Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Warwickshire
Szarodrzewo z Nuneaton
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Szarodrzewo z Nuneaton
Szarodrzewo z głębi lasów pod Nuneaton to jedno z najstarszych magicznych drzew w Anglii, a może i całej Europy: ponoć zawsze, gdy zbliżali się do niego drwale lub myśliwi, jego gałęzie ożywały i straszyły mugoli, którzy chcieli się do niego dostać – w ten sposób przetrwało już ponad 1600 lat. Ma sześć metrów średnicy i jest wysoki na czterdzieści, a jego kora przypomina kolorem angielską szarugę. W dotyku wydaje się szorstka, a przyłożona do niej dłoń delikatnie piecze. Sękate gałęzie rozchodzą się na wszystkie strony, niepostrzeżenie zamieniając się ze sobą miejscami, kiedy wiatr delikatnie kołysze wiecznie zaschniętymi burymi liśćmi. Dawno temu angielscy druidzi wsłuchiwali się w ten szelest, odnajdując w jego dźwiękach odpowiedzi na dręczące ich problemy.
Dziś czarodziejska młodzież za test męskości uznaje wdrapanie się na jego szczyt, gdzie można ułamać jedyne kwitnące gałązki szarodrzewa - od dołu tego nie widać, lecz ponoć mają przepiękną, bladobłękitną barwę i płatki delikatniejsze od jedwabiu stanowiące niepowtarzalny okaz dla każdego zielarza. Zasuszone bywają składnikami perfum - słyną z wyrazistego zapachu, który każdemu czarodziejowi wydaje się inny, powiązany z jego ukrytymi pragnieniami i kojarzące się z najpiękniejszymi wspomnieniami.
k100: ST wspięcia się na szczyt wynosi 70, do rzutu dodaje się podwojoną statystykę zwinności lub sprawności.
Lokacja zawiera kości.Dziś czarodziejska młodzież za test męskości uznaje wdrapanie się na jego szczyt, gdzie można ułamać jedyne kwitnące gałązki szarodrzewa - od dołu tego nie widać, lecz ponoć mają przepiękną, bladobłękitną barwę i płatki delikatniejsze od jedwabiu stanowiące niepowtarzalny okaz dla każdego zielarza. Zasuszone bywają składnikami perfum - słyną z wyrazistego zapachu, który każdemu czarodziejowi wydaje się inny, powiązany z jego ukrytymi pragnieniami i kojarzące się z najpiękniejszymi wspomnieniami.
k100: ST wspięcia się na szczyt wynosi 70, do rzutu dodaje się podwojoną statystykę zwinności lub sprawności.
- Z tą uroczą, reprezentacyjną jasnowłosą półwilą, z którą celebrowałeś odznaczenia? - odpowiedziała niemal natychmiast, bez kpiny czy nagany, szczerze wybierając tą racjonalniejszą z opcji. Kierowała się rozumem, nie sercem, to wskazywałoby na przyjaciółkę, ale ostatnio wiele zmieniło się pomiędzy nią a Mulciberem. O szczegółach nie miała pojęcia, zajęta swoim życiem i narastającymi problemami, którymi nie mogła - i nie chciała, by nie dodawać uzdrowicielce dodatkowych ciężarów - podzielić się z Cassandrą. Chciała dla niej jak najlepiej, tak samo, jak dla Ramseya, nieważne, czy ich wspólna przyszłość miała być właśnie tym lepszym rozwiązaniem. Oszałamiająca piękność spotkana na ceremonii wręczenia orderdów wydawała się ślicznym dopełnieniem wizerunku nowego namiestnika, przedmiotem mogącym jeszcze bardziej umocnić jego pozycję i zaskarbić mu sympatię tłumu. O ile w ogóle na tym mu kiedykolwiek zależało. Miał jednak rację, nie przyszli tutaj, by plotkować o zaślubinach i dzieciach, nawet jeśli wyznanie dotyczące przyjaźni w pewien sposób ją...może nie wzruszyło, ale dotknęło. W ten całkiem przyjemny, akceptowalny sposób. - Cóż za miłe wyznanie. Nie spodziewałam się - skwitowała tylko pozornie beznamiętnie, uśmiechnęła się przecież lekko, ukradkiem, lecz gdy temat urywanej rozmowy powrócił do dzieci, spoważniała, kręcąc tylko szybko głową. - To nie czas na takie rozmowy. Zresztą, czyż mężczyzn nie zanudza temat potomstwa? - pozwoliła sobie na ostatni łagodnie ironiczny komentarz do poglądów Mulcibera, nie chciała wyjść na słabą i zagubioną, ciągle skupioną na bliźniętach, pojawiła się tu przecież po to, by wyrwać się z matczyno-pracowniczego kieratu, a finalnie sama poruszała kwestię niepokojów związanych z Myssleine i Marcusem. - To dobrze, że czuję w nich zło, to wszak synonim siły i wielkości, ale...nie lubię rzeczy, nad którymi w pełni nie panuję - dorzuciła ciszej, tak, jakby jednak nie mogła się powstrzymać przed podzieleniem się z przyjacielem ciężarem tej troski. Paranoicznej, zbędnej, wstydliwej. Nieprzystającej do tak przyjemnego spotkania, spowitego oparami krwi i kurzu. A także półmroku; zeszła do piwnicy zwinnie i szybko, tuż za Ramseyem, na ostatnich metrach przyjmując jego ramię. Wsparła się o nie lekko, nie unosiła się dumą, nie było nic chwalebnego w wywróceniu się w ciemności, puściła jego dłoń dopiero, gdy pewnie stanęła na nogach, wytężając wzrok, by w pełni docenić widowisko. Drapieżne stwory utkane z cienia i zła siały zniszczenie, sprowadzony przez nią wąż atakował jednego z mężczyzn chwiejących się tuż za rudym mężczyzną, który z głośnym jękiem opadał na kolana, spętany kolejną udaną klątwą Mulcibera. Byli młodzi, Deirdre widziała ich twarze, dwie przeszyte na wskroś przerażeniem, jedną agonalnym bólem. Przesunęła się w bok, w prawo, by móc śmiało wymierzyć różdżkę w niższego z dwójki pozostałych buntowników. - Vulnerario - wychrypiała, chcąc rozciąć mu gardło, rozpłatać je na dwoje. - Ictusosio - dodała sekundę później, przesuwając zitanowe drewno ku drugiemu, wyższemu mężczyźnie. Wypowiedziała klątwę pewnie, mocno - i w tej samej chwili, w której wyższy czarodziej wypowiadał własną. Lamino, rozniosło się po pomieszczeniu, zapowiadając próbę krwawego rewanżu. Wszystko działo się nagle, w krwawym chaosie, w półmroku, w półcieniach, przerywanych tylko blaskiem zaklęć.
1. vulnerario dei w nizszego, k10, k8
2. Ictusosio w wyższego, k10, k8
3. lamino wyższego w Dei, uroki 30
1. vulnerario dei w nizszego, k10, k8
2. Ictusosio w wyższego, k10, k8
3. lamino wyższego w Dei, uroki 30
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
The member 'Deirdre Mericourt' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 78
--------------------------------
#2 'k10' : 10
--------------------------------
#3 'k8' : 1, 8, 8, 2, 5, 7, 1, 7, 5, 7, 5
--------------------------------
#4 'Cienie' :
--------------------------------
#5 'k100' : 73
--------------------------------
#6 'k10' : 1
--------------------------------
#7 'k8' : 1, 6, 8, 6, 3, 6, 6, 1, 6, 7, 6
--------------------------------
#8 'k100' : 60
--------------------------------
#9 'Cienie' :
#1 'k100' : 78
--------------------------------
#2 'k10' : 10
--------------------------------
#3 'k8' : 1, 8, 8, 2, 5, 7, 1, 7, 5, 7, 5
--------------------------------
#4 'Cienie' :
--------------------------------
#5 'k100' : 73
--------------------------------
#6 'k10' : 1
--------------------------------
#7 'k8' : 1, 6, 8, 6, 3, 6, 6, 1, 6, 7, 6
--------------------------------
#8 'k100' : 60
--------------------------------
#9 'Cienie' :
Bryzgająca na boki krew spływająca na ściany budynku, który był miejscem schadzek przeklętych ludzi Longbottoma, zaczęła wydzielać metaliczny zapach — i ten niczym perfuma wsiąkał w ubrania, osadzał się na skórze. Z dwójką na górze poradzili sobie łatwo, choć własna krew wsiąkała w ubrania, sącząc się ze świeżych ran. To one zakotwiczały go najsilniej w rzeczywistości. I wiedział, że uleczy je konkretna uzdrowicielka. Słysząc pytanie Deirdre spojrzał na nią tuż przed błyskiem jej własnych zaklęć. Salome była reprezentacyjna, nie miał żadnych wątpliwości. Zniewalająca, młoda, niedoświadczona. Czy była świadoma swoich możliwości? Czy mogła ukrywać tak dobrze wyrachowanie? Nie. Miała w sobie niestrutą niczym niewinność, to on dokonał wyboru, jeszcze na długo przed tym, gdy został namiestnikiem. Była jak miękka glina, z której mógł ulepić to, na co miał ochotę.
— Nie — odpowiedział, odejmując od niej spojrzenie w końcu. Cassandra mówiła, że Dei jest jej bliska, ale nie wie wszystkiego. Dziś też nie znała prawdy, ale to była kwestia czasu. Tak jak życie tych ludzi. Silne zaklęcie pomknęło w kierunku mężczyzny, ale zdołał osłonić się tarczą. Zdeterminowany, zdesperowany zareagował prędko. Wyczarowany przez Deirdre wąż działał, atakując jednego z nich, a cienie wokół siały zamęt, atakując rudego, wywoływały przerażenie, ale też zwiększały pragnienie przeżycia. Szala przechylała się na korzyść Rycerzy, ale przecież właśnie tego się spodziewał, tego oczekiwał i nie brał pod uwagę porażki. Sączące się rany po lamino były przykrą niespodzianką, zawodem — nie brał takiej opcji pod uwagę, był zniesmaczony sobą i zbyt późną reakcją.
Wzrok powrócił do egzotycznej czarownicy. Krew kontrastowała z bladością jej skóry tak samo jak czerń, którą przywdziewała. Zrozumiał jej komentarz i chęć odejścia od tematu — tak kuriozalnego w tych okolicznościach., Niezrażony jej wyznaniem, nie patrząc już na nią, a na cienie, które przywołała swoją magią, bezgrzywe, upiorne lwy, które przed nimi jeszcze ruszyły do podziemi, do piwnicy, odpowiedział:
— Ale możesz — panować nad nimi. Dziećmi. — Nawet jeśli nie bezpośrednio.— Ojcowie robili to przez wychowanie. Surowe, brutalne. Tego doświadczył ze strony czarodzieja, który go wychował. Był oporny, buntował się, dostawał za niepokorność sowitą karę. Matki w jego wyobrażeniach miały być subtelniejsze, mądrzejsze — jak kobiety wnikające do podświadomości, kreując w męskich fantazjach właściwe wyobrażenia zakorzeniać odpowiednie postawy i warunki, które definiowały rzeczywistość. Skoncentrował całą swoją uwagę na lewach, które wywołały przerażenie, liniach, które w nim samym wzbudzały przyjemny dreszcz podniecenia. Chciał nad nimi zapanować, przejąć nad nimi kontrolę, choć na chwilę. Pragnął je mieć po swojej stronie. I kiedy poczuł to — tę więź; dostrzegł kątem oka kolejne, pojawiające się masy, wyłaniające z mknących zaklęć Deirdre. Oblepiły ich przeciwników, powoli, sącząc się od tyłu, jak kochanka, zamykająca ramiona na plecach ukochanego. Patrząc na cieniste lwy, czując łączącą ich zgodę, rozkazał:
— Zabijcie ich .
Zakładał, że będzie już po wszystkim, ale nim zorientowali się w sytuacji — podjęli walkę.
– Protego maxima – wyrecytował, chcąc zbudować przed Deirdre tarczę, nim sięgną ją lecące w jej kierunku sztylety, ale skoncentrowany na cieniach zareagował zbyt późno. Błękitna mgła nie zdążyła się uformować, wiedział, że jest za późno.—Cordcordis— rzucił od razu celując prosto w niego. Żałosnego śmiałka, który zdecydował się zaatakować śmierciożerczynię. Miał inne plany. Chciał ich pojmać żywcem, skazać dla przestrogi. Ale przestroga będą ich ciała wbite na pal — cienie nie mogły pozostać głodne, musiały nakarmić się nimi.
Z fascynacją doświadczał uprzywilejowania — mroczne cienie ich nie atakowały, czyniły potężnymi, stawały się ich dodatkową bronią. Los przeciwników był już przesądzony. Ranni od zaklęć, atakowani czarnomagicznym wężem, cienistymi stworami, a w końcu samą upiorną mgłą nie mieli szans. Bezgrzywe lwy rzuciły się do ataku, ale oni nie mogli się bronić z każdej strony — odsłonięci przed czarnoksiężnikami byli już banalnym celem.
Spojrzał na Deirdre, jeszcze podczas całego zamętu, w akompaniamencie krzyku i błysków ostatnich zaklęć.
— W porządku? — spytał krótko, pobieżnie przemykając po niej wzrokiem. Nie koncentrował się na niej wcześniej. Zaraz potem zwrócił uwagę na ciała przed nimi. Wziął kilka głębszych wdechów, patrząc na cienie. W końcu wokół nastała cisza, tak dosadna, że mógł usłyszeć świst wypuszczanego przez siebie cicho powietrza. — Zróbmy z nich drogowskazy — zaproponował, spoglądając na siebie. Palcem prawej dłoni rozchylić fragment czarnego materiału, który przylgnął mokry do skóry. Opuszek zabawił się szkarłatem, a rana po lamino zapiekła. Nie skrzywił się jednak, chociaż ból przeszył jego ciało — zamiast tego westchnął, jakby z rozgoryczeniem. W końcu pozwolił to sobie zrobić.
Skierował różdżkę na jedno z ciał, niewerbalnie rzuconym zaklęciem spróbował je podnieść.
| rzut na protego
— Nie — odpowiedział, odejmując od niej spojrzenie w końcu. Cassandra mówiła, że Dei jest jej bliska, ale nie wie wszystkiego. Dziś też nie znała prawdy, ale to była kwestia czasu. Tak jak życie tych ludzi. Silne zaklęcie pomknęło w kierunku mężczyzny, ale zdołał osłonić się tarczą. Zdeterminowany, zdesperowany zareagował prędko. Wyczarowany przez Deirdre wąż działał, atakując jednego z nich, a cienie wokół siały zamęt, atakując rudego, wywoływały przerażenie, ale też zwiększały pragnienie przeżycia. Szala przechylała się na korzyść Rycerzy, ale przecież właśnie tego się spodziewał, tego oczekiwał i nie brał pod uwagę porażki. Sączące się rany po lamino były przykrą niespodzianką, zawodem — nie brał takiej opcji pod uwagę, był zniesmaczony sobą i zbyt późną reakcją.
Wzrok powrócił do egzotycznej czarownicy. Krew kontrastowała z bladością jej skóry tak samo jak czerń, którą przywdziewała. Zrozumiał jej komentarz i chęć odejścia od tematu — tak kuriozalnego w tych okolicznościach., Niezrażony jej wyznaniem, nie patrząc już na nią, a na cienie, które przywołała swoją magią, bezgrzywe, upiorne lwy, które przed nimi jeszcze ruszyły do podziemi, do piwnicy, odpowiedział:
— Ale możesz — panować nad nimi. Dziećmi. — Nawet jeśli nie bezpośrednio.— Ojcowie robili to przez wychowanie. Surowe, brutalne. Tego doświadczył ze strony czarodzieja, który go wychował. Był oporny, buntował się, dostawał za niepokorność sowitą karę. Matki w jego wyobrażeniach miały być subtelniejsze, mądrzejsze — jak kobiety wnikające do podświadomości, kreując w męskich fantazjach właściwe wyobrażenia zakorzeniać odpowiednie postawy i warunki, które definiowały rzeczywistość. Skoncentrował całą swoją uwagę na lewach, które wywołały przerażenie, liniach, które w nim samym wzbudzały przyjemny dreszcz podniecenia. Chciał nad nimi zapanować, przejąć nad nimi kontrolę, choć na chwilę. Pragnął je mieć po swojej stronie. I kiedy poczuł to — tę więź; dostrzegł kątem oka kolejne, pojawiające się masy, wyłaniające z mknących zaklęć Deirdre. Oblepiły ich przeciwników, powoli, sącząc się od tyłu, jak kochanka, zamykająca ramiona na plecach ukochanego. Patrząc na cieniste lwy, czując łączącą ich zgodę, rozkazał:
— Zabijcie ich .
