawionym głosem poprosić o hasło. To zaś nie zmienia się nigdy; wystarczy powiedzieć "czy mogę prosić do tańca?", a kobieta zaśmieje się perliście i uchyli przed tobą drzwi do roztańczonego świata jazzu.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:16, w całości zmieniany 1 raz
Powoli zsuwam z ramion ciemny materiał płaszcza i przewieszam go przez oparcie wysokiego, barowego krzesła. Podciągam również rękawy jasnej koszuli, wokół panuje zaduch, tym bardziej wyczuwalny przez kompletny brak powietrza - w zamian w eterze plątają się wąskie wstęgi papierosowego dymu, ale postać chudej Pajęczycy, oprószonej gwiezdnym pyłem, jakoś pasuje mi do tej przestrzeni, chociaż nie spodziewałem się spotkać jej tutaj. Z drugiej strony czy nie poznaliśmy się w podobnym miejscu, w czasach kiedy obydwoje zajmowaliśmy podłe pokoje w Dziurawym Kotle? W porównaniu do tamtego pubu, ten lokal był naprawdę elegancki i luksusowy.
- Myślałem, że nagrodą jest twoja obecność i możliwość ponownego zajrzenia w te szare tęczówki. - wbiłem spojrzenie w jej jasne oczy, z wolna przesuwając opuszką palca po krawędzi swojej szklanki - Ale jeśli chcesz mi zaproponować jakiś bonus, to zamieniam się w słuch. - sunę spojrzeniem po smukłej, bladej twarzy Tildy - po jej podkrążonych oczach i idealnie wykrojonych ustach, w końcu kątem oka zerkam na dłoń opatrzoną długimi, szczupłymi palcami, które w tej chwili znajdują się niebezpiecznie blisko moich i niby to przypadkiem muskam lekko jej jasną skórę. Mam twarde, szorstkie dłonie, spracowane, pełne otarć i odcisków od lin oraz ciężkiej pracy na statku - w niczym nie przypominają tych męskich, aczkolwiek ładnych dłoni artysty, które prezentowałem polewając kolejne kufle piwa w Dziurawym Kotle. Wtedy zdobiły je plamki farb i cienie węgla, teraz pajęczyny błyszczących, ledwie widocznych blizn.
- Tą najjaśniejszą, tą samą, która wskazuje żeglarzom drogę w bezpieczne miejsce. - mrugam doń jednym okiem. Dzisiaj to ja miałem być tym właśnie marynarzem, wypatrującym blasku Gwiazdy Północnej. Roześmiałem się na jej słowa i jak na zawołanie sięgnąłem swojej potarganej czupryny, drapiąc się w czubek łba. Szybko jednak opuściłem ręce, na nowo wspierając łokcie na wypolerowanym blacie lady - Dziękuję. Wciąż tak samo urocza przy prawieniu komplementów. - pokręciłem z rozbawieniem głową - Ty również świetnie się prezentujesz i widzę, że pozbyłaś się pajęczych welonów. - unoszę szklankę do ust, spijając kolejny niewielki łyk bursztynowego trunku, który mieszając się z innymi coraz bardziej szumiał mi w głowie. Ale miałem mocny łeb, przyzwyczajony do alkoholu. Okręciłem naczynie w dłoniach, na krótką chwilę opuszczając na nie spojrzenie, przez krótką chwilę patrzyłem jak ciecz obmywa przezroczyste ścianki, jednak ostatecznie mój wzrok na nowo spoczął na stalowych tęczówkach kobiecych oczu.
- Zatańczymy? - zaproponowałem, wyciągając w jej kierunku jedną dłoń - Jesteś tutaj sama? Jeśli twój partner poszedł tylko skorzystać z toalety i wbiłem się w środek randki to lepiej powiedz zanim wróci i obije mi twarz. - uśmiecham się szeroko, rzucając okiem naokoło. To niby takie żarty, ale tak po prawdzie nie miałem wcale pewności czy faktycznie nie przyszła tutaj w towarzystwie jakiegoś eleganckiego dandysa.
- Myślałem, że nagrodą jest twoja obecność i możliwość ponownego zajrzenia w te szare tęczówki. - wbiłem spojrzenie w jej jasne oczy, z wolna przesuwając opuszką palca po krawędzi swojej szklanki - Ale jeśli chcesz mi zaproponować jakiś bonus, to zamieniam się w słuch. - sunę spojrzeniem po smukłej, bladej twarzy Tildy - po jej podkrążonych oczach i idealnie wykrojonych ustach, w końcu kątem oka zerkam na dłoń opatrzoną długimi, szczupłymi palcami, które w tej chwili znajdują się niebezpiecznie blisko moich i niby to przypadkiem muskam lekko jej jasną skórę. Mam twarde, szorstkie dłonie, spracowane, pełne otarć i odcisków od lin oraz ciężkiej pracy na statku - w niczym nie przypominają tych męskich, aczkolwiek ładnych dłoni artysty, które prezentowałem polewając kolejne kufle piwa w Dziurawym Kotle. Wtedy zdobiły je plamki farb i cienie węgla, teraz pajęczyny błyszczących, ledwie widocznych blizn.
- Tą najjaśniejszą, tą samą, która wskazuje żeglarzom drogę w bezpieczne miejsce. - mrugam doń jednym okiem. Dzisiaj to ja miałem być tym właśnie marynarzem, wypatrującym blasku Gwiazdy Północnej. Roześmiałem się na jej słowa i jak na zawołanie sięgnąłem swojej potarganej czupryny, drapiąc się w czubek łba. Szybko jednak opuściłem ręce, na nowo wspierając łokcie na wypolerowanym blacie lady - Dziękuję. Wciąż tak samo urocza przy prawieniu komplementów. - pokręciłem z rozbawieniem głową - Ty również świetnie się prezentujesz i widzę, że pozbyłaś się pajęczych welonów. - unoszę szklankę do ust, spijając kolejny niewielki łyk bursztynowego trunku, który mieszając się z innymi coraz bardziej szumiał mi w głowie. Ale miałem mocny łeb, przyzwyczajony do alkoholu. Okręciłem naczynie w dłoniach, na krótką chwilę opuszczając na nie spojrzenie, przez krótką chwilę patrzyłem jak ciecz obmywa przezroczyste ścianki, jednak ostatecznie mój wzrok na nowo spoczął na stalowych tęczówkach kobiecych oczu.
- Zatańczymy? - zaproponowałem, wyciągając w jej kierunku jedną dłoń - Jesteś tutaj sama? Jeśli twój partner poszedł tylko skorzystać z toalety i wbiłem się w środek randki to lepiej powiedz zanim wróci i obije mi twarz. - uśmiecham się szeroko, rzucając okiem naokoło. To niby takie żarty, ale tak po prawdzie nie miałem wcale pewności czy faktycznie nie przyszła tutaj w towarzystwie jakiegoś eleganckiego dandysa.
Tylko ślepy los mógł sprawić, że obydwoje znaleźli się w tym samym miejscu o tej samej porze. O ile Tilda rzadko kiedy opuszczała Londyn, rezydując w swojej pajęczej twierdzy, o tyle Bojczuk zdawał się stanowić jej przeciwieństwo - on wciąż gonił za czymś, czego Tilda nie potrafiła pojąć, jako że była typem osoby, która trzymała się utartych ścieżek i sprawdzonych schematów; czerpał z życia pełnymi garściami i ciągle szukał przygody. Wszystkie te obserwacje, poczynione przez Tildę na przestrzeni lat, z czasem uświadomiły jej, że być może istniał pewien ukryty powód, dla którego ich ścieżki skrzyżowały się kiedyś na dłużej niż chwilę.
Johnatan nie przypominał żadnej ze znanych jej osób i może właśnie dlatego Tilda była nim trochę – odrobinę – zafascynowana.
Nie zdziwiłaby się więc, gdyby jeszcze tej nocy zniknął w londyńskiej mgle i wypłynął na poszukiwanie kolejnych wrażeń, ale zanim miało to nastąpić, pragnęła nacieszyć się jego towarzystwem.
- Na bonusy trzeba sobie zasłużyć – odrzekła niewinnie, unosząc delikatnie jedną brew i odwzajemniając jego spojrzenie. Ponownie przytknęła do ust szklankę i pozwoliła, by ognistozłoty płyn spłynął jej powoli do gardła. Gdy poczuła na swojej dłoni dotyk Bojczuka, zastygła na moment ze szklanką tuż przy wargach; to było tylko przelotne muśnięcie, planowano-nieplanowane, a mimo wszystko przywołało w niej falę zakurzonych nieco wspomnień.
Zerknęła na jego dłonie, niewątpliwie skalane ciężką pracą i pokryte konstelacją perłowych blizn.
Nie wątpiła, że kryły się za nimi dziesiątki historii.
Przewróciła oczami na słowa Bojczuka, ale przyjęła komplement, nie powiedziawszy już ani słowa. Nie potrafiła jednak ukryć półuśmiechu, słysząc chichot Johnatana – był trochę jak niesłuchana od dawna piosenka, którą zapomniało się już w połowie, a która rozbrzmiała ponownie, budząc stare, dobre wspomnienia.
- Przyjemność po mojej stronie – odpowiedziała, wzruszając lekko ramionami. - Tylko na jeden wieczór – dodała po chwili, ostentacyjnie przeczesując palcami krótkie blond włosy. - Mam do nich słabość, choć nie są szczególnie wyjściowe.
Przykładem Bojczuka pociągnęła jeszcze jeden łyk ze swojej szklanki, czując, jak mocny alkohol rozgrzewa ją od środka. Na jej zwykle blade policzki wypłynęły delikatne rumieńce. Odstawiła szklankę z powrotem na blat akurat w momencie, gdy Bojczuk odezwał się ponownie.
- Nie martw się, stanęłabym w twojej obronie. Szkoda takiej twarzy – zaśmiała się, zaciskając palce na silnej dłoni Bojczuka i zsuwając się z gracją ze stołka. - Ale nie, przyszłam tutaj sama. To twój szczęśliwy wieczór.
Trzymając jego dłoń i lawirując pomiędzy ludźmi, poprowadziła go na parkiet, a gdy obydwoje znaleźli się już pośród roztańczonych par, zarzuciła Bojczukowi ręce na szyję. Utkwiła wzrok w jego twarzy, badając ją centymetr po centymetrze.
- Wiesz... – odezwała się po chwili, podnosząc nieco głos, by przebić się przez głośną, żywą muzykę, którą wygrywał właśnie zespół. – ...dziś są moje urodziny. Czy dostanę jakiś prezent? – rzuciła żartobliwie, kołysząc się na parkiecie i uważając, by nie stracić równowagi. Nie była najtragiczniejszą tancerką, na szczęście potrafiła nie potknąć się o własne nogi, ale wolała nie ryzykować, że przez nieuwagę skończy na podłodze pod nogami innych gości.
Johnatan nie przypominał żadnej ze znanych jej osób i może właśnie dlatego Tilda była nim trochę – odrobinę – zafascynowana.
Nie zdziwiłaby się więc, gdyby jeszcze tej nocy zniknął w londyńskiej mgle i wypłynął na poszukiwanie kolejnych wrażeń, ale zanim miało to nastąpić, pragnęła nacieszyć się jego towarzystwem.
- Na bonusy trzeba sobie zasłużyć – odrzekła niewinnie, unosząc delikatnie jedną brew i odwzajemniając jego spojrzenie. Ponownie przytknęła do ust szklankę i pozwoliła, by ognistozłoty płyn spłynął jej powoli do gardła. Gdy poczuła na swojej dłoni dotyk Bojczuka, zastygła na moment ze szklanką tuż przy wargach; to było tylko przelotne muśnięcie, planowano-nieplanowane, a mimo wszystko przywołało w niej falę zakurzonych nieco wspomnień.
Zerknęła na jego dłonie, niewątpliwie skalane ciężką pracą i pokryte konstelacją perłowych blizn.
Nie wątpiła, że kryły się za nimi dziesiątki historii.
Przewróciła oczami na słowa Bojczuka, ale przyjęła komplement, nie powiedziawszy już ani słowa. Nie potrafiła jednak ukryć półuśmiechu, słysząc chichot Johnatana – był trochę jak niesłuchana od dawna piosenka, którą zapomniało się już w połowie, a która rozbrzmiała ponownie, budząc stare, dobre wspomnienia.
- Przyjemność po mojej stronie – odpowiedziała, wzruszając lekko ramionami. - Tylko na jeden wieczór – dodała po chwili, ostentacyjnie przeczesując palcami krótkie blond włosy. - Mam do nich słabość, choć nie są szczególnie wyjściowe.
Przykładem Bojczuka pociągnęła jeszcze jeden łyk ze swojej szklanki, czując, jak mocny alkohol rozgrzewa ją od środka. Na jej zwykle blade policzki wypłynęły delikatne rumieńce. Odstawiła szklankę z powrotem na blat akurat w momencie, gdy Bojczuk odezwał się ponownie.
- Nie martw się, stanęłabym w twojej obronie. Szkoda takiej twarzy – zaśmiała się, zaciskając palce na silnej dłoni Bojczuka i zsuwając się z gracją ze stołka. - Ale nie, przyszłam tutaj sama. To twój szczęśliwy wieczór.
