Szmaragdowa Strzyża
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
Szmaragdowa Strzyża
Wody Tamizy przy magicznym porcie w wielu miejscach są znacznie czystsze niż w mugolskich rejonach - czarodzieje zawdzięczają to, oczywiście, magii. Przy wschodniej części tafla wydaje się niemal kryształowa - dokładnie widać przez nią skłębioną roślinność wyścielającą dno, której to miejsce zawdzięcza swoją zwyczajową nazwę. Łagodne zejście do wody i długi drewniany pomost zawieszony nad rzeką przyciągają wielu ludzi - to doskonałe miejsce na relaksujący odpoczynek w cieplejsze dni. Pomost nie posiada ani bariery ani ławeczek - ale można na nim przysiąść i zanurzyć nogi w wodzie.
Szmaragdowa Strzyża to nic innego, jak wijołapka, magiczna podwodna roślina, która jest niegroźna, ale za to łatwo przykleja się do ciała i trudno jest się jej potem pozbyć. Stanowi również popularną magiczną ingrediencję, użyteczną przy warzeniu wielu eliksirów - ale wyjątkowo niewdzięczną w zbieraniu, trzeba po nią bowiem zejść pod wodę. Młodzi czarodzieje często zażywają kąpieli w tym miejscu; z dala od statków, niebezpiecznych magicznych istot i mugolskich oczu. Tradycyjna zabawa polega na rzuceniu do wody knuta i jego wyłowieniu - co nawiązuje do dawnych masowych polowań na wijołapkę, kiedy jej skupisko w tym miejscu było jeszcze dużo mniejsze.
Wyłów knuta: wyścig na miejsce, w którym chlusnął pieniążek, trwa trzy tury - w każdej postać rzuca kością k100, do rzutu dodając bonus przysługujący z biegłości pływanie. Postać, która płynie jako druga - musi dopłynąć do pierwszej, nim podejmie inne działanie. Suma jej rzutów musi zrównać się z sumą rzutów przeciwnika. Postać, która przypłynie jako pierwsza, może od razu podjąć inne działanie.
Za każdym razem, kiedy którakolwiek z postaci osiągnie wynik 20 lub mniej podczas rzutów na pływanie - zahacza nogą lub ręką o strzyżę, która nie chce się od niej odkleić. Do każdego kolejnego rzutu w tym wątku postać otrzymuje karę -5.
Drugim etapem jest wypatrzenie pieniążka - w tym celu należy wykonać test na spostrzegawczość o ST 60. Jeśli postać dostrzeże pieniążka, powinna przezwyciężyć kolejny test o ST 60 - tym razem na pływanie, celem zanurkowania po monetę. Kiedy jedna z postaci zaczyna nurkować po pieniążka, a druga jeszcze go nie dostrzegła, otrzymuje bonus do rzutu na spostrzegawczość +10, który będzie kumulował się przez kolejne tury.
Lokacja zawiera kościSzmaragdowa Strzyża to nic innego, jak wijołapka, magiczna podwodna roślina, która jest niegroźna, ale za to łatwo przykleja się do ciała i trudno jest się jej potem pozbyć. Stanowi również popularną magiczną ingrediencję, użyteczną przy warzeniu wielu eliksirów - ale wyjątkowo niewdzięczną w zbieraniu, trzeba po nią bowiem zejść pod wodę. Młodzi czarodzieje często zażywają kąpieli w tym miejscu; z dala od statków, niebezpiecznych magicznych istot i mugolskich oczu. Tradycyjna zabawa polega na rzuceniu do wody knuta i jego wyłowieniu - co nawiązuje do dawnych masowych polowań na wijołapkę, kiedy jej skupisko w tym miejscu było jeszcze dużo mniejsze.
Wyłów knuta: wyścig na miejsce, w którym chlusnął pieniążek, trwa trzy tury - w każdej postać rzuca kością k100, do rzutu dodając bonus przysługujący z biegłości pływanie. Postać, która płynie jako druga - musi dopłynąć do pierwszej, nim podejmie inne działanie. Suma jej rzutów musi zrównać się z sumą rzutów przeciwnika. Postać, która przypłynie jako pierwsza, może od razu podjąć inne działanie.
Za każdym razem, kiedy którakolwiek z postaci osiągnie wynik 20 lub mniej podczas rzutów na pływanie - zahacza nogą lub ręką o strzyżę, która nie chce się od niej odkleić. Do każdego kolejnego rzutu w tym wątku postać otrzymuje karę -5.
Drugim etapem jest wypatrzenie pieniążka - w tym celu należy wykonać test na spostrzegawczość o ST 60. Jeśli postać dostrzeże pieniążka, powinna przezwyciężyć kolejny test o ST 60 - tym razem na pływanie, celem zanurkowania po monetę. Kiedy jedna z postaci zaczyna nurkować po pieniążka, a druga jeszcze go nie dostrzegła, otrzymuje bonus do rzutu na spostrzegawczość +10, który będzie kumulował się przez kolejne tury.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 22:29, w całości zmieniany 3 razy
Postać A: Byłaś wyczerpana; całe twoje ciało promieniowało nieznośnym bólem, ale najgorsze było to pulsowanie stopniowo rozsadzające od środka czaszkę. Prawie nie mogłaś się poruszać - byłaś mocno otumaniona, czułaś się, jakby trucizna płynęła ci w żyłach razem z krwią. Czas rozmywał się, gdy na przemian traciłaś i odzyskiwałaś przytomność, za każdym razem budząc się na lodowatej, więziennej posadzce. Nagle odczułaś mocny wicher - wziął się znikąd, a ty pogrążyłaś się w całkowitej ciemności. Usłyszałaś donośne trzaski, jakby wokół rozbiło się szkło, którego nie mogło tu być. Ostre drobiny zarysowały twoją skórę, a ze zranienia trysnęła niewspółmierna do zranień fala krwi. Nie opadła jednak, zatrzymała się w powietrzu i powróciła w twoją stronę, rozprysnąwszy ci się na twarzy. Oszołomiona nawet nie dostrzegłaś momentu, w którym dziwna moc wyniosła cię gdzieś daleko.
Obrażenia: szarpane (80) od czarnej magii, psychiczne (60)
Postać B: Przez długi czas - nie miałeś pojęcia, od jak dawna tu tkwiłeś - nieprzenikniona cisza była ci jedynym towarzystwem. I dziwne otumanienie; ciężko było zebrać ci myśli. Nie wiedziałeś, ile minęło czasu niweczącego nadzieję na nadejście ratunku, kiedy znienacka... odpłynąłeś. Musiałeś zasnąć, bo wyglądało to jak sen: dziwne obrazy, symbole, widoki z przeszłości i twarze martwych dziś ludzi, których kiedyś znałeś; początkowo pogodni, spokojni, po chwili - rozerwani na strzępy przez niewidzialny wybuch, pośrodku którego się znajdowałeś. Mimowolnie obejrzałeś się wokół siebie, stałeś w nicości, która nagle zaczynała się spłaszczać - i miażdżyć cię. Obudziłeś się daleko od więziennej celi.
Obrażenia: psychiczne (40) od czarnej magii, tłuczone (40) od czarnej magii, zwykłe psychiczne (25)
Z koszmaru w koszmar. Z każdą minutą, która równie dobrze mogła być całymi godzinami, zapadała się w ciemności własnego umysłu, by w ostatniej chwili, gdy wydawało się, że więcej już nie zniesie, jakaś nieznana siła brutalnie sprowadzała nią na kamienną posadzkę, należącą do rzeczywistości, do jej własnej celi. Rzeczywistości, która okazywała się niewiele lepsza od snów na jawie. Nie przynosiła ukojenia, jedynie panikę, na którą nie miała sił – zawiesili ją w stanie pół życia – pół śmierci, zbyt oszołomioną bólem, by mogła cokolwiek zrobić, chociażby załkać nad swoim losem. Początkowo, w tych stanach jasności umysłu, krzyczała i wyzywała, później tylko jęczała z bólu, by w końcu zamilknąć, zamknąć się w sobie, gdy odzyskiwała zmysły. Chociaż stłamsili w niej wolę walki, nie chcieli jednak jej odejścia, pomimo wszystkich tortur na ciele i umyśle, utrzymywali resztki jej życia. Jej rany, choć bolesne i przyprawiające o mdłości, nie jątrzyły się – nie cuchnęły i nie gniły. Nie wie, ile zostało jej czasu – czy ukrócą wkrótce jej cierpienia, czy będą one trwały miesiącami? Po co była im potrzebna? Dlaczego znajdowała te kilka kropli wody i kilka kęsów czerstwego chleba? Co takiego chcieli uzyskać, gdy po raz kolejny nawiedzały ją sny…
Nie zdawała sobie, że jej katorgi trwają zaledwie chwilę. Dni zlewały się w całość, podczas których nie sposób było odróżnić powtarzających się elementów. Początkowo próbowała poznać swoją celę, jednak w ciemnej, kamiennej klitce nie odnalazła niczego pomocnego. Zamknęli ją w idealnej klatce, a bez różdżki niewiele mogła zdziałać. Zresztą, nawet gdyby ją miała, najpewniej nie byłaby w stanie rzucić najprostszego lumos, by rozjaśnić przerażające ciemności. W jej celi było ciasno, mogła więc mieć pewność, że pozostaje tu całkiem sama, bez niechcianego towarzysza, który słyszałby jej krzyki, gdy śniła snem powodowanym eliksirami. Czego chcieli? Na co ją przygotowywali? Jak długo będą ją przetrzymywać zanim… się znudzą? Stanie się dla nich bezużyteczna? Z jakiegoś powodu wciąż żyła – zniszczyli ją fizycznie i stopniowo jej psychika przypominała postrzępioną płachtę, jednak pozwalali jej oddychać. Z tego powodu wiedziała, że jej martwe ciało nie skończy w rynsztoku, jako demonstracja siły Grindelwalda przeciwko ruchowi oporu. Jeszcze nie teraz.
Żałowała, że zamiary oprawców pozostają dla niej tajemnicą, lecz nie bała się momentu, kiedy po nią przyjdą. Właściwie to wyczekiwała go z utęsknieniem – nie mogła znieść już snów, po których trzęsła się jeszcze długo po przebudzeniu, coraz bardziej zatracając zdolności poznawcze wobec wytworów umysłu. Co było prawdziwe? Dopiero przenikające zimno posadzki uświadamiało jej, gdzie się znajduje… że to nie koniec. Czekają ją kolejne sny, lecz teraz będzie musiała sobie poradzić z ciążącą fizycznością - z przenikającym zimnem, głodem, bólem każdego mięśnia. Czasami, w myślach – a przynajmniej miała taką nadzieję – błagała, by to wszystko się skończyło. Nie pamiętała niczego, czego nauczyła się o hardości podczas krótkiego szkolenia aurorskiego. W obliczu takiego bólu nie było miejsca na dumę i zachowywanie pozorów. Śmierć, wydająca się wybawieniem, nie chciała wziąć ją w kojące ramiona. Nie pozwoliliby na to, jeszcze nie.
Nie spodziewała się tego. Uderzenie zapiera jej dech w piersiach, chociaż powietrza wokół ma w nadmiarze. Kolejne zaklęcia? W końcu jest na tyle potężne, by unieść resztki jej zmarnowanego ciała. Jej zbyt obolała, by krzyczeć, gdy szkło – przecież jej cela była z kamienia, wcześniej zdążyła poznać każde jedno zagłębienie w podłodze i ścianach – przecina jej skórę. Zaciska mocno powieki, tak by, krew nie ściekała jej do oczu, nie miała innej możliwości jak tylko pozwolić unieść się dziwnej mocy, powodowanej… czym? Czy to kolejna wymyślna tortura stworzona przez strażników? Wznosi się, a ramiona opadają na boki, niczym szmacianej lalce… Szybko czuje jednak coś innego niż zapach zatęchłej celi. Nocne powietrze. Pachnące obietnicą wolności i mokrym piaskiem. Wkrótce uderza plecami, wcale niedelikatnie, zrzucona na brzeg rzeki, zdając sobie sprawę, że to nie jedna z kolejnych mar. Otwiera oczy, jednak szybko je zamyka, skoro jej twarz tonie w krwi. Poleży tu tylko chwilę… Nabierze sił, chociaż nie ma na to szans. Upewni się, że to nie sen. Dopiero wtedy rozejrzy się po miejscu, do którego ją przenieśli. Nie była gotowa na konfrontację z tym, co dla niej przygotowali. Potrzebowała kilku chwil, niech dadzą jej chwilę, by zapanować nad strachem. Chociaż... Wszystko było jej już obojętne.
