Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Warwickshire
Szarodrzewo z Nuneaton
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Szarodrzewo z Nuneaton
Szarodrzewo z głębi lasów pod Nuneaton to jedno z najstarszych magicznych drzew w Anglii, a może i całej Europy: ponoć zawsze, gdy zbliżali się do niego drwale lub myśliwi, jego gałęzie ożywały i straszyły mugoli, którzy chcieli się do niego dostać – w ten sposób przetrwało już ponad 1600 lat. Ma sześć metrów średnicy i jest wysoki na czterdzieści, a jego kora przypomina kolorem angielską szarugę. W dotyku wydaje się szorstka, a przyłożona do niej dłoń delikatnie piecze. Sękate gałęzie rozchodzą się na wszystkie strony, niepostrzeżenie zamieniając się ze sobą miejscami, kiedy wiatr delikatnie kołysze wiecznie zaschniętymi burymi liśćmi. Dawno temu angielscy druidzi wsłuchiwali się w ten szelest, odnajdując w jego dźwiękach odpowiedzi na dręczące ich problemy.
Dziś czarodziejska młodzież za test męskości uznaje wdrapanie się na jego szczyt, gdzie można ułamać jedyne kwitnące gałązki szarodrzewa - od dołu tego nie widać, lecz ponoć mają przepiękną, bladobłękitną barwę i płatki delikatniejsze od jedwabiu stanowiące niepowtarzalny okaz dla każdego zielarza. Zasuszone bywają składnikami perfum - słyną z wyrazistego zapachu, który każdemu czarodziejowi wydaje się inny, powiązany z jego ukrytymi pragnieniami i kojarzące się z najpiękniejszymi wspomnieniami.
k100: ST wspięcia się na szczyt wynosi 70, do rzutu dodaje się podwojoną statystykę zwinności lub sprawności.
Lokacja zawiera kości.Dziś czarodziejska młodzież za test męskości uznaje wdrapanie się na jego szczyt, gdzie można ułamać jedyne kwitnące gałązki szarodrzewa - od dołu tego nie widać, lecz ponoć mają przepiękną, bladobłękitną barwę i płatki delikatniejsze od jedwabiu stanowiące niepowtarzalny okaz dla każdego zielarza. Zasuszone bywają składnikami perfum - słyną z wyrazistego zapachu, który każdemu czarodziejowi wydaje się inny, powiązany z jego ukrytymi pragnieniami i kojarzące się z najpiękniejszymi wspomnieniami.
k100: ST wspięcia się na szczyt wynosi 70, do rzutu dodaje się podwojoną statystykę zwinności lub sprawności.
The member 'Alfie Summers' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 38, 28
--------------------------------
#2 'k100' : 11
#1 'k100' : 38, 28
--------------------------------
#2 'k100' : 11
Kąciki ust drgnęły w pewnym siebie uśmiechu — oczywiście, że za trud oprowadzenia go po Warwickshire Alfredowi należała się nagroda. Jeżeli chciał zatem odrobinę perfum, Castor zrobi wszystko, by w jakiś sposób je zdobyć. Alchemia była kapryśną kochanką, on nigdy nie zabierał się za zapachy, w szczególności uważał, że nigdy nie będzie mieć ku temu okazji przez wyczulony likantropią zmysł węchu. Często łapał przecież zapachy, które pozostawały nieuchwytne dla tych, o przeciętnym powonieniu. Pierwsze tygodnie po ugryzieniu były szczególnie trudne, od intensywności zapachów cierpiał przecież na bóle głowy, lecz minęło już ponad pół roku... Zdążył się przyzwyczaić.
Drgnął, słysząc historię upadku brata Alfiego. A może to nie treść opowieści wywołała w nim to nieodparte poczucie dyskomfortu, a to, jak brzmiała? Dziwnie głośno, ale dźwięk zdawał się nie nieść szczególnie daleko, urywał się, jakby tkwili pod... Kloszem? Jakąś barierą? Jasne brwi ściągnęły się w zamyśleniu. Może po prostu mu się wydawało? Może przesadzał, zanurzony w emocjonalnym przejęciu? Pokiwał lekko głową, podnosząc głowę w górę raz jeszcze, później poprawiając okulary zsuwające się po nosie. Ale w tych liściach też coś szumiało i to coś zupełnie instynktownie wcale mu się nie podobało. Opuścił głowę na powrót dopiero gdy usłyszał wykład o tym czymś przewieszonym przez plecy towarzysza.
— Palna? To się pali? — nie wyglądało, jakby miało się łatwo zapalić. Jakby miała być prawdziwie palna, byłaby z papieru albo drewna. Jednak pytania wymsknęły się z jego ust prędzej, niż mógłby o tym pomyśleć. Właściwie takie rozproszenie uwagi działało na niego bardzo dobrze, pozwalało zsunąć pędzące myśli z katastroficznego toru i uspokoić wszystkie przeczucia. — Mogłem się domyślić, że to mugolskie... — szepnął, dłoń sama zsunęła się na szyję, potem na kark, pocierając go w ruchu, który miał go podnieść na duchu, uwolnić od nerwowego napięcia. Gdy magazynek się otworzył, Castor pobladł wyraźnie, sunąc antracytowym spojrzeniem pomiędzy twarzą Summersa a przedmiotem w jego dłoniach.
A więc to jak magiczna kusza? Tak trochę?
Pytania zamarły na ustach, ustach, które otworzyły się szeroko, w przedostatniej próbie złapania oddechu. Dłoń spoczywająca na karku nacisnęła mocniej na jasną skórę, wyprostował się momentalnie, pod wpływem dreszczu, a gdy podniósł wzrok...
Serce przyspieszyło. Łup, łup, łup, mógłby przyzwyczaić się do tego chaotycznego rytmu, ale nie, do strachu nie dało się przyzwyczaić nigdy. Przyzwyczajenie się do strachu to uznanie go za część rzeczywistości, to upadek. Nie, nie, nie, nie, nie było na to miejsca, on nie mógł przecież sobie na to pozwolić, choć zimny, niemalże żelazny uścisk złapał jego żołądek, zmusił oczy do szerszego otwarcia, szarobłękitne spojrzenie utkwione w połyskujących czerwienią ślepiach zwierzęcia, choć rejestrujące też inne jego elementy — sierść ciemniejszą od nocy, podobną do jakiejś otchłani, z której nie wydostanie się nawet światło, poroże jasne jak kości, stworzenie było chyba tak wielkie jak oni sami — a jednak nie słyszeli jego nadejścia. Może byli nieostrożni? To błąd, to błąd, to błąd. Castor nie miał doświadczenia bojowego, był przecież przede wszystkim alchemikiem, ale uczył się na błędach, niestety przede wszystkim własnych, nie cudzych.
Próbował wypuścić z płuc powietrze, ale skupienie na zmyśle wzroku — a może własna fantazja? — podsuwały mu tylko złe skojarzenia. Znał się przecież na ludzkiej anatomii. Nie najlepiej, daleko mu było do specjalisty, ale nie był przecież tłukiem! To... Ludzkie...? — kolejne pytanie nie wybrzmiało, ale sprawa wydawała się przesądzona.
Łup, łup, łup.
Byli na celowniku.
Palce prawej dłoni, zaciśnięte na różdżce, drgnęły w próbie poprawienia uścisku.
I wtedy się zaczęło.
Mrowienie, piekące mrowienie rozlewało się po jego ciele prędzej, niż mógł nad nim zapanować. Zaczęło się od palców, a potem było tylko gorzej. Starał się — naprawdę starał się powstrzymać przed drapaniem, ale gdy te intensyfikowało się, gdy dotarło do karku, na którym wciąż miał ułożoną lewą dłoń, nie mógł się już powstrzymać. Paznokcie same przesuwały po jasnej skórze, najpierw raczej delikatnie, lecz gdy i to nie przynosiło wyczekiwanej ulgi, wbijały się mocniej, pozostawiały po sobie jasnoczerwone pręgi, z karku zsunęły się na szyję, nerwowo próbował rozpiąć przynajmniej górne guziki płaszcza, by dostać się niżej, na ręce, nogi, gdziekolwiek, byleby tylko pozbyć się tego okropnego uczucia; pochylił głowę w dół, ręka mu drżała, on sam zacisnął powieki i...
Ustało?
Uderzenie zimnego wiatru przywołało go do klarowności myśli, późniejsze pytanie Alfreda musiało chwilę poczekać, nim uzyskał odpowiedź. Paznokciami przesunął raz jeszcze — chyba siłą odruchu — po lewym, ogolonym rankiem na gładko policzku. I dopiero wtedy wypuścił powietrze ze świstem. Chyba wolał, gdy piekły go płuca, nie skóra.
— Chyba nie — powiedział cicho, chociaż nie brzmiał zbyt pewnie. Zamrugał kilkukrotnie — prędko, jakby pragnął ze wszystkich sił przekonać się, że znów był na jawie, że może to, co czuł i widział to jakaś podła iluzja, którą trzeba było przełamać. Ostatecznie, poza świeżymi śladami zadrapań, które sam sobie zrobił, nic mu się nie działo. — Jeleń — odpowiedział na drugie pytanie, strach w dziwny sposób zawiązał mu język, a przecież gdy był zdenerwowany, zazwyczaj buzia mu się nie zamykała. Skupił się na unormowaniu oddechu, nerwy na nic im się nie przydadzą. — Ale to nie był zwykły jeleń. Widziałeś, co miał na porożu? To... ja się nie znam na wróżbiarstwie, ale to nie mógł być dobry omen. Całe szczęście, że sobie poszedł... — ale czy na pewno?
Gdy starszy z czarodziejów zwrócił mu uwagę na siedzącego na gałęzi ptaszka, sam przeniósł na niego wzrok. Nie wyglądał — a przynajmniej nie sprawiał wrażenia — jakiegoś szczególnie niebezpiecznego, przynajmniej nie w porównaniu do tego stworzenia, które widzieli przed chwilą. Zmusił usta do uśmiechu, jakby na powitanie tegoż stworzenia. Nie mógł pozbyć się wrażenia, że przyglądało im się jakoś zbyt intensywnie, ale może był pchany przesadną ostrożnością, może to po prostu zwykły ptak, nie kolejne... coś? Nie zaszkodziło jednak okazać mu odrobinę uprzejmości. Lasy pokroju tego w Nuneaton miały czas na wyhodowanie własnych dziwów. A wychowany w tradycjonalistycznej, czystokrwistej rodzinie Castor był równie wyczulony na przesądy, co jego krewniacy.
Zasłyszane za plecami zaklęcia były mu znane. Zwłaszcza homenum revelio, które rzucał już kilkukrotnie, o vigilii czytał w podręczniku białej magii, który otrzymał od Justine. Nie przyglądał się jednak Alfredowi, nie wiedział, czy zaklęcia odniosły odpowiedni skutek. Pchany własną ciekawością również postanowił spróbować.
— Homenum Revelio — wyraźna inkantacja, pomimo przeczucia, że byli zdecydowanie zbyt głośni była równie konieczna, co odpowiedni ruch nadgarstkiem i poprowadzenie różdżki.
Merlin jeden wie, co jeszcze czekało na nich przy tym drzewie.
Drgnął, słysząc historię upadku brata Alfiego. A może to nie treść opowieści wywołała w nim to nieodparte poczucie dyskomfortu, a to, jak brzmiała? Dziwnie głośno, ale dźwięk zdawał się nie nieść szczególnie daleko, urywał się, jakby tkwili pod... Kloszem? Jakąś barierą? Jasne brwi ściągnęły się w zamyśleniu. Może po prostu mu się wydawało? Może przesadzał, zanurzony w emocjonalnym przejęciu? Pokiwał lekko głową, podnosząc głowę w górę raz jeszcze, później poprawiając okulary zsuwające się po nosie. Ale w tych liściach też coś szumiało i to coś zupełnie instynktownie wcale mu się nie podobało. Opuścił głowę na powrót dopiero gdy usłyszał wykład o tym czymś przewieszonym przez plecy towarzysza.
— Palna? To się pali? — nie wyglądało, jakby miało się łatwo zapalić. Jakby miała być prawdziwie palna, byłaby z papieru albo drewna. Jednak pytania wymsknęły się z jego ust prędzej, niż mógłby o tym pomyśleć. Właściwie takie rozproszenie uwagi działało na niego bardzo dobrze, pozwalało zsunąć pędzące myśli z katastroficznego toru i uspokoić wszystkie przeczucia. — Mogłem się domyślić, że to mugolskie... — szepnął, dłoń sama zsunęła się na szyję, potem na kark, pocierając go w ruchu, który miał go podnieść na duchu, uwolnić od nerwowego napięcia. Gdy magazynek się otworzył, Castor pobladł wyraźnie, sunąc antracytowym spojrzeniem pomiędzy twarzą Summersa a przedmiotem w jego dłoniach.
A więc to jak magiczna kusza? Tak trochę?
Pytania zamarły na ustach, ustach, które otworzyły się szeroko, w przedostatniej próbie złapania oddechu. Dłoń spoczywająca na karku nacisnęła mocniej na jasną skórę, wyprostował się momentalnie, pod wpływem dreszczu, a gdy podniósł wzrok...
Serce przyspieszyło. Łup, łup, łup, mógłby przyzwyczaić się do tego chaotycznego rytmu, ale nie, do strachu nie dało się przyzwyczaić nigdy. Przyzwyczajenie się do strachu to uznanie go za część rzeczywistości, to upadek. Nie, nie, nie, nie, nie było na to miejsca, on nie mógł przecież sobie na to pozwolić, choć zimny, niemalże żelazny uścisk złapał jego żołądek, zmusił oczy do szerszego otwarcia, szarobłękitne spojrzenie utkwione w połyskujących czerwienią ślepiach zwierzęcia, choć rejestrujące też inne jego elementy — sierść ciemniejszą od nocy, podobną do jakiejś otchłani, z której nie wydostanie się nawet światło, poroże jasne jak kości, stworzenie było chyba tak wielkie jak oni sami — a jednak nie słyszeli jego nadejścia. Może byli nieostrożni? To błąd, to błąd, to błąd. Castor nie miał doświadczenia bojowego, był przecież przede wszystkim alchemikiem, ale uczył się na błędach, niestety przede wszystkim własnych, nie cudzych.
Próbował wypuścić z płuc powietrze, ale skupienie na zmyśle wzroku — a może własna fantazja? — podsuwały mu tylko złe skojarzenia. Znał się przecież na ludzkiej anatomii. Nie najlepiej, daleko mu było do specjalisty, ale nie był przecież tłukiem! To... Ludzkie...? — kolejne pytanie nie wybrzmiało, ale sprawa wydawała się przesądzona.
Łup, łup, łup.
Byli na celowniku.
Palce prawej dłoni, zaciśnięte na różdżce, drgnęły w próbie poprawienia uścisku.
I wtedy się zaczęło.
Mrowienie, piekące mrowienie rozlewało się po jego ciele prędzej, niż mógł nad nim zapanować. Zaczęło się od palców, a potem było tylko gorzej. Starał się — naprawdę starał się powstrzymać przed drapaniem, ale gdy te intensyfikowało się, gdy dotarło do karku, na którym wciąż miał ułożoną lewą dłoń, nie mógł się już powstrzymać. Paznokcie same przesuwały po jasnej skórze, najpierw raczej delikatnie, lecz gdy i to nie przynosiło wyczekiwanej ulgi, wbijały się mocniej, pozostawiały po sobie jasnoczerwone pręgi, z karku zsunęły się na szyję, nerwowo próbował rozpiąć przynajmniej górne guziki płaszcza, by dostać się niżej, na ręce, nogi, gdziekolwiek, byleby tylko pozbyć się tego okropnego uczucia; pochylił głowę w dół, ręka mu drżała, on sam zacisnął powieki i...