Trzymając jego dłoń i lawirując pomiędzy ludźmi, poprowadziła go na parkiet, a gdy obydwoje znaleźli się już pośród roztańczonych par, zarzuciła Bojczukowi ręce na szyję. Utkwiła wzrok w jego twarzy, badając ją centymetr po centymetrze.
- Wiesz... – odezwała się po chwili, podnosząc nieco głos, by przebić się przez głośną, żywą muzykę, którą wygrywał właśnie zespół. – ...dziś są moje urodziny. Czy dostanę jakiś prezent? – rzuciła żartobliwie, kołysząc się na parkiecie i uważając, by nie stracić równowagi. Nie była najtragiczniejszą tancerką, na szczęście potrafiła nie potknąć się o własne nogi, ale wolała nie ryzykować, że przez nieuwagę skończy na podłodze pod nogami innych gości.
You have witchcraftin your lips
Zmrużyłem lekko oczy - zapracować sobie, ta? Na szczęście wieczór dopiero się zaczynał, miałem jeszcze dużo czasu.
- Noc jeszcze młoda. - wzruszyłem delikatnie ramionami, przywdziewając na twarz maskę pozornej obojętności i obróciłem się, wspierając plecy oraz łokcie o kontuar.
- To jakiś specjalny wieczór? - pytam, unosząc obie brwi. Badam wzrokiem jej jasne pukle, przekrzywiając głowę na jedną stronę. Przed oczami stają mi obrazy przeszłości - jej mieszkanie na Pokątnej, gdzie aż roiło się od tkanych chudymi nóżkami pajęczych sieci i mieszkających tam owadów. Czasem mnie to przerażało, dreszcz przechodził wzdłuż kręgosłupa, kiedy kolejny ciąg ślepi dyndał mi nad głową... nie jednak na tyle, by nie wracać tam znowu i znowu, podczas chłodnych, londyńskich nocy, kiedy na niebie wisiał srebrzysty sierp księżyca, a wokół świeciły konstelacje jasnych punkcików.
- Ufff, ulżyło mi. - odetchnąłem z ulgą, nieco mocniej zaciskając palce na dziewczęcej dłoni; przesuwam kciukiem po jej skórze - Chociaż ufam, że w obronie tej twarzy poradziłabyś sobie z każdym drabem. - z moich ust wypada kolejna salwa serdecznego śmiechu. Już raz dostałem po mordzie w tym miejscu i raczej nie chciałbym tego powtarzać. Wtedy barman mógłby się naprawdę wkurzyć, nawet jeśli teraz jeno zerkał badawczo w moją stronę, jakby czekał, że zaraz znowu wpakuję się w jakieś kłopoty. Ale nic nie kombinowałem, jak matkę kocham! Zresztą i wtedy był to zwykły nieszczęśliwy wypadek! Na szczęście Tony czuwał...
Dałem się poprowadzić na parkiet, a kiedy zarzuciła mi ręce na szyję, przylgnąłem do jej drobnego ciała. Oparłem dłonie na kobiecych żebrach, z wolna przesuwając po nich opuszkami palców. Jedno, drugie, trzecie... Opuszczam ręce nieco niżej, na wcięcie w talii, otulone delikatnym materiałem sukienki.
- Urodziny, naprawdę? - unoszę wysoko obie brwi. Więc faktycznie był to specjalny wieczór, a ja miałem sporo szczęścia, wpadając na nią akurat dzisiaj. Tylko dlaczego spędzała swoje urodziny samotnie?... Odpowiedź sama mi się nasunęła - znałem przecież Tildę Fancourt.
- Wszystkiego najlepszego, oby Los zawsze się do ciebie uśmiechał. - mrugam doń jednym okiem, uśmiechając się w swój charakterystyczny sposób - trochę czarujący, a trochę łobuzerski - Hmm, niech pomyślę... - zerknąłem w sufit, wahając się przez chwilę, a gdy na nowo wbiłem spojrzenie w twarz panny Fancourt, moje dłonie również osunęły się nieco niżej, na jej biodra, które kołysały się w rytm muzyki. Nawet lubiłem jazz, był dobry do tańczenia, a ja w ostatnim czasie podłapałem kilka fajnych ruchów. Nie deptałem już po stopach moich partnerek i nawet nieźle sobie radziłem w prowadzeniu - Okej, zastanowiłem się, dostaniesz prezent, ale w swoim czasie. Nie jest jeszcze gotowy. Nic więcej nie powiem, to ma być niespodzianka. - kiwnąłem głową. Wiedziałem, że nie mogę jej podarować niczego specjalnego i ona pewnie też doskonale o tym wiedziała, ale przecież nie to się liczyło w prezentach. Znaczy... no chyba. Ja tam nie dostałem nigdy niczego drogiego, a i tak zawsze cieszyłem się jak dziecko.
- Więc? Co dziś robiłaś z okazji tego specjalnego dnia? Świętowałaś? - pytam, zupełnie jakbyśmy się widzieli ledwie wczoraj.
- Noc jeszcze młoda. - wzruszyłem delikatnie ramionami, przywdziewając na twarz maskę pozornej obojętności i obróciłem się, wspierając plecy oraz łokcie o kontuar.
- To jakiś specjalny wieczór? - pytam, unosząc obie brwi. Badam wzrokiem jej jasne pukle, przekrzywiając głowę na jedną stronę. Przed oczami stają mi obrazy przeszłości - jej mieszkanie na Pokątnej, gdzie aż roiło się od tkanych chudymi nóżkami pajęczych sieci i mieszkających tam owadów. Czasem mnie to przerażało, dreszcz przechodził wzdłuż kręgosłupa, kiedy kolejny ciąg ślepi dyndał mi nad głową... nie jednak na tyle, by nie wracać tam znowu i znowu, podczas chłodnych, londyńskich nocy, kiedy na niebie wisiał srebrzysty sierp księżyca, a wokół świeciły konstelacje jasnych punkcików.
- Ufff, ulżyło mi. - odetchnąłem z ulgą, nieco mocniej zaciskając palce na dziewczęcej dłoni; przesuwam kciukiem po jej skórze - Chociaż ufam, że w obronie tej twarzy poradziłabyś sobie z każdym drabem. - z moich ust wypada kolejna salwa serdecznego śmiechu. Już raz dostałem po mordzie w tym miejscu i raczej nie chciałbym tego powtarzać. Wtedy barman mógłby się naprawdę wkurzyć, nawet jeśli teraz jeno zerkał badawczo w moją stronę, jakby czekał, że zaraz znowu wpakuję się w jakieś kłopoty. Ale nic nie kombinowałem, jak matkę kocham! Zresztą i wtedy był to zwykły nieszczęśliwy wypadek! Na szczęście Tony czuwał...
Dałem się poprowadzić na parkiet, a kiedy zarzuciła mi ręce na szyję, przylgnąłem do jej drobnego ciała. Oparłem dłonie na kobiecych żebrach, z wolna przesuwając po nich opuszkami palców. Jedno, drugie, trzecie... Opuszczam ręce nieco niżej, na wcięcie w talii, otulone delikatnym materiałem sukienki.
- Urodziny, naprawdę? - unoszę wysoko obie brwi. Więc faktycznie był to specjalny wieczór, a ja miałem sporo szczęścia, wpadając na nią akurat dzisiaj. Tylko dlaczego spędzała swoje urodziny samotnie?... Odpowiedź sama mi się nasunęła - znałem przecież Tildę Fancourt.
- Wszystkiego najlepszego, oby Los zawsze się do ciebie uśmiechał. - mrugam doń jednym okiem, uśmiechając się w swój charakterystyczny sposób - trochę czarujący, a trochę łobuzerski - Hmm, niech pomyślę... - zerknąłem w sufit, wahając się przez chwilę, a gdy na nowo wbiłem spojrzenie w twarz panny Fancourt, moje dłonie również osunęły się nieco niżej, na jej biodra, które kołysały się w rytm muzyki. Nawet lubiłem jazz, był dobry do tańczenia, a ja w ostatnim czasie podłapałem kilka fajnych ruchów. Nie deptałem już po stopach moich partnerek i nawet nieźle sobie radziłem w prowadzeniu - Okej, zastanowiłem się, dostaniesz prezent, ale w swoim czasie. Nie jest jeszcze gotowy. Nic więcej nie powiem, to ma być niespodzianka. - kiwnąłem głową. Wiedziałem, że nie mogę jej podarować niczego specjalnego i ona pewnie też doskonale o tym wiedziała, ale przecież nie to się liczyło w prezentach. Znaczy... no chyba. Ja tam nie dostałem nigdy niczego drogiego, a i tak zawsze cieszyłem się jak dziecko.
- Więc? Co dziś robiłaś z okazji tego specjalnego dnia? Świętowałaś? - pytam, zupełnie jakbyśmy się widzieli ledwie wczoraj.
Ile magii znajdowało się tego wieczora w klubie jazzowym, po brzegi wypełnionymi czarodziejami i czarownicami? Czy mogło jej być nawet więcej?
Bez wahania odrzekłaby, że owszem. Może była to kwestia alkoholu, który powoli zaczynał szumieć jej delikatnie w głowie, a może najzwyczajniej w świecie wraz z pojawieniem się Bojczuka poprawił jej się humor, jednak nie zmieniało to faktu, że wszystko nagle zaczęło wyglądać nieco bardziej magicznie. Słabe światło sączące się z sufitu rzucało na ściany nieregularne cienie, a skąpane w nim twarze wirujących na parkiecie ludzi wyglądały niemalże tajemniczo. Nie miała pojęcia, która była godzina, ale gdyby ktoś powiedział jej, że był to środek nocy, uwierzyłaby bez zastanowienia – zaledwie kilka godzin do świtu, londyńczycy śpiący spokojnie w swoich ciepłych łóżkach i tylko jedno miejsce w całej stolicy, gdzie zabawa trwała w najlepsze i gdzie nikt nie znał zmęczenia.
- Walczyłabym o tę twarz jak lwica – rzuciła, uśmiechając się trochę do Johnatana, a trochę do samej siebie.
Nie podejrzewała, że kołysanie się na parkiecie w rytm muzyki, z dłońmi Bojczuka podążającymi coraz niżej i niżej, sprawi jej taką przyjemność. Nie pamiętała, kiedy tańczyła po raz ostatni – może we własnym mieszkaniu do dźwięków nieco rzężącego gramofonu, by umilić sobie sprzątanie?
Nawet jeśli tak, od tamtego momentu musiały minąć długie lata.
- Naprawdę. Niestety, starość nie radość – zapewniła go ze śmiechem, zapatrzona w błękitne tęczówki. - Dziękuję. Nie mogłabym sobie wyobrazić lepszych życzeń – dodała z lekkim przekąsem, choć mimo wszystko w jej głosie zabrzmiała szczera nuta wdzięczności. W czasach tak niespokojnych jak obecne nie należało lekceważyć losu; nie każdy miał przecież to szczęście, by ujrzeć uśmiech fortuny.
Ich twarze dzieliło tylko kilka centymetrów i Tilda doskonale widziała, jak oblicze Johnatana zasnuło na moment zamyślenie. Uśmiechnęła się delikatnie – nie potrafiła już zliczyć, ile uśmiechów wypłynęło na jej usta w ciągu tych kilku minut – obserwując uważnie swojego towarzysza.
- W swoim czasie? – powtórzyła powoli, udając oburzenie. Jej brwi uniosły się wysoko na wyraz teatralnej dezaprobaty. - Skandal. Nie mam na tyle cierpliwości – zachichotała mu do ucha, po czym przysunęła się bliżej Johnatana, jeszcze bardziej zmniejszając dzielącą ich odległość.
- Wstałam, zjadłam śniadanie, przeczytałam Proroka Codziennego. Ach, i poczęstowałam myszami kilka ptaszników – odpowiedziała niemalże ze znudzeniem w głosie, znów się zaśmiała, po czym na powrót spoważniała. Prawdą było, że pomijając wyprawę do Piwnicznego Klubu Jazzowego, nie obchodziła dziś swoich urodzin w żaden szczególny sposób. - Nie świętowałam – powiedziała wreszcie, a jej twarz posmutniała na ułamek sekundy, by zaraz się rozpogodzić. - Ale miałam nadzieję, że wieczór w tym miejscu będzie dobrym pomysłem i najwyraźniej się nie pomyliłam – mrugnęła porozumiewawczo do Bojczuka. Mówiła prawdę; bynajmniej nie żałowała już, że tutaj przyszła.
- A co słychać u ciebie? – zmieniła temat, muskając lekko opuszkami palców kark Johnatana. - Wybierasz się na kolejny podbój świata czy właśnie wróciłeś odwiedzić swoje muzy? – dodała, unosząc minimalnie kąciki ust i mrużąc stalowoszare oczy.
Bez wahania odrzekłaby, że owszem. Może była to kwestia alkoholu, który powoli zaczynał szumieć jej delikatnie w głowie, a może najzwyczajniej w świecie wraz z pojawieniem się Bojczuka poprawił jej się humor, jednak nie zmieniało to faktu, że wszystko nagle zaczęło wyglądać nieco bardziej magicznie. Słabe światło sączące się z sufitu rzucało na ściany nieregularne cienie, a skąpane w nim twarze wirujących na parkiecie ludzi wyglądały niemalże tajemniczo. Nie miała pojęcia, która była godzina, ale gdyby ktoś powiedział jej, że był to środek nocy, uwierzyłaby bez zastanowienia – zaledwie kilka godzin do świtu, londyńczycy śpiący spokojnie w swoich ciepłych łóżkach i tylko jedno miejsce w całej stolicy, gdzie zabawa trwała w najlepsze i gdzie nikt nie znał zmęczenia.
