Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Warwickshire
Szarodrzewo z Nuneaton
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Szarodrzewo z Nuneaton
Szarodrzewo z głębi lasów pod Nuneaton to jedno z najstarszych magicznych drzew w Anglii, a może i całej Europy: ponoć zawsze, gdy zbliżali się do niego drwale lub myśliwi, jego gałęzie ożywały i straszyły mugoli, którzy chcieli się do niego dostać – w ten sposób przetrwało już ponad 1600 lat. Ma sześć metrów średnicy i jest wysoki na czterdzieści, a jego kora przypomina kolorem angielską szarugę. W dotyku wydaje się szorstka, a przyłożona do niej dłoń delikatnie piecze. Sękate gałęzie rozchodzą się na wszystkie strony, niepostrzeżenie zamieniając się ze sobą miejscami, kiedy wiatr delikatnie kołysze wiecznie zaschniętymi burymi liśćmi. Dawno temu angielscy druidzi wsłuchiwali się w ten szelest, odnajdując w jego dźwiękach odpowiedzi na dręczące ich problemy.
Dziś czarodziejska młodzież za test męskości uznaje wdrapanie się na jego szczyt, gdzie można ułamać jedyne kwitnące gałązki szarodrzewa - od dołu tego nie widać, lecz ponoć mają przepiękną, bladobłękitną barwę i płatki delikatniejsze od jedwabiu stanowiące niepowtarzalny okaz dla każdego zielarza. Zasuszone bywają składnikami perfum - słyną z wyrazistego zapachu, który każdemu czarodziejowi wydaje się inny, powiązany z jego ukrytymi pragnieniami i kojarzące się z najpiękniejszymi wspomnieniami.
k100: ST wspięcia się na szczyt wynosi 70, do rzutu dodaje się podwojoną statystykę zwinności lub sprawności.
Lokacja zawiera kości.Dziś czarodziejska młodzież za test męskości uznaje wdrapanie się na jego szczyt, gdzie można ułamać jedyne kwitnące gałązki szarodrzewa - od dołu tego nie widać, lecz ponoć mają przepiękną, bladobłękitną barwę i płatki delikatniejsze od jedwabiu stanowiące niepowtarzalny okaz dla każdego zielarza. Zasuszone bywają składnikami perfum - słyną z wyrazistego zapachu, który każdemu czarodziejowi wydaje się inny, powiązany z jego ukrytymi pragnieniami i kojarzące się z najpiękniejszymi wspomnieniami.
k100: ST wspięcia się na szczyt wynosi 70, do rzutu dodaje się podwojoną statystykę zwinności lub sprawności.
Dwie ścieżki rozbijały się w niej naprzemiennie. Z jednej istniała potrzeba zrzeszania kolejnych osób, kolejnych sojuszników, którzy wspomogli by ich w walce z Rycerzami Walpurgii i stojącym na ich czele Voldemortem. Z drugiej panowała w niej obawa, strach. Nie chciała narażać kolejnych żyć. Nie chciała, ale to nie był w ostateczności jej wybór, prawda? Mogła tylko próbować nie pozwolić zginąć tym, którzy narażali się codziennie, jednak nadal nie wiedziała jak, skoro wielu widziało w niej jedynie kursantkę, jedynie koleżankę. Codziennie zadawała sobie te same pytania, na które nie potrafiła znaleźć odpowiedzi. Miała tylko nadzieję że te, kiedyś przyjdą do niej same.
Maeve kojarzyła jeszcze z Hogwartu, chociaż po nim ich znajomość znacząco się rozmyła. Każda ruszyła własną ścieżką, by finalnie ich drogi ponownie się złączyły kiedy to w listopadzie Departament Przestrzegania Prawa miał spotkanie na Zamglonych Wzgórzach. Później kiedy Biuro Aurorów wypowiedziało podążanie za Malfoyem. Kiedy wyruszyły razem, tylko we dwie, wtedy przeszło jej przez myśl, że Clearwater mogłaby być pomocna.
Ryzykowała prosząc ją o spotkanie teraz, kiedy miasto było obwieszone jej zdjęciami, pod którymi widniała informacja o tym, że jest terrorystką. Posiadając władzę łatwo było manipulować faktami. Dla tej obecnej, ona była jednym z zagrożeń. Stała się nim przez ich działania. Sami byli sobie winni. Nie zamierzała godzić się na stan rzeczy, który jej narzucali. Nie teraz, nie jutro. Właściwie nigdy.
Wychodząc z domu zmieniła odrobinę twarz, zmieniła też kolor włosów, nie chciała by ktokolwiek podążył za nią zwabiony horendalną kwotą za jej schytanie, nie zdając sobie sprawy z tego, że zadanie to przez jej umiejętności będzie niezwykle trudne.
Każdy krok zgłębiał ją w coraz mocniej w las. Była kiedyś wcześniej przy Szarodrzewie, znała drogę, kierowała się w jego stronę pewnie, nie było miejsca na wahanie. Oczywiście, Maeve nie musiała się zjawić, mogła też postanowić schwytać ją i doprowadzić do Ministerstwa. Było wiele możliwych opcji, jednak postanowiła zaryzykować. Dostrzegła ją już wcześniej, ale nie zwolniła w końcu stając przed nią.
- Maeve. - przywitała się krótko, skinieniem głowy. - Nie stójmy w miejscu. - zaproponowała głową wskazując drogę prowadzącą głębiej w las. Wolała nie przebywać w jednym miejscu zbyt długo. - Dziękuję, że postanowiłaś się ze mną spotkać. - wypowiedziała pierwsze ze słów spoglądając na nią z wdzięcznością, która rysowała się w jasnych tęczówkach. Ryzykowała, przychodząc na spotkanie z poszukiwanym zbiegiem. Tego była pewna.
Maeve kojarzyła jeszcze z Hogwartu, chociaż po nim ich znajomość znacząco się rozmyła. Każda ruszyła własną ścieżką, by finalnie ich drogi ponownie się złączyły kiedy to w listopadzie Departament Przestrzegania Prawa miał spotkanie na Zamglonych Wzgórzach. Później kiedy Biuro Aurorów wypowiedziało podążanie za Malfoyem. Kiedy wyruszyły razem, tylko we dwie, wtedy przeszło jej przez myśl, że Clearwater mogłaby być pomocna.
Ryzykowała prosząc ją o spotkanie teraz, kiedy miasto było obwieszone jej zdjęciami, pod którymi widniała informacja o tym, że jest terrorystką. Posiadając władzę łatwo było manipulować faktami. Dla tej obecnej, ona była jednym z zagrożeń. Stała się nim przez ich działania. Sami byli sobie winni. Nie zamierzała godzić się na stan rzeczy, który jej narzucali. Nie teraz, nie jutro. Właściwie nigdy.
Wychodząc z domu zmieniła odrobinę twarz, zmieniła też kolor włosów, nie chciała by ktokolwiek podążył za nią zwabiony horendalną kwotą za jej schytanie, nie zdając sobie sprawy z tego, że zadanie to przez jej umiejętności będzie niezwykle trudne.
Każdy krok zgłębiał ją w coraz mocniej w las. Była kiedyś wcześniej przy Szarodrzewie, znała drogę, kierowała się w jego stronę pewnie, nie było miejsca na wahanie. Oczywiście, Maeve nie musiała się zjawić, mogła też postanowić schwytać ją i doprowadzić do Ministerstwa. Było wiele możliwych opcji, jednak postanowiła zaryzykować. Dostrzegła ją już wcześniej, ale nie zwolniła w końcu stając przed nią.
- Maeve. - przywitała się krótko, skinieniem głowy. - Nie stójmy w miejscu. - zaproponowała głową wskazując drogę prowadzącą głębiej w las. Wolała nie przebywać w jednym miejscu zbyt długo. - Dziękuję, że postanowiłaś się ze mną spotkać. - wypowiedziała pierwsze ze słów spoglądając na nią z wdzięcznością, która rysowała się w jasnych tęczówkach. Ryzykowała, przychodząc na spotkanie z poszukiwanym zbiegiem. Tego była pewna.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Wypowiedziała inkantację wybranego zaklęcia, wykonała gest, który w jej odczuciu powinien poskutkować przyzwaniem magii, a mimo to nie wydarzyło się nic. Nie poczuła znajomego mrowienia, nie dowiedziała się, czy na gałęziach szarodrzewa przesiadują stada ptaków, albo czy za pniami pobliskich drzew nie chowa się ktoś, kogo powinna się obawiać. Wygięła usta w przelotnym grymasie rozczarowania, nie mogła się jednak dziwić, nie tak naprawdę. Trudno było zachować spokój, pełną kontrolę, gdy wydarzenia tylko nabierały prędkości, przybierały na sile. Nie mogła nie myśleć o plakatach, o wyznaczonych za głowy znanych jej czarodziejów nagrodach, o tym, jak stale zmieniał się ich świat. Dopiero teraz zdawała sobie sprawę z faktu, że wiele długich lat stała z boku, mając cichą nadzieję, że wszystko jakoś się rozwiąże. Służyła w wiedźmiej straży, pomagała zapobiegać kolejnym zbrodniom, przeciwdziałać przemytowi czy kontrolować aktywność zagrażających czarodziejom stworzeń, lecz to było za mało. Czy mogła w ten sposób przeciwdziałać podstępnemu, zakradającemu się w ich szeregi złu? Pracowała u podstaw, próbując nie myśleć o tym, że Hogwartem rządzi Grindewald, że coraz głośniej robi się o samozwańczym lordzie Voldemorcie. Dopiero wtedy, gdy Ministerstwo zaczęło coraz wyraźniej zbaczać z kursu, a nikt – nikt – nie pomógł jej w znalezieniu odpowiedzialnych za śmierć Caleba, zaczęła się buntować. Z początku na niewielką skalę, kilka niezbyt udanych prób napraw ognisk anomalii nie było niczym szczególnie ważnym, przynajmniej nie dla osób postronnych, z czasem robiąc kolejne kroki mające doprowadzić ją do obecnej sytuacji. Zdrajca, wróg obecnej władzy.
Nie wiedziała, czego powinna spodziewać się po tym spotkaniu. Minęło zbyt wiele czasu, odkąd należały do grona krukonów, odkąd ich drogi się rozeszły. Nie znały się, nie mogły wiedzieć, jak wiele przeciwności losu przyszło im pokonać na przestrzeni ostatnich lat, mimo to odpowiedziała na wezwanie, stawiła się na miejscu. Po co? Ignorowała podskórną obawę, że ktoś je tutaj odnajdzie. Że może to wcale nie Justine się z nią skontaktowała. W końcu usłyszała zbliżające się, szeleszczące kroki, a także zobaczyła ją – o nieswoim kolorze włosów, odmienionych rysach twarzy, wciąż jednak rozpoznawalną. Dostrzegała w niej cechy wspólne z wyglądem, który przyjęła na czas ich wyprawy do portu. Mimo to wciąż ściskała w dłoni różdżkę, w znajomym dotyku drewienka szukając pokrzepienia. – Justine – przywitała się równie oszczędnie, zgodnie z życzeniem towarzyszki ruszając z miejsca, kierując się ku wskazanej ścieżce. Kącik ust drgnął jej w parodii uśmiechu; nie potrafiła zdobyć się teraz na nic wyraźniejszego. – Nie dziękuj, mam teraz wiele czasu wolnego – odpowiedziała po chwili, przelotnie podchwytując spojrzenie czarownicy, którą niegdyś znała dość dobrze, teraz zaś – niemalże wcale. Czynami wykazała jednak, że ma dobre serce, to musiało jej wystarczyć. Celowo przemilczała kwestię zagrożenia, plakatów; i ona nie należała teraz do ulubieńców Ministerstwa, nie naraziła się jednak na tyle, by jej twarz miała zdobić ulice Londynu. – Cieszę się, że jesteś cała. Tutaj nikt nie powinien nam przeszkadzać – dodała, kątem oka spoglądając ku twarzy Tonks. W końcu chciała z nią o czymś porozmawiać. Nie wiedziała, jak wiele czasu mogły tutaj przebywać, by nie ryzykować jeszcze bardziej.
Nie wiedziała, czego powinna spodziewać się po tym spotkaniu. Minęło zbyt wiele czasu, odkąd należały do grona krukonów, odkąd ich drogi się rozeszły. Nie znały się, nie mogły wiedzieć, jak wiele przeciwności losu przyszło im pokonać na przestrzeni ostatnich lat, mimo to odpowiedziała na wezwanie, stawiła się na miejscu. Po co? Ignorowała podskórną obawę, że ktoś je tutaj odnajdzie. Że może to wcale nie Justine się z nią skontaktowała. W końcu usłyszała zbliżające się, szeleszczące kroki, a także zobaczyła ją – o nieswoim kolorze włosów, odmienionych rysach twarzy, wciąż jednak rozpoznawalną. Dostrzegała w niej cechy wspólne z wyglądem, który przyjęła na czas ich wyprawy do portu. Mimo to wciąż ściskała w dłoni różdżkę, w znajomym dotyku drewienka szukając pokrzepienia. – Justine – przywitała się równie oszczędnie, zgodnie z życzeniem towarzyszki ruszając z miejsca, kierując się ku wskazanej ścieżce. Kącik ust drgnął jej w parodii uśmiechu; nie potrafiła zdobyć się teraz na nic wyraźniejszego. – Nie dziękuj, mam teraz wiele czasu wolnego – odpowiedziała po chwili, przelotnie podchwytując spojrzenie czarownicy, którą niegdyś znała dość dobrze, teraz zaś – niemalże wcale. Czynami wykazała jednak, że ma dobre serce, to musiało jej wystarczyć. Celowo przemilczała kwestię zagrożenia, plakatów; i ona nie należała teraz do ulubieńców Ministerstwa, nie naraziła się jednak na tyle, by jej twarz miała zdobić ulice Londynu. – Cieszę się, że jesteś cała. Tutaj nikt nie powinien nam przeszkadzać – dodała, kątem oka spoglądając ku twarzy Tonks. W końcu chciała z nią o czymś porozmawiać. Nie wiedziała, jak wiele czasu mogły tutaj przebywać, by nie ryzykować jeszcze bardziej.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
1 lipca [misja poboczna]
Czułem jak strużki potu skraplają się na moim czole, kiedy bystro szedłem przez las. Początek lata okazał się przyjemnie ciepły, chociaż wyjątkowo nie przyjąłem tego faktu z radością. Słoneczna pogoda kojarzyła mi się z wakacjami i odpoczynkiem, a to z kolei przywodziło mi na myśl lodziarnię, która została zniszczona już wiele miesięcy temu. Poza tym byłem poszukiwanym listem gończym złoczyńcą, więc nawet gdybym ją odbudował, nie mógłbym w niej pracować. Ta myśl sprawiała, że od kilku dni chodziłem nadąsany – doskonale zdawałem sobie sprawę, że moje życie komplikowało się w zastraszającym tempie i wcale nie byłem z tego powodu zadowolony. Ostatnio napotykałem na swojej drodze same przeszkody; może dlatego przyszedłem na spotkanie z Gwendolyn dość małomówny. Chciałem sprawnie wykonać powierzone nam zadanie. Historia szarodrzewa z Nuneaton nie była mi obca. Pierwszy raz usłyszałem ją z ust mojego ojca – zawsze miał specyficzny gust, jeżeli chodzi o bajki na dobranoc. Dopiero kilka lat później przeczytałem bardziej naukowe opracowanie o Warricku Moore, które dzisiaj miało mi się przydać. Z tego co kojarzyłem przydzielane zadań, Gwendolyn również kojarzyła tę historię. Zadanie sprawiało wrażenie trudnego, ale już nie takie rzeczy robiłem – wierzyłem, że i tym razem nam się powiedzie.
Otarłem wierzchem dłoni pot z czoła, kiedy wreszcie dotarliśmy na miejsce. - Popytajmy ludzi - powiedziałem swojej towarzyszce, samemu zagadując przechodzącego obok mężczyznę. Wydawało mi się, że zbystrzał na twarzy, kiedy usłyszał nazwisko Warricka, ale pokręcił głową i odszedł. Dopiero trzecia napotkana osoba była w stanie powiedzieć coś więcej, ale wciąż niewystarczająco, żeby nasze poszukiwania ruszyły z kopyta. Co jakiś czas spoglądałem na Gwen, żeby nie zgubić jej w centrum tego gwarnego miasteczka. Jeszcze nie miałem okazji jej bliżej poznać, właściwie nasza znajomość opierała się jedynie na dość biernych kontaktach z Oazy, ale teraz nie miałem innego wyjścia jak po prostu jej zaufać. Kiedy napotkałem jej spojrzenie, dałem jej znać, że idę zapukać do drzwi. Pytanie przechodniów nie przynosiło wystarczającego rezultatu.