Ustało?
Uderzenie zimnego wiatru przywołało go do klarowności myśli, późniejsze pytanie Alfreda musiało chwilę poczekać, nim uzyskał odpowiedź. Paznokciami przesunął raz jeszcze — chyba siłą odruchu — po lewym, ogolonym rankiem na gładko policzku. I dopiero wtedy wypuścił powietrze ze świstem. Chyba wolał, gdy piekły go płuca, nie skóra.
— Chyba nie — powiedział cicho, chociaż nie brzmiał zbyt pewnie. Zamrugał kilkukrotnie — prędko, jakby pragnął ze wszystkich sił przekonać się, że znów był na jawie, że może to, co czuł i widział to jakaś podła iluzja, którą trzeba było przełamać. Ostatecznie, poza świeżymi śladami zadrapań, które sam sobie zrobił, nic mu się nie działo. — Jeleń — odpowiedział na drugie pytanie, strach w dziwny sposób zawiązał mu język, a przecież gdy był zdenerwowany, zazwyczaj buzia mu się nie zamykała. Skupił się na unormowaniu oddechu, nerwy na nic im się nie przydadzą. — Ale to nie był zwykły jeleń. Widziałeś, co miał na porożu? To... ja się nie znam na wróżbiarstwie, ale to nie mógł być dobry omen. Całe szczęście, że sobie poszedł... — ale czy na pewno?
Gdy starszy z czarodziejów zwrócił mu uwagę na siedzącego na gałęzi ptaszka, sam przeniósł na niego wzrok. Nie wyglądał — a przynajmniej nie sprawiał wrażenia — jakiegoś szczególnie niebezpiecznego, przynajmniej nie w porównaniu do tego stworzenia, które widzieli przed chwilą. Zmusił usta do uśmiechu, jakby na powitanie tegoż stworzenia. Nie mógł pozbyć się wrażenia, że przyglądało im się jakoś zbyt intensywnie, ale może był pchany przesadną ostrożnością, może to po prostu zwykły ptak, nie kolejne... coś? Nie zaszkodziło jednak okazać mu odrobinę uprzejmości. Lasy pokroju tego w Nuneaton miały czas na wyhodowanie własnych dziwów. A wychowany w tradycjonalistycznej, czystokrwistej rodzinie Castor był równie wyczulony na przesądy, co jego krewniacy.
Zasłyszane za plecami zaklęcia były mu znane. Zwłaszcza homenum revelio, które rzucał już kilkukrotnie, o vigilii czytał w podręczniku białej magii, który otrzymał od Justine. Nie przyglądał się jednak Alfredowi, nie wiedział, czy zaklęcia odniosły odpowiedni skutek. Pchany własną ciekawością również postanowił spróbować.
— Homenum Revelio — wyraźna inkantacja, pomimo przeczucia, że byli zdecydowanie zbyt głośni była równie konieczna, co odpowiedni ruch nadgarstkiem i poprowadzenie różdżki.
Merlin jeden wie, co jeszcze czekało na nich przy tym drzewie.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Pojawienie się cienistego jelenia pozostawiło po sobie trudne do odegnania wrażenie czyjejś obecności – choć niekoniecznie ludzkiej; otaczające was powietrze wydawało się gęste, lepkie, jakby przesiąknięte wilgocią; ciężka cisza napierała na was ze wszystkich stron, a od złowrogiej atmosfery cierpła wam skóra. Ta podrapana była czerwona, gorąca; studzona stopniowo podmuchami zimnego wiatru, pozostawała wrażliwa; podrażnione miejsca mrowiły lekko.
Alfie, który sięgnął po różdżkę jako pierwszy, tuż po wypowiedzeniu inkantacji odniósł wrażenie, że otaczająca go przestrzeń zgęstniała jeszcze bardziej; wzdłuż kręgosłupa przebiegł mu dreszcz, był niemal pewien, że był obserwowany – mimo że dookoła siebie nie widział żywej duszy, nie licząc Castora i siedzącego na gałęzi ptaka. Uczucie zagrożenia było jednak niemożliwe do zignorowania, był w stanie je porównać do chwili następującej tuż przed atakiem wroga, do palącego przeczucia znanego z czasu spędzonego na froncie – przeczucia, że znajdował się w niebezpieczeństwie, że lada moment miał wejść w zasadzkę. Efekt zaklęcia musiał go rozproszyć, bo druga z inkantacji nie odsłoniła przed nim niczyjej obecności – nie podświetlając łuną nawet sylwetki stojącego tuż obok Castora.
Różdżka Castora rozgrzała się mocno pod jego palcami, ledwie wybrzmiały ostatnie głoski rzuconego zaklęcia – a sekundę później dostrzegł tuż obok siebie świetlistą łunę, otaczającą sylwetkę Alfreda. Druga, początkowo mniejsza, rozlała się wokół siedzącego na gałęzi ptaszka – im dłużej jednak Sprout spoglądał na stworzenie, tym wyraźniej widział, jak kształt poświaty się zmienia – oddalając się od ptasich skrzydeł i piór, rozrastając, a wreszcie – formując się w postać zdecydowanie ludzką, wysoką, męską – stojącą na ziemi tuż pod rozłożystą gałęzią drzewa.
Ptak nagle zerwał się do lotu – być może spłoszony waszymi głosami, w przejmującej ciszy rozbrzmiewającymi zdecydowanie za głośno, być może czymś zupełnie innym – i dokładnie w tym samym momencie jasna poświata, którą widział Castor, zerwała się do biegu, w ślad za stworzeniem mknąc w stronę ściany lasu; zniknęli za nią oboje, po chwili uciekając również poza obszar zasięgu rzuconego przez Sprouta zaklęcia, ale nim jego działanie dobiegłoby końca, czarodziej dostrzegł jeszcze coś: dookoła niego i Alfreda, jeden po drugim, zaczynały pojawiać się niewyraźne, nieukształtowane jeszcze, świetliste kształty: sześć przypominających humanoidalne sylwetki poświat zamajaczyło na krawędziach niewidzialnego okręgu, w którego centrum znajdowaliście się wy. Ich obecność była dla Castora trudna do zinterpretowania, wydawało się oczywiste, że póki co w miejscach, które pojaśniały blaskiem, nie znajdował się żaden człowiek; to, czy jasne plamy stanowiły echo dawniejszych wydarzeń, czy może były dopiero ich zapowiedzią, pozostawało tajemnicą; Sprout nie wiedział też, dlaczego jego zaklęcie zadziałało w nietypowy sposób.
W tym samym momencie uczucie zagrożenia, które odczuwał Alfred, stało się silniejsze, bardziej namacalne.
Mistrz gry najmocniej przeprasza za poślizg, opóźnienie wynikało z kilkudniowego wyjazdu i więcej się nie powtórzy. W ramach zadośćuczynienia otrzymujecie bonus +10 do wszystkich rzutów wykonanych w kolejnej turze.
Przypominam, że zgodnie z regulaminem, postów z rzutem kością nie wolno edytować. Rzuty Alfiego zostały w tej kolejce uznane, ale na przyszłość taka edycja sprawi, że rzuty zostaną uznane za niebyłe.
Energia magiczna:
Castor: 47/50
Alfred: 46/50
Alfie, który sięgnął po różdżkę jako pierwszy, tuż po wypowiedzeniu inkantacji odniósł wrażenie, że otaczająca go przestrzeń zgęstniała jeszcze bardziej; wzdłuż kręgosłupa przebiegł mu dreszcz, był niemal pewien, że był obserwowany – mimo że dookoła siebie nie widział żywej duszy, nie licząc Castora i siedzącego na gałęzi ptaka. Uczucie zagrożenia było jednak niemożliwe do zignorowania, był w stanie je porównać do chwili następującej tuż przed atakiem wroga, do palącego przeczucia znanego z czasu spędzonego na froncie – przeczucia, że znajdował się w niebezpieczeństwie, że lada moment miał wejść w zasadzkę. Efekt zaklęcia musiał go rozproszyć, bo druga z inkantacji nie odsłoniła przed nim niczyjej obecności – nie podświetlając łuną nawet sylwetki stojącego tuż obok Castora.
Różdżka Castora rozgrzała się mocno pod jego palcami, ledwie wybrzmiały ostatnie głoski rzuconego zaklęcia – a sekundę później dostrzegł tuż obok siebie świetlistą łunę, otaczającą sylwetkę Alfreda. Druga, początkowo mniejsza, rozlała się wokół siedzącego na gałęzi ptaszka – im dłużej jednak Sprout spoglądał na stworzenie, tym wyraźniej widział, jak kształt poświaty się zmienia – oddalając się od ptasich skrzydeł i piór, rozrastając, a wreszcie – formując się w postać zdecydowanie ludzką, wysoką, męską – stojącą na ziemi tuż pod rozłożystą gałęzią drzewa.
Ptak nagle zerwał się do lotu – być może spłoszony waszymi głosami, w przejmującej ciszy rozbrzmiewającymi zdecydowanie za głośno, być może czymś zupełnie innym – i dokładnie w tym samym momencie jasna poświata, którą widział Castor, zerwała się do biegu, w ślad za stworzeniem mknąc w stronę ściany lasu; zniknęli za nią oboje, po chwili uciekając również poza obszar zasięgu rzuconego przez Sprouta zaklęcia, ale nim jego działanie dobiegłoby końca, czarodziej dostrzegł jeszcze coś: dookoła niego i Alfreda, jeden po drugim, zaczynały pojawiać się niewyraźne, nieukształtowane jeszcze, świetliste kształty: sześć przypominających humanoidalne sylwetki poświat zamajaczyło na krawędziach niewidzialnego okręgu, w którego centrum znajdowaliście się wy. Ich obecność była dla Castora trudna do zinterpretowania, wydawało się oczywiste, że póki co w miejscach, które pojaśniały blaskiem, nie znajdował się żaden człowiek; to, czy jasne plamy stanowiły echo dawniejszych wydarzeń, czy może były dopiero ich zapowiedzią, pozostawało tajemnicą; Sprout nie wiedział też, dlaczego jego zaklęcie zadziałało w nietypowy sposób.
W tym samym momencie uczucie zagrożenia, które odczuwał Alfred, stało się silniejsze, bardziej namacalne.
Przypominam, że zgodnie z regulaminem, postów z rzutem kością nie wolno edytować. Rzuty Alfiego zostały w tej kolejce uznane, ale na przyszłość taka edycja sprawi, że rzuty zostaną uznane za niebyłe.
Energia magiczna:
Castor: 47/50
Alfred: 46/50
Nie zauważył, kiedy zacisnął mocniej zęby. Zazwyczaj tak właśnie reagował na wszelkie niedogodności związane z fizycznością. Podrażnienie, choć niezbyt przyjemne, nie równało się nawet w połowie do tego, co odczuwać mógł w trakcie oświetlanych pełną tarczą księżyca nocy. Próbował brać głębokie oddechy, choć nozdrza mu drżały, ale pamiętał, że nie powinien próbować ukoić swędzenia kolejnym drapnięciem. Był na tyle zaznajomiony z anatomią (nie wliczając w to szeregu rozmów, które przeprowadzał z mądrzejszymi od siebie, którzy również zwracali mu dobrodusznie uwagę na wyeliminowanie szkodliwych odruchów), by wiedzieć, że dawałoby to ulgę chwilową, zmuszając do sięgnięcia po ten sposób jeszcze raz, następny i kolejny.
Chyba zdecydowanie wystarczyło mu to nienazwane jeszcze wrażenie — a może przeczucie? — cierpnącej skóry.
Rozgrzanie różdżki w zaklęciu przyniosło częściową ulgę. Nie spodziewał się, że magia przepływająca przez niego będzie aż tak silna, co prędko znalazło odbicie na jego twarzy. Uniesione do góry w zaskoczeniu jasne brwi nie chciały prędko opaść. Pierwsze, co zwróciło jego uwagę — sylwetka Alfreda nie była niczym dziwnym, inaczej byłoby, gdyby zaklęcie jej nie objęło — to łuna, która objęła ptaszka. I z nią nie byłoby pewnie nic dziwnego, gdyby nie to, że formowała się niżej, na ziemi, nie przyjmując już kształtu ptasiego, ale ludzki, zdecydowanie ludzki. Serce podeszło Sproutowi do gardła, bijąc prędko i szaleńczo, a przyspieszając jeszcze, gdy ptak zerwał się do lotu, a do biegu — sylwetka mężczyzny.
Animag? — przeszło mu przez myśl, gdy mózg niemal w panice szukał jakiegoś logicznego rozwiązania. Nerwowe ściśnięcie w żołądku zakazało mu jednak pewności. Znał tylko jednego animaga i tak się zdarzyło, że jeszcze nigdy nie rzucał tego zaklęcia w jego zwierzęcej obecności, nie mógł być więc pewien, czy właśnie ta umiejętność stanowiła rozwiązanie zagadki. Jeżeli wyjdą z tego cało, będzie musiał pamiętać, by poprosić Steffena o pomoc, teraz jednak miał znacznie poważniejsze rzeczy na głowie.
Głupstwem byłoby gonić za tamtą sylwetką, praktycznie w ciemno. Może i był tchórzem, ale nie lubił przeceniać własnych, raczej marnych możliwości. Nawet najpiękniejsze kwiaty z szarodrzewa nie były bowiem ważniejsze od życia i gdyby to tylko od niego zależało, już wyciągałby lewą rękę, by zacisnąć palce na rękawie Alfreda i ciągnąłby go w kierunku, z którego przyszli, byle w bezpieczne miejsce, byle najdalej stąd.
Ale to nie była wyłącznie jego decyzja.
Zaklęcie działało dalej — dziwnie długo, zauważył. Sześć dziwnych poświat (może to z tym zaklęciem coś nie tak?), niby ludzkich, ale nie do końca, na skraju okręgu wyznaczonego zakresem zaklęcia. Wypuścił z siebie drżący wydech, oczy miał otwarte szeroko i skupione, jakby gotów do podniesienia alarmu w momencie, w którym tylko miałby okazję zauważyć, że poświaty przestają być tylko nimi. Że zyskują kształt, materialny kształt i że wcale nie mają dobrych zamiarów.
Od przerażająco dziwnego jelenia, swędzenia, przez tego dziwnego ptaszka, rozgrzane od magii drewno różdżki we wciąż zaciśniętej dłoni, aż do tych humanoidalnych poświat. Nie było dobrze, nie mógł już dłużej karmić się złudzeniami.
— Alfred... — zdołał wydusić przez zaciśnięte gardło — Tamten ptak nie był zwykłym ptakiem. Tam pod nim, tam była łuna człowieka, mężczyzny. Jak ptak odleciał, to tamten odbiegł. Ale... Ale nie jesteśmy sami. Sześć... To... Raczej nie ludzie... Dookoła nas... — im dalej z przekazywaniem informacji, tym ciszej przychodziło mu mówienie, jakby sam powoli wpakowywał się w panikę. Wdech i wydech, musiał powrócić na odpowiednie tory, odciąć się od własnego strachu tak, jak próbował to wcześniej robić z tamtymi dementorami, na podorędziu zachowując te dobre, szczęśliwe, skąpane w słońcu wspomnienia. — Jesteśmy otoczeni.
Albo będziemy niedługo.
Nic straconego, albo przynajmniej tak mu się wydawało. I choć instynkt samozachowawczy starał się zmusić go do jak najszybszego odwrotu, jednocześnie oczywiście zmuszając do strachu przed tym, co stanie się, jeżeli wpadną z Alfredem pomiędzy jedną z tych istot, musiał pamiętać o czymś jeszcze. Jeżeli coś inherentnie złego miało miejsce w tym lesie, jeżeli w dodatku miało coś wspólnego z czarną magią, Zakon Feniksa musiał się o tym dowiedzieć.