- Walczyłabym o tę twarz jak lwica – rzuciła, uśmiechając się trochę do Johnatana, a trochę do samej siebie.
Nie podejrzewała, że kołysanie się na parkiecie w rytm muzyki, z dłońmi Bojczuka podążającymi coraz niżej i niżej, sprawi jej taką przyjemność. Nie pamiętała, kiedy tańczyła po raz ostatni – może we własnym mieszkaniu do dźwięków nieco rzężącego gramofonu, by umilić sobie sprzątanie?
Nawet jeśli tak, od tamtego momentu musiały minąć długie lata.
- Naprawdę. Niestety, starość nie radość – zapewniła go ze śmiechem, zapatrzona w błękitne tęczówki. - Dziękuję. Nie mogłabym sobie wyobrazić lepszych życzeń – dodała z lekkim przekąsem, choć mimo wszystko w jej głosie zabrzmiała szczera nuta wdzięczności. W czasach tak niespokojnych jak obecne nie należało lekceważyć losu; nie każdy miał przecież to szczęście, by ujrzeć uśmiech fortuny.
Ich twarze dzieliło tylko kilka centymetrów i Tilda doskonale widziała, jak oblicze Johnatana zasnuło na moment zamyślenie. Uśmiechnęła się delikatnie – nie potrafiła już zliczyć, ile uśmiechów wypłynęło na jej usta w ciągu tych kilku minut – obserwując uważnie swojego towarzysza.
- W swoim czasie? – powtórzyła powoli, udając oburzenie. Jej brwi uniosły się wysoko na wyraz teatralnej dezaprobaty. - Skandal. Nie mam na tyle cierpliwości – zachichotała mu do ucha, po czym przysunęła się bliżej Johnatana, jeszcze bardziej zmniejszając dzielącą ich odległość.
- Wstałam, zjadłam śniadanie, przeczytałam Proroka Codziennego. Ach, i poczęstowałam myszami kilka ptaszników – odpowiedziała niemalże ze znudzeniem w głosie, znów się zaśmiała, po czym na powrót spoważniała. Prawdą było, że pomijając wyprawę do Piwnicznego Klubu Jazzowego, nie obchodziła dziś swoich urodzin w żaden szczególny sposób. - Nie świętowałam – powiedziała wreszcie, a jej twarz posmutniała na ułamek sekundy, by zaraz się rozpogodzić. - Ale miałam nadzieję, że wieczór w tym miejscu będzie dobrym pomysłem i najwyraźniej się nie pomyliłam – mrugnęła porozumiewawczo do Bojczuka. Mówiła prawdę; bynajmniej nie żałowała już, że tutaj przyszła.
- A co słychać u ciebie? – zmieniła temat, muskając lekko opuszkami palców kark Johnatana. - Wybierasz się na kolejny podbój świata czy właśnie wróciłeś odwiedzić swoje muzy? – dodała, unosząc minimalnie kąciki ust i mrużąc stalowoszare oczy.
You have witchcraftin your lips
- Wiek to tylko liczba. - wzruszyłem nieznacznie jednym ramieniem. Nawet nie byłem pewien ile właściwie lat kończy dzisiejszego dnia, ale szczerze? Niespecjalnie mnie to interesowało - mogłaby mieć siedemnaście, a mogłaby pięćdziesiąt, tak po prawdzie. Chociaż brak zmarszczek świadczył o tym, że bliżej jej jednak do tej dolnej granicy. Niemniej, nie pytałem - podobno nie wypadało pytać o to kobiet. Nigdy nie rozumiałem dlaczego i pewnie nigdy nie zrozumiem.
- Cierpliwość również zostanie nagrodzona. - kiwam głową - Ale jeśli taka jesteś niecierpliwa, to może jednak mógłbym coś z tym zrobić... - była tak blisko, jeszcze bliżej... Czułem zapach jej skóry i włosów, ciepły oddech na moim ciele, delikatne muśnięcia długich palców. Widziałem wpatrzone we mnie ślepia i delikatne rumieńce znaczące blade policzki... Więc pochyliłem się nieznacznie składając krótki pocałunek na miękkich, dziewczęcych wargach. Moje powieki mimowolnie opadły, ale trwało to tylko chwilę, tak jak i samo muśnięcie.
- Uznajmy to za prezent numer jeden.
Brrr... ciarki przebiegły mi po kręgosłupie na samo wspomnienie o ptasznikach i myszach. Już zapomniałem z jaką beztroską potrafiła o tym mówić, w czasie kiedy większość ludzi czuło nieznaczny strach, lub chociaż obrzydzenie. Ja z czasem zwyczajnie się przyzwyczaiłem, ale teraz, kiedy minęło wiele czasu od naszego ostatniego spotkania, na nowo odczuwałem te wszystkie negatywne skutki. Starałem się jednak nie dać tego po sobie poznać i chyba szło mi całkiem nieźle.
- Może i dobrze? Przynajmniej masz siłę na wieczorne balety, bo to dopiero początek. To przeznaczenie, że się spotkaliśmy akurat dzisiaj, więc obiecuję, że zrobię wszystko by to były twoje najlepsze urodziny. Inaczej nie nazywam się Johnatan Bojczuk! - zabawne. Właściwie wcale nie nazywałem się Bojczuk, ale na całych Wyspach Brytyjskich było ledwie kilka osób, które o tym wiedziały i ufałem, że trzymały gęby na kłódki, albo już o tym zapomniały.
- Właściwie... - zawahałem się nad odpowiedzią. Niespecjalnie mi się ostatnio układało w życiu, niestety i kolejne podboje świata będą musiały poczekać - Właściwie to wróciłem podbijać Anglię i tak jakoś wyszło, że chyba zostanę tu na dłużej. Los zadecydował za mnie tym razem i całkowicie mu się poddałem, chyba powinienem zadomowić się w Londynie. Przynajmniej na jakiś czas. - pokiwałem głową, chociaż w moich oczach odbiła się tęsknota za otwartym morzem. Ocean wybrał mnie zanim się urodziłem, wiedziałem to, czułem, czuła to także moja różdżka i prawdopodobnie nie mogłem być całkowicie szczęśliwym stacjonując na lądzie. Próbowałem, nie narzekałem, chwytałem dzień oddając się hedonistycznym przyjemnościom, ale gdzieś w głębi wciąż czułem pustkę, którą wypełnić mógł tylko wiatr wiejący prosto w żagle - Ale może faktycznie jest to odpowiednia okazja by odnowić kilka kontaktów? - mrugam do Tildy jednym okiem, a moje usta na nowo wyciągają się w uśmiechu - Powiedz, jest coś, co chciałabyś dzisiaj zrobić? Coś, o czym od zawsze marzyłaś, ale z różnych powodów nie mogłaś? Cokolwiek co mogłoby sprawić, że zapamiętasz ten dzień do końca życia? - ja na przykład zawsze chciałem polizać koloseum. I zrobiłem to dwa lata temu - smakowało jak kamień.
- Cierpliwość również zostanie nagrodzona. - kiwam głową - Ale jeśli taka jesteś niecierpliwa, to może jednak mógłbym coś z tym zrobić... - była tak blisko, jeszcze bliżej... Czułem zapach jej skóry i włosów, ciepły oddech na moim ciele, delikatne muśnięcia długich palców. Widziałem wpatrzone we mnie ślepia i delikatne rumieńce znaczące blade policzki... Więc pochyliłem się nieznacznie składając krótki pocałunek na miękkich, dziewczęcych wargach. Moje powieki mimowolnie opadły, ale trwało to tylko chwilę, tak jak i samo muśnięcie.
- Uznajmy to za prezent numer jeden.
Brrr... ciarki przebiegły mi po kręgosłupie na samo wspomnienie o ptasznikach i myszach. Już zapomniałem z jaką beztroską potrafiła o tym mówić, w czasie kiedy większość ludzi czuło nieznaczny strach, lub chociaż obrzydzenie. Ja z czasem zwyczajnie się przyzwyczaiłem, ale teraz, kiedy minęło wiele czasu od naszego ostatniego spotkania, na nowo odczuwałem te wszystkie negatywne skutki. Starałem się jednak nie dać tego po sobie poznać i chyba szło mi całkiem nieźle.
- Może i dobrze? Przynajmniej masz siłę na wieczorne balety, bo to dopiero początek. To przeznaczenie, że się spotkaliśmy akurat dzisiaj, więc obiecuję, że zrobię wszystko by to były twoje najlepsze urodziny. Inaczej nie nazywam się Johnatan Bojczuk! - zabawne. Właściwie wcale nie nazywałem się Bojczuk, ale na całych Wyspach Brytyjskich było ledwie kilka osób, które o tym wiedziały i ufałem, że trzymały gęby na kłódki, albo już o tym zapomniały.
- Właściwie... - zawahałem się nad odpowiedzią. Niespecjalnie mi się ostatnio układało w życiu, niestety i kolejne podboje świata będą musiały poczekać - Właściwie to wróciłem podbijać Anglię i tak jakoś wyszło, że chyba zostanę tu na dłużej. Los zadecydował za mnie tym razem i całkowicie mu się poddałem, chyba powinienem zadomowić się w Londynie. Przynajmniej na jakiś czas. - pokiwałem głową, chociaż w moich oczach odbiła się tęsknota za otwartym morzem. Ocean wybrał mnie zanim się urodziłem, wiedziałem to, czułem, czuła to także moja różdżka i prawdopodobnie nie mogłem być całkowicie szczęśliwym stacjonując na lądzie. Próbowałem, nie narzekałem, chwytałem dzień oddając się hedonistycznym przyjemnościom, ale gdzieś w głębi wciąż czułem pustkę, którą wypełnić mógł tylko wiatr wiejący prosto w żagle - Ale może faktycznie jest to odpowiednia okazja by odnowić kilka kontaktów? - mrugam do Tildy jednym okiem, a moje usta na nowo wyciągają się w uśmiechu - Powiedz, jest coś, co chciałabyś dzisiaj zrobić? Coś, o czym od zawsze marzyłaś, ale z różnych powodów nie mogłaś? Cokolwiek co mogłoby sprawić, że zapamiętasz ten dzień do końca życia? - ja na przykład zawsze chciałem polizać koloseum. I zrobiłem to dwa lata temu - smakowało jak kamień.
Jakież to było proste – śmiać się pełną piersią, kołysać się wolno w objęciach Bojczuka i wsłuchiwać w słodką muzykę, otaczającą ich szczelnie ze wszystkich stron. Zamiast chłodu i posępności mieszkania – ciepło ciała Johnatana, do którego przylgnęła, niemalże spragniona tego uczucia. Do tej pory nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo doskwierała jej samotność, jak zmęczona była brakiem ludzkiego towarzystwa, bo choć pajęcze miłowała całym swoim sercem, paciorkowate oczy nie potrafiły zastąpić spojrzenia człowieka z krwi i kości.
Żywego, rozumnego spojrzenia, skupiającego na niej całą swoją uwagę.
Przewróciła oczami, słysząc słowa Bojczuka na temat wieku, choć po części musiała przyznać mu rację. Nie czuła, aby z roku na rok stawała się mądrzejsza, dojrzalsza czy bardziej stateczna; wciąż zdawało jej się, że utknęła w martwym punkcie. Jej wiek powoli przestawał więc mieć dla niej większe znaczenie, był – jak Bojczuk trafnie to określił – tylko liczbą, dwiema stojącymi obok siebie cyframi, które tylko w teorii miały nadawać jej więcej powagi.
- Jestem bardzo niecierpliwa – zdążyła jeszcze powiedzieć, zanim Johnatan pochylił się lekko, muskając wargami jej usta. Bez wahania poszła w jego ślady, odwzajemniając smakujący whiskey pocałunek. - Pytałam o prezent, dostaję prezenty. Cóż za hojność – odpowiedziała po chwili, podciągając kącik ust nieco wyżej.
Jego spontaniczność i nieprzewidywalność niejednokrotnie sprawiała, że Tilda nie potrafiła powstrzymać uśmiechu.
Nie wątpiła również, iż był to jeden z powodów, dla których z taką łatwością zawracał kobietom (jej) w głowie.
- To spotkanie było zapisane w gwiazdach – odrzekła z miną profetki znającej wszystkie tajemnice nieba i ziemi. - Trzymam cię zatem za słowo, Johnatanie Bojczuku – powiedziała z powagą, mierząc go uważnym spojrzeniem, ale zaraz znów nie mogła powstrzymać śmiechu i zachichotała cicho.
Umilkła jednak, by wysłuchać Bojczuka, szczerze ciekawa, co działo się ostatnio w jego życiu – a nie wątpiła, że w miesiąc przeżywał on tyle przygód, ilu ona nie doświadczyła w ciągu całej swojej egzystencji. Uniosła lekko brew, słysząc o jego planach.
- Jestem w szoku, zadomowić się i Bojczuk to przeciwstawne wyrazy – stwierdziła, domyślając się, że jej towarzysz zapewne nie był zadowolony z takiego obrotu spraw. Cokolwiek zmusiło go do przedłużenia pobytu w stolicy, musiało najwidoczniej dręczyć jego myśli. - Gdybyś zatęsknił za przyjazną twarzą w nieprzyjaznym Londynie, wiesz, gdzie mnie znaleźć – powiedziała, chcąc dodać coś jeszcze, lecz Bojczuk odezwał się ponownie.