Zakładał, że będzie już po wszystkim, ale nim zorientowali się w sytuacji — podjęli walkę.
– Protego maxima – wyrecytował, chcąc zbudować przed Deirdre tarczę, nim sięgną ją lecące w jej kierunku sztylety, ale skoncentrowany na cieniach zareagował zbyt późno. Błękitna mgła nie zdążyła się uformować, wiedział, że jest za późno.—Cordcordis— rzucił od razu celując prosto w niego. Żałosnego śmiałka, który zdecydował się zaatakować śmierciożerczynię. Miał inne plany. Chciał ich pojmać żywcem, skazać dla przestrogi. Ale przestroga będą ich ciała wbite na pal — cienie nie mogły pozostać głodne, musiały nakarmić się nimi.
Z fascynacją doświadczał uprzywilejowania — mroczne cienie ich nie atakowały, czyniły potężnymi, stawały się ich dodatkową bronią. Los przeciwników był już przesądzony. Ranni od zaklęć, atakowani czarnomagicznym wężem, cienistymi stworami, a w końcu samą upiorną mgłą nie mieli szans. Bezgrzywe lwy rzuciły się do ataku, ale oni nie mogli się bronić z każdej strony — odsłonięci przed czarnoksiężnikami byli już banalnym celem.
Spojrzał na Deirdre, jeszcze podczas całego zamętu, w akompaniamencie krzyku i błysków ostatnich zaklęć.
— W porządku? — spytał krótko, pobieżnie przemykając po niej wzrokiem. Nie koncentrował się na niej wcześniej. Zaraz potem zwrócił uwagę na ciała przed nimi. Wziął kilka głębszych wdechów, patrząc na cienie. W końcu wokół nastała cisza, tak dosadna, że mógł usłyszeć świst wypuszczanego przez siebie cicho powietrza. — Zróbmy z nich drogowskazy — zaproponował, spoglądając na siebie. Palcem prawej dłoni rozchylić fragment czarnego materiału, który przylgnął mokry do skóry. Opuszek zabawił się szkarłatem, a rana po lamino zapiekła. Nie skrzywił się jednak, chociaż ból przeszył jego ciało — zamiast tego westchnął, jakby z rozgoryczeniem. W końcu pozwolił to sobie zrobić.
Skierował różdżkę na jedno z ciał, niewerbalnie rzuconym zaklęciem spróbował je podnieść.
| rzut na protego
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 70
--------------------------------
#2 'k6' : 4
--------------------------------
#3 'k6' : 1
--------------------------------
#4 'k100' : 84
#1 'k100' : 70
--------------------------------
#2 'k6' : 4
--------------------------------
#3 'k6' : 1
--------------------------------
#4 'k100' : 84
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
'Cienie' :
'Cienie' :
A więc nie Salome. Nie prześliczna rzeźba, archetyp idealnej czarownicy, uwieszony u boku namiestnika. Nie magiczne piękno wystawiane na propagandową sprzedaż. Nie dziewczyna, która ledwie stawiała pierwsze kroki w dorosłym świecie - a przynajmniej na takową wyglądała, wiek igrał z wiecznie czarującymi półwilami - i nie ktoś, kto tak grzecznie i ślicznie uśmiechałby się do reporterów Czarownicy. Kto więc miał zastąpić złotowłosą ślicznotkę? Odpowiedź wydawała się oczywista, lecz Deirdre ani nie wypowiedziała jej imienia na głos ani też nie drążyła tematu. Było to w danym momencie zbędne, na ślub otrzymała nieoficjalne zaproszenie, a Mulciber, szczerze bądź nie, potwierdził łączącą ich silnie przyjaźń. To wystarczało, z nawiązką. I tak nie spodziewała się tak czułej rozmowy oraz rodzicielskich rad. Nie przyjmowała ich od byle kogo - a ile od kogokolwiek - ale Ramsey mógł pochwalić się wyjątkowym talentem do wychowania najmłodszych, czego wielokrotnie dowiódł w zaciszu Gwiezdnego Proroka, gdzie ich poniekąd wspólne potomstwo osiągało powoli pełnię swego potencjału. - Wydają się odporne na Imperiusa - westchnęła teatralnie na sugestię panowania nad bliźniętami. Może żartowała, może nie; podejrzewała, że Śmierciożerca miał coś innego na myśli, nie drążyła jednak kwestii wychowawczych, dziś chciała zasmakować krwi i przyczynić się do oczyszczenia choć części ziem podlegających drogiemu przyjacielowi. Kiedyś podobne atrakcje należały do codzienności, z czasem ich chronologia uległa rozpadowi; im ważniejsi się stawali, im większy szacunek budził Mroczny Znak, im bardziej skomplikowana odpowiedzialność spadała na ich barki, tym mniej mieli czasu na podobne przyjemności.
Tym bardziej cieszyła ją wspólna celebracja. Krwawa, chatyczna, mroczna. Z uwagą śledziła rozmyte skoki czarnych lwów, ich kły zatapiane w ciałach, zniszczenie, jakie wokół siebie rozsiewały. Akompaniament wrzasków bólu, chlupotu krwi rozlewającej się z głębokich ran, wężowych syków i trzasku łamanej kości wydawał się odbijać echem od ścian piwnicy; dźwięki rozkoszne, wywołujące na bladej twarzy Deirdre uśmiech. Swobodny, całkowicie szczery, tak rzadko możliwy do okazania w pełnej krasie piękna. - Protego - wychrypiała w ślad za rycerską próbą obrony przez Ramseya, jej tarcza okazała się mocniejsza, chroniąc ją przed ostatnim podrygiem szlamiej nienawiści. Skóra Śmierciożerczyni pozostała nietknięta, przynajmniej przez buntowników, czarna magia sięgnęła bowiem po to, co jej należne. Potworny ból zaatakował jej głowę nagle, syknęła, przykładając lewą dłoń do skroni, nie przestała się jednak uśmiechać. Ani wtedy, gdy jej oczy zaszły łzami wywołanymi paroksyzmem cierpienia, tętniącego w skroni, ani wtedy, gdy gęsta, intensywnie czerwona krew buchnęła z jej nosa. Słabość na moment wyłączyła ją z walki, ta jednak i tak zakończyła się mocnymi klątwami Mulcibera. Gdy Deirdre ponownie się wyprostowała, oddychając głębiej, nieco ochryple, wokół nich panowała już cisza. Spowita w czarnej mgle, ponownie buzującej w piwnicy; nie robiła im jednak krzywdy, a otulała ich niemal w czułym objęciu.
- Tak - odpowiedziała, gdy chaos pojedynku ustąpił śmiertelnemu wręcz spokojowi. Machnęła powoli różdżką, niby od niechcenia, odwołując wijącego się w kałuży krwi węża. - A ty? - spojrzała na jego bok a później na zakrwawione końce palców. Powstrzymała irracjonalną, prymitywną chęć chwycenia go za nadgarstek i zlizania lepkiej cieczy z męskiej dłoni; Tristan miał rację, musiała panować nad niskimi instynktami, nawet wśród przyjaciół. - Tacy młodzi, a już zmanipulowani szaleństwem szlamu. Przykry obrazek - westchnęła, obracając się ku leżącym na podłodze zwłokom. Otarła rękawem sukni własną krew zlepiającą wargi, a językiem przesunęła po zębach. Czubek buta dotknął jednego z mężczyzn; młodych, silnych, a już chorych, otumanionych złowrogą ideologią. Pomysł z użyciem bezwładnych ciał jako wskazówki spodobał się jej, zerknęła szybko przez ramię na Ramseya i podążyła jego śladem, chcąc unieść rudego młodzieńca niczym zepsutą lalkę, marionetkę, gotową do wystąpienia w ich spektaklu.
1. zaklęcie unoszące
2. obrażenia od cm dla dei za poprzedni post
Tym bardziej cieszyła ją wspólna celebracja. Krwawa, chatyczna, mroczna. Z uwagą śledziła rozmyte skoki czarnych lwów, ich kły zatapiane w ciałach, zniszczenie, jakie wokół siebie rozsiewały. Akompaniament wrzasków bólu, chlupotu krwi rozlewającej się z głębokich ran, wężowych syków i trzasku łamanej kości wydawał się odbijać echem od ścian piwnicy; dźwięki rozkoszne, wywołujące na bladej twarzy Deirdre uśmiech. Swobodny, całkowicie szczery, tak rzadko możliwy do okazania w pełnej krasie piękna. - Protego - wychrypiała w ślad za rycerską próbą obrony przez Ramseya, jej tarcza okazała się mocniejsza, chroniąc ją przed ostatnim podrygiem szlamiej nienawiści. Skóra Śmierciożerczyni pozostała nietknięta, przynajmniej przez buntowników, czarna magia sięgnęła bowiem po to, co jej należne. Potworny ból zaatakował jej głowę nagle, syknęła, przykładając lewą dłoń do skroni, nie przestała się jednak uśmiechać. Ani wtedy, gdy jej oczy zaszły łzami wywołanymi paroksyzmem cierpienia, tętniącego w skroni, ani wtedy, gdy gęsta, intensywnie czerwona krew buchnęła z jej nosa. Słabość na moment wyłączyła ją z walki, ta jednak i tak zakończyła się mocnymi klątwami Mulcibera. Gdy Deirdre ponownie się wyprostowała, oddychając głębiej, nieco ochryple, wokół nich panowała już cisza. Spowita w czarnej mgle, ponownie buzującej w piwnicy; nie robiła im jednak krzywdy, a otulała ich niemal w czułym objęciu.
- Tak - odpowiedziała, gdy chaos pojedynku ustąpił śmiertelnemu wręcz spokojowi. Machnęła powoli różdżką, niby od niechcenia, odwołując wijącego się w kałuży krwi węża. - A ty? - spojrzała na jego bok a później na zakrwawione końce palców. Powstrzymała irracjonalną, prymitywną chęć chwycenia go za nadgarstek i zlizania lepkiej cieczy z męskiej dłoni; Tristan miał rację, musiała panować nad niskimi instynktami, nawet wśród przyjaciół. - Tacy młodzi, a już zmanipulowani szaleństwem szlamu. Przykry obrazek - westchnęła, obracając się ku leżącym na podłodze zwłokom. Otarła rękawem sukni własną krew zlepiającą wargi, a językiem przesunęła po zębach. Czubek buta dotknął jednego z mężczyzn; młodych, silnych, a już chorych, otumanionych złowrogą ideologią. Pomysł z użyciem bezwładnych ciał jako wskazówki spodobał się jej, zerknęła szybko przez ramię na Ramseya i podążyła jego śladem, chcąc unieść rudego młodzieńca niczym zepsutą lalkę, marionetkę, gotową do wystąpienia w ich spektaklu.
1. zaklęcie unoszące
2. obrażenia od cm dla dei za poprzedni post
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
The member 'Deirdre Mericourt' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 17
--------------------------------
#2 'k6' : 3, 3
#1 'k100' : 17
--------------------------------
#2 'k6' : 3, 3
Tańczące wokół nich cienie otoczyły dogorywających zwolenników Longbottoma, ostatecznie zawisając w powietrzu bezczynnie, unikając przy tym krzywdzenia śmierciożerców. Obserwował je uważnie, jakby mógł w ten sposób poznać ich naturę, zaobserwować cechy, które pomogłyby wykorzystać je w przyszłości. Mordercze lwy wyssały życie z czarodziejów, masakrując przy tym ich ciała, dziko podążając za metalicznym zapachem krwi z poniesionych ran. To była nierówna walka, jak większość — o ich potędze i sile mieli snuć opowieści i przekazywać dalej, niczym legendy o wszechmocnych czarnoksiężnikach. Tego się spodziewał po ludziach, którzy obserwowali ich wyczyny, o czarodziejach, którzy o podobnych rzeczach nawet nie śnili. Ale to, co osiągnęli miało cenę, którą czasem musili uiścić. Dostrzegł na trupiobladej twarzy Deirdre burgund świeżej krwi sączącej się po wszystkim. Nie spodziewał się innej odpowiedzi, ale zapytać musiał.
— Wyliże się— odpowiedział krótko, rozcierając własną posokę między palcem wskazującym, a kciukiem. Krew dostała się pod paznokcie i tam zapewne zaschnie niedługo, stając się niezbitym dowodem dla udziału w tej wojnie. Dotąd dla wielu anonimowy, nieznany, kojarzony przez naukowe grono kojarzył się z papierkową robotą i pracą badawczą; ci, którzy go spotkali na swej drodze rzadko wychodzili z tego żywi. Teraz splamione krwią dłonie były śladem i wiadomością dla wszystkich — był tu i nie zamierzał się stąd ruszać.
Przeniósł wzrok na ciała, a po chwili już wykonał ruch nadgarstkiem w calu podniesienia ciała. Wymagało to uwagi i koncentracji, ciało było ciężkie — z podniesionych zwłok krew zaczęła kapać gęsto.
— Młodzi ludzie często szukają środowiska, które pozwoli im na rozładowane instynktów i pragnień. Rebelia wydaje się idealna. Nikt nie zważa na cenę, liczy się bunt i jak najgłośniejszy protest.— Ci mądrzejsi mieli szansę to przetrwać okres buntu. Przeżyć i doczekać lepszego czasu. Dojrzałości i przemyśleń, które nadejdą w pewnym wieku. Jednak patrzył na zwłoki tych młodzieńców bez cienia zawodu, spodziewając się takich ludzi. Młodych, chłonnych i naiwnych, poszukujących swojej drogi. Zbłądzili, a za to ponieśli najwyższą karę. Nie będzie im dane naprawić własnych błędów. Nie brali jeńców na tej wojnie i nie mieli litości dla wrogów.
Nie spuszczając z wzroku ciała, wspiął się z powrotem do wnętrza budynku, na piętro. Trzymał je na muszce, dłonią sterując kierunkiem, w którym bezwładna sylwetka unosiła się, pozostawiając za sobą krwawy ślad. Masakra tutaj będzie przestrogą. Jeśli zostawią drzwi otwarte ciałami zajmą się zwierzęta, rozdzielą mięso od kości, a przy odrobinie szczęścia zajmą się i jednym i drugim.
Wyszedł na dwór, porzucając wreszcie ciało jednego z chłopców. Upadło w trawę, brudząc krwią rodzące się do życia, świeże źdźbła. Musiał odnaleźć właściwe miejsce, odpowiednie drzewo, gałąź. Ułamana brzoza wydawała się nadawać do tego. Szpiczasty, cienki pień nie wystawał ponad inne, ale znajdując się przy drodze, z przodu, mogła pozostać widoczna, szczególnie z dodatkową ozdobą.
— Znalazłaś coś interesującego w środku?— spytał jeszcze kobietę, powoli kierując się w stronę wejścia do budynku. Rana po lamino mu doskwierała, subtelnym i niezauważalnym (tak sądził) ruchem wsunął dłoń na bok, przy przycisnąć otwartą dłoń do rany i na moment powstrzymać krwawienie. Nie miał zbyt wiele czasu — zwłoka go osłabi, potrzebował zbawiennych dłoni Cassandry. Wrócił jednak do środka, by przejrzeć wszystko to, co zostawili po sobie zamordowani ludzie. Rzucił okiem na popiołu w kominku. Kucnął przy nim, palcami wydobywając niemalże doszczętnie spalony fragment Proroka Codziennego — rozpoznał go po stopce, obok znalazł też fragment nagłówka i datę, ale nic więcej nie udało mu się znaleźć. W kominku musiały spłonąć nie tylko gazety, ale pewnie też listy. Na stole znajdowało się pióro i całkiem osuszona fiolka z atramentem. Ptasie odchody na parapecie wskazywały obecność sów, żadne inne ptaki nie przysiadły w takich miejscach tak ochoczo, wiedząc, że w środku czaili się ludzie. Niechętnie odsunął pokrytymi krwią palcami kilka skrzynek z pustymi butelkami po piwie, a kiedy drgnęły odnalazł między nimi zmięta kartkę. Jedyna interesująca rzecz, której nie zdążyli się pozbyć. Z jej treści wynikało, że to miejsce było jednym z kilku, które pełniło rolę stróżówki — bojówkarze, czy zapaleni fanatycy Harolda Longbottoma zmieniali się okresowo, przeczesując tereny w poszukiwaniu ludzi potrzebujących pomocy — ale przede wszystkim, ich zadaniem było dopilnowanie transportów. Mugolskiej broni dla ludzi, którzy wciąż ukrywali się w hrabstwie, a nawet na obrzeżach opuszczonego przez nich Warwick, żywności i medykamentów. Kilka wyjątkowo kreatywnych nazw niewiele mu mówiło, ale kojarzył już dobrze topografię hrabstwa, znał wypisane miejscowości. Potrafił także zlokalizować inne istotne punkty, które budziły zainteresowanie tych ludzi. Kopalnie, ratusze, fabryki i katedry. Zmiął kartkę i ukrył ją w wewnętrznej kieszeni szaty. Z wyraźną niechęcią i znacznie lepiej skrywanym bólem przy kucaniu pozwolił sobie na przeszukanie zamordowanych. Nieobrzydzony ich stanem sprawdził kieszenie i biżuterię, szukając charakterystycznych symboli. U żadnego nie znalazł jednak niczego wartego uwagi. Piwnica, poza hektolitrami świeżej krwi skrywała rownież drewniane skrzynie. Nie otwierał ich — były zabite gwoździami. Założył, że miały być zgodnie z notatką przekazane innym. Niezależnie od tego, co znajdowało się w środku, zostaną zniszczone.