Dlatego też jeszcze raz poprawił uścisk na różdżce, którą wycelował w miejsce, w którym jak pamiętał, znajdowała się jedna z istot.
— Musimy stąd spadać, Alfred — dodał jeszcze, z naciskiem na musimy, cofając się w tył tak, by zbliżyć się do Alfiego — Festivo.
| przepraszam, że się wetnę, ale przez przeprowadzkę nie miałam czasu wcześniej i nie będę mieć czasu odpisać później w tej turze
Chyba zdecydowanie wystarczyło mu to nienazwane jeszcze wrażenie — a może przeczucie? — cierpnącej skóry.
Rozgrzanie różdżki w zaklęciu przyniosło częściową ulgę. Nie spodziewał się, że magia przepływająca przez niego będzie aż tak silna, co prędko znalazło odbicie na jego twarzy. Uniesione do góry w zaskoczeniu jasne brwi nie chciały prędko opaść. Pierwsze, co zwróciło jego uwagę — sylwetka Alfreda nie była niczym dziwnym, inaczej byłoby, gdyby zaklęcie jej nie objęło — to łuna, która objęła ptaszka. I z nią nie byłoby pewnie nic dziwnego, gdyby nie to, że formowała się niżej, na ziemi, nie przyjmując już kształtu ptasiego, ale ludzki, zdecydowanie ludzki. Serce podeszło Sproutowi do gardła, bijąc prędko i szaleńczo, a przyspieszając jeszcze, gdy ptak zerwał się do lotu, a do biegu — sylwetka mężczyzny.
Animag? — przeszło mu przez myśl, gdy mózg niemal w panice szukał jakiegoś logicznego rozwiązania. Nerwowe ściśnięcie w żołądku zakazało mu jednak pewności. Znał tylko jednego animaga i tak się zdarzyło, że jeszcze nigdy nie rzucał tego zaklęcia w jego zwierzęcej obecności, nie mógł być więc pewien, czy właśnie ta umiejętność stanowiła rozwiązanie zagadki. Jeżeli wyjdą z tego cało, będzie musiał pamiętać, by poprosić Steffena o pomoc, teraz jednak miał znacznie poważniejsze rzeczy na głowie.
Głupstwem byłoby gonić za tamtą sylwetką, praktycznie w ciemno. Może i był tchórzem, ale nie lubił przeceniać własnych, raczej marnych możliwości. Nawet najpiękniejsze kwiaty z szarodrzewa nie były bowiem ważniejsze od życia i gdyby to tylko od niego zależało, już wyciągałby lewą rękę, by zacisnąć palce na rękawie Alfreda i ciągnąłby go w kierunku, z którego przyszli, byle w bezpieczne miejsce, byle najdalej stąd.
Ale to nie była wyłącznie jego decyzja.
Zaklęcie działało dalej — dziwnie długo, zauważył. Sześć dziwnych poświat (może to z tym zaklęciem coś nie tak?), niby ludzkich, ale nie do końca, na skraju okręgu wyznaczonego zakresem zaklęcia. Wypuścił z siebie drżący wydech, oczy miał otwarte szeroko i skupione, jakby gotów do podniesienia alarmu w momencie, w którym tylko miałby okazję zauważyć, że poświaty przestają być tylko nimi. Że zyskują kształt, materialny kształt i że wcale nie mają dobrych zamiarów.
Od przerażająco dziwnego jelenia, swędzenia, przez tego dziwnego ptaszka, rozgrzane od magii drewno różdżki we wciąż zaciśniętej dłoni, aż do tych humanoidalnych poświat. Nie było dobrze, nie mógł już dłużej karmić się złudzeniami.
— Alfred... — zdołał wydusić przez zaciśnięte gardło — Tamten ptak nie był zwykłym ptakiem. Tam pod nim, tam była łuna człowieka, mężczyzny. Jak ptak odleciał, to tamten odbiegł. Ale... Ale nie jesteśmy sami. Sześć... To... Raczej nie ludzie... Dookoła nas... — im dalej z przekazywaniem informacji, tym ciszej przychodziło mu mówienie, jakby sam powoli wpakowywał się w panikę. Wdech i wydech, musiał powrócić na odpowiednie tory, odciąć się od własnego strachu tak, jak próbował to wcześniej robić z tamtymi dementorami, na podorędziu zachowując te dobre, szczęśliwe, skąpane w słońcu wspomnienia. — Jesteśmy otoczeni.
Albo będziemy niedługo.
Nic straconego, albo przynajmniej tak mu się wydawało. I choć instynkt samozachowawczy starał się zmusić go do jak najszybszego odwrotu, jednocześnie oczywiście zmuszając do strachu przed tym, co stanie się, jeżeli wpadną z Alfredem pomiędzy jedną z tych istot, musiał pamiętać o czymś jeszcze. Jeżeli coś inherentnie złego miało miejsce w tym lesie, jeżeli w dodatku miało coś wspólnego z czarną magią, Zakon Feniksa musiał się o tym dowiedzieć.
Dlatego też jeszcze raz poprawił uścisk na różdżce, którą wycelował w miejsce, w którym jak pamiętał, znajdowała się jedna z istot.
— Musimy stąd spadać, Alfred — dodał jeszcze, z naciskiem na musimy, cofając się w tył tak, by zbliżyć się do Alfiego — Festivo.
| przepraszam, że się wetnę, ale przez przeprowadzkę nie miałam czasu wcześniej i nie będę mieć czasu odpisać później w tej turze
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
- Widziałem, coś takiego nie mogło być dobrym omenem – odparł gorzko spomiędzy ledwo rozchylających się warg, chociaż jego wiedza z wróżbiarstwa właściwie nie istniała, jej strzępki. Nieco zmarszczył brwi, a czujne - jeszcze - spojrzenie chmurnych oczu rozejrzało się wokół. Nie podobało mu się to. Czym to było?
Wraz z pierwszą inkantacją przyszło uczucie zagrożenia. Zawitało niczym stary druh, który składał wizytę po długiej podróży. Dreszcz przebiegający wzdłuż kręgosłupa oraz wciąż podrażniona - mimo kojących podmuchów wiatru - skóra najeżyła się.
Niemalże czuł znajomy smak rozchodzący się po ustach, chociaż nie umiałby nazwać go słowami. Wspomnienia osadzały na wargach wilgotny osad zmieszany z widmem unoszącego się piasku i metalicznego zapachu w nozdrzach pozostawionego po oddanym strzale.
Tętno nie wybijało już normalnego rytm, a przynajmniej nie w uszach Alfreda. On słyszał niby krótkie tykanie wskazówki zegara, odliczane sekundy. Żołnierska minuta - zbyt długa i zbyt krótka zarazem. Jednakże teraz zamiast spustu, pod palcem czuł gładką powierzchnię różdżki. Znajomy ciężar osadził się na plecach.
Jesteś w domu.
Jestem w domu?
Na chwilę przeniósł się w przeszłość, niemalże sięgając wspomnień zbyt głęboko. Nie zauważył nawet, że jego oddech stał się szybszy i stracił spokojny rytm. Klatka piersiowa unosiła się znacznie wyraźniej pod materiałem płaszcza, a samo spojrzenie niebieskich oczu trafiło ostrość. Zdawało się być nieobecne. Rozkojarzenie trwało jedynie chwilę.
Baczność, żołnierzu.
Ochrypły glos kaprala zagrzmiał na kilka sekund zanim jego własne imię wypowiedziane głosem Castora, dotarło do niego. Spojrzenie na powrót odzyskało swoją bystrość, a mięśnie spięły się w gotowości. Czas na walkę z demonami, które mieszkały nie w lesie wokół magicznego drzewa, a w jego własnej głowie, przyjdzie jeszcze czas.
- Cokolwiek to jest, nie jest nam przyjaźnie nastawione - ostrzegł. Nawet jego głos się zmienił. Sprawiał wrażenie suchego, szorstkiego, jakby pozbawionego kolorytu. W obawie przed zwodniczą naturą własnych myśli łapał się wyuczonej zadaniowości niczym ostatniej deski ratunkowej.
Uczucie zagrożenia nie opuszczało Alfreda, na razie pompując w jego krew potrzebną adrenalinę. Cel jego obecności tutaj nie zmienił się - miał odstawić młodego czarodzieja bezpiecznie do Doliny Godryka.
- Gdzie poszli? – spytał. Jeżeli chcieliby ich uniknąć – czymkolwiek albo kimkolwiek były zjawy – należało udać się w innym kierunku i być może wrócić do Doliny okrężną drogą. Zacisnął mocniej palce na różdżce, licząc na szczęście. - Clario - wypowiedział inkantację. Łatwiej było walczyć ze zdemaskowanym wrogiem i liczył, że jeżeli któraś ze zjaw znajduje się w zasięgu zaklęcia to przynajmniej zorientują się z czym mają do czynienia.
/przepraszam za opóźnienie 3
Drżące poświaty utrzymywały się w powietrzu zaledwie przez chwilę – parę sekund, kilka niespokojnych uderzeń serca, w trakcie których byliście w stanie wycofać się nieco, aż wasze barki prawie zetknęły się ze sobą. Wypowiedziane inkantacje rozbrzmiały w powietrzu niemal jednocześnie, a ledwie ucichły ostatnie sylaby, Castor dostrzegł kolejne poświaty – tym razem o innej barwie i kształcie, które gęstniejąc w przestrzeni wskazywały na istnienie skupisk czarnej magii przy trzech z sześciu formujących się sylwetek. Zaklęcie rzucone przez Alfreda nie ujawniło przed nim obecności niewidzialnych osób, ale nie miało to znaczenia – bo tuż po nim wokół was rozległa się seria głośnych trzasków i tam, gdzie jeszcze przed chwilą Castor dostrzegał blask, pojawili się ludzie – pięciu mężczyzn i kobieta, wszyscy ubrani w wysłużone płaszcze, czarne, szare i bure, sięgające ziemi, wszyscy też równie zaniedbani; z włosami zmatowiałymi i nieuczesanymi, z kilkudniowym zarostem i błotnistymi śladami znaczącymi skórzane buty o wysokich cholewach. Stojąc w prawie równych odstępach, otoczyli was ze wszystkich stron, a choć było ich zbyt wielu, byście mieli szansę przyjrzeć im się dokładnie, to czarodziej stojący na wprost Castora skutecznie zwrócił jego uwagę – i to nie tylko szerokim, szczerbatym uśmiechem; wysoki na niemal dwa metry, wyglądał, jakby miał w sobie domieszkę krwi olbrzymów – a na szyi zawieszony miał sznur, z którego zwisało coś, co do złudzenia przypominało co najmniej kilkadziesiąt odciętych ludzkich kciuków. Alfred naprzeciw siebie zobaczył kobietę, niską i krępą, o krzaczastych brwiach i wytrzeszczonych w szaleństwie oczach.
Więcej dostrzec nie zdążyliście – bo nim zdołalibyście zrobić cokolwiek, cała szóstka nieznajomych uniosła różdżki, wykrzykując jednocześnie tę samą inkantację. – Expelliarmus! – wrzasnęli; sześć szkarłatnych promieni przecięło ze świstem powietrze, większość była jednak niecelna; trzy zderzyły się ze sobą, odbijając się rykoszetem i znikając pomiędzy drzewami, dwie przemknęły tuż nad waszymi głowami; tylko jedna pomknęła do celu, zmierzając w stronę Castora.
– Tsk, tsk, tsk – zacmokał jeden z czarodziejów, ten, który na szyi miał ludzkie palce; wyglądał na dowódcę bandy. – Kogo my tu mamy? – zapytał, przekrzywiając głowę i wbijając przenikliwe spojrzenie w Sprouta; zmrużył oczy, przyglądając mu się uważnie.
W tym samym czasie odezwała się kobieta – głos miała zachrypnięty, nieco skrzekliwy. – Mugol! – krzyknęła, wyciągając przed siebie lewą rękę i wskazując na Alfreda; jej wzrok zatrzymał się na karabinie przewieszonym przez jego plecy. Wybuchła śmiechem, po czym podskoczyła, jakby podekscytowana. – Pewnie niedobitek z zamku, zapłacą nam za niego słono. Komu ukradłeś różdżkę, co, kochanieńki? – zapytała, po czym zatrzymała się i splunęła na ziemię.
Castor, leci w ciebie udane zaklęcie expelliarmus (rzuty).
Poniżej znajduje się mapa terenu, jeśli coś na niej byłoby niejasne - pytajcie.
(powiększenie)
Energia magiczna:
Castor: 46/50
Alfred: 44/50
Więcej dostrzec nie zdążyliście – bo nim zdołalibyście zrobić cokolwiek, cała szóstka nieznajomych uniosła różdżki, wykrzykując jednocześnie tę samą inkantację. – Expelliarmus! – wrzasnęli; sześć szkarłatnych promieni przecięło ze świstem powietrze, większość była jednak niecelna; trzy zderzyły się ze sobą, odbijając się rykoszetem i znikając pomiędzy drzewami, dwie przemknęły tuż nad waszymi głowami; tylko jedna pomknęła do celu, zmierzając w stronę Castora.
– Tsk, tsk, tsk – zacmokał jeden z czarodziejów, ten, który na szyi miał ludzkie palce; wyglądał na dowódcę bandy. – Kogo my tu mamy? – zapytał, przekrzywiając głowę i wbijając przenikliwe spojrzenie w Sprouta; zmrużył oczy, przyglądając mu się uważnie.
W tym samym czasie odezwała się kobieta – głos miała zachrypnięty, nieco skrzekliwy. – Mugol! – krzyknęła, wyciągając przed siebie lewą rękę i wskazując na Alfreda; jej wzrok zatrzymał się na karabinie przewieszonym przez jego plecy. Wybuchła śmiechem, po czym podskoczyła, jakby podekscytowana. – Pewnie niedobitek z zamku, zapłacą nam za niego słono. Komu ukradłeś różdżkę, co, kochanieńki? – zapytała, po czym zatrzymała się i splunęła na ziemię.
Poniżej znajduje się mapa terenu, jeśli coś na niej byłoby niejasne - pytajcie.
(powiększenie)
Energia magiczna:
Castor: 46/50
Alfred: 44/50
Przełknął nerwowo ślinę, choć i to nie przyniosło oczekiwanego rezultatu — ślina z trudem przechodziła przez zaciśnięte i suche z nerwów gardło, lecz zaklęcie podpowiadało, a może raczej wskazywało jeszcze dobitniej na powagę sytuacji, w której się znaleźli. Poczucie, że tuż obok jest towarzysz — nie znali się z Alfredem zbyt dobrze, to miało być ich pierwsze wspólne wyjście gdziekolwiek, przełamanie klasycznej relacji sklepikarz—klient — dodawało mu jednak otuchy, zmuszało do logicznego myślenia, kształtowania się poczucia obowiązku. Byli tutaj przez niego i to na jego chudych, wąskich barkach ciążyła teraz odpowiedzialność za to, by wyszli cali.
Zadanie było jednak trudne. Sześć sylwetek materializujących się przed nimi — To jakaś dziwna teleportacja? Skąd u licha... — poczęło dopełniać dzieła, a spomiędzy zaciśniętych do tej pory warg Castora wydostał się jeden, zduszony szept.