Zastanowiła się głęboko nad jego pytaniami, zaciskając usta w wąską linię i marszcząc delikatnie brwi. O czym w zasadzie marzyła? Jakie pragnienia przylgnęły do jej serca?
Doskonale wiedziała jakie, ale mimo najszczerszych intencji Johnatan nie był w stanie ich spełnić.
Nikt nie był.
Zawahała się jeszcze przez moment nad odpowiedzią.
- Mówiłam ci kiedyś, że bardzo chciałabym przejechać się na wielkiej akromantuli przez londyńskie ulice – powiedziała ze śmiechem, wpatrzona w Bojczuka. - Ale chciałabym również zobaczyć, jak obwieszczasz całemu parkietowi, że zatańczysz dla mnie charlestona, a potem bierzesz mnie w objęcia i całujesz namiętnie, aż każda obecna tu czarownica zzielenieje z zazdrości – niewątpliwie rzucała mu wyzwanie. - Potem ewentualnie możemy przejechać się na tej akromantuli.
Kto wie – znając nieprzewidywalność Johnatana, być może faktycznie miał na podorędziu akromantulę.
Żywego, rozumnego spojrzenia, skupiającego na niej całą swoją uwagę.
Przewróciła oczami, słysząc słowa Bojczuka na temat wieku, choć po części musiała przyznać mu rację. Nie czuła, aby z roku na rok stawała się mądrzejsza, dojrzalsza czy bardziej stateczna; wciąż zdawało jej się, że utknęła w martwym punkcie. Jej wiek powoli przestawał więc mieć dla niej większe znaczenie, był – jak Bojczuk trafnie to określił – tylko liczbą, dwiema stojącymi obok siebie cyframi, które tylko w teorii miały nadawać jej więcej powagi.
- Jestem bardzo niecierpliwa – zdążyła jeszcze powiedzieć, zanim Johnatan pochylił się lekko, muskając wargami jej usta. Bez wahania poszła w jego ślady, odwzajemniając smakujący whiskey pocałunek. - Pytałam o prezent, dostaję prezenty. Cóż za hojność – odpowiedziała po chwili, podciągając kącik ust nieco wyżej.
Jego spontaniczność i nieprzewidywalność niejednokrotnie sprawiała, że Tilda nie potrafiła powstrzymać uśmiechu.
Nie wątpiła również, iż był to jeden z powodów, dla których z taką łatwością zawracał kobietom (jej) w głowie.
- To spotkanie było zapisane w gwiazdach – odrzekła z miną profetki znającej wszystkie tajemnice nieba i ziemi. - Trzymam cię zatem za słowo, Johnatanie Bojczuku – powiedziała z powagą, mierząc go uważnym spojrzeniem, ale zaraz znów nie mogła powstrzymać śmiechu i zachichotała cicho.
Umilkła jednak, by wysłuchać Bojczuka, szczerze ciekawa, co działo się ostatnio w jego życiu – a nie wątpiła, że w miesiąc przeżywał on tyle przygód, ilu ona nie doświadczyła w ciągu całej swojej egzystencji. Uniosła lekko brew, słysząc o jego planach.
- Jestem w szoku, zadomowić się i Bojczuk to przeciwstawne wyrazy – stwierdziła, domyślając się, że jej towarzysz zapewne nie był zadowolony z takiego obrotu spraw. Cokolwiek zmusiło go do przedłużenia pobytu w stolicy, musiało najwidoczniej dręczyć jego myśli. - Gdybyś zatęsknił za przyjazną twarzą w nieprzyjaznym Londynie, wiesz, gdzie mnie znaleźć – powiedziała, chcąc dodać coś jeszcze, lecz Bojczuk odezwał się ponownie.
Zastanowiła się głęboko nad jego pytaniami, zaciskając usta w wąską linię i marszcząc delikatnie brwi. O czym w zasadzie marzyła? Jakie pragnienia przylgnęły do jej serca?
Doskonale wiedziała jakie, ale mimo najszczerszych intencji Johnatan nie był w stanie ich spełnić.
Nikt nie był.
Zawahała się jeszcze przez moment nad odpowiedzią.
- Mówiłam ci kiedyś, że bardzo chciałabym przejechać się na wielkiej akromantuli przez londyńskie ulice – powiedziała ze śmiechem, wpatrzona w Bojczuka. - Ale chciałabym również zobaczyć, jak obwieszczasz całemu parkietowi, że zatańczysz dla mnie charlestona, a potem bierzesz mnie w objęcia i całujesz namiętnie, aż każda obecna tu czarownica zzielenieje z zazdrości – niewątpliwie rzucała mu wyzwanie. - Potem ewentualnie możemy przejechać się na tej akromantuli.
Kto wie – znając nieprzewidywalność Johnatana, być może faktycznie miał na podorędziu akromantulę.
You have witchcraftin your lips
- A to dopiero jeden z wielu. - mówię, kilkukrotnie unosząc i opuszczając brwi. Jeszcze nie wiedziała jaki potrafię być hojny! Znaczy wiedziała pewnie, bo nigdy nie był ze mnie sknerus, nawet jak zarabiałem marne knuty w Dziurawym Kotle (nie to, żebym teraz zarabiał jakoś lepiej) to szastałem nimi jakbym miał co najmniej milion galeonów gdzieś w podziemiach Gringotta. Tymczasem zbierały się tam pewnie tylko pajęczyny. Tylko czy pamiętała, że zawsze miałem gest?...
- Sam jestem w szoku! - roześmiałem się. Od maleńkości gnało mnie do przodu, daleko za horyzont, do miejsc niepoznanych przez nikogo. Nie lubiłem siedzieć w miejscu, męczyła mnie monotonia, gdybym mógł wyruszyłbym już dawno, właściwie od razu, ale ciężko było załapać się na jakiś statek. Większość z nich nie robiła żadnych rotacji w załodze, nie potrzebowali kolejnych mord do wyżywienia, ani rąk do podziału marynarskiej doli, nawet jeśli faktycznie znałem się na żegludze. Kilkudniowe, jednorazowe rejsy to nie było to samo co stałe miejsce w zespole. Mogłem zająć się malarstwem, ale to wiązało się z bardziej statecznym żywotem, niestety. Kochałem sztukę, mocniej jednak umiłowałem ocean - Na pewno skorzystam z zaproszenia. - szczególnie, że w ostatnich tygodniach nie miałem się gdzie podziać. Stacjonowałem u Leanne i dobrze mi było w jej domu, ale czułem, że nie będę mógł tam zostać na zawsze. Znaliśmy się co prawda od dzieciaka, ale każde z nas wybrało inne ścieżki, mieliśmy swoje życia, wiedziałem, że nasze drogi wkrótce się rozejdą, a ja będę musiał znaleźć inne lokum.
Roześmiałem się na jej słowa - znalezienie i oswojenie akromantuli mogłoby być problematyczne, ale podobno dla chcącego nic trudnego, więc kto wie! Być może wyjedziemy stąd na ośmionożnej, owłosionej bestii? Pożyjemy-zobaczymy. Za to jej kolejna propozycja była już łatwiejsza do spełnienia. Uśmiechnąłem się i przesunąłem dłońmi wzdłuż ciała Tildy, tym razem w górę, aż do jej rąk, na których zacisnąłem palce. Uniosłem kończyny jeszcze wyżej, zachęcając ją do piruetu, a kiedy ostatnie takty granej przez zespół piosenki wypełniły powietrze, zatrzymałem się, na ułamek sekundy wzmacniając uścisk na dziewczęcej dłoni.
A później wypuściłem ją, w zamian bijąc brawo. Gwizdnąłem głośno, wsuwając w usta dwa palce.
- Drogie panie i szanowni panowie! - zacząłem, korzystając z chwili ciszy, która zaległa w klubie. Wiele par oczu zwróciło się w moją stronę, w tym i muzycy - Specjalny to wieczór! Ta urocza niewiasta ma dzisiaj urodziny!... - kilka par dłoni obiło się o siebie - I z tej właśnie specjalnej okazji odtańczę dla niej urodzinowego charlestona! No chłopaki, zagrajcie coś skocznego! - kilka osób parsknęło śmiechem, ale wszyscy zgodnie zrobili mi trochę miejsca na parkiecie, a zespół zaczął wygrywać energiczny rytm. Odetchnąłem głęboko, potrząsnąłem ramionami i chociaż żaden był ze mnie profesjonalny tancerz to ruszyłem w tany podskakując, obracając się, machając nogami i wymachując rękami. Moje dłonie latały w powietrzu, stopy co rusz odrywały się od podłoża, nawet jeśli czasem gubiłem rytm i mieszały mi się niektóre kroki. Ludzie klaskali do rytmu, eter co rusz przecinał czyjś serdeczny śmiech, a niektórzy nawet bujali się wraz ze mną. Nieźle się przy tym zmachałem, ale było warto. W ostatnich piruetach złapałem Tildę w ramiona, kręcąc się razem z nią, zaś gdy muzyka nagle ucichła, przechyliłem ją w tył i wpiłem się w jej usta. Całowałem ją mocno i namiętnie, tak jak niegdyś, gdy zostawaliśmy sami w zaciszu czterech, Dziurawych ścian.
- Sam jestem w szoku! - roześmiałem się. Od maleńkości gnało mnie do przodu, daleko za horyzont, do miejsc niepoznanych przez nikogo. Nie lubiłem siedzieć w miejscu, męczyła mnie monotonia, gdybym mógł wyruszyłbym już dawno, właściwie od razu, ale ciężko było załapać się na jakiś statek. Większość z nich nie robiła żadnych rotacji w załodze, nie potrzebowali kolejnych mord do wyżywienia, ani rąk do podziału marynarskiej doli, nawet jeśli faktycznie znałem się na żegludze. Kilkudniowe, jednorazowe rejsy to nie było to samo co stałe miejsce w zespole. Mogłem zająć się malarstwem, ale to wiązało się z bardziej statecznym żywotem, niestety. Kochałem sztukę, mocniej jednak umiłowałem ocean - Na pewno skorzystam z zaproszenia. - szczególnie, że w ostatnich tygodniach nie miałem się gdzie podziać. Stacjonowałem u Leanne i dobrze mi było w jej domu, ale czułem, że nie będę mógł tam zostać na zawsze. Znaliśmy się co prawda od dzieciaka, ale każde z nas wybrało inne ścieżki, mieliśmy swoje życia, wiedziałem, że nasze drogi wkrótce się rozejdą, a ja będę musiał znaleźć inne lokum.
Roześmiałem się na jej słowa - znalezienie i oswojenie akromantuli mogłoby być problematyczne, ale podobno dla chcącego nic trudnego, więc kto wie! Być może wyjedziemy stąd na ośmionożnej, owłosionej bestii? Pożyjemy-zobaczymy. Za to jej kolejna propozycja była już łatwiejsza do spełnienia. Uśmiechnąłem się i przesunąłem dłońmi wzdłuż ciała Tildy, tym razem w górę, aż do jej rąk, na których zacisnąłem palce. Uniosłem kończyny jeszcze wyżej, zachęcając ją do piruetu, a kiedy ostatnie takty granej przez zespół piosenki wypełniły powietrze, zatrzymałem się, na ułamek sekundy wzmacniając uścisk na dziewczęcej dłoni.
A później wypuściłem ją, w zamian bijąc brawo. Gwizdnąłem głośno, wsuwając w usta dwa palce.
- Drogie panie i szanowni panowie! - zacząłem, korzystając z chwili ciszy, która zaległa w klubie. Wiele par oczu zwróciło się w moją stronę, w tym i muzycy - Specjalny to wieczór! Ta urocza niewiasta ma dzisiaj urodziny!... - kilka par dłoni obiło się o siebie - I z tej właśnie specjalnej okazji odtańczę dla niej urodzinowego charlestona! No chłopaki, zagrajcie coś skocznego! - kilka osób parsknęło śmiechem, ale wszyscy zgodnie zrobili mi trochę miejsca na parkiecie, a zespół zaczął wygrywać energiczny rytm. Odetchnąłem głęboko, potrząsnąłem ramionami i chociaż żaden był ze mnie profesjonalny tancerz to ruszyłem w tany podskakując, obracając się, machając nogami i wymachując rękami. Moje dłonie latały w powietrzu, stopy co rusz odrywały się od podłoża, nawet jeśli czasem gubiłem rytm i mieszały mi się niektóre kroki. Ludzie klaskali do rytmu, eter co rusz przecinał czyjś serdeczny śmiech, a niektórzy nawet bujali się wraz ze mną. Nieźle się przy tym zmachałem, ale było warto. W ostatnich piruetach złapałem Tildę w ramiona, kręcąc się razem z nią, zaś gdy muzyka nagle ucichła, przechyliłem ją w tył i wpiłem się w jej usta. Całowałem ją mocno i namiętnie, tak jak niegdyś, gdy zostawaliśmy sami w zaciszu czterech, Dziurawych ścian.
Znów przewróciła oczami, słysząc jego słowa, po czym obdarzyła go kolejnym porozumiewawczym półuśmiechem – kto by przypuszczał, że rozda ich tego wieczora tak wiele?