Okazało się, że mam dzisiaj wyjątkowe szczęście, bo młoda kobieta, która otworzyła mi drzwi, kojarzyła tę historię. Nawet wpuściła mnie do środka i zaczęła szukać starego albumu babci. Starałem się okazać zainteresowanie większością zdjęć i cierpliwie słuchałem wszystkiego, co chciała mi powiedzieć. Poczęstowałem się również ciasteczkiem, które stały na środku stołu, oczywiście wychwalając je pod niebiosa. Zresztą faktycznie były smaczne, więc to nie było trudne. Zawsze byłem cierpliwy, ale praca w lodziarni szczególnie mnie uczuliła na słuchanie ludzi. Nie jeden klient chciał się ze mną czymś podzielić, a ja zawsze uprzejmie poświęcałem im czas. Ta umiejętność, a może wrodzona cecha charakteru, pozwoliła mi dowiedzieć się kilku bardzo przydatnych rzeczy. Stephen Stainwright, syn ukochanej Warricka, wciąż żył w okolicy. Podziękowałem kobiecie za okazaną mi pomoc i wróciłem na rynek w Nuneaton, żeby podzielić się swoimi nowościami z Gwendolyn. - Jeżeli dobrze ją zrozumiałem, musi mieszkać w tamtym domu - wskazałem palcem na niedużą chatkę, trochę obdrapaną przy wejściu, ale ogród zdawał się być zadbany. - Też to czujesz? - miałem wrażenie, że na mojej rozgrzanej skórze pojawia się gęsia skórka, co było nie do pomyślenia przy dzisiejszej temperaturze. Coś było nie tak, ale jeszcze nie wiedziałem co. Zapukałem do drzwi, zerkając na Gwen. Nie wiedziałem czego spodziewać się w środku.
Czułem jak strużki potu skraplają się na moim czole, kiedy bystro szedłem przez las. Początek lata okazał się przyjemnie ciepły, chociaż wyjątkowo nie przyjąłem tego faktu z radością. Słoneczna pogoda kojarzyła mi się z wakacjami i odpoczynkiem, a to z kolei przywodziło mi na myśl lodziarnię, która została zniszczona już wiele miesięcy temu. Poza tym byłem poszukiwanym listem gończym złoczyńcą, więc nawet gdybym ją odbudował, nie mógłbym w niej pracować. Ta myśl sprawiała, że od kilku dni chodziłem nadąsany – doskonale zdawałem sobie sprawę, że moje życie komplikowało się w zastraszającym tempie i wcale nie byłem z tego powodu zadowolony. Ostatnio napotykałem na swojej drodze same przeszkody; może dlatego przyszedłem na spotkanie z Gwendolyn dość małomówny. Chciałem sprawnie wykonać powierzone nam zadanie. Historia szarodrzewa z Nuneaton nie była mi obca. Pierwszy raz usłyszałem ją z ust mojego ojca – zawsze miał specyficzny gust, jeżeli chodzi o bajki na dobranoc. Dopiero kilka lat później przeczytałem bardziej naukowe opracowanie o Warricku Moore, które dzisiaj miało mi się przydać. Z tego co kojarzyłem przydzielane zadań, Gwendolyn również kojarzyła tę historię. Zadanie sprawiało wrażenie trudnego, ale już nie takie rzeczy robiłem – wierzyłem, że i tym razem nam się powiedzie.
Otarłem wierzchem dłoni pot z czoła, kiedy wreszcie dotarliśmy na miejsce. - Popytajmy ludzi - powiedziałem swojej towarzyszce, samemu zagadując przechodzącego obok mężczyznę. Wydawało mi się, że zbystrzał na twarzy, kiedy usłyszał nazwisko Warricka, ale pokręcił głową i odszedł. Dopiero trzecia napotkana osoba była w stanie powiedzieć coś więcej, ale wciąż niewystarczająco, żeby nasze poszukiwania ruszyły z kopyta. Co jakiś czas spoglądałem na Gwen, żeby nie zgubić jej w centrum tego gwarnego miasteczka. Jeszcze nie miałem okazji jej bliżej poznać, właściwie nasza znajomość opierała się jedynie na dość biernych kontaktach z Oazy, ale teraz nie miałem innego wyjścia jak po prostu jej zaufać. Kiedy napotkałem jej spojrzenie, dałem jej znać, że idę zapukać do drzwi. Pytanie przechodniów nie przynosiło wystarczającego rezultatu.
Okazało się, że mam dzisiaj wyjątkowe szczęście, bo młoda kobieta, która otworzyła mi drzwi, kojarzyła tę historię. Nawet wpuściła mnie do środka i zaczęła szukać starego albumu babci. Starałem się okazać zainteresowanie większością zdjęć i cierpliwie słuchałem wszystkiego, co chciała mi powiedzieć. Poczęstowałem się również ciasteczkiem, które stały na środku stołu, oczywiście wychwalając je pod niebiosa. Zresztą faktycznie były smaczne, więc to nie było trudne. Zawsze byłem cierpliwy, ale praca w lodziarni szczególnie mnie uczuliła na słuchanie ludzi. Nie jeden klient chciał się ze mną czymś podzielić, a ja zawsze uprzejmie poświęcałem im czas. Ta umiejętność, a może wrodzona cecha charakteru, pozwoliła mi dowiedzieć się kilku bardzo przydatnych rzeczy. Stephen Stainwright, syn ukochanej Warricka, wciąż żył w okolicy. Podziękowałem kobiecie za okazaną mi pomoc i wróciłem na rynek w Nuneaton, żeby podzielić się swoimi nowościami z Gwendolyn. - Jeżeli dobrze ją zrozumiałem, musi mieszkać w tamtym domu - wskazałem palcem na niedużą chatkę, trochę obdrapaną przy wejściu, ale ogród zdawał się być zadbany. - Też to czujesz? - miałem wrażenie, że na mojej rozgrzanej skórze pojawia się gęsia skórka, co było nie do pomyślenia przy dzisiejszej temperaturze. Coś było nie tak, ale jeszcze nie wiedziałem co. Zapukałem do drzwi, zerkając na Gwen. Nie wiedziałem czego spodziewać się w środku.
not a perfect soldier
but a good man
but a good man
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Minęło już sporo czasu, kiedy ktoś pierwszy raz powiedział jej o Zakonie Feniksa. Wtedy, był ledwie początkiem, garstką ludzi, nie musiał mierzyć się z tak poważnymi problemami jak teraz. Wtedy nie mieli jeszcze pojęcia o istnieniu trzeciej siły. Wtedy walczyli z Grindelwaldem, a ci, skryci w ich cieniu zaczynali działać coraz odważniej. By w końcu dać poznać się światu.
O Maeve myślała już od jakiegoś czasu. Fakt, że była na zamglonych wzgórzach wskazywał, że nie tylko ona uważała, że jest warta zaufania. Obecność tam wtedy świadczyła o tym wyraźnie. Wiele powiedziało jej też to, jak zachowywała się podczas księżycowej nocy. Decyzja, którą podjęła i walka, której się poddała, mimo tego, że przecież mogła wybrać inaczej. Łatwiej. To Biuro Aurorów najmocniej szkodziło obecnej władzy, najmniej się chciało jej poddać. Z tego co się orientowała, Magiczna Policja i Wiedźmia Straż nadal pozostawała częścią Ministerstwa Magii. Biuro Aurorów z jego ram - przynajmniej na razie - wypadło na zawsze. Z przekąsem stwierdzała, że przecież ci nie byli potrzebni, kiedy to Rycerze Walpurgii ciągnęli za sznurki. Na cóż miałby im się zdać oddział specjalny, wykwalifikowany w łapaniu czarnoksiężników, skoro to właśnie ci mieli teraz w swoich rękach władzę. Skinęła głową Meave. Ruszając, wiedząc, że czarownica pójdzie razem z nią.
- Domyślam się. - powiedziała jedynie. Poniekąd, to też było powodem dla którego uznała, że to dobry moment by poprosić ją o rozmowę. Sam fakt, że zgodziła się na rozmowę nią mimo tego, że wiele plakatów z jej podobizną głoszącą że jest terrorystką znajdowało się w Londynie, sprawiał, że Justine sądziła, że jej decyzja, nie była błędną.
- Wbrew pozorom, ciężko podzielić mnie na kawałki. - postanowiła odrobinę zażartować. Maeve mogła podczas listopadowego spotkania dostrzec ją protezę. Teraz jednak była znów w jednym kawałku. Cała, gotowa na dalszą walkę. Kilka kolejnych kroków postawiła w ciszy. Pozwalając jednocześnie by jej twarz wróciła do zwyczajnego wyglądu, a włosy przybrały blond barwę.
- Jak widziałaś pewnie na jednym z plakatów należę do Zakonu Feniksa. Jestem zwolennikiem Longbottoma, przeciwnikiem obecnego rządu i szlamą. - ostatnie słowo wypowiedziała bez emocji. Słyszała je już tyle razy w swoim kierunku, że przestało na niej robić wrażenia. Miała mugolską krew, nigdy się tego nie wypierała. Nigdy nie próbowała być kimś innym. Nie zamierzała też teraz. - Nie jesteśmy terrorystami. - bo takim mianem określił ich Cronos Malfoy. Jej głos był spokojny. A twarz nie posiadała nic poza pewnością. Te plakaty, nie mówiły nieprawdy. Byli uosobieniem tego, czego obawiał się obecny rząd. Byli nadzieją, byli światłem. - Walczymy już od dawna. Wcześniej z Grindelwaldem. Teraz z poplecznikami Voldemorta. - na razie nie wdawała się w szczegóły. - Podczas księżycowej nocy, wybrałaś odważnie. - nie patrzyła na siebie, chciała pomóc jak największej ilości osób. - Byłaś też na zamglonych wzgórzach, a to znaczy, że i Bones widziała w tobie wsparcie. - zerknęła w jej kierunku milknąc na kilka minut więcej. - Chciałabym, żebyś nam pomogła. - wypowiedziała w końcu swoje słowa. - Nie będę kłamać, że będzie to łatwe. - zastrzegła od razu, wciskając dłonie w kieszenie cienkiego płaszcza. Na razie nie powiedziała nic, czego - w większości - nie dałoby się dowiedzieć z plakatów, którymi obwieszony był kraj. Badała i sprawdzała. Przecież Clearwater wcale nie musiała chcieć się angażować. Pomogła podczas księżycowej nocy, bo nie chciała by ludzie umierali na marne. Ale teraz Just proponowała jej zaangażowanie bardziej otwarte. Bardziej niebezpieczne i nie gwarantujące wiele. Musiała poznać jej zdanie najpierw.
O Maeve myślała już od jakiegoś czasu. Fakt, że była na zamglonych wzgórzach wskazywał, że nie tylko ona uważała, że jest warta zaufania. Obecność tam wtedy świadczyła o tym wyraźnie. Wiele powiedziało jej też to, jak zachowywała się podczas księżycowej nocy. Decyzja, którą podjęła i walka, której się poddała, mimo tego, że przecież mogła wybrać inaczej. Łatwiej. To Biuro Aurorów najmocniej szkodziło obecnej władzy, najmniej się chciało jej poddać. Z tego co się orientowała, Magiczna Policja i Wiedźmia Straż nadal pozostawała częścią Ministerstwa Magii. Biuro Aurorów z jego ram - przynajmniej na razie - wypadło na zawsze. Z przekąsem stwierdzała, że przecież ci nie byli potrzebni, kiedy to Rycerze Walpurgii ciągnęli za sznurki. Na cóż miałby im się zdać oddział specjalny, wykwalifikowany w łapaniu czarnoksiężników, skoro to właśnie ci mieli teraz w swoich rękach władzę. Skinęła głową Meave. Ruszając, wiedząc, że czarownica pójdzie razem z nią.
- Domyślam się. - powiedziała jedynie. Poniekąd, to też było powodem dla którego uznała, że to dobry moment by poprosić ją o rozmowę. Sam fakt, że zgodziła się na rozmowę nią mimo tego, że wiele plakatów z jej podobizną głoszącą że jest terrorystką znajdowało się w Londynie, sprawiał, że Justine sądziła, że jej decyzja, nie była błędną.
- Wbrew pozorom, ciężko podzielić mnie na kawałki. - postanowiła odrobinę zażartować. Maeve mogła podczas listopadowego spotkania dostrzec ją protezę. Teraz jednak była znów w jednym kawałku. Cała, gotowa na dalszą walkę. Kilka kolejnych kroków postawiła w ciszy. Pozwalając jednocześnie by jej twarz wróciła do zwyczajnego wyglądu, a włosy przybrały blond barwę.
- Jak widziałaś pewnie na jednym z plakatów należę do Zakonu Feniksa. Jestem zwolennikiem Longbottoma, przeciwnikiem obecnego rządu i szlamą. - ostatnie słowo wypowiedziała bez emocji. Słyszała je już tyle razy w swoim kierunku, że przestało na niej robić wrażenia. Miała mugolską krew, nigdy się tego nie wypierała. Nigdy nie próbowała być kimś innym. Nie zamierzała też teraz. - Nie jesteśmy terrorystami. - bo takim mianem określił ich Cronos Malfoy. Jej głos był spokojny. A twarz nie posiadała nic poza pewnością. Te plakaty, nie mówiły nieprawdy. Byli uosobieniem tego, czego obawiał się obecny rząd. Byli nadzieją, byli światłem. - Walczymy już od dawna. Wcześniej z Grindelwaldem. Teraz z poplecznikami Voldemorta. - na razie nie wdawała się w szczegóły. - Podczas księżycowej nocy, wybrałaś odważnie. - nie patrzyła na siebie, chciała pomóc jak największej ilości osób. - Byłaś też na zamglonych wzgórzach, a to znaczy, że i Bones widziała w tobie wsparcie. - zerknęła w jej kierunku milknąc na kilka minut więcej. - Chciałabym, żebyś nam pomogła. - wypowiedziała w końcu swoje słowa. - Nie będę kłamać, że będzie to łatwe. - zastrzegła od razu, wciskając dłonie w kieszenie cienkiego płaszcza. Na razie nie powiedziała nic, czego - w większości - nie dałoby się dowiedzieć z plakatów, którymi obwieszony był kraj. Badała i sprawdzała. Przecież Clearwater wcale nie musiała chcieć się angażować. Pomogła podczas księżycowej nocy, bo nie chciała by ludzie umierali na marne. Ale teraz Just proponowała jej zaangażowanie bardziej otwarte. Bardziej niebezpieczne i nie gwarantujące wiele. Musiała poznać jej zdanie najpierw.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Spotkanie na zamglonych wzgórzach odbyło się długie miesiące temu, niektóre momenty pamiętała lepiej, wyraźniej, inne gorzej. Bez problemu przywoływała niepewność i strach, które wywołał w niej list od Bones, lecz również towarzyszące od dłuższego czasu poczucie niesprawiedliwości, złości na kolejne zwolnienia, na obrany przez Ministerstwo kierunek. Niektórych spośród zebranych potrafiła zidentyfikować, inni pozostawali dla niej zagadką – naciągnięte na głowę kaptury, nieznajome, zlewające się z szumem deszczu głosy uniemożliwiały odgadnięcie ich tożsamości. Zdawało jej się jednak, że widziała wtedy Tonks, a także – że coś jej wtedy dolegało, kuśtykała. Choć od czasów szkolnych minęła niemalże dekada, to miała okazję mijać ją i na ministerialnych korytarzach, w ten sposób mimowolnie odświeżyć sobie jej posturę, gesty, barwę głosu.
- Całe szczęście – odpowiedziała krótko, lakonicznie, powstrzymując się przed zadaniem jakiegoś niewygodnego pytania, niedelikatnym ciągnięciem za język. Mogła się jedynie domyślać, że uraz odniosła w walce, że wiązał się on z aktywnością Zakonu Feniksa. Protezę dobrze maskował wybrany na tamtą okazję strój, lecz niezgrabny krok rzucał się w oczy; przez to nie zrozumiała żartu w pełni, jedynie snując domysły na temat powodu ówczesnej kontuzji. W ciszy, kątem oka, obserwowała, jak Tonks wraca do swego naturalnego wyglądu, rezygnuje z metamorfomagicznych sztuczek. Las był spokojny, cichy i choć nie zdołała sprawdzić, czy najbliższa okolica była bezpieczna, to naprawdę chciała w to wierzyć. Były daleko od splugawionego, stanowiącego serce niepokojów Londynu. – Widziałam, postarali się, żeby wisiały na każdym rogu – przyznała po chwili, bezwiednie bawiąc się trzymaną w dłoni różdżką. Próbowała przy tym nie zwracać uwagi na użyte przez nią słowo, szlama, mimo to przelotnie wygięła usta w brzydkim grymasie. Dopiero co strofowała Wrońskiego, że mówił tak o swojej kuzynce; wciąż nie mogła przywyknąć do brzmienia tej obelgi. – A kim jesteście, Justine? – zapytała prostolinijnie, na dłużej lokując spojrzenie na twarzy rozmówczyni. Nie zwykła wierzyć propagandowym artykułom Walczącego Maga czy ogłoszeniom nowego Ministra Magii, mimo to nie mogła zapomnieć o Stonehenge, o tym, co Skamander proponował podczas spotkania z Longbottomem i Bones. Zamachy. Narażanie postronnych. Czy tak właśnie działał Zakon Feniksa? Chciała wierzyć, że nie, lecz jednocześnie widziała, że i za jego głowę wyznaczono nagrodę, dziesięć tysięcy galeonów. Tutaj musiała się zgodzić z czarodziejami odpowiedzialnymi za tworzenie ogłoszeń – i ona myślała, że były auror był niezwykle niebezpieczny.
