Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Warwickshire
Szarodrzewo z Nuneaton
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Szarodrzewo z Nuneaton
Szarodrzewo z głębi lasów pod Nuneaton to jedno z najstarszych magicznych drzew w Anglii, a może i całej Europy: ponoć zawsze, gdy zbliżali się do niego drwale lub myśliwi, jego gałęzie ożywały i straszyły mugoli, którzy chcieli się do niego dostać – w ten sposób przetrwało już ponad 1600 lat. Ma sześć metrów średnicy i jest wysoki na czterdzieści, a jego kora przypomina kolorem angielską szarugę. W dotyku wydaje się szorstka, a przyłożona do niej dłoń delikatnie piecze. Sękate gałęzie rozchodzą się na wszystkie strony, niepostrzeżenie zamieniając się ze sobą miejscami, kiedy wiatr delikatnie kołysze wiecznie zaschniętymi burymi liśćmi. Dawno temu angielscy druidzi wsłuchiwali się w ten szelest, odnajdując w jego dźwiękach odpowiedzi na dręczące ich problemy.
Dziś czarodziejska młodzież za test męskości uznaje wdrapanie się na jego szczyt, gdzie można ułamać jedyne kwitnące gałązki szarodrzewa - od dołu tego nie widać, lecz ponoć mają przepiękną, bladobłękitną barwę i płatki delikatniejsze od jedwabiu stanowiące niepowtarzalny okaz dla każdego zielarza. Zasuszone bywają składnikami perfum - słyną z wyrazistego zapachu, który każdemu czarodziejowi wydaje się inny, powiązany z jego ukrytymi pragnieniami i kojarzące się z najpiękniejszymi wspomnieniami.
k100: ST wspięcia się na szczyt wynosi 70, do rzutu dodaje się podwojoną statystykę zwinności lub sprawności.
Lokacja zawiera kości.Dziś czarodziejska młodzież za test męskości uznaje wdrapanie się na jego szczyt, gdzie można ułamać jedyne kwitnące gałązki szarodrzewa - od dołu tego nie widać, lecz ponoć mają przepiękną, bladobłękitną barwę i płatki delikatniejsze od jedwabiu stanowiące niepowtarzalny okaz dla każdego zielarza. Zasuszone bywają składnikami perfum - słyną z wyrazistego zapachu, który każdemu czarodziejowi wydaje się inny, powiązany z jego ukrytymi pragnieniami i kojarzące się z najpiękniejszymi wspomnieniami.
k100: ST wspięcia się na szczyt wynosi 70, do rzutu dodaje się podwojoną statystykę zwinności lub sprawności.
Słyszał historie o szarodrzewie jeszcze jako dziecko – jego nauczyciel, zatrudniony przez ojca historyk, czasami o nim wspominał, gdy jego zamglone już wiekiem spojrzenie umykało w kierunku szumiących za oknem, szarozielonych lasów Sherwood; znacznie skromniejszych i mniej okazałych niż potężne drzewo, o szerokim na kilka metrów pniu i koronie sięgającej nieba, ale wtedy jeszcze Percival nie był w stanie chłopięcą wyobraźnią uchwycić tej różnicy. Lubił jednak słuchać – o magicznych gałęziach zdolnych do zamieniania się miejscami, i o bezcennych radach szeptanych przez poruszane wiatrem liście, pomagających w rozstrzygnięciu targających sercem rozterek. Mówił sobie, że kiedyś je zobaczy, wespnie się na sam szczyt i spojrzy z góry na otaczający go świat; później zapomniał – o starym nauczycielu i o jego historiach, wracając do nich myślami dopiero dzisiaj, gdy zmierzał na umówione spotkanie z Alexandrem, za drogowskaz mając szarodrzewo – widoczne już z daleka, potężniejsze i bardziej niezwykłe, niż początkowo sobie wyobrażał.
Skłamałby mówiąc, że wyczekiwał tego treningu z niecierpliwością, bo chociaż pojedynki zawsze pomagały mu oczyścić umysł z uporczywych i nękających go myśli, to do Nuneaton przygnało go głównie poczucie obowiązku; Nowy Rok nie przyniósł mu nadziei – raczej wachlarz obaw, wkradających się pod skórę i przedostających do krwioobiegu, zatruwających go od środka. Wspomnienia przeklętej walki na Pokątnej wciąż odzywały się żywo i głośno, noc w noc wpadał do wyrytego w ziemi dołu – by od razu wylądować na twardej, kamiennej posadzce w Tower, otoczony przez wyzierające na niego zza krat twarze wrogów i zbliżające się ze złowrogim łopotem szat sylwetki dementorów. Śnił koszmary realne, z których trudno było się wybudzić, przemieszane z prawdziwymi wspomnieniami; czasami znów odnajdywał się w klaustrofobicznej celi w mugolskim bunkrze, a po jego ciele wspinała się dusząca, zdolna do odebrania mu zmysłów mgła Viento Somni; wyrywał się z tych snów gwałtownie, bardziej zmęczony niż wypoczęty, z głową ciężką od pulsującego bólu, zastanawiając się, jak długo jeszcze miał być w stanie funkcjonować w podobny sposób, zawieszony gdzieś między jawą a snem. Wiedział doskonale, że sam był sobie winien – paskudne i ciężkie sny nie były spowodowane jedynie mnogością przeżyć, sam prowokował je do ataku, raz po raz narażając własny umysł na wdzierającą się z zewnątrz siłę, osłabiając go i męcząc, nie mógł jednak przestać – musiał pozbyć się tego żałosnego strachu, obawy, że w chwili, w której stracił już niemal wszystko, odbiorą mu również wolną wolę.
Jeszcze nie dzisiaj; dotarł pod samo drzewo, przystając w pobliżu szerokiego pnia i oddychając głęboko mroźnym powietrzem, starając się ściągnąć z barków chociaż część ściągającego je napięcia, pozbyć się spod ciężkich powiek resztek snu. Nigdzie jeszcze nie widział Alexandra – ale gdy już miał rozejrzeć się dookoła w poszukiwaniu pojawiającej się na horyzoncie, szczupłej sylwetki, jego spojrzenie zahaczyło o ziemię pod drzewem, a raczej – o serię wydeptanych w śniegu śladów, sugerujących, że ktoś stosunkowo niedawno tutaj był – a później najwidoczniej zniknął, bo żadna para stóp nie prowadziła w drogę powrotną od drzewa. Zmarszczył brwi, dochodząc do oczywistego, ale wcale nie tak sensownego wniosku; zadarł głowę pionowo w górę, cofając się odruchowo o kilka kroków i zawieszając spojrzenie na przesuwających się gałęziach. Widok rzeczywiście był niezwykły, bardziej zaskakująca okazała się jednak ledwie widoczna z tej odległości postać, przycupnięta na samym czubku drzewa, kilkadziesiąt metrów nad ziemią. Na takiej wysokości nie mógł rozróżnić rysów twarzy, lecz wątpił w podobne zbiegi okoliczności; to musiał być Farley. Milczał jeszcze przez chwilę, z rysami zastygłymi w wyrazie konsternacji i rozchylonymi lekko ustami, zanim zdecydował się zwrócić na siebie uwagę. – Alexandrze? – krzyknął, nabierając wcześniej w płuca mroźnego powietrza; nie był pewien, czy jego głos w ogóle przebijał się ponad gałęzie. – Czy źle zrozumiałem charakter tego spotkania i powinienem do ciebie dołączyć? – zawołał jeszcze, starając się brzmieć donośnie i wyraźnie, jednocześnie mając nadzieję, że odpowiedź brzmiała nie; nie żeby bał się odrobiny fizycznego wysiłku, ale wizja upadku z czterdziestu metrów nie wydawała mu się szczególnie zachęcająca.
Skłamałby mówiąc, że wyczekiwał tego treningu z niecierpliwością, bo chociaż pojedynki zawsze pomagały mu oczyścić umysł z uporczywych i nękających go myśli, to do Nuneaton przygnało go głównie poczucie obowiązku; Nowy Rok nie przyniósł mu nadziei – raczej wachlarz obaw, wkradających się pod skórę i przedostających do krwioobiegu, zatruwających go od środka. Wspomnienia przeklętej walki na Pokątnej wciąż odzywały się żywo i głośno, noc w noc wpadał do wyrytego w ziemi dołu – by od razu wylądować na twardej, kamiennej posadzce w Tower, otoczony przez wyzierające na niego zza krat twarze wrogów i zbliżające się ze złowrogim łopotem szat sylwetki dementorów. Śnił koszmary realne, z których trudno było się wybudzić, przemieszane z prawdziwymi wspomnieniami; czasami znów odnajdywał się w klaustrofobicznej celi w mugolskim bunkrze, a po jego ciele wspinała się dusząca, zdolna do odebrania mu zmysłów mgła Viento Somni; wyrywał się z tych snów gwałtownie, bardziej zmęczony niż wypoczęty, z głową ciężką od pulsującego bólu, zastanawiając się, jak długo jeszcze miał być w stanie funkcjonować w podobny sposób, zawieszony gdzieś między jawą a snem. Wiedział doskonale, że sam był sobie winien – paskudne i ciężkie sny nie były spowodowane jedynie mnogością przeżyć, sam prowokował je do ataku, raz po raz narażając własny umysł na wdzierającą się z zewnątrz siłę, osłabiając go i męcząc, nie mógł jednak przestać – musiał pozbyć się tego żałosnego strachu, obawy, że w chwili, w której stracił już niemal wszystko, odbiorą mu również wolną wolę.
Jeszcze nie dzisiaj; dotarł pod samo drzewo, przystając w pobliżu szerokiego pnia i oddychając głęboko mroźnym powietrzem, starając się ściągnąć z barków chociaż część ściągającego je napięcia, pozbyć się spod ciężkich powiek resztek snu. Nigdzie jeszcze nie widział Alexandra – ale gdy już miał rozejrzeć się dookoła w poszukiwaniu pojawiającej się na horyzoncie, szczupłej sylwetki, jego spojrzenie zahaczyło o ziemię pod drzewem, a raczej – o serię wydeptanych w śniegu śladów, sugerujących, że ktoś stosunkowo niedawno tutaj był – a później najwidoczniej zniknął, bo żadna para stóp nie prowadziła w drogę powrotną od drzewa. Zmarszczył brwi, dochodząc do oczywistego, ale wcale nie tak sensownego wniosku; zadarł głowę pionowo w górę, cofając się odruchowo o kilka kroków i zawieszając spojrzenie na przesuwających się gałęziach. Widok rzeczywiście był niezwykły, bardziej zaskakująca okazała się jednak ledwie widoczna z tej odległości postać, przycupnięta na samym czubku drzewa, kilkadziesiąt metrów nad ziemią. Na takiej wysokości nie mógł rozróżnić rysów twarzy, lecz wątpił w podobne zbiegi okoliczności; to musiał być Farley. Milczał jeszcze przez chwilę, z rysami zastygłymi w wyrazie konsternacji i rozchylonymi lekko ustami, zanim zdecydował się zwrócić na siebie uwagę. – Alexandrze? – krzyknął, nabierając wcześniej w płuca mroźnego powietrza; nie był pewien, czy jego głos w ogóle przebijał się ponad gałęzie. – Czy źle zrozumiałem charakter tego spotkania i powinienem do ciebie dołączyć? – zawołał jeszcze, starając się brzmieć donośnie i wyraźnie, jednocześnie mając nadzieję, że odpowiedź brzmiała nie; nie żeby bał się odrobiny fizycznego wysiłku, ale wizja upadku z czterdziestu metrów nie wydawała mu się szczególnie zachęcająca.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Alexander czuł, jak adrenalina gwałtownie wdziera się do jego żył. Podciągnął się na pierwszej gałęzi czując, jak drzewo pod jego palcami wręcz ożywa. Przez moment obawiał się, że może będzie chciało go zrzucić - jednak z każdym kolejnym krokiem coraz bardziej rozumiał, że było wręcz odwrotnie. Dlatego przyśpieszył, zaczął sięgać śmielej i dalej, raz nawet ryzykując dosłownie przeskoczenie z gałęzi na gałąź. Parł do góry, wsłuchany we własny oddech, szum liści i ciche stęknięcia drewna. W pewnym momencie zaśmiał się cicho pod nosem, nie mogąc uwierzyć, że tak prędko dotarł na szczyt. Przed nim pozostały najcieńsze z gałęzi, jednak pod jego ręce trafiały tylko te wystarczająco silne, aby go utrzymać. W końcu podciągnął się po raz ostatni, a uśmiech an jego ustach zamarł, przemieniając się w wyraz bezbrzeżnego zachwytu. Przed nim rozciągał się piękny zimowy krajobraz: pagórkowate pola poprzecinane lasami, przykryte śniegiem Arbury Hall, a dalej osnute szarymi wstęgami dymu Birmingham. Słońce leniwie przedzierało się dziś przez chmury, padając rozmigotanymi plamami na Anglię, wędrując po niej niczym marzące o podróżach dziecko wiodło palcem po mapie.
Alexander czuł się dobrze: tak po prostu. Przymknął oczy i oddychał spokojnie, a do jego zmysłów dotarło uczucie niesamowitego wręcz spokoju i szczęścia. Chłopak uchylił sennie powieki, zamiast w horyzont wbijając je w najdelikatniejsze z gałązek szarodrzewa. Pomimo panującej zimy drzewo wydało kwiaty: lekkie i blade, świetliście jasnoniebieskie płatki spośród których płynęły zapachy tak bliskie sercu Alexandra. Poczuł, jak wracają do niego migawki wspomnień: słonecznego dnia w ogrodzie i jego zagrzebanych w wilgotnej, czarnej ziemi palców; rudych loków wśród których chował się, wdychając zapach zielonych jabłek; miał wrażenie, że kosztuje truskawek, słysząc perlisty, dziewczęcy śmiech i po raz pierwszy czuje się prawdziwie wolny, spalając więzi niczym drewienko rozpalonej zapałki. Ciężko było się powstrzymać, toteż Alexander sięgnął i ostrożnie ułamał jedną z gałązek, po czym wsunął ją w butonierkę wyzierającą z klapy swojego płaszcza. Uniósł znów spojrzenie, chłonąc rozciągający się przed nim widok, kiedy usłyszał wołanie. Farley rozpoznał głos bez szwanku, bo przecież nasłuchał się go już w ostatnich miesiącach. Zadane pytanie przez krótką chwilę kusiło go udzieleniem twierdzącej odpowiedzi, jednak zamiast tego po prostu zaczął schodzić z najwyższych gałęzi, sprawnie powracając na pokrytą wydeptanym śniegiem ziemię. Przyjemny zapach gałązki cały czas miło łaskotał go w nos, napawając Alexandra energią, której nie czuł już od bardzo dawna: właściwie to nie pamiętał, żeby od czerwca czuł się aż tak dobrze.
- Dzień dobry, Percivalu - uśmiechnął się do smokologa, wyciągając na powitanie prawą dłoń. - Coś mnie podkusiło żeby spróbować swoich sił we wspinaczce. Także nie, niczego błędnie nie zinterpretowałeś, to była czysta fanaberia - odparł pogodnie młodzieniec, ściągając z szyi pomarańczowy szalik i zawieszając go na jednej z najniższych gałęzi szarodrzewa po to, by następnie ostrożnie ukryć w nim gałązkę: nie chciał jej przypadkiem uszkodzić w trakcie pojedynku. - Chyba, że też masz ochotę się powspinać, nie będę cię powstrzymywał - uzdrowiciel rzucił przez ramię, a błysk w jego oku wskazywał na to, że nie miałby nic przeciwko takiemu obrotowi sytuacji. Dłuższe zawieszenie spojrzenia na Percivalu odkryło jednak przed Alexandrem wyraźne napięcie czające się nie tylko w mimice, ale właściwie całym ciele mężczyzny. Uważne spojrzenie, jakim obrzucił drugiego zdrajcę nie mogło umknąć uwadze tegoż. Alexander uniósł delikatnie jedną brew, nie wyrażając jednak niczego słowami: wciąż nie chciał się narzucać zupełnie i pozostawiał Percivalowi wybór co do tego, czy ten chciał rozwiać wątpliwości Gwardzisty.
Alexander czuł się dobrze: tak po prostu. Przymknął oczy i oddychał spokojnie, a do jego zmysłów dotarło uczucie niesamowitego wręcz spokoju i szczęścia. Chłopak uchylił sennie powieki, zamiast w horyzont wbijając je w najdelikatniejsze z gałązek szarodrzewa. Pomimo panującej zimy drzewo wydało kwiaty: lekkie i blade, świetliście jasnoniebieskie płatki spośród których płynęły zapachy tak bliskie sercu Alexandra. Poczuł, jak wracają do niego migawki wspomnień: słonecznego dnia w ogrodzie i jego zagrzebanych w wilgotnej, czarnej ziemi palców; rudych loków wśród których chował się, wdychając zapach zielonych jabłek; miał wrażenie, że kosztuje truskawek, słysząc perlisty, dziewczęcy śmiech i po raz pierwszy czuje się prawdziwie wolny, spalając więzi niczym drewienko rozpalonej zapałki. Ciężko było się powstrzymać, toteż Alexander sięgnął i ostrożnie ułamał jedną z gałązek, po czym wsunął ją w butonierkę wyzierającą z klapy swojego płaszcza. Uniósł znów spojrzenie, chłonąc rozciągający się przed nim widok, kiedy usłyszał wołanie. Farley rozpoznał głos bez szwanku, bo przecież nasłuchał się go już w ostatnich miesiącach. Zadane pytanie przez krótką chwilę kusiło go udzieleniem twierdzącej odpowiedzi, jednak zamiast tego po prostu zaczął schodzić z najwyższych gałęzi, sprawnie powracając na pokrytą wydeptanym śniegiem ziemię. Przyjemny zapach gałązki cały czas miło łaskotał go w nos, napawając Alexandra energią, której nie czuł już od bardzo dawna: właściwie to nie pamiętał, żeby od czerwca czuł się aż tak dobrze.
- Dzień dobry, Percivalu - uśmiechnął się do smokologa, wyciągając na powitanie prawą dłoń. - Coś mnie podkusiło żeby spróbować swoich sił we wspinaczce. Także nie, niczego błędnie nie zinterpretowałeś, to była czysta fanaberia - odparł pogodnie młodzieniec, ściągając z szyi pomarańczowy szalik i zawieszając go na jednej z najniższych gałęzi szarodrzewa po to, by następnie ostrożnie ukryć w nim gałązkę: nie chciał jej przypadkiem uszkodzić w trakcie pojedynku. - Chyba, że też masz ochotę się powspinać, nie będę cię powstrzymywał - uzdrowiciel rzucił przez ramię, a błysk w jego oku wskazywał na to, że nie miałby nic przeciwko takiemu obrotowi sytuacji. Dłuższe zawieszenie spojrzenia na Percivalu odkryło jednak przed Alexandrem wyraźne napięcie czające się nie tylko w mimice, ale właściwie całym ciele mężczyzny. Uważne spojrzenie, jakim obrzucił drugiego zdrajcę nie mogło umknąć uwadze tegoż. Alexander uniósł delikatnie jedną brew, nie wyrażając jednak niczego słowami: wciąż nie chciał się narzucać zupełnie i pozostawiał Percivalowi wybór co do tego, czy ten chciał rozwiać wątpliwości Gwardzisty.