Wrócił na miejsce, po rudowłosego czarodzieja, skierował ku niemu różdżkę, by niewerbalnym zaklęciem podnieść jego zwłoki i przenieść je wyżej, w powietrzu nad ułamanymi gałęziami. Nigdy nie doceniał sztuki, ale w tym było coś z tworzenia — doświadczał tego po raz kolejny. Precyzja w każdym ruchu, każdy detal — odpowiednie uformowanie ciała, jego wyraz twarzy, poza. Nabił je na ułamaną gałąź. Zaciskając palce mocniej na różdżce, która zadrżała, gdy ciało spotkało opór w postaci drzewa, pociągnął nadgarstek niżej, nie szarpiąc nim jednak. Pomiędzy nogami tego chłopa znalazł się ułamany, szpiczasto zakończony pień brzozy, który wbił się miękko w ciało. Krew spłynęła wartką strugą po korze. Wciąż był ciepły, delikatny — naruszone wnętrzności, począwszy od genitaliów, przez jelita i żołądek zrobiły miejsce drewnu. Nic nie czuł, był martwy — o tym nie będzie jednak wiedział nikt, kto się tu znajdzie. Wyglądał przecież tak, jakby nabito go na pal żywcem. O to właśnie mu chodziło — o imitację cierpienia, tortur, męki na jaką został skazany. Zwolnił uścisk patrząc przez chwilę na wiszące przy leśniczówce zwłoki. Ścieżka krwi ciągnąca się od jej wnętrza była jasną informacją o tym, że w drewnianym budynku mogło czaić się więcej.
— Nim zgniją rozdziobią ich kruki lub wrony — zawyrokował i rozejrzał się wokół. Nikt nie wyszedł stąd żywy, nikt nie został poinformowany. Kiedy zjawia się tu kolejni sympatycy Longbottoma właśnie na to trafią — na przestrogę, na groźbę. I liczył, że zasieje ona lęk w rebeliantach tak jak wszystkich postronnych, którzy tu trafią. Droga biegła tuż obok, Wiszące na drzewie ciało będzie widać z daleka. To było jednak zbyt mało. Wyciągnął różdżkę i tuż przed ociekającym krwią ciałem machnął nią, kreśląc w powietrzu ogniste litery. Zakon Feniksa zostanie zniszczony. Zwolennicy Longbottoma zginą. Nie potrzebował plotek, dorabianych historii. Przekaz miał być jasny, czytelny. Za sprawką Flagrate ognisty napis połyskiwał z daleka. Nim zniknie, zobaczy go odpowiednia ilość osób, a wieść poniesie się dalej.
— Zechcesz zniszczyć ten budynek?— spytał jeszcze z rozbawieniem na Deirdre. Nie będą już go potrzebować. Nie będą z niego korzystać. — A może masz ochotę na spacer po Warwick? — spytał nonszalancko, schowawszy różdżkę. Naciągnął cienki płaszcz na zraniony bok i przeniósł wzrok na Deirdre.
| rzut
| zt2
— Wyliże się— odpowiedział krótko, rozcierając własną posokę między palcem wskazującym, a kciukiem. Krew dostała się pod paznokcie i tam zapewne zaschnie niedługo, stając się niezbitym dowodem dla udziału w tej wojnie. Dotąd dla wielu anonimowy, nieznany, kojarzony przez naukowe grono kojarzył się z papierkową robotą i pracą badawczą; ci, którzy go spotkali na swej drodze rzadko wychodzili z tego żywi. Teraz splamione krwią dłonie były śladem i wiadomością dla wszystkich — był tu i nie zamierzał się stąd ruszać.
Przeniósł wzrok na ciała, a po chwili już wykonał ruch nadgarstkiem w calu podniesienia ciała. Wymagało to uwagi i koncentracji, ciało było ciężkie — z podniesionych zwłok krew zaczęła kapać gęsto.
— Młodzi ludzie często szukają środowiska, które pozwoli im na rozładowane instynktów i pragnień. Rebelia wydaje się idealna. Nikt nie zważa na cenę, liczy się bunt i jak najgłośniejszy protest.— Ci mądrzejsi mieli szansę to przetrwać okres buntu. Przeżyć i doczekać lepszego czasu. Dojrzałości i przemyśleń, które nadejdą w pewnym wieku. Jednak patrzył na zwłoki tych młodzieńców bez cienia zawodu, spodziewając się takich ludzi. Młodych, chłonnych i naiwnych, poszukujących swojej drogi. Zbłądzili, a za to ponieśli najwyższą karę. Nie będzie im dane naprawić własnych błędów. Nie brali jeńców na tej wojnie i nie mieli litości dla wrogów.
Nie spuszczając z wzroku ciała, wspiął się z powrotem do wnętrza budynku, na piętro. Trzymał je na muszce, dłonią sterując kierunkiem, w którym bezwładna sylwetka unosiła się, pozostawiając za sobą krwawy ślad. Masakra tutaj będzie przestrogą. Jeśli zostawią drzwi otwarte ciałami zajmą się zwierzęta, rozdzielą mięso od kości, a przy odrobinie szczęścia zajmą się i jednym i drugim.
Wyszedł na dwór, porzucając wreszcie ciało jednego z chłopców. Upadło w trawę, brudząc krwią rodzące się do życia, świeże źdźbła. Musiał odnaleźć właściwe miejsce, odpowiednie drzewo, gałąź. Ułamana brzoza wydawała się nadawać do tego. Szpiczasty, cienki pień nie wystawał ponad inne, ale znajdując się przy drodze, z przodu, mogła pozostać widoczna, szczególnie z dodatkową ozdobą.
— Znalazłaś coś interesującego w środku?— spytał jeszcze kobietę, powoli kierując się w stronę wejścia do budynku. Rana po lamino mu doskwierała, subtelnym i niezauważalnym (tak sądził) ruchem wsunął dłoń na bok, przy przycisnąć otwartą dłoń do rany i na moment powstrzymać krwawienie. Nie miał zbyt wiele czasu — zwłoka go osłabi, potrzebował zbawiennych dłoni Cassandry. Wrócił jednak do środka, by przejrzeć wszystko to, co zostawili po sobie zamordowani ludzie. Rzucił okiem na popiołu w kominku. Kucnął przy nim, palcami wydobywając niemalże doszczętnie spalony fragment Proroka Codziennego — rozpoznał go po stopce, obok znalazł też fragment nagłówka i datę, ale nic więcej nie udało mu się znaleźć. W kominku musiały spłonąć nie tylko gazety, ale pewnie też listy. Na stole znajdowało się pióro i całkiem osuszona fiolka z atramentem. Ptasie odchody na parapecie wskazywały obecność sów, żadne inne ptaki nie przysiadły w takich miejscach tak ochoczo, wiedząc, że w środku czaili się ludzie. Niechętnie odsunął pokrytymi krwią palcami kilka skrzynek z pustymi butelkami po piwie, a kiedy drgnęły odnalazł między nimi zmięta kartkę. Jedyna interesująca rzecz, której nie zdążyli się pozbyć. Z jej treści wynikało, że to miejsce było jednym z kilku, które pełniło rolę stróżówki — bojówkarze, czy zapaleni fanatycy Harolda Longbottoma zmieniali się okresowo, przeczesując tereny w poszukiwaniu ludzi potrzebujących pomocy — ale przede wszystkim, ich zadaniem było dopilnowanie transportów. Mugolskiej broni dla ludzi, którzy wciąż ukrywali się w hrabstwie, a nawet na obrzeżach opuszczonego przez nich Warwick, żywności i medykamentów. Kilka wyjątkowo kreatywnych nazw niewiele mu mówiło, ale kojarzył już dobrze topografię hrabstwa, znał wypisane miejscowości. Potrafił także zlokalizować inne istotne punkty, które budziły zainteresowanie tych ludzi. Kopalnie, ratusze, fabryki i katedry. Zmiął kartkę i ukrył ją w wewnętrznej kieszeni szaty. Z wyraźną niechęcią i znacznie lepiej skrywanym bólem przy kucaniu pozwolił sobie na przeszukanie zamordowanych. Nieobrzydzony ich stanem sprawdził kieszenie i biżuterię, szukając charakterystycznych symboli. U żadnego nie znalazł jednak niczego wartego uwagi. Piwnica, poza hektolitrami świeżej krwi skrywała rownież drewniane skrzynie. Nie otwierał ich — były zabite gwoździami. Założył, że miały być zgodnie z notatką przekazane innym. Niezależnie od tego, co znajdowało się w środku, zostaną zniszczone.
Wrócił na miejsce, po rudowłosego czarodzieja, skierował ku niemu różdżkę, by niewerbalnym zaklęciem podnieść jego zwłoki i przenieść je wyżej, w powietrzu nad ułamanymi gałęziami. Nigdy nie doceniał sztuki, ale w tym było coś z tworzenia — doświadczał tego po raz kolejny. Precyzja w każdym ruchu, każdy detal — odpowiednie uformowanie ciała, jego wyraz twarzy, poza. Nabił je na ułamaną gałąź. Zaciskając palce mocniej na różdżce, która zadrżała, gdy ciało spotkało opór w postaci drzewa, pociągnął nadgarstek niżej, nie szarpiąc nim jednak. Pomiędzy nogami tego chłopa znalazł się ułamany, szpiczasto zakończony pień brzozy, który wbił się miękko w ciało. Krew spłynęła wartką strugą po korze. Wciąż był ciepły, delikatny — naruszone wnętrzności, począwszy od genitaliów, przez jelita i żołądek zrobiły miejsce drewnu. Nic nie czuł, był martwy — o tym nie będzie jednak wiedział nikt, kto się tu znajdzie. Wyglądał przecież tak, jakby nabito go na pal żywcem. O to właśnie mu chodziło — o imitację cierpienia, tortur, męki na jaką został skazany. Zwolnił uścisk patrząc przez chwilę na wiszące przy leśniczówce zwłoki. Ścieżka krwi ciągnąca się od jej wnętrza była jasną informacją o tym, że w drewnianym budynku mogło czaić się więcej.
— Nim zgniją rozdziobią ich kruki lub wrony — zawyrokował i rozejrzał się wokół. Nikt nie wyszedł stąd żywy, nikt nie został poinformowany. Kiedy zjawia się tu kolejni sympatycy Longbottoma właśnie na to trafią — na przestrogę, na groźbę. I liczył, że zasieje ona lęk w rebeliantach tak jak wszystkich postronnych, którzy tu trafią. Droga biegła tuż obok, Wiszące na drzewie ciało będzie widać z daleka. To było jednak zbyt mało. Wyciągnął różdżkę i tuż przed ociekającym krwią ciałem machnął nią, kreśląc w powietrzu ogniste litery. Zakon Feniksa zostanie zniszczony. Zwolennicy Longbottoma zginą. Nie potrzebował plotek, dorabianych historii. Przekaz miał być jasny, czytelny. Za sprawką Flagrate ognisty napis połyskiwał z daleka. Nim zniknie, zobaczy go odpowiednia ilość osób, a wieść poniesie się dalej.
— Zechcesz zniszczyć ten budynek?— spytał jeszcze z rozbawieniem na Deirdre. Nie będą już go potrzebować. Nie będą z niego korzystać. — A może masz ochotę na spacer po Warwick? — spytał nonszalancko, schowawszy różdżkę. Naciągnął cienki płaszcz na zraniony bok i przeniósł wzrok na Deirdre.
| rzut
| zt2
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
29 lipca 1958 r.
Przerwałam naciąganie wysokich łowieckich butów i podniosłam wyżej głowę. Z ulgą odkryłam, że zza poszarpanych czernią zasłon nie wychylało się słońce. Ponure, przygaszone niebo w środku dnia kusiło. To musiał być odpowiedni dzień. Opuściłam głowę, kontynuując wciskanie materiału spodni pod skórzany materiał. Zawsze pamiętałam o kompletnym stroju, dostosowanym do zajęcia, nieczęsto też różnym do poszczególnych zadań łowieckich. Choć ja poszukiwałam w ubraniu praktycznych zalet, moja kuzynka dbała o to, bym nawet samotnie, pośrodku gęstego lasu wyglądała porządnie i wcale nie skromnie. Choć z początku z dystansem i wyraźną wątpliwością przyjmowałam bardziej strojne wcielenia uniformu, teraz, po czasie, zaczynałam jednak doceniać bardziej schludny wizerunek. Zupełnie jakbym nie szła na mordercze spotkanie z dzikim stworzeniem. Wierzchni, lekki żakiet spięłam na wszelkie możliwe sposoby, nie dając ciału żadnego wytchnienia. Zawsze kryłam każdy możliwy kawałek skóry. Przed słońcem i przed światem. Odpowiednio dopasowana tkanina sprawiała, że ciało nie przegrzewało się. Zaś ja nie lubiłam pogodnemu niebu dawać się uwodzić. Wolałam być przygotowana na każdą porę i każde zdarzenie – nawet spędzenie w lesie całej nocy. Gdy tylko zanurzałam się w drzewne labirynty, czas zaczynał płynąć inaczej. Czas przestawał mieć znaczenie. Skupiona na otoczeniu, wrażliwa na wszelkie znaki czające się w piasku i pod kamieniami przestawałam obserwować przesuwający się nad głową promień. Pora nie miała znaczenia. Liczył się efekt, a więc trumf polującego, który przecież nie mógł zgubić śladów i tym samym powrócić z pustymi rękami. Tym razem również zamierzałam zrealizować zlecenie od początku do końca.
Mieszkająca w chacie na obrzeżach Warwick stara wiedźma potrzebowała najzwyklejszego zwierzęcia, ale zdobytego w bardzo specyficzny sposób. Snuła mętną, nocną opowieść o grozie, gałęziach oplatających się wokół łydek śmiałków i bestiach czających się na poczciwych mieszkańców okolicznych wiosek. To miał być stary jeleń. Zamierzała odprawić jakiś niewiadomy rytuał z użyciem kawałków jego ciała. Nie zadawałam pytań, nie próbowałam pojąć, co takiego zamierzała uczynić. Zwierzę miało zostać upolowane dzień przed pełnią księżyca, strzał skierowany miał być prosto w jego szyję. Ponadto starucha podarowała mi czarodziejskie zioła, którymi nakryć miałam ranę, gdy tylko upewnię się, że serce jelenia przestało bić. Nie wiedziałam, co za roślinność przysłużyć się miała tej misji, ani jakie dodatkowe efekty mogła wywołać na ciele martwego stworzenia. Wytyczne utrudniały nieco zadanie, ale nie czyniły go niemożliwym do wykonania. Nim opuściłam starą chatę, kobieta chwyciła moją dłoń i w jej wnętrzu nakreśliła niewidzialny znak, którego nie umiałam rozszyfrować. Zachowywała się dziwnie, pod nosem napomknęła, że odebrać życie jeleniowi może wyłącznie kobieta. Kolejnych słów nie byłam w stanie zrozumieć. Wygłoszone zostały przez jej zasuszone, blade usta niedbale i cicho. Stały się zagadką, o pojęcie której nawet nie zamierzałam walczyć. Wyszłam z wątpliwościami, chociaż przekazany mi zadatek sprawiał, że całe przedsięwzięcie wydawało się dość wiarygodne, mimo zupełnie kuriozalnych szczegółów.