Dalszą część wypowiedzi przyswajała w milczeniu, uważając na zawieszone nisko gałęzie, powykręcane, wystające z ziemi korzenie drzew. Nie postrzegała swego zachowania jako przejaw odwagi, nie była jak Kai, nie była jak Caleb, choć przecież wiedziała, z czym wiąże się decyzja pomocy Rinehartowi – natychmiastowym odejściem z pracy bez możliwości powrotu, zyskaniem łatki przeciwniczki obecnej władzy. A jednak nie potrafiłaby postąpić inaczej, dłużej przymykać oczu na niezgodne z jej systemem wartości akty nietolerancji, wzbudzające podskórny niepokój zniknięcia kolejnych pracowników. Tonks urwała na dłuższą chwilę, nie dokończyła jeszcze swej myśli, mimo to była wiedźmia strażniczka spodziewała się, co nastąpi dalej. Do czego miał prowadzić ten wstęp. Jednak czy była gotowa? Podjęła ostatnio kilka ważnych decyzji, jej życie podlegało drastycznym zmianom, wciąż jednak miała kilka spraw do dokończenia, zaś do kraju wrócił starszy brat, wyraźnie przypominając o swej obecności. Musiała pamiętać też o nim, o jego bezpieczeństwie. Westchnęła cicho, boleśnie, kopiąc przy tym jeden z leżących na ścieżce kamyków. – Chciałabym pomóc. I teraz próbuję pomagać potrzebującym, przynajmniej na tyle, na ile jestem w stanie. Nie będę jednak potrafiła zaangażować się w coś, co nie będzie zgodne z moimi przekonaniami. Nie chcę przez to przechodzić jeszcze raz. Rozumiesz? – zaczęła, przelotnie podchwytując spojrzenie idącej obok blondynki, zastanawiając się, gdzie podziały się jej kolorowe, tęczowe włosy. Najprawdopodobniej tam, gdzie i jej własna beztroska. – Domyślam się, że bez deklaracji nie powiesz mi wiele, muszę jednak wiedzieć coś, cokolwiek, zanim podejmę decyzję. Pamiętam rozmowę, która toczyła się na wzgórzach, pamiętam też, ile osób zginęło w trakcie tego wiecu w Stonehenge... – urwała, wzruszając przy tym ramionami, szukając w jej spojrzeniu zrozumienia. Jak często dochodziło do takich sytuacji? Wiedziała, że nigdy nie dało się uratować wszystkich, i podczas pracy w wiedźmiej straży mierzyła się z tą smutną prawdą, wciąż jednak nie mogła zapomnieć o tamtych sytuacjach, o radykalnych propozycjach, o trzęsieniu ziemi. [bylobrzydkobedzieladnie]
- Całe szczęście – odpowiedziała krótko, lakonicznie, powstrzymując się przed zadaniem jakiegoś niewygodnego pytania, niedelikatnym ciągnięciem za język. Mogła się jedynie domyślać, że uraz odniosła w walce, że wiązał się on z aktywnością Zakonu Feniksa. Protezę dobrze maskował wybrany na tamtą okazję strój, lecz niezgrabny krok rzucał się w oczy; przez to nie zrozumiała żartu w pełni, jedynie snując domysły na temat powodu ówczesnej kontuzji. W ciszy, kątem oka, obserwowała, jak Tonks wraca do swego naturalnego wyglądu, rezygnuje z metamorfomagicznych sztuczek. Las był spokojny, cichy i choć nie zdołała sprawdzić, czy najbliższa okolica była bezpieczna, to naprawdę chciała w to wierzyć. Były daleko od splugawionego, stanowiącego serce niepokojów Londynu. – Widziałam, postarali się, żeby wisiały na każdym rogu – przyznała po chwili, bezwiednie bawiąc się trzymaną w dłoni różdżką. Próbowała przy tym nie zwracać uwagi na użyte przez nią słowo, szlama, mimo to przelotnie wygięła usta w brzydkim grymasie. Dopiero co strofowała Wrońskiego, że mówił tak o swojej kuzynce; wciąż nie mogła przywyknąć do brzmienia tej obelgi. – A kim jesteście, Justine? – zapytała prostolinijnie, na dłużej lokując spojrzenie na twarzy rozmówczyni. Nie zwykła wierzyć propagandowym artykułom Walczącego Maga czy ogłoszeniom nowego Ministra Magii, mimo to nie mogła zapomnieć o Stonehenge, o tym, co Skamander proponował podczas spotkania z Longbottomem i Bones. Zamachy. Narażanie postronnych. Czy tak właśnie działał Zakon Feniksa? Chciała wierzyć, że nie, lecz jednocześnie widziała, że i za jego głowę wyznaczono nagrodę, dziesięć tysięcy galeonów. Tutaj musiała się zgodzić z czarodziejami odpowiedzialnymi za tworzenie ogłoszeń – i ona myślała, że były auror był niezwykle niebezpieczny.
Dalszą część wypowiedzi przyswajała w milczeniu, uważając na zawieszone nisko gałęzie, powykręcane, wystające z ziemi korzenie drzew. Nie postrzegała swego zachowania jako przejaw odwagi, nie była jak Kai, nie była jak Caleb, choć przecież wiedziała, z czym wiąże się decyzja pomocy Rinehartowi – natychmiastowym odejściem z pracy bez możliwości powrotu, zyskaniem łatki przeciwniczki obecnej władzy. A jednak nie potrafiłaby postąpić inaczej, dłużej przymykać oczu na niezgodne z jej systemem wartości akty nietolerancji, wzbudzające podskórny niepokój zniknięcia kolejnych pracowników. Tonks urwała na dłuższą chwilę, nie dokończyła jeszcze swej myśli, mimo to była wiedźmia strażniczka spodziewała się, co nastąpi dalej. Do czego miał prowadzić ten wstęp. Jednak czy była gotowa? Podjęła ostatnio kilka ważnych decyzji, jej życie podlegało drastycznym zmianom, wciąż jednak miała kilka spraw do dokończenia, zaś do kraju wrócił starszy brat, wyraźnie przypominając o swej obecności. Musiała pamiętać też o nim, o jego bezpieczeństwie. Westchnęła cicho, boleśnie, kopiąc przy tym jeden z leżących na ścieżce kamyków. – Chciałabym pomóc. I teraz próbuję pomagać potrzebującym, przynajmniej na tyle, na ile jestem w stanie. Nie będę jednak potrafiła zaangażować się w coś, co nie będzie zgodne z moimi przekonaniami. Nie chcę przez to przechodzić jeszcze raz. Rozumiesz? – zaczęła, przelotnie podchwytując spojrzenie idącej obok blondynki, zastanawiając się, gdzie podziały się jej kolorowe, tęczowe włosy. Najprawdopodobniej tam, gdzie i jej własna beztroska. – Domyślam się, że bez deklaracji nie powiesz mi wiele, muszę jednak wiedzieć coś, cokolwiek, zanim podejmę decyzję. Pamiętam rozmowę, która toczyła się na wzgórzach, pamiętam też, ile osób zginęło w trakcie tego wiecu w Stonehenge... – urwała, wzruszając przy tym ramionami, szukając w jej spojrzeniu zrozumienia. Jak często dochodziło do takich sytuacji? Wiedziała, że nigdy nie dało się uratować wszystkich, i podczas pracy w wiedźmiej straży mierzyła się z tą smutną prawdą, wciąż jednak nie mogła zapomnieć o tamtych sytuacjach, o radykalnych propozycjach, o trzęsieniu ziemi. [bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Maeve Clearwater dnia 24.08.20 22:06, w całości zmieniany 1 raz
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Była nieufna, zrozumiała prawę od razu, ale to jedynie lepiej o niej świadczyło. Zaufanie w tych czasach nie było tanie. Nie było też łatwo dostępne. Justine długo myślała nad tym, czy zwrócić się do Maeve, kalkulując wszystkie za i przeciw, spoglądając na sytuację, podczas których znalazły się razem. Nie mogła brać pod uwagę tylko dawnych powiązań, jakby te nie zmieniły się wcale. Bo czas mijał, ona zmieniła się strasznie. Wątpiła, by ktokolwiek był taki sam jak wcześniej. Pamiętała, co powiedział jej Skamander.
Uniosła trochę leniwie kącik ust na jej lakoniczną odpowiedź. Nie zapytała o nic dokładniej. Choć nie miała problemów, by mówić o tym, co jej się stało. Oczywiście, dla tych, którzy nie byli całkowicie wtajemniczeni, musiała pomijać kilka szczegółów. Jak choćby gdzie straciła ją dokładnie. Na kolejne jej stwierdzenie zaśmiała się, trochę rozbawiona. Naprawdę musiało im zależeć na tym, żeby ich pojmać. To tylko świadczyło o tym, że obawiali się ich i chcieli pozbyć możliwie jak najszybciej. Spoważniała jednak szybko.
- Jesteśmy tylko ludźmi, Maeve. - odpowiedziała, idąc przed siebie dalej. Uniosła dłonie, żeby założyć jasne kosmyki za uszy. - Ludźmi, którzy mają odwagę, by powiedzieć dość. - dodała jeszcze, nie wchodząc na razie w to bardziej. Miała do powiedzenia inne słowa, prośbę, może nadzieję. Oboje ważyły swoje słowa, obie testowały się jeszcze wyraźnie. Musiały wiedzieć, zobaczyć, przekonać się dokładnie. Zamilkła, wędrując w milczeniu obok kobiety. Czekając aż odezwie się po słowach które padły.
- Rozumiem. - wypowiedziała, bez sztucznej próby przypodobania się. - Wspólnie, możemy więcej. - powiedziała najpierw, zerkając na jej twarz, odrobinę ku górze. - Nie proszę cię, byś wskoczyła zanurzając się całkiem. Porzucając wszystko na rzecz sprawy, o której na razie wiesz niewiele. - wytłumaczyła spokojnie. - Ale zyskaliśmy środki i zasoby i miejsce w którym ludzie mogą się schronić. Już robiąc to co robisz do tej pory nam pomożesz, a my będziemy w stanie cię w tym wspomóc. Zagwarantować miejsce, transport, cokolwiek. - może nie było tego wiele. Może nadal nie posiadali tyle, ile posiadali ich przeciwnicy, ale byli w stanie pomagać. I w niesieniu pomocy też pomóc. - Twoja decyzja do pewnego momentu nie jest ostateczna. Nie trzymamy nikogo siłą, każdy ma prawo od nas odejść. - dodała jeszcze, bo momentem, który wiązał cię z Zakonem była próba. Bez niej, zawsze można było cofnąć się, odejść. Co prawda musieli się zabezpieczyć - nie mogli pozwolić by informacje których jeszcze wróg nie ma, mogły się wydostać. Ale nie zmuszali nikogo, jeśli ten czuł, że dalej towarzyszyć im nie może. Kolejne słowa sprawiły, że zmarszczyły lekko brwi.
- Mogę powiedzieć Ci więcej, jeśli zdecydujesz inaczej, będę musiała pozbawić cię tych wspomnień. - nie mogła inaczej, sama wiedza o Zakonie, mogła nieść niebezpieczeństwo - zarówno dla niej, jak i dla Zakonu.
- To wojna, Maeve. Nie byłam na miejscu, więc powiem ci tylko to co sama wiem i sama myślę. - zastrzegła od razu krzyżując z nią spojrzenie. - Na szczycie kilka rodów postanowiło, że ma prawo decydować o tym, kto powinien rządzić krajem. Wybrali Ministra, całkowicie nieważnie. Skamander, Macmillan i Longbottom chwycili szansę. Jedyną, jaka nam się do tej pory trafiła, żeby pokonać lorda Voldemorta, zanim dojdzie do tego, co dzieje się właśnie teraz. - na chwilę przerwała. - Nie wiem, co zrobiłabym sama, gdybym wtedy tam stała. Nie mam pojęcia po jakie zaklęcia bym sięgnęła. Dlatego nie oceniam tego teraz. Kiedy jest czas, a nie ledwie sekundy. - zrobiła kolejne kroki. - Robimy wszystko, co możemy, żeby nie ucierpieli niewinni ludzie. A ta trójka zrobiła wszystko, żeby skończyć wojnę wtedy, odcinając głowę gada. Ale nie miej złudzeń, wśród szlachty trudno znaleźć tych, co nie popierają działań Rycerzy i Voldemorta. Rody promugolskie mogę wymienić na palcach jednej dłoni. - taka była prawda i nic w tym względzie się nie zmieniło. - To nie Ministerstwo uporało się z anomaliami, jeśli czytałaś Proroka, wiesz, że zrobiliśmy to my. Walczymy, bo ktoś podjąć walki się musi. Inaczej wszyscy będziemy zgubieni. - nie musiała walczyć razem z nimi. Nie musiała rzucać się w wir tej walki. Mogła wspomagać Zakon na wiele innych sposobów. Albo mogły się dziś rozejść, tak, jakby to spotkanie nie miało w ogóle miejsca.
Uniosła trochę leniwie kącik ust na jej lakoniczną odpowiedź. Nie zapytała o nic dokładniej. Choć nie miała problemów, by mówić o tym, co jej się stało. Oczywiście, dla tych, którzy nie byli całkowicie wtajemniczeni, musiała pomijać kilka szczegółów. Jak choćby gdzie straciła ją dokładnie. Na kolejne jej stwierdzenie zaśmiała się, trochę rozbawiona. Naprawdę musiało im zależeć na tym, żeby ich pojmać. To tylko świadczyło o tym, że obawiali się ich i chcieli pozbyć możliwie jak najszybciej. Spoważniała jednak szybko.
- Jesteśmy tylko ludźmi, Maeve. - odpowiedziała, idąc przed siebie dalej. Uniosła dłonie, żeby założyć jasne kosmyki za uszy. - Ludźmi, którzy mają odwagę, by powiedzieć dość. - dodała jeszcze, nie wchodząc na razie w to bardziej. Miała do powiedzenia inne słowa, prośbę, może nadzieję. Oboje ważyły swoje słowa, obie testowały się jeszcze wyraźnie. Musiały wiedzieć, zobaczyć, przekonać się dokładnie. Zamilkła, wędrując w milczeniu obok kobiety. Czekając aż odezwie się po słowach które padły.
- Rozumiem. - wypowiedziała, bez sztucznej próby przypodobania się. - Wspólnie, możemy więcej. - powiedziała najpierw, zerkając na jej twarz, odrobinę ku górze. - Nie proszę cię, byś wskoczyła zanurzając się całkiem. Porzucając wszystko na rzecz sprawy, o której na razie wiesz niewiele. - wytłumaczyła spokojnie. - Ale zyskaliśmy środki i zasoby i miejsce w którym ludzie mogą się schronić. Już robiąc to co robisz do tej pory nam pomożesz, a my będziemy w stanie cię w tym wspomóc. Zagwarantować miejsce, transport, cokolwiek. - może nie było tego wiele. Może nadal nie posiadali tyle, ile posiadali ich przeciwnicy, ale byli w stanie pomagać. I w niesieniu pomocy też pomóc. - Twoja decyzja do pewnego momentu nie jest ostateczna. Nie trzymamy nikogo siłą, każdy ma prawo od nas odejść. - dodała jeszcze, bo momentem, który wiązał cię z Zakonem była próba. Bez niej, zawsze można było cofnąć się, odejść. Co prawda musieli się zabezpieczyć - nie mogli pozwolić by informacje których jeszcze wróg nie ma, mogły się wydostać. Ale nie zmuszali nikogo, jeśli ten czuł, że dalej towarzyszyć im nie może. Kolejne słowa sprawiły, że zmarszczyły lekko brwi.
- Mogę powiedzieć Ci więcej, jeśli zdecydujesz inaczej, będę musiała pozbawić cię tych wspomnień. - nie mogła inaczej, sama wiedza o Zakonie, mogła nieść niebezpieczeństwo - zarówno dla niej, jak i dla Zakonu.