— Nie poszli — wolał jednak nie obracać się przez ramię, by dojrzeć, czy po drugiej stronie, po stronie Alfreda sytuacja rysowała się jakkolwiek lepiej. Szare spojrzenie wbiło się w sylwetkę potężnie zbudowanego mężczyzny, chłonąc niemal wszystkie szczegóły, które mógł przyswoić w tak krótkim czasie. Żołądek związał się na supeł w momencie, w którym z obłoconych butów dotarł do dość specyficznego i nie mniej groteskowego dodatku. Widział już kanibali. Tamci byli zmuszonymi do okropności mugolami pozostawionymi na pastwę losu. Ci, których mieli przed sobą, przypominali bardziej groteskową kumulację wszystkiego, co złe i obrzydliwe, a Castor podświadomie miał nadzieję, że chłodne powiewy wiatru, które od czasu do czasu znajdowały swą drogę pomiędzy nimi, nie popchną żadnego fetoru w jego stronę. I że nie dowie się, czy to, co zdobiło szyję szczerbatego nieznajomego, w istocie rzeczy było... Pamiątkami. Po ofiarach. Oby nie.
Nie było czasu się zastanawiać. Jak na bandę obdartusów zadziałali prędko i zgodnie, lecz — na szczęście dla Castora — na tyle chaotycznie, by wymusić w nim konieczność obrony tylko przed jednym zaklęciem.
— Protego! — krzyknął w odpowiedzi, nie zastanawiając się szczególnie nad tym, jak skontrować zaklęcie, raczej poddając się instynktom, wyciągając prędkie wnioski z późnostyczniowego pojedynku z akromantulą i szeregu opowieści, które słyszał od wracających z akcji Tonksów.
— Czarodziejów, jak widać — odpowiedział jeszcze pewnie temu, który najbardziej przypominał herszta, marszcząc przy tym brwi. Może i Alfred miał przy sobie tę... palną? W każdym razie coś wybitnie mugolskiego, ale obydwaj mieli przy sobie różdżki! Nie byli przecież... niemagiczni. A Castor nie miał w tym momencie powodu do kłamstwa. — Coście za jedni? — dodał chwilę później, starając się nie skupiać na skaczącej za jego plecami (i Alfredem oczywiście) kobiecie.
— Jak też przyszliście po kwiat z szarodrzewa to wystarczy poprosić, po co od razu z agresją — dodał po chwili, niezadowolony, choć w głosie próbował przekazać mniej gniewu, a więcej rozczarowania. Wzniósł różdżkę w górę, tam, gdzie kończyła się korona szarodrzewa. — Planta auscultatoris — powiedział, mając nadzieję, że gałęzie pochylą się ku nim, jednocześnie odgradzając od reszty towarzystwa dwóch z sześciu zbójów. Jednego po prawej Castora, tego, który zajmował miejsce obok herszta, oraz następnego, stojącego już po lewej od Alfreda, a przy dobrych wiatrach może skrzeczącą kobietę.
Niedobitek z zamku? Co tu się musiało wydarzyć...
Zadanie było jednak trudne. Sześć sylwetek materializujących się przed nimi — To jakaś dziwna teleportacja? Skąd u licha... — poczęło dopełniać dzieła, a spomiędzy zaciśniętych do tej pory warg Castora wydostał się jeden, zduszony szept.
— Nie poszli — wolał jednak nie obracać się przez ramię, by dojrzeć, czy po drugiej stronie, po stronie Alfreda sytuacja rysowała się jakkolwiek lepiej. Szare spojrzenie wbiło się w sylwetkę potężnie zbudowanego mężczyzny, chłonąc niemal wszystkie szczegóły, które mógł przyswoić w tak krótkim czasie. Żołądek związał się na supeł w momencie, w którym z obłoconych butów dotarł do dość specyficznego i nie mniej groteskowego dodatku. Widział już kanibali. Tamci byli zmuszonymi do okropności mugolami pozostawionymi na pastwę losu. Ci, których mieli przed sobą, przypominali bardziej groteskową kumulację wszystkiego, co złe i obrzydliwe, a Castor podświadomie miał nadzieję, że chłodne powiewy wiatru, które od czasu do czasu znajdowały swą drogę pomiędzy nimi, nie popchną żadnego fetoru w jego stronę. I że nie dowie się, czy to, co zdobiło szyję szczerbatego nieznajomego, w istocie rzeczy było... Pamiątkami. Po ofiarach. Oby nie.
Nie było czasu się zastanawiać. Jak na bandę obdartusów zadziałali prędko i zgodnie, lecz — na szczęście dla Castora — na tyle chaotycznie, by wymusić w nim konieczność obrony tylko przed jednym zaklęciem.
— Protego! — krzyknął w odpowiedzi, nie zastanawiając się szczególnie nad tym, jak skontrować zaklęcie, raczej poddając się instynktom, wyciągając prędkie wnioski z późnostyczniowego pojedynku z akromantulą i szeregu opowieści, które słyszał od wracających z akcji Tonksów.
— Czarodziejów, jak widać — odpowiedział jeszcze pewnie temu, który najbardziej przypominał herszta, marszcząc przy tym brwi. Może i Alfred miał przy sobie tę... palną? W każdym razie coś wybitnie mugolskiego, ale obydwaj mieli przy sobie różdżki! Nie byli przecież... niemagiczni. A Castor nie miał w tym momencie powodu do kłamstwa. — Coście za jedni? — dodał chwilę później, starając się nie skupiać na skaczącej za jego plecami (i Alfredem oczywiście) kobiecie.
— Jak też przyszliście po kwiat z szarodrzewa to wystarczy poprosić, po co od razu z agresją — dodał po chwili, niezadowolony, choć w głosie próbował przekazać mniej gniewu, a więcej rozczarowania. Wzniósł różdżkę w górę, tam, gdzie kończyła się korona szarodrzewa. — Planta auscultatoris — powiedział, mając nadzieję, że gałęzie pochylą się ku nim, jednocześnie odgradzając od reszty towarzystwa dwóch z sześciu zbójów. Jednego po prawej Castora, tego, który zajmował miejsce obok herszta, oraz następnego, stojącego już po lewej od Alfreda, a przy dobrych wiatrach może skrzeczącą kobietę.
Niedobitek z zamku? Co tu się musiało wydarzyć...
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Nie rozpatrywał tego w tych kategoriach - obydwaj podjęli decyzję o pojawieniu się tutaj właśnie dzisiaj i o tej porze. Zresztą, w czasie zagrożenia nieważne było poczucie odpowiedzialności, a jedynie aby przeżyć. Mięśnie napięły się pod materiałem płaszcza w dobrze sobie znanym odruchu, chociaż sytuacja mogła różnić się pod wieloma względami. Być może dlatego - i tylko dlatego - oddech jeszcze był miarowy, spojrzenie skupione, a podjudzone demony jeszcze pozostawały zamknięte za drzwiami.
Nie poszli. Na dźwięk tych słów wypuścił ciężko powietrze z ust. Jeżeli tajemnicze cienie nie rozpłynęły się w leśnej gęstwinie to oznaczało, że mogli zostać otoczeni. Nie lubił brzmienia tego słowa, nie lubił smaku, jakim rozchodziło się po nieco wysuszonych ustach.
Nie mylił się, nie mógł jednak powiedzieć, że ta świadomość go cieszyła. Zostali otoczeni. Czarodzieje w obdartych szatach, obłoconych butach i z szaleństwem w oczach - musieli już od jakiegoś czasu żyć wśród podmokłych terenów, a przynajmniej w jakimś celu wić się wśród drzew. Uniósł różdżkę automatycznie, kiedy nieznajomi magowie skierowali je w ich stronę z rozbrajającym czarem na ustach. Jednakże strach - ten przeklęty i wieczny towarzysz jego codzienności - zacisnął swoje długie palce na jego przełyku, nie pozwalając na wydobycie chociażby żałosnej głoski.
Mógł jedynie odetchnąć z ulgą, kiedy usłyszał zza swoich pleców inkantację Protego. Odczekał jeszcze kilku oddechów, chcąc się upewnić, że różdżka dalej spoczywa w dłoni Castora.
Skrzekliwy głos krępej czarownicy wbijał się igiełkami w jego bębenki, przez co z trudem powstrzymywał grymas chcący wkraść się na jego twarzy. Ta była zacięta i skamieniała, jakby ktoś rzucił na nią zaklęcie petryfikujące. Adrenalina pomieszana ze strachem dla umysłu skalanego wojną była destrukcyjna niczym skutki bombardy. Dlatego, gdy czarownica zaczęła szydzić z mugoli, z rzekomych niedobitków z zamku, poruszył niespokojnie szczęką. Impuls poruszył ręką szybciej niżeli rozsądek zdążył zatrzymać chęć rzucenia uroku.
Najlepszą obroną jest atak, wybrzmiał dobrze znany mu głos, gdy wypowiadał formułę zaklęcia. - Petrificus Totalus- mruknął. Być może słowa były zrozumiałe, wydostając się spomiędzy zaciśniętych, sparaliżowanych ust. Czuł jakby coś blokowało jego szczękę. Mimo to - nie chcąc dać czarownicy czasu na reakcję - już wyraźniej (i nim ktokolwiek zdążył go powstrzymać przed irracjonalnym, siłowym rozwiązaniem) rzucił kolejne zaklęcie. -Everte Stati- kolejne zaklęcie powędrowało w stronę krępej czarownicy, której szyderczy ton i to szaleństwo w wybałuszonych oczach działało na niego jak płachta na byka. Znowu zaglądał w oczy prawdziwych bestii, pozbawionych sumienia kreatur, które jedynie pozornie przypominały człowieka. - Nadal uważasz, że masz do czynienia z mugolem? - wycedził z silnym akcentem, który stapiał się z akcentem mieszkańców tych terenów. Prawdziwy chłopak z birminghamskich ulic.
Nie poszli. Na dźwięk tych słów wypuścił ciężko powietrze z ust. Jeżeli tajemnicze cienie nie rozpłynęły się w leśnej gęstwinie to oznaczało, że mogli zostać otoczeni. Nie lubił brzmienia tego słowa, nie lubił smaku, jakim rozchodziło się po nieco wysuszonych ustach.
Nie mylił się, nie mógł jednak powiedzieć, że ta świadomość go cieszyła. Zostali otoczeni. Czarodzieje w obdartych szatach, obłoconych butach i z szaleństwem w oczach - musieli już od jakiegoś czasu żyć wśród podmokłych terenów, a przynajmniej w jakimś celu wić się wśród drzew. Uniósł różdżkę automatycznie, kiedy nieznajomi magowie skierowali je w ich stronę z rozbrajającym czarem na ustach. Jednakże strach - ten przeklęty i wieczny towarzysz jego codzienności - zacisnął swoje długie palce na jego przełyku, nie pozwalając na wydobycie chociażby żałosnej głoski.
Mógł jedynie odetchnąć z ulgą, kiedy usłyszał zza swoich pleców inkantację Protego. Odczekał jeszcze kilku oddechów, chcąc się upewnić, że różdżka dalej spoczywa w dłoni Castora.
Skrzekliwy głos krępej czarownicy wbijał się igiełkami w jego bębenki, przez co z trudem powstrzymywał grymas chcący wkraść się na jego twarzy. Ta była zacięta i skamieniała, jakby ktoś rzucił na nią zaklęcie petryfikujące. Adrenalina pomieszana ze strachem dla umysłu skalanego wojną była destrukcyjna niczym skutki bombardy. Dlatego, gdy czarownica zaczęła szydzić z mugoli, z rzekomych niedobitków z zamku, poruszył niespokojnie szczęką. Impuls poruszył ręką szybciej niżeli rozsądek zdążył zatrzymać chęć rzucenia uroku.
Najlepszą obroną jest atak, wybrzmiał dobrze znany mu głos, gdy wypowiadał formułę zaklęcia. - Petrificus Totalus- mruknął. Być może słowa były zrozumiałe, wydostając się spomiędzy zaciśniętych, sparaliżowanych ust. Czuł jakby coś blokowało jego szczękę. Mimo to - nie chcąc dać czarownicy czasu na reakcję - już wyraźniej (i nim ktokolwiek zdążył go powstrzymać przed irracjonalnym, siłowym rozwiązaniem) rzucił kolejne zaklęcie. -Everte Stati- kolejne zaklęcie powędrowało w stronę krępej czarownicy, której szyderczy ton i to szaleństwo w wybałuszonych oczach działało na niego jak płachta na byka. Znowu zaglądał w oczy prawdziwych bestii, pozbawionych sumienia kreatur, które jedynie pozornie przypominały człowieka. - Nadal uważasz, że masz do czynienia z mugolem? - wycedził z silnym akcentem, który stapiał się z akcentem mieszkańców tych terenów. Prawdziwy chłopak z birminghamskich ulic.
Castor bez większego trudu przywołał przed siebie tarczę, która zatrzymała wiązkę pędzącego ku niemu zaklęcia; zderzając się z magiczną barierą, rozpierzchła się, a zaraz potem świetlista energia również zniknęła, pozwalając czarodziejowi na dokładniejsze przyjrzenie się szefowi bandy. Ten wydawał się niewzruszony nieudanym rozbrojeniem przeciwnika, choć krzaczaste brwi zmarszczyły się jakby ostrzegawczo; gdy się odezwał, nadal mówił spokojnym i wyważonym tonem, w którym czaiła się groźba. – Obywatelami zatroskanymi o bezpieczeństwo naszych okolic – odpowiedział Castorowi, schylając się i rozkładając na boki ramiona w karykaturze grzecznościowego ukłonu. Zaraz potem zrobił krok w lewo, a kiedy tylko postawił wielkie stopy na ziemi, reszta jego bandy zrobiła to samo – poruszając się powoli po niewidzialnym okręgu, jak okrążające zwierzynę wilki. – Nie powinniście spacerować tu samotnie, można łatwo natknąć się na mugoli… z bronią – dodał, uśmiechając się jadowicie, w tym samym momencie spoglądając na zawieszony na plecach Alfreda karabin. Otworzył usta, wyglądało na to, że chciał powiedzieć coś jeszcze – ale wyprostował się gwałtownie na widok uniesionych przez was różdżek, na krótką chwilę spoglądając w górę – na gałęzie drzewa, które w odpowiedzi na wypowiedzianą przez Castora inkantację zatrzeszczały złowieszczo; nie poruszyły się jednak w dół, nadal kołysząc się na nieistniejącym wietrze.
Pierwsze z zaklęć rzuconych przez Alfreda rozproszyło się w połowie drogi, drugie okazało się jednak celne; kobieta, do tej pory podskakująca szaleńczo, zatrzymała się natychmiast, a na jej twarzy błysnęło zaskoczenie przemieszane z wściekłością. – Protego! – wykrzyknęła; za późno – jasny promień ugodził ją w klatkę piersiową, ciało poderwało się w górę, lecąc kilka metrów w tył, bezwładne niczym szmaciana lalka. Upadła na ziemię z nieprzyjemnym tąpnięciem, zaraz potem jednak dźwignęła się na kolana; z potarganymi włosami i w ubłoconej szacie wyglądała na jeszcze bardziej szaloną. – Szubrawcy! Szlamy! Zapłacicie za to! – wrzasnęła; jej głos poniósł się daleko, gdzieś w oddali, w głębi lasu, parę ptaków poderwało się do lotu.
Reakcja pozostałych czarodziejów była błyskawiczna. Jako pierwszy zaatakował szef bandy, różdżką mierząc w Castora. – Adolebitque – wypowiedział. Stojący na prawo od niego mężczyzna, przeraźliwie chudy i zarośnięty, również wycelował w Sprouta; choć jego wargi się nie poruszyły, szarpnął mocno nadgarstkiem, a w tej samej sekundzie z jego różdżki pomknął promień zaklęcia, jasny i szybki.
Czarodziej stojący na lewo od przywódcy, niski i krępy, z kapturem naciągniętym na pokrytą bliznami twarz, wziął na cel Alfreda. – Luminis virtute – warknął; blask jasnego światła niemal natychmiast rozświetlił przestrzeń, mknąc do celu. Pozostali dwaj mężczyźni również skierowali różdżki przeciwko Alfredowi, ale tylko jednemu udało się rzucić zaklęcie poprawnie. – Distorsio – wycedził, celując w prawy łokieć Summersa.
