"Pod ziemią"
AutorWiadomość
"Pod ziemią"
Niegdyś miejsce to stanowiło podziemny łącznik pomiędzy Pokątną a mugolską częścią Londynu. Aktualnie przejście zostało zaadoptowane na sprzyjające prywatności miejsce spotkań czarodziejów. Na pierwszy rzut oka zwyczajowe "Pod ziemią" przypomina karczmę — znajduje się tu wąski bar z niewielkim zapleczem usytuowany w jednej z wnęk, a wzdłuż ścian ustawione zostały stoły, przy których można napić się ognistej whisky, a także zjeść niezbyt wymagającą strawę. W tunelu znajduje się wiele świec stanowiących jedyne źródło światła, a z sufitu zwisają otwarte klatki, w których częściej śpią nietoperze niż sowy. Miejsce to nie jest tłumnie odwiedzane, ale zawsze można tu spotkać czarodziejów lubujących się w rozmaitych zakładach i kościanych grach.
Możliwość gry w kościanego pokera.Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:23, w całości zmieniany 1 raz
Ale to nie wystarczyło. Wiedziała, że to jej wina, mdły promień zaklęcia, jaki wypłynął z jej różdżki był niczym w porównaniu do mocy Benjamina - i to nie była kwestia złego dnia a nikłych umiejętności, najczystsza biała magia była jej znana ledwie co, zdecydowanie zbyt słabo jak na kogoś, kto pretendował do obrońcy słabszych w melodię śpiewu Feniksa. Nie zdążyła przeprosić ani nabrać w usta powietrza, kiedy ściany wokół się zatrzęsły, a ona kątem oka dostrzegła zmaterializowaną istotę, równie makabryczną, co poprzednio; serce stanęło, twarz pobladła, krew zawrzała w żyłach, uderzając tępym pulsowaniem w skroń - traciła równowagę, lecz nie potrafiła zareagować, wyrwana z tego nagłego odrętwienia dopiero szarpnięciem ramienia przez Bena. Długie lata spędzone przede wszystkim nad książkami nie wykształciły w niej refleksu, który mógłby pomóc jej ocalić się samej w sytuacji takiej jak ta. Jeszcze nie rozumiała, ciągnięta przez niego podążała za nim jak szmaciana lalka pozbawiona świadomości - tak się zresztą czuła, przerażona niespodziewanym niebezpieczeństwem; powinna być na to lepiej przygotowana, Gwardziści wspominali, że to mogło wymknąć się spod kontroli. Czego się spodziewała? Te dźwięki, łomot, rozbite szyby, nie potrafiła odnaleźć się w sytuacji - ocuciła się dopiero wypchnięta na ulicę, gdzie straciła równowagę i zaryła kolanem o twardą ulicę. Obróciła się, z brzucha, na plecy, przysiadając na ziemi, z lekko rozchylonymi w niedowierzaniu ustami przenosząc spojrzenie na towarzysza.
- Ja... - przeczesała ręką włosy, zarzucając pszeniczne kosmyki za ucho i naciągnęła spódnicę na kolano, zasłaniając rozdartą rajstopkę i strużkę krwi, była twardą dziewczyną ze wsi, zranienia jej nie ruszały, ale myśli nie opuściły jeszcze wnętrza tego strasznego pomieszczenia. Pokręciła lekko głową. - Dziękuję - szepnęła, bo właściwie opuściła miejsce wybuchu bez uszczerbku - dzięki niemu. Bez słowa pokiwała głową twierdząco, nic jej nie było. Wciąż przejęta wydarzeniami nie do końca zrozumiała słowa Bena, uchwyciła jego dłoń, z jego pomocą wstając z ziemi i wraz z nim podążając w stronę bocznej uliczki, lekko utykając tylko kilka pierwszych kroków - kolano ledwie szczypało, a oboje zdawali sobie sprawę z zagrożenia, jakim zaraz mogli się stać funkcjonariusze Kontroli Magicznej. Przejście w pozornie ślepym zaułkiem okazało się bezpiecznym azylem.