- To wojna, Maeve. Nie byłam na miejscu, więc powiem ci tylko to co sama wiem i sama myślę. - zastrzegła od razu krzyżując z nią spojrzenie. - Na szczycie kilka rodów postanowiło, że ma prawo decydować o tym, kto powinien rządzić krajem. Wybrali Ministra, całkowicie nieważnie. Skamander, Macmillan i Longbottom chwycili szansę. Jedyną, jaka nam się do tej pory trafiła, żeby pokonać lorda Voldemorta, zanim dojdzie do tego, co dzieje się właśnie teraz. - na chwilę przerwała. - Nie wiem, co zrobiłabym sama, gdybym wtedy tam stała. Nie mam pojęcia po jakie zaklęcia bym sięgnęła. Dlatego nie oceniam tego teraz. Kiedy jest czas, a nie ledwie sekundy. - zrobiła kolejne kroki. - Robimy wszystko, co możemy, żeby nie ucierpieli niewinni ludzie. A ta trójka zrobiła wszystko, żeby skończyć wojnę wtedy, odcinając głowę gada. Ale nie miej złudzeń, wśród szlachty trudno znaleźć tych, co nie popierają działań Rycerzy i Voldemorta. Rody promugolskie mogę wymienić na palcach jednej dłoni. - taka była prawda i nic w tym względzie się nie zmieniło. - To nie Ministerstwo uporało się z anomaliami, jeśli czytałaś Proroka, wiesz, że zrobiliśmy to my. Walczymy, bo ktoś podjąć walki się musi. Inaczej wszyscy będziemy zgubieni. - nie musiała walczyć razem z nimi. Nie musiała rzucać się w wir tej walki. Mogła wspomagać Zakon na wiele innych sposobów. Albo mogły się dziś rozejść, tak, jakby to spotkanie nie miało w ogóle miejsca.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Odruchowo odwróciła się w stronę Justine, a między jej brwiami pojawiła się niewielka zmarszczka, gdy idąca obok czarownica zaśmiała się krótko przy temacie plakatów. Nie skomentowała tego nawet słowem, w milczeniu oczekując rozwinięcia nieoczekiwanej reakcji. Czy tak radziła sobie z nerwami, czy fakt, że niemalże z każdej uliczki wyglądały na przechodniów twarze rzekomych terrorystów, w tym jej samej, naprawdę ją rozbawił – nie wiedziała. Zaraz jednak Tonks spoważniała i zaczęła formułować odpowiedzi na zadane pytania, tym samym przynosząc namiastkę ulgi. Namiastkę, bo każde kolejne słowo tylko rozniecało ciekawość, sprawiało, że coraz to nowsze kwestie wymagały objaśnienia, a namnażające się wątpliwości – rozwiania. Wiedziała jednak, że ani nie mogła, ani nie powinna zalewać towarzyszki potokiem mniej lub bardziej nieostrożnych dociekań; i tak nie otrzymałaby wszystkich pożądanych odpowiedzi. – Jak wielu jest takich ludzi? – mruknęła, wciąż bawiąc się wypolerowaną, zadbaną różdżką; musiała zajmować czymś niespokojne dłonie, jeśli nie chciała nerwowo skubać palców, rozdrapywać ich do krwi. Wspólnie możemy więcej. Z pewnością Justine miała rację; działając na własną rękę stanowiła mniejsze zagrożenie, ginęła w tłumie, lecz korzystając z ich pomocy – kimkolwiek byli – mogłaby dotrzeć do większej grupy ludzi. Środki, zasoby, bezpieczne schronienie. Jak im się to udało zorganizować…? Jak daleko sięgały ich wpływy? Pokręciła nieznacznie głową; to nie było aż tak istotne, nie w tej chwili. Ważniejsze zdawało się, że podejmowana decyzja nie musiała okazać się tą ostateczną, przynajmniej do pewnego momentu. Jakiego…? Wrodzona ciekawskość dawała o sobie znać, nie lubiła nie wiedzieć, błądzić po omacku, jednak na wszystko miał jeszcze przyjść czas. – Rozumiem – mruknęła oszczędnie, powoli układając sobie to wszystko w głowie. Pogłoski o Zakonie Feniksa docierały do jej uszu od jakiegoś czasu; niekoniecznie pod tą nazwą, niektórzy unikali nazywania ich w ten sposób, wspominali jednak akty dobroci, inni narzekali na wywiązujące się na ulicach walki. Dopiero co Londynem wstrząsnęła Szatańska Pożoga, nikt nie wiedział, kto i po co rzucił ją niemalże w centrum miasta. Czy Tonks potrafiłaby odpowiedzieć na takie pytania? – Powiedz, proszę – dodała, spoglądając w dół, szukając wzrokiem spojrzenia idącej obok czarownicy. Na jej twarzy na próżno byłoby szukać choćby śladu uśmiechu. – Chciałabym to lepiej zrozumieć. Chwilowo nie jestem w stanie wyobrazić sobie, na jaką skalę działacie, co dokładnie robicie… Ludzie mówią różne rzeczy. Byliście w Dolinie Godryka, prawda? – Uniosła wyżej brwi, wracając pamięcią do zabawy sylwestrowej, która została przerwana przez fałszywych policjantów, a na której miała okazję zobaczyć Justine. Minęło ledwie kilka miesięcy, niecałe pół roku, a ona czuła, jak gdyby od tamtej nocy dzieliły je całe lata. Tak wiele się zmieniło, nie tylko dla niej samej, ale i dla całej Anglii.
Westchnęła cicho, bezwiednie krzyżując ramiona, lokując spojrzenie gdzieś przed sobą, na mijanych drzewach czy zalegających na ścieżce kamieniach i liściach; była spięta. W ciszy słuchała tego, co blondynka ma do powiedzenia na temat wiecu. Całą swą wiedzę dotyczącą tamtej tragedii opierała na relacjach naocznych świadków, na artykułach z gazet – to jednak było zbyt mało, by móc ją w pełni zrozumieć. Z tego też powodu zaczytywała się w Dziejach magii i nowszych traktatach o współczesnych przemianach, próbując w ten sposób nie tylko odświeżyć sobie wiedzę z czasów szkolnych, ale i zdobyć lepsze rozeznanie w sytuacji politycznej, również w sympatiach i antypatiach poszczególnych rodów uznawanych za szlacheckie. – Też nie wiem, co bym wtedy zrobiła – przyznała cicho, wciąż nie spoglądając ku rozmówczyni, gryząc się z sobą samą. Trudno byłoby ot tak porzucić dotychczasowe spojrzenie na wspomniane wydarzenie, zginęło wtedy wielu niewinnych, przypadkowych czarodziejów, ryzyko, które podjęli, było wielkie, może zbyt wielkie... Nie zamierzała jednak negować słów Tonks. Potrafiła wyobrazić sobie, co nimi wtedy kierowało, choć nie mogła wiedzieć, gdzie leżały ich granice, jak wiele do tego czasu znieśli, czy byliby w stanie zachować zimną krew, gdyby tylko chcieli. Czy ona byłaby w stanie zachować zimną krew, gdyby stanęła twarzą w twarz z zabójcą Caleba…? Drgnęła, gdy doszły do tematu anomalii, spoglądając ku towarzyszce kątem oka. – Wy. W jaki sposób? Choć pracowałam wtedy jeszcze w Ministerstwie, to próbowałam uporać się z kilkoma ogniskami spaczonej magii na własną rękę, jednak bez większych sukcesów – podjęła, ostrożnie dobierając słowa, czując, że nie będzie potrafiła opierać się zbyt długo. Nawet jeśli prędzej czy później wiedza ta miałaby zostać jej odebrana, to teraz nie potrafiła przejść koło niej obojętnie. Brakowało jej przynależenia do czegoś, co mogłoby nadać większy sens podejmowanym działaniom. Ministerstwo, które miało stanowić ostoję, wskazywać kierunek, zawiodło, zostawiając po sobie pustkę.
Westchnęła cicho, bezwiednie krzyżując ramiona, lokując spojrzenie gdzieś przed sobą, na mijanych drzewach czy zalegających na ścieżce kamieniach i liściach; była spięta. W ciszy słuchała tego, co blondynka ma do powiedzenia na temat wiecu. Całą swą wiedzę dotyczącą tamtej tragedii opierała na relacjach naocznych świadków, na artykułach z gazet – to jednak było zbyt mało, by móc ją w pełni zrozumieć. Z tego też powodu zaczytywała się w Dziejach magii i nowszych traktatach o współczesnych przemianach, próbując w ten sposób nie tylko odświeżyć sobie wiedzę z czasów szkolnych, ale i zdobyć lepsze rozeznanie w sytuacji politycznej, również w sympatiach i antypatiach poszczególnych rodów uznawanych za szlacheckie. – Też nie wiem, co bym wtedy zrobiła – przyznała cicho, wciąż nie spoglądając ku rozmówczyni, gryząc się z sobą samą. Trudno byłoby ot tak porzucić dotychczasowe spojrzenie na wspomniane wydarzenie, zginęło wtedy wielu niewinnych, przypadkowych czarodziejów, ryzyko, które podjęli, było wielkie, może zbyt wielkie... Nie zamierzała jednak negować słów Tonks. Potrafiła wyobrazić sobie, co nimi wtedy kierowało, choć nie mogła wiedzieć, gdzie leżały ich granice, jak wiele do tego czasu znieśli, czy byliby w stanie zachować zimną krew, gdyby tylko chcieli. Czy ona byłaby w stanie zachować zimną krew, gdyby stanęła twarzą w twarz z zabójcą Caleba…? Drgnęła, gdy doszły do tematu anomalii, spoglądając ku towarzyszce kątem oka. – Wy. W jaki sposób? Choć pracowałam wtedy jeszcze w Ministerstwie, to próbowałam uporać się z kilkoma ogniskami spaczonej magii na własną rękę, jednak bez większych sukcesów – podjęła, ostrożnie dobierając słowa, czując, że nie będzie potrafiła opierać się zbyt długo. Nawet jeśli prędzej czy później wiedza ta miałaby zostać jej odebrana, to teraz nie potrafiła przejść koło niej obojętnie. Brakowało jej przynależenia do czegoś, co mogłoby nadać większy sens podejmowanym działaniom. Ministerstwo, które miało stanowić ostoję, wskazywać kierunek, zawiodło, zostawiając po sobie pustkę.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nigdy nie sądziła, że kiedyś stanie się tak popularna i to wcale nie w ten pozytywny sposób. Teraz sama widziała jak spoglądają na nią twarze jej i jej przyjaciół kiedy przemykała się do Londynu. Trudno było ich nie zauważyć. Kiedy kolejne z pytań padło z ust Meave spojrzała w jej kierunku.
- Więcej, niż zdołali umieścić na plakatach. - odpowiedziała, nie podając konkretnej ilości. Bo poza Zakonem, działała jeszcze przecież bojówka Longbottoma. Prorok Codzienny również pomagał a dzięki współpracy byli w stanie i sobie wzajemnie pomagać. To było coś, co gdyby ktoś ją zapytał rok temu, nie uważałaby właściwie za możliwie. Teraz jednak jasnym stawało się coraz widoczniej, że wielu nie odpowiadał stan rzeczy w którym znalazł się ich świat. Spodziewała się, że rozmowa z kobietą będzie miała w sobie więcej spokoju i logiczności. Będzie inna niż ta, którą przeprowadzała z Keatonem, czy ta, którą przeprowadziła z Vincentem bo w niej było więcej jej samej. Była mu winna wyjaśnienia. Musiała pozwolić mu wybrać, czy będzie chciał być z nią, a może jedynie obok niej wiedząc, jak krucha i nieprzewidywalna jest jej przyszłość. Skrzyżowała spojrzenia z kobietą kiedy z jej ust wydobyła się prośba, wiedząc, że zrozumiała to, co powiedziała wcześniej. Jeśli zdecyduje że to dla niej zbyt wiele, po tej rozmowie nie zostanie nawet wspomnienie. Skinęła krótko głową.
- Dobrze. - zgodziła się bez oporów. Zanim zaczęła, padło jeszcze jedno pytanie.Justine pokręciła głową. - Właściwie to i nie i tak. - odpowiedziała zgodnie z prawdą. - Nie byliśmy tam, bo wiedzieliśmy że coś się stanie. Po prostu, niektórzy z nas byli tam… prywatnie. Ja pracowałam jako pomoc w ochronie tego dnia. - wyjaśniła, domyślając się, że więcej nie będzie potrzebne. Po prostu zareagowali. Nie podejrzewali, że ktoś postanowi zaatakować niewinnych cywili. To był po prostu odruch. Rozumiała dokładnie ilość pytań które pojawiały się w głowie Maeve. Uniosła łagodnie kącik ust ku górze.
- To może od początku? A do anomalii dojdziemy za chwilę. - zapytała retorycznie, wsadzając dłonie w kieszenie płaszcza, nieśpiesznie stawiając krok na przód. Zmarszczyła na kilka chwil brwi sama zastanawiając się nad doborem słów.
- Zakon Feniksa zaczął działać, kiedy na dobre rozochocił się Grindelwald. Nie byłam w nim od samego początku. - przyznała od razu. - Dołączyłam w lutym zeszłego roku. - przyznała spokojnie. - Wraz z biegiem czasu rozrastała się też organizacja. Posiadamy sojuszników, jednym z nich chciałabym byś i ty się stała. To ludzie, którzy nie wiedzą jeszcze wszystkiego. Czasem dlatego, że nie chcą, czasem dlatego że nie potrzebują. Korzystamy z ich umiejętności i pomagamy im, jeśli tej pomocy potrzebują. Od nich oczekujemy tego, by pokazali swoje oddanie, byśmy mogli też w tym czasie zaufać nowej osobie i wprowadzić ją dalej. - przerwała na chwilę, wędrując jednak dalej między drzewami. - Zakonnicy, mają trochę więcej… możliwości? Wiedzą gdzie znajduje się nasza kwatera główna i są zapraszani na spotkania. Jako sojusznik poznasz Zakonnika tylko kiedy on sam tak zdecyduje. Naszym głównym celem w tym momencie jest powstrzymać Voldemorta i Rycerzy Walpurgii. - sięgnęła za pazuchę by wyciągnąć z wewnątrznej kieszeni ostatni numer Proroka, do którego częściowo napisała artykuł. - Nie wiem, czy widziałaś ten numer, tutaj znajdują się informacje o tych, którzy wiemy, że działają dla samozwańczego Lorda. - znów przerwała na nowo wsadzając dłonie w kieszenie płaszcza, po tym, jak przekazała gazetę kobiecie. - Na górze hierarchii znajduje się Gwardia. Ta nie funkcjonowała u nas od samego początku. Informację o niej przyniosła przewodząca nam do pewnego czasu Bathilda Bagshot. Ostatnia wola Dumbledore’a, ostateczne poświęcenie - Próba. Gwardziści to ludzie, którzy się jej podjęli. Którzy zdecydowali się związać swoje życie i swoją magię z magią Zakonu, którzy zdecydowali oddać się swoje życie walce o lepszy, równy świat, płacąc za to każdy swoją cenę. Gwardziści którzy obecnie znajdują się w Londynie to: Benjamin Wright, Alexander Farley, Samuel Skamander… - zawahała się, nadal pozostawała nadzieja, nadzieja, że Sakamnder nadal żył. Nikła, ale jakaś, prawda? Nie umiała jeszcze odpuścić. - Kieran Rineheart i ja. - nie milczała długo, nim podjęła dalej. - Gwardia podejmuje ostateczne decyzje, jest dowództwem zakonu. Nam wszystkim przewodzi Harold Longbottom, jego decyzje są ostateczne. - sprawa samego ułożenia zakonu prezentowała się właśnie tak. Przez jej twarz widocznie jednak przemknął cień, kiedy wymawiała nazwisko Samuela. Uczucie, którego tak bardzo starała się pozbyć, teraz próbowała choć jeszcze przez chwilę zatrzymać.
- Co do anomalii - postaram się to wytłumaczyć, ale żaden ze mnie uczony. - zaczęła słowem wstępu. - Udało nam się zdobyć skrzynię z sercem Grindelwada. Jednak, jak się okazało, skrzynia nie zawierała dosłownie jego serca, tylko jego moc. Kiedy ją otworzyliśmy osłabiliśmy Grindelwalda, ale też wypuściliśmy tą moc. Gwardziści nie byli świadomi, że otwierając skrzynie, światem zawładnie anomalia. Z tego co powiedziała nam profesor Bagshot, wybuch nastąpiłby niezależnie od naszych działań - a nawet, byłby jeszcze… gorszy. Jak powiedziała: nie my wywołaliśmy anomalię, jedyne co zrobiliśmy to wybraliśmy moment na jej nadejście. - zaczęła od tego, bo nie chciała tego ukrywać, skoro wiedział już o tym cały Zakon. - Miesiąc po miesiącu odkrywaliśmy coraz więcej dzięki zarówno członkom Zakonu jak i pomocy profesor Bagshot. Anomalie dało się zneutralizować przy pomocy białej magii, ale z biegiem czasu wyszło też, że tak naprawdę nie niszczymy ich, tylko właśnie wyciszaliśmy. By pozbyć się ich całkowicie, trzeba było pokonać ich źródło. Odkryliśmy, że istnieją dzieci, którymi interesował się Grindelwald i które miały związek, połączenie z anomalią, jej część jakby funkcjonowała w nich samych. I to one, doprowadziły nas do jej źródła. Dzięki poświęceniu Bathildy i dzięki kamieniowi wskrzeszenia który zdobyliśmy, udało nam się je ocalić i pokonać źródło anomalii, które znajdowało się w Azkabanie. Po pokonaniu anomalii wyspa stała się nasza. Tam też, skryty przed wzrokiem innych mamy kolejny bezpieczny skrawek do którego sprowadzamy tych, co potrzebują pomocy. - wyjaśniła nie dodając na ten moment nic więcej. Wiedziała, że mogą pojawić się pytania, miała nadzieję, że uda jej się na nie odpowiednio odpowiedzieć.