Rzuty mg: nieudane protego, ataki czarodziejów
W Castora leci udane zaklęcie Adolebitque (czerwona linia na mapie) oraz nieznane zaklęcie niewerbalne (żółta linia na mapie).
W Alfreda leci udane zaklęcie Luminis virtute (biała linia na mapie) i Distorsio (niebieska linia).
Zaklęcie niewerbalne oraz Luminis virtute zostały rzucone z mocą powyżej 100 (ale poniżej 120) oczek.
Poniżej znajduje się mapa terenu, jeśli coś na niej byłoby niejasne - pytajcie.
(powiększenie)
Energia magiczna:
Castor: 44/50
Alfred: 41/50
Pierwsze z zaklęć rzuconych przez Alfreda rozproszyło się w połowie drogi, drugie okazało się jednak celne; kobieta, do tej pory podskakująca szaleńczo, zatrzymała się natychmiast, a na jej twarzy błysnęło zaskoczenie przemieszane z wściekłością. – Protego! – wykrzyknęła; za późno – jasny promień ugodził ją w klatkę piersiową, ciało poderwało się w górę, lecąc kilka metrów w tył, bezwładne niczym szmaciana lalka. Upadła na ziemię z nieprzyjemnym tąpnięciem, zaraz potem jednak dźwignęła się na kolana; z potarganymi włosami i w ubłoconej szacie wyglądała na jeszcze bardziej szaloną. – Szubrawcy! Szlamy! Zapłacicie za to! – wrzasnęła; jej głos poniósł się daleko, gdzieś w oddali, w głębi lasu, parę ptaków poderwało się do lotu.
Reakcja pozostałych czarodziejów była błyskawiczna. Jako pierwszy zaatakował szef bandy, różdżką mierząc w Castora. – Adolebitque – wypowiedział. Stojący na prawo od niego mężczyzna, przeraźliwie chudy i zarośnięty, również wycelował w Sprouta; choć jego wargi się nie poruszyły, szarpnął mocno nadgarstkiem, a w tej samej sekundzie z jego różdżki pomknął promień zaklęcia, jasny i szybki.
Czarodziej stojący na lewo od przywódcy, niski i krępy, z kapturem naciągniętym na pokrytą bliznami twarz, wziął na cel Alfreda. – Luminis virtute – warknął; blask jasnego światła niemal natychmiast rozświetlił przestrzeń, mknąc do celu. Pozostali dwaj mężczyźni również skierowali różdżki przeciwko Alfredowi, ale tylko jednemu udało się rzucić zaklęcie poprawnie. – Distorsio – wycedził, celując w prawy łokieć Summersa.
W Castora leci udane zaklęcie Adolebitque (czerwona linia na mapie) oraz nieznane zaklęcie niewerbalne (żółta linia na mapie).
W Alfreda leci udane zaklęcie Luminis virtute (biała linia na mapie) i Distorsio (niebieska linia).
Zaklęcie niewerbalne oraz Luminis virtute zostały rzucone z mocą powyżej 100 (ale poniżej 120) oczek.
Poniżej znajduje się mapa terenu, jeśli coś na niej byłoby niejasne - pytajcie.
(powiększenie)
Energia magiczna:
Castor: 44/50
Alfred: 41/50
Gdyby nie to, że sytuacja nie była w żadnym wypadku zabawna, może uśmiechnąłby się półgębkiem na tę próbę krzywego ukłonu. Mimo to sam pochylił głowę przed mężczyzną, ostrożnie i najwyraźniej chyba też z szacunkiem. To, czym ów szacunek mógł być motywowany — czy może pierwszą demonstracją siły skończoną (całe szczęście) niepowodzeniem, czy może rozmiarem nieznajomego, a może groteskowym dodatkiem zwisającym z szyi — nie miało teraz najmniejszego znaczenia.
— No proszę, to zupełnie tak jak my — odpowiedział, z całych sił próbując brzmieć jak najpewniej. Bezpieczeństwo leżało przecież na froncie jego myśli, ale to, przed kim należało bronić ludność, dzieliło jego (i w pewnym sensie Alfreda, przynajmniej miał taką nadzieję) od przybyłej gromady. Zmusił usta do uśmiechu, niewielkiego, ale grzecznego, tego, którym raczył klientów własnego sklepu. Ostatnie, czego potrzebowali, to eskalacja. Ledwo powstrzymał się od wypchnięcia policzka językiem, gdy zaczęli się poruszać. Nie zamierzał jednak opuszczać wzroku z wielkiego mężczyzny, póki miał go w swoim zasięgu. Aż ten wspomniał o broni.
— Wiecie, co to jest? — spytał, odchylając prędko, choć niezbyt mocno głowę do tyłu, jakby chciał wskazać na karabin na plecach Alfreda. Jeżeli szukali mugoli, mogliby dać im spokój, gdyby pomyśleli, że znaleźli to mugolskie ustrojstwo przez przypadek? Nie był dobrym kłamcą, zazwyczaj wolał po prostu poruszać się pomiędzy półprawdami, ale teraz zaciśnięcie żołądka mówiło mu, że powinien jak najprędzej próbować uspokoić sytuację. O ile się dało. — Mówiłem, żeby to zostawił, bo ściągnie na nas kłopoty, ale kto by słuchał smarkacza... — burknął chwilę później, próbując przypomnieć sobie przy tym, jak czuł się, gdy jego sugestie, czasami przecież trafne! Natrafiały na mur niechęci spowodowany jego wiekiem i idącym za nim brakiem doświadczenia. Oczywiście był świadomy, że pewnie nieznajomi zdążyli wyczuć, że jest zdenerwowany, może też, że strach powoli zaciskał się na nim, zwłaszcza na ramionach, które zgarbił nieco, jak zazwyczaj, gdy był karcony. Adrenalina płynęła przez żyły, może podpowiadała mu zupełne głupoty, ale nie było takiej rzeczy, której nie można było usprawiedliwić troską o życie własne i cudze. Ostatni raz czuł się tak w trakcie wizyty w Mungu, gdy podobnie manewrował z lordem Perseusem Black, wtedy się udało, ale czy mógł mieć pewność, że los będzie mu sprzyjał także teraz?
Spojrzał przepraszająco na wielkiego, gdy gałęzie nie poruszyły się, miast tego szeleszcząc w złowieszczy sposób. Może to dlatego, że było to magiczne drzewo? Trzeba było podejść do rzeczy poważniej? Mógłby zastanawiać się bardziej, gdyby nie to, co działo się za jego plecami.
— Zostaw panią, durniu! — prawie poczuł, jak mocno zaciśnięty żołądek wypycha z siebie całą treść, jak ta podchodzi mu do gardła i naprawdę musiał zblednąć. Zwymiotowałby, tu i teraz, z obrzydzenia do siebie i tej gry, w którą właśnie się zaplątał, ręka zadrżała, chyba poruszył nerwowo ręką, jakoś tykając krawędź szaty Alfreda, to tylko taka zgrywka, domyśl się, błagam...
— Przepraszam za niego, nerwowy jest strasz... — wypaplał prędko, gorączkowo, a z szeroko otwartych oczu naprawdę wyglądał już strach. Atmosfera gęstniała, co do tego nie było wątpliwości, ale nie zdążył nawet dokończyć zdania, nim dwie wiązki zaklęć pomknęły w jego kierunku, gdzieś na skraju świadomości zarejestrował chyba jeszcze dwie inkantacje z tyłu.
I właśnie to, że zaklęcia leciały prawdopodobnie też na Alfreda sprawiły, że Castor zdecydował się postawić wszystko na jedną kartę.
— Protego Maxima — syknął, próbując ochronić zarówno siebie, jak i towarzysza. Nie znali się mocno, nie był pewien, czy będzie w stanie zrobić to samodzielnie. On sam nie miał wiele wiary we własne umiejętności — brak przeszkolenia bojowego wychodził boleśnie w sytuacjach właśnie takich, jak te, ale nie zwalniało z podejmowania prób. — Protego Maxima — dodał raz jeszcze, ale był gotowy na przykre rozczarowanie. Odruchowo poprawił swoje ustawienie, oparł się na stopach nieco szerzej, wciąż delikatnie zgarbiony. — Cholera, przepraszam, jeszcze możemy się dogadać! Tylko na spokojnie!— bo czy zostało coś jeszcze? Inkantacja zaklęcia herszta nie była mu znana, ale to chyba od niego biła tamta poświata po festivo. A to nie nastrajało wiele lepiej niż nieświadomość tego, co jeszcze miało szansę w niego trafić.
— No proszę, to zupełnie tak jak my — odpowiedział, z całych sił próbując brzmieć jak najpewniej. Bezpieczeństwo leżało przecież na froncie jego myśli, ale to, przed kim należało bronić ludność, dzieliło jego (i w pewnym sensie Alfreda, przynajmniej miał taką nadzieję) od przybyłej gromady. Zmusił usta do uśmiechu, niewielkiego, ale grzecznego, tego, którym raczył klientów własnego sklepu. Ostatnie, czego potrzebowali, to eskalacja. Ledwo powstrzymał się od wypchnięcia policzka językiem, gdy zaczęli się poruszać. Nie zamierzał jednak opuszczać wzroku z wielkiego mężczyzny, póki miał go w swoim zasięgu. Aż ten wspomniał o broni.
— Wiecie, co to jest? — spytał, odchylając prędko, choć niezbyt mocno głowę do tyłu, jakby chciał wskazać na karabin na plecach Alfreda. Jeżeli szukali mugoli, mogliby dać im spokój, gdyby pomyśleli, że znaleźli to mugolskie ustrojstwo przez przypadek? Nie był dobrym kłamcą, zazwyczaj wolał po prostu poruszać się pomiędzy półprawdami, ale teraz zaciśnięcie żołądka mówiło mu, że powinien jak najprędzej próbować uspokoić sytuację. O ile się dało. — Mówiłem, żeby to zostawił, bo ściągnie na nas kłopoty, ale kto by słuchał smarkacza... — burknął chwilę później, próbując przypomnieć sobie przy tym, jak czuł się, gdy jego sugestie, czasami przecież trafne! Natrafiały na mur niechęci spowodowany jego wiekiem i idącym za nim brakiem doświadczenia. Oczywiście był świadomy, że pewnie nieznajomi zdążyli wyczuć, że jest zdenerwowany, może też, że strach powoli zaciskał się na nim, zwłaszcza na ramionach, które zgarbił nieco, jak zazwyczaj, gdy był karcony. Adrenalina płynęła przez żyły, może podpowiadała mu zupełne głupoty, ale nie było takiej rzeczy, której nie można było usprawiedliwić troską o życie własne i cudze. Ostatni raz czuł się tak w trakcie wizyty w Mungu, gdy podobnie manewrował z lordem Perseusem Black, wtedy się udało, ale czy mógł mieć pewność, że los będzie mu sprzyjał także teraz?
Spojrzał przepraszająco na wielkiego, gdy gałęzie nie poruszyły się, miast tego szeleszcząc w złowieszczy sposób. Może to dlatego, że było to magiczne drzewo? Trzeba było podejść do rzeczy poważniej? Mógłby zastanawiać się bardziej, gdyby nie to, co działo się za jego plecami.
— Zostaw panią, durniu! — prawie poczuł, jak mocno zaciśnięty żołądek wypycha z siebie całą treść, jak ta podchodzi mu do gardła i naprawdę musiał zblednąć. Zwymiotowałby, tu i teraz, z obrzydzenia do siebie i tej gry, w którą właśnie się zaplątał, ręka zadrżała, chyba poruszył nerwowo ręką, jakoś tykając krawędź szaty Alfreda, to tylko taka zgrywka, domyśl się, błagam...
— Przepraszam za niego, nerwowy jest strasz... — wypaplał prędko, gorączkowo, a z szeroko otwartych oczu naprawdę wyglądał już strach. Atmosfera gęstniała, co do tego nie było wątpliwości, ale nie zdążył nawet dokończyć zdania, nim dwie wiązki zaklęć pomknęły w jego kierunku, gdzieś na skraju świadomości zarejestrował chyba jeszcze dwie inkantacje z tyłu.
I właśnie to, że zaklęcia leciały prawdopodobnie też na Alfreda sprawiły, że Castor zdecydował się postawić wszystko na jedną kartę.
— Protego Maxima — syknął, próbując ochronić zarówno siebie, jak i towarzysza. Nie znali się mocno, nie był pewien, czy będzie w stanie zrobić to samodzielnie. On sam nie miał wiele wiary we własne umiejętności — brak przeszkolenia bojowego wychodził boleśnie w sytuacjach właśnie takich, jak te, ale nie zwalniało z podejmowania prób. — Protego Maxima — dodał raz jeszcze, ale był gotowy na przykre rozczarowanie. Odruchowo poprawił swoje ustawienie, oparł się na stopach nieco szerzej, wciąż delikatnie zgarbiony. — Cholera, przepraszam, jeszcze możemy się dogadać! Tylko na spokojnie!— bo czy zostało coś jeszcze? Inkantacja zaklęcia herszta nie była mu znana, ale to chyba od niego biła tamta poświata po festivo. A to nie nastrajało wiele lepiej niż nieświadomość tego, co jeszcze miało szansę w niego trafić.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Przełknął ślinę, chociaż czuł, że nawet ta czynność przychodzi mu z coraz większym trudem. Krew dudniła w uszach, a palce zaciśnięte sztywno na różdżce zaczynały się pocić, nie zwalniając jednak uścisku.
- Z czym? - rzucił bezmyślnie, chcąc iść szlakiem wyznaczonym przez Castora. Jednakże w jego uszach słowa zabrzmiały zbyt sztywno, zbyt nerwowo? A może to jedynie wina jego akcentu? Mógł się modlić, że na to zrzucą dziwny ton jego głosu, bo chociaż wojna nauczyła go opanowania podczas podobnych sytuacji to nigdy nie sprawiła, że bez zająknięcia z jego ust wypadały słowa nasączone kłamstwem. - Mój błąd - burknął jedynie niby to obrażony, ale zapewne i to wyszło mu dosyć przerysowanie, być może równie groteskowo co ozdoby zwisające z szyi ich niespodziewanych towarzyszy. Mógł się jedynie domyślać, że Castor wolałby być teraz bezpiecznej Dolinie Godryka, podobnie jak on. W tym momencie wyłączył część świadomości odpowiedzialną za podobne myśli - zadziałało to niemalże automatycznie i naturalnie. Zdrętwiałe wargi, sparaliżowane mięśnie - jak wtedy, gdy pierwszy raz stanął z karabinem w ręku, jak wtedy gdy wywleczono ich na londyńskie ulice. Coś zaskoczyło, powoli nie tylko mięśnie, ale także umysł zaczął działać na autopilocie. Bo krótkie zetknięcie dłoni Castora z materiałem rękawa przypomniało mu, że ma zadanie do wykonania - bezpiecznie odstawić młodego sklepikarza do Doliny Godryka. Odnalezienie celu, nadanie tej sytuacji zadaniowego charakteru miało pomóc utrzymać myśli na wodzy. Chociaż na chwilę, dopóki zagrożenie nie minie. Miał nadzieję, że dobrze pojął intencje alchemika - na Merlina, na kogokolwiek kto słucha, niech to będzie jedynie gra, którą dobrze odczytuje.