Jego słowa, mimo znaczącej odległości, zdawały się dotrzeć do celu, bo majacząca w okolicach wierzchołka sylwetka poruszyła się – i zaczęła schodzić w dół, przemieszczając się z gałęzi na gałąź ze sprawnością, którą Percival skwitował pełnym uznania gwizdnięciem. Chociaż spotkali się do tej pory zaledwie kilka razy, nie podejrzewał Alexandra o tak wysoki poziom umiejętności wspinaczkowych; czy to właśnie tym już-nie-Selwyn zajmował się w wolnym czasie? Z jednej strony trudno było mu wyobrazić sobie młodego arystokratę spędzającego popołudnia na zdobywaniu co wyższych wierzchołków drzew, ale z drugiej – chyba nie ulegało wątpliwości, że do typowego przedstawiciela szlachty było mu daleko; w tym względzie byli do siebie podobni, choć jemu samemu dojście do tego wniosku zabrało nieporównywalnie więcej czasu.
Uścisnął mężczyźnie rękę na powitanie, nie mogąc nie zauważyć bijącej od niego energii; zdawał się jakiś żywszy niż kiedy widzieli się ostatnio, mniej strapiony; posłany w jego stronę uśmiech też wydał się Percivalowi szczery, i mimowolnie postarał się go odwzajemnić – osiągając jednak wersję zdecydowanie uboższą i jakby przygaszoną, nie do końca zdolną do przebicia się przez ciągnący go ku ziemi ciężar. – Potrafię zrozumieć pokusę – odparł, przenosząc spojrzenie z zaczerwienionej od wiatru i wysiłku twarzy Gwardzisty ku koronie szarodrzewa, poruszającej się w jakimś niezrozumiałym tańcu; widok z najwyższych gałęzi musiał zapierać dech w piersiach, i Percival na samą myśl o tej rozciągającej się w nieskończoność przestrzeni zatęsknił za górami. Przez moment miał ochotę podjąć wyzwanie: sięgnąć do pierwszej gałęzi, a później następnej, wystawić na próbę własną wytrzymałość i kondycję – ale nie w tym celu się dzisiaj spotkali. – Może innym razem. Obawiam się, że nie dorównałbym ci w zwinności – odpowiedział więc, wzruszając ramionami. Sam nie był w najgorszej kondycji, porzucenie siedzącej pracy w Ministerstwie Magii na rzecz długich pieszych wędrówek po terenach rezerwatu odcisnęło się na nim wyraźnie – ale od walki na Pokątnej minął zaledwie tydzień; tydzień spędzony na wyczerpującym siłowaniu się z wysoką gorączką i bólem mięśni, stłuczonych na skutek niezbyt szczęśliwego upadku.
Nie umknęła mu przenikliwość rzuconego w jego stronę spojrzenia, nie przegapił też znaczącego uniesienia brwi, wyraźnie sugerującego, że zaledwie milimetry dalej przemykały właśnie jakieś niewypowiedziane myśli; myśli, których – mimo prób – nie potrafił odgadnąć. Spojrzał na niego pytająco, przez moment czekając na pytanie, które jednak nie zostało w żaden sposób zwerbalizowane. – Czy ubrałem płaszcz na lewą stronę? – zapytał w końcu, lekko doprawiając te słowa ironią; bez złośliwości, bardziej w formie zachęty – chcąc, by Alexander zdradził przynajmniej częściowe wyniki swojej wnikliwej obserwacji. Będącej, być może, skażeniem zawodowym; Percival pamiętał, że gdy stali w skromnej kuchni tuż po karkołomnej ucieczce ze Stonehenge, Gwardzista przyglądał mu się w podobny sposób: trochę onieśmielający, trochę irytujący, przede wszystkim jednak sprawiający wrażenie, że jego właściciel widział nieco więcej, niż Blake miałby ochotę ujawnić. Dzisiaj łapał się na tym, że – o dziwo – wcale mu to nie przeszkadzało; wprost przeciwnie, ukrywanie myśli i emocji coraz bardziej go męczyło, chwilami miał wręcz wrażenie, że dusił się tym wszystkim, chaotyczną mieszanką kotłującą się w ograniczonej przestrzeni zmęczonego umysłu – ale nawet gdyby chciał, nie wiedziałby, jak się jej pozbyć. Ani czy w ogóle powinien to zrobić. – Jak idą sprawy z Havishamem? – zapytał zamiast tego, poruszając temat, który dręczył go od czasu grudniowej wyprawy do Szkocji; żałował, że nie pozwolono mu zaangażować się w sprawę osobiście, trudne starcie z anomalią i jeszcze trudniejsze, z ludzkimi wątpliwościami i nieufnością, sprawiły, że zaczął traktować ją na pewien sposób personalnie. Czuł też odpowiedzialność: koniec końców to on namówił starszego mężczyznę do podjęcia ryzyka, które mogło w drastycznym obrocie wydarzeń obrócić się przeciwko niemu.
Uścisnął mężczyźnie rękę na powitanie, nie mogąc nie zauważyć bijącej od niego energii; zdawał się jakiś żywszy niż kiedy widzieli się ostatnio, mniej strapiony; posłany w jego stronę uśmiech też wydał się Percivalowi szczery, i mimowolnie postarał się go odwzajemnić – osiągając jednak wersję zdecydowanie uboższą i jakby przygaszoną, nie do końca zdolną do przebicia się przez ciągnący go ku ziemi ciężar. – Potrafię zrozumieć pokusę – odparł, przenosząc spojrzenie z zaczerwienionej od wiatru i wysiłku twarzy Gwardzisty ku koronie szarodrzewa, poruszającej się w jakimś niezrozumiałym tańcu; widok z najwyższych gałęzi musiał zapierać dech w piersiach, i Percival na samą myśl o tej rozciągającej się w nieskończoność przestrzeni zatęsknił za górami. Przez moment miał ochotę podjąć wyzwanie: sięgnąć do pierwszej gałęzi, a później następnej, wystawić na próbę własną wytrzymałość i kondycję – ale nie w tym celu się dzisiaj spotkali. – Może innym razem. Obawiam się, że nie dorównałbym ci w zwinności – odpowiedział więc, wzruszając ramionami. Sam nie był w najgorszej kondycji, porzucenie siedzącej pracy w Ministerstwie Magii na rzecz długich pieszych wędrówek po terenach rezerwatu odcisnęło się na nim wyraźnie – ale od walki na Pokątnej minął zaledwie tydzień; tydzień spędzony na wyczerpującym siłowaniu się z wysoką gorączką i bólem mięśni, stłuczonych na skutek niezbyt szczęśliwego upadku.
Nie umknęła mu przenikliwość rzuconego w jego stronę spojrzenia, nie przegapił też znaczącego uniesienia brwi, wyraźnie sugerującego, że zaledwie milimetry dalej przemykały właśnie jakieś niewypowiedziane myśli; myśli, których – mimo prób – nie potrafił odgadnąć. Spojrzał na niego pytająco, przez moment czekając na pytanie, które jednak nie zostało w żaden sposób zwerbalizowane. – Czy ubrałem płaszcz na lewą stronę? – zapytał w końcu, lekko doprawiając te słowa ironią; bez złośliwości, bardziej w formie zachęty – chcąc, by Alexander zdradził przynajmniej częściowe wyniki swojej wnikliwej obserwacji. Będącej, być może, skażeniem zawodowym; Percival pamiętał, że gdy stali w skromnej kuchni tuż po karkołomnej ucieczce ze Stonehenge, Gwardzista przyglądał mu się w podobny sposób: trochę onieśmielający, trochę irytujący, przede wszystkim jednak sprawiający wrażenie, że jego właściciel widział nieco więcej, niż Blake miałby ochotę ujawnić. Dzisiaj łapał się na tym, że – o dziwo – wcale mu to nie przeszkadzało; wprost przeciwnie, ukrywanie myśli i emocji coraz bardziej go męczyło, chwilami miał wręcz wrażenie, że dusił się tym wszystkim, chaotyczną mieszanką kotłującą się w ograniczonej przestrzeni zmęczonego umysłu – ale nawet gdyby chciał, nie wiedziałby, jak się jej pozbyć. Ani czy w ogóle powinien to zrobić. – Jak idą sprawy z Havishamem? – zapytał zamiast tego, poruszając temat, który dręczył go od czasu grudniowej wyprawy do Szkocji; żałował, że nie pozwolono mu zaangażować się w sprawę osobiście, trudne starcie z anomalią i jeszcze trudniejsze, z ludzkimi wątpliwościami i nieufnością, sprawiły, że zaczął traktować ją na pewien sposób personalnie. Czuł też odpowiedzialność: koniec końców to on namówił starszego mężczyznę do podjęcia ryzyka, które mogło w drastycznym obrocie wydarzeń obrócić się przeciwko niemu.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Farley potrząsnął lekko kłową, majstrując przy rękawach płaszcza. Nie podnosił wzroku na Blake'a, ale wyraźnie zmarszczył brwi.
- Drzewo chyba wyjątkowo miało ochotę, żeby ktoś na nie wszedł. Gałęzie same podsuwały mi się pod ręce - w sensie, tylko spójrz - odpowiedział, w końcu dając spokój niesfornemu mankietowi i rozprostowując ręce na boki. Nie był ani wybitnej postury, ani nie wyglądał na jakoś ponadprzeciętnie zdrowego. Fakt, ostatnio mu się polepszyło, ale wciąż nie było to to, do czego dążył. - Szczęście. Sport to nie moja bajka, zdecydowanie wolę białą magię - wyznał, opuszczając ramiona i znów zerkając na Percivala. Upewniał się, czy dobrze zinterpretował mowę ciała czarodzieja - wciąż w końcu nie był mistrzem w swoim fachu. Na wszelki wypadek przejechał raz jeszcze wzrokiem po sylwetce byłego szlachcica.
- Z twoim płaszczem wszystko w porządku. Ale masz bardzo spięte mięśnie wokół oczu, jakbyś nieustannie o czymś myślał. Wydajesz się nerwowy - Alexander powiedział prosto z mostu, opierając się ramieniem o pień szarodrzewa i jedną nogę charakterystycznie krzyżując z drugą. Należał do tej mniej licznej części Gwardii, która patrzyła na Blake'a mniej niczym na zbrodniarza wojennego, a bardziej człowieka. Alexander spotkał się w szpitalu z całą masą niezwykle skomplikowanych i pogmatwanych historii, jednak nie jego zadaniem było osądzać ich przebieg, głównych bohaterów, przyczyny czy skutki. Jego rolą było pomagać godzić się ze swoją przeszłością, demonami, słabościami. Dla niego przechodzenie przez różnego rodzaju katharsis, ataki wyrzutów sumienia czy po prostu strach były czymś normalnym. Dlatego łatwo było mu się pogodzić z pojawieniem się Percivala jako elementu życia Zakonu; dlatego kiedy Nott z własnej woli wypił Veritaserum i związał się z nimi przysięgą Alexander odłożył prawie że resztki swojej niepewności. Zaczął to robić już na szczycie w Stonehenge, ponieważ już wcześniej widywał ten proces i był w stanie stwierdzić, że Percival naprawdę przechodził zmiany - albo raczej w końcu dopuścił do głosu coś, co do tej pory usilnie uciszał i dławił strachem, tłumacząc się racjonalnymi decyzjami. W swojej opinii wybierał wtedy mniejsze zło, robił coś, co od niego oczekiwała rodzina. Rodzina - mistyczne słowo, które dla arystokracji znaczyło wszystko, tak naprawdę będąc niczym. Słowo, którym od wieków w mylnej interpretacji większość wycierała sobie zakrwawione gęby.
Ten tok myślowy zmazał większość niezobowiązującego uśmiechu Alexandra, pozostawiając jedynie jego smutne resztki.
- Dobrze się składa, że pytasz o Havishama - odpowiedział w końcu, odchrząkując. - Nastała mała zmiana planów. Polana w jego lesie zamiast służyć uciekinierom posłuży nam jako skład drewna, które będziemy od niego kupować. Nie wiem ile już słyszałeś - Alex przywołał swoje do tej pory błądzące spojrzenie do porządku i posłał je wprost w oczy Notta - ale przy okazji pozbywania się anomalii w miejscu istnienia Azkabanu utworzyliśmy dosłownie Oazę. Niewykrywalną, całkowicie ukrytą przed światem, miejsce gdzie możemy spokojnie ukrywać wszystkich pozostających w konflikcie z prawem albo zwyczajnie potrzebujących naszej pomocy. Teraz potrzebujemy zabudować ją domami i innymi budynkami użytkowymi, a nie osiągniemy tego bez drewna, które kupimy między innymi od Havishama. Jeżeli w dalszym ciągu jesteś chętny pomóc w tej sprawie możesz skontaktować się z Hannah, siostrą Benjamina i razem z nią dyskretnie wyjaśnić Havishamowi naszą zmianę planów oraz zamówić pierwszą dostawę - Alexander zakończył, zaplatając ręce na piersi i posyłając Percivalowi z lekka zawadiacki uśmieszek. Farley wierzył w niego, ale jak wielka by jego wiara w kogokolwiek nie była, zawsze pozostawał w nim pewien procent zwątpienia. Zbyt wiele razy ludzie go zawodzili, żeby bezmyślnie pchał się w to po raz kolejny.
- Drzewo chyba wyjątkowo miało ochotę, żeby ktoś na nie wszedł. Gałęzie same podsuwały mi się pod ręce - w sensie, tylko spójrz - odpowiedział, w końcu dając spokój niesfornemu mankietowi i rozprostowując ręce na boki. Nie był ani wybitnej postury, ani nie wyglądał na jakoś ponadprzeciętnie zdrowego. Fakt, ostatnio mu się polepszyło, ale wciąż nie było to to, do czego dążył. - Szczęście. Sport to nie moja bajka, zdecydowanie wolę białą magię - wyznał, opuszczając ramiona i znów zerkając na Percivala. Upewniał się, czy dobrze zinterpretował mowę ciała czarodzieja - wciąż w końcu nie był mistrzem w swoim fachu. Na wszelki wypadek przejechał raz jeszcze wzrokiem po sylwetce byłego szlachcica.
- Z twoim płaszczem wszystko w porządku. Ale masz bardzo spięte mięśnie wokół oczu, jakbyś nieustannie o czymś myślał. Wydajesz się nerwowy - Alexander powiedział prosto z mostu, opierając się ramieniem o pień szarodrzewa i jedną nogę charakterystycznie krzyżując z drugą. Należał do tej mniej licznej części Gwardii, która patrzyła na Blake'a mniej niczym na zbrodniarza wojennego, a bardziej człowieka. Alexander spotkał się w szpitalu z całą masą niezwykle skomplikowanych i pogmatwanych historii, jednak nie jego zadaniem było osądzać ich przebieg, głównych bohaterów, przyczyny czy skutki. Jego rolą było pomagać godzić się ze swoją przeszłością, demonami, słabościami. Dla niego przechodzenie przez różnego rodzaju katharsis, ataki wyrzutów sumienia czy po prostu strach były czymś normalnym. Dlatego łatwo było mu się pogodzić z pojawieniem się Percivala jako elementu życia Zakonu; dlatego kiedy Nott z własnej woli wypił Veritaserum i związał się z nimi przysięgą Alexander odłożył prawie że resztki swojej niepewności. Zaczął to robić już na szczycie w Stonehenge, ponieważ już wcześniej widywał ten proces i był w stanie stwierdzić, że Percival naprawdę przechodził zmiany - albo raczej w końcu dopuścił do głosu coś, co do tej pory usilnie uciszał i dławił strachem, tłumacząc się racjonalnymi decyzjami. W swojej opinii wybierał wtedy mniejsze zło, robił coś, co od niego oczekiwała rodzina. Rodzina - mistyczne słowo, które dla arystokracji znaczyło wszystko, tak naprawdę będąc niczym. Słowo, którym od wieków w mylnej interpretacji większość wycierała sobie zakrwawione gęby.
Ten tok myślowy zmazał większość niezobowiązującego uśmiechu Alexandra, pozostawiając jedynie jego smutne resztki.
- Dobrze się składa, że pytasz o Havishama - odpowiedział w końcu, odchrząkując. - Nastała mała zmiana planów. Polana w jego lesie zamiast służyć uciekinierom posłuży nam jako skład drewna, które będziemy od niego kupować. Nie wiem ile już słyszałeś - Alex przywołał swoje do tej pory błądzące spojrzenie do porządku i posłał je wprost w oczy Notta - ale przy okazji pozbywania się anomalii w miejscu istnienia Azkabanu utworzyliśmy dosłownie Oazę. Niewykrywalną, całkowicie ukrytą przed światem, miejsce gdzie możemy spokojnie ukrywać wszystkich pozostających w konflikcie z prawem albo zwyczajnie potrzebujących naszej pomocy. Teraz potrzebujemy zabudować ją domami i innymi budynkami użytkowymi, a nie osiągniemy tego bez drewna, które kupimy między innymi od Havishama. Jeżeli w dalszym ciągu jesteś chętny pomóc w tej sprawie możesz skontaktować się z Hannah, siostrą Benjamina i razem z nią dyskretnie wyjaśnić Havishamowi naszą zmianę planów oraz zamówić pierwszą dostawę - Alexander zakończył, zaplatając ręce na piersi i posyłając Percivalowi z lekka zawadiacki uśmieszek. Farley wierzył w niego, ale jak wielka by jego wiara w kogokolwiek nie była, zawsze pozostawał w nim pewien procent zwątpienia. Zbyt wiele razy ludzie go zawodzili, żeby bezmyślnie pchał się w to po raz kolejny.
Przyglądał się Alexandrowi spod uniesionych wysoko brwi, obserwując niemo nierówną walkę z mankietami koszuli i zastanawiając się, dlaczego w jego towarzystwie czuł się tak nieswojo. Farley przecież nie zachowywał się w stosunku do niego wrogo: nie starał się za wszelką cenę go onieśmielić, nie wypominał mu przeszłości, ani nie łypał na niego podejrzliwie, jakby w każdej sekundzie spodziewał się ataku; wprost przeciwnie, wydawał się czuć zupełnie swobodnie – a im dłużej Percival o tym myślał, tym bardziej dochodził do wniosku, że być może właśnie tutaj psidwak był pogrzebany; jakby nie patrzeć, z całego wachlarza najróżniejszych reakcji, które do tej pory otrzymał od poznanych członków Zakonu Feniksa, to tych prezentowanych przez byłego Selwyna nie potrafił rozgryźć najbardziej. To on jako pierwszy wyciągnął do niego rękę, kiedy uciekali z sypiącego się, kamiennego kręgu, darując mu szansę, za którą zapłacił szczerością – idącą zbyt daleko, nie mógł wybaczyć sobie tego, jak wiele prywatnych detali ze swojego życia zdradził mu wtedy w kuchni, jeszcze emocjonalnie rozedrgany wszystkim, co zaszło w trakcie szczytu. A chociaż Alexander nigdy nie przywołał po raz drugi tej rozmowy, to samo jej wspomnienie uwierało Percivala niczym ostry kamyk w bucie, którego w żaden sposób nie mógł się pozbyć. – A na samą górę porwał cię wiatr czy Ascendio? – zapytał retorycznie, krzyżując ramiona na klatce piersiowej; nie ciągnął jednak tematu wspinaczki dalej, w następnej sekundzie zupełnie zbity z tropu bezpardonową odpowiedzią czarodzieja. Naprawdę był aż tak oczywisty? Ściągnął brwi w wyrazie dezorientacji, przez moment obracając słowa Alexandra w myślach i powstrzymując odruch sięgnięcia dłonią do oczu w celu sprawdzenia, jak miały się umiejscowione tam mięśnie – których istnienia do tej pory nie był świadomy, a o których nagle zaczął myśleć dosyć intensywnie, po chwili kwitując ten nieprowadzący donikąd ciąg potrząśnięciem głową.