Nie zdawała sobie, że jej katorgi trwają zaledwie chwilę. Dni zlewały się w całość, podczas których nie sposób było odróżnić powtarzających się elementów. Początkowo próbowała poznać swoją celę, jednak w ciemnej, kamiennej klitce nie odnalazła niczego pomocnego. Zamknęli ją w idealnej klatce, a bez różdżki niewiele mogła zdziałać. Zresztą, nawet gdyby ją miała, najpewniej nie byłaby w stanie rzucić najprostszego lumos, by rozjaśnić przerażające ciemności. W jej celi było ciasno, mogła więc mieć pewność, że pozostaje tu całkiem sama, bez niechcianego towarzysza, który słyszałby jej krzyki, gdy śniła snem powodowanym eliksirami. Czego chcieli? Na co ją przygotowywali? Jak długo będą ją przetrzymywać zanim… się znudzą? Stanie się dla nich bezużyteczna? Z jakiegoś powodu wciąż żyła – zniszczyli ją fizycznie i stopniowo jej psychika przypominała postrzępioną płachtę, jednak pozwalali jej oddychać. Z tego powodu wiedziała, że jej martwe ciało nie skończy w rynsztoku, jako demonstracja siły Grindelwalda przeciwko ruchowi oporu. Jeszcze nie teraz.
Żałowała, że zamiary oprawców pozostają dla niej tajemnicą, lecz nie bała się momentu, kiedy po nią przyjdą. Właściwie to wyczekiwała go z utęsknieniem – nie mogła znieść już snów, po których trzęsła się jeszcze długo po przebudzeniu, coraz bardziej zatracając zdolności poznawcze wobec wytworów umysłu. Co było prawdziwe? Dopiero przenikające zimno posadzki uświadamiało jej, gdzie się znajduje… że to nie koniec. Czekają ją kolejne sny, lecz teraz będzie musiała sobie poradzić z ciążącą fizycznością - z przenikającym zimnem, głodem, bólem każdego mięśnia. Czasami, w myślach – a przynajmniej miała taką nadzieję – błagała, by to wszystko się skończyło. Nie pamiętała niczego, czego nauczyła się o hardości podczas krótkiego szkolenia aurorskiego. W obliczu takiego bólu nie było miejsca na dumę i zachowywanie pozorów. Śmierć, wydająca się wybawieniem, nie chciała wziąć ją w kojące ramiona. Nie pozwoliliby na to, jeszcze nie.
Nie spodziewała się tego. Uderzenie zapiera jej dech w piersiach, chociaż powietrza wokół ma w nadmiarze. Kolejne zaklęcia? W końcu jest na tyle potężne, by unieść resztki jej zmarnowanego ciała. Jej zbyt obolała, by krzyczeć, gdy szkło – przecież jej cela była z kamienia, wcześniej zdążyła poznać każde jedno zagłębienie w podłodze i ścianach – przecina jej skórę. Zaciska mocno powieki, tak by, krew nie ściekała jej do oczu, nie miała innej możliwości jak tylko pozwolić unieść się dziwnej mocy, powodowanej… czym? Czy to kolejna wymyślna tortura stworzona przez strażników? Wznosi się, a ramiona opadają na boki, niczym szmacianej lalce… Szybko czuje jednak coś innego niż zapach zatęchłej celi. Nocne powietrze. Pachnące obietnicą wolności i mokrym piaskiem. Wkrótce uderza plecami, wcale niedelikatnie, zrzucona na brzeg rzeki, zdając sobie sprawę, że to nie jedna z kolejnych mar. Otwiera oczy, jednak szybko je zamyka, skoro jej twarz tonie w krwi. Poleży tu tylko chwilę… Nabierze sił, chociaż nie ma na to szans. Upewni się, że to nie sen. Dopiero wtedy rozejrzy się po miejscu, do którego ją przenieśli. Nie była gotowa na konfrontację z tym, co dla niej przygotowali. Potrzebowała kilku chwil, niech dadzą jej chwilę, by zapanować nad strachem. Chociaż... Wszystko było jej już obojętne.
these violent delights have
violent ends...
Josephine Fenwick
Zawód : przyszła aurorka
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
W całym magicznym świecie gasną światła. Nie ujrzymy ich już za naszego życia.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Łódka płynie, księżyc świeci
trójgraniasty groszek leci;
Na trapezie, trapeziku
wisi główka na haczyku.
Alexander nie liczył czasu. Nie było zresztą jak - nie miał pojęcia ile był nieprzytomny, jak długo od świtu tamtego pamiętnego poranka znajdował się na kamiennej posadzce niewielkiej celi. Było tylko kapanie wody, niesione echem krzyki, szuranie miski z kilkoma kroplami wody i czerstwy chleb. W myślach jak mantrę powtarzał ten idiotyczny wierszyk anatomiczny, po czym zabierał się za układanie nowych. I kolejnych, i kolejnych - jednakże jako literaturę zawsze miał trochę w tyle to nie szło mu to jakoś wybitnie. Powoli odpływał od rzeczywistości, w meandrach umysłu przemierzając szlaki wiedzy. Przecież zbliżały się egzaminy.
Właśnie, egzaminy. Tak nierealne, odległe, jakby w innym życiu; to jednak było to, co trzymało go w całości. Nie był w stanie rozmyślać o tym, co stało się z Magnolią i Benjaminem. Nie chciał zastanawiać się, co spotkało Josephine i Bertiego, bowiem przerastały go wizje, jakie produkował jego umysł. Chciał, żeby to wszystko skończyło się dla nich inaczej. Przecież kazał im uciekać, miał za zadanie zapewnić im bezpieczeństwo - jednak oni go nie posłuchali. Dlaczego oni go nie posłuchali. I Cassian. Cassian...
Na trapezie, trapeziku
wisi główka na haczyku.
Po raz kolejny poprawiał na swoim ciele niechlujnie założony bandaż, gdy na moment tylko poczuł zmęczenie i oparł tył głowy o zimny i wilgotny, kamienny mur. Siedzenie w tak niewielkim pomieszczeniu dla kogoś jego wzrostu było męczące samo w sobie. Powoli zaczynał też wypalać się psychicznie, tkwiąc w miejscu nie wiadomo ile czasu przestał być w stanie zebrać swoje myśli, okiełznać je i uporządkować. Bezczynność sprawiała, że miał ochotę krzyczeć, walić rękoma i nogami w ciasne ściany by uczynić cokolwiek. Teraz jednak na chwilę odpłynął, opadł w błogą ciemność i brak snów. Było to niezwykle ciekawe: siedząc w zamknięciu w końcu mógł spać, jego koszmary zniknęły, nie będąc ani trochę bardziej przerażające od rzeczywistości. Jednakże nie było mu to dane tym razem. Wpierw ujrzał swoją matkę, niczym w dawnym spojrzeniu gdy pochylała się nad nim uśmiechnięta, mówiąc coś do Alexandra - nie był jednak w stanie zrozumieć, co, słysząc ją jakby zza grubej tafli szkła. Chwilę po niej w zasięgu wzroku ujrzał inne twarze: Eilis, Diany, kilku pacjentów z Munga, których już dziś nie było na tym świecie. Wszyscy z nich byli tacy spokojni, wręcz radośni, wyidealizowani - przez chwilę nawet myślał, że w końcu zesłany został na niego dobry sen. Mylił się jednak. Jak za pstryknięciem palców cały wykreowany, idealny świat zmarłych spoczywających w pokoju runął. Ich twarze wpierw zamarły i zmarkotniały, by zaraz w krzyku rozpaść się na kawałki, wybuchnął i pochłonąć Selwyna w matnię. Matnię, która... zaczynała go zgniatać. Napierała swoim ciężarem na klatkę piersiową młodzieńca, zabierając mu oddech. Tonął.
Tonę.
Otworzył nagle oczy, otulony chłodem i ciszą wody. Piszczało mu w uszach, a z ust wyrywały się ostatnie hausty życiodajnego powietrza. W panice spiął się i wyrwał ku górze - a przynajmniej tam, gdzie uważał że jest góra. Jego dłonie zmłóciły wodę a stopy niespodziewanie natrafiły na dno. Z całej siły odepchnął się od niego... by odkryć, że jest na mieliźnie i woda sięga mu tylko po pas. Widział przed sobą w wodzie połacie wodnej trawy - jego włosy zaś wydłużyły się momentalnie i przybrały lekko zielonkawy odcień. Naśladował sobą to, co widział, chwilowo nie kontrolując swych metamorfomagicznych przemian. Powoli pisk w uszach słabł, a Alexander zaczynał czuć lęk i ból. Nieznany strach, zdezorientowanie i poczucie bezradności. Obrócił się wokół własnej osi, oddychając ciężko, prawie spazmatycznie. Przeczesywał rozbieganym spojrzeniem ciemność by stopniowo zacząć dostrzegać jasne punkty świateł, mosty kawałek dalej i jasny cień brzegu znajdujący się kilkadziesiąt stóp od niego. Dość chwiejnie i niepewnie ruszył przed siebie, obejmując swoje ciało ramionami w sposób jak gdyby chciał zapobiec rozpadnięciu się na kawałki swojego torsu. Po kilku dłużących się chwilach wreszcie staną na suchym lądzie. Postąpił kilka kroków w przód, w stronę ciemnego kształtu na ziemi, który wydawał się być kłodą. Im bliżej podchodził tym wyraźniej jednak dostrzegał, że to co wziął za pień drzewa wcale nim nie było - na piasku leżała kobieta. Zakrwawiona.
Alexander wrzasnął, nim nie przycisnął obu dłoni do ust, zagryzając zębami palce. Zacisnął oczy i wmawiał sobie, że wcale nikt tam nie leży. Że jest tu sam. Myśli obijały się w jego głowie o siebie powodując mętlik trudny do opanowanie, Wtedy jednak uderzyło go coś: powinien jej pomóc. Nie wiedział skąd pojawiła się u niego ta myśl, nie wiedział przez chwilę skąd ta chęć ratowania kogoś, nim nie przypomniał sobie kim był. Alexander Selwyn. Gwardzista Zakonu. Stażysta w Szpitalu Świętego Munga. Otworzył powoli oczy i spojrzał jeszcze raz na kobietę. Jego serce kolejno zabiło mocniej, ścisnęło się strachem i zamarło, by znów pogalopować.
- Jo. Jo. Josie, Josephine, Jose. Jo - powtarzał jej imię w różnych kombinacjach, gdy padł na kolana w piach i ujął jej zalewaną krwią twarz w dłonie. Przetarł kciukami oczy, odgarnął pozlepiane posoką kosmyki włosów z czoła, potarł policzki. Nadal jednak nie panował nad sobą dostatecznie, bowiem jego twarz zaczęła przeobrażać się w tę, którą widział przed sobą - nie zakrwawioną, lecz tak samo poranioną, zmęczoną; o tych samych wypukłych policzkach, zgrabnym nosie i nienachalnie pełnych ustach.
- Zabiorę nas do domu, Jo. Zabiorę. Nie znajdą nas już - mówił łamiącym się głosem i gładził w tym czasie Josephine po twarzy, po głowie, przytulił ją w końcu do siebie barwiąc ubrania intensywną czerwienią jej krwi, a z jego oczu wypłynęło kilka łez, bowiem zrozumiał.
Żyli. Żyli i byli wolni.
trójgraniasty groszek leci;
Na trapezie, trapeziku
wisi główka na haczyku.
Alexander nie liczył czasu. Nie było zresztą jak - nie miał pojęcia ile był nieprzytomny, jak długo od świtu tamtego pamiętnego poranka znajdował się na kamiennej posadzce niewielkiej celi. Było tylko kapanie wody, niesione echem krzyki, szuranie miski z kilkoma kroplami wody i czerstwy chleb. W myślach jak mantrę powtarzał ten idiotyczny wierszyk anatomiczny, po czym zabierał się za układanie nowych. I kolejnych, i kolejnych - jednakże jako literaturę zawsze miał trochę w tyle to nie szło mu to jakoś wybitnie. Powoli odpływał od rzeczywistości, w meandrach umysłu przemierzając szlaki wiedzy. Przecież zbliżały się egzaminy.