Teraz, kilka dni później, w pełni ubrana i prawie gotowa do wyruszenia w las, ładowałam ostatnie bełty do torby. Upewniłam się, że wszystkie były dobrze przygotowane, odpowiednio ostre i zarazem lekkie. Dwa z nich precyzyjnie miały objąć szyję właściciela czterech kopyt. Przez ramię przerzuciłam pas od kuszy i opuściłam pokój. Korytarze Niedźwiedziej Jamy odprowadziły mnie do drogi, żegnając bez wzruszenia. Gdy wreszcie trzasnęły bramy, nie oglądałam się za siebie. Wyruszyłam dobrze poznaną już trasą w stronę lasu, który również z tygodnia na tydzień stawał się bardziej swój. Im głębiej wchodziłam między drzewa, tym większym zadowoleniem wypełniały się myśli. Wdychałam intensywny zapach roślinności, napawałam się cienistymi drogami. Wiedziałam dobrze, że żaden jeleń nie wyjdzie mi na spotkanie. Wędrówka będzie długa, a poszukiwania tropu mogły przeciągać się w nieskończoność, ale mnie nigdy to nie zniechęcało. Szłam, szeroko otwierając oczy dla każdego alarmującego elementu w tej leśnej przestrzeni. Bliski był mi dotyk drzew, szelest traw wokół łydek i pajęcza mgiełka splątana w nagich gałęziach. Po pewnym czasie musiałam jednak opuścić wyraźnie spojrzenie i poszukać charakterystycznych odcisków racic w podłożu. Wędrowałam więc powoli, po drodze rozglądałam się bacznie, wciąż przystając i co jakiś czas kucając, by bliżej zaznajomić się ze śladami odznaczającymi się w ziemi. Oceniałam przy okazji teren pod kątem upodobań zwierząt. Wiedziałam, że kieruję się na zachód, gdzie były widywane. W hrabstwie nie brakowało lasów atrakcyjnych dla łowców. Te tereny dość prędko zdobyły moją sympatię. Miały być domem, nie mogły być więc pozbawione przestrzeni, którą ceniłam najbardziej. Bez lasów czułabym się tutaj zbyt obco, ogołocona ze skarbów, pozbawiona zmysłów, zamknięta w przestrzeni bez wyzwań. Tutaj, w cieniu drzew niespodzianki i wyzwania czaiły się z równą mocą, jak ja czaiłam na stworzenia.
Wreszcie udało mi się coś złapać, krew w żyłach zaczęła płynąć szybciej, oczy otworzyły się szerzej. Charakterystyczne wgniecenie różniło się od tych, które udało mi się przyuważyć wcześniej. Natychmiast podążyłam spojrzeniem dalej. W promieniu kilkudziesięciu centymetrów znajdowały się kolejne, tym razem nieco głębsze odciski kopyt. Nieosłonięte resztkami roślinności, nierozmazane przez czas wskazywały, że mogłam znajdować się blisko. Szłam więc ostrożnie, dokładnie analizując przebieg drogi. Pamiętałam wciąż o wskazówkach wiedźmy. Nie lubiłam, gdy ktoś narzucał mi łowiecką metodę. Lubiłam wędrować swoimi szlakami i strzelać na swój sposób. Tym razem jednak zgodziłam się, doświadczając ponownie, że angielscy magowie posiadali przedziwne preferencje. Z tyłu głowy miałam postać Heather, która również wykorzystywała zwierzęta w swoich mistycznych rytuałach. Wiedziałam dobrze, że moim zadaniem nie było analizowanie ich pracy. Miałam dostarczyć stworzenie i to też zamierzałam uczynić. Po lesie poruszałam się bez strachu, ale byłam też nauczona, by niczego nie lekceważyć. Śpiew ptaków krył cichy szelest, który mogłam po sobie pozostawić. Musiałam za każdym razem płynnie wtopić się w ten krajobraz, stać się jego nierozerwalną częścią. Tylko tak mogłam zbliżyć dość blisko do zwierzyny.
Wtem jednak charakterystyczna plama kolorów jak strzała przemknęła w oddali, pocięta przez wieczne drzewa, moich i jej sprzymierzeńców. Zmrużyłam oczy i odruchowo ścisnęłam pas od kuszy ulokowany stabilnie na klatce piersiowej. Zrobiłam kilka dużych kroków. Jeleń znajdował się gdzieś blisko. Jeżeli okaże się wystarczająco wiekowy, to zadanie miałam niemal wykonane. Weszłam w bardziej gęste skupisko roślinności. Odgarnęłam gałęzie mniejszych drzew i przez chwilę trwałam w ukryciu. Obserwowałam miejsce, w którym widziałam go po raz ostatni. Spokojnie przyjmowałam upływający czas. Miałam go wiele. Polowania nigdy nie były sprawą szybką. Tym bardziej, gdy otrzymywałam tak szczegółowe wytyczne. Wreszcie jeleń wyłonił się. Szedł powoli, dostojnie, rozglądał się. Przyczajona za roślinną zasłoną czekałam, aż ustawi się we właściwym miejscu. W między czasie ostrożnie zdjęłam z pleców kuszę i przesunęłam się, by znaleźć dobre miejsce do oddania strzałów. Umieściłam bełt w kuszy i uniosłam broń wyżej. Wciąż patrzyłam, był ostrożny i majestatyczny, miał piękną szyję. Miał zaraz zginąć, by zaspokoić tajemnicze obrządki staruchy. Zatrzymał się wreszcie i popatrzył w bok, eksponując idealnie tę część ciała, na której mi zależało. Przez chwilę celowałam, by wybrać idealne miejsce i idealny czas. Wreszcie strzała pomknęła ze świstem, ale zwierzę nie zdążyło się obronić. Bełt wbił się boleśnie, wydzierając resztki przeraźliwych odgłosów z pyska. Natychmiast dopełniłam dzieła, umieszczając kolejną strzałę zaraz obok tej pierwszej. Okaleczone stworzenie padło ciężko na trawę, znacząc jej zieleń krwistymi strużkami. Wyszłam z ukrycia i podeszłam bliżej, wciąż trzymając w rękach czarodziejską kuszę. Upewniłam się, że odeszło, pierś zamarła, powieki opadły. Jeleń należał do mnie. Odczekałam chwilę, a potem wprawnie wyrwałam z jego ciała obydwa bełty. Pamiętałam, o co prosiła zleceniodawczyni. Z torby wygrzebałam wilgotne lekko ziele i przyłożyłam je do ran. Później szmatą zabezpieczyłam położenie roślin. Teraz wystarczyło tylko wyjąć różdżkę i zabrać go do starej chaty, gdzie czekała na mnie reszta zapłaty.
zt
Przerwałam naciąganie wysokich łowieckich butów i podniosłam wyżej głowę. Z ulgą odkryłam, że zza poszarpanych czernią zasłon nie wychylało się słońce. Ponure, przygaszone niebo w środku dnia kusiło. To musiał być odpowiedni dzień. Opuściłam głowę, kontynuując wciskanie materiału spodni pod skórzany materiał. Zawsze pamiętałam o kompletnym stroju, dostosowanym do zajęcia, nieczęsto też różnym do poszczególnych zadań łowieckich. Choć ja poszukiwałam w ubraniu praktycznych zalet, moja kuzynka dbała o to, bym nawet samotnie, pośrodku gęstego lasu wyglądała porządnie i wcale nie skromnie. Choć z początku z dystansem i wyraźną wątpliwością przyjmowałam bardziej strojne wcielenia uniformu, teraz, po czasie, zaczynałam jednak doceniać bardziej schludny wizerunek. Zupełnie jakbym nie szła na mordercze spotkanie z dzikim stworzeniem. Wierzchni, lekki żakiet spięłam na wszelkie możliwe sposoby, nie dając ciału żadnego wytchnienia. Zawsze kryłam każdy możliwy kawałek skóry. Przed słońcem i przed światem. Odpowiednio dopasowana tkanina sprawiała, że ciało nie przegrzewało się. Zaś ja nie lubiłam pogodnemu niebu dawać się uwodzić. Wolałam być przygotowana na każdą porę i każde zdarzenie – nawet spędzenie w lesie całej nocy. Gdy tylko zanurzałam się w drzewne labirynty, czas zaczynał płynąć inaczej. Czas przestawał mieć znaczenie. Skupiona na otoczeniu, wrażliwa na wszelkie znaki czające się w piasku i pod kamieniami przestawałam obserwować przesuwający się nad głową promień. Pora nie miała znaczenia. Liczył się efekt, a więc trumf polującego, który przecież nie mógł zgubić śladów i tym samym powrócić z pustymi rękami. Tym razem również zamierzałam zrealizować zlecenie od początku do końca.
Mieszkająca w chacie na obrzeżach Warwick stara wiedźma potrzebowała najzwyklejszego zwierzęcia, ale zdobytego w bardzo specyficzny sposób. Snuła mętną, nocną opowieść o grozie, gałęziach oplatających się wokół łydek śmiałków i bestiach czających się na poczciwych mieszkańców okolicznych wiosek. To miał być stary jeleń. Zamierzała odprawić jakiś niewiadomy rytuał z użyciem kawałków jego ciała. Nie zadawałam pytań, nie próbowałam pojąć, co takiego zamierzała uczynić. Zwierzę miało zostać upolowane dzień przed pełnią księżyca, strzał skierowany miał być prosto w jego szyję. Ponadto starucha podarowała mi czarodziejskie zioła, którymi nakryć miałam ranę, gdy tylko upewnię się, że serce jelenia przestało bić. Nie wiedziałam, co za roślinność przysłużyć się miała tej misji, ani jakie dodatkowe efekty mogła wywołać na ciele martwego stworzenia. Wytyczne utrudniały nieco zadanie, ale nie czyniły go niemożliwym do wykonania. Nim opuściłam starą chatę, kobieta chwyciła moją dłoń i w jej wnętrzu nakreśliła niewidzialny znak, którego nie umiałam rozszyfrować. Zachowywała się dziwnie, pod nosem napomknęła, że odebrać życie jeleniowi może wyłącznie kobieta. Kolejnych słów nie byłam w stanie zrozumieć. Wygłoszone zostały przez jej zasuszone, blade usta niedbale i cicho. Stały się zagadką, o pojęcie której nawet nie zamierzałam walczyć. Wyszłam z wątpliwościami, chociaż przekazany mi zadatek sprawiał, że całe przedsięwzięcie wydawało się dość wiarygodne, mimo zupełnie kuriozalnych szczegółów.
Teraz, kilka dni później, w pełni ubrana i prawie gotowa do wyruszenia w las, ładowałam ostatnie bełty do torby. Upewniłam się, że wszystkie były dobrze przygotowane, odpowiednio ostre i zarazem lekkie. Dwa z nich precyzyjnie miały objąć szyję właściciela czterech kopyt. Przez ramię przerzuciłam pas od kuszy i opuściłam pokój. Korytarze Niedźwiedziej Jamy odprowadziły mnie do drogi, żegnając bez wzruszenia. Gdy wreszcie trzasnęły bramy, nie oglądałam się za siebie. Wyruszyłam dobrze poznaną już trasą w stronę lasu, który również z tygodnia na tydzień stawał się bardziej swój. Im głębiej wchodziłam między drzewa, tym większym zadowoleniem wypełniały się myśli. Wdychałam intensywny zapach roślinności, napawałam się cienistymi drogami. Wiedziałam dobrze, że żaden jeleń nie wyjdzie mi na spotkanie. Wędrówka będzie długa, a poszukiwania tropu mogły przeciągać się w nieskończoność, ale mnie nigdy to nie zniechęcało. Szłam, szeroko otwierając oczy dla każdego alarmującego elementu w tej leśnej przestrzeni. Bliski był mi dotyk drzew, szelest traw wokół łydek i pajęcza mgiełka splątana w nagich gałęziach. Po pewnym czasie musiałam jednak opuścić wyraźnie spojrzenie i poszukać charakterystycznych odcisków racic w podłożu. Wędrowałam więc powoli, po drodze rozglądałam się bacznie, wciąż przystając i co jakiś czas kucając, by bliżej zaznajomić się ze śladami odznaczającymi się w ziemi. Oceniałam przy okazji teren pod kątem upodobań zwierząt. Wiedziałam, że kieruję się na zachód, gdzie były widywane. W hrabstwie nie brakowało lasów atrakcyjnych dla łowców. Te tereny dość prędko zdobyły moją sympatię. Miały być domem, nie mogły być więc pozbawione przestrzeni, którą ceniłam najbardziej. Bez lasów czułabym się tutaj zbyt obco, ogołocona ze skarbów, pozbawiona zmysłów, zamknięta w przestrzeni bez wyzwań. Tutaj, w cieniu drzew niespodzianki i wyzwania czaiły się z równą mocą, jak ja czaiłam na stworzenia.
Wreszcie udało mi się coś złapać, krew w żyłach zaczęła płynąć szybciej, oczy otworzyły się szerzej. Charakterystyczne wgniecenie różniło się od tych, które udało mi się przyuważyć wcześniej. Natychmiast podążyłam spojrzeniem dalej. W promieniu kilkudziesięciu centymetrów znajdowały się kolejne, tym razem nieco głębsze odciski kopyt. Nieosłonięte resztkami roślinności, nierozmazane przez czas wskazywały, że mogłam znajdować się blisko. Szłam więc ostrożnie, dokładnie analizując przebieg drogi. Pamiętałam wciąż o wskazówkach wiedźmy. Nie lubiłam, gdy ktoś narzucał mi łowiecką metodę. Lubiłam wędrować swoimi szlakami i strzelać na swój sposób. Tym razem jednak zgodziłam się, doświadczając ponownie, że angielscy magowie posiadali przedziwne preferencje. Z tyłu głowy miałam postać Heather, która również wykorzystywała zwierzęta w swoich mistycznych rytuałach. Wiedziałam dobrze, że moim zadaniem nie było analizowanie ich pracy. Miałam dostarczyć stworzenie i to też zamierzałam uczynić. Po lesie poruszałam się bez strachu, ale byłam też nauczona, by niczego nie lekceważyć. Śpiew ptaków krył cichy szelest, który mogłam po sobie pozostawić. Musiałam za każdym razem płynnie wtopić się w ten krajobraz, stać się jego nierozerwalną częścią. Tylko tak mogłam zbliżyć dość blisko do zwierzyny.
Wtem jednak charakterystyczna plama kolorów jak strzała przemknęła w oddali, pocięta przez wieczne drzewa, moich i jej sprzymierzeńców. Zmrużyłam oczy i odruchowo ścisnęłam pas od kuszy ulokowany stabilnie na klatce piersiowej. Zrobiłam kilka dużych kroków. Jeleń znajdował się gdzieś blisko. Jeżeli okaże się wystarczająco wiekowy, to zadanie miałam niemal wykonane. Weszłam w bardziej gęste skupisko roślinności. Odgarnęłam gałęzie mniejszych drzew i przez chwilę trwałam w ukryciu. Obserwowałam miejsce, w którym widziałam go po raz ostatni. Spokojnie przyjmowałam upływający czas. Miałam go wiele. Polowania nigdy nie były sprawą szybką. Tym bardziej, gdy otrzymywałam tak szczegółowe wytyczne. Wreszcie jeleń wyłonił się. Szedł powoli, dostojnie, rozglądał się. Przyczajona za roślinną zasłoną czekałam, aż ustawi się we właściwym miejscu. W między czasie ostrożnie zdjęłam z pleców kuszę i przesunęłam się, by znaleźć dobre miejsce do oddania strzałów. Umieściłam bełt w kuszy i uniosłam broń wyżej. Wciąż patrzyłam, był ostrożny i majestatyczny, miał piękną szyję. Miał zaraz zginąć, by zaspokoić tajemnicze obrządki staruchy. Zatrzymał się wreszcie i popatrzył w bok, eksponując idealnie tę część ciała, na której mi zależało. Przez chwilę celowałam, by wybrać idealne miejsce i idealny czas. Wreszcie strzała pomknęła ze świstem, ale zwierzę nie zdążyło się obronić. Bełt wbił się boleśnie, wydzierając resztki przeraźliwych odgłosów z pyska. Natychmiast dopełniłam dzieła, umieszczając kolejną strzałę zaraz obok tej pierwszej. Okaleczone stworzenie padło ciężko na trawę, znacząc jej zieleń krwistymi strużkami. Wyszłam z ukrycia i podeszłam bliżej, wciąż trzymając w rękach czarodziejską kuszę. Upewniłam się, że odeszło, pierś zamarła, powieki opadły. Jeleń należał do mnie. Odczekałam chwilę, a potem wprawnie wyrwałam z jego ciała obydwa bełty. Pamiętałam, o co prosiła zleceniodawczyni. Z torby wygrzebałam wilgotne lekko ziele i przyłożyłam je do ran. Później szmatą zabezpieczyłam położenie roślin. Teraz wystarczyło tylko wyjąć różdżkę i zabrać go do starej chaty, gdzie czekała na mnie reszta zapłaty.
zt
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
21 sierpnia 1958 r.