Wahał się przez pełne piętnaście sekund, nim w końcu zdecydował się odpowiedzieć, ponownie przenosząc uwagę na swojego rozmówcę. – Rzeczywiście ostatnio trudno mi się skupić – przyznał, dochodząc do wniosku, że nie było sensu owijać w bawełnę – zwłaszcza, że po ostatniej herbacie z veritaserum niewiele miał już do ukrycia. – Wiesz o tym, że Lucy uczy mnie oklumencji? – bardziej stwierdził niż zapytał, choć nie był pewien odpowiedzi; nie wiedział, jak szybko takie informacje roznosiły się po Zakonie Feniksa, ani jak często Alexander miał okazję rozmawiać z kuzynką. – Poprosiłem ją o to w listopadzie – po tym jak oberwałem wykrzywioną przez anomalie Viento Somnią. Nie ma chyba bardziej parszywych zaklęć niż te, które sprawiają, że twoje myśli już dłużej nie są twoje. – To tego bał się najbardziej, i to z tego powodu jego bogin wyglądał od pewnego czasu jak kłąb gęstego dymu; nie chciał, nie – nie mógł po raz kolejny pozwolić, by oszukano go halucynacjami, zmuszając go do działania wbrew jego woli. – W każdym razie, póki co osiągam efekt odwrotny do zamierzonego – wyznał niechętnie; nie lubił przyznawać się do własnych słabości, ale Gwardzista i tak już go przejrzał, poza tym – próba ukrycia własnego rozkojarzenia nie miała sensu; co, jeśli z następnego starcia z Rycerzami Walpurgii wróciłby pod wpływem Imperiusa?
Poruszył się nieznacznie, przestępując z nogi na nogę, tknięty nagłą myślą – ale póki co nie pozwolił jej się w pełni uformować, zamiast tego przechodząc szybko do kwestii Havishama. Znów unosząc brwi w zaskoczeniu; po ostatniej wymianie listów spodziewał się raczej zdawkowej odpowiedzi niż krótkiego, ale treściwego wprowadzenia w aktualną sytuację, zakończonego nieco opóźnionym przyjęciem jego propozycji pomocy – o tyle niespodziewanego, że w pierwszej chwili prawie nie zarejestrował pojawienia się w wypowiedzi Alexandra znajomego imienia. – Z Hannah – powtórzył jak echo, głosem, w którym trudno było rozczytać jakiekolwiek emocje. Pamiętał dokładnie ich pierwsze spotkanie, wyjątkowo krótkie i wyjątkowo burzliwe, które pozostawiło po sobie dużo negatywnych odczuć – był pewien, że po obu stronach. – Zgodziła się, żebym jej towarzyszył? – zapytał ostrożnie, próbując wypatrzeć odpowiedź kryjącą się pod wykwitającym na twarzy Farleya uśmiechem. Wiedział, że on i siostra Bena wcześniej czy później zostaną zmuszeni do wypracowania czegoś w rodzaju porozumienia, ale spodziewał się, że nastąpi to raczej później, niż wcześniej. – Ale – tak, rzecz jasna chętnie się tym zajmę – dodał szybko, nie chcąc dać czarodziejowi okazji do wycofania propozycji.
Wahał się przez pełne piętnaście sekund, nim w końcu zdecydował się odpowiedzieć, ponownie przenosząc uwagę na swojego rozmówcę. – Rzeczywiście ostatnio trudno mi się skupić – przyznał, dochodząc do wniosku, że nie było sensu owijać w bawełnę – zwłaszcza, że po ostatniej herbacie z veritaserum niewiele miał już do ukrycia. – Wiesz o tym, że Lucy uczy mnie oklumencji? – bardziej stwierdził niż zapytał, choć nie był pewien odpowiedzi; nie wiedział, jak szybko takie informacje roznosiły się po Zakonie Feniksa, ani jak często Alexander miał okazję rozmawiać z kuzynką. – Poprosiłem ją o to w listopadzie – po tym jak oberwałem wykrzywioną przez anomalie Viento Somnią. Nie ma chyba bardziej parszywych zaklęć niż te, które sprawiają, że twoje myśli już dłużej nie są twoje. – To tego bał się najbardziej, i to z tego powodu jego bogin wyglądał od pewnego czasu jak kłąb gęstego dymu; nie chciał, nie – nie mógł po raz kolejny pozwolić, by oszukano go halucynacjami, zmuszając go do działania wbrew jego woli. – W każdym razie, póki co osiągam efekt odwrotny do zamierzonego – wyznał niechętnie; nie lubił przyznawać się do własnych słabości, ale Gwardzista i tak już go przejrzał, poza tym – próba ukrycia własnego rozkojarzenia nie miała sensu; co, jeśli z następnego starcia z Rycerzami Walpurgii wróciłby pod wpływem Imperiusa?
Poruszył się nieznacznie, przestępując z nogi na nogę, tknięty nagłą myślą – ale póki co nie pozwolił jej się w pełni uformować, zamiast tego przechodząc szybko do kwestii Havishama. Znów unosząc brwi w zaskoczeniu; po ostatniej wymianie listów spodziewał się raczej zdawkowej odpowiedzi niż krótkiego, ale treściwego wprowadzenia w aktualną sytuację, zakończonego nieco opóźnionym przyjęciem jego propozycji pomocy – o tyle niespodziewanego, że w pierwszej chwili prawie nie zarejestrował pojawienia się w wypowiedzi Alexandra znajomego imienia. – Z Hannah – powtórzył jak echo, głosem, w którym trudno było rozczytać jakiekolwiek emocje. Pamiętał dokładnie ich pierwsze spotkanie, wyjątkowo krótkie i wyjątkowo burzliwe, które pozostawiło po sobie dużo negatywnych odczuć – był pewien, że po obu stronach. – Zgodziła się, żebym jej towarzyszył? – zapytał ostrożnie, próbując wypatrzeć odpowiedź kryjącą się pod wykwitającym na twarzy Farleya uśmiechem. Wiedział, że on i siostra Bena wcześniej czy później zostaną zmuszeni do wypracowania czegoś w rodzaju porozumienia, ale spodziewał się, że nastąpi to raczej później, niż wcześniej. – Ale – tak, rzecz jasna chętnie się tym zajmę – dodał szybko, nie chcąc dać czarodziejowi okazji do wycofania propozycji.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Powietrze wyraźnie głośniej opuściło płuca Alexandra, kiedy ten uniósł jeden kącik ust w łobuzerskim uśmiechu. Nie, to nie był ani wiatr, ani Ascendio. To było coś o wiele gorszego.
- Ciekawość - odparł zupełnie szczerze i wyjątkowo lekko, zaplatając ręce na piersi niczym w lustrzanym odbiciu Percivala. To była jedna z jego przywar, które lubił w sobie najbardziej. To była jedna z tych rzeczy, które naprawdę napędzały go do działania i przykładania więcej uwagi do poruszanych w rozmowach tematów oraz... ludzi. Intrygowali go bowiem niemożebnie, byli najbardziej złożonymi, kompleksowymi i zarazem zmiennymi zagadkami, jakie świat nosił na swojej powierzchni. Sądził jednak, że nie jest najgorszy w ich rozwikływaniu: chociażby milczenie Percivala, które trwało na pewno więcej niż dziesięć sekund wskazywało na to, że coś jednak wiedział. Albo nie tyle co wiedział: zakładał, na podstawie pewnych symptomów, towarzyszących okoliczności, pokątnie znanej historii. Takim wywiadzie, który zrobił sam dla siebie, nie proszony o to w ogóle. Jednak kiedy Percival się odezwał Alexander nie widział w nim zagadki tylko człowieka - zawsze widział ludzi, a dopiero później dostrzegał w nich układanki, nigdy na odwrót. Zasępił się słysząc rewelacje dotyczące pośrednio jego kuzynki- musiał jednak nad tym chwilę się zastanowić.
- Wrócimy do tego tematu za moment, jest bardziej złożony a najpierw omówimy coś mniej skomplikowanego - odpowiedział, po czym wyjaśnił smokologowi sprawę Havishama. Przynajmniej zaskakująca okazała się dla niego reakcja Percivala - oraz to, że w ogóle nie próbował jakkolwiek zamaskować swojej pewnego rodzaju niezręczności dookoła panny Wright. Coś zdecydowanie było na rzeczy, jednak Alexander bardzo prędko doszedł do wniosku, że to nie był odpowiedni moment na drążenie tematu i zadawanie pytań. - Była tak samo zainteresowana tematem Havishama jak i ty. Uznałem za sensowne skontaktowanie Was ze sobą - ona zna się na drewnie, ty znasz się na racjonalnym nakłanianiu ludzi do współpracy. I miałeś okazję już z nim rozmawiać - odparł tonem, który wydawał się nie do końca zostawiać miejsce na obiekcje. Nie spodziewał się ich zresztą, ponieważ jeżeli coś działo się między Hannah a Percivalem było całkowicie niezwiązane z tematem Zakonu, a ten właśnie poruszali. Farley był ciekawy ludzi, jednak nie zwykł wściubiać nosa w ich prywatne sprawy, jeżeli sami go do tego w żaden sposób nie zachęcali.
Uznając ten temat za zamknięty, mógł znów nawiązać do bardziej skomplikowanych kwestii.
- Wracając do tego, co mówiłeś wcześniej - zaczął, powoli drepcząc w skrzypiącym śniegu. - Nie wiedziałem, że Lynn cię uczy oklumencji. I jeżeli ktoś by się mnie o to zapytał to polecałbym zacząć najpierw od zasięgnięcia porady u oklumenty - Alex urwał, posyłając Percivalowi zmartwione spojrzenie. - Ingerowanie w nieuspokojony umysł przynosi bowiem skutek odwrotny do zamierzonego. To jak z jeziorem - zatrzymał się, chowając marznące dłonie w przepastne kieszenie płaszcza. - Kiedy zaburzysz spokój tafli wrzuconym do niego kamieniem, kolejne kamienie rzucone w inne miejsca wcale nie pomagają. Jeszcze bardziej burzą wodę - nakreślił całkiem plastyczne porównanie, po czym zaczął dreptać w przeciwnym kierunku. Zmarszczył czoło i ściągnął brwi, intensywnie nad czymś myśląc. Milczał jednak krótko, nie wahając się nad propozycją, która uformowała się w jego głowie. - Wiesz, uczyłem się swego czasu hipnozy. Technik pozwalających oczyszczać myśli. Wprowadzania w stan maksymalnego skupienia. Nie jest to to samo, co oklumencja, ale na pewno pomogłoby ci w sesjach z legilimentą bardziej przygotować umysł przed atakiem - zasugerował, posyłając w kierunku Percivala niewielki uśmiech podszyty smutkiem. Farley domyślał się, jak mężczyzna musiał cierpieć przy każdym użyciu przez Lucindę legilimens - i sam wolałby tego nie doświadczać. Zaczynało to powoli rodzić w nim ziarno zwątpienia, poddawał pytaniom to, że umiał posługiwać się legilimencją. Przede wszystkim jednak zachodził w głowę nad tym, dlaczego jego stare "ja" zdecydowało się na taki krok. - Możemy spróbować choćby zaraz - wzruszył ramionami, przedstawiając swoją propozycję. Blake miał pełne prawo odmówić, jednakże tak czy siak mieli dość luźne plany na to popołudnie. Mieli się wzajemnie szkolić, nikt nigdy nie powiedział, że nie mogą robić czegoś innego niż miotanie w siebie zaklęciami.
- Ciekawość - odparł zupełnie szczerze i wyjątkowo lekko, zaplatając ręce na piersi niczym w lustrzanym odbiciu Percivala. To była jedna z jego przywar, które lubił w sobie najbardziej. To była jedna z tych rzeczy, które naprawdę napędzały go do działania i przykładania więcej uwagi do poruszanych w rozmowach tematów oraz... ludzi. Intrygowali go bowiem niemożebnie, byli najbardziej złożonymi, kompleksowymi i zarazem zmiennymi zagadkami, jakie świat nosił na swojej powierzchni. Sądził jednak, że nie jest najgorszy w ich rozwikływaniu: chociażby milczenie Percivala, które trwało na pewno więcej niż dziesięć sekund wskazywało na to, że coś jednak wiedział. Albo nie tyle co wiedział: zakładał, na podstawie pewnych symptomów, towarzyszących okoliczności, pokątnie znanej historii. Takim wywiadzie, który zrobił sam dla siebie, nie proszony o to w ogóle. Jednak kiedy Percival się odezwał Alexander nie widział w nim zagadki tylko człowieka - zawsze widział ludzi, a dopiero później dostrzegał w nich układanki, nigdy na odwrót. Zasępił się słysząc rewelacje dotyczące pośrednio jego kuzynki- musiał jednak nad tym chwilę się zastanowić.
- Wrócimy do tego tematu za moment, jest bardziej złożony a najpierw omówimy coś mniej skomplikowanego - odpowiedział, po czym wyjaśnił smokologowi sprawę Havishama. Przynajmniej zaskakująca okazała się dla niego reakcja Percivala - oraz to, że w ogóle nie próbował jakkolwiek zamaskować swojej pewnego rodzaju niezręczności dookoła panny Wright. Coś zdecydowanie było na rzeczy, jednak Alexander bardzo prędko doszedł do wniosku, że to nie był odpowiedni moment na drążenie tematu i zadawanie pytań. - Była tak samo zainteresowana tematem Havishama jak i ty. Uznałem za sensowne skontaktowanie Was ze sobą - ona zna się na drewnie, ty znasz się na racjonalnym nakłanianiu ludzi do współpracy. I miałeś okazję już z nim rozmawiać - odparł tonem, który wydawał się nie do końca zostawiać miejsce na obiekcje. Nie spodziewał się ich zresztą, ponieważ jeżeli coś działo się między Hannah a Percivalem było całkowicie niezwiązane z tematem Zakonu, a ten właśnie poruszali. Farley był ciekawy ludzi, jednak nie zwykł wściubiać nosa w ich prywatne sprawy, jeżeli sami go do tego w żaden sposób nie zachęcali.
Uznając ten temat za zamknięty, mógł znów nawiązać do bardziej skomplikowanych kwestii.
- Wracając do tego, co mówiłeś wcześniej - zaczął, powoli drepcząc w skrzypiącym śniegu. - Nie wiedziałem, że Lynn cię uczy oklumencji. I jeżeli ktoś by się mnie o to zapytał to polecałbym zacząć najpierw od zasięgnięcia porady u oklumenty - Alex urwał, posyłając Percivalowi zmartwione spojrzenie. - Ingerowanie w nieuspokojony umysł przynosi bowiem skutek odwrotny do zamierzonego. To jak z jeziorem - zatrzymał się, chowając marznące dłonie w przepastne kieszenie płaszcza. - Kiedy zaburzysz spokój tafli wrzuconym do niego kamieniem, kolejne kamienie rzucone w inne miejsca wcale nie pomagają. Jeszcze bardziej burzą wodę - nakreślił całkiem plastyczne porównanie, po czym zaczął dreptać w przeciwnym kierunku. Zmarszczył czoło i ściągnął brwi, intensywnie nad czymś myśląc. Milczał jednak krótko, nie wahając się nad propozycją, która uformowała się w jego głowie. - Wiesz, uczyłem się swego czasu hipnozy. Technik pozwalających oczyszczać myśli. Wprowadzania w stan maksymalnego skupienia. Nie jest to to samo, co oklumencja, ale na pewno pomogłoby ci w sesjach z legilimentą bardziej przygotować umysł przed atakiem - zasugerował, posyłając w kierunku Percivala niewielki uśmiech podszyty smutkiem. Farley domyślał się, jak mężczyzna musiał cierpieć przy każdym użyciu przez Lucindę legilimens - i sam wolałby tego nie doświadczać. Zaczynało to powoli rodzić w nim ziarno zwątpienia, poddawał pytaniom to, że umiał posługiwać się legilimencją. Przede wszystkim jednak zachodził w głowę nad tym, dlaczego jego stare "ja" zdecydowało się na taki krok. - Możemy spróbować choćby zaraz - wzruszył ramionami, przedstawiając swoją propozycję. Blake miał pełne prawo odmówić, jednakże tak czy siak mieli dość luźne plany na to popołudnie. Mieli się wzajemnie szkolić, nikt nigdy nie powiedział, że nie mogą robić czegoś innego niż miotanie w siebie zaklęciami.
Zaśmiał się, słysząc zwięzłą, ale niewątpliwie szczerą odpowiedź Alexandra – cicho, prawie bezgłośnie, nie tyle parskając, co gwałtowniej wydmuchując powietrze przez nos; nie był pewien dlaczego, ale dopiero teraz, gdzieś między uśmiechem zniekształcającym zaczerwieniony od mrozu i wysiłku policzek, a pojedynczym, przecinającym powietrze słowem, dotarło do niego, jak bardzo jego rozmówca był młody – nie był pewien, ile dokładnie miał lat, ale sądząc po smukłej sylwetce i młodzieńczych rysach, niewiele ponad dwadzieścia – a chociaż zastanawiał się nad tym intensywnie, pozwalając myślom na podzielenie jego czoła głęboką, pionową zmarszczką, to nie miał pojęcia, dlaczego uderzyło go to po tak długim czasie. Być może chodziło o ciężar, który zazwyczaj zdawał się przygniatać barki byłego Selwyna niczym zbyt gruba warstwa sproszkowanego ołowiu, tym razem jakby mniej widoczny; a może o nienaturalnie duży bagaż doświadczeń, odbijający się echem między wypowiadanymi głoskami. To nie miało sensu, ale przez ułamek sekundy, krótki, ledwie zauważalny, poczuł ukłucie zazdrości – i wstydu, związanego z faktem, że jemu samemu dotarcie do punktu, w którym znajdował się obecnie, zabrało nieskończenie więcej czasu.