Właśnie, egzaminy. Tak nierealne, odległe, jakby w innym życiu; to jednak było to, co trzymało go w całości. Nie był w stanie rozmyślać o tym, co stało się z Magnolią i Benjaminem. Nie chciał zastanawiać się, co spotkało Josephine i Bertiego, bowiem przerastały go wizje, jakie produkował jego umysł. Chciał, żeby to wszystko skończyło się dla nich inaczej. Przecież kazał im uciekać, miał za zadanie zapewnić im bezpieczeństwo - jednak oni go nie posłuchali. Dlaczego oni go nie posłuchali. I Cassian. Cassian...
Na trapezie, trapeziku
wisi główka na haczyku.
Po raz kolejny poprawiał na swoim ciele niechlujnie założony bandaż, gdy na moment tylko poczuł zmęczenie i oparł tył głowy o zimny i wilgotny, kamienny mur. Siedzenie w tak niewielkim pomieszczeniu dla kogoś jego wzrostu było męczące samo w sobie. Powoli zaczynał też wypalać się psychicznie, tkwiąc w miejscu nie wiadomo ile czasu przestał być w stanie zebrać swoje myśli, okiełznać je i uporządkować. Bezczynność sprawiała, że miał ochotę krzyczeć, walić rękoma i nogami w ciasne ściany by uczynić cokolwiek. Teraz jednak na chwilę odpłynął, opadł w błogą ciemność i brak snów. Było to niezwykle ciekawe: siedząc w zamknięciu w końcu mógł spać, jego koszmary zniknęły, nie będąc ani trochę bardziej przerażające od rzeczywistości. Jednakże nie było mu to dane tym razem. Wpierw ujrzał swoją matkę, niczym w dawnym spojrzeniu gdy pochylała się nad nim uśmiechnięta, mówiąc coś do Alexandra - nie był jednak w stanie zrozumieć, co, słysząc ją jakby zza grubej tafli szkła. Chwilę po niej w zasięgu wzroku ujrzał inne twarze: Eilis, Diany, kilku pacjentów z Munga, których już dziś nie było na tym świecie. Wszyscy z nich byli tacy spokojni, wręcz radośni, wyidealizowani - przez chwilę nawet myślał, że w końcu zesłany został na niego dobry sen. Mylił się jednak. Jak za pstryknięciem palców cały wykreowany, idealny świat zmarłych spoczywających w pokoju runął. Ich twarze wpierw zamarły i zmarkotniały, by zaraz w krzyku rozpaść się na kawałki, wybuchnął i pochłonąć Selwyna w matnię. Matnię, która... zaczynała go zgniatać. Napierała swoim ciężarem na klatkę piersiową młodzieńca, zabierając mu oddech. Tonął.
Tonę.
Otworzył nagle oczy, otulony chłodem i ciszą wody. Piszczało mu w uszach, a z ust wyrywały się ostatnie hausty życiodajnego powietrza. W panice spiął się i wyrwał ku górze - a przynajmniej tam, gdzie uważał że jest góra. Jego dłonie zmłóciły wodę a stopy niespodziewanie natrafiły na dno. Z całej siły odepchnął się od niego... by odkryć, że jest na mieliźnie i woda sięga mu tylko po pas. Widział przed sobą w wodzie połacie wodnej trawy - jego włosy zaś wydłużyły się momentalnie i przybrały lekko zielonkawy odcień. Naśladował sobą to, co widział, chwilowo nie kontrolując swych metamorfomagicznych przemian. Powoli pisk w uszach słabł, a Alexander zaczynał czuć lęk i ból. Nieznany strach, zdezorientowanie i poczucie bezradności. Obrócił się wokół własnej osi, oddychając ciężko, prawie spazmatycznie. Przeczesywał rozbieganym spojrzeniem ciemność by stopniowo zacząć dostrzegać jasne punkty świateł, mosty kawałek dalej i jasny cień brzegu znajdujący się kilkadziesiąt stóp od niego. Dość chwiejnie i niepewnie ruszył przed siebie, obejmując swoje ciało ramionami w sposób jak gdyby chciał zapobiec rozpadnięciu się na kawałki swojego torsu. Po kilku dłużących się chwilach wreszcie staną na suchym lądzie. Postąpił kilka kroków w przód, w stronę ciemnego kształtu na ziemi, który wydawał się być kłodą. Im bliżej podchodził tym wyraźniej jednak dostrzegał, że to co wziął za pień drzewa wcale nim nie było - na piasku leżała kobieta. Zakrwawiona.
Alexander wrzasnął, nim nie przycisnął obu dłoni do ust, zagryzając zębami palce. Zacisnął oczy i wmawiał sobie, że wcale nikt tam nie leży. Że jest tu sam. Myśli obijały się w jego głowie o siebie powodując mętlik trudny do opanowanie, Wtedy jednak uderzyło go coś: powinien jej pomóc. Nie wiedział skąd pojawiła się u niego ta myśl, nie wiedział przez chwilę skąd ta chęć ratowania kogoś, nim nie przypomniał sobie kim był. Alexander Selwyn. Gwardzista Zakonu. Stażysta w Szpitalu Świętego Munga. Otworzył powoli oczy i spojrzał jeszcze raz na kobietę. Jego serce kolejno zabiło mocniej, ścisnęło się strachem i zamarło, by znów pogalopować.
- Jo. Jo. Josie, Josephine, Jose. Jo - powtarzał jej imię w różnych kombinacjach, gdy padł na kolana w piach i ujął jej zalewaną krwią twarz w dłonie. Przetarł kciukami oczy, odgarnął pozlepiane posoką kosmyki włosów z czoła, potarł policzki. Nadal jednak nie panował nad sobą dostatecznie, bowiem jego twarz zaczęła przeobrażać się w tę, którą widział przed sobą - nie zakrwawioną, lecz tak samo poranioną, zmęczoną; o tych samych wypukłych policzkach, zgrabnym nosie i nienachalnie pełnych ustach.
- Zabiorę nas do domu, Jo. Zabiorę. Nie znajdą nas już - mówił łamiącym się głosem i gładził w tym czasie Josephine po twarzy, po głowie, przytulił ją w końcu do siebie barwiąc ubrania intensywną czerwienią jej krwi, a z jego oczu wypłynęło kilka łez, bowiem zrozumiał.
Żyli. Żyli i byli wolni.
Kolejny z licznych koszmarów. Bardziej wybredny, skomplikowany. Być może eliksiry zaczęły skuteczniej oddziaływać na jej osłabiony organizm. Strach nie chciał jej opuścić jak zwykle działoby się po upiornej nocy; tym razem skostniałe szpony zacisnęły się w stalowym uścisku na jej umyśle i ciele. Nie była sobą – z zimna i strachu, głodu i bólu. Nowe bodźce były zagłuszane, jak gdyby nie chciała przyjąć ich do siebie, mając je za nic więcej niżeli kolejne urojenia. Zapach majowych kwiatów, wody w korycie Tamizy i… Głos. Nie mogły być niczym innym. Nie otworzyła oczu, gdy szeptał jej imię – wręcz bardziej zacisnęła powieki, łudząc się, że w ten sposób odpędzi marę, która wzięła ją w ramiona. Nie czuła spływających łez powstałych z bezsilności, zbyt skoncentrowana na tym, co może za chwilę się wydarzyć. Co tym razem będzie dane jej oglądać? W czym będzie uczestniczyć? Nie po raz pierwszy zaleją ją fale obezwładniającego strachu. Nie utonie, nie tym razem. Być może to łagodny głos Alexandra obudził w niej wolę walki – jeśli pokona nawiedzające ją upiory, uwolni się od działania eliksiru? Chciałaby w to wierzyć. Drgnęła niespokojnie w ramionach mężczyzny, który miał identyczne zadanie, jak wszystkie nawiedzające ją wcześniej mary – zadać jej cierpienie, po raz kolejny sprawić, by poczuła strach. Właśnie wtedy jej dłoń dosięgnęła jego twarzy… z głośnym plaśnięciem, w który włożyła większość siły, jaka jej pozostała. Zaatakowała go i miała zamiar walczyć do ostatniego tchnienia – taka alternatywa wydawała jej się o wiele lepsza niż wysłuchiwanie słów uzdrowiciela, który koniec końców zabije jej brata. Po raz setny. Albo tysięczny. To nie ważne. Druga dłoń ze zdartymi do krwi paznokciami, powędrowała na jego klatkę piersiową, by odepchnąć go od siebie. Nie przypominała już zastraszonej dziewczyny, która ulega pod ciężarem wyrzutów sumienia i strachu. Uczepiła się tej iluzji możliwego zwycięstwa, nie zdając sobie sprawy jak nietrwały jest to stan, podobny do niezwykle kruchego szkła, pękającego pod najlżejszym naciskiem. - Dlaczego to robisz, ty psidwasynu?! – wrzasnęła chrapliwie. - Nie pozwolę ci na to. Słyszysz mnie?! Nie pozwolę ci…! – po raz kolejny go uderzyła, tym razem wkładając w to więcej siły, wiedząc, że Alex będzie przygotowany na jej atak. Spojrzała na niego butnym spojrzeniem, gotowa by zadać kolejne ciosy. Jej piersi unosiły się gwałtownie. Twarz zalana zimnym potem i ostrym rumieńcem jednocześnie, zdawała się płonąć. Wargi uniosły się ukazując znajdujące się pod nimi zaciśnięte w złowieszczym grymasie zęby. Nie ważne, że jej ciało gwałtownie zaprotestowało, a ból rozdarł zasklepiające się paskudne rany porozszczepieniowe. Chciała go zabić... Zanim on po raz kolejny ją rozszarpie.
these violent delights have
violent ends...
Josephine Fenwick
Zawód : przyszła aurorka
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
W całym magicznym świecie gasną światła. Nie ujrzymy ich już za naszego życia.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie spodziewał się - ani pierwszego ataku, ani kolejnego. Nie spodziewał się również wyzwisk, które rzuciła w jego stronę Josephine. W chwili, gdy jej dłoń zderzyła się z jego twarzą, zostawiając na niej ciemny ślad z krwi Josie Alexander znieruchomiał. W głowie echem potoczyły się słowa wypowiedziane przez kogoś innego, głosem męskim, niskim i miękkim, acz w swoim tonie niosącym chłód.
Nie jesteś moim synem.
Selwyn sapnął, a gdy Josephine go odepchnęła bezwiednie poleciał w tył, lądując plecami na wilgotnym piasku. Jego oddech był nierówny i płytki, a twarz wykrzywiona strachem.
- Nie, nie, nie! - powtórzył rozpaczliwie błagalną mantrę, łapiąc się za głowę i zaciskając powieki. Drobinki piasku przyklejone do jego umorusanych w krwi dłoni zatańczyły pomiędzy włosami młodzieńca. Przerażony stracił panowanie nad swoją metamorfomagią, zmieniał twarze jak w kalejdoskopie, co kilka sekund stając się kimś nowym. Trwał zamknięty w strasznym świecie swojego umysłu - widział jak żywego ogromnego węża wyczarowanego przez swojego ojca. Gad rzucał się na niego, sycząc i błyskając kłami. Kolejna wizja była rozsierdzonego oblicza jego pana ojca, gdy ten wymierzał mu policzek. Jeden z wielu. Nigdy nie mógł sprostać oczekiwaniom ojca, zawsze zawodził. Jego wina. Jego wina w śmierci jego kochanej i dobrej matki. Alexander na wspomnienie wiszącej na sznurze pięknej kobiety o płomiennorudych włosach zawył; skulił się na chłodnym i szorstkim piachu, zatykając palcami uszy i spazmatycznie walcząc o oddech. Zapomniał o Josephine mimo tego, że zapach jej krwi wypełniał jego nozdrza metaliczną wonią, pochłonięty przeżywaniem swoich wewnętrznych koszmarów.