Przez sekundę zastanowiła się, co by było, gdyby porzuciła swoje dość stabilne i uporządkowane życie w Londynie na korzyść morskich wojaży Bojczuka i przygód na nieznanym lądzie. Czy potrafiłaby odnaleźć się w takiej rzeczywistości? Czy jej chłodna logika i potrzeba dziesięciokrotnego zastanowienia się przed każdym krokiem sprawdziłaby się w świecie Johnatana?
I najważniejsze pytanie – czy ona sama nie wypadłaby za burtę już sekundę po tym, jak statek odbiłby od brzegu?
Choć na jej oko cała idea posiadała więcej wad niż zalet, Tilda musiała przyznać, że było w niej coś odrobinę kuszącego i nieoczywistego. W końcu czy istniał ktokolwiek, kto nie marzył o tym, aby choć raz ujrzeć coś innego niż to, co widział przez całe swoje życie? Nawet Tilda – traktująca wszelkie marzenia z dużą dozą zwątpienia – nie potrafiła temu zaprzeczyć.
Mimo że deszczowa, dość posępna, ale wciąż magiczna Wielka Brytania wystarczała jej w zupełności, ilekroć widziała w oczach Bojczuka ten błysk tęsknoty za przygodą, docierało do niej, że świat nie kończył się na Wyspach Brytyjskich.
- Pająki już na ciebie czekają – wyszeptała Johnatanowi do ucha, uśmiechając się pod nosem.
Ale trochę wątpiła, by Bojczuk miał palącą potrzebę odnowienia znajomości z tłustymi tarantulami i ptasznikami czającymi się w jej mieszkaniu.
Myśli Tildy skoncentrowały się jednak ponownie na Johnatanie, gdy ten niespodziewanie uniósł jej ręce do góry, a Tilda – niczym wyuczona, zawodowa tancerka, którą nie była – wykonała wdzięczny piruet, zatrzymując się powoli ze śmiechem na ustach. Ale był to zaledwie początek spektaklu; już w następnej chwili zrobiła dwa kroki do tyłu i pozwoliła, aby cała uwaga skupiła się na Bojczuku, który właśnie zaczynał swoje show, robiąc to z taką nonszalancją i pewnością siebie, jakby występował na deskach parkietu każdego dnia.
Charlestonowi w jego wykonaniu trochę brakowało do doskonałości, ale Tilda nie śmiała nawet narzekać, i tak będąc zachwycona bojczukowymi ruchami. Przyłączyła się do klaszczących, błyszczącymi oczyma śledząc podskakującego na parkiecie Johnatana i uśmiechając się tak szeroko, że niemal zaczynała już boleć ją twarz.
Jeśli zastanawiał się, czy istniało cokolwiek, co pozwoliłoby jej zapamiętać ten wieczór do końca życia, właśnie znalazł odpowiedzieć na to pytanie.
Gdy złapał ją w ramiona, nie zawahała się nawet na sekundę, oddając się tańcu i wirując z Bojczukiem. Cekiny na jej sukience błyskały niczym niewielkie światełka, a pęd zburzył jej idealnie ułożoną fryzurę i jeszcze bardziej zaczerwienił policzki, ale Tilda nie dbała o to w nawet najmniejszym stopniu.
Kiedy muzyka wreszcie zamilkła – zdawało jej się, że wszystko to trwało zaledwie chwilę – a Johnatan przechylił ją w tył, obdarzając ją głębokim, tak znajomym pocałunkiem, Tilda pomyślała, że ten moment mógłby nie mieć dla niej końca.
Przymknęła oczy, całując go z podobną śmiałością, gdzieś pośród oklasków rozbrzmiewających ze wszystkich stron, po czym świat przestał wirować i powoli powrócił na dawne tory.
Wyprostowała się nieco chwiejnie, chwytając Bojczuka za ramiona.
- Niezły z ciebie tancerz. Masz więcej takich talentów? – i znów śmiała mu się do ucha, uważając, by nie stracić równowagi. - Dziękuję, nie mogłabym sobie wyobrazić lepszych urodzin. W skali od jednego do dziesięciu daję ci mocną jedenastkę – na jej lekko rozchylonych wargach wciąż igrał uśmieszek.
Przez sekundę zastanowiła się, co by było, gdyby porzuciła swoje dość stabilne i uporządkowane życie w Londynie na korzyść morskich wojaży Bojczuka i przygód na nieznanym lądzie. Czy potrafiłaby odnaleźć się w takiej rzeczywistości? Czy jej chłodna logika i potrzeba dziesięciokrotnego zastanowienia się przed każdym krokiem sprawdziłaby się w świecie Johnatana?
I najważniejsze pytanie – czy ona sama nie wypadłaby za burtę już sekundę po tym, jak statek odbiłby od brzegu?
Choć na jej oko cała idea posiadała więcej wad niż zalet, Tilda musiała przyznać, że było w niej coś odrobinę kuszącego i nieoczywistego. W końcu czy istniał ktokolwiek, kto nie marzył o tym, aby choć raz ujrzeć coś innego niż to, co widział przez całe swoje życie? Nawet Tilda – traktująca wszelkie marzenia z dużą dozą zwątpienia – nie potrafiła temu zaprzeczyć.
Mimo że deszczowa, dość posępna, ale wciąż magiczna Wielka Brytania wystarczała jej w zupełności, ilekroć widziała w oczach Bojczuka ten błysk tęsknoty za przygodą, docierało do niej, że świat nie kończył się na Wyspach Brytyjskich.
- Pająki już na ciebie czekają – wyszeptała Johnatanowi do ucha, uśmiechając się pod nosem.
Ale trochę wątpiła, by Bojczuk miał palącą potrzebę odnowienia znajomości z tłustymi tarantulami i ptasznikami czającymi się w jej mieszkaniu.
Myśli Tildy skoncentrowały się jednak ponownie na Johnatanie, gdy ten niespodziewanie uniósł jej ręce do góry, a Tilda – niczym wyuczona, zawodowa tancerka, którą nie była – wykonała wdzięczny piruet, zatrzymując się powoli ze śmiechem na ustach. Ale był to zaledwie początek spektaklu; już w następnej chwili zrobiła dwa kroki do tyłu i pozwoliła, aby cała uwaga skupiła się na Bojczuku, który właśnie zaczynał swoje show, robiąc to z taką nonszalancją i pewnością siebie, jakby występował na deskach parkietu każdego dnia.
Charlestonowi w jego wykonaniu trochę brakowało do doskonałości, ale Tilda nie śmiała nawet narzekać, i tak będąc zachwycona bojczukowymi ruchami. Przyłączyła się do klaszczących, błyszczącymi oczyma śledząc podskakującego na parkiecie Johnatana i uśmiechając się tak szeroko, że niemal zaczynała już boleć ją twarz.
Jeśli zastanawiał się, czy istniało cokolwiek, co pozwoliłoby jej zapamiętać ten wieczór do końca życia, właśnie znalazł odpowiedzieć na to pytanie.
Gdy złapał ją w ramiona, nie zawahała się nawet na sekundę, oddając się tańcu i wirując z Bojczukiem. Cekiny na jej sukience błyskały niczym niewielkie światełka, a pęd zburzył jej idealnie ułożoną fryzurę i jeszcze bardziej zaczerwienił policzki, ale Tilda nie dbała o to w nawet najmniejszym stopniu.
Kiedy muzyka wreszcie zamilkła – zdawało jej się, że wszystko to trwało zaledwie chwilę – a Johnatan przechylił ją w tył, obdarzając ją głębokim, tak znajomym pocałunkiem, Tilda pomyślała, że ten moment mógłby nie mieć dla niej końca.
Przymknęła oczy, całując go z podobną śmiałością, gdzieś pośród oklasków rozbrzmiewających ze wszystkich stron, po czym świat przestał wirować i powoli powrócił na dawne tory.
Wyprostowała się nieco chwiejnie, chwytając Bojczuka za ramiona.
- Niezły z ciebie tancerz. Masz więcej takich talentów? – i znów śmiała mu się do ucha, uważając, by nie stracić równowagi. - Dziękuję, nie mogłabym sobie wyobrazić lepszych urodzin. W skali od jednego do dziesięciu daję ci mocną jedenastkę – na jej lekko rozchylonych wargach wciąż igrał uśmieszek.
You have witchcraftin your lips
Odetchnąłem głęboko kiedy się wyprostowaliśmy, a ludzie obdarzyli nas gromkimi brawami. Raz jeszcze skłoniłem się lekko, przyciskając dłoń do piersi, która unosiła się i opadała w nierównym tempie. Te wszystkie wygibasy nieźle mnie wymęczyły, jak matkę kocham. Ale wiedziałem, że było warto gdy zobaczyłem rozświetlone oczy Tildy, jej zaczerwienione policzki i rozwiane włosy. W tym momencie przypomniałem sobie dlaczego bez narzekania znosiłem towarzystwo pająków... Objąłem ją znowu, tym razem delikatnie bujając się do rytmu kolejnej piosenki. Inne pary zdążyły już wrócić na parkiet, a zespół wygrywał kolejne melodie, te mniej i bardziej znane. I mój oddech zaczął się powoli normować, a lico wracało do naturalnego koloru, trochę zbyt bladego w tym roku. Lato zwykle spędzałem na morzu, gdzie skórę smagały słoneczne promienie oraz morska bryza, co w połączeniu malowało ją miodową opalenizną.
- Nawet sobie nie wyobrażasz jakie jeszcze talenty w sobie kryję. - pokiwałem głową, śmiejąc się głośno. Prawda to - wiele umiejętności odkryłem w sobie po opuszczeniu Dziurawego Kotła, chociaż większość zapewne uchodziłaby za kompletnie bezużyteczne w normalnym, sprawiedliwym świecie. Umiałem otwierać zamki bez użycia magii, oszukiwać w kartach, wcielałem się w różne role i nikt nie był w stanie poznać, że kłamię. Szkoda, że nie wykazywałem takich samych talentów do sztuk magicznych... Najwidoczniej nie można mieć wszystkiego.
- Niezmiernie jestem rad, że ci się podobało, chociaż właściwie mógłbym podszlifować kilka kroków. W przyszłym roku będzie lepiej. - mrugam do Tildy jednym okiem. W pewnym momencie naprawdę myślałem, że wywinę orła, na szczęście obyło się bez szorowania podłóg, chociaż miałem wrażenie, że moje ubranie wcale by na tym nie ucierpiało. Okręciliśmy się kolejny raz.
- Odpoczniemy chwilę? Te tańce trochę mnie zmęczyły. - odetchnąłem, dmuchając w górę, strumieniem powietrza odgarniając z czoła kilka skręconych w spirale, ciemnych kosmyków. Zacisnąłem palce na dłoni panny Fancourt i poprowadziłem ją do lady, na poprzednie miejsce, gdzie zresztą zostawiłem płaszcz. Wsparłem się o stołek, sunąc spojrzeniem po barze w poszukiwaniu na wpół wypitej whiskey, ale najwidoczniej barman zdążył ją już zebrać, więc poprosiłem go o to samo raz jeszcze, razy dwa. Zmoczyłem wargi w trunku.
- Wiesz, tak sobie myślę, że zdobycie akromantuli na teraz mogłoby być nieco problematyczne, ale założę się, że do tej pory nie miałaś okazji szaleć na londyńskich ulicach na rowerze. Wrażenia, mniemam, podobne, chociaż nigdy nie dosiadałem pająka. Ale porównywalna prędkość, wiatr we włosach, te sprawy. - zmrużyłem delikatnie oczy, choć w tęczówkach zalśniła jakaś łobuzerska iskra, a moje usta ponownie wykrzywił delikatny uśmiech. Sam dawno nie dosiadałem tych blaszanych rumaków, ale w sierocińcu nauczyłem się je poskramiać, a tego podobno się nie zapominało. No cóż, być może będę miał okazję sprawdzić.
- Nawet sobie nie wyobrażasz jakie jeszcze talenty w sobie kryję. - pokiwałem głową, śmiejąc się głośno. Prawda to - wiele umiejętności odkryłem w sobie po opuszczeniu Dziurawego Kotła, chociaż większość zapewne uchodziłaby za kompletnie bezużyteczne w normalnym, sprawiedliwym świecie. Umiałem otwierać zamki bez użycia magii, oszukiwać w kartach, wcielałem się w różne role i nikt nie był w stanie poznać, że kłamię. Szkoda, że nie wykazywałem takich samych talentów do sztuk magicznych... Najwidoczniej nie można mieć wszystkiego.
- Niezmiernie jestem rad, że ci się podobało, chociaż właściwie mógłbym podszlifować kilka kroków. W przyszłym roku będzie lepiej. - mrugam do Tildy jednym okiem. W pewnym momencie naprawdę myślałem, że wywinę orła, na szczęście obyło się bez szorowania podłóg, chociaż miałem wrażenie, że moje ubranie wcale by na tym nie ucierpiało. Okręciliśmy się kolejny raz.
- Odpoczniemy chwilę? Te tańce trochę mnie zmęczyły. - odetchnąłem, dmuchając w górę, strumieniem powietrza odgarniając z czoła kilka skręconych w spirale, ciemnych kosmyków. Zacisnąłem palce na dłoni panny Fancourt i poprowadziłem ją do lady, na poprzednie miejsce, gdzie zresztą zostawiłem płaszcz. Wsparłem się o stołek, sunąc spojrzeniem po barze w poszukiwaniu na wpół wypitej whiskey, ale najwidoczniej barman zdążył ją już zebrać, więc poprosiłem go o to samo raz jeszcze, razy dwa. Zmoczyłem wargi w trunku.