Chmurne, niespokojne niebo spoglądało złowrogo na dachy ulokowanych w Warwick domostw. Poranek był surowy, choć słońce ostatkami sił próbowało zagrozić osadzonej na sklepieniu szarości. Krajobraz po minionych tragediach ponuro odbijał się w pamięci nawet tuż po opuszczeniu powiek – a może szczególnie wtedy. Było pusto, paskudnie, nijako. Ściśnięta nieszczęściami Anglia pokruszyła się krótko po tym, gdy niedźwiedzi sztandar zagościł w tej krainie. Nie dopisywałam temu żadnej symboliki, nie poszukiwałam w tym dodatkowego sensu. Liczyły się prędkie działania i posprzątanie roztrzęsionych krain. Tylko to powinnam teraz czynić, tylko tam kierować swoją uwagę. Mordercza noc rozpoczęła serię koszmarów sennych. Historie były różne, ale motyw wciąż ten sam: zadawałam bliskim ciosy, wydłubywałam im oczy, zdzierałam z nich skórę tak, jak czyniłam to stworzeniom, które później zdobiły salony możnych. To trwało już ponad tydzień, nie mogłam wypocząć, więc zaczęłam unikać własnego łoża, poszukując pod okiem błyszczącego nieba wszelkich zajęć. Nasz dom został uszkodzony, nasza rodzina przechodziła godzinę próby, nasza magia przestawała działać. Nic nie postępowało prawidłowo. Anglia boleśnie wgryzała się w niedźwiedzie skóry, ale ja wiedziałam, że nie byliśmy jedynymi, którzy doznali podobnych utrapień. Od wschodu do zachodu przez kraj przelewała się lawina kataklizmów, melodia śmierci wznosiła się w powietrzu. Codziennie ktoś umierał, a ziemia drżała pod stopami. Moje lasy trwały złamane, moje oczy były zmęczone, mniej spokojne, rozdrażnione ciągłym patrzeniem. Chciałam usnąć, ale wiedziałam, że to za każdym razem rozpoczynało seans tortur. Więc nie spałam i tej nocy, wyszukując zajęcia, które popchnęłoby skuteczniej wskazówki zegara. Aż do świtu, aż do godziny spotkania.
Spotkanie. Kilka pergaminów porzuconych przy toaletce, kilka plam po atramencie. Dziwaczne uczucie. Zupełnie jakby w norweskich brzmieniach spisywał podstępy. Podobne emocje często wiązały się właśnie z nim. Stawałam się bardziej wyczulona, zwiększałam dystans tam, gdzie próbował się on zmniejszać. Nie tylko w tej jednej relacji. Właściwie w każdej. W szklanej tafli odbijała się twarz znów mętna, teraz jeszcze mniej wyraźna przez wytargane brutalnie z nocnych pierzyn sny. Włosie z dzika powoli przesuwało się po włosach. Od dołu do góry, sięgały piersi, ciemne, proste, cierpiące w słońcu podobnie jak moja dusza. Zamierzałam zostawić kuszę w kącie, wzburzoną, stroniącą od rozłąki, gotową być moją samotnością i przed nią mnie bronić. Zamierzałam zostawić te buty sięgające aż poniżej kolan, zdolne przedrzeć się przez najgorsze bagnisko. Zamierzałam na jeden dzień przestać być łowcą, poszukać innego wejrzenia na świat, zwolnić krok, przestać tak czujnie przyłapywać otoczenie na nieprawidłowościach. Chciałam spróbować po prostu przejść na drugą stronę, pchnąć bramy, pognać wzdłuż wytartych ścieżek i przekonać się, czy w ogóle powinnam była odpisywać na tamten list. Przecież nic się z tym nie wiązało. Był pieśnią przeszłości, która nagle podrażniła ucho w zupełnie nowej aranżacji. Daleko od srogich murów skandynawskiej twierdzy. Uczucie niepokoju miało wypełzać z drażniących mnie koszmarów, lecz wiedziałam, że wcale tak nie było.
Gdy opuściłam domostwo, by udać się do umówionego miejsca, nie miałam najmniejszego wyobrażenia. Nie, miałam je, lecz żadnego z nich nie chciałam słuchać. Skoro chciał się spotkać, to zamierzałam tę powinność spełnić. Wysłuchać go, zobaczyć to, co zamierzał mi pokazać, a potem powrócić do bezpiecznej jamy. Skoro nastrój uwierał mnie tak specjalny, postanowiłam, że uczynię wszystko, by się go pozbyć. Nie ubrałam się wyjątkowo, bladoniebieska spódnica zawiewała w chłodniejszym wietrze. Nie skorzystałam z żadnych dziewczęcych uroków, uznając to za kpinę (a nawet gdyby to nie byłam w ich odprawianiu najlepsza). Chłodne podrygi powietrza wślizgiwały się w materiał jasnej koszuli. Obejmowałam ramiona dłońmi, czując się niepełna bez mojego najlepszego atrybutu. Wędrowałam jednak dalej, by wreszcie, po nieprędkiej leśnej tułaczce, przystanąć u stóp szarodrzewa i popatrzeć mu prosto w oczy. Popatrzeć tak, jak potrafiłam najlepiej. Czego ode mnie chciał?
Chmurne, niespokojne niebo spoglądało złowrogo na dachy ulokowanych w Warwick domostw. Poranek był surowy, choć słońce ostatkami sił próbowało zagrozić osadzonej na sklepieniu szarości. Krajobraz po minionych tragediach ponuro odbijał się w pamięci nawet tuż po opuszczeniu powiek – a może szczególnie wtedy. Było pusto, paskudnie, nijako. Ściśnięta nieszczęściami Anglia pokruszyła się krótko po tym, gdy niedźwiedzi sztandar zagościł w tej krainie. Nie dopisywałam temu żadnej symboliki, nie poszukiwałam w tym dodatkowego sensu. Liczyły się prędkie działania i posprzątanie roztrzęsionych krain. Tylko to powinnam teraz czynić, tylko tam kierować swoją uwagę. Mordercza noc rozpoczęła serię koszmarów sennych. Historie były różne, ale motyw wciąż ten sam: zadawałam bliskim ciosy, wydłubywałam im oczy, zdzierałam z nich skórę tak, jak czyniłam to stworzeniom, które później zdobiły salony możnych. To trwało już ponad tydzień, nie mogłam wypocząć, więc zaczęłam unikać własnego łoża, poszukując pod okiem błyszczącego nieba wszelkich zajęć. Nasz dom został uszkodzony, nasza rodzina przechodziła godzinę próby, nasza magia przestawała działać. Nic nie postępowało prawidłowo. Anglia boleśnie wgryzała się w niedźwiedzie skóry, ale ja wiedziałam, że nie byliśmy jedynymi, którzy doznali podobnych utrapień. Od wschodu do zachodu przez kraj przelewała się lawina kataklizmów, melodia śmierci wznosiła się w powietrzu. Codziennie ktoś umierał, a ziemia drżała pod stopami. Moje lasy trwały złamane, moje oczy były zmęczone, mniej spokojne, rozdrażnione ciągłym patrzeniem. Chciałam usnąć, ale wiedziałam, że to za każdym razem rozpoczynało seans tortur. Więc nie spałam i tej nocy, wyszukując zajęcia, które popchnęłoby skuteczniej wskazówki zegara. Aż do świtu, aż do godziny spotkania.
Spotkanie. Kilka pergaminów porzuconych przy toaletce, kilka plam po atramencie. Dziwaczne uczucie. Zupełnie jakby w norweskich brzmieniach spisywał podstępy. Podobne emocje często wiązały się właśnie z nim. Stawałam się bardziej wyczulona, zwiększałam dystans tam, gdzie próbował się on zmniejszać. Nie tylko w tej jednej relacji. Właściwie w każdej. W szklanej tafli odbijała się twarz znów mętna, teraz jeszcze mniej wyraźna przez wytargane brutalnie z nocnych pierzyn sny. Włosie z dzika powoli przesuwało się po włosach. Od dołu do góry, sięgały piersi, ciemne, proste, cierpiące w słońcu podobnie jak moja dusza. Zamierzałam zostawić kuszę w kącie, wzburzoną, stroniącą od rozłąki, gotową być moją samotnością i przed nią mnie bronić. Zamierzałam zostawić te buty sięgające aż poniżej kolan, zdolne przedrzeć się przez najgorsze bagnisko. Zamierzałam na jeden dzień przestać być łowcą, poszukać innego wejrzenia na świat, zwolnić krok, przestać tak czujnie przyłapywać otoczenie na nieprawidłowościach. Chciałam spróbować po prostu przejść na drugą stronę, pchnąć bramy, pognać wzdłuż wytartych ścieżek i przekonać się, czy w ogóle powinnam była odpisywać na tamten list. Przecież nic się z tym nie wiązało. Był pieśnią przeszłości, która nagle podrażniła ucho w zupełnie nowej aranżacji. Daleko od srogich murów skandynawskiej twierdzy. Uczucie niepokoju miało wypełzać z drażniących mnie koszmarów, lecz wiedziałam, że wcale tak nie było.
Gdy opuściłam domostwo, by udać się do umówionego miejsca, nie miałam najmniejszego wyobrażenia. Nie, miałam je, lecz żadnego z nich nie chciałam słuchać. Skoro chciał się spotkać, to zamierzałam tę powinność spełnić. Wysłuchać go, zobaczyć to, co zamierzał mi pokazać, a potem powrócić do bezpiecznej jamy. Skoro nastrój uwierał mnie tak specjalny, postanowiłam, że uczynię wszystko, by się go pozbyć. Nie ubrałam się wyjątkowo, bladoniebieska spódnica zawiewała w chłodniejszym wietrze. Nie skorzystałam z żadnych dziewczęcych uroków, uznając to za kpinę (a nawet gdyby to nie byłam w ich odprawianiu najlepsza). Chłodne podrygi powietrza wślizgiwały się w materiał jasnej koszuli. Obejmowałam ramiona dłońmi, czując się niepełna bez mojego najlepszego atrybutu. Wędrowałam jednak dalej, by wreszcie, po nieprędkiej leśnej tułaczce, przystanąć u stóp szarodrzewa i popatrzeć mu prosto w oczy. Popatrzeć tak, jak potrafiłam najlepiej. Czego ode mnie chciał?
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Ciało przeszył krótki dreszcz, wiatr pogrywał z wyłaniającym się zza horyzontu słońcem; i tak zachwycająca rześkość smagała lico, gdy tak przemierzał połacie obcych ziem, naprzód, w wyzwalającym uczuciu zaangażowania. Banał tego spotkania, tak ona wszakże z pewnością myślała o nazwanej niebezpośredniością schadzce, zakrawał o być może niegodziwy w bieżącym czasie bezwstyd; powinien teraz biegać wśród skrzywdzonego ludu cierpiącego Suffolk, powinien teraz próbować odsypiać nieprzespane od lęku i towarzystwa tej jednej, wyczekiwanej miesiącami kobiety. Miast tego wyciągał ją spisaną w namyśle listowną propozycją, zaistniałą jeszcze w dobie festiwalowej normalności, na jakieś fikuśne widmo wspólnego hasania po lasach Warwickshire, niby w geście uprzejmości, istotnie jednak w nieokreślonej na głos celowości. Od zawsze pociągała go bowiem jej skryta natura, jej urokliwa uroda, jej atypowe spojrzenie na świat; w dziwacznym natręctwie pragnął chyba dobrać się do tego enigmatycznego wnętrza, obierając je powoli z cienkich warstewek dystansu, ona jednak nieprzerwanie te próby ucinała. Odpychała, zaledwie opryskliwym fuknięciem traktując większość inicjacji lapidarnej choćby rozmowy; odwracała, ilekroć tylko pozwalał sobie odważnie sunąć po obrysach jej istnienia, nieuprzejmie pozostawiając go z niczym. Nie przeszkadzało mu w tej ostentacji ich dalekie pokrewieństwo, nie przeszkadzał też fakt, że skutecznie zniechęcała upartego, acz bynajmniej nie do przesady, chłopca z Durmstrangu. Jego reminiscencje pozostawił już dawno temu, pośród zimnych murów szkoły i równie chłodnych lądów Norwegii, tutaj będąc już chyba nieco odmienną wersją samego siebie, tutaj widniejąc jako skretyniały już do reszty, zangielszczony i dla nie najpewniej obmierźle obojętny, Igor Karkaroff. Częściej od skromnych szmat nosił się teraz w gustownych garniturach, uprasowanych porządnie koszulach, zawiązanych skrzętnie krawatach i wypolerowanych na glanc półbutach. Częściej od prostej gadki przemawiał teraz wyuczonymi w machinalnym drygu formułami, przy innej okazji zastępując je godną pochwały, ale majaczącą nadęciem elokwencją. Analogiczne obrazki z pewnością migały dla niej wołającym o litość rozbawieniem, odnosił bowiem wrażenie, że nieczęsto zaszczycała salony swoją obecnością, zamiast żałosnego dygania preferując samotnicze, wyzwalające dzikością, polowania. Strategicznie więc pozbył się dzisiaj, przynajmniej części, tego nowego usposobienia, rzuciwszy w kąt wymaganą odeń elegancję. Cienki, choć zwyczajowo czarny, sweter odebrał mu nieco tej wyniosłej brytyjskości, spodnie w kant perspektywicznie wysmuklały, nawet jeśli nie miały w sobie znamion formalności; chaos fryzury w kolorze ciemnej czekolady pozwolił sobie jednak nieco ujarzmić, a kanty szyi naznaczyć mgiełką ciężkiego, żywicznego pachnidła. Pewnych przyzwyczajeń, jak widać, ciężko było się pozbyć. Równie sztampowo, bez onieśmielenia osobistym wkładem w całe to przedsięwzięcie, pozwolił sobie też odpowiednio przygotować scenerię. Całkiem chyba nawet romantycznie i uroczo, jak gdyby istotnie starać się próbował o jej względy. Żaden był zeń jednak podlotek, pąsowiejący na widok kobiety i jej uwagę; żaden był zeń też, przesadnie rozkoszny i czarujący, amant. Powszednio dostrzegano w nim wszakże pierwiastki nienormalnej dewiacji, ale i to wybrzmiewało stanowczą przesadą; w gruncie rzeczy, od czasu do czasu, nawet i on łaknął chyba też wyzwolenia od całej rzekomej perwersji, ostając przy czymś tak czułostkowym jak niezobowiązujące tête-à-tête. Bo całkiem sporą przyjemnością było zabawiać dziewczęta scenką nieskomplikowanej admiracji, bo szczerze uwielbiał obnosić się z tą naturą uwodzicielskiego fatyganta — również wtedy, gdy panienki nosiły się pruderią i za żadne skarby nie planowały wpuścić go do swojej alkowy.
Miękkość kocyka rozkładała się na wilgotnej jeszcze od rosy trawie, tuż pod ogromnym drzewem, o pień którego oparł w oczekiwaniu plecy. Nieopodal stał koszyk, w nim parę śniadaniowych wariantów — ot, trochę domowej konfitury i miękkiego pieczywa, świeżego soku z porzeczki, owsianych ciastek z kandyzowaną pomarańczą, kiść białych winogron. Nic wymyślnego, zaledwie przyziemny piknik, a w jego trakcie trochę wspomnień z minionej, nastoletniej młodości, trochę wyznań teraźniejszych i tych sięgających w niedaleką przyszłość. O ile tym razem łaskawie zechce wydusić z siebie coś więcej, niż blade półsłówka.