Oderwał się od tych wniosków z trudem, skupiając się na powrót na temacie rozmowy, żeby kiwnąć potwierdzająco głową. – Napiszę do niej, jak tylko wrócę do domu – odpowiedział, chcąc utwierdzić Gwardzistę w przekonaniu, że zrozumiał polecenie i miał zamiar je wykonać, jednocześnie zduszając cisnące mu się na wargi wątpliwości. To było tylko zadanie – i tak planował je potraktować, odsuwając na bok wspomnienie wykrzykiwanych przez Hannah oskarżeń, nie chcąc okazywać niepewności w obecności Alexandra. Nie zapominał o jego roli w organizacji, nawet jeśli jego ostrożność i rozwaga w wygłaszaniu ocen i opinii zachęcały czasami do nadmiernej szczerości.
Westchnął przeciągle w reakcji na dosyć obrazowe porównanie jego chaotycznego – nie dało się ukryć – podejścia do nauki oklumencji; dokładnie tak się czuł, zalewany falami niechcianych wspomnień, wymykających się zza tworzonych barier jak wzburzona woda przelewająca się przez brzegi jeziora. Sprawa nie była jednak tak prosta, jak mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. – Pomoc oklumenty na pewno byłaby nieoceniona, tylko wiesz – to nie jest tak, że mam wokół siebie tłum ludzi, którym jestem w stanie zaufać – przyznał, uciekając spojrzeniem gdzieś w bok, poruszając kolejną z kwestii, nad którą niezwykle trudno było mu przejść do porządku dziennego. Przez moment szukał czegoś, na czym mógłby zawiesić spojrzenie, wreszcie koncentrując je na czubku własnego buta, którym wiercił w śniegu coraz głębszy dołek. – Zazwyczaj kiedy mówisz komuś, że chcesz nauczyć się zamykać własny umysł, pada pytanie dlaczego. – Uniósł spojrzenie. – Ale jeśli znasz kogoś godnego zaufania – kto nie gardzi mną na tyle, żeby zgodzić się na przebywanie w moim towarzystwie – to chętnie zadałbym pytanie czy dwa. – Zawahał się na moment. – Będzie ci przeszkadzało, jeśli zapalę? – zapytał; dym papierosowy pomagał mu w uspokojeniu rozszalałych myśli odkąd pamiętał, co oznaczało, że ostatnio palił dwa razy tyle, co normalnie.
Potrzeba zapalenia rozmyła się na moment w zimnym powietrzu, wyparta przez wywołane następnymi zdaniami Alexandra zaskoczenie; uniósł wyżej brwi, starając się – bez powodzenia – zrozumieć, co właściwie proponował mu Farley. Temat hipnozy był mu niemal zupełnie obcy, bo chociaż natknął się na wspomnienie o niej, gdy przygotowywał się do nauki, to nie udało mu się odnaleźć żadnych bardziej szczegółowych informacji. Zmierzył mężczyznę uważnym spojrzeniem, starając się zgadnąć, czy rzeczywiście chciał mu w ten sposób pomóc, czy może jego propozycja narodziła się ze zwyczajnej uprzejmości – ale nie był nawet w połowie tak biegły w czytaniu ludzkich emocji jak jego rozmówca. – Jasne. To znaczy, jeżeli tylko to może pomóc – odpowiedział wreszcie, decydując, że możliwość opanowania kilku wznieconych samodzielnie pożarów była zbyt obiecująca, by mógł pozwolić sobie na jej odrzucenie. Co nie zmniejszało wcale jego początkowego skonfundowania. – Muszę cię jedynie uprzedzić, że poziom mojego zaawansowania w tej kwestii jest równie imponujący, co mój talent kulinarny – dodał po chwili, odwołując się – właściwie po raz pierwszy – do ich spotkania tuż po Stonehenge; niechętnie, chciał jednak, żeby Alexander zdawał sobie sprawę, że musi zacząć od instrukcji krojenia pomidorów, zanim przejdzie do wyłożenia mu przepisu na wymyślny suflet czekoladowy.
Oderwał się od tych wniosków z trudem, skupiając się na powrót na temacie rozmowy, żeby kiwnąć potwierdzająco głową. – Napiszę do niej, jak tylko wrócę do domu – odpowiedział, chcąc utwierdzić Gwardzistę w przekonaniu, że zrozumiał polecenie i miał zamiar je wykonać, jednocześnie zduszając cisnące mu się na wargi wątpliwości. To było tylko zadanie – i tak planował je potraktować, odsuwając na bok wspomnienie wykrzykiwanych przez Hannah oskarżeń, nie chcąc okazywać niepewności w obecności Alexandra. Nie zapominał o jego roli w organizacji, nawet jeśli jego ostrożność i rozwaga w wygłaszaniu ocen i opinii zachęcały czasami do nadmiernej szczerości.
Westchnął przeciągle w reakcji na dosyć obrazowe porównanie jego chaotycznego – nie dało się ukryć – podejścia do nauki oklumencji; dokładnie tak się czuł, zalewany falami niechcianych wspomnień, wymykających się zza tworzonych barier jak wzburzona woda przelewająca się przez brzegi jeziora. Sprawa nie była jednak tak prosta, jak mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. – Pomoc oklumenty na pewno byłaby nieoceniona, tylko wiesz – to nie jest tak, że mam wokół siebie tłum ludzi, którym jestem w stanie zaufać – przyznał, uciekając spojrzeniem gdzieś w bok, poruszając kolejną z kwestii, nad którą niezwykle trudno było mu przejść do porządku dziennego. Przez moment szukał czegoś, na czym mógłby zawiesić spojrzenie, wreszcie koncentrując je na czubku własnego buta, którym wiercił w śniegu coraz głębszy dołek. – Zazwyczaj kiedy mówisz komuś, że chcesz nauczyć się zamykać własny umysł, pada pytanie dlaczego. – Uniósł spojrzenie. – Ale jeśli znasz kogoś godnego zaufania – kto nie gardzi mną na tyle, żeby zgodzić się na przebywanie w moim towarzystwie – to chętnie zadałbym pytanie czy dwa. – Zawahał się na moment. – Będzie ci przeszkadzało, jeśli zapalę? – zapytał; dym papierosowy pomagał mu w uspokojeniu rozszalałych myśli odkąd pamiętał, co oznaczało, że ostatnio palił dwa razy tyle, co normalnie.
Potrzeba zapalenia rozmyła się na moment w zimnym powietrzu, wyparta przez wywołane następnymi zdaniami Alexandra zaskoczenie; uniósł wyżej brwi, starając się – bez powodzenia – zrozumieć, co właściwie proponował mu Farley. Temat hipnozy był mu niemal zupełnie obcy, bo chociaż natknął się na wspomnienie o niej, gdy przygotowywał się do nauki, to nie udało mu się odnaleźć żadnych bardziej szczegółowych informacji. Zmierzył mężczyznę uważnym spojrzeniem, starając się zgadnąć, czy rzeczywiście chciał mu w ten sposób pomóc, czy może jego propozycja narodziła się ze zwyczajnej uprzejmości – ale nie był nawet w połowie tak biegły w czytaniu ludzkich emocji jak jego rozmówca. – Jasne. To znaczy, jeżeli tylko to może pomóc – odpowiedział wreszcie, decydując, że możliwość opanowania kilku wznieconych samodzielnie pożarów była zbyt obiecująca, by mógł pozwolić sobie na jej odrzucenie. Co nie zmniejszało wcale jego początkowego skonfundowania. – Muszę cię jedynie uprzedzić, że poziom mojego zaawansowania w tej kwestii jest równie imponujący, co mój talent kulinarny – dodał po chwili, odwołując się – właściwie po raz pierwszy – do ich spotkania tuż po Stonehenge; niechętnie, chciał jednak, żeby Alexander zdawał sobie sprawę, że musi zacząć od instrukcji krojenia pomidorów, zanim przejdzie do wyłożenia mu przepisu na wymyślny suflet czekoladowy.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Młody Gwardzista musiał przyznać, że z charakteru Percival całkiem przypadł mu do gustu. Smokolog był intrygujący, osadzony w zupełnie nowej i wrogiej mu rzeczywistości, borykający się z własną tożsamością. Stanowił naprawdę wiele człowieka w człowieku, do perfekcji będąc wręcz perfekcyjnie i ludzko nieidealnym. Łatwo było go nie lubić, nie tylko dlatego, ale również ze względu na którykolwiek z powodów który podał im na tacy w czasie działania Veritaserum. Farley wolał jednak zamiast przysłowiowego kija ofiarować mężczyźnie trochę dobrej woli, oswajając go ze sobą i w ten sposób poniekąd uwiązując. Można było powiedzieć, że Alexander był wyrachowany: młodzieniec robił to jednak nie z czystej i chłodnej kalkulacji a dlatego, że ta metoda współpracy z ludźmi po prostu bardziej do niego przemawiała.
- Świetnie - skwitował wraz z kiwnięciem głową. Percival miał dość rozumu żeby wiedzieć, że w sugestii zajęcia się sprawą Havishama tak naprawdę nie było czegokolwiek na kształt prośby, a chociaż uprzejma to wciąż pozostawała ona poleceniem. W roli Gwardzisty Alexander odnajdował się poniekąd dobrze, jednak wiedział, że oczekiwania wobec niego były inne. Uzmysłowił mu to Anthony na ostatnim spotkaniu - Farleyowi brakowało stanowczości, przy jednoczesnym nadmiarze chęci do czynienia uwag. A nie o to przecież chodziło. Gwardziści mieli w końcu być drogowskazem i wzorem, dlatego w zwięzłości starał się zawrzeć całą swoją stanowczość. Nie było miejsca na dyskusję, tak zdecydowali i tak będzie: Blake i Wrightówna udadzą się do Edmure'a razem i załatwią to, co jest do załatwienia, sprawy prywatne albo zostawiając w szarej strefie, albo uprzednio je porządkując, żeby nie stanowiły zbytecznego rozpraszacza uwagi od kwestii nadrzędnych.
Krótki, wyjątkowo gorzki uśmiech wyrwał się na usta Alexandra przy kolejnych słowach wypowiedzianych przez drugiego ze zdrajców. Wyglądał, jakby Farley aż za dobrze o tym wiedział - jednak mimo wszystko zdecydował się zaufać Percivalowi wtedy na Szczycie, tknięty nagłym przeczuciem i kilkoma zaobserwowanymi szczegółami, które zachęciły go do zawierzeniu intuicji. Poczuł się przy tym okropnie staro - a z jego punktu widzenia jako staro można było rozumieć już wiek trochę przed czterdziestką. - Racja - dorzucił jeszcze, w myślach czyniąc notatkę żeby zwracać uwagę na takie rzeczy. To, że on wiedział do kogo można się zwrócić z czym, oraz że w ogóle ma kogo pytać, dla Notta wcale oczywistością być nie musiało. Zamyślił się nad potencjalnymi godnymi polecenia oklumentami, machając przy tym ręką na pytanie o palenie: zasygnalizował tym samym, że było mu bardzo wszystko jedno. Sam ostatnio palił wybitnie mało, starając się nie uzależniać swojego samopoczucia od czynników zewnętrznych - w końcu bardzo skutecznie potrafiły zniweczyć skutki jakiejkolwiek terapii, której by sam na sobie nie przeprowadzał.
- Jackie Rineheart? I mam wrażenie, że Ollivander też coś może wiedzieć na ten temat. Nie jestem w stanie nic z niego wyczytać, a z reguły nie mam takich problemów - odparł w końcu trochę jeszcze zamyślony, pocierając gładko ogolony podbródek. Ulysses był dla niego - i chyba nie tylko dla niego - jedną wielką enigmą. Frustrowało go to z lekka i podsycało nigdy nie gasnący w młodzieńcu głód wiedzy. Miał jednak ważniejsze rzeczy na głowie żeby tak po prostu rzucić wszystko i zacząć Ollivandera rozpracowywać. Patrząc zresztą po tym, jak bardzo zdystansowany szlachcic był, Alexander szczerze wątpił w powodzenie. Chyba, że sam zainteresowałby lorda sobą na tyle, aby ten zaczął opuszczać gardę...
Alexander odpłynął na moment, dopiero po chwili orientując się, że coś zostało do niego powiedziane. - Wybacz, zamyśliłem się. Tak, myślę że może to pomóc. Nie jest to nic odkrywczego, ale jest to dosyć życiowe. Zwłaszcza, kiedy masz wrażenie, że wszyscy na ulicy mają ochotę zanieść twoją głowę Czarnemu Panu na talerzu - oznajmił, odwracając się na moment plecami do Percivala. Podciągnął się na najniższą z gałęzi szarodrzewa i przysiadł na niej z zamyślonym wyrazem twarzy. - Chociaż jak tak myślę to z mojej więcej uciechy miałby Rosier albo Mulciber - rzucił żartobliwie. W ten sposób, trochę po bottowemu, oswajał się z myślą o tym, że dorobił się kilku potężnych przeciwników. - Nie przesadzaj już, waść, warzywa pokroiłeś przyzwoicie - Alex przewrócił oczami, zastanawiając się przy tym, czy kiedykolwiek wracali wcześniej do dnia szczytu w Stonehenge. Chyba nie - lecz młody zdrajca jeszcze nie wiedział, co o tym fakcie sądzić. - Mogę pokazać ci najprostszą, a niezwykle skuteczną technikę na skupienie myśli i uspokojenie - oznajmił, opierając się o pień drzewa i wyciągając nogi przed siebie. - Usiądź sobie wygodnie, zamknij oczy, słuchaj - poklepał korę na gałęzi obok, nim zaczął elaborować. - Kiedy zaczynamy się stresować, stresuje się też nasze ciało. Zachodzi w nim szereg zmian, które mają utrzymać organizm w stanie gotowości do walki z zagrożeniem. Pierwotny instynkt przetrwania - Farley mówił spokojnie, subtelnie przekazując w zgłoskach podprogowe wiadomości. - Mięśnie się spinają, tętno przyspiesza, oddech spłyca się i zwiększa częstotliwość, żyły i tętnice poszerzają się. Jest to proces, który trwając za długo nadmiernie nadwyręża ciało. Najłatwiej jest w takich momentach skupić się na własnym oddechu. Jedna czynność, której towarzyszy bodziec dźwiękowy - oddech; bodziec temperaturowy - chłód powietrza mknącego nosem; akcja fizyczna - ruchy klatki i w klatce piersiowej. Większość swojej uwagi skupiasz na jednej, całkowicie naturalnej czynności. Nikt nie uczy oddychać, co jest błędem, bo to wspaniałe narzędzie do kształtowania samoświadomości i kontroli nad własnym ciałem. A mało co sprawia, że czujemy się zagubieni bardziej niż brak władzy nad jakąkolwiek częścią swojej osoby.
Farley mówił z zamkniętymi oczami, po czym powoli instruował Percivala o tym, na co zwracać uwagę w czasie oddechów. Na to, jak powietrze przelewa się przez puste przestrzenie w jego czaszce; jak łagodnie opada tyłem gardła; jak wypełnia płuca dając wrażenie jakiegoś wewnętrznego braku pustki. Opowiadał mężczyźnie o tym, jak pracują razem mięśnie, ścięgna i kości, kreując przed nim wizję, która wciągała w swój świat. Alexander bowiem nie bawił się w hipnozie wahadełkami i pstryknięciami palców, choć wielu sądziło, że to właśnie w tym leży sekret hipnozy. Jej sztuka polegała jednak na umiejętnym skupieniu uwagi człowieka na jednej rzeczy absorbującej tak bardzo, że zapominał on o reszcie świata. A dla kogoś, kto zbyt wiele lat był aktorem i urodzonym kłamcą nie istniało narzędzie bardziej plastyczne niż własny głos. Jako magipsychiatra polegał na umiejętności tkania słów w takim samym stopniu, co na fachowej wiedzy.
W końcu Alexander zamilknął, pozostawiając ich kompozycji cichych westchnień wiekowego drzewa, padającemu śniegowi i równym, miarowym oddechom brodzącym wśród leśnych melodii.
- Świetnie - skwitował wraz z kiwnięciem głową. Percival miał dość rozumu żeby wiedzieć, że w sugestii zajęcia się sprawą Havishama tak naprawdę nie było czegokolwiek na kształt prośby, a chociaż uprzejma to wciąż pozostawała ona poleceniem. W roli Gwardzisty Alexander odnajdował się poniekąd dobrze, jednak wiedział, że oczekiwania wobec niego były inne. Uzmysłowił mu to Anthony na ostatnim spotkaniu - Farleyowi brakowało stanowczości, przy jednoczesnym nadmiarze chęci do czynienia uwag. A nie o to przecież chodziło. Gwardziści mieli w końcu być drogowskazem i wzorem, dlatego w zwięzłości starał się zawrzeć całą swoją stanowczość. Nie było miejsca na dyskusję, tak zdecydowali i tak będzie: Blake i Wrightówna udadzą się do Edmure'a razem i załatwią to, co jest do załatwienia, sprawy prywatne albo zostawiając w szarej strefie, albo uprzednio je porządkując, żeby nie stanowiły zbytecznego rozpraszacza uwagi od kwestii nadrzędnych.
Krótki, wyjątkowo gorzki uśmiech wyrwał się na usta Alexandra przy kolejnych słowach wypowiedzianych przez drugiego ze zdrajców. Wyglądał, jakby Farley aż za dobrze o tym wiedział - jednak mimo wszystko zdecydował się zaufać Percivalowi wtedy na Szczycie, tknięty nagłym przeczuciem i kilkoma zaobserwowanymi szczegółami, które zachęciły go do zawierzeniu intuicji. Poczuł się przy tym okropnie staro - a z jego punktu widzenia jako staro można było rozumieć już wiek trochę przed czterdziestką. - Racja - dorzucił jeszcze, w myślach czyniąc notatkę żeby zwracać uwagę na takie rzeczy. To, że on wiedział do kogo można się zwrócić z czym, oraz że w ogóle ma kogo pytać, dla Notta wcale oczywistością być nie musiało. Zamyślił się nad potencjalnymi godnymi polecenia oklumentami, machając przy tym ręką na pytanie o palenie: zasygnalizował tym samym, że było mu bardzo wszystko jedno. Sam ostatnio palił wybitnie mało, starając się nie uzależniać swojego samopoczucia od czynników zewnętrznych - w końcu bardzo skutecznie potrafiły zniweczyć skutki jakiejkolwiek terapii, której by sam na sobie nie przeprowadzał.
- Jackie Rineheart? I mam wrażenie, że Ollivander też coś może wiedzieć na ten temat. Nie jestem w stanie nic z niego wyczytać, a z reguły nie mam takich problemów - odparł w końcu trochę jeszcze zamyślony, pocierając gładko ogolony podbródek. Ulysses był dla niego - i chyba nie tylko dla niego - jedną wielką enigmą. Frustrowało go to z lekka i podsycało nigdy nie gasnący w młodzieńcu głód wiedzy. Miał jednak ważniejsze rzeczy na głowie żeby tak po prostu rzucić wszystko i zacząć Ollivandera rozpracowywać. Patrząc zresztą po tym, jak bardzo zdystansowany szlachcic był, Alexander szczerze wątpił w powodzenie. Chyba, że sam zainteresowałby lorda sobą na tyle, aby ten zaczął opuszczać gardę...