Nie znała tego pubu - nigdy w nim nie była, choć z lekkim zażenowaniem musiała stwierdzić, że prawdę mówiąc nie znała wielu pubów ogółem. Popołudnia wolne od pracy spędzała głównie w bibliotekach - i zakamarki tych znała doskonale. Poznała również kilka ciepłych kawiarenek, ale omijała miejsca, gdzie podawano alkohol. Zwykle nie były szczególnie bezpieczne dla samotnej dziewczyny. Idąc wzdłuż długich stołów przodem, z lekkością rozglądała się wokół, na dłużej zatrzymując wzrok na śpiących nietoperzach. Wydawało jej się, że kiedyś czytała o tym miejscu - historycznie było pierwszym przejściem pomiędzy światem mugoli a czarodziejów w Londynie. Czy nie utworzono go krótko po uchwaleniu Kodeksu Tajności?
- Spójrz, jakie urocze - zawołała bez uśmiechu przez ramię na Bena, zgrabnie przeskakując do najbliższego stolika, tuż pod jedną z większych klatek, do której właśnie wleciało jedno ze stworzonek - przy którym też zajęła wolne krzesło, przerzucając zdjęty płaszczyk przez jego twarde oparcie. Dopiero znalazłszy się przy stole po raz pierwszy od opuszczenia Pokątnej spojrzała Benjaminowi w oczy. - Wiem, że to moja wina - westchnęła cicho. - Przepraszam, gdybym przyłożyła się bardziej... - Powinna więcej ćwiczyć, częściej korzystać z różdżki. Przygryzła lekko usta. - Zachowałeś zimną krew, te stwory wyglądały koszmarnie - jej twarz wciąż wydawała się mniej barwna niż zwykle. Zganiła się za te słowa w myślach, Ben miał na głowie wystarczająco dużo - pewnie nie chciał słuchać rozterek Minerwy, na swojej próbie bez wątpienia miał do czynienia z bardziej przerażającymi strachami. Zatrzymała spojrzenie na zdobionych guzikach jego koszuli, będąc prawie pewną, że już je gdzieś widziała - nie mogła sobie jednak przypomnieć, gdzie. - Chciałam pomóc - dodała ze zrezygnowaniem. Przecież wiedziała, że dobrymi chęciami wybrukowane było piekło, a podejrzewała, że gdyby nie uniosła różdżki, Ben poradziłby sobie z tym sam. Czuła potrzebę się wytłumaczyć - czuła, że zawiodła.
Chciałam też zapytać, jak się ostatnio czujesz - lecz zatrzymawszy spojrzenie na jego oczach nie powiedziała nic więcej. Czy naprawdę musiała pytać o oczywistości? Widziała, w jakim był stanie, widziała już na zebraniu Zakonników. On i pozostali gwardziści sprawiali wrażenie cieni dawnych siebie, nie dziwiło jej to. Zaczęli im przewodzić - dźwigali na barkach olbrzymią odpowiedzialność, nie za siebie, nie za Zakon - za przyszłość magicznego świata.
- Ja... - przeczesała ręką włosy, zarzucając pszeniczne kosmyki za ucho i naciągnęła spódnicę na kolano, zasłaniając rozdartą rajstopkę i strużkę krwi, była twardą dziewczyną ze wsi, zranienia jej nie ruszały, ale myśli nie opuściły jeszcze wnętrza tego strasznego pomieszczenia. Pokręciła lekko głową. - Dziękuję - szepnęła, bo właściwie opuściła miejsce wybuchu bez uszczerbku - dzięki niemu. Bez słowa pokiwała głową twierdząco, nic jej nie było. Wciąż przejęta wydarzeniami nie do końca zrozumiała słowa Bena, uchwyciła jego dłoń, z jego pomocą wstając z ziemi i wraz z nim podążając w stronę bocznej uliczki, lekko utykając tylko kilka pierwszych kroków - kolano ledwie szczypało, a oboje zdawali sobie sprawę z zagrożenia, jakim zaraz mogli się stać funkcjonariusze Kontroli Magicznej. Przejście w pozornie ślepym zaułkiem okazało się bezpiecznym azylem.
Nie znała tego pubu - nigdy w nim nie była, choć z lekkim zażenowaniem musiała stwierdzić, że prawdę mówiąc nie znała wielu pubów ogółem. Popołudnia wolne od pracy spędzała głównie w bibliotekach - i zakamarki tych znała doskonale. Poznała również kilka ciepłych kawiarenek, ale omijała miejsca, gdzie podawano alkohol. Zwykle nie były szczególnie bezpieczne dla samotnej dziewczyny. Idąc wzdłuż długich stołów przodem, z lekkością rozglądała się wokół, na dłużej zatrzymując wzrok na śpiących nietoperzach. Wydawało jej się, że kiedyś czytała o tym miejscu - historycznie było pierwszym przejściem pomiędzy światem mugoli a czarodziejów w Londynie. Czy nie utworzono go krótko po uchwaleniu Kodeksu Tajności?