- Wiesz, tak sobie myślę, że zdobycie akromantuli na teraz mogłoby być nieco problematyczne, ale założę się, że do tej pory nie miałaś okazji szaleć na londyńskich ulicach na rowerze. Wrażenia, mniemam, podobne, chociaż nigdy nie dosiadałem pająka. Ale porównywalna prędkość, wiatr we włosach, te sprawy. - zmrużyłem delikatnie oczy, choć w tęczówkach zalśniła jakaś łobuzerska iskra, a moje usta ponownie wykrzywił delikatny uśmiech. Sam dawno nie dosiadałem tych blaszanych rumaków, ale w sierocińcu nauczyłem się je poskramiać, a tego podobno się nie zapominało. No cóż, być może będę miał okazję sprawdzić.
Nie pamiętała, kiedy po raz ostatni na jej twarzy kwitły szkarłatne rumieńce, a serce biło tak mocno, jakby próbowało wyrwać się z piersi. Oddychała głęboko, wciągając do płuc powietrze pachnące papierosowym dymem i dziesiątkami mieszanek perfum, wciąż wsparta na Johnatanie, który wyglądał niemalże tak, jakby przebiegł właśnie kilka mil. Uśmiechnęła się na ten widok, po czym odgarnęła z jego rozgrzanego czoła kilka kosmków włosów, chociaż i tak niewiele mogła pomóc zwichrzonej przez charlestona czuprynie.
Nie przepadała za rozgłosem, śledzącymi ją spojrzeniami i pomrukiem rozmów, ale musiała przyznać, że czuła się jak ryba w wodzie, gdy jeszcze przed sekundą obydwoje znajdowali się w centrum uwagi. Ta noc ośmieliła ją; pozwoliła jej porzucić na moment ostrożność i najzwyczajniej w świecie dobrze się bawić, korzystając z magii tego miejsca.
Czy mogła prosić o cokolwiek więcej?
- Nie wątpię – rzuciła, wciąż próbując uspokoić oddech. Zespół nie szarżował już; wygrywane przez niego melodie były teraz znacznie wolniejsze, co Tilda przyjęła z ulgą, ewidentnie niegotowa jeszcze na kolejną serię piruetów i szybkich ruchów.
- Jeśli dożyjemy – stwierdziła optymistycznie, chichocząc cicho. Przelotnie zastanowiła się jednak nad słowami Bojczuka; potrzebowałaby dużo szczęścia, by znów spotkać go w swoje urodziny w tym samym miejscu. Lecz skoro ich drogi skrzyżowały się tego wieczora w tak nieoczekiwany sposób, kto wie, co mogło wydarzyć się za rok? - Ale będę wyczekiwać tej chwili z niecierpliwością.
Odwzajemniła jego mrugnięcie.
Los był przecież nieprzewidywalny.
Skinęła tylko głową, słysząc propozycję Bojczuka, a następnie podążyła za nim, zostawiwszy parkiet innym wirującym parom. Gdy zbliżyli się do baru, z jeszcze większą ulgą usiadła na stołku, kładąc łokieć na wypolerowanym blacie i wspierając dłonią policzek. Po chwili z krótkim dziękuję przyjęła od barmana szklankę whiskey, ale jej spojrzenie już śledziło Johnatana, którego oczy zamigotały nagle, jakby Bojczuk wpadł na kolejny ze swoich genialnych pomysłów.
Zanim zdążył się odezwać, Tilda już zamieniła się w słuch, upijając drobny łyk whiskey.
Na dźwięk słowa rower jej czoło zmarszczyło się jednak nieznacznie - potrafiła wydedukować, że Bojczuk mówił o środku transportu, lecz nie miała pojęcia, jak mógł on wyglądać.
Nie zmieniało to jednak faktu, że pomysł wydawał się kuszący.
- Szkoda, już miałam nadzieję, że gdzieś na zewnątrz czeka na nas akromantula – wygięła usta w podkówkę, po czym z powrotem przywołała na twarz uśmiech. - Trudno, w takim razie z ochotą zadowolę się rowerem – zrobiła krótką pauzę, niepewna, czy przyznać się do swojej niewiedzy. - Ale nie mam pojęcia, czym on właściwie jest.
Jej uśmiech miał w sobie pierwiastek przeprosin.
Naprawdę nie wiedziała, ale z jakiegoś powodu domyślała się, że mogło to być kwestią wychowania w głęboko konserwatywnej, czystokrwistej rodzinie, która nigdy nie pozwoliłaby jej poznać niczego, co mogło pochodzić ze świata pozamagicznego lub mieć z nim jakikolwiek związek – a intuicja mówiła jej, że ów rower nie brzmiał jak coś, czym podróżowali czarodzieje.
Ale przecież równie dobrze mogła się mylić.
Nie przepadała za rozgłosem, śledzącymi ją spojrzeniami i pomrukiem rozmów, ale musiała przyznać, że czuła się jak ryba w wodzie, gdy jeszcze przed sekundą obydwoje znajdowali się w centrum uwagi. Ta noc ośmieliła ją; pozwoliła jej porzucić na moment ostrożność i najzwyczajniej w świecie dobrze się bawić, korzystając z magii tego miejsca.
Czy mogła prosić o cokolwiek więcej?
- Nie wątpię – rzuciła, wciąż próbując uspokoić oddech. Zespół nie szarżował już; wygrywane przez niego melodie były teraz znacznie wolniejsze, co Tilda przyjęła z ulgą, ewidentnie niegotowa jeszcze na kolejną serię piruetów i szybkich ruchów.
- Jeśli dożyjemy – stwierdziła optymistycznie, chichocząc cicho. Przelotnie zastanowiła się jednak nad słowami Bojczuka; potrzebowałaby dużo szczęścia, by znów spotkać go w swoje urodziny w tym samym miejscu. Lecz skoro ich drogi skrzyżowały się tego wieczora w tak nieoczekiwany sposób, kto wie, co mogło wydarzyć się za rok? - Ale będę wyczekiwać tej chwili z niecierpliwością.
Odwzajemniła jego mrugnięcie.
Los był przecież nieprzewidywalny.
Skinęła tylko głową, słysząc propozycję Bojczuka, a następnie podążyła za nim, zostawiwszy parkiet innym wirującym parom. Gdy zbliżyli się do baru, z jeszcze większą ulgą usiadła na stołku, kładąc łokieć na wypolerowanym blacie i wspierając dłonią policzek. Po chwili z krótkim dziękuję przyjęła od barmana szklankę whiskey, ale jej spojrzenie już śledziło Johnatana, którego oczy zamigotały nagle, jakby Bojczuk wpadł na kolejny ze swoich genialnych pomysłów.
Zanim zdążył się odezwać, Tilda już zamieniła się w słuch, upijając drobny łyk whiskey.
Na dźwięk słowa rower jej czoło zmarszczyło się jednak nieznacznie - potrafiła wydedukować, że Bojczuk mówił o środku transportu, lecz nie miała pojęcia, jak mógł on wyglądać.
Nie zmieniało to jednak faktu, że pomysł wydawał się kuszący.
- Szkoda, już miałam nadzieję, że gdzieś na zewnątrz czeka na nas akromantula – wygięła usta w podkówkę, po czym z powrotem przywołała na twarz uśmiech. - Trudno, w takim razie z ochotą zadowolę się rowerem – zrobiła krótką pauzę, niepewna, czy przyznać się do swojej niewiedzy. - Ale nie mam pojęcia, czym on właściwie jest.
Jej uśmiech miał w sobie pierwiastek przeprosin.
Naprawdę nie wiedziała, ale z jakiegoś powodu domyślała się, że mogło to być kwestią wychowania w głęboko konserwatywnej, czystokrwistej rodzinie, która nigdy nie pozwoliłaby jej poznać niczego, co mogło pochodzić ze świata pozamagicznego lub mieć z nim jakikolwiek związek – a intuicja mówiła jej, że ów rower nie brzmiał jak coś, czym podróżowali czarodzieje.
Ale przecież równie dobrze mogła się mylić.
You have witchcraftin your lips
Oparłem się o blat, układając na nim łokcie i jedną dłonią odgarnąłem za ucho kilka kosmyków włosów, palcami drugiej wciąż otulając chłodne szkło pełne złocistej whiskey. Wzrok natomiast wciąż wbijałem w Tildę, patrząc jak na jej czole powstaje delikatna bruzda, kiedy zastanawia się nad moimi słowami, a raczej tym tajemniczym rowerem. Potrzymałem ją chwilę w niepewności, nie spiesząc z odpowiedzią, w zamian zwilżając usta w mocno alkoholowej cieczy. Zmrużyłem oczy, kiedy kolejna porcja opaliła i tak już mocno podrażnione gardło. Odchrząknąłem.
- Rower, moja droga, tooooo jest taki pojazd. - kiwam głową, z wolna odpychając się od blatu. Marszczę brwi, bo właściwie wcale nie tak łatwo wytłumaczyć czymże ten cały rower jest, komuś, kto nie ma zielonego pojęcia o świecie mugoli. Wcale mnie to nie dziwiło - niewielu z nas, czarodziejów, traciło czas na to by poznawać niemagiczną kulturę, chociaż dla mnie była ona równie inspirująca - Taki pojazd na jedną, dwie osoby, chociaż jakby się dobrze upchnąć to i cztery by pojechały. To taki pojazd z dwoma kołami i siedzonkiem i kierownicą i z pedałami, które trzeba wprawić w ruch siłą własnych mięśni, żeby w ogóle ruszyć. - kiwam głową, zastanawiając się, czy cokolwiek zrozumiała, ale przecież będzie miała okazję zobaczyć. Chyba. O ile uda nam się jakiś zawinąć, bo niestety nie należałem do radosnego grona cyklistów z własnym sprzętem - No to hop! Twoje zdrowie. - wznoszę ostatni tego wieczora (?) - albo może po prostu ostatni w tym miejscu - toast, po czym trzykrotnie uderzam szklanką w blat i wypijam całą jej zawartość na raz, nieznacznie się przy tym krzywiąc, a zaraz sięgam do sakiewki, zostawiając na blacie kilka monet. Przywdziewam płaszcz, po czym wskazuję pannie Fancourt drogę, puszczając ją przodem, sam zaś podążam tuż za nią, przeciskając się pomiędzy rozgrzanymi prawie do czerwoności ciałami tancerzy.
Na zewnątrz skórę atakuje przyjemny chłód, a nozdrza woń świeżego powietrza, po kręgosłupie przebiega mi dreszcz, ale trwa to tylko ułamek sekundy. Wskakuję na kolejne stopnie, ciągnące się od obrazu wejściowego aż na chodnik i dopiero tam przystaję na dłużej, na nowo wlepiając spojrzenie w moją dzisiejszą towarzyszkę.
- Wiesz, polowanie na rowery to też nie jest taka prosta sprawa, wbrew pozorom... Liczy się spryt, czujność, spostrzegawczość i zręczne rączki. Jak ktoś nas złapie, to grzywna murowana. Jesteś gotowa na to ryzyko? - pytam, z wolna ruszając wzdłuż chodnika i chociaż w większości patrzę na Tildę, to jednak od czasu do czasu mój wzrok ucieka gdzieś w dal, w poszukiwaniu rowerów pozostawionych na ulicy. Jestem w tym wszystkim śmiertelnie poważny i tylko w oczach widać radosny błysk.
- Rower, moja droga, tooooo jest taki pojazd. - kiwam głową, z wolna odpychając się od blatu. Marszczę brwi, bo właściwie wcale nie tak łatwo wytłumaczyć czymże ten cały rower jest, komuś, kto nie ma zielonego pojęcia o świecie mugoli. Wcale mnie to nie dziwiło - niewielu z nas, czarodziejów, traciło czas na to by poznawać niemagiczną kulturę, chociaż dla mnie była ona równie inspirująca - Taki pojazd na jedną, dwie osoby, chociaż jakby się dobrze upchnąć to i cztery by pojechały. To taki pojazd z dwoma kołami i siedzonkiem i kierownicą i z pedałami, które trzeba wprawić w ruch siłą własnych mięśni, żeby w ogóle ruszyć. - kiwam głową, zastanawiając się, czy cokolwiek zrozumiała, ale przecież będzie miała okazję zobaczyć. Chyba. O ile uda nam się jakiś zawinąć, bo niestety nie należałem do radosnego grona cyklistów z własnym sprzętem - No to hop! Twoje zdrowie. - wznoszę ostatni tego wieczora (?) - albo może po prostu ostatni w tym miejscu - toast, po czym trzykrotnie uderzam szklanką w blat i wypijam całą jej zawartość na raz, nieznacznie się przy tym krzywiąc, a zaraz sięgam do sakiewki, zostawiając na blacie kilka monet. Przywdziewam płaszcz, po czym wskazuję pannie Fancourt drogę, puszczając ją przodem, sam zaś podążam tuż za nią, przeciskając się pomiędzy rozgrzanymi prawie do czerwoności ciałami tancerzy.
Na zewnątrz skórę atakuje przyjemny chłód, a nozdrza woń świeżego powietrza, po kręgosłupie przebiega mi dreszcz, ale trwa to tylko ułamek sekundy. Wskakuję na kolejne stopnie, ciągnące się od obrazu wejściowego aż na chodnik i dopiero tam przystaję na dłużej, na nowo wlepiając spojrzenie w moją dzisiejszą towarzyszkę.