- Więcej, niż zdołali umieścić na plakatach. - odpowiedziała, nie podając konkretnej ilości. Bo poza Zakonem, działała jeszcze przecież bojówka Longbottoma. Prorok Codzienny również pomagał a dzięki współpracy byli w stanie i sobie wzajemnie pomagać. To było coś, co gdyby ktoś ją zapytał rok temu, nie uważałaby właściwie za możliwie. Teraz jednak jasnym stawało się coraz widoczniej, że wielu nie odpowiadał stan rzeczy w którym znalazł się ich świat. Spodziewała się, że rozmowa z kobietą będzie miała w sobie więcej spokoju i logiczności. Będzie inna niż ta, którą przeprowadzała z Keatonem, czy ta, którą przeprowadziła z Vincentem bo w niej było więcej jej samej. Była mu winna wyjaśnienia. Musiała pozwolić mu wybrać, czy będzie chciał być z nią, a może jedynie obok niej wiedząc, jak krucha i nieprzewidywalna jest jej przyszłość. Skrzyżowała spojrzenia z kobietą kiedy z jej ust wydobyła się prośba, wiedząc, że zrozumiała to, co powiedziała wcześniej. Jeśli zdecyduje że to dla niej zbyt wiele, po tej rozmowie nie zostanie nawet wspomnienie. Skinęła krótko głową.
- Dobrze. - zgodziła się bez oporów. Zanim zaczęła, padło jeszcze jedno pytanie.Justine pokręciła głową. - Właściwie to i nie i tak. - odpowiedziała zgodnie z prawdą. - Nie byliśmy tam, bo wiedzieliśmy że coś się stanie. Po prostu, niektórzy z nas byli tam… prywatnie. Ja pracowałam jako pomoc w ochronie tego dnia. - wyjaśniła, domyślając się, że więcej nie będzie potrzebne. Po prostu zareagowali. Nie podejrzewali, że ktoś postanowi zaatakować niewinnych cywili. To był po prostu odruch. Rozumiała dokładnie ilość pytań które pojawiały się w głowie Maeve. Uniosła łagodnie kącik ust ku górze.
- To może od początku? A do anomalii dojdziemy za chwilę. - zapytała retorycznie, wsadzając dłonie w kieszenie płaszcza, nieśpiesznie stawiając krok na przód. Zmarszczyła na kilka chwil brwi sama zastanawiając się nad doborem słów.
- Zakon Feniksa zaczął działać, kiedy na dobre rozochocił się Grindelwald. Nie byłam w nim od samego początku. - przyznała od razu. - Dołączyłam w lutym zeszłego roku. - przyznała spokojnie. - Wraz z biegiem czasu rozrastała się też organizacja. Posiadamy sojuszników, jednym z nich chciałabym byś i ty się stała. To ludzie, którzy nie wiedzą jeszcze wszystkiego. Czasem dlatego, że nie chcą, czasem dlatego że nie potrzebują. Korzystamy z ich umiejętności i pomagamy im, jeśli tej pomocy potrzebują. Od nich oczekujemy tego, by pokazali swoje oddanie, byśmy mogli też w tym czasie zaufać nowej osobie i wprowadzić ją dalej. - przerwała na chwilę, wędrując jednak dalej między drzewami. - Zakonnicy, mają trochę więcej… możliwości? Wiedzą gdzie znajduje się nasza kwatera główna i są zapraszani na spotkania. Jako sojusznik poznasz Zakonnika tylko kiedy on sam tak zdecyduje. Naszym głównym celem w tym momencie jest powstrzymać Voldemorta i Rycerzy Walpurgii. - sięgnęła za pazuchę by wyciągnąć z wewnątrznej kieszeni ostatni numer Proroka, do którego częściowo napisała artykuł. - Nie wiem, czy widziałaś ten numer, tutaj znajdują się informacje o tych, którzy wiemy, że działają dla samozwańczego Lorda. - znów przerwała na nowo wsadzając dłonie w kieszenie płaszcza, po tym, jak przekazała gazetę kobiecie. - Na górze hierarchii znajduje się Gwardia. Ta nie funkcjonowała u nas od samego początku. Informację o niej przyniosła przewodząca nam do pewnego czasu Bathilda Bagshot. Ostatnia wola Dumbledore’a, ostateczne poświęcenie - Próba. Gwardziści to ludzie, którzy się jej podjęli. Którzy zdecydowali się związać swoje życie i swoją magię z magią Zakonu, którzy zdecydowali oddać się swoje życie walce o lepszy, równy świat, płacąc za to każdy swoją cenę. Gwardziści którzy obecnie znajdują się w Londynie to: Benjamin Wright, Alexander Farley, Samuel Skamander… - zawahała się, nadal pozostawała nadzieja, nadzieja, że Sakamnder nadal żył. Nikła, ale jakaś, prawda? Nie umiała jeszcze odpuścić. - Kieran Rineheart i ja. - nie milczała długo, nim podjęła dalej. - Gwardia podejmuje ostateczne decyzje, jest dowództwem zakonu. Nam wszystkim przewodzi Harold Longbottom, jego decyzje są ostateczne. - sprawa samego ułożenia zakonu prezentowała się właśnie tak. Przez jej twarz widocznie jednak przemknął cień, kiedy wymawiała nazwisko Samuela. Uczucie, którego tak bardzo starała się pozbyć, teraz próbowała choć jeszcze przez chwilę zatrzymać.
- Co do anomalii - postaram się to wytłumaczyć, ale żaden ze mnie uczony. - zaczęła słowem wstępu. - Udało nam się zdobyć skrzynię z sercem Grindelwada. Jednak, jak się okazało, skrzynia nie zawierała dosłownie jego serca, tylko jego moc. Kiedy ją otworzyliśmy osłabiliśmy Grindelwalda, ale też wypuściliśmy tą moc. Gwardziści nie byli świadomi, że otwierając skrzynie, światem zawładnie anomalia. Z tego co powiedziała nam profesor Bagshot, wybuch nastąpiłby niezależnie od naszych działań - a nawet, byłby jeszcze… gorszy. Jak powiedziała: nie my wywołaliśmy anomalię, jedyne co zrobiliśmy to wybraliśmy moment na jej nadejście. - zaczęła od tego, bo nie chciała tego ukrywać, skoro wiedział już o tym cały Zakon. - Miesiąc po miesiącu odkrywaliśmy coraz więcej dzięki zarówno członkom Zakonu jak i pomocy profesor Bagshot. Anomalie dało się zneutralizować przy pomocy białej magii, ale z biegiem czasu wyszło też, że tak naprawdę nie niszczymy ich, tylko właśnie wyciszaliśmy. By pozbyć się ich całkowicie, trzeba było pokonać ich źródło. Odkryliśmy, że istnieją dzieci, którymi interesował się Grindelwald i które miały związek, połączenie z anomalią, jej część jakby funkcjonowała w nich samych. I to one, doprowadziły nas do jej źródła. Dzięki poświęceniu Bathildy i dzięki kamieniowi wskrzeszenia który zdobyliśmy, udało nam się je ocalić i pokonać źródło anomalii, które znajdowało się w Azkabanie. Po pokonaniu anomalii wyspa stała się nasza. Tam też, skryty przed wzrokiem innych mamy kolejny bezpieczny skrawek do którego sprowadzamy tych, co potrzebują pomocy. - wyjaśniła nie dodając na ten moment nic więcej. Wiedziała, że mogą pojawić się pytania, miała nadzieję, że uda jej się na nie odpowiednio odpowiedzieć.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Pokiwała głową; czuła niedosyt, lecz jednocześnie zdawała sobie sprawę z faktu, że nie mogła – nie powinna – wiedzieć o wszystkim. Również dla swojego dobra. Mimo to nie potrafiła powstrzymać się przed gdybaniem, czy znała kogoś jeszcze, kto przynależałby do Zakonu Feniksa. Oczywiście, oprócz tych, których widziała na plakatach; wśród nich nie dostrzegła jednak nikogo, kto byłby jej szczególnie bliski. Nie zapominała przy tym o Pomonie, którą poznała w trakcie pomieszkiwania u Vane’ów, ale jeśli ona była jedną z nich, z jakże niebezpiecznych terrorystów, to co z Jaydenem…? Przelotnie wniosła dłoń do góry i ścisnęła nasadę nosa, czując, że zaczyna boleć ją głowa. Dopiero co z opóźnieniem dowiedziała się o ich ślubie. Astronom co prawda wytłumaczył wszystko w taki sposób, że w końcu przestała robić sobie wyrzuty, lecz gdyby okazało się, że ukrywał przed nią i to…
- Och. Jasne – mruknęła, spoglądając kątem oka ku twarzy Justine. Wyglądało na to, że zagalopowała się w swych domysłach dotyczących Doliny Godryka. Jednocześnie z każdym zadanym pytaniem i z każdą otrzymaną odpowiedzią widziała wszystko nieco wyraźniej. Ostrożnie kreśliła granice, próbując jak najobiektywniej spojrzeć na przedstawiane przez rozmówczynię informacje. Bo czy fakty – nie mogła wiedzieć. Przez dłuższy czas milczała, słuchając wykładu w ciszy, choć kilka razy miała już ochotę wciąć się, wtrącić, wyrazić zdziwienie czymś więcej niż tylko uniesieniem wyżej brwi, nerwową zabawą różdżką. – Rozumiem, że gdyby ktoś z jakiegoś powodu nie chciał zostać wprowadzony dalej, przez dłuższy czas albo w ogóle… mógłby pozostać tylko sojusznikiem? – zapytała spokojnie, bez zdradzania się z emocjami; dziwnie było rozważać taki scenariusz, kiedy nie wiedziała jeszcze, czy za kwadrans nie wycofa się, nie zostanie potraktowana Obliviate. Wolała jednak zapytać, bo wiedziała, że w tej chwili nie potrafiłaby oddać się ich sprawie w pełni, bo wciąż nie znalazła osób odpowiedzialnych za śmierć Caleba. Zaś jej prywatna krucjata była ważniejsza od wszystkiego i wszystkich, nawet w tak strasznych czasach. Chwyciła wycinek z gazety między palce, momentalnie rozpoznając w nim artykuł, który przeczytała kilka dni temu; starała się być na bieżąco, zarówno z nielegalnym już Prorokiem Codziennym, jak i plotkarską Czarownicą czy przyprawiającym o mdłości Walczącym Magiem. Trudno byłoby pozostać obojętnym na tragiczny los Bones, tej samej Bones, która zebrała ich na zamglonych wzgórzach czy opisanie śmierci dwóch arystokratów w zgoła odmienny sposób niż uczynił to trzymany w łapach tradycjonalistów periodyk. – Zdążyłam się już z nim zapoznać. Jednych kojarzę lepiej, innych gorzej – przytaknęła, nie mając tu na myśli samej Edith, a raczej tych, których identyfikowano jako czarnoksiężników. – Bathilda Bagshot? – zdziwiła się, nazwisko czarownicy łącząc głównie z czytanym wieczorami tomiszczem o historii magii. Nie wiedziała, że ta czynnie angażowała się w walkę z przejmującymi władzę zwolennikami ideologii czystej krwi. Gwardziści, Próba, Skamander; zamaskowała grymas, który wykrzywił jej usta, nieco za długo poprawiając opadające na twarz włosy. Przynajmniej zyskała w ten sposób potwierdzenie, że Rineheart wciąż był cały i zdrowy – w głębi duszy była mu wdzięczna za zaufaniem, którym ją obdarzył, gdy wezwał ją do Ministerstwa na ostatnią misję. To samo tyczyło się Longbottoma; od dawna już o nim nie słyszała. Zdawało jej się, że w trakcie wymieniania nazwisk Gwardzistów przez twarz Justine przemknęło coś na kształt… smutku? Nostalgii? Zmarszczyła brwi, lecz nie śmiała zacząć dopytywać. Może źle to interpretowała. Nie widziała Tonks wiele długich lat, nie znała jej mimiki na tyle, by być pewną swych domysłów.
Doszły do tematu anomalii, Maeve nadstawiała uszu, chcąc nie tylko zaspokoić krukońską ciekawość, ale i zrozumieć, jak uratowali ich przed dalszym męczeniem się z okaleczającymi, utrudniającymi korzystanie z magii anomaliami. Skrzynia z sercem Grindelwada. Kamień wskrzeszenia. Azkaban. To tam sprowadzają tych, którzy potrzebują pomocy…? Poruszyła ustami, jak gdyby chciała coś powiedzieć, lecz nie wydobyło się spomiędzy nich żadne słowo; odnalazła Justine wzrokiem, walcząc z niedowierzaniem. Nie żartowała przecież. Nie przesadzała. Prawda? – To… to brzmi tak nieprawdopodobnie – jęknęła w końcu, rozkładając ręce, na krótką chwilę przystając. Jej umysł buntował się przed zaakceptowaniem tak nieoczekiwanego scenariusza. Lecz przecież w ich świecie nie brakowało rzeczy, które kłóciłyby się ze zdrowym rozsądkiem. Może powinna przestać się dziwić, zamiast tego pogodzić z myślą, że dookoła bezustannie działo się wiele dziwnych, przekraczających granice pojmowania rzeczy. – Co nie oznacza, że ci nie wierzę. Po prostu trudno to objąć rozumem. Będę potrzebować chwili, żeby to sobie poukładać w głowie – dodała, nie chcąc zostać źle zrozumianą. Łatwiej byłoby o tym wszystkim zapomnieć, zaszyć się gdzieś na końcu świata i przeczekać. Ale nie potrafiłaby tego zrobić. – Chciałabym pomóc – powtórzyła swe własne słowa, tym razem już bardziej świadomie.
- Och. Jasne – mruknęła, spoglądając kątem oka ku twarzy Justine. Wyglądało na to, że zagalopowała się w swych domysłach dotyczących Doliny Godryka. Jednocześnie z każdym zadanym pytaniem i z każdą otrzymaną odpowiedzią widziała wszystko nieco wyraźniej. Ostrożnie kreśliła granice, próbując jak najobiektywniej spojrzeć na przedstawiane przez rozmówczynię informacje. Bo czy fakty – nie mogła wiedzieć. Przez dłuższy czas milczała, słuchając wykładu w ciszy, choć kilka razy miała już ochotę wciąć się, wtrącić, wyrazić zdziwienie czymś więcej niż tylko uniesieniem wyżej brwi, nerwową zabawą różdżką. – Rozumiem, że gdyby ktoś z jakiegoś powodu nie chciał zostać wprowadzony dalej, przez dłuższy czas albo w ogóle… mógłby pozostać tylko sojusznikiem? – zapytała spokojnie, bez zdradzania się z emocjami; dziwnie było rozważać taki scenariusz, kiedy nie wiedziała jeszcze, czy za kwadrans nie wycofa się, nie zostanie potraktowana Obliviate. Wolała jednak zapytać, bo wiedziała, że w tej chwili nie potrafiłaby oddać się ich sprawie w pełni, bo wciąż nie znalazła osób odpowiedzialnych za śmierć Caleba. Zaś jej prywatna krucjata była ważniejsza od wszystkiego i wszystkich, nawet w tak strasznych czasach. Chwyciła wycinek z gazety między palce, momentalnie rozpoznając w nim artykuł, który przeczytała kilka dni temu; starała się być na bieżąco, zarówno z nielegalnym już Prorokiem Codziennym, jak i plotkarską Czarownicą czy przyprawiającym o mdłości Walczącym Magiem. Trudno byłoby pozostać obojętnym na tragiczny los Bones, tej samej Bones, która zebrała ich na zamglonych wzgórzach czy opisanie śmierci dwóch arystokratów w zgoła odmienny sposób niż uczynił to trzymany w łapach tradycjonalistów periodyk. – Zdążyłam się już z nim zapoznać. Jednych kojarzę lepiej, innych gorzej – przytaknęła, nie mając tu na myśli samej Edith, a raczej tych, których identyfikowano jako czarnoksiężników. – Bathilda Bagshot? – zdziwiła się, nazwisko czarownicy łącząc głównie z czytanym wieczorami tomiszczem o historii magii. Nie wiedziała, że ta czynnie angażowała się w walkę z przejmującymi władzę zwolennikami ideologii czystej krwi. Gwardziści, Próba, Skamander; zamaskowała grymas, który wykrzywił jej usta, nieco za długo poprawiając opadające na twarz włosy. Przynajmniej zyskała w ten sposób potwierdzenie, że Rineheart wciąż był cały i zdrowy – w głębi duszy była mu wdzięczna za zaufaniem, którym ją obdarzył, gdy wezwał ją do Ministerstwa na ostatnią misję. To samo tyczyło się Longbottoma; od dawna już o nim nie słyszała. Zdawało jej się, że w trakcie wymieniania nazwisk Gwardzistów przez twarz Justine przemknęło coś na kształt… smutku? Nostalgii? Zmarszczyła brwi, lecz nie śmiała zacząć dopytywać. Może źle to interpretowała. Nie widziała Tonks wiele długich lat, nie znała jej mimiki na tyle, by być pewną swych domysłów.