- Spójrz, jakie urocze - zawołała bez uśmiechu przez ramię na Bena, zgrabnie przeskakując do najbliższego stolika, tuż pod jedną z większych klatek, do której właśnie wleciało jedno ze stworzonek - przy którym też zajęła wolne krzesło, przerzucając zdjęty płaszczyk przez jego twarde oparcie. Dopiero znalazłszy się przy stole po raz pierwszy od opuszczenia Pokątnej spojrzała Benjaminowi w oczy. - Wiem, że to moja wina - westchnęła cicho. - Przepraszam, gdybym przyłożyła się bardziej... - Powinna więcej ćwiczyć, częściej korzystać z różdżki. Przygryzła lekko usta. - Zachowałeś zimną krew, te stwory wyglądały koszmarnie - jej twarz wciąż wydawała się mniej barwna niż zwykle. Zganiła się za te słowa w myślach, Ben miał na głowie wystarczająco dużo - pewnie nie chciał słuchać rozterek Minerwy, na swojej próbie bez wątpienia miał do czynienia z bardziej przerażającymi strachami. Zatrzymała spojrzenie na zdobionych guzikach jego koszuli, będąc prawie pewną, że już je gdzieś widziała - nie mogła sobie jednak przypomnieć, gdzie. - Chciałam pomóc - dodała ze zrezygnowaniem. Przecież wiedziała, że dobrymi chęciami wybrukowane było piekło, a podejrzewała, że gdyby nie uniosła różdżki, Ben poradziłby sobie z tym sam. Czuła potrzebę się wytłumaczyć - czuła, że zawiodła.
Chciałam też zapytać, jak się ostatnio czujesz - lecz zatrzymawszy spojrzenie na jego oczach nie powiedziała nic więcej. Czy naprawdę musiała pytać o oczywistości? Widziała, w jakim był stanie, widziała już na zebraniu Zakonników. On i pozostali gwardziści sprawiali wrażenie cieni dawnych siebie, nie dziwiło jej to. Zaczęli im przewodzić - dźwigali na barkach olbrzymią odpowiedzialność, nie za siebie, nie za Zakon - za przyszłość magicznego świata.
Kto pierwszy został królem? A kto chciał zostać bogiem? Kto pierwszy był człowiekiem? Kto będzie nim
ostatni?
ostatni?
Wright zauważył kątem oka okrutną ranę wojenną, jaka została zadana Minerwie przez brudny bruk Pokątnej, ale łaskawie powstrzymał się do komentarza wychwalającego kolor rajstop - komplementem zamierzał odwrócić uwagę dziewczyny od bólu, który zapewne jej doskwierał, ale finalnie to sam zainteresowany stracił zdrowy rozsądek, ze spostrzegając, że McGonagall ma naprawdę zgrabne łydki. Przyjął ten fakt ze zdziwieniem dwojakiego pochodzenia: raz, że nie przepuszczał, że zakonniczki posiadają tak urocze nogi - postrzegał je bowiem wyłącznie przez pryzmat wojowniczek o wolność - a dwa, że nie sądził, by w ogóle był w stanie zwrócić na taką romantyczną wręcz drobnostkę uwagę, przytłoczony ciężkim smutkiem. Część Jaimiego, odpowiedzialna za rubaszne żarciki i donośne pogwizdywania, umarła bezpowrotnie, grzebiąc męską spostrzegawczość pod gruzami odpowiedzialności za świat. Idąc ciemnym zaułkiem, prowadzącym do znanego sobie - i najbardziej eleganckiego, przynajmniej według niego - miejsca, nie potrafił jeszcze określić, czy to nagłe oświecenie napawa go radością czy też wręcz przeciwnie. I tak bardziej kłopotał się wybuchem magii: zawiódł, znów, coś musiało pójść nie tak; może nie skupił się wystarczająco na inkantacji albo pomylił ruch nadgarstka? Gdyby przybył tu sam, pewnie resztę wieczoru spędziłby na namiętnych harcach z wyrzutami sumienia, ale przy wyraźnie zasmuconej Minnie musiał trzymać fason. Czuł się za nią odpowiedzialny - za nią i za umocnienie morale, nadwyrężonych przez nieudaną naprawdę anomalii, dlatego też prowadził ją do najprzytulniejszego miejsca, jakie znał - pomijając zadaszone zaułki Nokturnu. Kulturalnie przepuścił ją przodem, ale gdy już zeszli do podziemi, to on ruszył jako pierwszy pomiędzy stolikami, wybierając ten najbliżej kamiennej ściany; miejsce dyskretne i, jak pamiętał, oddalone od ław zajętych przez zajętych niezbyt legalnymi sprawkami półgoblinów.