- Wiesz, polowanie na rowery to też nie jest taka prosta sprawa, wbrew pozorom... Liczy się spryt, czujność, spostrzegawczość i zręczne rączki. Jak ktoś nas złapie, to grzywna murowana. Jesteś gotowa na to ryzyko? - pytam, z wolna ruszając wzdłuż chodnika i chociaż w większości patrzę na Tildę, to jednak od czasu do czasu mój wzrok ucieka gdzieś w dal, w poszukiwaniu rowerów pozostawionych na ulicy. Jestem w tym wszystkim śmiertelnie poważny i tylko w oczach widać radosny błysk.
Nie miała pojęcia, że słuchała Johnatana z lekko otwartymi ustami.
Gdy myślała o świecie mugoli – co zdarzało się raczej rzadko - nigdy nie wydawał jej się on szczególnie pociągający; nie chciała i nie potrafiła wyobrazić sobie życia bez magii, która stanowiła przecież tak cudowne ułatwienie. Mimo to nie szła w ślady innych czarodziejów i nie żywiła do mugoli pogardy, szanując to, w jaki sposób żyli i jak radzili sobie z codziennymi problemami. Słuchając więc Bojczuka opisującego rower, na swój sposób doceniała zamysł, który najwidoczniej musiał cieszyć się w mugolskim Londynie sporą popularnością.
Wolała jednak nie wyrażać swoich myśli na głos, nauczona gorzkimi, wciąż obecnymi w jej pamięci błędami przeszłości. Musiałaby być niezwykle naiwna, aby nie wyczuwać rosnącego w magicznym świecie napięcia, więc dla własnego bezpieczeństwa, tak jak robiła to już od lat, usuwała się w cień, nie pozwalając sobie na żadne komentarze, które mogłyby okazać się niewłaściwie.
Nie wiadomo, czy przecierający szklanki barman nie nastawiał właśnie ucha, wsłuchując się w każde wypowiadane przez nich słowo, a może robiła to czarownica siedząca kilka stołków dalej, która w przeciągu ostatniej minuty zerknęła na Tildę dwa razy.
Zapewne przesadzała – oczywiście, że przesadzała – ale nigdy nie potrafiła całkowicie wyzbyć się ostrożności.
- Brzmi to… intrygująco – powiedziała tylko, tak naprawdę nie wiedząc, co jeszcze mogłaby dodać. To nie on była tutaj specjalistką od mugolskich pojazdów.
Czując, że do tych wrażeń będzie potrzebowała wsparcia czegoś mocniejszego, dopiła swoją whiskey w kilku łykach, a w jej gardle na sekundę rozszalał się żywy ogień. Zaraz potem zsunęła się ze stołka – nieco chwiejnie, co zauważyła z ukłuciem niepokoju – po czym podążyła w stronę drzwi i wspięła się po schodach, z ulgą witając chłodne, wieczorne powietrze.
- Urodziłam się gotowa – machnęła nonszalancko dłonią na słowa Bojczuka, zupełnie jakby oburzyła ją sugestia, że mogłaby mieć jakiekolwiek wątpliwości co do jego pomysłu. - Poza tym rower to nie pająk, nie ucieknie – powiedziała to z taką pewnością siebie, jakby codziennie kradła mugolom rowery.
Już po chwili kroczyła obok Bojczuka, zapatrzona w pogrążone w mroku ulice, na których jedynym źródłem światła były lampy i rozjaśniony prostokąty nielicznych okien. Rozglądała się uważnie, przypominając sobie charakterystykę roweru i próbując dostrzec podobny kształt. Czuła się odrobinę niedorzecznie – ona, dość twardo stąpająca po ziemi – lecz z drugiej strony nie ukrywała, że ta nocna eskapada napełniała ją pewnego rodzaju ekscytacją.
A może był to jedynie alkohol.
Mijali właśnie jakąś na wpół zatopioną w ciemności bramę kamienicy, kiedy Tilda dostrzegła opartą o żelazne kraty konstrukcję, która wsparta była na dwóch kołach. Zamarła na moment, wpatrując się w mrok, po czym z konsternacją pociągnęła Bojczuka za rękaw i w milczeniu wskazała mu tajemniczy obiekt.
- Czy to jest rower? – wyszeptała, zerkając na swojego towarzysza i czując się niemalże jak małe dziecko, które pytało o coś oczywistego.
Gdy myślała o świecie mugoli – co zdarzało się raczej rzadko - nigdy nie wydawał jej się on szczególnie pociągający; nie chciała i nie potrafiła wyobrazić sobie życia bez magii, która stanowiła przecież tak cudowne ułatwienie. Mimo to nie szła w ślady innych czarodziejów i nie żywiła do mugoli pogardy, szanując to, w jaki sposób żyli i jak radzili sobie z codziennymi problemami. Słuchając więc Bojczuka opisującego rower, na swój sposób doceniała zamysł, który najwidoczniej musiał cieszyć się w mugolskim Londynie sporą popularnością.
Wolała jednak nie wyrażać swoich myśli na głos, nauczona gorzkimi, wciąż obecnymi w jej pamięci błędami przeszłości. Musiałaby być niezwykle naiwna, aby nie wyczuwać rosnącego w magicznym świecie napięcia, więc dla własnego bezpieczeństwa, tak jak robiła to już od lat, usuwała się w cień, nie pozwalając sobie na żadne komentarze, które mogłyby okazać się niewłaściwie.
Nie wiadomo, czy przecierający szklanki barman nie nastawiał właśnie ucha, wsłuchując się w każde wypowiadane przez nich słowo, a może robiła to czarownica siedząca kilka stołków dalej, która w przeciągu ostatniej minuty zerknęła na Tildę dwa razy.
Zapewne przesadzała – oczywiście, że przesadzała – ale nigdy nie potrafiła całkowicie wyzbyć się ostrożności.
- Brzmi to… intrygująco – powiedziała tylko, tak naprawdę nie wiedząc, co jeszcze mogłaby dodać. To nie on była tutaj specjalistką od mugolskich pojazdów.
Czując, że do tych wrażeń będzie potrzebowała wsparcia czegoś mocniejszego, dopiła swoją whiskey w kilku łykach, a w jej gardle na sekundę rozszalał się żywy ogień. Zaraz potem zsunęła się ze stołka – nieco chwiejnie, co zauważyła z ukłuciem niepokoju – po czym podążyła w stronę drzwi i wspięła się po schodach, z ulgą witając chłodne, wieczorne powietrze.
- Urodziłam się gotowa – machnęła nonszalancko dłonią na słowa Bojczuka, zupełnie jakby oburzyła ją sugestia, że mogłaby mieć jakiekolwiek wątpliwości co do jego pomysłu. - Poza tym rower to nie pająk, nie ucieknie – powiedziała to z taką pewnością siebie, jakby codziennie kradła mugolom rowery.
Już po chwili kroczyła obok Bojczuka, zapatrzona w pogrążone w mroku ulice, na których jedynym źródłem światła były lampy i rozjaśniony prostokąty nielicznych okien. Rozglądała się uważnie, przypominając sobie charakterystykę roweru i próbując dostrzec podobny kształt. Czuła się odrobinę niedorzecznie – ona, dość twardo stąpająca po ziemi – lecz z drugiej strony nie ukrywała, że ta nocna eskapada napełniała ją pewnego rodzaju ekscytacją.
A może był to jedynie alkohol.
Mijali właśnie jakąś na wpół zatopioną w ciemności bramę kamienicy, kiedy Tilda dostrzegła opartą o żelazne kraty konstrukcję, która wsparta była na dwóch kołach. Zamarła na moment, wpatrując się w mrok, po czym z konsternacją pociągnęła Bojczuka za rękaw i w milczeniu wskazała mu tajemniczy obiekt.
- Czy to jest rower? – wyszeptała, zerkając na swojego towarzysza i czując się niemalże jak małe dziecko, które pytało o coś oczywistego.
You have witchcraftin your lips
- To mi się podoba! - kiwam z uśmiechem głową i oferuję jej swoje ramię, jak się pojawia tuż obok mnie. Wciąż jednak chowam dłonie w obszernych kieszeniach płaszcza. Jej kolejne słowa jeno poszerzają uśmiech, rozkwitły na moich ustach. Szliśmy przez chwilę, wciąż rozglądając się dookoła, pogrążeni w mroku niemagicznego Londynu, w całkowitej ciszy, zakłócanej jedynie przez wiatr szumiący w koronach pojedynczych drzew.
- Hyyy!... - głośno wciągam w płuca powietrze, gdy zatrzymuje mnie łapiąc za rękaw i wbijam spojrzenie we wskazany obiekt - Tak, to jest właśnie rower. - mówię konspiracyjnym szeptem, jakby bojąc się, że zbyt hałaśliwe dźwięki mogą wystraszyć naszą ofiarę, chociaż wiadomo wszem i wobec, że rowery pozbawione jeźdźców nie są specjalnie ruchliwe. Przesunąłem spojrzeniem po błyszczącej ramie oraz wygiętej kierownicy ozdobionej sporym dzwonkiem. Piękny to był okaz, zaiste.
- Cicho i na spokojnie. - kiwam głową, powoli ruszając wgłąb bramy, wodząc spojrzeniem naokoło - okna kamienicy w większości osnute były w ciemność, jedynie pojedyncze firanki przepuszczały słaby blask telewizorów albo innych sprzętów. Żadna zagubiona twarz nie zerkała za okno, nikt nie palił ostatniego papierosa przed snem, żadne cienie nie tańczyły po dziedzińcu, skąpanym w żółtym świetle jednej z przydrożnych latarni, który wpadał przez szeroko otwarte, monumentalne wrota rzeźbione w twardym metalu, gdzieniegdzie pokryte już rdzą. Zbliżyłem się do roweru i raz jeszcze powodziłem wzrokiem naokoło, zanim sięgnąłem kierownicy, próbując postawić go do pionu - szarpnięcie sprawiło, że ciszę przeszył strzęk łańcucha spiętego niewielką kłódką, ale wiedziałem, że bez problemu dam sobie z tym radę. Więc machnąłem tylko ręką i pochyliłem się nad zapięciem, wprawiając w ruch wsuwkę, do tej pory spoczywającą gdzieś pomiędzy dwoma guzikami płaszcza. Klik, klik! I łańcuch opadł na ziemię razem z drobną kłódką, a ja mocniej zacisnąłem palce na kierownicy.
- Sprawdźmy czy jeszcze to potrafię. - szczerzę się w uśmiechu, przerzucając jedną nogę ponad ramę, trochę jest może wysoki ten rower, ale poradzę sobie. Wspieram jedną stopę na pedale i przysiadam na siodełku. Oddycham głęboko, po czym odpycham się od podłoża, przejeżdżając kilka pierwszych metrów - trochę mną trzęsie i w sumie boję się, że zaraz wywinę widowiskowego orła, ale na szczęście nic takiego się nie dzieje, a ja po rundce wokół dziedzińca, zatrzymuję się obok Tildy, wspierając jedną nogą o bruk.
- No to komu w drogę temu czas! Zapraszam na niezapomnianą przejażdżkę po Londynie! Proszę wsiadać zanim odjadę! - jedną dłoń wciąż opieram na kierownicy, drugą zaś poklepuję ramę, bo to ona będzie służyć Tildzie za siedzisko. Przynajmniej z przodu, będzie wszystko dobrze widziała, poczuje trochę wiatru we włosach i na policzkach kiedy pomkniemy mglistymi ulicami miasta. Londynie, strzeż się!
- Hyyy!... - głośno wciągam w płuca powietrze, gdy zatrzymuje mnie łapiąc za rękaw i wbijam spojrzenie we wskazany obiekt - Tak, to jest właśnie rower. - mówię konspiracyjnym szeptem, jakby bojąc się, że zbyt hałaśliwe dźwięki mogą wystraszyć naszą ofiarę, chociaż wiadomo wszem i wobec, że rowery pozbawione jeźdźców nie są specjalnie ruchliwe. Przesunąłem spojrzeniem po błyszczącej ramie oraz wygiętej kierownicy ozdobionej sporym dzwonkiem. Piękny to był okaz, zaiste.
- Cicho i na spokojnie. - kiwam głową, powoli ruszając wgłąb bramy, wodząc spojrzeniem naokoło - okna kamienicy w większości osnute były w ciemność, jedynie pojedyncze firanki przepuszczały słaby blask telewizorów albo innych sprzętów. Żadna zagubiona twarz nie zerkała za okno, nikt nie palił ostatniego papierosa przed snem, żadne cienie nie tańczyły po dziedzińcu, skąpanym w żółtym świetle jednej z przydrożnych latarni, który wpadał przez szeroko otwarte, monumentalne wrota rzeźbione w twardym metalu, gdzieniegdzie pokryte już rdzą. Zbliżyłem się do roweru i raz jeszcze powodziłem wzrokiem naokoło, zanim sięgnąłem kierownicy, próbując postawić go do pionu - szarpnięcie sprawiło, że ciszę przeszył strzęk łańcucha spiętego niewielką kłódką, ale wiedziałem, że bez problemu dam sobie z tym radę. Więc machnąłem tylko ręką i pochyliłem się nad zapięciem, wprawiając w ruch wsuwkę, do tej pory spoczywającą gdzieś pomiędzy dwoma guzikami płaszcza. Klik, klik! I łańcuch opadł na ziemię razem z drobną kłódką, a ja mocniej zacisnąłem palce na kierownicy.