- Przecież nazwała mnie mugolem - stwierdził fakt, na rzekomo zdenerwowany głos młodszego czarodzieja - a przynajmniej liczył na to, że jest to jedynie gra. Przecież tak dobrze mu z oczu patrzyło, prawda? Demonstracja nie spotkała się z ciepłym przyjęciem, skrzekliwy głos wiedźmy zakłuł w uszy nie tylko Alfreda, ale także okoliczne ptaki, które spłoszone poderwały się z gałęzi do lotu. Chociaż reakcja pozostałych członków szajki była niemalże natychmiastowa, sekundy wydawały się nagle wydłużyć. - Noż kur... Protego Maxima - wypowiedziane zaklęcie być może zlało się z cisnącym się na usta przekleństwem. Nie, nie, nie. Nienienie. Dłoń - niemalże w sekundę później - jeszcze raz uniosła się i dokonała zamaszystego ruchu. Muszą wrócić do domu. Castor musi wrócić do domu. - Protego Maxima - po raz kolejny przywołał tarczę, wydawało mu się - aczkolwiek sytuacja nie sprzyjała poprawnej weryfikacji odczuć - że tym razem moc przepływająca przez niego do różdżki była mocniejsza, silniejsza niż wcześniej. I to oczekiwanie - kilka sekund po odbitym ataku, po podjęciu decyzji i pełne napięcia sekundy wpatrywania się w przeciwnika w żałosnej próbie przewidzenia jego następnego ruchu. W te kilka sekund wydawało mu się, że bicie jego serca odbija się echem w leśnej głuszy. Zwilżył spierzchnięte wargi. - Może już starczy, aye? - teraz w sumie jego głos nie był już tak nerwowy.
- Z czym? - rzucił bezmyślnie, chcąc iść szlakiem wyznaczonym przez Castora. Jednakże w jego uszach słowa zabrzmiały zbyt sztywno, zbyt nerwowo? A może to jedynie wina jego akcentu? Mógł się modlić, że na to zrzucą dziwny ton jego głosu, bo chociaż wojna nauczyła go opanowania podczas podobnych sytuacji to nigdy nie sprawiła, że bez zająknięcia z jego ust wypadały słowa nasączone kłamstwem. - Mój błąd - burknął jedynie niby to obrażony, ale zapewne i to wyszło mu dosyć przerysowanie, być może równie groteskowo co ozdoby zwisające z szyi ich niespodziewanych towarzyszy. Mógł się jedynie domyślać, że Castor wolałby być teraz bezpiecznej Dolinie Godryka, podobnie jak on. W tym momencie wyłączył część świadomości odpowiedzialną za podobne myśli - zadziałało to niemalże automatycznie i naturalnie. Zdrętwiałe wargi, sparaliżowane mięśnie - jak wtedy, gdy pierwszy raz stanął z karabinem w ręku, jak wtedy gdy wywleczono ich na londyńskie ulice. Coś zaskoczyło, powoli nie tylko mięśnie, ale także umysł zaczął działać na autopilocie. Bo krótkie zetknięcie dłoni Castora z materiałem rękawa przypomniało mu, że ma zadanie do wykonania - bezpiecznie odstawić młodego sklepikarza do Doliny Godryka. Odnalezienie celu, nadanie tej sytuacji zadaniowego charakteru miało pomóc utrzymać myśli na wodzy. Chociaż na chwilę, dopóki zagrożenie nie minie. Miał nadzieję, że dobrze pojął intencje alchemika - na Merlina, na kogokolwiek kto słucha, niech to będzie jedynie gra, którą dobrze odczytuje.
- Przecież nazwała mnie mugolem - stwierdził fakt, na rzekomo zdenerwowany głos młodszego czarodzieja - a przynajmniej liczył na to, że jest to jedynie gra. Przecież tak dobrze mu z oczu patrzyło, prawda? Demonstracja nie spotkała się z ciepłym przyjęciem, skrzekliwy głos wiedźmy zakłuł w uszy nie tylko Alfreda, ale także okoliczne ptaki, które spłoszone poderwały się z gałęzi do lotu. Chociaż reakcja pozostałych członków szajki była niemalże natychmiastowa, sekundy wydawały się nagle wydłużyć. - Noż kur... Protego Maxima - wypowiedziane zaklęcie być może zlało się z cisnącym się na usta przekleństwem. Nie, nie, nie. Nienienie. Dłoń - niemalże w sekundę później - jeszcze raz uniosła się i dokonała zamaszystego ruchu. Muszą wrócić do domu. Castor musi wrócić do domu. - Protego Maxima - po raz kolejny przywołał tarczę, wydawało mu się - aczkolwiek sytuacja nie sprzyjała poprawnej weryfikacji odczuć - że tym razem moc przepływająca przez niego do różdżki była mocniejsza, silniejsza niż wcześniej. I to oczekiwanie - kilka sekund po odbitym ataku, po podjęciu decyzji i pełne napięcia sekundy wpatrywania się w przeciwnika w żałosnej próbie przewidzenia jego następnego ruchu. W te kilka sekund wydawało mu się, że bicie jego serca odbija się echem w leśnej głuszy. Zwilżył spierzchnięte wargi. - Może już starczy, aye? - teraz w sumie jego głos nie był już tak nerwowy.
Gra rozpoczęta przez Castora zdawała się działać przez moment – chwilę, w trakcie której w kaprawym spojrzeniu potężnego mężczyzny błysnęło zwątpienie, a zmrużone oczy przesunęły się znów ku zawieszonej na plecach Alfreda broni. Uspokojenie sytuacji prawdopodobnie było możliwe, przywódca bandy zaczynał wyglądać na skorego do podjęcia dyskusji – ale wystosowany przez Summersa atak w ułamku sekundy sprawił, że spokojna fasada się rozsypała, a dookoła was rozbłysnęły promienie zaklęć, silnych, tym razem – w większości wymierzonych celnie.
Podjęta przez Castora próba obrony zakończyła się fiaskiem; srebrzysta tarcza zamajaczyła wokół niego zaledwie na moment, zaraz potem rozpraszając się w powietrzu. Podobny los spotkał pierwszą z barier wzniesionych przez Alfreda, a choć za drugim razem różdżka pod jego palcami rozgrzała się mocniej, zmuszając magiczne cząsteczki do zgęstnienia i otoczenia go ochronną energią, to stało się to zbyt późno, by powstrzymać nadlatujące z różnych kierunków promienie.
Jako pierwszy skutki wrogich zaklęć odczuł Castor – jego ciało się szarpnęło, poderwane w górę niewidzialną siłą, obracając się do góry nogami – i tak pozostając, zawieszone w powietrzu na niemożliwej do dostrzeżenia, niematerialnej linie, bezwładne, wiotkie; w tej samej sekundzie czarodziej poczuł, jak wokół jego klatki piersiowej zaciska się upleciony z magii łańcuch, przyciskając do ciała ramiona, paląc – atakując zakończenia nerwowe trudnym do zniesienia pieczeniem, obezwładniającym bólem, wypełniając powietrze zapachem palonej skóry i materiału, w jednej chwili przywierającego do rozpalonego do czerwoności ciała.
W tym samym czasie Alfreda zalała jasność – a później ciemność, pustka wypełniona rozbłyskującymi fajerwerkami, czerń zalewająca zmysły; polana, magiczne drzewo i dźwigająca się na nogi kobieta zniknęli z jego pola widzenia, a on sam przestał dostrzegać cokolwiek – zamykanie powiek nie robiło różnicy, nie widział nic – prócz kolejnej fali bieli, która rozlała się pod jego powiekami, gdy w prawym łokciu coś trzasnęło nieprzyjemnie, a jedno uderzenie serca później wzdłuż ramienia Alfreda rozlał się ból, przeszywający i niemożliwy do zignorowania; ręka zwisła częściowo bezwładnie, a chociaż czarodziej nadal mógł nią ruszać, to każde uniesienie różdżki wywoływało kolejną falę cierpienia.
– Może już starczy, aye? – usłyszeliście skrzekliwy głos kobiety, która najwyraźniej musiała już wstać, bo jej słowa rozległy się niedaleko; między głoskami dźwięczała drwina, gdy czarownica przedrzeźniała Alfreda, powtarzając jego ostatnie pytanie. – Będziecie się modlić, żebyśmy uznali, że starczy, oj tak – dodała z wyraźnym zadowoleniem, po czym się zaśmiała.
– Nie mamy czasu na zabawę – wciął się dowódca, podchodząc bliżej; zawieszony do góry nogami Castor był w stanie zobaczyć jego zbliżające się buty, ale żeby spojrzeć mu w twarz, musiał wykręcić głowę pod niewygodnym kątem; Alfred nie widział nic, jedynie słysząc ludzi zmieniających pozycję dookoła niego. – Rzućcie różdżki i mówcie, coście za jedni. Imiona, nazwiska. Gdzie macie schowane dokumenty? I skąd wzięliście to mugolskie żelastwo? – Zrobił krótką pauzę, po czym dodał ostrzegawczo: – Lepiej dla was, żebym nie musiał pytać dwa razy.
Aktywne zaklęcia i eliksiry:
Adolebitque (Castor) - 1/2 tury
Levicorpus (Castor) - 1/3 tury
Żywotność i minus do kości:
Castor - 125/145 (-5) (15 - poparzenia tułowia; 5 - psychiczne)
Alfred - 208/235 (-5) (dodatkowe -10 dla czynności wymagających użycia prawej ręki) (27 - wyłamanie kości ze stawu łokciowego prawej ręki, oślepienie - 1/3 tury)
Energia magiczna:
Castor: 40/50
Alfred: 37/50
Podjęta przez Castora próba obrony zakończyła się fiaskiem; srebrzysta tarcza zamajaczyła wokół niego zaledwie na moment, zaraz potem rozpraszając się w powietrzu. Podobny los spotkał pierwszą z barier wzniesionych przez Alfreda, a choć za drugim razem różdżka pod jego palcami rozgrzała się mocniej, zmuszając magiczne cząsteczki do zgęstnienia i otoczenia go ochronną energią, to stało się to zbyt późno, by powstrzymać nadlatujące z różnych kierunków promienie.
Jako pierwszy skutki wrogich zaklęć odczuł Castor – jego ciało się szarpnęło, poderwane w górę niewidzialną siłą, obracając się do góry nogami – i tak pozostając, zawieszone w powietrzu na niemożliwej do dostrzeżenia, niematerialnej linie, bezwładne, wiotkie; w tej samej sekundzie czarodziej poczuł, jak wokół jego klatki piersiowej zaciska się upleciony z magii łańcuch, przyciskając do ciała ramiona, paląc – atakując zakończenia nerwowe trudnym do zniesienia pieczeniem, obezwładniającym bólem, wypełniając powietrze zapachem palonej skóry i materiału, w jednej chwili przywierającego do rozpalonego do czerwoności ciała.
W tym samym czasie Alfreda zalała jasność – a później ciemność, pustka wypełniona rozbłyskującymi fajerwerkami, czerń zalewająca zmysły; polana, magiczne drzewo i dźwigająca się na nogi kobieta zniknęli z jego pola widzenia, a on sam przestał dostrzegać cokolwiek – zamykanie powiek nie robiło różnicy, nie widział nic – prócz kolejnej fali bieli, która rozlała się pod jego powiekami, gdy w prawym łokciu coś trzasnęło nieprzyjemnie, a jedno uderzenie serca później wzdłuż ramienia Alfreda rozlał się ból, przeszywający i niemożliwy do zignorowania; ręka zwisła częściowo bezwładnie, a chociaż czarodziej nadal mógł nią ruszać, to każde uniesienie różdżki wywoływało kolejną falę cierpienia.
– Może już starczy, aye? – usłyszeliście skrzekliwy głos kobiety, która najwyraźniej musiała już wstać, bo jej słowa rozległy się niedaleko; między głoskami dźwięczała drwina, gdy czarownica przedrzeźniała Alfreda, powtarzając jego ostatnie pytanie. – Będziecie się modlić, żebyśmy uznali, że starczy, oj tak – dodała z wyraźnym zadowoleniem, po czym się zaśmiała.
– Nie mamy czasu na zabawę – wciął się dowódca, podchodząc bliżej; zawieszony do góry nogami Castor był w stanie zobaczyć jego zbliżające się buty, ale żeby spojrzeć mu w twarz, musiał wykręcić głowę pod niewygodnym kątem; Alfred nie widział nic, jedynie słysząc ludzi zmieniających pozycję dookoła niego. – Rzućcie różdżki i mówcie, coście za jedni. Imiona, nazwiska. Gdzie macie schowane dokumenty? I skąd wzięliście to mugolskie żelastwo? – Zrobił krótką pauzę, po czym dodał ostrzegawczo: – Lepiej dla was, żebym nie musiał pytać dwa razy.
Adolebitque (Castor) - 1/2 tury
Levicorpus (Castor) - 1/3 tury
Żywotność i minus do kości:
Castor - 125/145 (-5) (15 - poparzenia tułowia; 5 - psychiczne)
Alfred - 208/235 (-5) (dodatkowe -10 dla czynności wymagających użycia prawej ręki) (27 - wyłamanie kości ze stawu łokciowego prawej ręki, oślepienie - 1/3 tury)
Energia magiczna:
Castor: 40/50
Alfred: 37/50
Sensacja, która wstrząsnęła jego ciałem, która szarpnęła nim tak mocno, że nagle świat — dosłownie — wywrócił się do góry nogami, złapała go zupełnie nieprzygotowanego fizycznie. Miał jakieś pojęcie o swoich raczej miernych umiejętnościach obrony i jeszcze mierniejszych ataku, spodziewał się, że tarcza może nie wyjść, a mimo to policzki miast najpierw zblednąć zupełnie, niczym płótno szykowane przez malarza do przyjęcia farb, zapłonęły czerwienią wstydu, że dał się złapać w tak nie dość, że kompromitującej, to jeszcze niebywale niewygodnej pozycji. Niewiele miał jednak czasu na jakąkolwiek analizę — drugie z zaklęć uderzyło w niego bez większych przeszkód, a zapach, który temu towarzyszył, zapisze się w pamięci Castora na długi czas.
Odruchowo próbował się szarpnąć — wyrwać, znaleźć to jedno ogniwo, przecież miał już doświadczenie z łańcuchami, siedem pełni za nim, Michael uczył go, jak wydostawać się z mocnych uścisków, oczywiście w razie konieczności. Wiedza ta jednak nie dała mu wiele, możliwe, że nie dała n i c, bo oto chwilową ciszę w lesie przerwał jego krzyk — krzyk jeszcze, nie ryk, tylko nie ryk. Rozdzierający, pełny bólu, drapiący w ścianki zaciśniętego ze strachu gardła, słony od łez, choć te — wbrew prawom logiki, a podług praw zaklęcia, które zatrzymało go do góry nogami — nie spływały w dół twarzy, ku nosowi i ustom, miast tego sunęły po brwiach i czole, część z nich zatrzymywała się w jasnych lokach młodego mężczyzny, reszta skapywała na ziemię zaraz pod nim. Jakiś impuls, może przebłyski klarowności mówiły mu, by się nie ruszał. Że ruch podrażni jeszcze więcej miejsc, ale jakże tu się nie ruszać, gdy ciało płonęło żywym ogniem? Na moment — a może na dłużej, może na godzinę, bo sekundy ciągnęły się w cierpieniu ponad jego zrozumienie — wyłącznie wył. Nigdy nie był silny, nigdy nie był bohaterem, znał za to reakcje na bólowe impulsy, całkiem nieźle rozumiał anatomię czarodziejską i trochę też mugolską, ale nawet ta wiedza, to, że reagował tak jak każdy inny, nie potrafiła schłodzić bólu upokorzenia, chyba jeszcze gorszego od tego, co paliło skórę, wgryzało się smrodem w nadwrażliwe nozdrza. Nie był pewien — chyba nie miał siły myśleć — tego, co działo się w tym momencie z Alfredem. Gdyby mógł na niego wpłynąć, pewnie kazałby mu uciekać, jakimkolwiek sposobem. Może nie zaalarmuje od razu tego, kogo trzeba, ale wystarczyłoby przecież, że wróciłby do Doliny, do Leśnej Lecznicy, a tam...