Doszły do tematu anomalii, Maeve nadstawiała uszu, chcąc nie tylko zaspokoić krukońską ciekawość, ale i zrozumieć, jak uratowali ich przed dalszym męczeniem się z okaleczającymi, utrudniającymi korzystanie z magii anomaliami. Skrzynia z sercem Grindelwada. Kamień wskrzeszenia. Azkaban. To tam sprowadzają tych, którzy potrzebują pomocy…? Poruszyła ustami, jak gdyby chciała coś powiedzieć, lecz nie wydobyło się spomiędzy nich żadne słowo; odnalazła Justine wzrokiem, walcząc z niedowierzaniem. Nie żartowała przecież. Nie przesadzała. Prawda? – To… to brzmi tak nieprawdopodobnie – jęknęła w końcu, rozkładając ręce, na krótką chwilę przystając. Jej umysł buntował się przed zaakceptowaniem tak nieoczekiwanego scenariusza. Lecz przecież w ich świecie nie brakowało rzeczy, które kłóciłyby się ze zdrowym rozsądkiem. Może powinna przestać się dziwić, zamiast tego pogodzić z myślą, że dookoła bezustannie działo się wiele dziwnych, przekraczających granice pojmowania rzeczy. – Co nie oznacza, że ci nie wierzę. Po prostu trudno to objąć rozumem. Będę potrzebować chwili, żeby to sobie poukładać w głowie – dodała, nie chcąc zostać źle zrozumianą. Łatwiej byłoby o tym wszystkim zapomnieć, zaszyć się gdzieś na końcu świata i przeczekać. Ale nie potrafiłaby tego zrobić. – Chciałabym pomóc – powtórzyła swe własne słowa, tym razem już bardziej świadomie.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie wyjawiła żadnych nazwisk poza tymi, które znajdowały się na plakatach. Te, niejako stały się już upublicznione. Reszta na ten moment musiała pozostać tajemnicą głównie dlatego, by zapewnić wszystkim o których nie wiedzieli jak najwięcej bezpieczeństwa. Kruchego i niepewnego w tych czasach.
- Tak, ale to wiąże się też ze swoimi plusami i minusami. - odpowiedziała kobiecie, nie dziwiąc się jej logicznemu podejściu. - O tym, że stałaś się sojusznikiem dowie się cały Zakon. Rzadko zapraszamy sojuszników na spotkania, wyznaczając im konkretne misje. Zakonnicy mają też swoje sposoby komunikacji i pewne umiejętności. - nie skonkretyzowała bardziej, to mogła się dowiedzieć dopiero dalej. - Nie ma problemu, żebyś nie dowiedziała się o Oazie i zobaczyła ją na własne oczy. A my wspomożemy twoje działania, jeśli będziesz się jakiś podejmowała. Każdy ma prawo angażować się na tyle, na ile chce - czy może. - powiedziała po prostu, bo taka była też prawda. Charlene zdecydowała się odsunąć z obawy o siebie samą i było to zrozumiałe. Nie każdy musiał poświęcać siebie całkowicie, a każda pomoc mogła okazać się dla nich nieoceniona.
- Tak. Bathilda była przyjaciółką Dumbledore’a. Pomogła nam. - stwierdziła krótko, zapuszczając się w dalsze wyjaśnienia najlepiej, jak potrafiła. Tak, by Maeve mogła dowiedzieć się wszystkiego. I podjąć własną decyzję. Taką, która będzie dla niej najlepsza. Związanie się z Zakonem, nie oznaczało złożenia przysięgi wieczystej - przynajmniej dla większości. No, właściwie wszystkich, wśród których wyjątkiem był Blake. Tłumaczyła zależność w hierarchii i to, czym był gwardia. Dokładnie, powoli, robiąc kolejne kroki by później przejść do całej prawdy, jaką znała o anomaliach. Całkowitej. Też o tym, że to za sprawą otwarcia skrzyni moc wydarła się na świat. Może i miała to zrobić sama prędzej czy później, ale to nie sprawiało, że czuła się mniej odpowiedzialna. Mimo, że nawet jej przy tym nie było. Zatrzymała się, kiedy kobieta stanęła nie próbując jej przekonywać, że mówiła prawdę. Tak było i mogła dostrzec to w jej spojrzeniu. Kolejne słowa również pozostawiła bez odpowiedzi, dopiero na ostatnie ze słów skinęła krótko głową.
- Potrzebujemy informacji. Próbuję zdobyć je na nokturnie, ale druga osoba która zinfiltruje Nokturn lub port, będzie czymś, co może dać nam większe szanse. Interesuje nas to, co posiadają, które statki do nich należą. Możliwie jak najwięcej informacji. Słabe strony. Wszystko co może pomóc. - wyjaśniła, niejako od razu stawiając przed nią coś, za co mogła się brać. - Maeve, dziękuję. - dodała po krótkiej chwili, sięgając do magicznej torby z której wyciągnęła miotłę. - Idź pierwsza, ja się stąd wyniosę za jakiś czas. - powiedziała kobiecie. - Gdybyś czegoś potrzebowała, pisz. - dodała jeszcze na koniec, patrząc jak kobieta się oddala. Odetchnęła lekko. Zakon zyskał nowego sojusznika, bardzo utalentowanego. Zamierzała z tego skorzystać najlepiej, jak tylko umiała. Kiedy Maeve zniknęła z jej pola widzenia wsiadła na miotłę i wyleciała ponad koronę drzew, by skierować jej trzonek w stronę domu.
| zt x2
- Tak, ale to wiąże się też ze swoimi plusami i minusami. - odpowiedziała kobiecie, nie dziwiąc się jej logicznemu podejściu. - O tym, że stałaś się sojusznikiem dowie się cały Zakon. Rzadko zapraszamy sojuszników na spotkania, wyznaczając im konkretne misje. Zakonnicy mają też swoje sposoby komunikacji i pewne umiejętności. - nie skonkretyzowała bardziej, to mogła się dowiedzieć dopiero dalej. - Nie ma problemu, żebyś nie dowiedziała się o Oazie i zobaczyła ją na własne oczy. A my wspomożemy twoje działania, jeśli będziesz się jakiś podejmowała. Każdy ma prawo angażować się na tyle, na ile chce - czy może. - powiedziała po prostu, bo taka była też prawda. Charlene zdecydowała się odsunąć z obawy o siebie samą i było to zrozumiałe. Nie każdy musiał poświęcać siebie całkowicie, a każda pomoc mogła okazać się dla nich nieoceniona.
- Tak. Bathilda była przyjaciółką Dumbledore’a. Pomogła nam. - stwierdziła krótko, zapuszczając się w dalsze wyjaśnienia najlepiej, jak potrafiła. Tak, by Maeve mogła dowiedzieć się wszystkiego. I podjąć własną decyzję. Taką, która będzie dla niej najlepsza. Związanie się z Zakonem, nie oznaczało złożenia przysięgi wieczystej - przynajmniej dla większości. No, właściwie wszystkich, wśród których wyjątkiem był Blake. Tłumaczyła zależność w hierarchii i to, czym był gwardia. Dokładnie, powoli, robiąc kolejne kroki by później przejść do całej prawdy, jaką znała o anomaliach. Całkowitej. Też o tym, że to za sprawą otwarcia skrzyni moc wydarła się na świat. Może i miała to zrobić sama prędzej czy później, ale to nie sprawiało, że czuła się mniej odpowiedzialna. Mimo, że nawet jej przy tym nie było. Zatrzymała się, kiedy kobieta stanęła nie próbując jej przekonywać, że mówiła prawdę. Tak było i mogła dostrzec to w jej spojrzeniu. Kolejne słowa również pozostawiła bez odpowiedzi, dopiero na ostatnie ze słów skinęła krótko głową.
- Potrzebujemy informacji. Próbuję zdobyć je na nokturnie, ale druga osoba która zinfiltruje Nokturn lub port, będzie czymś, co może dać nam większe szanse. Interesuje nas to, co posiadają, które statki do nich należą. Możliwie jak najwięcej informacji. Słabe strony. Wszystko co może pomóc. - wyjaśniła, niejako od razu stawiając przed nią coś, za co mogła się brać. - Maeve, dziękuję. - dodała po krótkiej chwili, sięgając do magicznej torby z której wyciągnęła miotłę. - Idź pierwsza, ja się stąd wyniosę za jakiś czas. - powiedziała kobiecie. - Gdybyś czegoś potrzebowała, pisz. - dodała jeszcze na koniec, patrząc jak kobieta się oddala. Odetchnęła lekko. Zakon zyskał nowego sojusznika, bardzo utalentowanego. Zamierzała z tego skorzystać najlepiej, jak tylko umiała. Kiedy Maeve zniknęła z jej pola widzenia wsiadła na miotłę i wyleciała ponad koronę drzew, by skierować jej trzonek w stronę domu.
| zt x2
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
|25 lipca
Nie spodziewała się, że zakup mebli okaże się początkiem faktycznej znajomości z mieszkającą w porcie czarownicą. A jednak od tego momentu zdążyły już wymienić listy, jak również kilkukrotnie się spotkać. Początkowo w zaciszu pracowni, gdzie Vane przybliżała pannie Burroughs tajniki numerologii. Blondynka dopiero zaczynała swoją przygodę z tym odłamem nie tak teoretycznej znów dziedziny, jak to się mogło w wielu przypadkach wydawać, lecz czyniła to dobrowolnie i ochoczo co Sheltę wyjątkowo cieszyło.
- Wiem, że prawdopodobnie nie wyniesiesz za dużo z dzisiejszego dnia, lecz bardzo chciałam ci pokazać czym tak właściwie jest numerologia i jak ją można wykorzystać w praktyce. Jak wiesz, za jej pomocą opisuje się zjawiska magiczne, zasady jakim magla podlega oraz jakie łamie, lecz przede wszystkim przewiduje się działanie nowych komponentów magicznych, receptur alchemicznych, zaklęć 0- dlatego też jest bardzo cenionym przedmiotem przy podejmowaniu się różnorakich badań. Wysokopoziomowa numerologia pozwala jednak nie tylko opisywać i przewidywać efekty takiej czy innej magii, lecz ją konstruować, manipulować ją podług własnej woli przy założeniu, że zdajesz sobie sprawę z jej właściwości, rozumiesz jej naturę. Przepaść między jednym, a drugim jest ogromna. Nie wiem do czego można byłoby to porównać... może to będzie trochę tak, jakbyś alchemii uczyła się nieustannie poprzez podręczniki, a ktoś dziś postanowił cię postawić przed kociołkiem i po raz pierwszy dać do ręki faktyczną, namacalną ingrediencję...? - mruknęła nieco pytająco, posyłając idącej przy niej czarownicy tajemniczy uśmiech chcąc podsycić jej ciekawość, dociekliwość - To ciekawe doświadczenie, cieszę się, że będę mogła ci je pokazać. Nie krępuj się pytać, jeżeli masz pytania dotyczące chociażby tego co już razem robiliśmy lub kręci ci się po głowie coś nowego. Jeżeli się znudzisz to też nie wstydź się pójść w swoją stronę bo tak szczerze mówiąc to co musze dziś zrobić może mi trochę zająć. Nie będzie to jednak wymagało ode mnie aż takiego skupienia bym nie mogła rozmawiać - wyjaśniała prowadząc czarownicę w okolicę dość znaną z rosnącego nieopodal szarodrzewia, którego zresztą bujna korona majaczyła na horyzoncie. Pogoda dopisywała - było ciepło, a możne nawet parno. Vane z tego też powodu przywdziana była w letnią, zwiewną białą sukienkę przyozdobioną wzorem drobnych błękitnych kwiatków z daleka wyglądających jak plejada nieregularnych kropek. Ciemne włosy przysłonięte były kapeluszem o szerokim rondlu imitującym słomę. Ostatecznie udało im się dojść na miejsce w którym Shelly miała zacząć pracować - była to niewielka, dość rzadko zarośnięta polanka.
Nie spodziewała się, że zakup mebli okaże się początkiem faktycznej znajomości z mieszkającą w porcie czarownicą. A jednak od tego momentu zdążyły już wymienić listy, jak również kilkukrotnie się spotkać. Początkowo w zaciszu pracowni, gdzie Vane przybliżała pannie Burroughs tajniki numerologii. Blondynka dopiero zaczynała swoją przygodę z tym odłamem nie tak teoretycznej znów dziedziny, jak to się mogło w wielu przypadkach wydawać, lecz czyniła to dobrowolnie i ochoczo co Sheltę wyjątkowo cieszyło.
- Wiem, że prawdopodobnie nie wyniesiesz za dużo z dzisiejszego dnia, lecz bardzo chciałam ci pokazać czym tak właściwie jest numerologia i jak ją można wykorzystać w praktyce. Jak wiesz, za jej pomocą opisuje się zjawiska magiczne, zasady jakim magla podlega oraz jakie łamie, lecz przede wszystkim przewiduje się działanie nowych komponentów magicznych, receptur alchemicznych, zaklęć 0- dlatego też jest bardzo cenionym przedmiotem przy podejmowaniu się różnorakich badań. Wysokopoziomowa numerologia pozwala jednak nie tylko opisywać i przewidywać efekty takiej czy innej magii, lecz ją konstruować, manipulować ją podług własnej woli przy założeniu, że zdajesz sobie sprawę z jej właściwości, rozumiesz jej naturę. Przepaść między jednym, a drugim jest ogromna. Nie wiem do czego można byłoby to porównać... może to będzie trochę tak, jakbyś alchemii uczyła się nieustannie poprzez podręczniki, a ktoś dziś postanowił cię postawić przed kociołkiem i po raz pierwszy dać do ręki faktyczną, namacalną ingrediencję...? - mruknęła nieco pytająco, posyłając idącej przy niej czarownicy tajemniczy uśmiech chcąc podsycić jej ciekawość, dociekliwość - To ciekawe doświadczenie, cieszę się, że będę mogła ci je pokazać. Nie krępuj się pytać, jeżeli masz pytania dotyczące chociażby tego co już razem robiliśmy lub kręci ci się po głowie coś nowego. Jeżeli się znudzisz to też nie wstydź się pójść w swoją stronę bo tak szczerze mówiąc to co musze dziś zrobić może mi trochę zająć. Nie będzie to jednak wymagało ode mnie aż takiego skupienia bym nie mogła rozmawiać - wyjaśniała prowadząc czarownicę w okolicę dość znaną z rosnącego nieopodal szarodrzewia, którego zresztą bujna korona majaczyła na horyzoncie. Pogoda dopisywała - było ciepło, a możne nawet parno. Vane z tego też powodu przywdziana była w letnią, zwiewną białą sukienkę przyozdobioną wzorem drobnych błękitnych kwiatków z daleka wyglądających jak plejada nieregularnych kropek. Ciemne włosy przysłonięte były kapeluszem o szerokim rondlu imitującym słomę. Ostatecznie udało im się dojść na miejsce w którym Shelly miała zacząć pracować - była to niewielka, dość rzadko zarośnięta polanka.
angel heart | devil mind
Zwykłe ogłoszenie jakie panna Burroughs umieściła w gazecie przyjęło zwrot niespodziewany, zapewne dla obu czarownic. Frances, jako osoba chłonna wiedzy, z wielkimi ambicjami dotyczącymi tworzenia nowych receptur eliksirów poszukiwała coraz to nowych tematów do zgłębienia. Nie każdą wiedzę była jednak w stanie posiąść w samotności. Obszerne księgi kryły w sobie całą wiedzę tego świata, czasem jednak potrzebny był odpowiedni nauczyciel. Nie odmówiła więc spotkania, podekscytowana możliwością przyjrzenia się numerologowi podczas pracy oraz zgłębienia dalszych tajników tego przedmiotu.
Ubrana w niebieską sukienkę o kobiecym kroju podkreślającym sylwetkę, kroczyła obok panny Vane pozwalając prowadzić się tam, gdzie było to potrzebne. Dłonią skrytą pod białą rękawiczką poprawiła elegancki kapelusik z szerszym rondem, skrywający blade ramiona przed promieniami słońca.