- Urocze? No, klatka jak klatka - stropił się nieco tym spostrzeżeniem posłanym w próżnię, nie pojmując, że ktokolwiek mógł nazwać nietoperze uroczymi: fruwające szczury, ot co; kochał co prawda wszystkie stworzenia, ale nietoperze były zbyt pospolite, by wzbudzić jego zachwyt. Mimo to uniósł wzrok do góry, przy okazji machając także ręką na przechodzącego obok starego kelnera w znanym geście zamówienia dwóch szklanic ognistej. Dopiero wtedy zasiadł naprzeciwko Minerwy, posyłając jej pokrzepiający uśmiech - pierwszy taki prawdziwy i niewymuszony od długich tygodni. - Daj spokój - pokręcił gwałtownie głową, aż jeden z niesfornych czarnych loków opadł na krzaczastą brew. - Te anomalie są paskudnie silne i nieprzewidywalne. Pewnie nawet nasi aurorzy nie poradziliby sobie z tymi potworami, a ty usunęłaś je jedną klątwą - kontynuował, wcale nie brzmiąc jednak pocieszająco czy czule: stwierdzał fakty, w które święcie wierzył. Z tego co wiedział, niewielu posiadało dużą wiedzę na temat transmutacji. - Zrobiliśmy, co mogliśmy, Minnie. Tym razem ta czarnomagiczna ohyda była silniejsza, ale to tylko jedno potknięcie- zakończył zdecydowanie, wewnętrznie nieco zdezorientowany swoim optymizmem, który wypływał ze szczerego przekonania o wypowiadaniu prawdy a nie ckliwym roztaczaniu nad Minerwą parasola ochronnego. Z pewnością dało się to odczytać z jego ciemnych oczu. - I pomogłaś - skwitował tylko, robiąc dziwny gest pokaźną dłonią, mający uciąć dalsze roztrząsanie tego tematu w kategorii winy i porażki. - Nie zamartwiaj się, mała, naprawdę. Gdyby tylko takie niepowodzenia mnie spotykały, codziennie dziękowałbym Merlinowi za łaskę - dorzucił pokrzepiająco, lecz wyszło to raczej marnie i przygnębiająco. Na szczęście brnięcie w samoudręczanie się przerwało pojawienie się kelnera; szybko postawił przed nimi szklankę whisky i napoczętą butelkę, po czym ruszył z powrotem w stronę drewnianego baru. - Rozgrzewa. Unikniesz przeziębienia i zarażenia szkorbutem oraz kiłą - powiedział tonem nieznoszącym sprzeciwu, zanim McGonagall zdołałaby zaprotestować przed wypiciem z nim kolejki lub dwóch. Co prawda wątpił w akurat takie choroby, mogące napaść ją dzięki kontaktowi z brukiem Pokątnej, ale co do rozgrzania: nie miał wątpliwości. - Powiedz, że spotkało cię ostatnio coś miłego - westchnął, jeszcze zanim uniósł szklankę do ust. Korciło go, by spytać o anomalie, o to, jak sobie poradziła, ale postanowił zostawić te nieprzyjemne kwestie na razie w niedopowiedzeniu: przynajmniej dopóki nie zobaczy, że jej blada twarz nabiera kolorów a drżące usta układają się w lekkim uśmiechu, pozbawionym wyrzutów sumienia. Wiedział, co potrafiły zrobić z człowiekiem, zwłaszcza odpowiednio długo pielęgnowane.