— Co... będziemy... robić? — wysapał przez zaciśnięte zęby, większość sił kumulując na dwóch rzeczach — pierwszą z nich było utrzymanie różdżki w ręku, drugą zaś powstrzymanie rosnącej w nim chęci ponownego rozdarcia okolicy Szarodrzewa własnym krzykiem. Ale słowa czarownicy brzmiały jakoś dziwnie. Pomimo odkrycia tajemnicy swego pochodzenia, wychował się przecież w czystokrwistej, tradycjonalistycznej rodzinie. Nie wiedział do końca, czym jest religia, a tym bardziej co oznaczało modlić się. Ale skrzekliwy głos ugodzonej wcześniej zaklęciem jędzy miał w sobie coś, co potrafiło wyrwać go do żywych nawet w momencie, w którym był bliski przekonania, że zaraz umrze.
Tylko raz był tego bliżej.
Ale wtedy nie ryzykował życiem kogoś innego.
Gdy otworzył zaciśnięte dotychczas powieki, zza zasłony łez zamajaczyły mu ubłocone buciska. Każdy wdech i wydech, który z siebie wydawał, przypominał bardziej mieszankę syknięcia i charknięcia, nie był to przemiły dźwięk, a tym bardziej widok i zapach. Spróbował wykręcić głowę — wbrew instynktowi, który nakazywał nie ruszać się tak długo, jak tylko mógł — ale jeżeli mógł uratować przynajmniej coś, cokolwiek, nawet cząstkę Alfreda lub siebie, bez narażania na szwank sprawy, musiał spróbować.
— Ja jestem... — sapnął, po części znów wpadając w marazm wywołany bólem, przez kilka sekund po prostu piszcząc przeciągle, gdy łzy nie ustawały. Ten zabieg dał mu jednak czas na kolejną, chyba jeszcze bardziej desperacką próbę ratunku. Musiał przypomnieć sobie kogoś, kto mógłby wzbudzić ich zaufanie. Uwiarygodnić i jego, i Alfreda w tym miejscu, lesie zapomnianym przez Merlina i Morganę. Kogoś z czystokrwistym nazwiskiem, kogoś, kto mógłby równie dobrze być szmalcownikiem, kogoś, kto...
Prefekt naczelny pamiętał swoich uczniów.
— Connor Multon — i jeżeli jego kłamstwo zostanie przyjęte, prawdopodobnie właśnie zafundował pewnemu szczególnie niemiłemu Ślizgonowi społeczny awans. Nie powinien się obrazić, chyba, że usłyszy historię o tym, jak spłakał się w lesie. Ale po kolei. — A on... — nie miał większego wyjścia niż próbować, naprawdę próbować nad sobą panować. Musiał ich stąd wyciągnąć. — To mój brat, Conrad — nie miał ani czasu, ani ochoty na wymyślanie drugiego pseudonimu, ale próbował mówić na tyle głośno i wyraźnie, by Alfred mógł zapamiętać fałszywe dane i na tyle, ile pozwalały mu łańcuchy wżynające się w ciało. Nie było to łatwe zadanie, spływająca w dół krew sprawiała, że było mu niedobrze na więcej niż jeden sposób. — Dokumentów... — wziął kolejny wdech, smród, ból, ogień — Nie mamy! Okradli nas! — krzyknął, choć początkowo nie miał tego zamiaru. Organizm robił jednak swoje, znów wrzeszczał z całej dostępnej, choć marnej siły, zupełnie już blady, stanowiąc kolejne wcielenie obrazu nędzy i rozpaczy. — Ty—tydzień temu... — dodał już ciszej, czując, że całe ciało zaczyna się trząść. Nawet jeżeli pragnął napięcia mięśni, pozostania w bezruchu, instynkty występowały przeciwko zdrowemu rozsądkowi.
Tylko spokojnie, tylko spokojnie...
— Poszliśmy... na szaber... mieli mugoli wykurzyć... — kontynuował, teraz już bardziej charcząc, niż mówiąc, próbując patrzeć hersztowi w oczy, jednakże bez cienia buty, a tylko z błaganiem o pomoc i strachem — pierwotnym, nieudawanym. Własne emocje przelewał w fałszywą historyjkę, przynajmniej próbując układać ją w coś logicznego. Ile takich historii słyszał, o ilu czytał? — Ale oni tam byli i... — znów zacisnął powieki, sklejone od łez jasne rzęsy wcisnęły się w napiętą grymasem bólu skórę. — Conrad ich pogonił, wziął to na pamiątkę... — to oczywiście oznaczało mugolskie żelastwo. Może przez własne krzyki, może przez nieuwagę nie podjął jednak tematu różdżki, swoją trzymając wciąż w dłoni, białej i drżącej od siły nacisku.
— My... — zaczął, starając się otworzyć oczy, choć z każdą mijającą chwilą wydawało się, że czuł się coraz gorzej. — Nie chcemy się z wami bić... Ja... Uzdrawiam trochę, szukaliśmy tam... serc do eliksirów... — a powrót na znajome wody wiedzy chyba mógł go uwiarygodnić. Postarał się raz jeszcze przełknąć podchodzącą do gardła treść żołądkową. Brakowało jeszcze, by spadł we własne wymiociny. — Wam... Jak boli... Też pomogę, ale... — charkliwy oddech, chyba zakrztusił się własną śliną.
Kaszel rozdarł gardło, poruszył ciałem, łańcuch wżynał się dalej.
Na straży zdrowych zmysłów pozostało błaganie.
— Błagam, puśćcie!
Odruchowo próbował się szarpnąć — wyrwać, znaleźć to jedno ogniwo, przecież miał już doświadczenie z łańcuchami, siedem pełni za nim, Michael uczył go, jak wydostawać się z mocnych uścisków, oczywiście w razie konieczności. Wiedza ta jednak nie dała mu wiele, możliwe, że nie dała n i c, bo oto chwilową ciszę w lesie przerwał jego krzyk — krzyk jeszcze, nie ryk, tylko nie ryk. Rozdzierający, pełny bólu, drapiący w ścianki zaciśniętego ze strachu gardła, słony od łez, choć te — wbrew prawom logiki, a podług praw zaklęcia, które zatrzymało go do góry nogami — nie spływały w dół twarzy, ku nosowi i ustom, miast tego sunęły po brwiach i czole, część z nich zatrzymywała się w jasnych lokach młodego mężczyzny, reszta skapywała na ziemię zaraz pod nim. Jakiś impuls, może przebłyski klarowności mówiły mu, by się nie ruszał. Że ruch podrażni jeszcze więcej miejsc, ale jakże tu się nie ruszać, gdy ciało płonęło żywym ogniem? Na moment — a może na dłużej, może na godzinę, bo sekundy ciągnęły się w cierpieniu ponad jego zrozumienie — wyłącznie wył. Nigdy nie był silny, nigdy nie był bohaterem, znał za to reakcje na bólowe impulsy, całkiem nieźle rozumiał anatomię czarodziejską i trochę też mugolską, ale nawet ta wiedza, to, że reagował tak jak każdy inny, nie potrafiła schłodzić bólu upokorzenia, chyba jeszcze gorszego od tego, co paliło skórę, wgryzało się smrodem w nadwrażliwe nozdrza. Nie był pewien — chyba nie miał siły myśleć — tego, co działo się w tym momencie z Alfredem. Gdyby mógł na niego wpłynąć, pewnie kazałby mu uciekać, jakimkolwiek sposobem. Może nie zaalarmuje od razu tego, kogo trzeba, ale wystarczyłoby przecież, że wróciłby do Doliny, do Leśnej Lecznicy, a tam...
— Co... będziemy... robić? — wysapał przez zaciśnięte zęby, większość sił kumulując na dwóch rzeczach — pierwszą z nich było utrzymanie różdżki w ręku, drugą zaś powstrzymanie rosnącej w nim chęci ponownego rozdarcia okolicy Szarodrzewa własnym krzykiem. Ale słowa czarownicy brzmiały jakoś dziwnie. Pomimo odkrycia tajemnicy swego pochodzenia, wychował się przecież w czystokrwistej, tradycjonalistycznej rodzinie. Nie wiedział do końca, czym jest religia, a tym bardziej co oznaczało modlić się. Ale skrzekliwy głos ugodzonej wcześniej zaklęciem jędzy miał w sobie coś, co potrafiło wyrwać go do żywych nawet w momencie, w którym był bliski przekonania, że zaraz umrze.
Tylko raz był tego bliżej.
Ale wtedy nie ryzykował życiem kogoś innego.
Gdy otworzył zaciśnięte dotychczas powieki, zza zasłony łez zamajaczyły mu ubłocone buciska. Każdy wdech i wydech, który z siebie wydawał, przypominał bardziej mieszankę syknięcia i charknięcia, nie był to przemiły dźwięk, a tym bardziej widok i zapach. Spróbował wykręcić głowę — wbrew instynktowi, który nakazywał nie ruszać się tak długo, jak tylko mógł — ale jeżeli mógł uratować przynajmniej coś, cokolwiek, nawet cząstkę Alfreda lub siebie, bez narażania na szwank sprawy, musiał spróbować.
— Ja jestem... — sapnął, po części znów wpadając w marazm wywołany bólem, przez kilka sekund po prostu piszcząc przeciągle, gdy łzy nie ustawały. Ten zabieg dał mu jednak czas na kolejną, chyba jeszcze bardziej desperacką próbę ratunku. Musiał przypomnieć sobie kogoś, kto mógłby wzbudzić ich zaufanie. Uwiarygodnić i jego, i Alfreda w tym miejscu, lesie zapomnianym przez Merlina i Morganę. Kogoś z czystokrwistym nazwiskiem, kogoś, kto mógłby równie dobrze być szmalcownikiem, kogoś, kto...
Prefekt naczelny pamiętał swoich uczniów.
— Connor Multon — i jeżeli jego kłamstwo zostanie przyjęte, prawdopodobnie właśnie zafundował pewnemu szczególnie niemiłemu Ślizgonowi społeczny awans. Nie powinien się obrazić, chyba, że usłyszy historię o tym, jak spłakał się w lesie. Ale po kolei. — A on... — nie miał większego wyjścia niż próbować, naprawdę próbować nad sobą panować. Musiał ich stąd wyciągnąć. — To mój brat, Conrad — nie miał ani czasu, ani ochoty na wymyślanie drugiego pseudonimu, ale próbował mówić na tyle głośno i wyraźnie, by Alfred mógł zapamiętać fałszywe dane i na tyle, ile pozwalały mu łańcuchy wżynające się w ciało. Nie było to łatwe zadanie, spływająca w dół krew sprawiała, że było mu niedobrze na więcej niż jeden sposób. — Dokumentów... — wziął kolejny wdech, smród, ból, ogień — Nie mamy! Okradli nas! — krzyknął, choć początkowo nie miał tego zamiaru. Organizm robił jednak swoje, znów wrzeszczał z całej dostępnej, choć marnej siły, zupełnie już blady, stanowiąc kolejne wcielenie obrazu nędzy i rozpaczy. — Ty—tydzień temu... — dodał już ciszej, czując, że całe ciało zaczyna się trząść. Nawet jeżeli pragnął napięcia mięśni, pozostania w bezruchu, instynkty występowały przeciwko zdrowemu rozsądkowi.
Tylko spokojnie, tylko spokojnie...
— Poszliśmy... na szaber... mieli mugoli wykurzyć... — kontynuował, teraz już bardziej charcząc, niż mówiąc, próbując patrzeć hersztowi w oczy, jednakże bez cienia buty, a tylko z błaganiem o pomoc i strachem — pierwotnym, nieudawanym. Własne emocje przelewał w fałszywą historyjkę, przynajmniej próbując układać ją w coś logicznego. Ile takich historii słyszał, o ilu czytał? — Ale oni tam byli i... — znów zacisnął powieki, sklejone od łez jasne rzęsy wcisnęły się w napiętą grymasem bólu skórę. — Conrad ich pogonił, wziął to na pamiątkę... — to oczywiście oznaczało mugolskie żelastwo. Może przez własne krzyki, może przez nieuwagę nie podjął jednak tematu różdżki, swoją trzymając wciąż w dłoni, białej i drżącej od siły nacisku.
— My... — zaczął, starając się otworzyć oczy, choć z każdą mijającą chwilą wydawało się, że czuł się coraz gorzej. — Nie chcemy się z wami bić... Ja... Uzdrawiam trochę, szukaliśmy tam... serc do eliksirów... — a powrót na znajome wody wiedzy chyba mógł go uwiarygodnić. Postarał się raz jeszcze przełknąć podchodzącą do gardła treść żołądkową. Brakowało jeszcze, by spadł we własne wymiociny. — Wam... Jak boli... Też pomogę, ale... — charkliwy oddech, chyba zakrztusił się własną śliną.
Kaszel rozdarł gardło, poruszył ciałem, łańcuch wżynał się dalej.
Na straży zdrowych zmysłów pozostało błaganie.
— Błagam, puśćcie!
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Sam nie wiedział, czy spowiła go dogłębna ciemność czy oślepiająca jasność. Oczy jednak nie mogły dojrzeć nic mimo iż w pierwszych odruchach próbował jakby zetrzeć - miał nadzieję chwilową - ślepotę szybkimi mrugnięciami.
Dlaczego?
Przecież był pewien, że zaklęcie podziałało.
Czasem jednak wystarczyły sekundy. O sekundę spóźniona ręka, słowa zbyt długo rodzące się w krtani. Chociaż on nie widział nic prócz rozprysków wytłumionego światła na ciemnej powłoce, to słyszał wszystko, co działo się dookoła. Miał wrażenie, że serce obija się o żebra, niczym zamknięte w klatce zwierzę, które rozpaczliwie próbuje znaleźć wyjście. Pilnował oddechu, skupiając się na nim, tylko na nim. Pochłaniająca go ciemność próbowała wciągnąć go pod powierzchnię. Pojedyncze myśli wydostawały się zza drzwi. Wyciągały po niego swoje szpony.
Krzyk. Ten wwiercał się w jego bębenki, przeszywał każdą komórkę. Przez moment - pierwszy oddech - nie wiedział, czy ten krzyk będący niby melodia przeszłości poniosła się echem z głębin wspomnień, czy to krzyk Castora poniósł się wśród leśnej głuszy.
Nienienie. To jeszcze dzieciak.
Dzieciak. Nie wiedział jednak co zmroziło jego mięśnie, nie zerwało ich w gwałtownym ruchu - strach czy rozsądek. Gwałtowny ruch mógłby spotkać się z agresywną odpowiedzią.
Rwący, jednorazowy ból rozszedł się po jego ciele falą, swój początek mając w prawej ręce. Trudno było mu nawet określić, w którym miejscu zogniskował się ból i co tak właściwie mu było. Krzyk uwiązł mu w gardle, napinając żyły. Nie zakrył nim w bólu wypowiadanych słów Castora. Może to zbyteczny, irracjonalny upór, jednakże nie chciał karmić bestii satysfakcją. Zamiast tego słowa gdzieś zgrzytały między zębami, uwięzione za zaciśniętymi szczelnie ustami. Czuł, jak ból podrażniał żołądek. Był przygotowany na jego następstwa. Tak samo, jak wtedy gdy... nienienie. To słowo zdawało się rażącą czerwienią wybijać na tle innych myśli.
I prawie nie myślał już o skrzekliwym głosie kobiety, o tym ile wysiłku kosztowała go ta bierność. I za wszelką cenę nie chciał myśleć o tym, że nawet powieka by mu nie drgnęła, gdyby to ona miała dzisiaj pożegnać się z życiem. Bestia, nie człowiek.