- Nie chciałem... nie chciałem... - zapłakał, a pojedyncze łzy wypłynęły zza zaciśniętych szczelnie powiek. To było takie niemęskie płakać. Za to na pewno dostałby srogie baty. Jak wtedy, gdy miał sześć lat i otwarcie złamał nogę. Ojciec zamachnął się z całej siły na chlipiącego Alexandra, tak że chłopiec zemdlał. I właśnie to wspomnienie ciemności i ciszy sprawiło, że oddech Selwyna odrobinę zwolnił i się unormował. Jeszcze kilka chwil zajęło mu, by całkowicie się uspokoić. Nie było nic. Cisza i ciemność.
W końcu otworzył oczy, choć nadal kurczowo zatykał sobie uszy. Widział jednak i skupił swój wzrok na jedynej rzeczy, jaką dostrzegał przed sobą. Na twarzy Josephine.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Nie jesteś moim synem.
Selwyn sapnął, a gdy Josephine go odepchnęła bezwiednie poleciał w tył, lądując plecami na wilgotnym piasku. Jego oddech był nierówny i płytki, a twarz wykrzywiona strachem.
- Nie, nie, nie! - powtórzył rozpaczliwie błagalną mantrę, łapiąc się za głowę i zaciskając powieki. Drobinki piasku przyklejone do jego umorusanych w krwi dłoni zatańczyły pomiędzy włosami młodzieńca. Przerażony stracił panowanie nad swoją metamorfomagią, zmieniał twarze jak w kalejdoskopie, co kilka sekund stając się kimś nowym. Trwał zamknięty w strasznym świecie swojego umysłu - widział jak żywego ogromnego węża wyczarowanego przez swojego ojca. Gad rzucał się na niego, sycząc i błyskając kłami. Kolejna wizja była rozsierdzonego oblicza jego pana ojca, gdy ten wymierzał mu policzek. Jeden z wielu. Nigdy nie mógł sprostać oczekiwaniom ojca, zawsze zawodził. Jego wina. Jego wina w śmierci jego kochanej i dobrej matki. Alexander na wspomnienie wiszącej na sznurze pięknej kobiety o płomiennorudych włosach zawył; skulił się na chłodnym i szorstkim piachu, zatykając palcami uszy i spazmatycznie walcząc o oddech. Zapomniał o Josephine mimo tego, że zapach jej krwi wypełniał jego nozdrza metaliczną wonią, pochłonięty przeżywaniem swoich wewnętrznych koszmarów.
- Nie chciałem... nie chciałem... - zapłakał, a pojedyncze łzy wypłynęły zza zaciśniętych szczelnie powiek. To było takie niemęskie płakać. Za to na pewno dostałby srogie baty. Jak wtedy, gdy miał sześć lat i otwarcie złamał nogę. Ojciec zamachnął się z całej siły na chlipiącego Alexandra, tak że chłopiec zemdlał. I właśnie to wspomnienie ciemności i ciszy sprawiło, że oddech Selwyna odrobinę zwolnił i się unormował. Jeszcze kilka chwil zajęło mu, by całkowicie się uspokoić. Nie było nic. Cisza i ciemność.
W końcu otworzył oczy, choć nadal kurczowo zatykał sobie uszy. Widział jednak i skupił swój wzrok na jedynej rzeczy, jaką dostrzegał przed sobą. Na twarzy Josephine.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Wola walki zniknęła równie szybko, jak się pojawiła. Uderzenie mężczyzny było zbyt dużym szokiem dla jej obolałego, przyzwyczajonego do braku ruchu ciała. Ciche jęknięcie wyrwało jej się z pomiędzy zaciskanych warg, byleby tylko nie krzyczeć. Tkanki dopiero co pokryły się strupem i wciąż były nazbyt wrażliwe, a powierzchnia ciała uszkodzona w zbyt dużej ilości, by mogła tak po prostu zignorować swoje obrażenia. Wykrwawiała się na posadzce więzienia, będąc jednocześnie tak blisko wyjścia i niemożliwe daleko, by uciec. Gdyby nie interwencja ich oprawców, nie dotarłaby żywa do celi, jaką dla niej przygotowali. Tylko po co poili ją różnymi eliksirami i pozwalali jej pławić się we własnych koszmarach?
Odwróciła się na bok i spróbowała podciągnąć się do góry, by uklęknąć i wstać. To jednak zbyt dużo, ledwo uszła kilka kroków, po czym zachwiała się i upadła na kamienie raniąc kolana i wnętrze dłoni, którymi asekurowała się przed upadkiem. Spróbowała podnieść się ponownie, równie usilnie jak nie starała się patrzeć w kierunku mężczyzny; widziała jednak, że działo się z nim coś dziwnego... Mienił się różnymi twarzami, nie mogąc przyjąć ostatecznej formy. Rozejrzała się rozpaczliwie wokół, szukając czegokolwiek co mogłoby jej pomóc - bez różdżki czuła się całkowicie bezbronna, chociaż w obecnym stanie na pewno nie rzuciłaby żadnego zaklęcia poprawnie, co gorsza jej obolałe ciało nie było zdolne do walki. Zrobiła kilka kroków w nie do końca świadomym kierunku zanim, po raz kolejny uderzyła kolanami o kamienie. Fizyczne odczucie własnego ciała, bólu przy każdym oddechu odrobinę ją otrzeźwił. Splunęła krwią z przygryzionego przy upadku - tylko przy którym? - języka, by w końcu spojrzeć w kierunku mężczyzny, którego wzięła za oprawcę, jednego z wielu pojawiających się w sennych marach. Mienił się różnymi, nieznanymi twarzami, przepełnionymi niepokojem i bólem, jednak jego oczy... Rozpoznawała je, chociaż nie mogła dostrzec charakterystycznych dla uzdrowiciela ogników. - Alexander? - głos miała cichy, zachrypnięty od krzyku i łez, niepewny, jakby bała się, że nie potwierdzi. Pozwoliła mu koncentrować się na jej twarzy, ostrożnie zbliżając się w jego kierunku - wciąż niepewnie, jakby obawiając się pułapki, z drugiej strony była u kresu wytrzymałości. Byli bezpieczni, jednak brzeg rzeki nie należał do najlepszych miejsc na opadnięcie z sił. Ostrożnie przysiadła obok i musnęła opuszkami palców wierzch jego dłoni - delikatnej i silnej jednocześnie jak na uzdrowiciela przystało i pokrytej mazami krwi... Tym samym chciała przeprosić go za wcześniejsze zachowanie, a także podjąć próbę ostatecznego zakotwiczenia go tu i teraz, w rzeczywistości. Obydwoje musieli otrzeźwieć i skupić się na obecnej chwili, pokonać własne koszmary. - Alex, musimy stąd iść... Ale... Co my tutaj...? Jak? - im bardziej starała się cokolwiek sobie przypomnieć, tym bardziej wspomnienia zlewały się ze snem. Nie wiedziała, dlaczego przy Alexandrze zawsze wychodziła na bardziej niezdarną niż była w rzeczywistości, lecz tym razem, całkowicie świadomie pragnęła, by jej pomógł. Jakby rzeczą całkowicie oczywistą była jego znajomość odpowiedzi, kiedy ona sama gubiła się we własnych myślach.
Dopiero teraz zdała sobie sprawę, jak tragicznie muszą wyglądać dla kogoś z boku. Na samą myśl wybuchnęła krótkim, rozpaczliwym śmiechem. Żyli. Niemożliwe, lecz jednak żyli. Wbrew wszystkiemu i wszystkim. Śmiech urwał się równie szybko, gdy tylko zdała sobie sprawę, że są sami... Rozpaczliwie rozejrzała się po okolicy, lecz nie dostrzegła nigdzie Berta, chociaż pamiętała, że został pochwycony wraz z nimi. Każdy z nich brał odpowiedzialność za swoje decyzje i wiedział na co się pisze, w końcu odsiecz mogła - i skończyła się - niepełnym powodzeniem, lecz nie wybaczyłaby sobie, gdyby Bottowi stała się jakaś krzywda. Rozejrzała się po raz kolejny, starając się podnieść, by móc zobaczyć więcej - bezcelowo, tym razem opadła z powrotem na kamienie. Dlaczego, na Merlina, nie było go z nimi? - Alex... Och, nie, nie, nie... - wyszeptała zanim zakryła usta dłońmi, a łzy zmieszały się z krwią na policzkach - rany z miejscowo powbijanym szkłem zapiekły, dając o sobie znać. Jej wybuch musiał wydawać mu się równie gwałtowny co niespodziewany, jednak musiała płakać, by poczuć cokolwiek innego, by wyzbyć się niepokoju wzbierającemu niczym morskie fale podczas sztormu.
Odwróciła się na bok i spróbowała podciągnąć się do góry, by uklęknąć i wstać. To jednak zbyt dużo, ledwo uszła kilka kroków, po czym zachwiała się i upadła na kamienie raniąc kolana i wnętrze dłoni, którymi asekurowała się przed upadkiem. Spróbowała podnieść się ponownie, równie usilnie jak nie starała się patrzeć w kierunku mężczyzny; widziała jednak, że działo się z nim coś dziwnego... Mienił się różnymi twarzami, nie mogąc przyjąć ostatecznej formy. Rozejrzała się rozpaczliwie wokół, szukając czegokolwiek co mogłoby jej pomóc - bez różdżki czuła się całkowicie bezbronna, chociaż w obecnym stanie na pewno nie rzuciłaby żadnego zaklęcia poprawnie, co gorsza jej obolałe ciało nie było zdolne do walki. Zrobiła kilka kroków w nie do końca świadomym kierunku zanim, po raz kolejny uderzyła kolanami o kamienie. Fizyczne odczucie własnego ciała, bólu przy każdym oddechu odrobinę ją otrzeźwił. Splunęła krwią z przygryzionego przy upadku - tylko przy którym? - języka, by w końcu spojrzeć w kierunku mężczyzny, którego wzięła za oprawcę, jednego z wielu pojawiających się w sennych marach. Mienił się różnymi, nieznanymi twarzami, przepełnionymi niepokojem i bólem, jednak jego oczy... Rozpoznawała je, chociaż nie mogła dostrzec charakterystycznych dla uzdrowiciela ogników. - Alexander? - głos miała cichy, zachrypnięty od krzyku i łez, niepewny, jakby bała się, że nie potwierdzi. Pozwoliła mu koncentrować się na jej twarzy, ostrożnie zbliżając się w jego kierunku - wciąż niepewnie, jakby obawiając się pułapki, z drugiej strony była u kresu wytrzymałości. Byli bezpieczni, jednak brzeg rzeki nie należał do najlepszych miejsc na opadnięcie z sił. Ostrożnie przysiadła obok i musnęła opuszkami palców wierzch jego dłoni - delikatnej i silnej jednocześnie jak na uzdrowiciela przystało i pokrytej mazami krwi... Tym samym chciała przeprosić go za wcześniejsze zachowanie, a także podjąć próbę ostatecznego zakotwiczenia go tu i teraz, w rzeczywistości. Obydwoje musieli otrzeźwieć i skupić się na obecnej chwili, pokonać własne koszmary. - Alex, musimy stąd iść... Ale... Co my tutaj...? Jak? - im bardziej starała się cokolwiek sobie przypomnieć, tym bardziej wspomnienia zlewały się ze snem. Nie wiedziała, dlaczego przy Alexandrze zawsze wychodziła na bardziej niezdarną niż była w rzeczywistości, lecz tym razem, całkowicie świadomie pragnęła, by jej pomógł. Jakby rzeczą całkowicie oczywistą była jego znajomość odpowiedzi, kiedy ona sama gubiła się we własnych myślach.