Alexander odpłynął na moment, dopiero po chwili orientując się, że coś zostało do niego powiedziane. - Wybacz, zamyśliłem się. Tak, myślę że może to pomóc. Nie jest to nic odkrywczego, ale jest to dosyć życiowe. Zwłaszcza, kiedy masz wrażenie, że wszyscy na ulicy mają ochotę zanieść twoją głowę Czarnemu Panu na talerzu - oznajmił, odwracając się na moment plecami do Percivala. Podciągnął się na najniższą z gałęzi szarodrzewa i przysiadł na niej z zamyślonym wyrazem twarzy. - Chociaż jak tak myślę to z mojej więcej uciechy miałby Rosier albo Mulciber - rzucił żartobliwie. W ten sposób, trochę po bottowemu, oswajał się z myślą o tym, że dorobił się kilku potężnych przeciwników. - Nie przesadzaj już, waść, warzywa pokroiłeś przyzwoicie - Alex przewrócił oczami, zastanawiając się przy tym, czy kiedykolwiek wracali wcześniej do dnia szczytu w Stonehenge. Chyba nie - lecz młody zdrajca jeszcze nie wiedział, co o tym fakcie sądzić. - Mogę pokazać ci najprostszą, a niezwykle skuteczną technikę na skupienie myśli i uspokojenie - oznajmił, opierając się o pień drzewa i wyciągając nogi przed siebie. - Usiądź sobie wygodnie, zamknij oczy, słuchaj - poklepał korę na gałęzi obok, nim zaczął elaborować. - Kiedy zaczynamy się stresować, stresuje się też nasze ciało. Zachodzi w nim szereg zmian, które mają utrzymać organizm w stanie gotowości do walki z zagrożeniem. Pierwotny instynkt przetrwania - Farley mówił spokojnie, subtelnie przekazując w zgłoskach podprogowe wiadomości. - Mięśnie się spinają, tętno przyspiesza, oddech spłyca się i zwiększa częstotliwość, żyły i tętnice poszerzają się. Jest to proces, który trwając za długo nadmiernie nadwyręża ciało. Najłatwiej jest w takich momentach skupić się na własnym oddechu. Jedna czynność, której towarzyszy bodziec dźwiękowy - oddech; bodziec temperaturowy - chłód powietrza mknącego nosem; akcja fizyczna - ruchy klatki i w klatce piersiowej. Większość swojej uwagi skupiasz na jednej, całkowicie naturalnej czynności. Nikt nie uczy oddychać, co jest błędem, bo to wspaniałe narzędzie do kształtowania samoświadomości i kontroli nad własnym ciałem. A mało co sprawia, że czujemy się zagubieni bardziej niż brak władzy nad jakąkolwiek częścią swojej osoby.
Farley mówił z zamkniętymi oczami, po czym powoli instruował Percivala o tym, na co zwracać uwagę w czasie oddechów. Na to, jak powietrze przelewa się przez puste przestrzenie w jego czaszce; jak łagodnie opada tyłem gardła; jak wypełnia płuca dając wrażenie jakiegoś wewnętrznego braku pustki. Opowiadał mężczyźnie o tym, jak pracują razem mięśnie, ścięgna i kości, kreując przed nim wizję, która wciągała w swój świat. Alexander bowiem nie bawił się w hipnozie wahadełkami i pstryknięciami palców, choć wielu sądziło, że to właśnie w tym leży sekret hipnozy. Jej sztuka polegała jednak na umiejętnym skupieniu uwagi człowieka na jednej rzeczy absorbującej tak bardzo, że zapominał on o reszcie świata. A dla kogoś, kto zbyt wiele lat był aktorem i urodzonym kłamcą nie istniało narzędzie bardziej plastyczne niż własny głos. Jako magipsychiatra polegał na umiejętności tkania słów w takim samym stopniu, co na fachowej wiedzy.
W końcu Alexander zamilknął, pozostawiając ich kompozycji cichych westchnień wiekowego drzewa, padającemu śniegowi i równym, miarowym oddechom brodzącym wśród leśnych melodii.
Gryzący zapach papierosowego dymu, wypełniającego jego płuca zaledwie kilka sekund po otrzymaniu od Alexandra bezgłośnego przyzwolenia, zdawał się pomagać Percivalowi w odzyskaniu skrawków utraconej równowagi – i to nie tylko dzięki dostarczeniu do organizmu nowej dawki pozornie zatruwających go od środka substancji, ale głównie przez wzgląd na kojącą znajomość prostego doznania. Odetchnął głęboko, tknięty dziwnym wrażeniem, że do tej pory uparcie wstrzymywał powietrze; teraz wydmuchując spomiędzy warg chmurę dymu przemieszanego z parą, w jaką mróz konsekwentnie zamieniał ich oddechy. Nie potrafiłby tego wytłumaczyć nawet gdyby chciał, ale charakterystyczna, cierpka woń na pewien sposób stanowiła dla niego ostatni trzymający się jeszcze całości łącznik z przeszłością, w chwilach całkowitego zagubienia pomagający mu stabilniej stanąć na nogach. Prowizoryczny, zdawał sobie sprawę, że prędzej czy później życie zmusi go do poukładania panującego w nim chaosu, ale póki co czuł się trochę jak we wnętrzu chyboczącej się, grożącej zawaleniem konstrukcji, której obawiał się choćby dotknąć – pewien, że jeżeli tylko to zrobi, zniszczy nawet te drżące resztki, samego siebie skazując na ostateczne przygniecenie rzeczywistością. I nie, nie chodziło o to, że żałował; chociaż wspomnienia i myśli, które towarzyszyły mu przed, stopniowo zacierały się w jego pamięci, podskórnie wiedział, że decyzja, którą podjął w październiku, była jedyną słuszną – lecz ta świadomość nie pomagała mu w żaden sposób w odnalezieniu się w świecie, w którym bez zapowiedzi się znalazł. Dziwnym, nielogicznym, pozbawionym charakterystycznego dla arystokratycznych struktur porządku, którego w młodości z całego serca nienawidził, ale który mimo wszystko rozumiał, przez lata pogrążając się w stanie komfortowego marazmu, pogłębiającego się jedynie, gdy na długi czas porzucił podróże. Aktualnie tkwił w ciemnościach, dławiąc się tą samą wolnością, za którą przez całe życie boleśnie wręcz tęsknił, za jedyną stałą mając ten przeraźliwie wręcz niestały, targany podmuchami wiatru dym.
Którym zakrztusił się lekko, słysząc padające z ust Alexandra nazwiska. Przynależność Jackie do Zakonu go nie zdziwiła – podejrzewał to, odkąd Fox wskazał ją w Kumbrii jako osobę godną zaufania, domyślał się też tego, kiedy skontaktowała się z nim później, i kiedy Ben podziękował mu za udzielenie jej pomocy; drugie z nazwisk wywołało jednak w jego wnętrznościach nieprzyjemne szarpnięcie, nie mające nic wspólnego z nagłym atakiem kaszlu, wyciskającym z kącików oczu zamarzające szybko łzy. – Ollivander? Masz na myśli Ulyssesa? – doprecyzował, choć właściwie nie musiał tego robić – pobieżny, wykonany w myślach rekonesans, nie roztoczył przed nim właściwie żadnych innych opcji, a im dłużej o tym myślał, tym mocniej się zastanawiał, dlaczego właściwie nie wpadł na to wcześniej. Wskazówki przecież istniały: ślub, który ze względu na listę gości okazał się skandalem; słowa rzucone w trakcie politycznego szczytu; i wreszcie – list, który otrzymał zaledwie kilka dni temu. Mógł się tego spodziewać, znał przecież poglądy przyjaciela, niejednokrotnie wdawał się z nim w przeszłości w długie dysputy na ten temat; do pewnego stopnia to również on odpowiadał za to, gdzie Percival dzisiaj się znajdował, że zaczął wątpić w przekazywane mu przez rodzinę oczywistości; skąd więc brało się to egoistyczne, żałosne, palące uczucie, ogniskujące gdzieś głęboko za mostkiem? Odchrząknął cicho, wolną dłonią sięgając do twarzy i ocierając wilgoć, która nagromadziła się kącikach oczu. – Nie wiedziałem, że też jest jednym z was. Sporo rzeczy właśnie nabrało sensu – wyjaśnił swoją reakcję, w niedopowiedzeniu pozostawiając na razie całą resztę: historię o czwórce przyjaciół z Hogwartu, spośród których – jak się okazywało – tylko on znalazł się po w niewłaściwej stronie barykady. Dlaczego? Czy naprawdę miał w sobie jakąś paskudną skazę, wadę, której nie był w stanie się pozbyć, a jedynie czasowo ją zdusić? – Ale właściwie dobrze się składa, bo za kilka dni mamy się spotkać – dodał z wymuszoną lekkością, w myślach planując napisać również do Jackie. Chociaż nie znali się dobrze, musiał przyznać, że z jakiegoś powodu budziła w nim zaufanie.
Prawie nie zwrócił uwagi na chwilowe odpłynięcie Alexandra, łapiąc się na tym, że przedłużające się momenty milczenia przestawały mu doskwierać; nie czuł też potrzeby sztucznego wypełniania ich słowami, odnajdując w jego towarzystwie okruchy swobody – może ze względu na otwartą przestrzeń, może okoliczności; może coś jeszcze. Obserwował go przez moment, gdy wspinał się na jedną z niższych gałęzi; sam póki co nie ruszał się z miejsca, raz po raz zaciągając się dymem, który po chwili wypuścił – razem ze słowami. – Przepraszam – odezwał się bez zastanowienia, po raz kolejny tknięty realizacją, jak wiele mieli ze sobą wspólnego, znajdując się na celowniku Rycerzy z więcej niż jednego powodu. – Że wtedy, na szczycie, nie powiedziałem czegoś wcześniej. Wiedziałem, że mówiłeś prawdę, o spaleniu Ministerstwa Magii i całej reszcie. Powinienem był cię poprzeć; może zrobiłoby to jakąś różnicę – rozwinął, po czym po raz ostatni wciągnął do płuc porcję dymu i odrzucił niedopałek w śnieg, gdzie zgasł z cichym syknięciem. Właściwie był prawie pewien, że jego słowa wiele by nie zmieniły – okrzyknęliby go szaleńcem, stwierdzając, że postradał zmysły, robili to nawet w tej chwili – ale też nie o to chodziło, a o fakt, że najzwyczajniej w świecie nie znalazł w sobie odwagi, by postąpić właściwie.
Podszedł do drzewa, zawieszając na moment spojrzenie na gałęzi, którą wskazał mu Alexander. Wydawała się mocna, wystarczająco solidna; podskoczył w miejscu, żeby uchwycić się jej oburącz, a następnie – wspierając stopy o chropowaty pień – podciągnąć się wyżej, uprzedzenia i wątpliwości pozostawiając na ziemi. – Od krojenia warzyw do gotowania wciąż jest daleka droga – skwitował, siadając na gałęzi i kiwając głową w jego stronę na znak, że słuchał. Dopiero wtedy – z sekundowym zawahaniem – przymknął powieki, opierając się wygodniej o twardą korę. I słuchając: o aż za bardzo znajomych reakcjach organizmu na strach i zagrożenie, o oddechu, o skupieniu, z czasem orientując się, że coraz mniej skupiał się na treści wypowiadanych wyrazów, a coraz bardziej na samym ich brzmieniu. Starał się jednak postępować zgodnie ze wskazówkami, dla odmiany z czynności instynktownej i automatycznej, czyniąc tę świadomą, co – choć początkowo rzeczywiście wydawało się działać, sprawiając, że jego myśli ucichły, odsuwając się w dalszy kąt umysłu – wzbudziło w nim nieuzasadniony niepokój. Oczyszczona ze wspomnień przestrzeń, pogłębiona tylko przez ciszę, otaczającą go szczelnie już po tym, jak zamilkł równomierny głos Farleya, aż prosiła się o wypełnienie myślami, a do tego Percivalowi wystarczyło pojedyncze potknięcie, pociągające za sobą całą serię niewypowiedzianych pytań. Czy odebranie organizmowi odpowiedzialności za oddychanie miało sprawić, że już zawsze będzie musiał o tym pamiętać? A co jeśli zaśnie i zwyczajnie przestanie? Poruszył się niespokojnie, czując nagłe spięcie mięśni, krew znów przyspieszyła; mozolnie budowany na wodzie zamek rozsypał się w proch.
Westchnął przeciągle, otwierając oczy. – Wybacz. Nie przepadam za ciszą. Trudno mi się w niej uspokoić i skupić – odezwał się. Jego głos, rozlegający się w otaczającej ich przestrzeni po długim milczeniu, wydawał się brzmieć dziwnie głośno i nienaturalnie. Mówił jednak prawdę, cisza na ogół kojarzyła mu się negatywnie: z ciężkim od niedawnej kłótni powietrzem wypełniającym korytarze w Ashfield Manor, albo z tą przerażającą pustką, gdy po desperackich próbach ocalenia umierającego mu na rękach przyjaciela zorientował się, że z pary świszczących oddechów pozostał już tylko jeden. Potrzebował dźwięków, żeby zagłuszyć to wszystko, zetrzeć iluzję samotności, oblepiającą go szczelnie nawet wtedy, gdy wcale nie był sam; to dlatego jednym z pierwszych przedmiotów, które umieścił w domu Benjamina, ich domu, było radio – i to dlatego wyrobił u siebie nawyk pogwizdywania, ilekroć wyprawiał się na długie, samotne wędrówki po rezerwacie. – Spróbuję jeszcze raz – powiedział po chwili, zmuszając się do ponownego zamknięcia oczu, tym razem starając się odsunąć od siebie perspektywę nagłego uduszenia, oprócz dźwięku własnego oddechu dopuszczając również do siebie szelest liści wysoko nad głową.
Którym zakrztusił się lekko, słysząc padające z ust Alexandra nazwiska. Przynależność Jackie do Zakonu go nie zdziwiła – podejrzewał to, odkąd Fox wskazał ją w Kumbrii jako osobę godną zaufania, domyślał się też tego, kiedy skontaktowała się z nim później, i kiedy Ben podziękował mu za udzielenie jej pomocy; drugie z nazwisk wywołało jednak w jego wnętrznościach nieprzyjemne szarpnięcie, nie mające nic wspólnego z nagłym atakiem kaszlu, wyciskającym z kącików oczu zamarzające szybko łzy. – Ollivander? Masz na myśli Ulyssesa? – doprecyzował, choć właściwie nie musiał tego robić – pobieżny, wykonany w myślach rekonesans, nie roztoczył przed nim właściwie żadnych innych opcji, a im dłużej o tym myślał, tym mocniej się zastanawiał, dlaczego właściwie nie wpadł na to wcześniej. Wskazówki przecież istniały: ślub, który ze względu na listę gości okazał się skandalem; słowa rzucone w trakcie politycznego szczytu; i wreszcie – list, który otrzymał zaledwie kilka dni temu. Mógł się tego spodziewać, znał przecież poglądy przyjaciela, niejednokrotnie wdawał się z nim w przeszłości w długie dysputy na ten temat; do pewnego stopnia to również on odpowiadał za to, gdzie Percival dzisiaj się znajdował, że zaczął wątpić w przekazywane mu przez rodzinę oczywistości; skąd więc brało się to egoistyczne, żałosne, palące uczucie, ogniskujące gdzieś głęboko za mostkiem? Odchrząknął cicho, wolną dłonią sięgając do twarzy i ocierając wilgoć, która nagromadziła się kącikach oczu. – Nie wiedziałem, że też jest jednym z was. Sporo rzeczy właśnie nabrało sensu – wyjaśnił swoją reakcję, w niedopowiedzeniu pozostawiając na razie całą resztę: historię o czwórce przyjaciół z Hogwartu, spośród których – jak się okazywało – tylko on znalazł się po w niewłaściwej stronie barykady. Dlaczego? Czy naprawdę miał w sobie jakąś paskudną skazę, wadę, której nie był w stanie się pozbyć, a jedynie czasowo ją zdusić? – Ale właściwie dobrze się składa, bo za kilka dni mamy się spotkać – dodał z wymuszoną lekkością, w myślach planując napisać również do Jackie. Chociaż nie znali się dobrze, musiał przyznać, że z jakiegoś powodu budziła w nim zaufanie.
Prawie nie zwrócił uwagi na chwilowe odpłynięcie Alexandra, łapiąc się na tym, że przedłużające się momenty milczenia przestawały mu doskwierać; nie czuł też potrzeby sztucznego wypełniania ich słowami, odnajdując w jego towarzystwie okruchy swobody – może ze względu na otwartą przestrzeń, może okoliczności; może coś jeszcze. Obserwował go przez moment, gdy wspinał się na jedną z niższych gałęzi; sam póki co nie ruszał się z miejsca, raz po raz zaciągając się dymem, który po chwili wypuścił – razem ze słowami. – Przepraszam – odezwał się bez zastanowienia, po raz kolejny tknięty realizacją, jak wiele mieli ze sobą wspólnego, znajdując się na celowniku Rycerzy z więcej niż jednego powodu. – Że wtedy, na szczycie, nie powiedziałem czegoś wcześniej. Wiedziałem, że mówiłeś prawdę, o spaleniu Ministerstwa Magii i całej reszcie. Powinienem był cię poprzeć; może zrobiłoby to jakąś różnicę – rozwinął, po czym po raz ostatni wciągnął do płuc porcję dymu i odrzucił niedopałek w śnieg, gdzie zgasł z cichym syknięciem. Właściwie był prawie pewien, że jego słowa wiele by nie zmieniły – okrzyknęliby go szaleńcem, stwierdzając, że postradał zmysły, robili to nawet w tej chwili – ale też nie o to chodziło, a o fakt, że najzwyczajniej w świecie nie znalazł w sobie odwagi, by postąpić właściwie.
Podszedł do drzewa, zawieszając na moment spojrzenie na gałęzi, którą wskazał mu Alexander. Wydawała się mocna, wystarczająco solidna; podskoczył w miejscu, żeby uchwycić się jej oburącz, a następnie – wspierając stopy o chropowaty pień – podciągnąć się wyżej, uprzedzenia i wątpliwości pozostawiając na ziemi. – Od krojenia warzyw do gotowania wciąż jest daleka droga – skwitował, siadając na gałęzi i kiwając głową w jego stronę na znak, że słuchał. Dopiero wtedy – z sekundowym zawahaniem – przymknął powieki, opierając się wygodniej o twardą korę. I słuchając: o aż za bardzo znajomych reakcjach organizmu na strach i zagrożenie, o oddechu, o skupieniu, z czasem orientując się, że coraz mniej skupiał się na treści wypowiadanych wyrazów, a coraz bardziej na samym ich brzmieniu. Starał się jednak postępować zgodnie ze wskazówkami, dla odmiany z czynności instynktownej i automatycznej, czyniąc tę świadomą, co – choć początkowo rzeczywiście wydawało się działać, sprawiając, że jego myśli ucichły, odsuwając się w dalszy kąt umysłu – wzbudziło w nim nieuzasadniony niepokój. Oczyszczona ze wspomnień przestrzeń, pogłębiona tylko przez ciszę, otaczającą go szczelnie już po tym, jak zamilkł równomierny głos Farleya, aż prosiła się o wypełnienie myślami, a do tego Percivalowi wystarczyło pojedyncze potknięcie, pociągające za sobą całą serię niewypowiedzianych pytań. Czy odebranie organizmowi odpowiedzialności za oddychanie miało sprawić, że już zawsze będzie musiał o tym pamiętać? A co jeśli zaśnie i zwyczajnie przestanie? Poruszył się niespokojnie, czując nagłe spięcie mięśni, krew znów przyspieszyła; mozolnie budowany na wodzie zamek rozsypał się w proch.