Słuchała. Uważnie, każdego słowa jakie padało z ust Shelty, z delikatnym uśmiechem na ustach.
- Och, to mogłoby skończyć się tragicznie… Nadal pamiętam, jak w szkole niektórzy wysadzali kociołki, mimo dobrej znajomości teorii. Niestety, wielu czarodziejów uważa, że eliksirotwórstwo to jedynie wrzucanie ingrediencji do kociołka. - Stwierdziła, z wyraźnym zawodem w głosie. Dla niej eliksiry były najgłębszą z pasji, pełną skrupulatnie odrywanych tajemnic… oraz perfekcji, będącej niezwykle bliską jej sercu. Spokój pogrążonych w półmroku pracowni oraz perfekcja jaka była wymagana od jej ruchów sprawiały, że nie wyobrażała się w innym zawodzie. - Szczerze mówiąc, nie spotkałam się jeszcze z użyciem numerologii przy tworzeniu receptur alchemicznych. Sama w swojej pracy bazuję głównie na astronomii. Mogłabyś mi coś więcej o tym powiedzieć? Przewidywanie działania nowych komponentów również mnie ciekawi. - Zaciekawione, szaroniebieskie spojrzenie powędrowało do twarzy towarzyszącej jej kobiety. Nie powinno być tajemnicą, iż kwestie powiązane z jej dziedziną będzie darzyła szczególnym zainteresowaniem.
- Ja również cieszę się, że zechciałaś mi to pokazać. - Odpowiedziała, posyłając kobiecie ciepły uśmiech. Obserwowanie tak doświadczonej czarownicy w pracy jawiło się jej jako niezwykle ciekawe, w pewnym sensie będące również zaszczytem. Niewielu czarodziejów chętnie dzieliło się wiedzą. - Czy mogę się spytać, czym będziesz się dziś zajmować? I czy Twoje działania będą w pełni oparte na numerologii? Szczerze mówiąc, nigdy wcześniej nie miałam okazji obserwować numerologa podczas pracy. Czy poczyniłaś wcześniej jakieś przygotowania? I jak wielką częścią numerologii są obliczenia? - Panna Burroughs wyrzuciła z siebie wszystkie pytania, jakie tylko przyszły jej do głowy. Nie bała się pytać, zwłaszcza gdy dopiero zapoznawała się z jakąś dziedziną magii. Jeden z profesorów zawsze powtarzał jej, iż nie ma pytań głupich, co eteryczna alchemiczka przyjęła mocno do serca. Będąc nowicjuszem w dziedzinie numerologi chciała chłonąć tyle wiedzy, ile tylko się dało. Zwłaszcza podczas takich spotkań.
Ubrana w niebieską sukienkę o kobiecym kroju podkreślającym sylwetkę, kroczyła obok panny Vane pozwalając prowadzić się tam, gdzie było to potrzebne. Dłonią skrytą pod białą rękawiczką poprawiła elegancki kapelusik z szerszym rondem, skrywający blade ramiona przed promieniami słońca.
Słuchała. Uważnie, każdego słowa jakie padało z ust Shelty, z delikatnym uśmiechem na ustach.
- Och, to mogłoby skończyć się tragicznie… Nadal pamiętam, jak w szkole niektórzy wysadzali kociołki, mimo dobrej znajomości teorii. Niestety, wielu czarodziejów uważa, że eliksirotwórstwo to jedynie wrzucanie ingrediencji do kociołka. - Stwierdziła, z wyraźnym zawodem w głosie. Dla niej eliksiry były najgłębszą z pasji, pełną skrupulatnie odrywanych tajemnic… oraz perfekcji, będącej niezwykle bliską jej sercu. Spokój pogrążonych w półmroku pracowni oraz perfekcja jaka była wymagana od jej ruchów sprawiały, że nie wyobrażała się w innym zawodzie. - Szczerze mówiąc, nie spotkałam się jeszcze z użyciem numerologii przy tworzeniu receptur alchemicznych. Sama w swojej pracy bazuję głównie na astronomii. Mogłabyś mi coś więcej o tym powiedzieć? Przewidywanie działania nowych komponentów również mnie ciekawi. - Zaciekawione, szaroniebieskie spojrzenie powędrowało do twarzy towarzyszącej jej kobiety. Nie powinno być tajemnicą, iż kwestie powiązane z jej dziedziną będzie darzyła szczególnym zainteresowaniem.
- Ja również cieszę się, że zechciałaś mi to pokazać. - Odpowiedziała, posyłając kobiecie ciepły uśmiech. Obserwowanie tak doświadczonej czarownicy w pracy jawiło się jej jako niezwykle ciekawe, w pewnym sensie będące również zaszczytem. Niewielu czarodziejów chętnie dzieliło się wiedzą. - Czy mogę się spytać, czym będziesz się dziś zajmować? I czy Twoje działania będą w pełni oparte na numerologii? Szczerze mówiąc, nigdy wcześniej nie miałam okazji obserwować numerologa podczas pracy. Czy poczyniłaś wcześniej jakieś przygotowania? I jak wielką częścią numerologii są obliczenia? - Panna Burroughs wyrzuciła z siebie wszystkie pytania, jakie tylko przyszły jej do głowy. Nie bała się pytać, zwłaszcza gdy dopiero zapoznawała się z jakąś dziedziną magii. Jeden z profesorów zawsze powtarzał jej, iż nie ma pytań głupich, co eteryczna alchemiczka przyjęła mocno do serca. Będąc nowicjuszem w dziedzinie numerologi chciała chłonąć tyle wiedzy, ile tylko się dało. Zwłaszcza podczas takich spotkań.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
| poboczna, 1 lipca
Gdy czasy były spokojniejsze (tak niedawno!) uwielbiała sięgać po romanse. Co prawda nie miała na to zbyt wiele czasu, ale jej młodzieńcze serduszko z radością poznawało coraz to kolejne historie miłosne, w trakcie poznawania których panna Grey często rozmyślała o tym, jak to będzie, gdy to ją spotka miłość? Gdy spotka tego jedynego, z którym na wieki wieków złączy ją przeznaczenie. Och, niewiele było młodych dziewcząt nie marzących o wielkiej miłości i Gwen nie była wyjątkiem. Dlatego gdy poznała historię Warricka Moore’a ta poruszyła do głębi jej serduszko, zapadając w pamięć.
Teraz, po czasie, miała jednak na nią nieco inne spojrzenie. Warrick był wilkołakiem podobnie jak Michael. Wiedziała dobrze, że byłemu aurorowi było trudno. Miał co prawda wspierającą go rodzinę i nie był we wszystkim zupełnie samotny, ale przez pryzmat znajomości z Tonksem czuła się bardziej związana z tymi, których dopadła okropna klątwa likantropii. W żadnym razie nie postrzegała też wilkołaków jako bestie. No, może poza pełnią. Ale poza byli przecież zwyczajnymi ludźmi! Jej przywiązanie do tej opowieści wzrosło jeszcze bardziej, gdy dowiedziała się, że była zupełnie (albo przynajmniej w dużej mierze) prawdziwa.
Towarzyszył jej Florean. Jak większość Zakonników, wydawał się całkiem sympatycznym człowiekiem, chociaż musiała przyznać, że nie znała go najlepiej. Był starszy i bardziej doświadczony, dlatego gdy znaleźli się w mieście, przynajmniej początkowo oddała mu pałeczkę. Z resztą, był przecież mężczyzną: lepiej, aby to on zaczepiał przechodniów. Nie pozostawała jednak bezczynna. Jako stworzenie dość bystre i spostrzegawcze, regularnie proponowała panu Fortescue do kogo może podejść. A do to starszej pani, której wysypały się zakupy; a to do młodych, radosnych i rozgadanych dziewcząt, które na widok Floreana zaczęły się czerwienić i chichotać, nawet mimo obecności Gwen. Dzięki temu już po chwili lodziarz był w stanie odwiedzić dom kobiety, która miała mu zdradzić detale dotyczące historii o Warricku.
W międzyczasie Gwen krążyła wokół, z dłonią schowaną w kieszeni sukienki, zaciskając ją na różdżce. Mruczała pod nosem zaklęcia:
– Dissendium. Festivo. Veritas Claro. – Skrzywiła się, gdy czar nie zadziałał: – Veritas Claro.
Okolica wydawała się być, mimo zaklęć, całkiem spokojna. W teorii przynajmniej byli więc w miarę bezpieczni. Przynajmniej w tej chwili, bo kto wie, czy przypadkiem lada moment nad którymś z domostw nie zawiśnie Mroczny Znak. Zadrżała mimowolnie na tą myśl, ale na szczęście właśnie dołączył do niej Florean. Skinęła głową, słysząc jego słowa.
– Dobrze, chodźmy – powiedziała. – Sprawdziłam okolicę, wydaje się bezpieczna – powiedziała do niego półgłosem, mając nadzieję, że do mężczyzny dotrą jej słowa.
Natychmiast skierowała się do budynku. Chatka wydała jej się właściwie całkiem urokliwa i romantyczna, właśnie niczym wyjęta z opowieści o miłości. Byli tu jednak z powodu poważniejszej sprawy, w związku z czym odegnała natychmiast tego typu myśli. Z resztą, nie była w nastroju na nie. Lepiej skupić się, aby pomagać innym. I właściwie pośrednio chyba pomagać też Michaelowi, prawda? Im więcej osób będzie zajmować się sprawami dotyczącymi wilkołactwa, tym łatwiej powinno mu się żyć. Chyba.
Im bliżej byli jednak domu, tym chłodniejsze wydawało się powietrze wokół. Odruchowo wyjęła dłoń z kieszeni, obejmując lewe ramię.
– Tak. Jakbyśmy weszli do lodówki – powiedziała, gdy Florean zapukał do drzwi.
Po chwili otworzył im mężczyzna odziany w stary, znoszony frak. Jego czoło pokrywały bruzdy, sugerujące, że często się czymś zamartwiał. Gwen na jego widok przygryzła wargi, ale już po chwili odezwała się, ubiegając lodziarza:
– Dzień dobry, pan Stainwright? My… jesteśmy z Towarzystwa Fascynatów Historią Nieoczywistą i chcielibyśmy…
Nie udało jej się jednak skończyć:
– Historią! Ja już wiem, czego byście chcieli! Jakby wam książek brakowało!
– Ale panie Stainwright, mógłby pan nas wysłu… – Rozległo się głośne trzaśnięcie drzwi. Gwen spojrzała niepewnie na Floreana, odzywając się półszeptem: – Ja… przepraszam… Co teraz zrobimy? To moja wina, powinnam inaczej zacząć… I jak tu zimno… i tak jakoś nieprzyjemnie. Jest jakby… coraz gorzej. Mogłam wziąć sweter.
Gdy czasy były spokojniejsze (tak niedawno!) uwielbiała sięgać po romanse. Co prawda nie miała na to zbyt wiele czasu, ale jej młodzieńcze serduszko z radością poznawało coraz to kolejne historie miłosne, w trakcie poznawania których panna Grey często rozmyślała o tym, jak to będzie, gdy to ją spotka miłość? Gdy spotka tego jedynego, z którym na wieki wieków złączy ją przeznaczenie. Och, niewiele było młodych dziewcząt nie marzących o wielkiej miłości i Gwen nie była wyjątkiem. Dlatego gdy poznała historię Warricka Moore’a ta poruszyła do głębi jej serduszko, zapadając w pamięć.
Teraz, po czasie, miała jednak na nią nieco inne spojrzenie. Warrick był wilkołakiem podobnie jak Michael. Wiedziała dobrze, że byłemu aurorowi było trudno. Miał co prawda wspierającą go rodzinę i nie był we wszystkim zupełnie samotny, ale przez pryzmat znajomości z Tonksem czuła się bardziej związana z tymi, których dopadła okropna klątwa likantropii. W żadnym razie nie postrzegała też wilkołaków jako bestie. No, może poza pełnią. Ale poza byli przecież zwyczajnymi ludźmi! Jej przywiązanie do tej opowieści wzrosło jeszcze bardziej, gdy dowiedziała się, że była zupełnie (albo przynajmniej w dużej mierze) prawdziwa.
Towarzyszył jej Florean. Jak większość Zakonników, wydawał się całkiem sympatycznym człowiekiem, chociaż musiała przyznać, że nie znała go najlepiej. Był starszy i bardziej doświadczony, dlatego gdy znaleźli się w mieście, przynajmniej początkowo oddała mu pałeczkę. Z resztą, był przecież mężczyzną: lepiej, aby to on zaczepiał przechodniów. Nie pozostawała jednak bezczynna. Jako stworzenie dość bystre i spostrzegawcze, regularnie proponowała panu Fortescue do kogo może podejść. A do to starszej pani, której wysypały się zakupy; a to do młodych, radosnych i rozgadanych dziewcząt, które na widok Floreana zaczęły się czerwienić i chichotać, nawet mimo obecności Gwen. Dzięki temu już po chwili lodziarz był w stanie odwiedzić dom kobiety, która miała mu zdradzić detale dotyczące historii o Warricku.
W międzyczasie Gwen krążyła wokół, z dłonią schowaną w kieszeni sukienki, zaciskając ją na różdżce. Mruczała pod nosem zaklęcia:
– Dissendium. Festivo. Veritas Claro. – Skrzywiła się, gdy czar nie zadziałał: – Veritas Claro.
Okolica wydawała się być, mimo zaklęć, całkiem spokojna. W teorii przynajmniej byli więc w miarę bezpieczni. Przynajmniej w tej chwili, bo kto wie, czy przypadkiem lada moment nad którymś z domostw nie zawiśnie Mroczny Znak. Zadrżała mimowolnie na tą myśl, ale na szczęście właśnie dołączył do niej Florean. Skinęła głową, słysząc jego słowa.
– Dobrze, chodźmy – powiedziała. – Sprawdziłam okolicę, wydaje się bezpieczna – powiedziała do niego półgłosem, mając nadzieję, że do mężczyzny dotrą jej słowa.
Natychmiast skierowała się do budynku. Chatka wydała jej się właściwie całkiem urokliwa i romantyczna, właśnie niczym wyjęta z opowieści o miłości. Byli tu jednak z powodu poważniejszej sprawy, w związku z czym odegnała natychmiast tego typu myśli. Z resztą, nie była w nastroju na nie. Lepiej skupić się, aby pomagać innym. I właściwie pośrednio chyba pomagać też Michaelowi, prawda? Im więcej osób będzie zajmować się sprawami dotyczącymi wilkołactwa, tym łatwiej powinno mu się żyć. Chyba.
Im bliżej byli jednak domu, tym chłodniejsze wydawało się powietrze wokół. Odruchowo wyjęła dłoń z kieszeni, obejmując lewe ramię.
– Tak. Jakbyśmy weszli do lodówki – powiedziała, gdy Florean zapukał do drzwi.
Po chwili otworzył im mężczyzna odziany w stary, znoszony frak. Jego czoło pokrywały bruzdy, sugerujące, że często się czymś zamartwiał. Gwen na jego widok przygryzła wargi, ale już po chwili odezwała się, ubiegając lodziarza:
– Dzień dobry, pan Stainwright? My… jesteśmy z Towarzystwa Fascynatów Historią Nieoczywistą i chcielibyśmy…
Nie udało jej się jednak skończyć:
– Historią! Ja już wiem, czego byście chcieli! Jakby wam książek brakowało!
– Ale panie Stainwright, mógłby pan nas wysłu… – Rozległo się głośne trzaśnięcie drzwi. Gwen spojrzała niepewnie na Floreana, odzywając się półszeptem: – Ja… przepraszam… Co teraz zrobimy? To moja wina, powinnam inaczej zacząć… I jak tu zimno… i tak jakoś nieprzyjemnie. Jest jakby… coraz gorzej. Mogłam wziąć sweter.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Udana rozmowa z kobietą dodała mi skrzydeł. Takich malutkich, bo miałem zły dzień, zły miesiąc, generalnie złe życie, dlatego nie łatwo było poprawić mi humor, ale zawsze coś. Przynajmniej udało mi się dowiedzieć, że Stephen Stainwright cały czas gdzieś tu żyje, co miało niesamowicie nam pomóc w wykonaniu powierzonego zadania. Chociaż wciąż zastanawiałem się skąd tamta kobieta mogła posiadać jego rodzinne zdjęcie. Cała ta historia była naprawdę zastanawiająca.