Dopiero teraz zdała sobie sprawę, jak tragicznie muszą wyglądać dla kogoś z boku. Na samą myśl wybuchnęła krótkim, rozpaczliwym śmiechem. Żyli. Niemożliwe, lecz jednak żyli. Wbrew wszystkiemu i wszystkim. Śmiech urwał się równie szybko, gdy tylko zdała sobie sprawę, że są sami... Rozpaczliwie rozejrzała się po okolicy, lecz nie dostrzegła nigdzie Berta, chociaż pamiętała, że został pochwycony wraz z nimi. Każdy z nich brał odpowiedzialność za swoje decyzje i wiedział na co się pisze, w końcu odsiecz mogła - i skończyła się - niepełnym powodzeniem, lecz nie wybaczyłaby sobie, gdyby Bottowi stała się jakaś krzywda. Rozejrzała się po raz kolejny, starając się podnieść, by móc zobaczyć więcej - bezcelowo, tym razem opadła z powrotem na kamienie. Dlaczego, na Merlina, nie było go z nimi? - Alex... Och, nie, nie, nie... - wyszeptała zanim zakryła usta dłońmi, a łzy zmieszały się z krwią na policzkach - rany z miejscowo powbijanym szkłem zapiekły, dając o sobie znać. Jej wybuch musiał wydawać mu się równie gwałtowny co niespodziewany, jednak musiała płakać, by poczuć cokolwiek innego, by wyzbyć się niepokoju wzbierającemu niczym morskie fale podczas sztormu.
these violent delights have
violent ends...
Josephine Fenwick
Zawód : przyszła aurorka
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
W całym magicznym świecie gasną światła. Nie ujrzymy ich już za naszego życia.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Ani drgnął, nie spuszczając z Josephine oczu, kiedy ta powoli zaczęła się do niego zbliżać. Rozpoznawał ją. I wiedział, że ona wcale nie umarła. Przecież żyła. Czuł już zaschniętą, przed chwilą jeszcze ciepłą krew czarownicy na swoich dłoniach, metalicznym zapachem łaskoczącą go w nozdrza. Skupił się na tym zapachu, na razie przysłaniającym mu wszystkie inne - jednakże z każdym calem, na który ona się do niego zbliżała czuł coraz więcej. Mokry piasek, którego ziarenka boleśnie tarły o jego skórę. Specyficzny dla przepływającej przez miasto, lekko zatęchłej rzeki. Rześkie i czyste, nocne powietrze. Poruszyła ustami, jednak wciąż zasłaniając uszy Alexander nie usłyszał jej głosu. Usunął w końcu dłonie, by oprócz węchu i dotyku być w stanie odbierać świat jeszcze jednym zmysłem. Jednakże z tego wszystkiego co doń docierało najsilniejszy był zapach krwi, który powoli zaczynał Lexowi kojarzyć się z czymś bezpiecznym. Ciągle spotykał się z tym zapachem, dzień w dzień w... szpitalu. Tak, w szpitalu. W...
- Szpitalu - powiedział bardzo cicho, a jego głos prawie niknął wśród nocnych melodii rzecznego brzegu. Jego głos i spojrzenie były jeszcze lekko nieobecne, natychmiast barwiąc się odcieniami przestrachu, gdy poczuł coś na wierzchu swojej dłoni. Zesztywniał, wytrzeszczając oczy i wstrzymując oddech. Po chwili jednak opuścił wzrok z twarzy Josie i powoli powiódł nim w dół - aż nie zobaczył, że to jej palce wywołały tę sensację w jego zmysłach. Chwycił jej dłoń; była chłodna. Ścisnął palcami jej palce, starając się określić swoje położenie w świecie tylko na podstawie jej dotyku. Była najbardziej realną z otaczających go rzeczy. Leżał wciąż, jednak jego kciuk rozpoczął wędrówkę po jej dłoni, powolną i z pozornym rozmysłem - niczym małe wahadełko walczące z ograniczającą je grawitacją. Nie mówił nic, nie poruszał się, tylko opuszką wyznaczał niewidoczną dróżkę na grzbiecie jej dłoni.
Mówiła coś. Zadawała pytania. Zmarszczył lekko czoło, starając się zmusić ociężały po biegu umysł do działania. Powoli dźwięki nabrały kształtu i sensu, a jego oblicze wygładziło się. - Nie wiem - powiedział tylko, podnosząc spojrzenie na oczy Jo. W jego wzroku czaiły się przeprosiny, jakby szukał u niej wybaczenia tego, że nie potrafił jej odpowiedzieć. Że teraz on był tak samo zagubiony jak ona i, że oboje musieli sobie wzajemnie pomóc. Zmarszczył czoło ponownie, gdy się zaśmiała. Ten śmiech mu nie pasował. Dlaczego teraz się śmiała? A teraz, czemu zamarła w bezruchu?
Wypowiedziała jego imię, a on zamrugał gwałtownie, jakby coś do niego dotarło. Nie zmieniło się jednak zbyt wiele, nadal nie czuł w swojej głowie zawsze wcześniej obecnego ciężaru. Coś jednak kliknęło, Alexander podniósł się powoli na łokciu i w momencie, kiedy w swoim ciele poczuł tępy, pulsujący ból jego świadomość eksplodowała falą informacji. Wciągnął ze świstem powietrze i usiadł ostatecznie.
- Ćśśś - wydobył z gardła, ostrożnie i z rozmysłem przyciągając do siebie Josephine. Zaczął pocierać dłonią jej plecy, od czasu do czasu zatrzymując rękę i kreśląc palcami wzdłuż jej kręgosłupa malutkie kółeczka. - Musimy stąd iść, poszukać... - urwał, starając się zebrać myśli przy ściągniętych brwiach. - ...szpitala. Tan się czegoś na pewno dowiemy - dokończył, brzmiąc już odrobinę bardziej jak on sam. Wśród wilgoci swojej koszuli poczuł kolejną wilgoć, gęstszą i bardziej lepką. Zapach krwi przybrał na sile, działając na młodego Selwyna niczym trzeźwiące sole. - Chodź, pomogę ci - powiedział cicho, miękko, przenosząc ciężar ciała na jeden bok, a następnie klękając. Uniósł się na jedno kolano, po czym ostrożnie złapał pannę Fenwick za dłonie i pociągnął za sobą w górę. Gdy tylko stanęli złapał ją lewym ramieniem w pasie, jej prawe wolną ręką kierując po własnych plecach, aż na swój drugi bok, na którym nie opierała ciężaru swojego ciała.
- Musimy iść, Jo - mruknął, znów kojąco pocierając kciukiem o jej żebra. Wiedział, że była ciężko ranna. I obiecał sobie, że zadba o nią. Jeszcze raz.
- Szpitalu - powiedział bardzo cicho, a jego głos prawie niknął wśród nocnych melodii rzecznego brzegu. Jego głos i spojrzenie były jeszcze lekko nieobecne, natychmiast barwiąc się odcieniami przestrachu, gdy poczuł coś na wierzchu swojej dłoni. Zesztywniał, wytrzeszczając oczy i wstrzymując oddech. Po chwili jednak opuścił wzrok z twarzy Josie i powoli powiódł nim w dół - aż nie zobaczył, że to jej palce wywołały tę sensację w jego zmysłach. Chwycił jej dłoń; była chłodna. Ścisnął palcami jej palce, starając się określić swoje położenie w świecie tylko na podstawie jej dotyku. Była najbardziej realną z otaczających go rzeczy. Leżał wciąż, jednak jego kciuk rozpoczął wędrówkę po jej dłoni, powolną i z pozornym rozmysłem - niczym małe wahadełko walczące z ograniczającą je grawitacją. Nie mówił nic, nie poruszał się, tylko opuszką wyznaczał niewidoczną dróżkę na grzbiecie jej dłoni.
Mówiła coś. Zadawała pytania. Zmarszczył lekko czoło, starając się zmusić ociężały po biegu umysł do działania. Powoli dźwięki nabrały kształtu i sensu, a jego oblicze wygładziło się. - Nie wiem - powiedział tylko, podnosząc spojrzenie na oczy Jo. W jego wzroku czaiły się przeprosiny, jakby szukał u niej wybaczenia tego, że nie potrafił jej odpowiedzieć. Że teraz on był tak samo zagubiony jak ona i, że oboje musieli sobie wzajemnie pomóc. Zmarszczył czoło ponownie, gdy się zaśmiała. Ten śmiech mu nie pasował. Dlaczego teraz się śmiała? A teraz, czemu zamarła w bezruchu?
Wypowiedziała jego imię, a on zamrugał gwałtownie, jakby coś do niego dotarło. Nie zmieniło się jednak zbyt wiele, nadal nie czuł w swojej głowie zawsze wcześniej obecnego ciężaru. Coś jednak kliknęło, Alexander podniósł się powoli na łokciu i w momencie, kiedy w swoim ciele poczuł tępy, pulsujący ból jego świadomość eksplodowała falą informacji. Wciągnął ze świstem powietrze i usiadł ostatecznie.
- Ćśśś - wydobył z gardła, ostrożnie i z rozmysłem przyciągając do siebie Josephine. Zaczął pocierać dłonią jej plecy, od czasu do czasu zatrzymując rękę i kreśląc palcami wzdłuż jej kręgosłupa malutkie kółeczka. - Musimy stąd iść, poszukać... - urwał, starając się zebrać myśli przy ściągniętych brwiach. - ...szpitala. Tan się czegoś na pewno dowiemy - dokończył, brzmiąc już odrobinę bardziej jak on sam. Wśród wilgoci swojej koszuli poczuł kolejną wilgoć, gęstszą i bardziej lepką. Zapach krwi przybrał na sile, działając na młodego Selwyna niczym trzeźwiące sole. - Chodź, pomogę ci - powiedział cicho, miękko, przenosząc ciężar ciała na jeden bok, a następnie klękając. Uniósł się na jedno kolano, po czym ostrożnie złapał pannę Fenwick za dłonie i pociągnął za sobą w górę. Gdy tylko stanęli złapał ją lewym ramieniem w pasie, jej prawe wolną ręką kierując po własnych plecach, aż na swój drugi bok, na którym nie opierała ciężaru swojego ciała.
- Musimy iść, Jo - mruknął, znów kojąco pocierając kciukiem o jej żebra. Wiedział, że była ciężko ranna. I obiecał sobie, że zadba o nią. Jeszcze raz.
Utonęła pod falami emocji i faktów, których nie chciała przyjąć do wiadomości. Nie potrafiła cieszyć się odzyskaną wolnością, gdy zamierała na myśl o przyjacielu i... o wszystkich innych, którzy stanęli pomiędzy nimi i strażnikami. A on, chociaż zdawał się ją pocieszać i zapewniać wsparcie, nie mógł dać jej odpowiedzi, które chciała poznać. Natychmiast. Drżała z niepewności, przytrzymywana w jego ramionach, które podziałały jak swoisty katalizator wyzwalający jej emocje. Szlochała, pomimo bólu targającego jej ciałem przy głębszym oddechu. Była ranna, ale w obecnej sytuacji zepchnęła własną fizyczność na dalszy plan - w tej chwili jej psychika znacznie bardziej potrzebowała ukojenia niżeli ciało bandaży. Pozwoliła się tulić i głaskać, doprowadzić do stanu, w którym słowa zaczęły mieć na powrót znaczenie.
- Szpital... - trafiała tam zbyt wiele razy, a miejsce to wbrew wszystkiemu, nie kojarzyło jej się z bezpieczeństwem. Szybciej z krwią, bólem i dezorientacją. - Nie... Jak my się im wytłumaczymy... Nie możemy... - mamrotała mało składnie, jednak myśli bez problemu składały się w cały obraz: działali wbrew prawu, za co poniosą konsekwencje, a uzdrowiciele... Pomogą im, ale, jednocześnie przyniosą na nich zgubę. Wbiła paznokcie w przedramię Alexandra, odszukując jednocześnie jego pełne niepokoju i troski spojrzenie. - Lex, nie możemy tam iść. Zamkną nas, znów nas zamkną. - w jej głosie dała się słyszeć pewność i dobrze znany upór. W jakiś przedziwny sposób dostali szansę, pomimo wszystkiego, co poszło nie tak jak powinno - żyli i byli wolni, dlaczego więc on znów chciał wchodzić do paszczy lwa? Jednak słowa nie współgrały z tym, co robiło jej ciało - na przekór wszystkiemu z każdą chwilą czuła, jak uchodzą z niej siły - jakby samo wspieranie się na boku Alexandra było zbyt wielkim wysiłkiem dla jej osłabionego organizmu.