Westchnął przeciągle, otwierając oczy. – Wybacz. Nie przepadam za ciszą. Trudno mi się w niej uspokoić i skupić – odezwał się. Jego głos, rozlegający się w otaczającej ich przestrzeni po długim milczeniu, wydawał się brzmieć dziwnie głośno i nienaturalnie. Mówił jednak prawdę, cisza na ogół kojarzyła mu się negatywnie: z ciężkim od niedawnej kłótni powietrzem wypełniającym korytarze w Ashfield Manor, albo z tą przerażającą pustką, gdy po desperackich próbach ocalenia umierającego mu na rękach przyjaciela zorientował się, że z pary świszczących oddechów pozostał już tylko jeden. Potrzebował dźwięków, żeby zagłuszyć to wszystko, zetrzeć iluzję samotności, oblepiającą go szczelnie nawet wtedy, gdy wcale nie był sam; to dlatego jednym z pierwszych przedmiotów, które umieścił w domu Benjamina, ich domu, było radio – i to dlatego wyrobił u siebie nawyk pogwizdywania, ilekroć wyprawiał się na długie, samotne wędrówki po rezerwacie. – Spróbuję jeszcze raz – powiedział po chwili, zmuszając się do ponownego zamknięcia oczu, tym razem starając się odsunąć od siebie perspektywę nagłego uduszenia, oprócz dźwięku własnego oddechu dopuszczając również do siebie szelest liści wysoko nad głową.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Brew chłopaka powędrowała odrobinę wyżej, jakby pytając o źródło nagłego zakrztuszenia się papierosem. Na słowne rozwinięcie fizjologicznej reakcji nie musiał na szczęście czekać zbyt długo - w przeciwnym wypadku młokos mógłby bowiem uschnąć z ciekawości.
- Dokładnie jego mam na myśli - potwierdził. Inną opcją mógłby jeszcze ewentualnie być Titus, lecz ten Ollivander z Zakonu wykruszył się już dawno temu. Szkoda. - Nie mam pewności jak długo jest z nami, ale raczej krócej niż dłużej jakbym miał stawiać. Nie pamiętam - wzruszył ramionami. Zastanawiał się już parę razy, czy tych właśnie słów, "nie pamiętam" nie powinien napisać sobie na czole tudzież dłoni: w końcu wymawiał je tak często, że równie dobrze mógłby w końcu przestać tracić na to powietrze i po prostu pokazywać na napis. - Nie wiedziałem, że się znacie - mruknął, pozwalając tylko jednej, delikatnej nucie ciekawości przebrzmieć w jego głosie. Oczywiście nie była to jego sprawa, co Blake i Ollivander robili, ale jak już Percival o tym wspomniał to młody Gwardzista odebrał to jako zaproszenie do dalszych pytań. A pytać uwielbiał.
Siedzenie na drzewie miało w sobie natomiast coś takiego, co budziło w Alexandrze jeszcze więcej tej młodzieńczej, żeby nie powiedzieć wręcz dziecięcej wibracji. Przyjemnie łaskoczący w nos zapach gałązki szarodrzewa tylko nasilał to uczucie, które ogarniało Farleya już od przyjścia na umówione miejsce spotkania. Jego spojrzenie spoważniało jednak, kiedy z ust Percivala padły słowa przeprosin. Nie spodziewał się tego - od razu w jego umyśle pojawiło się pytanie, czy nie był to objaw tego, że nie doceniał Percivala i jego zdolności do autokrytyki. A Alexander, ku swojemu zaskoczeniu poczuł, że te kilka słów było mu bardzo potrzebnych.
- Nie zrobiłoby to żadnej różnicy - Gwardzista pokręcił głową, a w jego głosie słychać było, że pogodził się z tym, co się stało. - Nikt nie spodziewał się po tobie, że powiesz cokolwiek. Ale rozumiem to uczucie - sam mam wrażenie, że zrobiłem za mało. Że powinienem rzucić się na niego z wyciągniętą różdżką i... i sam nie wiem. Nie wiem, czy na pewno chciałbym ryzykować to, że wdarłby się do mojego umysłu jak to zrobił z Macmillanem i Skamanderem. Może nie zostało tam w środku za wiele - popukał palcem we własną skroń - ale nie chciałbym, żeby on poznał to, co się ostało - wyznał, na głos wypowiadając to, co gryzło go od samego szczytu, a co Anthony jeszcze tylko podsycił swoimi słowami poprzedniego wieczora. Alexander westchnął ciężko, obserwując z wysokości jak Blake wdrapuje się na sąsiednią gałąź. - Bardzo cenię sobie szczerość - przyznał, po raz kolejny łapiąc się na tym, że w ten sposób poniekąd przyznawał się do tego, że Nott był dla niego kimś więcej niż byłym Rycerzem. Nawiedzały go wątpliwości co do tego, czy na pewno jego decyzja względem Percivala była właściwa, czy pozostali - nie licząc Benjamina - aby nie mieli więcej rozwagi w zdystansowaniu się do Blake'a. Jednak za każdym razem przy tych rozterkach momentach dochodził do wniosku, że w tym wypadku ufał swojej intuicji odrobinę bardziej niż słowom aurorów. W Percivalu drzemał potencjał, który Farley bardzo chciał wyciągnąć.
Kiedy już obaj wygodnie usadowili się na drzewie, a Alexander zamilknął, nastała cisza. Nie trwała bardzo długo, zakłócona głosem starszego z mężczyzn.
- Nie ma czego wybaczać. Nie oczekuję, że od razu oswoisz całkowicie obcą ci sytuację. Nawet jak spróbujesz i nie wyjdzie to nie będzie czego wybaczać - Alexander powiedział cicho, jednak słychać było, że uśmiecha się lekko. Na deklarację kolejnej próby nie powiedział nic, pozwalając Percivalowi samodzielnie stawiać kroki na tej ścieżce.
Nie był pewien, ile tak siedzieli - jednak kiedy do całkowicie pustej głowy Farleya zaczęło dobijać się uczucie odrętwienia chłopak westchnął cicho i poruszył się, szeleszcząc materiałem ubrania. Wychylił się odrobinę, patrząc na pogrążony w skupieniu profil Notta. Coś się przy tym szarpnęło w piersi chłopaka, coś będącego niepokojąco blisko żalu. - Chyba wystarczy. Jeżeli to na ciebie nie działa to pomyślę nad czymś innym - uśmiechnął się zachęcająco po czym jednym, płynnym ruchem zeskoczył z drzewa na wydeptany śnieg. - A teraz, skoro jesteśmy już tak spokojni i skupieni, czas najwyższy zrobić sobie trochę kontrolowanej krzywdy - Alexander rzucił przez ramię, oddalając się od Percivala. Potarł dłonie zarówno w geście entuzjazmu jak i próbie rozgrzania czerwonych od mrozu i lekko zdrętwiałych palców. W mgnieniu oka w dłoniach uzdrowiciela pojawiła się różdżka, a ten stał w pełnej gotowości do pojedynku.
- Moja ofensywa potrafi być żałosna - ostrzegł jeszcze uczciwie, zanim uniósł różdżkę. - Wszystkie chwyty dozwolone! - zawołał, po czym pierwsza inkantacja opuściła jego usta.
| szafka
- Dokładnie jego mam na myśli - potwierdził. Inną opcją mógłby jeszcze ewentualnie być Titus, lecz ten Ollivander z Zakonu wykruszył się już dawno temu. Szkoda. - Nie mam pewności jak długo jest z nami, ale raczej krócej niż dłużej jakbym miał stawiać. Nie pamiętam - wzruszył ramionami. Zastanawiał się już parę razy, czy tych właśnie słów, "nie pamiętam" nie powinien napisać sobie na czole tudzież dłoni: w końcu wymawiał je tak często, że równie dobrze mógłby w końcu przestać tracić na to powietrze i po prostu pokazywać na napis. - Nie wiedziałem, że się znacie - mruknął, pozwalając tylko jednej, delikatnej nucie ciekawości przebrzmieć w jego głosie. Oczywiście nie była to jego sprawa, co Blake i Ollivander robili, ale jak już Percival o tym wspomniał to młody Gwardzista odebrał to jako zaproszenie do dalszych pytań. A pytać uwielbiał.
Siedzenie na drzewie miało w sobie natomiast coś takiego, co budziło w Alexandrze jeszcze więcej tej młodzieńczej, żeby nie powiedzieć wręcz dziecięcej wibracji. Przyjemnie łaskoczący w nos zapach gałązki szarodrzewa tylko nasilał to uczucie, które ogarniało Farleya już od przyjścia na umówione miejsce spotkania. Jego spojrzenie spoważniało jednak, kiedy z ust Percivala padły słowa przeprosin. Nie spodziewał się tego - od razu w jego umyśle pojawiło się pytanie, czy nie był to objaw tego, że nie doceniał Percivala i jego zdolności do autokrytyki. A Alexander, ku swojemu zaskoczeniu poczuł, że te kilka słów było mu bardzo potrzebnych.
- Nie zrobiłoby to żadnej różnicy - Gwardzista pokręcił głową, a w jego głosie słychać było, że pogodził się z tym, co się stało. - Nikt nie spodziewał się po tobie, że powiesz cokolwiek. Ale rozumiem to uczucie - sam mam wrażenie, że zrobiłem za mało. Że powinienem rzucić się na niego z wyciągniętą różdżką i... i sam nie wiem. Nie wiem, czy na pewno chciałbym ryzykować to, że wdarłby się do mojego umysłu jak to zrobił z Macmillanem i Skamanderem. Może nie zostało tam w środku za wiele - popukał palcem we własną skroń - ale nie chciałbym, żeby on poznał to, co się ostało - wyznał, na głos wypowiadając to, co gryzło go od samego szczytu, a co Anthony jeszcze tylko podsycił swoimi słowami poprzedniego wieczora. Alexander westchnął ciężko, obserwując z wysokości jak Blake wdrapuje się na sąsiednią gałąź. - Bardzo cenię sobie szczerość - przyznał, po raz kolejny łapiąc się na tym, że w ten sposób poniekąd przyznawał się do tego, że Nott był dla niego kimś więcej niż byłym Rycerzem. Nawiedzały go wątpliwości co do tego, czy na pewno jego decyzja względem Percivala była właściwa, czy pozostali - nie licząc Benjamina - aby nie mieli więcej rozwagi w zdystansowaniu się do Blake'a. Jednak za każdym razem przy tych rozterkach momentach dochodził do wniosku, że w tym wypadku ufał swojej intuicji odrobinę bardziej niż słowom aurorów. W Percivalu drzemał potencjał, który Farley bardzo chciał wyciągnąć.
Kiedy już obaj wygodnie usadowili się na drzewie, a Alexander zamilknął, nastała cisza. Nie trwała bardzo długo, zakłócona głosem starszego z mężczyzn.
- Nie ma czego wybaczać. Nie oczekuję, że od razu oswoisz całkowicie obcą ci sytuację. Nawet jak spróbujesz i nie wyjdzie to nie będzie czego wybaczać - Alexander powiedział cicho, jednak słychać było, że uśmiecha się lekko. Na deklarację kolejnej próby nie powiedział nic, pozwalając Percivalowi samodzielnie stawiać kroki na tej ścieżce.
Nie był pewien, ile tak siedzieli - jednak kiedy do całkowicie pustej głowy Farleya zaczęło dobijać się uczucie odrętwienia chłopak westchnął cicho i poruszył się, szeleszcząc materiałem ubrania. Wychylił się odrobinę, patrząc na pogrążony w skupieniu profil Notta. Coś się przy tym szarpnęło w piersi chłopaka, coś będącego niepokojąco blisko żalu. - Chyba wystarczy. Jeżeli to na ciebie nie działa to pomyślę nad czymś innym - uśmiechnął się zachęcająco po czym jednym, płynnym ruchem zeskoczył z drzewa na wydeptany śnieg. - A teraz, skoro jesteśmy już tak spokojni i skupieni, czas najwyższy zrobić sobie trochę kontrolowanej krzywdy - Alexander rzucił przez ramię, oddalając się od Percivala. Potarł dłonie zarówno w geście entuzjazmu jak i próbie rozgrzania czerwonych od mrozu i lekko zdrętwiałych palców. W mgnieniu oka w dłoniach uzdrowiciela pojawiła się różdżka, a ten stał w pełnej gotowości do pojedynku.
- Moja ofensywa potrafi być żałosna - ostrzegł jeszcze uczciwie, zanim uniósł różdżkę. - Wszystkie chwyty dozwolone! - zawołał, po czym pierwsza inkantacja opuściła jego usta.
| szafka
| wracamy z szafki!
Nie odpowiedział od razu, pozwalając słowom Alexandra wybrzmieć, a swoim własnym myślom – nieco zamilknąć, pozbywając się wywołanego prostą informacją chaosu. Na krótkie, rzucone mimochodem nie pamiętam, uniósł jednak spojrzenie, zatrzymując je na młodej twarzy Gwardzisty; słyszał o tym, co się stało, skrawki stojącej za utratą pamięci historii docierały do niego z różnych stron – ale chociaż z jakiegoś powodu łapał się na tym, że chciałby poskładać ją w całość, to tym razem nie pozwolił formującemu się na ustach pytaniu na dotarcie do milczącego adresata. Zamiast tego wzruszył lekko ramionami, łapiąc się następnych słów wypowiedzianych przez Alexandra. – Cóż, byle komu nie składałbym publicznie ślubnych gratulacji – odpowiedział, unosząc wyżej jeden kącik ust; odkąd dowiedział się, że ślub Ulyssesa został unieważniony, nieco mniej żałował, że nie było mu dane się na nim pojawić, ale wspomnienie oburzenia, jakie na politycznym szczycie wywołały jego życzenia, do tej pory budziło w nim jakąś zuchwałą wesołość. – A tak na poważnie, to trudno, żebyśmy się nie znali. Jeden rocznik, jedna rodzina – moja matka przed wyjściem za mąż nosiła nazwisko Ollivander. Ulysses co prawda nie jest moim bratem, ale równie dobrze mógłby nim być – wyjaśnił, nie czując potrzeby zagłębiania się w temat bardziej; to nie był odpowiedni czas ani odpowiednie miejsce.
Ostatnimi czasy i tak zdarzało mu się mówić za dużo.
– Och, wiem, że nikt się nie spodziewał – odpowiedział kwaśno, i może nieco zbyt głośno; opamiętał się sekundę później, już siedząc na drzewie i zerkając z ukosa na Farleya. – Może by zmieniło, może nie. Rzecz w tym, że teraz już nigdy się tego nie dowiemy. – Odwrócił spojrzenie, unosząc je w górę, na poruszające się w niezwykłym tańcu gałęzie. Było coś irytującego i frustrującego w tej myśli: że stracił swoją szansę bezpowrotnie, że skazał się na zastanawianie w nieskończoność co by było, gdyby. Zdawał sobie sprawę, że nie powinien tego robić, że tylko marnował w ten sposób energię – czasu nie dało się cofnąć – ale jego natura zwyczajnie nie pozwalała mu na przejście nad pewnymi rzeczami do porządku dziennego. Westchnął cicho. – Tak samo jak nigdy nie dowiemy się, co by się stało, gdybyś rzucił się na Voldemorta z różdżką. Jemu prawdopodobnie nic – bez obrazy dla twoich umiejętności, ale to potężny czarnoksiężnik – z ciebie mógłby zrobić przykład. A uwierz mi, bycie ofiarą legilimencji nie należy do przyjemnych doznań. – Zawahał się na moment, kiedy jego myśli cofnęły się do wieczoru, który wolałby wymazać z pamięci. – Przeglądał myśli nas wszystkich. Zanim do niego dołączyliśmy. – Wciąż uparcie nie patrzył na swojego rozmówcę, starając się odnaleźć wzrokiem jakikolwiek inny stały punkt. – Do dzisiaj nie mogę przestać myśleć o tym, jak wiele o mnie wie. – To było coś, co czasami spędzało mu sen z powiek; że Czarny Pan, od niedawna jego największy wróg, znał jego najmocniej skrywane wspomnienia i największe słabości; że mógł wykorzystać je jak tylko chciał, i kiedy tylko przyjdzie mu na to ochota.
Nie odpowiedział na następną uwagę Alexandra, skupiając się już w pełni na stojącym przed nim zadaniu i pozwalając sobie na tymczasowe odsunięcie od siebie natrętnych myśli. Nie miał pojęcia, jak długo tam siedzieli – mogło minąć zarówno kilka minut, jak i kilka dobrych godzin – ale gdy wreszcie zupełna cisza została przerwana, czuł się zdecydowanie spokojniejszy niż w chwili, w której po raz pierwszy pojawił się pod drzewem. – Tego nie musisz mi proponować dwa razy – odpowiedział, w mig pojmując, o co chodziło Farleyowi, i zeskakując z drzewa w ślad za nim. Cenił sobie rozmowę, doceniał też pomoc w uciszeniu panującego w jego umyśle chaosu – ale prawdę mówiąc podejrzewał, że dobry pojedynek podziała na niego równie zbawiennie.
I wiele się w tej kwestii nie pomylił.
Nie powstrzymał radosnego, triumfalnego okrzyku, który wydarł się spomiędzy jego warg, gdy jego ostatnie zaklęcia trafiły do celu, stanowiąc jednocześnie zakończenie walki. Długiej i wcale niełatwej, ofensywie jego przeciwnika – wbrew zapowiedziom – daleko było do żałosnej, ale Percival zdawał się mieć tego dnia spore szczęście; być może była to kwestia magicznej, promieniującej od szarodrzewa energii. – W porządku, Alex? – rzucił, chowając różdżkę za pazuchę i ruszając przed siebie, w stronę leżącego w śniegu mężczyzny. Twierdzącego co prawda, że był w stanie dalej miotać zaklęciami, ale mimo to jakoś mało skorego do podniesienia się na własne nogi. – Czy postanowiłeś uciąć sobie drzemkę? – zapytał, zgarniając jeszcze po drodze jego różdżkę i niemal natychmiast przekładając ją do lewej ręki, żeby prawą wyciągnąć ku leżącemu czarodziejowi. Jego lewy łokieć, ten, na który upadł, nadal pulsował rwącym bólem, nasilającym się z każdą sekundą, w której jego organizm opuszczała adrenalina. – Dobrze walczysz. To niezła taktyka – z tym uzdrawianiem się w trakcie – przyznał, wyciągając w stronę Alexandra jego własną różdżkę, rękojeścią do przodu, gdy ten już stanął na nogi.