Conrad Multon - na potrzeby chwili to takie personalia nadał mu Castor.
Zdrętwiałe palce wciąż uparcie zaciskały się na różdżce. Nie złoży broni.
- Przecież - słowo wyślizgnęło się spomiędzy ciasno zaciskanych ust. - Przecież się jakoś dogadamy, tylko na Merlina puśćcie młodego - głos miał zachrypnięty. Gorączkowo niemal - gdy oswoił się z bólem, gdy powoli zaczynał się przyzwyczajać do ciemności spowijającej oczy - zaczął myśleć, jak wyciągnąć Castora. Jak przerwać to, co przykładało się do jego cierpienia. - Z nami marnujecie jedynie czas, - ślina napływała mu do ust, a jednocześnie czuł suchość na języku. - Źle zaczęliśmy, mój błąd, ale mój brat to zdolny dzieciak, a poobijany raczej nie bardzo będzie mógł wam pomóc - na szczęście - chyba - spostrzegawczość jeszcze go nie opuściła i chociaż nie mógł widzieć czy banda potrzebowała pomocy uzdrowiciela, to mógł próbować, prawda? - Ci mugole, oni kręcą się w okolicach Claverdon, chyba próbując tamtędy spieprzyć na południe - kłamcą był okropnym, ale próbował wykorzystać swoją znajomość tutejszych terenów, żeby jakoś przekonać ich do kłamstwa, którym próbował ich karmić Castor. I znowu - zanim zdążył się skarcić - wzywał kogokolwiek, kto słuchał do pomocy, chyba licząc na jakiś cud. Bo czasem jedynie przebłysk szczęścia mógł uratować życie.
Dlaczego?
Przecież był pewien, że zaklęcie podziałało.
Czasem jednak wystarczyły sekundy. O sekundę spóźniona ręka, słowa zbyt długo rodzące się w krtani. Chociaż on nie widział nic prócz rozprysków wytłumionego światła na ciemnej powłoce, to słyszał wszystko, co działo się dookoła. Miał wrażenie, że serce obija się o żebra, niczym zamknięte w klatce zwierzę, które rozpaczliwie próbuje znaleźć wyjście. Pilnował oddechu, skupiając się na nim, tylko na nim. Pochłaniająca go ciemność próbowała wciągnąć go pod powierzchnię. Pojedyncze myśli wydostawały się zza drzwi. Wyciągały po niego swoje szpony.
Krzyk. Ten wwiercał się w jego bębenki, przeszywał każdą komórkę. Przez moment - pierwszy oddech - nie wiedział, czy ten krzyk będący niby melodia przeszłości poniosła się echem z głębin wspomnień, czy to krzyk Castora poniósł się wśród leśnej głuszy.
Nienienie. To jeszcze dzieciak.
Dzieciak. Nie wiedział jednak co zmroziło jego mięśnie, nie zerwało ich w gwałtownym ruchu - strach czy rozsądek. Gwałtowny ruch mógłby spotkać się z agresywną odpowiedzią.
Rwący, jednorazowy ból rozszedł się po jego ciele falą, swój początek mając w prawej ręce. Trudno było mu nawet określić, w którym miejscu zogniskował się ból i co tak właściwie mu było. Krzyk uwiązł mu w gardle, napinając żyły. Nie zakrył nim w bólu wypowiadanych słów Castora. Może to zbyteczny, irracjonalny upór, jednakże nie chciał karmić bestii satysfakcją. Zamiast tego słowa gdzieś zgrzytały między zębami, uwięzione za zaciśniętymi szczelnie ustami. Czuł, jak ból podrażniał żołądek. Był przygotowany na jego następstwa. Tak samo, jak wtedy gdy... nienienie. To słowo zdawało się rażącą czerwienią wybijać na tle innych myśli.
I prawie nie myślał już o skrzekliwym głosie kobiety, o tym ile wysiłku kosztowała go ta bierność. I za wszelką cenę nie chciał myśleć o tym, że nawet powieka by mu nie drgnęła, gdyby to ona miała dzisiaj pożegnać się z życiem. Bestia, nie człowiek.
Conrad Multon - na potrzeby chwili to takie personalia nadał mu Castor.
Zdrętwiałe palce wciąż uparcie zaciskały się na różdżce. Nie złoży broni.
- Przecież - słowo wyślizgnęło się spomiędzy ciasno zaciskanych ust. - Przecież się jakoś dogadamy, tylko na Merlina puśćcie młodego - głos miał zachrypnięty. Gorączkowo niemal - gdy oswoił się z bólem, gdy powoli zaczynał się przyzwyczajać do ciemności spowijającej oczy - zaczął myśleć, jak wyciągnąć Castora. Jak przerwać to, co przykładało się do jego cierpienia. - Z nami marnujecie jedynie czas, - ślina napływała mu do ust, a jednocześnie czuł suchość na języku. - Źle zaczęliśmy, mój błąd, ale mój brat to zdolny dzieciak, a poobijany raczej nie bardzo będzie mógł wam pomóc - na szczęście - chyba - spostrzegawczość jeszcze go nie opuściła i chociaż nie mógł widzieć czy banda potrzebowała pomocy uzdrowiciela, to mógł próbować, prawda? - Ci mugole, oni kręcą się w okolicach Claverdon, chyba próbując tamtędy spieprzyć na południe - kłamcą był okropnym, ale próbował wykorzystać swoją znajomość tutejszych terenów, żeby jakoś przekonać ich do kłamstwa, którym próbował ich karmić Castor. I znowu - zanim zdążył się skarcić - wzywał kogokolwiek, kto słuchał do pomocy, chyba licząc na jakiś cud. Bo czasem jedynie przebłysk szczęścia mógł uratować życie.
Przepełniony cierpieniem wrzask Castora poniósł się po okolicy wyraźnie, odbijając się odległym echem, kiedy jednak ucichł, znikąd nie nadszedł ratunek; jedyną odpowiedzią był śmiech - ten sam szaleńczy chichot, który słyszeliście już wcześniej, i byliście w stanie bezbłędnie przypisać go do potarganej czarownicy. - Błagać, kochanieńki - odpowiedziała na wydyszane pytanie, głosem tak wysokim, jakby zwracała się do dziecka; spod sylab wciąż przebijała się niegodziwość, wiedźma sprawiała wrażenie, jakby cała sytuacja ją bawiła.
Dowódca bandy nie upomniał jej już w żaden sposób, ale nie przyłączył się do słownych prowokacji, zamiast tego podchodząc bliżej Castora; ubłocone buty zatrzymały się, a sekundę później wysoki mężczyzna przykucnął - sprawiając, że jego twarz znalazła się dokładnie naprzeciwko zawieszonej do góry nogami twarzy młodzieńca; przez smród palonego ciała i materiału, przez ból i pieczenie, przedarł się nowy bodziec w postaci oddechu - kwaśnego, cuchnącego nieprzyjemnie, połączonego ze słodkawą wonią rozkładu, która musiała unosić się znad osobliwego naszyjnika. Z tej odległości Castor, pomimo zacierających pole widzenia łez, mógł dostrzec, że na skórzanym rzemieniu w istocie wisiały ludzkie kciuki - odcięte zaskakująco równo za pomocą czegoś ostrego, bez poszarpanych fragmentów skóry; na niektórych wciąż znajdowały się pierścienie. - Multon? - powtórzył, mrużąc oczy. - Leith, sprawdź to - warknął, nieco głośniej; usłyszeliście szuranie, szelest pergaminu, później przez chwilę panowała cisza - wypełniana jedynie waszymi dalszymi tłumaczeniami.
- Tu faktycznie jest jakiś Connor Multon, szefie - dotarło do was po chwili; głos był nowy i dobiegał gdzieś z tyłu, prawdopodobnie należąc do jednego ze zbirów, którzy do tej pory zachowywali milczenie. - Ale nie widzę żadnego Conrada - dodał ten sam czarodziej.
Kucający mężczyzna zacmokał. - Okradli was, co? Tydzień temu? I do tej pory nie zmartwiło was, że ktoś łazi sobie z waszymi papierami? - Pokręcił głową. - Dla mnie wygląda to tak - kontynuował, prostując się i znikając Castorowi z pola widzenia; obaj słyszeliście jednak jego ciężkie kroki, kiedy przechadzał się w tę i z powrotem, jakby z namysłem. - Nasz Conrad jest zdrajcą pomagającym mugolskim niedobitkom, który łutem szczęścia uchował się przed sprawiedliwością, a ty pomagasz mu uciec. Dlaczego? To jakiś twój szlamowaty kuzyn? Widzę rodzinne podobieństwo - zapytał, nie zaczekał jednak na odpowiedź, dosyć niespodziewanie znów pojawiając się przed Castorem. Jego dłoń, potężna, zacisnęła się na włosach młodzieńca, zmuszając go, by zadarł głowę do góry. - Nie chcę bez sensu przelewać czystej krwi, Multon. Dobrze ci z oczu patrzy, pewnie się zlitowałeś nad rodziną, ale nie ma po co trzymać przy życiu zgniłych gałęzi. Powiedz nam, co to za jeden, i gdzie jest reszta jego kumpli z żelaznymi różdżkami, a zostawimy cię przy życiu i nawet podzielimy się zapłatą - powiedział, uśmiechając się, pokazując dwa rzędy nadpsutych, żółtawych zębów.
W tym samym czasie do wciąż oślepionego Alfreda podeszło dwóch mężczyzn, których obecność wyczuł tuż za swoimi plecami; w kolejnej sekundzie ktoś boleśnie kopnął go w tył kolana, zmuszając nogi do ugięcia, próbując sprowadzić go na ziemię, na klęczki; dwie pary silnych rąk zacisnęły się na jego ramionach, przytrzymując go - i sprawiając, że wzdłuż tego zranionego rozlała się kolejna fala oślepiającego bólu. - Jasne, możemy się dogadać - odezwała się kobieta; sądząc po tym, skąd dobiegał jej głos, musiała znajdować się tuż przed Alfredem. - Ciebie spotka to, na co zasłużyłeś, ale wciąż możesz pomóc braciszkowi - dodała głośno, prawie śpiewnie. - Claverdon, mówisz? Gdzie dokładnie? Zaprowadzisz nas do nich? - zapytała. - Jeżeli faktycznie ich tam znajdziemy, puścimy małego Connora wolno - zapewniła; nie widzieliście wyrazu jej twarzy, ale mieliście wrażenie, że się przy tym uśmiechała.
Aktywne zaklęcia i eliksiry:
Adolebitque (Castor) - 2/2 tury
Levicorpus (Castor) - 2/3 tury
Żywotność i minus do kości:
Castor - 132/172 (-10) (30 - poparzenia tułowia; 10 - psychiczne)
Alfred - 208/235 (-5) (dodatkowe -10 dla czynności wymagających użycia prawej ręki) (27 - wyłamanie kości ze stawu łokciowego prawej ręki, oślepienie - 2/3 tury)
Energia magiczna:
Castor: 40/50
Alfred: 37/50
Dowódca bandy nie upomniał jej już w żaden sposób, ale nie przyłączył się do słownych prowokacji, zamiast tego podchodząc bliżej Castora; ubłocone buty zatrzymały się, a sekundę później wysoki mężczyzna przykucnął - sprawiając, że jego twarz znalazła się dokładnie naprzeciwko zawieszonej do góry nogami twarzy młodzieńca; przez smród palonego ciała i materiału, przez ból i pieczenie, przedarł się nowy bodziec w postaci oddechu - kwaśnego, cuchnącego nieprzyjemnie, połączonego ze słodkawą wonią rozkładu, która musiała unosić się znad osobliwego naszyjnika. Z tej odległości Castor, pomimo zacierających pole widzenia łez, mógł dostrzec, że na skórzanym rzemieniu w istocie wisiały ludzkie kciuki - odcięte zaskakująco równo za pomocą czegoś ostrego, bez poszarpanych fragmentów skóry; na niektórych wciąż znajdowały się pierścienie. - Multon? - powtórzył, mrużąc oczy. - Leith, sprawdź to - warknął, nieco głośniej; usłyszeliście szuranie, szelest pergaminu, później przez chwilę panowała cisza - wypełniana jedynie waszymi dalszymi tłumaczeniami.
- Tu faktycznie jest jakiś Connor Multon, szefie - dotarło do was po chwili; głos był nowy i dobiegał gdzieś z tyłu, prawdopodobnie należąc do jednego ze zbirów, którzy do tej pory zachowywali milczenie. - Ale nie widzę żadnego Conrada - dodał ten sam czarodziej.
Kucający mężczyzna zacmokał. - Okradli was, co? Tydzień temu? I do tej pory nie zmartwiło was, że ktoś łazi sobie z waszymi papierami? - Pokręcił głową. - Dla mnie wygląda to tak - kontynuował, prostując się i znikając Castorowi z pola widzenia; obaj słyszeliście jednak jego ciężkie kroki, kiedy przechadzał się w tę i z powrotem, jakby z namysłem. - Nasz Conrad jest zdrajcą pomagającym mugolskim niedobitkom, który łutem szczęścia uchował się przed sprawiedliwością, a ty pomagasz mu uciec. Dlaczego? To jakiś twój szlamowaty kuzyn? Widzę rodzinne podobieństwo - zapytał, nie zaczekał jednak na odpowiedź, dosyć niespodziewanie znów pojawiając się przed Castorem. Jego dłoń, potężna, zacisnęła się na włosach młodzieńca, zmuszając go, by zadarł głowę do góry. - Nie chcę bez sensu przelewać czystej krwi, Multon. Dobrze ci z oczu patrzy, pewnie się zlitowałeś nad rodziną, ale nie ma po co trzymać przy życiu zgniłych gałęzi. Powiedz nam, co to za jeden, i gdzie jest reszta jego kumpli z żelaznymi różdżkami, a zostawimy cię przy życiu i nawet podzielimy się zapłatą - powiedział, uśmiechając się, pokazując dwa rzędy nadpsutych, żółtawych zębów.
W tym samym czasie do wciąż oślepionego Alfreda podeszło dwóch mężczyzn, których obecność wyczuł tuż za swoimi plecami; w kolejnej sekundzie ktoś boleśnie kopnął go w tył kolana, zmuszając nogi do ugięcia, próbując sprowadzić go na ziemię, na klęczki; dwie pary silnych rąk zacisnęły się na jego ramionach, przytrzymując go - i sprawiając, że wzdłuż tego zranionego rozlała się kolejna fala oślepiającego bólu. - Jasne, możemy się dogadać - odezwała się kobieta; sądząc po tym, skąd dobiegał jej głos, musiała znajdować się tuż przed Alfredem. - Ciebie spotka to, na co zasłużyłeś, ale wciąż możesz pomóc braciszkowi - dodała głośno, prawie śpiewnie. - Claverdon, mówisz? Gdzie dokładnie? Zaprowadzisz nas do nich? - zapytała. - Jeżeli faktycznie ich tam znajdziemy, puścimy małego Connora wolno - zapewniła; nie widzieliście wyrazu jej twarzy, ale mieliście wrażenie, że się przy tym uśmiechała.
Adolebitque (Castor) - 2/2 tury
Levicorpus (Castor) - 2/3 tury
Żywotność i minus do kości:
Castor - 132/172 (-10) (30 - poparzenia tułowia; 10 - psychiczne)
Alfred - 208/235 (-5) (dodatkowe -10 dla czynności wymagających użycia prawej ręki) (27 - wyłamanie kości ze stawu łokciowego prawej ręki, oślepienie - 2/3 tury)
Energia magiczna:
Castor: 40/50
Alfred: 37/50
Szarodrzewo z Nuneaton
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Warwickshire