— Spóźniłaś się — zaznaczył po norwesku, z pozorowanym przekąsem, bardziej wszak żartobliwie, bo zegarek wskazywał kilka tylko minut zniecierpliwienia. — Tym nie mniej cieszę się, że jednak przyszłaś. Jesteś głodna? — kontynuował swobodnie, zaciągnąwszy się końcówką dopalającego się papierosa, wzrokiem wskazując na uplecioną z wikliny kobiałkę. Postarałaś się, chciałby zauważyć na głos, gdy tylko dojrzał zmianę w garderobie i, nieco chyba bardziej niż zwykle, pobłażliwe spojrzenie. Do twarzy ci bez kuszy i w czymś zwiewniejszym od spodni. — Ładnie wyglądasz — stwierdził płynnie, z wyraźnym uniesieniem kącików ust; w gadce to on był tym sprytniejszym, po chwili ciszy napomknął więc o fatamorganie sprzed kilku dni: — Ostatnio śnił mi się Munter, ten nasz niski, wariacki profesorek od numerologii. Był jakiś bal zimowy, a on prosił Vulchanową od czarnej magii do tańca, bo nażarł się czekoladek z amortencją, które podsunął mu jakiś uczeń. O reszcie wolę ci nie opowiadać, to było koszmarne — skwitował ze zgoła rozbawionym westchnieniem.
Pamiętasz jeszcze tamte czasy?
Miękkość kocyka rozkładała się na wilgotnej jeszcze od rosy trawie, tuż pod ogromnym drzewem, o pień którego oparł w oczekiwaniu plecy. Nieopodal stał koszyk, w nim parę śniadaniowych wariantów — ot, trochę domowej konfitury i miękkiego pieczywa, świeżego soku z porzeczki, owsianych ciastek z kandyzowaną pomarańczą, kiść białych winogron. Nic wymyślnego, zaledwie przyziemny piknik, a w jego trakcie trochę wspomnień z minionej, nastoletniej młodości, trochę wyznań teraźniejszych i tych sięgających w niedaleką przyszłość. O ile tym razem łaskawie zechce wydusić z siebie coś więcej, niż blade półsłówka.
— Spóźniłaś się — zaznaczył po norwesku, z pozorowanym przekąsem, bardziej wszak żartobliwie, bo zegarek wskazywał kilka tylko minut zniecierpliwienia. — Tym nie mniej cieszę się, że jednak przyszłaś. Jesteś głodna? — kontynuował swobodnie, zaciągnąwszy się końcówką dopalającego się papierosa, wzrokiem wskazując na uplecioną z wikliny kobiałkę. Postarałaś się, chciałby zauważyć na głos, gdy tylko dojrzał zmianę w garderobie i, nieco chyba bardziej niż zwykle, pobłażliwe spojrzenie. Do twarzy ci bez kuszy i w czymś zwiewniejszym od spodni. — Ładnie wyglądasz — stwierdził płynnie, z wyraźnym uniesieniem kącików ust; w gadce to on był tym sprytniejszym, po chwili ciszy napomknął więc o fatamorganie sprzed kilku dni: — Ostatnio śnił mi się Munter, ten nasz niski, wariacki profesorek od numerologii. Był jakiś bal zimowy, a on prosił Vulchanową od czarnej magii do tańca, bo nażarł się czekoladek z amortencją, które podsunął mu jakiś uczeń. O reszcie wolę ci nie opowiadać, to było koszmarne — skwitował ze zgoła rozbawionym westchnieniem.
Pamiętasz jeszcze tamte czasy?
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Intencja była niewiadoma, a choćby pogłoska o jej możliwym kształcie ściskała brzuch w sposób, do którego nigdy głośno nie śmiałabym się przyznać. Mocniej niż surowy skórzany pas, któremu bliżej było do chłopskiej ozdoby niż strojnego, arystokratycznego akcesorium. Nie mogłam się starać, nie chciałam się starać. Nie umiałam przyjąć do wiadomości, że ktoś mógł się starać. Dla mnie. O suche wargi rozcierały się niewidzialne rosyjskie złorzeczenia. Zimnokrwista natura dozowała ryzyko nieznośnego podrygu. Myślałam, że jestem gotowa ostudzić każdą podejrzaną chęć, która nakazała mu kreślić zgrabne listy i wyrażać dziwaczną, plecioną z nostalgii sympatię. Od zaakceptowania przyjaznej solidarności dużo łatwiej przychodziło mi uwierzenie w swoisty podstęp żerujący na przetartych dziesięć lat temu szlakach, kiełkujący pod zmyślnym łbem od zawsze zdolnym do prowadzenia zawiłych kalkulacji. Tak bardzo się ode mnie różnił, że nie umiałam zawierzyć własnym przypuszczeniom, nie posiadałam pewności, że oto jestem tuż o jeden krok przed nim. Zapewne właśnie dlatego postanowiłam wskazać miejsce spotkania, blisko niedźwiedzi. Jeżeli miałam takie życzenie, pozostawiałam wyraziste ślady, naruszałam mijaną przestrzeń, trzymając się przeświadczenia, że tylko ten, którego wybrałam, będzie zdolny odnaleźć trop. Jeśli przepadnę.
U celu potężny starodrzew zdawał się wprawić w ruch ciężkie, liściaste gałęzie i jeszcze tę jedną, dodatkową warstwą zapewnić nam poczucie odosobnienia. Zaklęte w drewnie wiązki magii prowokowały aurę, wtrącając między myśli osobliwe uczucie, którego nie potrafiłam do końca zinterpretować. Z pewnością pieściło uszy, przemycając poradę, zachętę, opiekę. Próbowałam nie słuchać.
Mogę odejść, rzekłabym, gdyby szybko nie wyraził faktycznej aprobaty dla mojej obecności. Czułam, że wcale nie muszę mu towarzyszyć, skoro witał się z niesfornością, w której nie potrafiłam zinterpretować pogodnej nuty. – Tak – odpowiedziałam ostrożnie, również po norwesku, nie odnajdując specjalnego powodu, by zatajać, że w tej całej niepewności i wzmożonej czujności żołądek ściskał mi się nie nawet od pierwszego rannego wejrzenia, ale i nocnej niewoli. Zamierzał mnie karmić? Zgięłam kończyny i opuściłam ciało w dół, lokując się dość zwinnie na kocu. – Czy to piknik? – zapytałam wreszcie, dodając do siebie wszystkie prędkie spostrzeżenia i jednocześnie, ściągając nieco mocniej w dół długie rękawy kremowej koszuli, kiedy ręce zgodnie spoczywały na udach. On był tuż przede mną, nie oddzielał nas zaskakujący kosz, ale dobierając pozycję, zdawałam się pilnować osobistej wolności. Wciąż nie wiedziałam, czego dokładnie chciał. Czy musiał się tak starać? Jeszcze chwila i otworzy usta, by rozpocząć próby jakiejś nieokreślonej namowy, na coś, po coś, dla kogoś. Nieznajomość motywacji wciąż drażniąco zadrapywała myśli – bardziej niż zrywający się co rusz wiatr, który gnębił rogi miękkiego okrycia i skrawki spódnicy. Może trzeba było jednak zostać przy spodniach. Pod typową dla siebie pozą, niewzruszoną, wyuczoną tamowania najmniejszego drgnięcia, coś poruszało się dość niespokojnie. Chyba byłam przejęta, coraz bardziej ciekawa, łaknąca prędkich odpowiedzi i zaprzestania tajemniczej igraszki. Kompletnie nie wiedziałam, o co w tym wszystkim chodzi. Był jak niezbadany grunt, bez żadnych śladów i zapachów, które mogłabym poznać. W dodatku wkrótce przemawiający grzecznie, z uśmiechem, którego nie mogłam jednak odwzajemnić – zbyt zastygła we własnej markotności. – Jesteś miły – przyznałam w odpowiedzi, nie robiąc tego w idei spisywanych przed wiekami protokołów. Trochę mniej pewna, trochę stwierdzająca, bo łatwiej było głośno nazywać własne obserwacje o jego osobie, niż godzić się na to, że mnie samej też było miło, albo szczebiotać jak te wysokiej klasy damy, do których nigdy nie należałam. Co teraz? Mogłam go zmusić, by wreszcie przyznał, jaki jest jego cel? Dalej jednak pielęgnowałam w sobie cierpliwość, wyławiając po drodze pewne trudności z dopasowaniem się do naszykowanego otoczenia i wszystkich tych drobnych atrybutów. Wrażliwe zmysły dawno jednak zdawały się wyczuć, że pachniał, że w obliczu brudu i niedoli ostatnich dni wydawał się niesamowicie świeży.
Przyjęłam zahaczającą o nasze wspólne sentymenty opowieść, w której Igor sprytnie łączył to, co ostatnie z tym, co minione. Przy tym był taki lekki, obdarzony naturalnym talentem do składania słów, z pogodnym tłem. – Opowiadaj dalej – poprosiłam krótko. Kompletnie daleka od prawidłowych interpretacji.– Które z nich zamordowało pierwsze? – przecież amortnecja była trucizną, przecież odurzające, zafałszowane uwielbienie prowadzić mogło do zguby, tortury i wreszcie przywoływać ciemną śmierć. – Takich jak on Vulchanowa przecinała w pół jednym zaklęciem. Nigdy nie lubiła liczb – przyznałam, poniekąd dając mu się wciągnąć w tamte stare czasy i w te nowe rozmówki. W istocie, pamiętałam. Jego z tamtych czasów także. – Czy ty... masz dużo złych snów? – zapytałam nagle, łapiąc się na jakimś takim: ja też. Każde wejrzenie księżyca przynosiło przekleństwo makabrycznych obrazów. Może wcale nie byłam z tym sama?
U celu potężny starodrzew zdawał się wprawić w ruch ciężkie, liściaste gałęzie i jeszcze tę jedną, dodatkową warstwą zapewnić nam poczucie odosobnienia. Zaklęte w drewnie wiązki magii prowokowały aurę, wtrącając między myśli osobliwe uczucie, którego nie potrafiłam do końca zinterpretować. Z pewnością pieściło uszy, przemycając poradę, zachętę, opiekę. Próbowałam nie słuchać.
Mogę odejść, rzekłabym, gdyby szybko nie wyraził faktycznej aprobaty dla mojej obecności. Czułam, że wcale nie muszę mu towarzyszyć, skoro witał się z niesfornością, w której nie potrafiłam zinterpretować pogodnej nuty. – Tak – odpowiedziałam ostrożnie, również po norwesku, nie odnajdując specjalnego powodu, by zatajać, że w tej całej niepewności i wzmożonej czujności żołądek ściskał mi się nie nawet od pierwszego rannego wejrzenia, ale i nocnej niewoli. Zamierzał mnie karmić? Zgięłam kończyny i opuściłam ciało w dół, lokując się dość zwinnie na kocu. – Czy to piknik? – zapytałam wreszcie, dodając do siebie wszystkie prędkie spostrzeżenia i jednocześnie, ściągając nieco mocniej w dół długie rękawy kremowej koszuli, kiedy ręce zgodnie spoczywały na udach. On był tuż przede mną, nie oddzielał nas zaskakujący kosz, ale dobierając pozycję, zdawałam się pilnować osobistej wolności. Wciąż nie wiedziałam, czego dokładnie chciał. Czy musiał się tak starać? Jeszcze chwila i otworzy usta, by rozpocząć próby jakiejś nieokreślonej namowy, na coś, po coś, dla kogoś. Nieznajomość motywacji wciąż drażniąco zadrapywała myśli – bardziej niż zrywający się co rusz wiatr, który gnębił rogi miękkiego okrycia i skrawki spódnicy. Może trzeba było jednak zostać przy spodniach. Pod typową dla siebie pozą, niewzruszoną, wyuczoną tamowania najmniejszego drgnięcia, coś poruszało się dość niespokojnie. Chyba byłam przejęta, coraz bardziej ciekawa, łaknąca prędkich odpowiedzi i zaprzestania tajemniczej igraszki. Kompletnie nie wiedziałam, o co w tym wszystkim chodzi. Był jak niezbadany grunt, bez żadnych śladów i zapachów, które mogłabym poznać. W dodatku wkrótce przemawiający grzecznie, z uśmiechem, którego nie mogłam jednak odwzajemnić – zbyt zastygła we własnej markotności. – Jesteś miły – przyznałam w odpowiedzi, nie robiąc tego w idei spisywanych przed wiekami protokołów. Trochę mniej pewna, trochę stwierdzająca, bo łatwiej było głośno nazywać własne obserwacje o jego osobie, niż godzić się na to, że mnie samej też było miło, albo szczebiotać jak te wysokiej klasy damy, do których nigdy nie należałam. Co teraz? Mogłam go zmusić, by wreszcie przyznał, jaki jest jego cel? Dalej jednak pielęgnowałam w sobie cierpliwość, wyławiając po drodze pewne trudności z dopasowaniem się do naszykowanego otoczenia i wszystkich tych drobnych atrybutów. Wrażliwe zmysły dawno jednak zdawały się wyczuć, że pachniał, że w obliczu brudu i niedoli ostatnich dni wydawał się niesamowicie świeży.
Przyjęłam zahaczającą o nasze wspólne sentymenty opowieść, w której Igor sprytnie łączył to, co ostatnie z tym, co minione. Przy tym był taki lekki, obdarzony naturalnym talentem do składania słów, z pogodnym tłem. – Opowiadaj dalej – poprosiłam krótko. Kompletnie daleka od prawidłowych interpretacji.– Które z nich zamordowało pierwsze? – przecież amortnecja była trucizną, przecież odurzające, zafałszowane uwielbienie prowadzić mogło do zguby, tortury i wreszcie przywoływać ciemną śmierć. – Takich jak on Vulchanowa przecinała w pół jednym zaklęciem. Nigdy nie lubiła liczb – przyznałam, poniekąd dając mu się wciągnąć w tamte stare czasy i w te nowe rozmówki. W istocie, pamiętałam. Jego z tamtych czasów także. – Czy ty... masz dużo złych snów? – zapytałam nagle, łapiąc się na jakimś takim: ja też. Każde wejrzenie księżyca przynosiło przekleństwo makabrycznych obrazów. Może wcale nie byłam z tym sama?
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Podlegająca wątpliwościom intencja i jego umysł naznaczała świadectwem pewnych wyraźnych wahań, bo w pochyłych literach spisanego zaproszenia wybrzmiewało najprędzej lapidarne natchnienie. Do, chwilowego bodaj, odcięcia się pokaźnym murem od angielskiej szarówki; do zapadnięcia się, choćby na lapidarny ruch czasu, w odmęty szkolnego sentymentu, którego nie wypierał z umysłu w posturze rozgoryczonego maniaka. Durmstrang majaczył bowiem w pamięci dziedzictwem burzliwego poszukiwania własnej tożsamości, gdzieś pomiędzy władzą a poddaństwem, gdzieś pomiędzy spokojem a płomiennością, wreszcie też w obliczu rozsądku i zupełnej głupoty. Nie były to więc wspomnienia drastycznie odmienne od dzisiejszej codzienności, w której zmagał się z podobnymi dylematami istnienia. W sednie tej inicjatywy było też coś jeszcze — to świdrujące umysł uczucie niespełnionej przed laty misji, gdy w bladym wyzwaniu postanowił dobrać się do skrywanych w dziewczęciu, teraz już kobiecie, tajemnic; gdy, w jakimś miałkim wyborze zaintrygowanego młodzieńca, za zasadne uznał rozczłonkowywanie jej frustrująco zamkniętej osobowości. Ludzki pierwiastek wścibskiej ciekawości nakazywał chyba sprawdzić, czy za fasadą posągowo marudnej, a przy tym jakże drapieżnej, niedźwiedzicy, kryło się więcej. Jakby na przekór losowi zabiegał o uwagę niezainteresowanej, pragnął rozewrzeć te milczące usta, zaś całą resztę cudzych warg, szczebiocząco irytujących przejawem bezpośredniego urzeczenia, jednogłośnie i ostatecznie zamknąć. Najwyraźniej znudziło go już zgrywanie ulubieńca wśród rzędów rozmarzonych spojrzeń, najwyraźniej chciał zabawić się banałami admiracji, które ktoś w końcu mógłby docenić. Na pęczki miał już tych relacji tkanych nieprzyzwoitym flirtem, czułym całusem, lubieżnym pozytonium; zwielokrotnieniem mnożyły się już obawy o jutro, o niepewność przyszłości, przed kilkoma dniami, nagle i niespodziewanie, zburzoną kaskadą śmiercionośnych meteorytów. W cieniu powszechnej niemocy chwytał się więc możliwości nęcących przyjemnością, jakąś bezwstydną formą łapania życia wprost za fraki, z arogancko nonszalanckim uśmiechem i wszechogarniającym uczuciem satysfakcji. Bo choć nie widział w niej realnego potencjału ni to na żonę, ni kochankę, będąc niemalże stuprocentowo pewnym, że w żadnej rzeczywistości nie dopuściłaby do podobnego scenariusza, ten niewinny piknik o świcie nie był żadnym obrazoburczym występkiem. Szczerze wątpił, by zdolna była kiedykolwiek spojrzeć na niego z wyczekiwaną przychylnością, nie ona jedyna spośród cór tego rodu rysowała go zresztą w barwach niezdefiniowanej ambiwalencji, ale to bynajmniej nie przeszkadzało mu w podejmowaniu dalekich ostentacji decyzji. Schadzka z jedną, spacer z drugą, trzecia w łóżku, czwarta na kolacji, z piątą z nosem w książce; lawirował w morzu możliwości i, tak po prostu, robił swoje, dogadzając pierwszej, słodząc ostatniej, przymilając się jeszcze innej. Z nią nie miało być inaczej.