- Szpital... - trafiała tam zbyt wiele razy, a miejsce to wbrew wszystkiemu, nie kojarzyło jej się z bezpieczeństwem. Szybciej z krwią, bólem i dezorientacją. - Nie... Jak my się im wytłumaczymy... Nie możemy... - mamrotała mało składnie, jednak myśli bez problemu składały się w cały obraz: działali wbrew prawu, za co poniosą konsekwencje, a uzdrowiciele... Pomogą im, ale, jednocześnie przyniosą na nich zgubę. Wbiła paznokcie w przedramię Alexandra, odszukując jednocześnie jego pełne niepokoju i troski spojrzenie. - Lex, nie możemy tam iść. Zamkną nas, znów nas zamkną. - w jej głosie dała się słyszeć pewność i dobrze znany upór. W jakiś przedziwny sposób dostali szansę, pomimo wszystkiego, co poszło nie tak jak powinno - żyli i byli wolni, dlaczego więc on znów chciał wchodzić do paszczy lwa? Jednak słowa nie współgrały z tym, co robiło jej ciało - na przekór wszystkiemu z każdą chwilą czuła, jak uchodzą z niej siły - jakby samo wspieranie się na boku Alexandra było zbyt wielkim wysiłkiem dla jej osłabionego organizmu.
these violent delights have
violent ends...
Josephine Fenwick
Zawód : przyszła aurorka
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
W całym magicznym świecie gasną światła. Nie ujrzymy ich już za naszego życia.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie wiedział, jak ma się tak do końca teraz czuć. Josephine szlochała w jego ramionach, a on nie mógł zrobić nic więcej jak po prostu ją przytulić. Było to dość frustrujące i jednocześnie sprawiało, że poczuł się nagle bardzo mały wobec całego świata - nie znał odpowiedzi na wszystkie pytania, jakie można było postawić. Nawet na tak proste jak "gdzie jest Bertie?". Ostatni raz widział go przy tamtej nieszczęsnej bramie, jak próbuje ratować jednego z więźniów. Serce się w Selwynie boleśnie spięło i zbuntowało, grożąc straceniem kontroli nad własnymi emocjami - był w nie najlepszym stanie, mocno rozchwiany i zdezorientowany. Wtedy jednak Josie wydała z siebie głośniejszy szloch, a Alex przylgnął do niej jeszcze bardziej, jakby chcąc jej przypomnieć, że nie była tu sama. I nie zostanie sama.
- Musimy tam pójść - powiedział, trochę jakby zwracał się do dziecka niechętnego na pójście do szkoły. Rzeczowo, rozważnie. I z wyraźnie odbijającym się w głosie zmęczeniem. - Nie mam różdżki, Jo. Nie mogę uleczyć twoich ran. Musimy znaleźć pomoc. W szpitalu jest Adrien, jest Archibald, Alan i... - zamilkł, uświadamiając sobie, że Cassiana w szpitalu nie będzie. - I oni nam pomogą. Nikt nas nie zatrzyma - dokończył, starając się brzmieć jak najpewniej, jak najbardziej spokojnie. Głos mu się jednak załamał, a w spojrzeniu błysnął smutek. Wydawał się nagle o wiele młodszy niż w rzeczywistości i zagubiony. W tej chwili nie był niezniszczalnym Gwardzistą tylko młodym, zdezorientowanym chłopięciem.
Zostawiłem tam Cassiana.
Wstanie było ciężkie, głównie z powodu obrażeń młodej aurorki. Już sam fakt, że po kilku dniach - chyba kilku dniach, bowiem czas został dla Alexandra okropnie wypaczony znajdowaniem się w ciemnej celi - siedzenia we względnym bezruchu, nie mając zbytniego pola do manewru jego mięśnie odmawiały posłuszeństwa. Czuł się dziwnie postępując każdy kolejny krok, ciężar kobiety uczepionej jego boku wcale nie ułatwiał przemieszczania się. Grzęźli w piachu, potykali się w ciemnościach, ślizgali na rozmiękłej ziemi i wilgotnej trawie. Krok po kroku jednak Alexander uparcie oddalał się od brzegu rzeki idąc w stronę świateł - tam, gdzie w zasięgu wzroku jaśniały uliczne latarnie. Myśli jednak nie dawały mu spokoju. Słyszał szum w uszach, powracały do niego jakieś niezrozumiałe urywki wspomnień, wyrwane z kontekstu kawałki kliszy ciśnięte przed jego oczy. Potknął się raz jeszcze, jednak nie pozwolił Josephine upaść. Powoli, przy akompaniamencie ich ciężkich oddechów zbliżali się do najbliższego budynku. Wyglądał jak magazyn - a co ważniejsze, jak niezbyt nowy magazyn. Musieli więc być w tej części portu, która była najbliżej centrum miasta.
- Chciałbym kiedyś odwiedzić Islandię - odezwał się, nie do końca wiedząc, dlaczego. Przypomniało mu się coś po prostu i stwierdził, że może rozmowa jakoś sprawi, że ich położenie nie będzie aż tak obezwładniająco niepewne jak teraz. - Podobno jest tam pięknie. O ile akurat nie wybucha wulkan - uśmiechnął się, przypominając sobie relację z podróży dyplomatycznej któregoś z dalszych wujów, opowiedzianą przy okazji proszonego obiadu u dziadków Alexa. - Z ziemi wytryskają wysokie na kilkaset stóp słupy gorącej wody, zupełnie nagle, bez ostrzeżenia. I jest tam wielka rozpadlina, która cały czas się powiększa. Podobno to Europa i Ameryka coraz bardziej się od siebie odsuwają - opowiadał dalej, robiąc tylko krótkie przerwy na oddechy. Nie był w szczytowej formie, a dodatkowy ciężar jaki na siebie przyjął wcale nie ułatwiał mu zadania. - I jest tam dużo zieleni. I owiec. Na płonącą Wendelinę, jak bardzo chciałbym być takim zwykłym islandzkim pasterzem! Martwić się tylko o to, czy wulkan nie pochłonął moich cholernych owiec, robiąc z nich pieczyste! - zawołał, a brzmiał przy tym, jakby chciał nawrzucać światu za to, że zamiast islandzkim pasterzem jest angielskim arystokratą. - Josie, zjadłbym pieczyste - westchnął na końcu. - Zjadłbym cokolwiek - dodał, czując obezwładniające wręcz uczucie głodu. - Przerwa - wydyszał, opierając się na drewnianej skrzyni. Dotarli aż pod ścianę magazynu.
Lex ostrożnie pomógł pannie Fenwick oprzeć się o ścianę, po czym jeszcze uważniej przysiadł razem z nią na rzeczonej skrzyni. Skupił się na oddechu, starając się go ustabilizować. Nie wiadomo kiedy złapał zadyszkę - stało się to jednak pewnie wtedy, gdy pomstował na wulkany. Oparł lekko czoło na ramieniu siedzącej Josephine i nie wykonał żadnego ruchu więcej - nie licząc coraz bardziej miarowego unoszenia się i opadania klatki piersiowej.
- Musimy tam pójść - powiedział, trochę jakby zwracał się do dziecka niechętnego na pójście do szkoły. Rzeczowo, rozważnie. I z wyraźnie odbijającym się w głosie zmęczeniem. - Nie mam różdżki, Jo. Nie mogę uleczyć twoich ran. Musimy znaleźć pomoc. W szpitalu jest Adrien, jest Archibald, Alan i... - zamilkł, uświadamiając sobie, że Cassiana w szpitalu nie będzie. - I oni nam pomogą. Nikt nas nie zatrzyma - dokończył, starając się brzmieć jak najpewniej, jak najbardziej spokojnie. Głos mu się jednak załamał, a w spojrzeniu błysnął smutek. Wydawał się nagle o wiele młodszy niż w rzeczywistości i zagubiony. W tej chwili nie był niezniszczalnym Gwardzistą tylko młodym, zdezorientowanym chłopięciem.
Zostawiłem tam Cassiana.
Wstanie było ciężkie, głównie z powodu obrażeń młodej aurorki. Już sam fakt, że po kilku dniach - chyba kilku dniach, bowiem czas został dla Alexandra okropnie wypaczony znajdowaniem się w ciemnej celi - siedzenia we względnym bezruchu, nie mając zbytniego pola do manewru jego mięśnie odmawiały posłuszeństwa. Czuł się dziwnie postępując każdy kolejny krok, ciężar kobiety uczepionej jego boku wcale nie ułatwiał przemieszczania się. Grzęźli w piachu, potykali się w ciemnościach, ślizgali na rozmiękłej ziemi i wilgotnej trawie. Krok po kroku jednak Alexander uparcie oddalał się od brzegu rzeki idąc w stronę świateł - tam, gdzie w zasięgu wzroku jaśniały uliczne latarnie. Myśli jednak nie dawały mu spokoju. Słyszał szum w uszach, powracały do niego jakieś niezrozumiałe urywki wspomnień, wyrwane z kontekstu kawałki kliszy ciśnięte przed jego oczy. Potknął się raz jeszcze, jednak nie pozwolił Josephine upaść. Powoli, przy akompaniamencie ich ciężkich oddechów zbliżali się do najbliższego budynku. Wyglądał jak magazyn - a co ważniejsze, jak niezbyt nowy magazyn. Musieli więc być w tej części portu, która była najbliżej centrum miasta.
- Chciałbym kiedyś odwiedzić Islandię - odezwał się, nie do końca wiedząc, dlaczego. Przypomniało mu się coś po prostu i stwierdził, że może rozmowa jakoś sprawi, że ich położenie nie będzie aż tak obezwładniająco niepewne jak teraz. - Podobno jest tam pięknie. O ile akurat nie wybucha wulkan - uśmiechnął się, przypominając sobie relację z podróży dyplomatycznej któregoś z dalszych wujów, opowiedzianą przy okazji proszonego obiadu u dziadków Alexa. - Z ziemi wytryskają wysokie na kilkaset stóp słupy gorącej wody, zupełnie nagle, bez ostrzeżenia. I jest tam wielka rozpadlina, która cały czas się powiększa. Podobno to Europa i Ameryka coraz bardziej się od siebie odsuwają - opowiadał dalej, robiąc tylko krótkie przerwy na oddechy. Nie był w szczytowej formie, a dodatkowy ciężar jaki na siebie przyjął wcale nie ułatwiał mu zadania. - I jest tam dużo zieleni. I owiec. Na płonącą Wendelinę, jak bardzo chciałbym być takim zwykłym islandzkim pasterzem! Martwić się tylko o to, czy wulkan nie pochłonął moich cholernych owiec, robiąc z nich pieczyste! - zawołał, a brzmiał przy tym, jakby chciał nawrzucać światu za to, że zamiast islandzkim pasterzem jest angielskim arystokratą. - Josie, zjadłbym pieczyste - westchnął na końcu. - Zjadłbym cokolwiek - dodał, czując obezwładniające wręcz uczucie głodu. - Przerwa - wydyszał, opierając się na drewnianej skrzyni. Dotarli aż pod ścianę magazynu.
Lex ostrożnie pomógł pannie Fenwick oprzeć się o ścianę, po czym jeszcze uważniej przysiadł razem z nią na rzeczonej skrzyni. Skupił się na oddechu, starając się go ustabilizować. Nie wiadomo kiedy złapał zadyszkę - stało się to jednak pewnie wtedy, gdy pomstował na wulkany. Oparł lekko czoło na ramieniu siedzącej Josephine i nie wykonał żadnego ruchu więcej - nie licząc coraz bardziej miarowego unoszenia się i opadania klatki piersiowej.
Nie chciała fałszywych słów pocieszenia, gorących zapewnień, że wszystko będzie dobrze. Za takie kłamstwa byłaby w stanie wydrapać oczy. Szczęśliwie Alexander nie zapewniał, tylko tulił - jego ramiona i ciepło ciała sprawiały, że stopniowo wytracała uczucie przejmującej samotności, która wykiełkowała w niej podczas pobytu w celi. Wydawać by się mogło, że pogrążona w koszmarach zbyt długo czekała na obecność drugiej osoby. Przylgnęła więc do niego, pozwalając, by ujrzał ją bez wszystkich masek - bezsilną, by poznał jej ból - nie tylko ten fizyczny. Trwała przy nim, pomimo świadomości, że nie uśmierzy jej cierpienia, nie zdusi poczucia winy, nie uciszy bezustannego pragnienia zemsty. Nie mógł uczynić nic, co pomogłoby jej wrócić do normalnego funkcjonowania. Zawiodła po raz kolejny, jako zakonniczka i aurorka. Paradoksalnie nie nadawała się do żadnej z tych ról; zostawiła ich tam. Zostawiła osoby, które przyjmą formę bezimiennych, wykrzywionych w bólu twarzy. Zostawiła tam także przyjaciół, osoby, które jej ufały - wierzyły w jej możliwości, a ona zawiodła. Nie potrafiła ich ochronić, gdyby tylko nie popełniła tych wszystkich błędów, ich sytuacja wyglądałaby inaczej.