- Sprawdźmy czy jeszcze to potrafię. - szczerzę się w uśmiechu, przerzucając jedną nogę ponad ramę, trochę jest może wysoki ten rower, ale poradzę sobie. Wspieram jedną stopę na pedale i przysiadam na siodełku. Oddycham głęboko, po czym odpycham się od podłoża, przejeżdżając kilka pierwszych metrów - trochę mną trzęsie i w sumie boję się, że zaraz wywinę widowiskowego orła, ale na szczęście nic takiego się nie dzieje, a ja po rundce wokół dziedzińca, zatrzymuję się obok Tildy, wspierając jedną nogą o bruk.
- No to komu w drogę temu czas! Zapraszam na niezapomnianą przejażdżkę po Londynie! Proszę wsiadać zanim odjadę! - jedną dłoń wciąż opieram na kierownicy, drugą zaś poklepuję ramę, bo to ona będzie służyć Tildzie za siedzisko. Przynajmniej z przodu, będzie wszystko dobrze widziała, poczuje trochę wiatru we włosach i na policzkach kiedy pomkniemy mglistymi ulicami miasta. Londynie, strzeż się!
Zdecydowanie nie było to coś, co robiła codziennie; nocny podbój Londynu i zgłębianie tajemnic mugolskiego świata, w którym jej towarzysz zdawał się poruszać zupełnie swobodnie. Już wiedziała, że gdy w najbliższym czasie sięgnie myślą do wydarzeń z tej nocy, będą one przypominały wyjątkowo barwny, surrealistyczny sen – i pewnie nawet nie uwierzy, że dała się namówić na przejażdżkę mugolskim rowerem.
Konspiracyjny szept Bojczuka rozpłynął się w ciszy, pozostawiając Tildę z poczuciem dumy – ona, czarownica czystej krwi, z zerową wiedzą na temat niemagicznego świata, trafnie rozpoznała mugolski środek transportu.
Nie było to co prawda osiągnięcie, za które miała znaleźć się na karcie Czekoladowych Żab, ale szczerze cieszyła się tym drobnym sukcesem.
Już w następnej chwili skupiła jednak uwagę na Johnatanie, który zbliżył się do roweru, oglądając łańcuch zabezpieczający go przed czyimiś lepkimi rękami. Być może w innych okolicznościach w Tildzie odezwałoby się sumienie – podpowiadające jej, że przecież kradzież była zła – lecz było już za późno; stała się wspólniczką w zbrodni, a czas na wysłuchanie argumentów moralności dobiegł końca. Podczas gdy Bojczuk siłował się z kłódką, Tilda rozglądała się dookoła, mierząc uważnym wzrokiem pogrążone we śnie kamienice, prawie pewna, że gdzieś nagle otworzą się drzwi, w których stanie rozsierdzony właściciel roweru. Okolica była jednak cicha i nawet gdy łańcuch opadł na ziemię z brzękiem głośnym niczym huk armaty – a przynajmniej tak zdawało się Tildzie – na horyzoncie nie pojawiła się żadna ludzka sylwetka.
Rower, a wraz z nim ulice Londynu, należał więc do nich.
- Bądź ostrożny – rzuciła odruchowo w stronę Bojczuka, obserwując, jak z uśmiechem zasiadł na nieco za wysokim siodełku i oparł ręce na kierownicy. Nie ukrywała, że nie mogła się doczekać, aby zobaczyć, jak właściwie wyglądała jazda na rowerze; zdążyła już wydedukować, że wprawiało się go w ruch siłą mięśni, lecz nie potrafiła pojąć działania wszystkich mechanizmów składających się na jego konstrukcję.
Zastygła więc w miejscu, obserwując Johnatana – przez moment miała wrażenie, że zaraz wyląduje na ziemi, lecz po kilku chwilach Bojczuk jeździł już sprawnie po dziedzińcu niczym najprawdziwszy rowerzysta.
Kiedy zatrzymał się tuż przed nią, odruchowo zaklaskała w dłonie, zapomniawszy na moment, gdzie się znajdowali i że właśnie dokonali kradzieży. Opamiętała się jednak szybko i skinęła tylko z uznaniem głową, prawie dusząc się ze śmiechu.
- Jeśli umrę po drodze, zapisuję ci wszystko, co mam. Czyli niewiele – powiedziała przytłumionym głosem, ostrożnie siadając na ramie roweru. Nie było to ani najwygodniejsze siedzisko, ani najwygodniejsza poza – nie mówiąc już o tym, że miała na sobie długą sukienkę, idealną do piruetów na parkiecie, mniej idealną do podobnych przejażdżek – ale nie narzekała, żywo podekscytowana tym, co miało za moment nastąpić. - Ruszaj, zanim ktoś nas tu zobaczy – dodała jeszcze, mając oczywiście na myśli przypadkowego mieszkańca kamienicy, który bez wątpienia byłby w niemałym szoku, gdyby tylko wiedział, że dwoje czarodziejów właśnie ukradło rower i zamierzało przejechać na nim przez cały Londyn.
Konspiracyjny szept Bojczuka rozpłynął się w ciszy, pozostawiając Tildę z poczuciem dumy – ona, czarownica czystej krwi, z zerową wiedzą na temat niemagicznego świata, trafnie rozpoznała mugolski środek transportu.
Nie było to co prawda osiągnięcie, za które miała znaleźć się na karcie Czekoladowych Żab, ale szczerze cieszyła się tym drobnym sukcesem.
Już w następnej chwili skupiła jednak uwagę na Johnatanie, który zbliżył się do roweru, oglądając łańcuch zabezpieczający go przed czyimiś lepkimi rękami. Być może w innych okolicznościach w Tildzie odezwałoby się sumienie – podpowiadające jej, że przecież kradzież była zła – lecz było już za późno; stała się wspólniczką w zbrodni, a czas na wysłuchanie argumentów moralności dobiegł końca. Podczas gdy Bojczuk siłował się z kłódką, Tilda rozglądała się dookoła, mierząc uważnym wzrokiem pogrążone we śnie kamienice, prawie pewna, że gdzieś nagle otworzą się drzwi, w których stanie rozsierdzony właściciel roweru. Okolica była jednak cicha i nawet gdy łańcuch opadł na ziemię z brzękiem głośnym niczym huk armaty – a przynajmniej tak zdawało się Tildzie – na horyzoncie nie pojawiła się żadna ludzka sylwetka.
Rower, a wraz z nim ulice Londynu, należał więc do nich.
- Bądź ostrożny – rzuciła odruchowo w stronę Bojczuka, obserwując, jak z uśmiechem zasiadł na nieco za wysokim siodełku i oparł ręce na kierownicy. Nie ukrywała, że nie mogła się doczekać, aby zobaczyć, jak właściwie wyglądała jazda na rowerze; zdążyła już wydedukować, że wprawiało się go w ruch siłą mięśni, lecz nie potrafiła pojąć działania wszystkich mechanizmów składających się na jego konstrukcję.
Zastygła więc w miejscu, obserwując Johnatana – przez moment miała wrażenie, że zaraz wyląduje na ziemi, lecz po kilku chwilach Bojczuk jeździł już sprawnie po dziedzińcu niczym najprawdziwszy rowerzysta.
Kiedy zatrzymał się tuż przed nią, odruchowo zaklaskała w dłonie, zapomniawszy na moment, gdzie się znajdowali i że właśnie dokonali kradzieży. Opamiętała się jednak szybko i skinęła tylko z uznaniem głową, prawie dusząc się ze śmiechu.
- Jeśli umrę po drodze, zapisuję ci wszystko, co mam. Czyli niewiele – powiedziała przytłumionym głosem, ostrożnie siadając na ramie roweru. Nie było to ani najwygodniejsze siedzisko, ani najwygodniejsza poza – nie mówiąc już o tym, że miała na sobie długą sukienkę, idealną do piruetów na parkiecie, mniej idealną do podobnych przejażdżek – ale nie narzekała, żywo podekscytowana tym, co miało za moment nastąpić. - Ruszaj, zanim ktoś nas tu zobaczy – dodała jeszcze, mając oczywiście na myśli przypadkowego mieszkańca kamienicy, który bez wątpienia byłby w niemałym szoku, gdyby tylko wiedział, że dwoje czarodziejów właśnie ukradło rower i zamierzało przejechać na nim przez cały Londyn.
You have witchcraftin your lips
Zawsze byłem ostrożny! Znaczy... w sumie to nigdy, ale bez ryzyka nie ma zabawy, jak to się mówi, a nudy nie znosiłem przede wszystkim. Wolałbym być gonionym przez wściekłego mugola i uciekać przed nim kradzionym rowerem, niż spać spokojnie w wygodnym łóżeczku... Chociaż to, które zaoferowała mi Leanne było naprawdę zajebiście wygodne, wygodniejsze niż jakiekolwiek, które zwiedziłem do tej pory. Te w Hogwarcie mogłyby ostatecznie stanowić konkurencję, ale później to było już tylko gorzej - twarda prycza w Dziurawym Kotle, rozchwiane hamaki na statkach i śmierdzące materace wynajmowanych kawalerek... Nie, nie polecam.
- Łał, dzięki, to i tak więcej niż mam. - śmieję się, ale to śmiech przez łzy, bo faktycznie cały swój dobytek nosiłem w sakiewce ze skóry wsiąkiewki, nie było tego wiele, niestety... Ech... Ale! Nie ma się co łamać, kiedyś dorobię się całych gór złota!
- No to w drogę! Podbijmy cały Londyn! - wyciągam jedną rękę, kierując palec wskazujący wysoko w górę, a zaraz otulam Tildę ramionami, zaciskając dłonie na kierownicy, odpycham się od podłoża, wślizgując na siodełko i ruszam ku wyjeździe z bramy. Najpierw niespiesznie, z niemałym trudem panując nad rowerem - ostatecznie jechanie we dwójkę wcale nie należało do najwygodniejszych, ale za to było całkiem zabawne. Skręciłem w lewo, nieznacznie przyspieszając, jechałem slalomem pomiędzy kolejnymi znakami drogowymi oraz hydrantami, mknęliśmy prawie że środkiem ulicy, bo teraz, w środku nocy niewiele samochodów wyjeżdżało na drogi, a przy tym raczyłem nasze uszy głośnym śpiewem. Chociaż to może za dużo powiedziane, śpiewać totalnie nie umiałem - nie przeszkadzało mi to jednak wcale a wcale, więc darłem się o tym, jak to fajnie jest jeździć rowerem i jaka to dobra zabawa. Tekst wymyślony na poczekaniu. Raczej mocno denny, bo żaden był ze mnie Ernie Prang, żebym się na tym znał.
- Teraz to dopiero będzie ostra jazda! - kiwam głową, kiedy dostrzegam że zbliżamy się do całkiem stromego zbocza i przyspieszam, a zaraz mkniemy już w dół w zastraszającym tempie! Śmieję się głośno czując pęd powietrza na swojej twarzy i wiatr targający włosy, chociaż w duchu modlę się byśmy nie wyrżnęli na chodnik, bo to by się skończyło przynajmniej zbitymi kolanami i zdartymi łokciami.
- Łał, dzięki, to i tak więcej niż mam. - śmieję się, ale to śmiech przez łzy, bo faktycznie cały swój dobytek nosiłem w sakiewce ze skóry wsiąkiewki, nie było tego wiele, niestety... Ech... Ale! Nie ma się co łamać, kiedyś dorobię się całych gór złota!
- No to w drogę! Podbijmy cały Londyn! - wyciągam jedną rękę, kierując palec wskazujący wysoko w górę, a zaraz otulam Tildę ramionami, zaciskając dłonie na kierownicy, odpycham się od podłoża, wślizgując na siodełko i ruszam ku wyjeździe z bramy. Najpierw niespiesznie, z niemałym trudem panując nad rowerem - ostatecznie jechanie we dwójkę wcale nie należało do najwygodniejszych, ale za to było całkiem zabawne. Skręciłem w lewo, nieznacznie przyspieszając, jechałem slalomem pomiędzy kolejnymi znakami drogowymi oraz hydrantami, mknęliśmy prawie że środkiem ulicy, bo teraz, w środku nocy niewiele samochodów wyjeżdżało na drogi, a przy tym raczyłem nasze uszy głośnym śpiewem. Chociaż to może za dużo powiedziane, śpiewać totalnie nie umiałem - nie przeszkadzało mi to jednak wcale a wcale, więc darłem się o tym, jak to fajnie jest jeździć rowerem i jaka to dobra zabawa. Tekst wymyślony na poczekaniu. Raczej mocno denny, bo żaden był ze mnie Ernie Prang, żebym się na tym znał.
- Teraz to dopiero będzie ostra jazda! - kiwam głową, kiedy dostrzegam że zbliżamy się do całkiem stromego zbocza i przyspieszam, a zaraz mkniemy już w dół w zastraszającym tempie! Śmieję się głośno czując pęd powietrza na swojej twarzy i wiatr targający włosy, chociaż w duchu modlę się byśmy nie wyrżnęli na chodnik, bo to by się skończyło przynajmniej zbitymi kolanami i zdartymi łokciami.
Piwniczny Klub Jazzowy
Szybka odpowiedź