- Naprawdę nic nie znalazłaś? To dziwne, bo to miejsce wydaje się... Nie potrafię tego określić, ale coś tu jest nie tak - cały czas mnie to niepokoiło, ale wierzyłem w zapewnienia Gwen, bo przecież nie miała powodu, żeby mnie okłamywać. Skoro nie było tutaj żadnych klątw czy pułapek, co się tutaj działo? Przyglądałem się wszystkiemu badawczo. Ludziom, których mijaliśmy po drodze. Nieduże domki z białymi firankami. Teoretycznie nie było tu nic, co mogło wzbudzać moje podejrzenia, oprócz tego przejmującego chłodu, który wzmógł się przed samą posesją. Jakbyśmy weszli do lodówki usłyszałem i przytaknąłem cicho, zaraz jednak spoglądając na Gwen z ciekawością. - Wiesz co to lodówka! - Wyrwało mi się, ale już długo nie spotkałem żadnego mugolaka, który posiadałby taką wiedzę. Zrobiło mi się jakoś tak... milej na wspomnienie lodówki. Przez to zamyślenie (nad lodówką, dobry boże...) nie zauważyłem nawet, kiedy Gwen zapukała do drzwi. Odruchowo się wyprostowałem, choć i tak byłem dość niski, oczekując na pana Stainwrighta.
Starałem się utrzymać niewzruszony wyraz twarzy, choć miałem ochotę krzyczeć niemalże tak głośno jak wyjec od Marcelli, który dostałem dzisiaj rano, kiedy usłyszałem co Gwen wygaduje. Towarzystwo Fascynatów Historią Nieoczywistą?! Posłałem jej jedynie pytające spojrzenie, lecz szybko zadałem sobie pytanie, co takiego moglibyśmy powiedzieć. Że jesteśmy z terrorystycznej organizacji Zakon Feniksa, przy czym ja jestem poszukiwany listem gończym, ale chcemy porozmawiać? Podskoczyłem lekko, kiedy Stainwright trzasnął drzwiami przed mym nosem. - To nie poszło najlepiej - skwitowałem, lecz coś w słowach Gwen kazało mi się jeszcze raz zastanowić nad genezą tego chłodu. Zimno, nieprzyjemnie i coraz gorzej. Zgorzkniała twarz Stainwrighta również nie była przypadkowa.
Wtedy wszystko załapałem.
- Ale jestem głupi! - Zapukałem jeszcze raz, nie tracąc czasu na wyjaśnienia. Jeszcze raz, ale głośniej, bo Stainwright nie chciał nam otworzyć. A potem tak pukałem do skutku aż wreszcie ponownie pojawiła się przed nami twarz zmęczonego mężczyzny. - Dzień dobry, bardzo przepraszam za koleżankę, jest nowa w tym fachu i zdarza jej się opowiadać głupoty - zacząłem szybko w obawie, że znowu trzaśnie drzwiami. - Co ty masz w głowie, głupia dziewucho - pokręciłem głową z niezadowoleniem, żeby nasza poplątana historia wyglądała choć trochę wiarygodniej. Mam nadzieję, że Gwen mi wybaczy tę zniewagę, wcale tak o niej nie myślałem! - Pr... - Pracuję w Wydziale Duchów i przyszedłem rozprawić się z pańskim problemem chciałem powiedzieć z przyzwyczajenia, aż sam się zdziwiłem, że jeszcze pamiętam tę formułkę! Uznałem jednak, że wspomnienie ministerstwa może nie być najlepszym pomysłem. Poza tym, cóż, nie pracuję w Wydziale Duchów. - Proszę nie zamykać drzwi. Jestem specjalistą od duchów, a to moja praktykantka. Ten chłód w ścianach... Jak długo jest odczuwalny? - Nie potrafiłem powstrzymać zdziwionego grymasu, kiedy mężczyzna niechętnie odpowiedział na moje pytanie. Niechętnie, ale to zrobił, a to już dobry znak. - Wszystko wskazuje na to, że w ścianach pańskiego domu znajduje się zbłąkana dusza. To się zdarza, wie pan. Ludzie po śmierci nie zawsze są w stanie całkowicie odejść, czasem coś je trzyma przy ziemi... - wytłumaczyłem pokrótce, spoglądając przelotnie na Gwen. Wydawało mi się, że twarz Stainwrighta nieco złagodniała. - Możemy wejść do środka? To nam znacznie ułatwi pracę. Nie powinno nam to zająć dużo czasu - dodałem, uśmiechając się najmilej jak potrafiłem. To niesamowite, że człowiek może być tak rozbity, a jednocześnie zdolny do tych wszystkich wymuszonych pozytywnych uczuć.
- Naprawdę nic nie znalazłaś? To dziwne, bo to miejsce wydaje się... Nie potrafię tego określić, ale coś tu jest nie tak - cały czas mnie to niepokoiło, ale wierzyłem w zapewnienia Gwen, bo przecież nie miała powodu, żeby mnie okłamywać. Skoro nie było tutaj żadnych klątw czy pułapek, co się tutaj działo? Przyglądałem się wszystkiemu badawczo. Ludziom, których mijaliśmy po drodze. Nieduże domki z białymi firankami. Teoretycznie nie było tu nic, co mogło wzbudzać moje podejrzenia, oprócz tego przejmującego chłodu, który wzmógł się przed samą posesją. Jakbyśmy weszli do lodówki usłyszałem i przytaknąłem cicho, zaraz jednak spoglądając na Gwen z ciekawością. - Wiesz co to lodówka! - Wyrwało mi się, ale już długo nie spotkałem żadnego mugolaka, który posiadałby taką wiedzę. Zrobiło mi się jakoś tak... milej na wspomnienie lodówki. Przez to zamyślenie (nad lodówką, dobry boże...) nie zauważyłem nawet, kiedy Gwen zapukała do drzwi. Odruchowo się wyprostowałem, choć i tak byłem dość niski, oczekując na pana Stainwrighta.
Starałem się utrzymać niewzruszony wyraz twarzy, choć miałem ochotę krzyczeć niemalże tak głośno jak wyjec od Marcelli, który dostałem dzisiaj rano, kiedy usłyszałem co Gwen wygaduje. Towarzystwo Fascynatów Historią Nieoczywistą?! Posłałem jej jedynie pytające spojrzenie, lecz szybko zadałem sobie pytanie, co takiego moglibyśmy powiedzieć. Że jesteśmy z terrorystycznej organizacji Zakon Feniksa, przy czym ja jestem poszukiwany listem gończym, ale chcemy porozmawiać? Podskoczyłem lekko, kiedy Stainwright trzasnął drzwiami przed mym nosem. - To nie poszło najlepiej - skwitowałem, lecz coś w słowach Gwen kazało mi się jeszcze raz zastanowić nad genezą tego chłodu. Zimno, nieprzyjemnie i coraz gorzej. Zgorzkniała twarz Stainwrighta również nie była przypadkowa.
Wtedy wszystko załapałem.
- Ale jestem głupi! - Zapukałem jeszcze raz, nie tracąc czasu na wyjaśnienia. Jeszcze raz, ale głośniej, bo Stainwright nie chciał nam otworzyć. A potem tak pukałem do skutku aż wreszcie ponownie pojawiła się przed nami twarz zmęczonego mężczyzny. - Dzień dobry, bardzo przepraszam za koleżankę, jest nowa w tym fachu i zdarza jej się opowiadać głupoty - zacząłem szybko w obawie, że znowu trzaśnie drzwiami. - Co ty masz w głowie, głupia dziewucho - pokręciłem głową z niezadowoleniem, żeby nasza poplątana historia wyglądała choć trochę wiarygodniej. Mam nadzieję, że Gwen mi wybaczy tę zniewagę, wcale tak o niej nie myślałem! - Pr... - Pracuję w Wydziale Duchów i przyszedłem rozprawić się z pańskim problemem chciałem powiedzieć z przyzwyczajenia, aż sam się zdziwiłem, że jeszcze pamiętam tę formułkę! Uznałem jednak, że wspomnienie ministerstwa może nie być najlepszym pomysłem. Poza tym, cóż, nie pracuję w Wydziale Duchów. - Proszę nie zamykać drzwi. Jestem specjalistą od duchów, a to moja praktykantka. Ten chłód w ścianach... Jak długo jest odczuwalny? - Nie potrafiłem powstrzymać zdziwionego grymasu, kiedy mężczyzna niechętnie odpowiedział na moje pytanie. Niechętnie, ale to zrobił, a to już dobry znak. - Wszystko wskazuje na to, że w ścianach pańskiego domu znajduje się zbłąkana dusza. To się zdarza, wie pan. Ludzie po śmierci nie zawsze są w stanie całkowicie odejść, czasem coś je trzyma przy ziemi... - wytłumaczyłem pokrótce, spoglądając przelotnie na Gwen. Wydawało mi się, że twarz Stainwrighta nieco złagodniała. - Możemy wejść do środka? To nam znacznie ułatwi pracę. Nie powinno nam to zająć dużo czasu - dodałem, uśmiechając się najmilej jak potrafiłem. To niesamowite, że człowiek może być tak rozbity, a jednocześnie zdolny do tych wszystkich wymuszonych pozytywnych uczuć.
not a perfect soldier
but a good man
but a good man
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Życie lodziarza wcale nie mogło być przecież szczególnie smutne, wyłączając ostatnie wydarzenia. Przecież przygotowywanie jedzenia, zwłaszcza takiego to sama radość i kreatywne spełnienie! Niestety, Florean nie podzielił się swoimi myślami z Gwen, więc dziewczyna nie miała jak wyjaśnić mu, jak wielkie szczęście spotkało go w życiu. Może to i lepiej – ta chwila nie sprzyjała towarzyskimi pogawędkom.
– Eeee… tak, oczywiście, że wiem! – odpowiedziała z lekkim wahaniem, zaskoczona dziwiącym się Floreanem. Dopiero po chwili dotarło do niej, że dla żyjących w świecie magii to nie było takie oczywiste. Och, ta magiczna ignorancja: bez lodówki w mieszkaniu chyba czekałaby ją śmierć głodowa. No, przynajmniej w Londynie. U Macmillanów gotowały skrzaty, a w Oazie jedzenie znikało, nim zdążyło się zepsuć.
Nie poszło. To musiała przyznać.
– Tak… to… było trochę głupie. Przepraszam, ale nie wiedziałam… czy on w ogóle jest czarodziejem? Wolałam nie… no rozumiesz – szeptała do mężczyzny, dopóki ten nie odkrył, o co w tej całej dziwności i zimnie okolicy chodziło.
Gdy jednak Florean załapał, wszystko znów zadziało się bardzo szybko. Panna Grey, nie mając pojęcia, dlaczego jej towarzysz był taki głupi mogła tylko stać i obserwować, próbując grać w grę pana Fortescue bez wcześniejszego wyjaśnienia zasad.
– Przepraszam, najmocniej przepraszam, ale nie każdy lubi wiedzieć, skąd przychodzimy – powiedziała natychmiast, pokornie wbijając wzrok w podłogę i tylko zerkając kątem oka na Floreana. Ręce splotła przed sobą, starając się wyglądać na jak najbardziej uniżoną i pełną skruchy. Nie było to wcale takie trudne, biorąc pod uwagę, że jej twarz i tak pokrył już czerwony rumieniec.
Mężczyzna spoglądał na Floreana nieufnie, początkowo próbując zamknąć drzwi i szepcząc coś pod nosem o tym, że zaraz wezwie służby. Opowieść lodziarza zainteresowała go jednak na tyle, że już po chwili w jego oczach Gwen dojrzała ostrożne zaciekawienie. Powiedział, że w domu zimno jest od lat, właściwie od…
– Chodźcie za mną – powiedział, zapraszając ich do środka ruchem ręki.
Gwen spojrzała pytająco na Floreana, a następnie ruszyła za gospodarzem. Ten zatrzymał się jeszcze w korytarzu, pod fotografią, wzdychając:
– To moja matka – odparł. – Ona… ona odeszła przez tego… tego diabła wcielonego – powiedział, a w jego głosie słychać było nieprzenikniony ból. Mimo upływu lat, nie pogodził się z utratą rodzicielki.
Gwen przyjrzała się fotografii, która przedstawiała młodą, roześmianą kobietę z burzą loków podobną do jej własnych włosów. Wydawała się całkiem szczęśliwa.
– Jest piękna – powiedziała, a następnie spojrzała na Floreana: – Panie Floreanie… eee… czy rytułał przywołania będzie tu możliwy? Ta biedna dusza potrzebuje pomocy, dlatego ten dom jest tak zimny. – Pokiwała głową sama do siebie. Nie miała pojęcia, o czym mówi. Najmniejszego. Ale to brzmiało jak słowa, które mógł wymówić jakiś bohater książki, wiec właściwie czemu nie? Gospodarz chyba i tak wiedział o duchach mniej niż ona sama.
Stainwright nie miał zamiaru powiedzieć im niczego więcej o swojej matce i Warricku, ale jej duch mógł okazać się niezwykle przydatny. Poza tym Gwen czuła, że jeśli kobieta została po tej stronie właśnie z powodu nieszczęśliwej miłości teraz nadarzała się pierwsza i kto wie, czy nie ostatnia okazja, aby ktoś mógł ulżyć w jej cierpieniu. Na syna wyraźnie nie mogła liczyć. Był za bardzo skupiony na swojej nienawiści do biednego pana Moore.
Czy tak właśnie Michael musiał nienawidzić tamtej sytuacji, w trakcie której życie stracili aurorzy z jego oddziału?
– Eeee… tak, oczywiście, że wiem! – odpowiedziała z lekkim wahaniem, zaskoczona dziwiącym się Floreanem. Dopiero po chwili dotarło do niej, że dla żyjących w świecie magii to nie było takie oczywiste. Och, ta magiczna ignorancja: bez lodówki w mieszkaniu chyba czekałaby ją śmierć głodowa. No, przynajmniej w Londynie. U Macmillanów gotowały skrzaty, a w Oazie jedzenie znikało, nim zdążyło się zepsuć.
Nie poszło. To musiała przyznać.
– Tak… to… było trochę głupie. Przepraszam, ale nie wiedziałam… czy on w ogóle jest czarodziejem? Wolałam nie… no rozumiesz – szeptała do mężczyzny, dopóki ten nie odkrył, o co w tej całej dziwności i zimnie okolicy chodziło.
Gdy jednak Florean załapał, wszystko znów zadziało się bardzo szybko. Panna Grey, nie mając pojęcia, dlaczego jej towarzysz był taki głupi mogła tylko stać i obserwować, próbując grać w grę pana Fortescue bez wcześniejszego wyjaśnienia zasad.
– Przepraszam, najmocniej przepraszam, ale nie każdy lubi wiedzieć, skąd przychodzimy – powiedziała natychmiast, pokornie wbijając wzrok w podłogę i tylko zerkając kątem oka na Floreana. Ręce splotła przed sobą, starając się wyglądać na jak najbardziej uniżoną i pełną skruchy. Nie było to wcale takie trudne, biorąc pod uwagę, że jej twarz i tak pokrył już czerwony rumieniec.
Mężczyzna spoglądał na Floreana nieufnie, początkowo próbując zamknąć drzwi i szepcząc coś pod nosem o tym, że zaraz wezwie służby. Opowieść lodziarza zainteresowała go jednak na tyle, że już po chwili w jego oczach Gwen dojrzała ostrożne zaciekawienie. Powiedział, że w domu zimno jest od lat, właściwie od…
– Chodźcie za mną – powiedział, zapraszając ich do środka ruchem ręki.
Gwen spojrzała pytająco na Floreana, a następnie ruszyła za gospodarzem. Ten zatrzymał się jeszcze w korytarzu, pod fotografią, wzdychając:
– To moja matka – odparł. – Ona… ona odeszła przez tego… tego diabła wcielonego – powiedział, a w jego głosie słychać było nieprzenikniony ból. Mimo upływu lat, nie pogodził się z utratą rodzicielki.
Gwen przyjrzała się fotografii, która przedstawiała młodą, roześmianą kobietę z burzą loków podobną do jej własnych włosów. Wydawała się całkiem szczęśliwa.
– Jest piękna – powiedziała, a następnie spojrzała na Floreana: – Panie Floreanie… eee… czy rytułał przywołania będzie tu możliwy? Ta biedna dusza potrzebuje pomocy, dlatego ten dom jest tak zimny. – Pokiwała głową sama do siebie. Nie miała pojęcia, o czym mówi. Najmniejszego. Ale to brzmiało jak słowa, które mógł wymówić jakiś bohater książki, wiec właściwie czemu nie? Gospodarz chyba i tak wiedział o duchach mniej niż ona sama.
Stainwright nie miał zamiaru powiedzieć im niczego więcej o swojej matce i Warricku, ale jej duch mógł okazać się niezwykle przydatny. Poza tym Gwen czuła, że jeśli kobieta została po tej stronie właśnie z powodu nieszczęśliwej miłości teraz nadarzała się pierwsza i kto wie, czy nie ostatnia okazja, aby ktoś mógł ulżyć w jej cierpieniu. Na syna wyraźnie nie mogła liczyć. Był za bardzo skupiony na swojej nienawiści do biednego pana Moore.
Czy tak właśnie Michael musiał nienawidzić tamtej sytuacji, w trakcie której życie stracili aurorzy z jego oddziału?
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Szarodrzewo z Nuneaton
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Warwickshire