Rzeczowy ton sprowadził ją na ziemię, przekonując do opcji, na którą nalegał lord Selwyn. Mung wcale nie był takim złym wyborem, w końcu posiadali tam liczne kontakty, zakonników, którym wiadoma była ich misja. Dała się poprowadzić bez protestów, mimo że czekała ich długa wędrówka - zawsze mogli mieć więcej pecha i trafić dalej, jednak przedarcie się do Munga zajmie im dużo czasu. Wsparła się na boku Alexandra, starając się nie potykać o każdą nierówność chodnika. Bezskutecznie, jednak za każdym razem znajdowała w nim oparcie. Jeszcze nigdy nie była ranna do tego stopnia - zwykle spotykała się z bólem zdartych kolan i dłoni, kiedyś złamała rękę – tylko tyle, mogła nazywać się szczęściarą. W jednej chwili wszystko uległo zmianie - pomimo że rozdzierające uczucie towarzyszyło jej od dłuższego czasu, wciąż nie potrafiła do niego przywyknąć. Czuła się o wiele lepiej niż kilka dni temu, nieporównywalnie lepiej niż w momencie, kiedy powstały rany. Teraz, kiedy zmuszała ciało do ruchu, na nowo czuła dokładnie każdą uszkodzoną część ciała. Żadne szkolenie nie mogłoby przygotować ją na ból poharatanych głęboko mięśni, poparzeń i obtłuczeń. Medykamenty, jakie jej zaaplikowali utrzymały ją przy życiu - szczęśliwie przez większość czasu pozostawała nieprzytomna, a gdy tylko odzyskiwała przytomność, szybko ją traciła. Inaczej zwariowałaby z bólu. A teraz musiała iść, krok za krokiem znajdowali się coraz to bliżej Munga. Alex coś do niej mówił – podziwiała go, że wciąż znajduje siłę na zabawianie ją rozmową, ona ledwo była w stanie skoncentrować się na jego słowach. - Nie widzę cię w roli pasterza owiec… Oni są o wiele mniej eleganccy od ciebie. Myślę, że pilnowanie owiec szybko by ci się znudziło. Taki już nasz urok, wiesz? Ale jeśli chcesz, zawsze możemy spróbować – też plotła dwa przez trzy, co jej ślina na język przyniesie. - Śniłam o cieście czekoladowym mojej mamy… Szkoda, że nie mogłam śnić dłużej… – z ulgą przyjęła fakt, że Alex się zatrzymał i pozwolił jej oprzeć się o ścianę. Brak ruchu w jej przypadku był jak najbardziej wskazany – łatwiej było wtedy oddychać. - Daleko jeszcze? – zapytała cicho. Gdyby była tu sama, na pewno nie odnalazła by drogi do szpitala; ledwo zdawała sobie sprawę, w której części miasta się znajdują.
Rzeczowy ton sprowadził ją na ziemię, przekonując do opcji, na którą nalegał lord Selwyn. Mung wcale nie był takim złym wyborem, w końcu posiadali tam liczne kontakty, zakonników, którym wiadoma była ich misja. Dała się poprowadzić bez protestów, mimo że czekała ich długa wędrówka - zawsze mogli mieć więcej pecha i trafić dalej, jednak przedarcie się do Munga zajmie im dużo czasu. Wsparła się na boku Alexandra, starając się nie potykać o każdą nierówność chodnika. Bezskutecznie, jednak za każdym razem znajdowała w nim oparcie. Jeszcze nigdy nie była ranna do tego stopnia - zwykle spotykała się z bólem zdartych kolan i dłoni, kiedyś złamała rękę – tylko tyle, mogła nazywać się szczęściarą. W jednej chwili wszystko uległo zmianie - pomimo że rozdzierające uczucie towarzyszyło jej od dłuższego czasu, wciąż nie potrafiła do niego przywyknąć. Czuła się o wiele lepiej niż kilka dni temu, nieporównywalnie lepiej niż w momencie, kiedy powstały rany. Teraz, kiedy zmuszała ciało do ruchu, na nowo czuła dokładnie każdą uszkodzoną część ciała. Żadne szkolenie nie mogłoby przygotować ją na ból poharatanych głęboko mięśni, poparzeń i obtłuczeń. Medykamenty, jakie jej zaaplikowali utrzymały ją przy życiu - szczęśliwie przez większość czasu pozostawała nieprzytomna, a gdy tylko odzyskiwała przytomność, szybko ją traciła. Inaczej zwariowałaby z bólu. A teraz musiała iść, krok za krokiem znajdowali się coraz to bliżej Munga. Alex coś do niej mówił – podziwiała go, że wciąż znajduje siłę na zabawianie ją rozmową, ona ledwo była w stanie skoncentrować się na jego słowach. - Nie widzę cię w roli pasterza owiec… Oni są o wiele mniej eleganccy od ciebie. Myślę, że pilnowanie owiec szybko by ci się znudziło. Taki już nasz urok, wiesz? Ale jeśli chcesz, zawsze możemy spróbować – też plotła dwa przez trzy, co jej ślina na język przyniesie. - Śniłam o cieście czekoladowym mojej mamy… Szkoda, że nie mogłam śnić dłużej… – z ulgą przyjęła fakt, że Alex się zatrzymał i pozwolił jej oprzeć się o ścianę. Brak ruchu w jej przypadku był jak najbardziej wskazany – łatwiej było wtedy oddychać. - Daleko jeszcze? – zapytała cicho. Gdyby była tu sama, na pewno nie odnalazła by drogi do szpitala; ledwo zdawała sobie sprawę, w której części miasta się znajdują.
these violent delights have
violent ends...
Josephine Fenwick
Zawód : przyszła aurorka
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
W całym magicznym świecie gasną światła. Nie ujrzymy ich już za naszego życia.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Siedział z czołem opartym o ramię Josie, oddychając głęboko i spokojnie. Starał się wychwycić wśród wszystkich atakujących go woni ten jeden zapach, charakterystyczny dla niej. Zawsze wchodząc do jej sali wiedział, że tam jest - choćby padał najbardziej ulewny wiosenny deszcz to za nią zawsze ciągnął się zapach lata. Teraz jednak zniknął, przykryty krwią, zatęchłym wnętrzem celi i strachem. Alexander odsunął się, mrugając parę razy. Tak, tak właśnie musiał pachnieć strach, to nie mogło być nic innego.
- Potrafię być bardzo nieelegancki. Rok temu przyszedłem na festiwal lata u Prewettów w szortach. Tylko szortach - powiedział, uśmiechając się na sierpniowe wspomnienie. Wydawało mu się przy tym, że było to w zupełnie innym życiu, lub we wspomnieniu należącym do obcej osoby. Tyleż się przez ten niecały rok zmieniło, że Alexander poczuł lekki zawrót głowy jak o tym pomyślał. - I chciałbym spróbować. Nic tylko morze puchatych, beczących i śmierdzących owieczek - uśmiechnął się zdecydowanie szerzej, patrząc Jo w oczy. Zaraz w jego srebrzystoszarych tęczówkach zaświeciły się ogniki - wystarczyło tylko wspomnieć o cieście. - Mam przeokropną słabość do słodyczy - westchnął, lekko rozmarzony, wzroki wbijając w ciemność, z której dopiero co wychynęli. Wkoło było cicho, na jego gust nawet zbyt cicho. - Na szczęście jednak mam jeszcze na tyle silnej woli, by nie jeść ich na śniadanie, obiad i kolację - próbował zażartować, jednak nie był sam pewien tego, czy powinien. Noc zaczynała go odrobinę przerażać, bo choć lubił tę porę doby to w obecnym stanie, bez różdżki i z ciężko ranną Jo noc wcale nie była kusząca. Wręcz przeciwnie, wiele by dał za to, by znaleźć się już bezpiecznie w łóżku. Nawet tym mungowskim.
- Daleko - odparł niechętnie, ociągając się z otworzeniem ust i wydaniem z siebie dźwięku. Dźwignął się ze skrzyni, na której siedzieli i ostrożnie znów otoczył pannę Fenwick ramieniem, pomagając jej stanąć na nogach. - Obawiam się, że dojdziemy tam dopiero rano - dodał bardzo cicho, jakby wstydząc się tego faktu. - Chodźmy - powiedział jeszcze, a następnie ruszyli. Przeprawa rzeczywiście trwała aż do rana, kiedy to kroczek po kroczku, z licznymi przystankami dotarli w końcu przemykając bocznymi uliczkami do Szpitala Świętego Munga. Nie spodziewali się jednak zobaczyć tam czegoś takiego.
| zt x2; przenosimy się do św. Munga
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Potrafię być bardzo nieelegancki. Rok temu przyszedłem na festiwal lata u Prewettów w szortach. Tylko szortach - powiedział, uśmiechając się na sierpniowe wspomnienie. Wydawało mu się przy tym, że było to w zupełnie innym życiu, lub we wspomnieniu należącym do obcej osoby. Tyleż się przez ten niecały rok zmieniło, że Alexander poczuł lekki zawrót głowy jak o tym pomyślał. - I chciałbym spróbować. Nic tylko morze puchatych, beczących i śmierdzących owieczek - uśmiechnął się zdecydowanie szerzej, patrząc Jo w oczy. Zaraz w jego srebrzystoszarych tęczówkach zaświeciły się ogniki - wystarczyło tylko wspomnieć o cieście. - Mam przeokropną słabość do słodyczy - westchnął, lekko rozmarzony, wzroki wbijając w ciemność, z której dopiero co wychynęli. Wkoło było cicho, na jego gust nawet zbyt cicho. - Na szczęście jednak mam jeszcze na tyle silnej woli, by nie jeść ich na śniadanie, obiad i kolację - próbował zażartować, jednak nie był sam pewien tego, czy powinien. Noc zaczynała go odrobinę przerażać, bo choć lubił tę porę doby to w obecnym stanie, bez różdżki i z ciężko ranną Jo noc wcale nie była kusząca. Wręcz przeciwnie, wiele by dał za to, by znaleźć się już bezpiecznie w łóżku. Nawet tym mungowskim.
- Daleko - odparł niechętnie, ociągając się z otworzeniem ust i wydaniem z siebie dźwięku. Dźwignął się ze skrzyni, na której siedzieli i ostrożnie znów otoczył pannę Fenwick ramieniem, pomagając jej stanąć na nogach. - Obawiam się, że dojdziemy tam dopiero rano - dodał bardzo cicho, jakby wstydząc się tego faktu. - Chodźmy - powiedział jeszcze, a następnie ruszyli. Przeprawa rzeczywiście trwała aż do rana, kiedy to kroczek po kroczku, z licznymi przystankami dotarli w końcu przemykając bocznymi uliczkami do Szpitala Świętego Munga. Nie spodziewali się jednak zobaczyć tam czegoś takiego.
| zt x2; przenosimy się do św. Munga
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Alexander Selwyn dnia 24.09.18 21:55, w całości zmieniany 1 raz
Alexander obudził się opleciony szczelnie czymś zielonym i cały mokry. Miał uczucie deja vu, choć sam do końca nie potrafił określić dlaczego. Był słaby, obolały i wiedział, że nie jest z nim najlepiej. Jako uzdrowiciel bez problemu określił, że niewiele dzieli go od utraty przytomności i jego obrażenia powinien obejrzeć inny magomedyk; on sam był na to zbyt słaby.