— To nic specjalnego, ale wybrałaś osobliwą porę, więc chciałem zapewnić ci śniadanie... — wyjaśnił niby skromnie, wyjąwszy z koszyka niewielką drewnianą tacę i dwa puste szkiełka; te już wkrótce wypełniły się ciemnym sokiem, znacząc granice naczyń podobną do wina naleciałością. Gest prosty i z pozoru niewiele znaczący, istotnie jednak poczyniony tylko na poczet odwiania towarzyszącej jej nadal niezręczności. Nie krępuj się. — Istotnie, jestem, właściwie to zawsze byłem. Zapomniałaś już, że napisałem za ciebie kiedyś jedno czy dwa wypracowania? — odparł miękko, bez choćby cna pretensji, bardziej w tonie rozbawienia, niźli ponurego wypomnienia. Z własnego kubka upił nieco kwaskowatej, porzeczkowej esencji, potem odstawiał go na bok, ponownie opierając się plecami o szarawą korę tutejszego, dziwacznie majestatycznego, drzewa. I przyglądał się jej bez zawahania, raz po raz mrużąc tylko oczy w świetle przenikliwego blasku słońca. Naprawdę się postarała, naprawdę przyszła i zdawała się chcieć na niego patrzeć, bez tych swoich zwyczajowych fuknięć i naburmuszonej miny. Nienormalne. Opowiedziana zaraz pokrótce historia spotkała się jednak niespodziewanymi pytaniami, na jej prośbę pospieszył więc ze stosownym wyjaśnieniem:
— Nie było żadnego morderstwa, raczej... plątanina abstrakcyjnie szczegółowych kadrów, w których się kochali. — Słowem, popieprzone wyobrażenie pornograficznych scenek, splecionych w spójny, nieprzyjemnie dłużący się film, pozbawiony fabuły i nasyconych kolorów. Niemy, z miernie obsadzonymi rolami i prymitywnym scenariuszem. — Nie rozpłatała go więc zaklęciem na pół, ale w trakcie eliksir stracił na mocy, więc narzekała, okropnie narzekała. Że jest nudny i monotonny, jak cała jego numerologia — skwitował z dyskretnym uśmiechem, pozwalając w ciszy na przyjęcie tej irrealnej historyjki. — Złych? Niekiedy — przyznał ogólnikowo, z głosem spowitym w nagłą pochmurność; prędko jednak z czerni własnych spodni podniósł wzrok do góry, wprost ku kształtom jej twarzy, wyrażającym teraz zgoła pokrętnie przedmiot jej intymnych kataklizmów. — Tobie też śniło się coś złego? Co takiego? — podpytał w nienachalnej sugestii, omiótłszy spojrzeniem rozmyty, obecnością jej statury, obraz pobliskiej okolicy. Opowiedz mi.
— To nic specjalnego, ale wybrałaś osobliwą porę, więc chciałem zapewnić ci śniadanie... — wyjaśnił niby skromnie, wyjąwszy z koszyka niewielką drewnianą tacę i dwa puste szkiełka; te już wkrótce wypełniły się ciemnym sokiem, znacząc granice naczyń podobną do wina naleciałością. Gest prosty i z pozoru niewiele znaczący, istotnie jednak poczyniony tylko na poczet odwiania towarzyszącej jej nadal niezręczności. Nie krępuj się. — Istotnie, jestem, właściwie to zawsze byłem. Zapomniałaś już, że napisałem za ciebie kiedyś jedno czy dwa wypracowania? — odparł miękko, bez choćby cna pretensji, bardziej w tonie rozbawienia, niźli ponurego wypomnienia. Z własnego kubka upił nieco kwaskowatej, porzeczkowej esencji, potem odstawiał go na bok, ponownie opierając się plecami o szarawą korę tutejszego, dziwacznie majestatycznego, drzewa. I przyglądał się jej bez zawahania, raz po raz mrużąc tylko oczy w świetle przenikliwego blasku słońca. Naprawdę się postarała, naprawdę przyszła i zdawała się chcieć na niego patrzeć, bez tych swoich zwyczajowych fuknięć i naburmuszonej miny. Nienormalne. Opowiedziana zaraz pokrótce historia spotkała się jednak niespodziewanymi pytaniami, na jej prośbę pospieszył więc ze stosownym wyjaśnieniem:
— Nie było żadnego morderstwa, raczej... plątanina abstrakcyjnie szczegółowych kadrów, w których się kochali. — Słowem, popieprzone wyobrażenie pornograficznych scenek, splecionych w spójny, nieprzyjemnie dłużący się film, pozbawiony fabuły i nasyconych kolorów. Niemy, z miernie obsadzonymi rolami i prymitywnym scenariuszem. — Nie rozpłatała go więc zaklęciem na pół, ale w trakcie eliksir stracił na mocy, więc narzekała, okropnie narzekała. Że jest nudny i monotonny, jak cała jego numerologia — skwitował z dyskretnym uśmiechem, pozwalając w ciszy na przyjęcie tej irrealnej historyjki. — Złych? Niekiedy — przyznał ogólnikowo, z głosem spowitym w nagłą pochmurność; prędko jednak z czerni własnych spodni podniósł wzrok do góry, wprost ku kształtom jej twarzy, wyrażającym teraz zgoła pokrętnie przedmiot jej intymnych kataklizmów. — Tobie też śniło się coś złego? Co takiego? — podpytał w nienachalnej sugestii, omiótłszy spojrzeniem rozmyty, obecnością jej statury, obraz pobliskiej okolicy. Opowiedz mi.
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Śniadanie. Miękki koc, koszyk, owoce i wonne, słodkie trunki – wszystko idealnie między nami, ponad męskim gestem spoglądającym na mnie z zachętą. Nie miałam pewności, co należało o tym pomyśleć, jak rozszyfrować przedziwne zaopiekowanie wyrażone tym skąpym zgromadzeniem dwóch starych druhów, którzy nigdy nie podążali na wspólną wyprawę, a jednak pałaszowali gdzieś przed laty szczenięce ścieżki, dobrze znane korytarze i dojrzewające zakamarki. Był obecny, w żywej lub z wolna blednącej barwie, ale wciąż podejrzany gdzieś w stercie przykurzonych wspomnień. Jakby wczoraj, gdy spoglądałam na niego skryta za zimnym kamieniem wyszlifowanym na kształt Gellerta Grindewalda, w formalnych burgundowych rękawach, pod którymi stygło ciało wygrzane szalejącymi akrobacjami miotły na srogim wietrze, gdzieś ponad wieżami, gdzieś na placu boju wraz z innymi ryczącymi bestiami. Stargane włosy pośpiesznie wpychałam wtedy za kołnierz, bo kolejna lekcja miała niewybaczalną twarz, a ja i tak byłam już wtedy spóźniona.
Patrzyłam dziś na niego, niemal spetryfikowana, dalej tak samo skryta, gotowa umknąć, gdyby ośmielił się zbliżyć za bardzo. Gotowa pogryźć, gdyby tylko na to zasłużył. Tymczasem on przynosił garść smacznych dobroci. Tak dzisiaj, tak wtedy. Drzewo mogło bronić mnie przed widokami, niczym tamta wyjęta z mar rzeźba wielkiego inicjatora., ale to on miał je za plecami, nie było mowy o podobnym kamuflażu. W godzinie zaopatrzeniowego niedostatku obietnica rozłożona między nami nęciła tylko bardziej. Nie głodowałam, a jednak tym razem wyszłam z domu zupełnie nienajedzona. Czyżby wiedział? Czynił coś miłego, a ja nie umiałam zareagować. Tak trudno było przyjąć bezinteresowność oczu, które zdawały się wcale mnie nie opuszczać. Nigdy nie byłam na takim pikniku, a już na pewno nie sama, z mężczyzną. Czym innym było towarzyszenie Lysandrze podczas podobnych scenek w ogrodzie. Jej obecność mnie nie przejmowała w ten dziwny sposób, a jego bardzo. Do życia budziły się dawno zasuszone westchnienia nastolatki, a ja w jakiejś dziwacznej myśli wcale nie chciałam tego utracić. Bacznie przyglądałam się, jak wypełnia naczynia sokiem. Za chwilę miałam je już w dłoniach. Palce chętnie zajęły się czymkolwiek, usta zabarwiły się granatowym smakiem porzeczki. Już prawie zapomniałam, jak wspaniale pieściła podniebienie. Nagle wygodniej tonęło się w odmętach płynnych owoców, niż w tych szarych oczach. Mogłam przemawiać swobodnie po norwesku, a i tak cierpiałam na niedostatek słów.
– Nie zapomniałam – odparłam nagle, zupełnie poważnie, wznosząc ku niemu szeroko otwarte oczy. Nie podchwyciłam zabawnego tonu. Czy miał mi za złe tamte sprawki? Czy… zapomniał, że kiedy tylko profesorskie pióro zanotowało porządną ocenę w moim dzienniku za sprawą jego naukowego wywody, próbowałam się spotkać? Zanotowałam siłę łomotu, który towarzyszył z trudem wtedy wyskrobanym słówkom na pergaminie. Ponad plamami atramentu czerwień przelewała się przez moją twarz. Nigdy bym się do tego nie przyznała. Zadręczona i przejęta tym tak bardzo, musiałam potem iść w teren i dać upust rozwalającej mnie dawce energii. – Chyba ci nigdy nie podziękowałam – przyznałam, zaskakując przy tym samą siebie. Planowałam to zrobić wtedy, w tamtym miejscu, ale nie przyszedł. – Pomogły… zamazać moje wszystkie spóźnienia – dodałam jeszcze, zakotwiczając się w tych wspomnieniach na nieco dłużej. Siedzenie w ławce nie było czynnością dobrze przeze mnie opanowaną. Docieranie na czas także. Szczególnie gdy trzeba było z placów treningowych przedostać się do klasy. Dziś jednak zastanawiałam się, czy mogę to jakoś nadrobić, czy powinnam jakąś się mu odwdzięczyć. Nie prosił o to, rozumiałam, a jednak zbudzony obrazek sprzed lat natychmiast otworzył garść tamtejszych historii. Nie ominął również tego nieposkromionego uczucia, które w magii szkolnych korytarzy towarzyszyło mi niemal zawsze, gdy mogliśmy porozmawiać. Zamordowałam to dawno temu, teraz nie miało prawa do ostatniego urwanego oddechu. A jednak. Byłam spięta, podczas gdy on wygodnie opierał się o drzewo, pozwalając, by słońce tańczyło mu po twarzy. Jak to znosił? Dlaczego miał w sobie tyle wolności, podczas gdy ja gniotłam naczynie w palcach?
Dalej zaś rozprawiał z niemniejszą śmiałością, otwierając przede mną bramy intymnej porcji snów. – Kochali – powtórzyłam po nim, nagle lekko naciskając zębem na wargę. Śnił o miłości nauczycieli. O cielesności. Powoli przetwarzałam tę perspektywę. – Dlaczego masz takie okropne sny? – spytałam, krzywiąc się, jeszcze zanim wyobraźnia zdołała podsunąć mi pełnie prawdopodobnej ilustracji. – Wolałabym chyba oglądać, jak się mordują. Może mu to zrobiła, gdy ty się zbudziłeś, Igorze – ciągnęłam dalej to przypuszczenie, próbując chyba naprawić jego sen. Wydawało się jednak, że ratunku już żadnego nie było, a i sam Karkaroff zdawał się podchodzić do tych koszmarów niespecjalnie zadręczony. – Nigdy nie miałam takich snów – przyznałam nawet dość rozluźniona, nie czyniąc wielkiej sprawy ofiarowania mu podobnej informacji. Obecnie w cieniu spuszczonych powiek przeżywałam tylko udrękę. Mogłam zazdrościć komicznych, zdziwaczałych opowiastek spod poduszek, mogłam właśnie teraz przyjąć je wszystkie, byleby skończyło się to, co wyrywało ze mnie duszę przy każdym mrugnięciu księżyca. Też, coś złego, śniło. Igor próbował ulokować swoje i moje sny na jednej wadze. Był w błędzie. – Od pierwszej spadającej gwiazdy i wciąż się śni. Morduję moją rodzinę, torturuję, męczę, nadziewam na strzały, a potem oskórowuję jednego po drugim – wyznałam gładko, beznamiętnie, jakby usta po prostu wypluwały mechanicznie słowa. Pod oczami jednak czaił się kataklizm. Chciał o tym słuchać? To opowieść brudna, wstrętna, drwiąca z sielskiego legowisko, które dla nas przygotował. Nie chciałam burzyć tego swoimi słowami, a jednak… zapytał, więc odpowiedziałam. Skradłam jeszcze jeden łyk napoju, nagle chętnie uciekając z uwagą gdzieś w bok, między drzewa. Spodziewałam się, że teraz dojrzy zaciemnione spojrzenie pod powiekami, twarz bledszą niż zwykle, ruchy dość sztywne i niepokój, który pętał mnie już od dwóch tygodni.
Patrzyłam dziś na niego, niemal spetryfikowana, dalej tak samo skryta, gotowa umknąć, gdyby ośmielił się zbliżyć za bardzo. Gotowa pogryźć, gdyby tylko na to zasłużył. Tymczasem on przynosił garść smacznych dobroci. Tak dzisiaj, tak wtedy. Drzewo mogło bronić mnie przed widokami, niczym tamta wyjęta z mar rzeźba wielkiego inicjatora., ale to on miał je za plecami, nie było mowy o podobnym kamuflażu. W godzinie zaopatrzeniowego niedostatku obietnica rozłożona między nami nęciła tylko bardziej. Nie głodowałam, a jednak tym razem wyszłam z domu zupełnie nienajedzona. Czyżby wiedział? Czynił coś miłego, a ja nie umiałam zareagować. Tak trudno było przyjąć bezinteresowność oczu, które zdawały się wcale mnie nie opuszczać. Nigdy nie byłam na takim pikniku, a już na pewno nie sama, z mężczyzną. Czym innym było towarzyszenie Lysandrze podczas podobnych scenek w ogrodzie. Jej obecność mnie nie przejmowała w ten dziwny sposób, a jego bardzo. Do życia budziły się dawno zasuszone westchnienia nastolatki, a ja w jakiejś dziwacznej myśli wcale nie chciałam tego utracić. Bacznie przyglądałam się, jak wypełnia naczynia sokiem. Za chwilę miałam je już w dłoniach. Palce chętnie zajęły się czymkolwiek, usta zabarwiły się granatowym smakiem porzeczki. Już prawie zapomniałam, jak wspaniale pieściła podniebienie. Nagle wygodniej tonęło się w odmętach płynnych owoców, niż w tych szarych oczach. Mogłam przemawiać swobodnie po norwesku, a i tak cierpiałam na niedostatek słów.
– Nie zapomniałam – odparłam nagle, zupełnie poważnie, wznosząc ku niemu szeroko otwarte oczy. Nie podchwyciłam zabawnego tonu. Czy miał mi za złe tamte sprawki? Czy… zapomniał, że kiedy tylko profesorskie pióro zanotowało porządną ocenę w moim dzienniku za sprawą jego naukowego wywody, próbowałam się spotkać? Zanotowałam siłę łomotu, który towarzyszył z trudem wtedy wyskrobanym słówkom na pergaminie. Ponad plamami atramentu czerwień przelewała się przez moją twarz. Nigdy bym się do tego nie przyznała. Zadręczona i przejęta tym tak bardzo, musiałam potem iść w teren i dać upust rozwalającej mnie dawce energii. – Chyba ci nigdy nie podziękowałam – przyznałam, zaskakując przy tym samą siebie. Planowałam to zrobić wtedy, w tamtym miejscu, ale nie przyszedł. – Pomogły… zamazać moje wszystkie spóźnienia – dodałam jeszcze, zakotwiczając się w tych wspomnieniach na nieco dłużej. Siedzenie w ławce nie było czynnością dobrze przeze mnie opanowaną. Docieranie na czas także. Szczególnie gdy trzeba było z placów treningowych przedostać się do klasy. Dziś jednak zastanawiałam się, czy mogę to jakoś nadrobić, czy powinnam jakąś się mu odwdzięczyć. Nie prosił o to, rozumiałam, a jednak zbudzony obrazek sprzed lat natychmiast otworzył garść tamtejszych historii. Nie ominął również tego nieposkromionego uczucia, które w magii szkolnych korytarzy towarzyszyło mi niemal zawsze, gdy mogliśmy porozmawiać. Zamordowałam to dawno temu, teraz nie miało prawa do ostatniego urwanego oddechu. A jednak. Byłam spięta, podczas gdy on wygodnie opierał się o drzewo, pozwalając, by słońce tańczyło mu po twarzy. Jak to znosił? Dlaczego miał w sobie tyle wolności, podczas gdy ja gniotłam naczynie w palcach?