Nie odpowiedział od razu, pozwalając słowom Alexandra wybrzmieć, a swoim własnym myślom – nieco zamilknąć, pozbywając się wywołanego prostą informacją chaosu. Na krótkie, rzucone mimochodem nie pamiętam, uniósł jednak spojrzenie, zatrzymując je na młodej twarzy Gwardzisty; słyszał o tym, co się stało, skrawki stojącej za utratą pamięci historii docierały do niego z różnych stron – ale chociaż z jakiegoś powodu łapał się na tym, że chciałby poskładać ją w całość, to tym razem nie pozwolił formującemu się na ustach pytaniu na dotarcie do milczącego adresata. Zamiast tego wzruszył lekko ramionami, łapiąc się następnych słów wypowiedzianych przez Alexandra. – Cóż, byle komu nie składałbym publicznie ślubnych gratulacji – odpowiedział, unosząc wyżej jeden kącik ust; odkąd dowiedział się, że ślub Ulyssesa został unieważniony, nieco mniej żałował, że nie było mu dane się na nim pojawić, ale wspomnienie oburzenia, jakie na politycznym szczycie wywołały jego życzenia, do tej pory budziło w nim jakąś zuchwałą wesołość. – A tak na poważnie, to trudno, żebyśmy się nie znali. Jeden rocznik, jedna rodzina – moja matka przed wyjściem za mąż nosiła nazwisko Ollivander. Ulysses co prawda nie jest moim bratem, ale równie dobrze mógłby nim być – wyjaśnił, nie czując potrzeby zagłębiania się w temat bardziej; to nie był odpowiedni czas ani odpowiednie miejsce.
Ostatnimi czasy i tak zdarzało mu się mówić za dużo.
– Och, wiem, że nikt się nie spodziewał – odpowiedział kwaśno, i może nieco zbyt głośno; opamiętał się sekundę później, już siedząc na drzewie i zerkając z ukosa na Farleya. – Może by zmieniło, może nie. Rzecz w tym, że teraz już nigdy się tego nie dowiemy. – Odwrócił spojrzenie, unosząc je w górę, na poruszające się w niezwykłym tańcu gałęzie. Było coś irytującego i frustrującego w tej myśli: że stracił swoją szansę bezpowrotnie, że skazał się na zastanawianie w nieskończoność co by było, gdyby. Zdawał sobie sprawę, że nie powinien tego robić, że tylko marnował w ten sposób energię – czasu nie dało się cofnąć – ale jego natura zwyczajnie nie pozwalała mu na przejście nad pewnymi rzeczami do porządku dziennego. Westchnął cicho. – Tak samo jak nigdy nie dowiemy się, co by się stało, gdybyś rzucił się na Voldemorta z różdżką. Jemu prawdopodobnie nic – bez obrazy dla twoich umiejętności, ale to potężny czarnoksiężnik – z ciebie mógłby zrobić przykład. A uwierz mi, bycie ofiarą legilimencji nie należy do przyjemnych doznań. – Zawahał się na moment, kiedy jego myśli cofnęły się do wieczoru, który wolałby wymazać z pamięci. – Przeglądał myśli nas wszystkich. Zanim do niego dołączyliśmy. – Wciąż uparcie nie patrzył na swojego rozmówcę, starając się odnaleźć wzrokiem jakikolwiek inny stały punkt. – Do dzisiaj nie mogę przestać myśleć o tym, jak wiele o mnie wie. – To było coś, co czasami spędzało mu sen z powiek; że Czarny Pan, od niedawna jego największy wróg, znał jego najmocniej skrywane wspomnienia i największe słabości; że mógł wykorzystać je jak tylko chciał, i kiedy tylko przyjdzie mu na to ochota.
Nie odpowiedział na następną uwagę Alexandra, skupiając się już w pełni na stojącym przed nim zadaniu i pozwalając sobie na tymczasowe odsunięcie od siebie natrętnych myśli. Nie miał pojęcia, jak długo tam siedzieli – mogło minąć zarówno kilka minut, jak i kilka dobrych godzin – ale gdy wreszcie zupełna cisza została przerwana, czuł się zdecydowanie spokojniejszy niż w chwili, w której po raz pierwszy pojawił się pod drzewem. – Tego nie musisz mi proponować dwa razy – odpowiedział, w mig pojmując, o co chodziło Farleyowi, i zeskakując z drzewa w ślad za nim. Cenił sobie rozmowę, doceniał też pomoc w uciszeniu panującego w jego umyśle chaosu – ale prawdę mówiąc podejrzewał, że dobry pojedynek podziała na niego równie zbawiennie.
I wiele się w tej kwestii nie pomylił.
Nie powstrzymał radosnego, triumfalnego okrzyku, który wydarł się spomiędzy jego warg, gdy jego ostatnie zaklęcia trafiły do celu, stanowiąc jednocześnie zakończenie walki. Długiej i wcale niełatwej, ofensywie jego przeciwnika – wbrew zapowiedziom – daleko było do żałosnej, ale Percival zdawał się mieć tego dnia spore szczęście; być może była to kwestia magicznej, promieniującej od szarodrzewa energii. – W porządku, Alex? – rzucił, chowając różdżkę za pazuchę i ruszając przed siebie, w stronę leżącego w śniegu mężczyzny. Twierdzącego co prawda, że był w stanie dalej miotać zaklęciami, ale mimo to jakoś mało skorego do podniesienia się na własne nogi. – Czy postanowiłeś uciąć sobie drzemkę? – zapytał, zgarniając jeszcze po drodze jego różdżkę i niemal natychmiast przekładając ją do lewej ręki, żeby prawą wyciągnąć ku leżącemu czarodziejowi. Jego lewy łokieć, ten, na który upadł, nadal pulsował rwącym bólem, nasilającym się z każdą sekundą, w której jego organizm opuszczała adrenalina. – Dobrze walczysz. To niezła taktyka – z tym uzdrawianiem się w trakcie – przyznał, wyciągając w stronę Alexandra jego własną różdżkę, rękojeścią do przodu, gdy ten już stanął na nogi.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Alexander nie popędzał Percivala w trakcie ciszy, która nastała po słowach uzdrowiciela. Nie zwykł ludzi popędzać, wiedząc, że sam niezbyt za tym przepadał. Czas poświęcony na namyślenie się nad odpowiedzią nigdy nie był czasem zmarnowanym - oszczędzenie sobie niefortunnego złożenia słów w całość i ewentualnych waśni z niego wynikłych było warte krótkiego trwania w niepewności, pozwalając ciekawości gryźć się w stopy.
- Może i nie, a może był to jeszcze jeden ton dodany, aby podkreślić, że już nie grasz w grę na ich zasadach? - odniósł się do wtrącenia o ślubie, pozwalając swoim ramionom lekko unieść się w próbie podkreślenia rozważań młodego Gwardzisty. Jak teraz o tym myślał to miało to o wiele większy sens, tamte niespodziewane słowa jeszcze wtedy Notta skierowane do Ulyssesa: wiedza o niegdysiejszej zażyłości obu czarodziejów odsłaniała przed ciekawością Farleya o wiele więcej nowych furtek, za którymi kryły się kolejne interesujące relacje i powiązania. - Tego nie wiedziałem - przyznał, a jego brwi powędrowały odrobinę wyżej na czoło. Teraz wszystko miało o wiele więcej sensu.
Podłapał rzucone z boku spojrzenie Percivala, na moment wpatrując się w jego oczy i starając się rozszyfrować targające mężczyzną emocje. Frustracja, to było jasne; brak kontroli nad sytuacją nie był ulubioną pozycją, w jakiej Blake mógł się znaleźć. Ale co był więcej - zaczątki zgryzoty? Niskie mniemanie o sobie? Bardzo prawdopodobne. Percival jednak odwrócił spojrzenie, toteż Alexander również poruszył się na gałęzi, wzrok wbijając wprost przed siebie w otulony bielą las. Zapach kwiatów szarodrzewa przyjemnie łaskotał go w nos, kontrastując z tematem, na który zeszła ich rozmowa. Alexander poczuł, jak jego ciało sztywnieje - nie wiedział wcześniej o tym, Percival nie powiedział im, że Czarny Pan przeszukiwał umysł każdego, kto wstępował w szeregi Rycerzy Walpurgii. Farley zdawał sobie sprawę z tego, że Voldemort doszedł tam, gdzie był, ponieważ jego wiedza sięgała dalej, niż ktokolwiek mógłby sobie wyobrazić: młody uzdrowiciel nie był jednak świadom tego, jak skrupulatnie czarnoksiężnik zbierał swoje informacje, korzystając przy tym z dosłownie wszystkich możliwych źródeł. Czyżby właśnie w ten sposób zdołał dotrzeć do nestorów wysokich rodów, poznając wpierw wszystkie ich brudne sprawki, o których wiedzieli członkowie arystokracji? Alexander ledwo był w stanie oddychać, uzmysławiając sobie, jak cenna była to informacja. - To może być sposób... w który doszedł do zamachu stanu. Poznał tyle informacji, tyle kontrowersji, tak pokaźny materiał na szantaż dosłownie każdego - chłopak pokręcił głową, a jego głos zdradzał skrajne niedowierzanie. Przez moment poczuł złość na smokologa, że nie powiedział im o tym wcześniej. Prędko jednak uzmysłowił sobie, że nawet gdyby wiedzieli wcześniej to i tak byłoby za późno. Czarny Pan wykorzystywał wszystko, co wpadło mu w ręce do cna, nie pomijając ludzi. Nott dał się wykorzystać, wciąż poniekąd dawał, tyle że komuś innemu i na innych zasadach.
Po tych rewelacjach Alexander nie miał ochoty na nic innego, jak przestać o tym myśleć. Mechaniczne oddechy zamienili ostatecznie na mechaniczne ruchy różdżek, które w przypadku Alexa zakończyło się mechaniczną glebą. No, może nie tak mechaniczną, Nott musiał się jednak trochę nagimnastykować, aby Lex w końcu się poddał, pozwalając sobie na chwilę odetchnienia w śniegu. - Yhym - mruknął tylko, zapytany, czy wszystko z nim w porządku. Blake jednak nie był dość przekonany, bo zaraz pojawił się z wyciągniętą dłonią w alexowym polu widzenia. - Zdecydowanie drzemka - odparł, a na jego posiniaczonej twarzy pojawił się szeroki uśmiech. Przyjął pomoc, stając znów na równych nogach. Zaczął otrzepywać się z białego puchu, szybko jednak przestając, gdy Nott wyciągnął hikorową różdżkę uzdrowiciela. - Dzięki. Razy dwa - odparł Alex, przejmując przedmiot i chowając go do głębokiej kieszeni płaszcza. Czuł, że po intensywnym treningu inkantacji chyba niedługo zacznie chrypieć. - Niestety ta taktyka ma też dziury, żeby działała tak jakbym chciał to potrzebuję być o wiele lepszy w ataku. Za to twoje obrony były naprawdę dobre. Ile razy odbiłeś we mnie zaklęcia? Trzy? Czt-ała - Farley urwał i skrzywił się, kiedy próbując otrzepać się z resztek śniegu uderzył w biodro. Rozchylił zaciśnięte z bólu powieki i zlustrował Blake'a spojrzeniem - on też nie był całkowicie sprawny. - Szybki przystanek w Kurniku na podleczenie tego i owego? - zasugerował, jednocześnie zapraszając Percivala do siebie. Nie chciał nalegać, gdyby Nott mu odmówił to nie miałby mu za złe - jego decyzja. - Moglibyśmy też spróbować z wyciszaniem się i zobaczyć, czy łatwiej stawiasz opór legilimencie - chyba, że jesteś zbyt zmęczony - dodał jeszcze, w głosie przejawiając lekkie zawahanie. Alexander nie miał planów na dziś, a wizja spędzenia popołudnia z sojusznikiem była całkiem interesująca. W czasie spotkania pod szarodrzewem pojawiło się w ich rozmowie kilka tematów, które Alexander chętnie by jeszcze pociągnął, toteż wizja rozstania nie była najbardziej przez niego pożądaną ewentualnością.
- Może i nie, a może był to jeszcze jeden ton dodany, aby podkreślić, że już nie grasz w grę na ich zasadach? - odniósł się do wtrącenia o ślubie, pozwalając swoim ramionom lekko unieść się w próbie podkreślenia rozważań młodego Gwardzisty. Jak teraz o tym myślał to miało to o wiele większy sens, tamte niespodziewane słowa jeszcze wtedy Notta skierowane do Ulyssesa: wiedza o niegdysiejszej zażyłości obu czarodziejów odsłaniała przed ciekawością Farleya o wiele więcej nowych furtek, za którymi kryły się kolejne interesujące relacje i powiązania. - Tego nie wiedziałem - przyznał, a jego brwi powędrowały odrobinę wyżej na czoło. Teraz wszystko miało o wiele więcej sensu.
Podłapał rzucone z boku spojrzenie Percivala, na moment wpatrując się w jego oczy i starając się rozszyfrować targające mężczyzną emocje. Frustracja, to było jasne; brak kontroli nad sytuacją nie był ulubioną pozycją, w jakiej Blake mógł się znaleźć. Ale co był więcej - zaczątki zgryzoty? Niskie mniemanie o sobie? Bardzo prawdopodobne. Percival jednak odwrócił spojrzenie, toteż Alexander również poruszył się na gałęzi, wzrok wbijając wprost przed siebie w otulony bielą las. Zapach kwiatów szarodrzewa przyjemnie łaskotał go w nos, kontrastując z tematem, na który zeszła ich rozmowa. Alexander poczuł, jak jego ciało sztywnieje - nie wiedział wcześniej o tym, Percival nie powiedział im, że Czarny Pan przeszukiwał umysł każdego, kto wstępował w szeregi Rycerzy Walpurgii. Farley zdawał sobie sprawę z tego, że Voldemort doszedł tam, gdzie był, ponieważ jego wiedza sięgała dalej, niż ktokolwiek mógłby sobie wyobrazić: młody uzdrowiciel nie był jednak świadom tego, jak skrupulatnie czarnoksiężnik zbierał swoje informacje, korzystając przy tym z dosłownie wszystkich możliwych źródeł. Czyżby właśnie w ten sposób zdołał dotrzeć do nestorów wysokich rodów, poznając wpierw wszystkie ich brudne sprawki, o których wiedzieli członkowie arystokracji? Alexander ledwo był w stanie oddychać, uzmysławiając sobie, jak cenna była to informacja. - To może być sposób... w który doszedł do zamachu stanu. Poznał tyle informacji, tyle kontrowersji, tak pokaźny materiał na szantaż dosłownie każdego - chłopak pokręcił głową, a jego głos zdradzał skrajne niedowierzanie. Przez moment poczuł złość na smokologa, że nie powiedział im o tym wcześniej. Prędko jednak uzmysłowił sobie, że nawet gdyby wiedzieli wcześniej to i tak byłoby za późno. Czarny Pan wykorzystywał wszystko, co wpadło mu w ręce do cna, nie pomijając ludzi. Nott dał się wykorzystać, wciąż poniekąd dawał, tyle że komuś innemu i na innych zasadach.
Po tych rewelacjach Alexander nie miał ochoty na nic innego, jak przestać o tym myśleć. Mechaniczne oddechy zamienili ostatecznie na mechaniczne ruchy różdżek, które w przypadku Alexa zakończyło się mechaniczną glebą. No, może nie tak mechaniczną, Nott musiał się jednak trochę nagimnastykować, aby Lex w końcu się poddał, pozwalając sobie na chwilę odetchnienia w śniegu. - Yhym - mruknął tylko, zapytany, czy wszystko z nim w porządku. Blake jednak nie był dość przekonany, bo zaraz pojawił się z wyciągniętą dłonią w alexowym polu widzenia. - Zdecydowanie drzemka - odparł, a na jego posiniaczonej twarzy pojawił się szeroki uśmiech. Przyjął pomoc, stając znów na równych nogach. Zaczął otrzepywać się z białego puchu, szybko jednak przestając, gdy Nott wyciągnął hikorową różdżkę uzdrowiciela. - Dzięki. Razy dwa - odparł Alex, przejmując przedmiot i chowając go do głębokiej kieszeni płaszcza. Czuł, że po intensywnym treningu inkantacji chyba niedługo zacznie chrypieć. - Niestety ta taktyka ma też dziury, żeby działała tak jakbym chciał to potrzebuję być o wiele lepszy w ataku. Za to twoje obrony były naprawdę dobre. Ile razy odbiłeś we mnie zaklęcia? Trzy? Czt-ała - Farley urwał i skrzywił się, kiedy próbując otrzepać się z resztek śniegu uderzył w biodro. Rozchylił zaciśnięte z bólu powieki i zlustrował Blake'a spojrzeniem - on też nie był całkowicie sprawny. - Szybki przystanek w Kurniku na podleczenie tego i owego? - zasugerował, jednocześnie zapraszając Percivala do siebie. Nie chciał nalegać, gdyby Nott mu odmówił to nie miałby mu za złe - jego decyzja. - Moglibyśmy też spróbować z wyciszaniem się i zobaczyć, czy łatwiej stawiasz opór legilimencie - chyba, że jesteś zbyt zmęczony - dodał jeszcze, w głosie przejawiając lekkie zawahanie. Alexander nie miał planów na dziś, a wizja spędzenia popołudnia z sojusznikiem była całkiem interesująca. W czasie spotkania pod szarodrzewem pojawiło się w ich rozmowie kilka tematów, które Alexander chętnie by jeszcze pociągnął, toteż wizja rozstania nie była najbardziej przez niego pożądaną ewentualnością.
Zastanowił się przez moment, pozwalając retorycznemu pytaniu Alexandra na zawiśnięcie w oddzielającej ich przestrzeni, choć odpowiedź niemal od razu zatańczyła na końcu jego języka, jakby niepewna, czy powinna ostatecznie z niego spłynąć. Zerknął w stronę mężczyzny, zatrzymując spojrzenie na jego profilu; z jednej strony nie był pewien, na ile nieprzefiltrowanej szczerości mógł pozwolić sobie w obecności Gwardzisty, a obowiązująca w Zakonie Feniksa hierarchia nakazywała mu ostrożność – z drugiej coraz częściej łapał się na tym, że szczątkowe zaufanie, którym go darzył, nie stanowiło już wyłącznie produktu wtórnego, opartego na zapewnieniach Benjamina. Co prawda Percivalowi wciąż daleko było do całkowitego poczucia komfortu, w ten sposób czuł się wyłącznie w towarzystwie kilku osób, które mógłby policzyć na palcach jednej ręki, lecz nie odnajdywał też potrzeby przesiewania każdego pytania Alexandra przez gęste sito ani starannego ważenia wypowiadanych słów. – A na czyich zasadach gram teraz? – rzucił wreszcie, właściwie nie oczekując odpowiedzi od samego Farleya, a jedynie wypowiadając na głos jedną z targających nim wątpliwości; przez większość czasu milczących, chowanych gdzieś w środku, za drzwiami oznaczonymi jako nieistotne, bo pozbawione swojej wagi przez znacznie pokaźniejszy ciężar wieczystej przysięgi. – Nieważne. – Pokręcił głową. – W każdym razie – dziękuję ci za tę rekomendację, no i za rady. – Skinął mu głową; w jego słowach, może odrobinę zbyt pospiesznych, nie było fałszu – naprawdę doceniał każdą wskazówkę, która mogła mu pomóc w opanowaniu (trudniejszej niż początkowo przypuszczał) sztuki zamykania własnego umysłu.