Była noc, Selwyn dostrzegał lśniące na niebie gwiazdy. Było mu ciepło, w porównaniu z zimnem panującym w Azkabanie, miejsce, w którym się znalazł było niezwykle przyjemne, choć nocne powietrze było nieco chłodne. Czuł się jednak dużo lepiej, jego umysł był przejrzysty jak nie był od dawna. Nie czuł już żadnego przymusu, który kierowałby jego życiem. Był wolny. Towarzyszyło temu trudne do opisania uczucie. Nie potrafił sobie do końca przypomnieć wszystkiego, co się działo. Ministerstwo Magii i wywołany pożar pamiętał doskonale, potem jednak pojawiły się dziury. Jeszcze przybycie do Azkabanu, przerażony minister, a potem głównie przenikliwe zimno, ból i dojmujące uczucie beznadziei. Przebłysk wspomnień ukazywał mu jeszcze małego chłopca, który chciał być smokiem. Nie wiedział jednak czy mu się udało ani dlaczego w ogóle go spotkał. Mimo braków w pamięci, jego umysł czuł się zaskakująco wolny.
|Twoje obrażenia znajdują się poniżej. Jeśli chcesz, możesz wyleczyć je zgodnie z mechaniką, jeśli nie, wystarczy post kończący, w którym wyrazisz zamiar udania się do Munga.
Imperius rzucony przez Ramseya został zdjęty siłą anomalii.
Alexander pamięta te części wydarzenia, przy których napisane są przez Ciebie posty, z pozostałych nie zachowały się u niego żadne wspomnienia.
Punkty żywotności: 106/215 kara: -30
oparzenia -10;
osłabienie -4;
czarna magia: -60;
odmrożony lewy bark: -5;
stłuczone biodro: -10;
psychiczne: -20)
Była noc, Selwyn dostrzegał lśniące na niebie gwiazdy. Było mu ciepło, w porównaniu z zimnem panującym w Azkabanie, miejsce, w którym się znalazł było niezwykle przyjemne, choć nocne powietrze było nieco chłodne. Czuł się jednak dużo lepiej, jego umysł był przejrzysty jak nie był od dawna. Nie czuł już żadnego przymusu, który kierowałby jego życiem. Był wolny. Towarzyszyło temu trudne do opisania uczucie. Nie potrafił sobie do końca przypomnieć wszystkiego, co się działo. Ministerstwo Magii i wywołany pożar pamiętał doskonale, potem jednak pojawiły się dziury. Jeszcze przybycie do Azkabanu, przerażony minister, a potem głównie przenikliwe zimno, ból i dojmujące uczucie beznadziei. Przebłysk wspomnień ukazywał mu jeszcze małego chłopca, który chciał być smokiem. Nie wiedział jednak czy mu się udało ani dlaczego w ogóle go spotkał. Mimo braków w pamięci, jego umysł czuł się zaskakująco wolny.
|Twoje obrażenia znajdują się poniżej. Jeśli chcesz, możesz wyleczyć je zgodnie z mechaniką, jeśli nie, wystarczy post kończący, w którym wyrazisz zamiar udania się do Munga.
Imperius rzucony przez Ramseya został zdjęty siłą anomalii.
Alexander pamięta te części wydarzenia, przy których napisane są przez Ciebie posty, z pozostałych nie zachowały się u niego żadne wspomnienia.
Punkty żywotności: 106/215 kara: -30
oparzenia -10;
osłabienie -4;
czarna magia: -60;
odmrożony lewy bark: -5;
stłuczone biodro: -10;
psychiczne: -20)
Zaczerpnąłem powietrze ze świstem, powracając do przytomności. Nade mną wisiało ciemne, rozgwieżdżone nocne niebo, a każdy podmuch wiatru sprawiał, że dreszcz przebiegał moje obolałe ciało. Byłem w złym stanie, co do tego nie pozostawało zbyt wiele wątpliwości. Potrzebowałem pomocy. Nie byłem w stanie sam się uleczyć, czarowanie było w moim wypadku niezbyt wskazane. Ruszyłem ręką i czując lekki opór popadłem w panikę .Szarpnąłem się, turlając w bok po piasku, by uwolnić się od oplatających mnie pęt, sycząc jednocześnie z bólu promieniującego od biodra.
Nie, to nie sznur. To jakieś wodne rośliny.
Wziąłem głęboki, uspokajający oddech. Co tu się stało? Próbowałem przypomnieć sobie, jak się tu znalazłem - w miejscu dziwnie znajomym w tej nieznajomej rzeczywistości. Zmarszczyłem brwi, nadal leżąc na wznak na ziemi. Czy kiedyś już tu byłem? Wytężałem pamięć jednak nić nie przychodziło mi do głowy. Przed moimi oczami przemykały mi obrazy z płonącego Ministerstwa, i jakiś dziwny, prawie nierealny wręcz chłopiec pragnący być smokiem. Potrząsnąłem głową, czując się niezwykle dziwnie. Głową, która zaskakująco łatwo poddawała się mojej woli. To było zupełnie nowe doznanie, jakbym budząc się tu pozbył się jakiejś przesłony, która blokowała moje myśli przed swobodnym błądzeniem. Chociaż wszystko we mnie krzyczało przed poruszaniem się, podniesiony na duchu tym faktem podniosłem się. Po chwili ostrożnie wstałem i zaciskając palce na różdżce krok za krokiem ruszyłem przed siebie, instynktownie, jakby prowadzony przez podświadomość. Musiałem dotrzeć do Szpitala Świętego Munga.
| zt
Nie, to nie sznur. To jakieś wodne rośliny.
Wziąłem głęboki, uspokajający oddech. Co tu się stało? Próbowałem przypomnieć sobie, jak się tu znalazłem - w miejscu dziwnie znajomym w tej nieznajomej rzeczywistości. Zmarszczyłem brwi, nadal leżąc na wznak na ziemi. Czy kiedyś już tu byłem? Wytężałem pamięć jednak nić nie przychodziło mi do głowy. Przed moimi oczami przemykały mi obrazy z płonącego Ministerstwa, i jakiś dziwny, prawie nierealny wręcz chłopiec pragnący być smokiem. Potrząsnąłem głową, czując się niezwykle dziwnie. Głową, która zaskakująco łatwo poddawała się mojej woli. To było zupełnie nowe doznanie, jakbym budząc się tu pozbył się jakiejś przesłony, która blokowała moje myśli przed swobodnym błądzeniem. Chociaż wszystko we mnie krzyczało przed poruszaniem się, podniesiony na duchu tym faktem podniosłem się. Po chwili ostrożnie wstałem i zaciskając palce na różdżce krok za krokiem ruszyłem przed siebie, instynktownie, jakby prowadzony przez podświadomość. Musiałem dotrzeć do Szpitala Świętego Munga.
| zt
| 46/216 kara: -50 (-160 zatrucie)
Nie wiedziała, czy czas, w którym płynęli przez nieznaną przestrzeń, między zblazowaną rzeczywistością Anglii a porachowanym obliczem Bułgarii, powinna liczyć w chwilach, minutach czy godzinach. Nie zastanawiała się nad tym, kiedy pochwycili świstoklik na Szmaragdowej Strzyży, skupiając się zupełnie na celu ich misji, ale nagle zaprzątnęła sobie głowę tak głupią myślą, kiedy cały ich plan zdążył dopalić się do końca i umrzeć w popiołach. Nie tak wyobrażała sobie krótki żywot feniksa. Kiedy płynęli tak w czasie, jej rozwalone przez truciznę zwoje mózgowe nie dopuszczały na razie do siebie wizji przegranej, wizji ucieczki. Nie tylko swojej, ale i Selwyna. Gwardzisty.
Ta obrzydliwa idea powróciła do niej tuż przed upadkiem, który wyrwał jej kolejny oddech z płuc i rozkazał kaszleć tak mocno, aż nie poczuła w samym czubku głowy świeżości nadwodnego powietrza. Rozchyliła powieki podnosząc policzek z zimnego, kamiennego gruntu razem z ciałem, które cały ciężar zrzuciło na kolana. Krajobraz rozmazywał się razem z kolejnym kaszlnięciem, ale usilnie próbowała wyłuskać z niego wszystkie potrzebne do identyfikacji szczegóły. Szum fal, choć tym razem łagodniejszy i cichszy, wciąż uparcie kojarzył się z Bułgarią i klifem, o który jak szalone rozbijały się fale. Industrialne rejony, ciemne mury budynków, znajomy bruk. Wiatr pachniał inaczej, choć w nosie wciąż czuła kręcącą i drażniącą substancję, która razem z kolejnymi wdechami osadzała się gorzkim, metalicznym nalotem na gardle. Czuła się, jakby musiała łykać płynny ołów.
– Selwyn – wychrypiała, na czworaka dochodząc do niego i obracając na bok, żeby sprawdzić, czy oddycha. Potrząsnęła nim. – Selwyn, psia mać, wstawaj na nogi! – krzyknęła do niego nieswoim głosem, który wciąż znał opary trującego dymu z wnętrz Nurmengardu. Poruszył się. To jej wystarczyło. Była słaba, ale on wyglądał znacznie gorzej, musiała mu pomóc dotrzeć do… chwila, co mieli zrobić? Mung? Nie, nie miała zamiaru tłumaczyć się z niczego przed nikim. Ale potrzebowali pomocy. Świeże powietrze nie sponsorowało leczniczych oparów albo ozdrowieńczej wilgoci. – Selwyn, słyszysz mnie?! – kaszel doprowadzał do szału.
Wizyta w bułgarskim więzieniu była prawdziwa i bolesna bardziej, niż Jackie mogłaby sobie tego życzyć. Zawiedli. Cholera.
Nie wiedziała, czy czas, w którym płynęli przez nieznaną przestrzeń, między zblazowaną rzeczywistością Anglii a porachowanym obliczem Bułgarii, powinna liczyć w chwilach, minutach czy godzinach. Nie zastanawiała się nad tym, kiedy pochwycili świstoklik na Szmaragdowej Strzyży, skupiając się zupełnie na celu ich misji, ale nagle zaprzątnęła sobie głowę tak głupią myślą, kiedy cały ich plan zdążył dopalić się do końca i umrzeć w popiołach. Nie tak wyobrażała sobie krótki żywot feniksa. Kiedy płynęli tak w czasie, jej rozwalone przez truciznę zwoje mózgowe nie dopuszczały na razie do siebie wizji przegranej, wizji ucieczki. Nie tylko swojej, ale i Selwyna. Gwardzisty.
Ta obrzydliwa idea powróciła do niej tuż przed upadkiem, który wyrwał jej kolejny oddech z płuc i rozkazał kaszleć tak mocno, aż nie poczuła w samym czubku głowy świeżości nadwodnego powietrza. Rozchyliła powieki podnosząc policzek z zimnego, kamiennego gruntu razem z ciałem, które cały ciężar zrzuciło na kolana. Krajobraz rozmazywał się razem z kolejnym kaszlnięciem, ale usilnie próbowała wyłuskać z niego wszystkie potrzebne do identyfikacji szczegóły. Szum fal, choć tym razem łagodniejszy i cichszy, wciąż uparcie kojarzył się z Bułgarią i klifem, o który jak szalone rozbijały się fale. Industrialne rejony, ciemne mury budynków, znajomy bruk. Wiatr pachniał inaczej, choć w nosie wciąż czuła kręcącą i drażniącą substancję, która razem z kolejnymi wdechami osadzała się gorzkim, metalicznym nalotem na gardle. Czuła się, jakby musiała łykać płynny ołów.
– Selwyn – wychrypiała, na czworaka dochodząc do niego i obracając na bok, żeby sprawdzić, czy oddycha. Potrząsnęła nim. – Selwyn, psia mać, wstawaj na nogi! – krzyknęła do niego nieswoim głosem, który wciąż znał opary trującego dymu z wnętrz Nurmengardu. Poruszył się. To jej wystarczyło. Była słaba, ale on wyglądał znacznie gorzej, musiała mu pomóc dotrzeć do… chwila, co mieli zrobić? Mung? Nie, nie miała zamiaru tłumaczyć się z niczego przed nikim. Ale potrzebowali pomocy. Świeże powietrze nie sponsorowało leczniczych oparów albo ozdrowieńczej wilgoci. – Selwyn, słyszysz mnie?! – kaszel doprowadzał do szału.
Wizyta w bułgarskim więzieniu była prawdziwa i bolesna bardziej, niż Jackie mogłaby sobie tego życzyć. Zawiedli. Cholera.
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
Szmaragdowa Strzyża
Szybka odpowiedź