Dalej zaś rozprawiał z niemniejszą śmiałością, otwierając przede mną bramy intymnej porcji snów. – Kochali – powtórzyłam po nim, nagle lekko naciskając zębem na wargę. Śnił o miłości nauczycieli. O cielesności. Powoli przetwarzałam tę perspektywę. – Dlaczego masz takie okropne sny? – spytałam, krzywiąc się, jeszcze zanim wyobraźnia zdołała podsunąć mi pełnie prawdopodobnej ilustracji. – Wolałabym chyba oglądać, jak się mordują. Może mu to zrobiła, gdy ty się zbudziłeś, Igorze – ciągnęłam dalej to przypuszczenie, próbując chyba naprawić jego sen. Wydawało się jednak, że ratunku już żadnego nie było, a i sam Karkaroff zdawał się podchodzić do tych koszmarów niespecjalnie zadręczony. – Nigdy nie miałam takich snów – przyznałam nawet dość rozluźniona, nie czyniąc wielkiej sprawy ofiarowania mu podobnej informacji. Obecnie w cieniu spuszczonych powiek przeżywałam tylko udrękę. Mogłam zazdrościć komicznych, zdziwaczałych opowiastek spod poduszek, mogłam właśnie teraz przyjąć je wszystkie, byleby skończyło się to, co wyrywało ze mnie duszę przy każdym mrugnięciu księżyca. Też, coś złego, śniło. Igor próbował ulokować swoje i moje sny na jednej wadze. Był w błędzie. – Od pierwszej spadającej gwiazdy i wciąż się śni. Morduję moją rodzinę, torturuję, męczę, nadziewam na strzały, a potem oskórowuję jednego po drugim – wyznałam gładko, beznamiętnie, jakby usta po prostu wypluwały mechanicznie słowa. Pod oczami jednak czaił się kataklizm. Chciał o tym słuchać? To opowieść brudna, wstrętna, drwiąca z sielskiego legowisko, które dla nas przygotował. Nie chciałam burzyć tego swoimi słowami, a jednak… zapytał, więc odpowiedziałam. Skradłam jeszcze jeden łyk napoju, nagle chętnie uciekając z uwagą gdzieś w bok, między drzewa. Spodziewałam się, że teraz dojrzy zaciemnione spojrzenie pod powiekami, twarz bledszą niż zwykle, ruchy dość sztywne i niepokój, który pętał mnie już od dwóch tygodni.
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
W powietrzu mimowolnie zastygł splot szkolnych wspomnień, te wiły się wszakże różnorodnymi nićmi, w jej świadomości bardziej z pewnością zawiłymi, niźli on sam mógłby w ogóle przypuszczać. Reminiscencje składały się w jakiś fikuśny wzór, wiedziony z początku naturalnym dystansem, trochę przygaszonym później przez jego pozorną dobrotliwość, prędzej uzasadnianą szczeniacką ciekawością, nie altruistyczną chętką na niesienie pomocy; przenikliwym wzrokiem badał wówczas kąty jej twarzy, wiecznie rumiane od smagającego policzki wiatru, zwyczajowo okalane włosami rozwichrzonymi od biegu, wreszcie — skrywające w swych rysach urodziwą pannę o dobrym rodowodzie, przez co niektórych uznawaną jednak za odpychającą zjawę dzikości. Jej mundurek pozostawał wiecznie pomięty, jej stosunek do naukowych obowiązków kształtował chaos, całość uzupełniała natomiast enigmatyczna mrukliwość. Z tym właśnie, zapisanym na wargach sceptycyzmem, przyjmowała jego wielkoduszną propozycję; on jednak, niezrażony nieobecnością patetycznej kurtuazji, zasiadł grzecznie przy chyboczącym blacie, mocząc kraniec stalówki w odmętach inkaustu, kolejno przekładając jego intensywny kolor w szorstkość rozpościerającego się pergaminu. W podpisany ej nazwiskiem esej włożył nie mniej pracy, niż w ten autorski; oddech dziewczęcej ulgi z pewnością spoczął więc nad kartką głoszącą o zadowalającej ocenie. Niemo oczekiwał więc gestu podzięki, choćby pojedynczego wyrazu dobrego słowa, to jednak nie nadchodziło w mijających dniach, liczonych w końcu jako tygodnie i miesiące znaczniejszej ciszy. Rozczarowanie rozległo się donośnym tonem, opisując ją wówczas niepochlebnym mianem zupełnego zezwierzęcenia, ale stwierdzenie to wylęgło się w umyśle niejako na przekór. Na przekór niepoznanej mu nigdy prawdzie o Amalie, która w prymitywnym akcie zazdrości, a może po prostu nastoletniej złośliwości, rozplotła sprzęg łączącego ich włókna, z zalążków tej relacji czyniąc pstrokaty kołtun niedopowiedzeń. I tak drapieżna niedźwiedzica stała się zarazem niewdzięcznicą o skamieniałym sercu, nieznającym nawet brzmienia banalnego dziękuję.
W wymienianym tu spojrzeniu plątała się zaś zaskakująca, przynajmniej po części, szczerość gestów, nienaznaczonych w swoim sednie żadnym konkretnym oczekiwaniem ani głębszą intencją. Mogła pozwolić wycisnąć mu z samej siebie każdy szczegół, mogła też, zatrwożona domniemanie fałszywym rytmem tego spotkania, zamilknąć w wymownej negacji, na powrót pozostawiając go nienasyconym. W swojej parszywej tendencji do zabawiania wielu i nęcenia coraz to kolejnych, ona w nienormalnej manierze trącała jawnym wyzwaniem. Zechciał więc smakować powoli, ostentacyjnie, kawałek po kawałku, granic jej potencjalnych słabości i to wcale nie dla nikczemnej hecy. Bynajmniej nie chciał wciskać w ich centrum naostrzonego sztyletu, bynajmniej nie chciał czynić z istoty jej człowieczeństwa ośrodka jakiejś prywatnej zemsty. Noszona w darowanych przez nią fuknięciach inność działała nań zbyt elektryzująco, by wypominał jej teraz z goryczą świadectwa dziecięcej nieobyczajności. Tamte niedorosłe wyrazy pretensji zdawały się ugrzęznąć w zimnych murach ponurego zamczyska, z dala od dżdżystego, angielskiego lądu, po którym oboje przecież snuli się w charakterze obcych przyjezdnych.
— Nie podziękowałaś — potwierdził lekko, bez zbędnego przejęcia, które niepotrzebnie mogłoby wyrysować jego konstatacje smugą pretensjonalnej sugestii. Oczy spoczęły jednak gdzieś na wysokości jej oblicza, z bladą niecierpliwością spodziewając się chyba jakiejkolwiek formy zawstydzenia. Czy ta miała wkrótce nadejść, plamiąc lico czerwonawą naleciałością, plącząc język w nieśmiałości, znosząc tęczówki nisko, do faktury koca i bujnej trawy? — Zatem masz wobec mnie dług wdzięczności. Nie zdziw się, gdy kiedyś przyjdę go uregulować — dodał po chwili, dalej miękko i z dala od wypomnienia, choć zastała treść pozostawać miała na razie niezweryfikowaną wątpliwością. Chyba tylko cyniczne, zaśmiewające się z toku jego istnienia Norny wiedziały, czy nie nadejdzie niegdyś ten dzień, w którym nogi poniosą go właśnie do niej, z konieczności palącej potrzeby albo po przyjacielskiej prośbie. Co ważniejsze, już teraz gotów był przesądzić, że choćby ze względu na łączące ich, dalekie pokrewieństwo czy retrospekcję przysługi, okazałaby się raczej ostoją uczynku. Ta lojalność łagodziła nieco jarzmo wszelkich przywar, upiększając przy okazji całą resztę, widzialnych i nie, atrybutów.
— Nie mam pojęcia. W ostatnim czasie nawet o nich nie myślałem. — O nauczycielach, winien doprecyzować, bo dywagacje o cielesności nawiedzały jego psyche aż nazbyt często. W obecnej, romantyzowanej okolicznością i tłem spotkania sytuacji daleki był wizjom nadwyrężającym instynkty, ale schadzki niesione wieczorną marą zwykły budzić weń odmienne pierwiastki. W jego przypadku okres buzującego temperamentu opóźniło niemalże trzyletnie stacjonowanie w północnej głuszy, a u samego szczytu cywilizacji, w dorodnym Londynie i okolicach, czas ten wydłużał się w wygodnej zwłoce przed szumną deklaracją, która prędzej czy później musiała paść. Kiedy i względem kogo, nieustannie zapytywał samego siebie, błądząc pośród możliwości, zauroczeń i uniesień, kryzysów i rozstań. Wolność bywała zresztą aż zanadto uzależniająca, aż do poziomu, w którym przypominać zaczynała błogi haj. — Może. Z chęcią przyjrzałbym się, jak Vulchanowa wykańcza go jednym skinieniem różdżki... Kiedyś drażniła mnie jej surowość, teraz dostrzegam w tym jednak imponującą siłę. — Siłę, której potencjał nosisz w sobie i ty, Varyo. — Uważa się, że śnimy tylko po to, by móc spokojnie spać, by mózg — przyzwyczajony do ciągłej aktywności — dawał nam złudzenie kontroli nad rzeczywistością — zaczął niepewnie, nie do końca przekonany, czy zdroworozsądkowa pociecha jakkolwiek zdoła uspokoić jej przypuszczenia. Ale kontynuował, nieprzerwanie, chyba bardziej dla rozmycia tych drastycznych obrazów, niźli w szczerej wierze, że jego myśl pozwoli odebrać przynajmniej część jej dyskomfortu. — Nie powinnaś więc ich interpretować, z pewnością nie w kategorii proroctwa. Są zazwyczaj zlepkami abstrakcji, czasami tylko nawiązywać mogą do skrytych marzeń albo lęków — stwierdzał po chwili namysłu, odlepiwszy plecy od drzewnej kory; nachylił się do niej, westchnął cicho, wystawił diagnozę. Ogólną, ale chyba sięgającą jądra widywanych kataklizmów. — Obawiasz się o swoją rodzinę, a one są tego odzwierciedleniem. Ale nic z tego się nie ziści. — A potem już tylko dosięgał jednej z jej dłoni w niespodziewanym uścisku pokrzepienia.
Jeszcze wszystko się ułoży.
W wymienianym tu spojrzeniu plątała się zaś zaskakująca, przynajmniej po części, szczerość gestów, nienaznaczonych w swoim sednie żadnym konkretnym oczekiwaniem ani głębszą intencją. Mogła pozwolić wycisnąć mu z samej siebie każdy szczegół, mogła też, zatrwożona domniemanie fałszywym rytmem tego spotkania, zamilknąć w wymownej negacji, na powrót pozostawiając go nienasyconym. W swojej parszywej tendencji do zabawiania wielu i nęcenia coraz to kolejnych, ona w nienormalnej manierze trącała jawnym wyzwaniem. Zechciał więc smakować powoli, ostentacyjnie, kawałek po kawałku, granic jej potencjalnych słabości i to wcale nie dla nikczemnej hecy. Bynajmniej nie chciał wciskać w ich centrum naostrzonego sztyletu, bynajmniej nie chciał czynić z istoty jej człowieczeństwa ośrodka jakiejś prywatnej zemsty. Noszona w darowanych przez nią fuknięciach inność działała nań zbyt elektryzująco, by wypominał jej teraz z goryczą świadectwa dziecięcej nieobyczajności. Tamte niedorosłe wyrazy pretensji zdawały się ugrzęznąć w zimnych murach ponurego zamczyska, z dala od dżdżystego, angielskiego lądu, po którym oboje przecież snuli się w charakterze obcych przyjezdnych.
— Nie podziękowałaś — potwierdził lekko, bez zbędnego przejęcia, które niepotrzebnie mogłoby wyrysować jego konstatacje smugą pretensjonalnej sugestii. Oczy spoczęły jednak gdzieś na wysokości jej oblicza, z bladą niecierpliwością spodziewając się chyba jakiejkolwiek formy zawstydzenia. Czy ta miała wkrótce nadejść, plamiąc lico czerwonawą naleciałością, plącząc język w nieśmiałości, znosząc tęczówki nisko, do faktury koca i bujnej trawy? — Zatem masz wobec mnie dług wdzięczności. Nie zdziw się, gdy kiedyś przyjdę go uregulować — dodał po chwili, dalej miękko i z dala od wypomnienia, choć zastała treść pozostawać miała na razie niezweryfikowaną wątpliwością. Chyba tylko cyniczne, zaśmiewające się z toku jego istnienia Norny wiedziały, czy nie nadejdzie niegdyś ten dzień, w którym nogi poniosą go właśnie do niej, z konieczności palącej potrzeby albo po przyjacielskiej prośbie. Co ważniejsze, już teraz gotów był przesądzić, że choćby ze względu na łączące ich, dalekie pokrewieństwo czy retrospekcję przysługi, okazałaby się raczej ostoją uczynku. Ta lojalność łagodziła nieco jarzmo wszelkich przywar, upiększając przy okazji całą resztę, widzialnych i nie, atrybutów.
— Nie mam pojęcia. W ostatnim czasie nawet o nich nie myślałem. — O nauczycielach, winien doprecyzować, bo dywagacje o cielesności nawiedzały jego psyche aż nazbyt często. W obecnej, romantyzowanej okolicznością i tłem spotkania sytuacji daleki był wizjom nadwyrężającym instynkty, ale schadzki niesione wieczorną marą zwykły budzić weń odmienne pierwiastki. W jego przypadku okres buzującego temperamentu opóźniło niemalże trzyletnie stacjonowanie w północnej głuszy, a u samego szczytu cywilizacji, w dorodnym Londynie i okolicach, czas ten wydłużał się w wygodnej zwłoce przed szumną deklaracją, która prędzej czy później musiała paść. Kiedy i względem kogo, nieustannie zapytywał samego siebie, błądząc pośród możliwości, zauroczeń i uniesień, kryzysów i rozstań. Wolność bywała zresztą aż zanadto uzależniająca, aż do poziomu, w którym przypominać zaczynała błogi haj. — Może. Z chęcią przyjrzałbym się, jak Vulchanowa wykańcza go jednym skinieniem różdżki... Kiedyś drażniła mnie jej surowość, teraz dostrzegam w tym jednak imponującą siłę. — Siłę, której potencjał nosisz w sobie i ty, Varyo. — Uważa się, że śnimy tylko po to, by móc spokojnie spać, by mózg — przyzwyczajony do ciągłej aktywności — dawał nam złudzenie kontroli nad rzeczywistością — zaczął niepewnie, nie do końca przekonany, czy zdroworozsądkowa pociecha jakkolwiek zdoła uspokoić jej przypuszczenia. Ale kontynuował, nieprzerwanie, chyba bardziej dla rozmycia tych drastycznych obrazów, niźli w szczerej wierze, że jego myśl pozwoli odebrać przynajmniej część jej dyskomfortu. — Nie powinnaś więc ich interpretować, z pewnością nie w kategorii proroctwa. Są zazwyczaj zlepkami abstrakcji, czasami tylko nawiązywać mogą do skrytych marzeń albo lęków — stwierdzał po chwili namysłu, odlepiwszy plecy od drzewnej kory; nachylił się do niej, westchnął cicho, wystawił diagnozę. Ogólną, ale chyba sięgającą jądra widywanych kataklizmów. — Obawiasz się o swoją rodzinę, a one są tego odzwierciedleniem. Ale nic z tego się nie ziści. — A potem już tylko dosięgał jednej z jej dłoni w niespodziewanym uścisku pokrzepienia.
Jeszcze wszystko się ułoży.
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Szarodrzewo z Nuneaton
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Warwickshire