Dlatego przezwyciężał własny sceptycyzm, wdrapując się na drzewo, gotowy do wykonania instrukcji – jakkolwiek dziwne nie miałyby się okazać. Wyłapał śledzące go uważnie spojrzenie Alexandra, znów mając wrażenie, że uzdrowiciel dostrzega więcej, niż mogłoby się wydawać, ale tym razem nie starając się desperacko niczego ukryć, a zastanawiając się jedynie, co zdradzało go najbardziej: mimika? Gesty? Ton głosu? Wzrok, umykający na boki na każdym razem, gdy pozwalał sobie na nieszczerość? Będzie musiał go kiedyś o to zapytać.
Nie spodziewał się, że jego słowa wywołają u jego rozmówcy tak gwałtowną reakcję, nie do końca wiedział też, jak powinien zinterpretować przelewające się między głoskami emocje – dlatego niemal od razu pospieszył z wyjaśnieniem, brzmiącym też odrobinę jak usprawiedliwienie. – To było prawie rok temu. – Nie mógł uwierzyć, że minęło już tyle czasu, a jednocześnie – że upłynęło go tak niewiele. – To był też ostatni raz, kiedy widziałem Voldemorta na spotkaniu. Później wszystkie polecenia przekazywali nam już Śmierciożercy. – Wątpił, by coś się w tej kwestii zmieniło, choć mógł się mylić – możliwe, że Czarny Pan zapragnął nagle większej kontroli; możliwe też, że odseparował się jeszcze bardziej. – Myślę, że ci, którzy go poparli, zrobili to z dumą – dodał ponuro, przypominając sobie Stonehenge – i padające wtedy słowa, ociekające pogardą, wyższością, okrucieństwem; podejrzewał, większość rodów od lat czekała na taki moment, na chwilę, w której będą mogli zupełnie odrzucić pozory i zacząć oficjalnie dążyć do tych samych idei, które przyświecały Rycerzom Walpurgii.
Wzbudzone na nowo emocje na szczęście prędko ucichły – wypędzone najpierw zaproponowanym przez Alexandra ćwiczeniem, a później już zupełnie oczyszczone pojedynkiem; odprężającym, satysfakcjonującym – nie tyle ze względu na zwycięstwo, co na zaciętość przeciwnika, oraz wyzwania, które konsekwentnie mu rzucał. Zaśmiał się, słysząc odpowiedź leżącego w śniegu mężczyzny, i odwzajemniając uśmiech, gdy ten jednak postanowił chwycić za wyciągniętą dłoń i podnieść się do pozycji stojącej. – Przyznam, że perspektywa brzmi kusząco, dopóki nie bierze się pod uwagę odmrożonego tyłka – powiedział, krzywiąc się teatralnie na samą myśl; z drugiej strony, śniegowy okład być może powstrzymałby rozchodzące się z obitych miejsc, bolesne pulsowanie. Nie mówiąc już o rwącym bólu w łokciu. – Chciałbym, żeby tak było zawsze, ale muszę przyznać, że w wielu przypadkach to wciąż kwestia szczęścia, i tego, którą nogą akurat wstałem z łóżka. Na pewno wszystko w porządku? – Zerknął w stronę biodra, które zdawało się być powodem malującego się na twarzy Farleya grymasu; nie miał zamiaru nad nim skakać, wiedząc już, że Alexander doskonale radził sobie z uzdrawianiem samego siebie, ale chciał wiedzieć, czy nie potrzebował jakiejś pomocy – wydawał się mocniej przenosić ciężar ciała na drugą nogę.
Zawahał się przez chwilę, krótszą jednak, niż można byłoby się spodziewać. – Właściwie – nie zaprzeczę, że przydałoby mi się uzdrowicielskie oko, mam dziwne wrażenie, że złamałem rękę. Albo że mój łokieć za moment przestanie się mieścić w rękawie. – Ręka spuchła mu jak balon. – Jeżeli to dla ciebie nie problem – dodał szybko, chcąc się upewnić, że propozycja nie została rzucona wyłącznie z uprzejmości. Wydawało mu się jednak, że nie. – Nie jestem zmęczony – zaprzeczył, dopiero po paru sekundach zdając sobie sprawę, że nie do końca była to prawda. – To znaczy – fizycznie tak. – Padał z nóg, znużenie ogarniało go tym bardziej, im więcej adrenaliny umykało z jego krwioobiegu. – Ale, prawdę mówiąc, myśli już dawno nie miałem tak czystych. – Wyciągnął jeszcze na moment różdżkę, by machnąć nią w kierunku nadal płonącego, ognistego kręgu; płomienie zniknęły, jak gdyby nigdy ich tam nie było. – Dasz radę się teleportować? – upewnił się jeszcze, po czym sam obrócił się dookoła własnej osi i z cichym trzaskiem zniknął – żeby chwilę później pojawić się w Dolinie Godryka.
| no to chyba przenosimy się do Kurnika? <3
Dlatego przezwyciężał własny sceptycyzm, wdrapując się na drzewo, gotowy do wykonania instrukcji – jakkolwiek dziwne nie miałyby się okazać. Wyłapał śledzące go uważnie spojrzenie Alexandra, znów mając wrażenie, że uzdrowiciel dostrzega więcej, niż mogłoby się wydawać, ale tym razem nie starając się desperacko niczego ukryć, a zastanawiając się jedynie, co zdradzało go najbardziej: mimika? Gesty? Ton głosu? Wzrok, umykający na boki na każdym razem, gdy pozwalał sobie na nieszczerość? Będzie musiał go kiedyś o to zapytać.
Nie spodziewał się, że jego słowa wywołają u jego rozmówcy tak gwałtowną reakcję, nie do końca wiedział też, jak powinien zinterpretować przelewające się między głoskami emocje – dlatego niemal od razu pospieszył z wyjaśnieniem, brzmiącym też odrobinę jak usprawiedliwienie. – To było prawie rok temu. – Nie mógł uwierzyć, że minęło już tyle czasu, a jednocześnie – że upłynęło go tak niewiele. – To był też ostatni raz, kiedy widziałem Voldemorta na spotkaniu. Później wszystkie polecenia przekazywali nam już Śmierciożercy. – Wątpił, by coś się w tej kwestii zmieniło, choć mógł się mylić – możliwe, że Czarny Pan zapragnął nagle większej kontroli; możliwe też, że odseparował się jeszcze bardziej. – Myślę, że ci, którzy go poparli, zrobili to z dumą – dodał ponuro, przypominając sobie Stonehenge – i padające wtedy słowa, ociekające pogardą, wyższością, okrucieństwem; podejrzewał, większość rodów od lat czekała na taki moment, na chwilę, w której będą mogli zupełnie odrzucić pozory i zacząć oficjalnie dążyć do tych samych idei, które przyświecały Rycerzom Walpurgii.
Wzbudzone na nowo emocje na szczęście prędko ucichły – wypędzone najpierw zaproponowanym przez Alexandra ćwiczeniem, a później już zupełnie oczyszczone pojedynkiem; odprężającym, satysfakcjonującym – nie tyle ze względu na zwycięstwo, co na zaciętość przeciwnika, oraz wyzwania, które konsekwentnie mu rzucał. Zaśmiał się, słysząc odpowiedź leżącego w śniegu mężczyzny, i odwzajemniając uśmiech, gdy ten jednak postanowił chwycić za wyciągniętą dłoń i podnieść się do pozycji stojącej. – Przyznam, że perspektywa brzmi kusząco, dopóki nie bierze się pod uwagę odmrożonego tyłka – powiedział, krzywiąc się teatralnie na samą myśl; z drugiej strony, śniegowy okład być może powstrzymałby rozchodzące się z obitych miejsc, bolesne pulsowanie. Nie mówiąc już o rwącym bólu w łokciu. – Chciałbym, żeby tak było zawsze, ale muszę przyznać, że w wielu przypadkach to wciąż kwestia szczęścia, i tego, którą nogą akurat wstałem z łóżka. Na pewno wszystko w porządku? – Zerknął w stronę biodra, które zdawało się być powodem malującego się na twarzy Farleya grymasu; nie miał zamiaru nad nim skakać, wiedząc już, że Alexander doskonale radził sobie z uzdrawianiem samego siebie, ale chciał wiedzieć, czy nie potrzebował jakiejś pomocy – wydawał się mocniej przenosić ciężar ciała na drugą nogę.
Zawahał się przez chwilę, krótszą jednak, niż można byłoby się spodziewać. – Właściwie – nie zaprzeczę, że przydałoby mi się uzdrowicielskie oko, mam dziwne wrażenie, że złamałem rękę. Albo że mój łokieć za moment przestanie się mieścić w rękawie. – Ręka spuchła mu jak balon. – Jeżeli to dla ciebie nie problem – dodał szybko, chcąc się upewnić, że propozycja nie została rzucona wyłącznie z uprzejmości. Wydawało mu się jednak, że nie. – Nie jestem zmęczony – zaprzeczył, dopiero po paru sekundach zdając sobie sprawę, że nie do końca była to prawda. – To znaczy – fizycznie tak. – Padał z nóg, znużenie ogarniało go tym bardziej, im więcej adrenaliny umykało z jego krwioobiegu. – Ale, prawdę mówiąc, myśli już dawno nie miałem tak czystych. – Wyciągnął jeszcze na moment różdżkę, by machnąć nią w kierunku nadal płonącego, ognistego kręgu; płomienie zniknęły, jak gdyby nigdy ich tam nie było. – Dasz radę się teleportować? – upewnił się jeszcze, po czym sam obrócił się dookoła własnej osi i z cichym trzaskiem zniknął – żeby chwilę później pojawić się w Dolinie Godryka.
| no to chyba przenosimy się do Kurnika? <3
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
| 15 czerwca
Czas uciekał jej przez palce. Myślała, że każdy kolejny dzień będzie dłużył się w nieskończoność, że odnalezienie się w nowej rzeczywistości, rzeczywistości bez stałej pracy, bez własnego kąta, będzie boleśnie powolne, żmudne, a mimo to wielkimi krokami zbliżała się już końcówka maja. Ona zaś wciąż trwała, wbrew przeciwnościom losu, na przekór ministerialnemu szaleństwu. Co więcej zdołała nawet zarejestrować różdżkę, w tym celu wracając do znajomych korytarzy, do niszczonej przez rządy Malfoya instytucji, która niegdyś dawała cel, teraz była już tylko jeżącą włos na głowie, zatłoczoną paszczą lwa. Igrała z ogniem nie tylko wtedy, stając przed urzędnikiem jako ktoś zupełnie inny, jako Emer Gauntier, ale i później, przemierzając londyńskie ulice, by nieść pomoc potrzebującym. Odkąd widziały się ostatnim razem, odkąd odpowiedziały na wezwanie Rinehearta i udały się do zachodniej części portu, wiele się wydarzyło. Nie tylko dla niej, choć powrót Kaia i zamieszkanie wraz z nim w opustoszałym lokum Caleba było zupełnie nieoczekiwane, ale i dla czarodziejskiej społeczności; ludzie wciąż próbowali uciekać ze stolicy, czy to na pokładach statków, czy w jakikolwiek inny sposób - tym bardziej teraz, trzy dni po tym, jak przy nadszarpniętej działaniem anomalii wieży Big Bena ktoś przywołał Szatańską Pożogę. Dlaczego? Jaki mógł, lub mogli, mieć w tym cel...? I która strona konfliktu się do tego posunęła? Pożoga była przecież niezwykle trudnym, wymagającym zaklęciem z zakresu czarnej magii, tak słyszała, lecz przecież... Czy poplecznikom samozwańczego lorda Voldemorta, albo pracownikom ministerstwa, mogło zależeć na spaleniu miasta, które należało do nich? Inni prosili o odnalezienie zaginionych bliskich, o odzyskanie porzuconych pamiątek czy obłożenie domów choćby najprostszymi pułapkami. Miasto było w stanie wojny, która już niebawem miała rozlać się poza jego granice, na okoliczne ziemie, a później dalej, aż po krańce całych Wysp. Miasto było ofiarą, ale i wrogiem.
Pamiętała ten moment, kilka dni temu, gdy jej wzrok po raz pierwszy natrafił na porozwieszane po budynkach listy gończe; bezwiednie wstrzymała wtedy oddech, zatrzymując się w pół kroku, widząc znajome nazwiska i twarze. Charlene, dzięki której weszła w posiadanie pożądanego eliksiru, Florean, Hanna, Lucinda, Pomona, z którą pomieszkiwała od początku kwietnia, a dalej też stary Rineheart czy Tonks właśnie, ta sama Tonks, na którą teraz czekała. Przez krótką chwilę nie mogła w to uwierzyć, zakręciło się jej w głowie od nadmiaru emocji, lecz później, później niektóre elementy zaczęły do siebie pasować. Spotkanie na zamglonych wzgórzach, rozłam departamentu przestrzegania prawa czarodziejów. Od jak dawna walczyli? I jak długo mogli jeszcze stawiać opór?
Nigdy wcześniej tu nie była, przy osławionym szarodrzewie z Nuneaton, mimo to nie wątpiła, że w końcu znajdzie właściwą drogę; z tego, co słyszała, było stare, niezwykle wysokie i sięgało niemalże samego nieba. Nie powinna go przeoczyć. Przez las przedzierała się pod swoją własną twarzą; miała nadzieję, że tak daleko od Londynu, do tego kawałek od jakichkolwiek zabudowań, będą miały spokój, że porozmawiają bez zbędnego towarzystwa czy niepotrzebnych komplikacji. Nawet jeśli nadal nie wiedziała, o czym dokładnie. O tym, co się działo? O Ministerstwie...? Westchnęła cicho, w końcu mijając ostatnie wątłe pnie, wychodząc na polanę, na której królowało szarodrzewo; niebawem miała się wszystkiego dowiedzieć. Podeszła bliżej, uważnie rozglądając się przy tym dookoła; nie widziała ani Tonks, ani żadnej innej sylwetki, pod którą mogłaby się podszywać. Mimo to wolała dmuchać na zimne. - Homenum Revelio - mruknęła, wykonując subtelny ruch różdżką.
Czas uciekał jej przez palce. Myślała, że każdy kolejny dzień będzie dłużył się w nieskończoność, że odnalezienie się w nowej rzeczywistości, rzeczywistości bez stałej pracy, bez własnego kąta, będzie boleśnie powolne, żmudne, a mimo to wielkimi krokami zbliżała się już końcówka maja. Ona zaś wciąż trwała, wbrew przeciwnościom losu, na przekór ministerialnemu szaleństwu. Co więcej zdołała nawet zarejestrować różdżkę, w tym celu wracając do znajomych korytarzy, do niszczonej przez rządy Malfoya instytucji, która niegdyś dawała cel, teraz była już tylko jeżącą włos na głowie, zatłoczoną paszczą lwa. Igrała z ogniem nie tylko wtedy, stając przed urzędnikiem jako ktoś zupełnie inny, jako Emer Gauntier, ale i później, przemierzając londyńskie ulice, by nieść pomoc potrzebującym. Odkąd widziały się ostatnim razem, odkąd odpowiedziały na wezwanie Rinehearta i udały się do zachodniej części portu, wiele się wydarzyło. Nie tylko dla niej, choć powrót Kaia i zamieszkanie wraz z nim w opustoszałym lokum Caleba było zupełnie nieoczekiwane, ale i dla czarodziejskiej społeczności; ludzie wciąż próbowali uciekać ze stolicy, czy to na pokładach statków, czy w jakikolwiek inny sposób - tym bardziej teraz, trzy dni po tym, jak przy nadszarpniętej działaniem anomalii wieży Big Bena ktoś przywołał Szatańską Pożogę. Dlaczego? Jaki mógł, lub mogli, mieć w tym cel...? I która strona konfliktu się do tego posunęła? Pożoga była przecież niezwykle trudnym, wymagającym zaklęciem z zakresu czarnej magii, tak słyszała, lecz przecież... Czy poplecznikom samozwańczego lorda Voldemorta, albo pracownikom ministerstwa, mogło zależeć na spaleniu miasta, które należało do nich? Inni prosili o odnalezienie zaginionych bliskich, o odzyskanie porzuconych pamiątek czy obłożenie domów choćby najprostszymi pułapkami. Miasto było w stanie wojny, która już niebawem miała rozlać się poza jego granice, na okoliczne ziemie, a później dalej, aż po krańce całych Wysp. Miasto było ofiarą, ale i wrogiem.
Pamiętała ten moment, kilka dni temu, gdy jej wzrok po raz pierwszy natrafił na porozwieszane po budynkach listy gończe; bezwiednie wstrzymała wtedy oddech, zatrzymując się w pół kroku, widząc znajome nazwiska i twarze. Charlene, dzięki której weszła w posiadanie pożądanego eliksiru, Florean, Hanna, Lucinda, Pomona, z którą pomieszkiwała od początku kwietnia, a dalej też stary Rineheart czy Tonks właśnie, ta sama Tonks, na którą teraz czekała. Przez krótką chwilę nie mogła w to uwierzyć, zakręciło się jej w głowie od nadmiaru emocji, lecz później, później niektóre elementy zaczęły do siebie pasować. Spotkanie na zamglonych wzgórzach, rozłam departamentu przestrzegania prawa czarodziejów. Od jak dawna walczyli? I jak długo mogli jeszcze stawiać opór?
Nigdy wcześniej tu nie była, przy osławionym szarodrzewie z Nuneaton, mimo to nie wątpiła, że w końcu znajdzie właściwą drogę; z tego, co słyszała, było stare, niezwykle wysokie i sięgało niemalże samego nieba. Nie powinna go przeoczyć. Przez las przedzierała się pod swoją własną twarzą; miała nadzieję, że tak daleko od Londynu, do tego kawałek od jakichkolwiek zabudowań, będą miały spokój, że porozmawiają bez zbędnego towarzystwa czy niepotrzebnych komplikacji. Nawet jeśli nadal nie wiedziała, o czym dokładnie. O tym, co się działo? O Ministerstwie...? Westchnęła cicho, w końcu mijając ostatnie wątłe pnie, wychodząc na polanę, na której królowało szarodrzewo; niebawem miała się wszystkiego dowiedzieć. Podeszła bliżej, uważnie rozglądając się przy tym dookoła; nie widziała ani Tonks, ani żadnej innej sylwetki, pod którą mogłaby się podszywać. Mimo to wolała dmuchać na zimne. - Homenum Revelio - mruknęła, wykonując subtelny ruch różdżką.
Ostatnio zmieniony przez Maeve Clearwater dnia 04.09.20 16:48, w całości zmieniany 1 raz
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Maeve Clearwater' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 31
'k100' : 31
Szarodrzewo z Nuneaton
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Warwickshire