- Urocze? No, klatka jak klatka - stropił się nieco tym spostrzeżeniem posłanym w próżnię, nie pojmując, że ktokolwiek mógł nazwać nietoperze uroczymi: fruwające szczury, ot co; kochał co prawda wszystkie stworzenia, ale nietoperze były zbyt pospolite, by wzbudzić jego zachwyt. Mimo to uniósł wzrok do góry, przy okazji machając także ręką na przechodzącego obok starego kelnera w znanym geście zamówienia dwóch szklanic ognistej. Dopiero wtedy zasiadł naprzeciwko Minerwy, posyłając jej pokrzepiający uśmiech - pierwszy taki prawdziwy i niewymuszony od długich tygodni. - Daj spokój - pokręcił gwałtownie głową, aż jeden z niesfornych czarnych loków opadł na krzaczastą brew. - Te anomalie są paskudnie silne i nieprzewidywalne. Pewnie nawet nasi aurorzy nie poradziliby sobie z tymi potworami, a ty usunęłaś je jedną klątwą - kontynuował, wcale nie brzmiąc jednak pocieszająco czy czule: stwierdzał fakty, w które święcie wierzył. Z tego co wiedział, niewielu posiadało dużą wiedzę na temat transmutacji. - Zrobiliśmy, co mogliśmy, Minnie. Tym razem ta czarnomagiczna ohyda była silniejsza, ale to tylko jedno potknięcie- zakończył zdecydowanie, wewnętrznie nieco zdezorientowany swoim optymizmem, który wypływał ze szczerego przekonania o wypowiadaniu prawdy a nie ckliwym roztaczaniu nad Minerwą parasola ochronnego. Z pewnością dało się to odczytać z jego ciemnych oczu. - I pomogłaś - skwitował tylko, robiąc dziwny gest pokaźną dłonią, mający uciąć dalsze roztrząsanie tego tematu w kategorii winy i porażki. - Nie zamartwiaj się, mała, naprawdę. Gdyby tylko takie niepowodzenia mnie spotykały, codziennie dziękowałbym Merlinowi za łaskę - dorzucił pokrzepiająco, lecz wyszło to raczej marnie i przygnębiająco. Na szczęście brnięcie w samoudręczanie się przerwało pojawienie się kelnera; szybko postawił przed nimi szklankę whisky i napoczętą butelkę, po czym ruszył z powrotem w stronę drewnianego baru. - Rozgrzewa. Unikniesz przeziębienia i zarażenia szkorbutem oraz kiłą - powiedział tonem nieznoszącym sprzeciwu, zanim McGonagall zdołałaby zaprotestować przed wypiciem z nim kolejki lub dwóch. Co prawda wątpił w akurat takie choroby, mogące napaść ją dzięki kontaktowi z brukiem Pokątnej, ale co do rozgrzania: nie miał wątpliwości. - Powiedz, że spotkało cię ostatnio coś miłego - westchnął, jeszcze zanim uniósł szklankę do ust. Korciło go, by spytać o anomalie, o to, jak sobie poradziła, ale postanowił zostawić te nieprzyjemne kwestie na razie w niedopowiedzeniu: przynajmniej dopóki nie zobaczy, że jej blada twarz nabiera kolorów a drżące usta układają się w lekkim uśmiechu, pozbawionym wyrzutów sumienia. Wiedział, co potrafiły zrobić z człowiekiem, zwłaszcza odpowiednio długo pielęgnowane.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Początkowo nie zrozumiała, szerzej otwartymi oczyma wpatrując się to w Benjamina, to w klatkę wiszącą nad ich stołem, w końcu - jakby dostała olśnienia, pokręciła prędko głową, przecząco, odrzucając plątające się na twarzy włosy przez ramię.
- Nie, nie - zaprzeczyła niemal natychmiast, tonem, jakby tłumaczyła się z wypowiedzianej monstrualnej głupoty. - Nie klatka, nietoperz. W środku - dodała, na wypadek, gdyby rzeczywiście nie mógł go zauważyć. - Wydawało mi się, że był biały, myślisz, że to albinos? Są bardzo rzadkie. - Niestety, stąd nie mogła już dostrzec stworzonka. Miała już w życiu sporo powodów, by pojąć, że ciekawostki tego typu, ciekawostki naukowe ogółem, nie tylko te o nietoperzach, ale i anomaliach pogodowych, anomaliach ogółem, specyficznym zachowaniu kilku konkretnych zajęć oraz właściwości eliksirów zmieniających się pod wpływem faz księżyca ciekawią ją i niewielu ludzi poza nią, a jednak orientacja na tym grząskim gruncie wciąż przychodziła jej z trudem. Benjamin miał od niej znacznie lepsze oko do zwierząt, magicznych i nie, z pewnością mógł poczynić dokładniejsze wnioski, których nie przestawała być ciekawa. - Da się go stamtąd wywabić? - Ułożywszy dłonie na krańcu stołu wsparła się na nim, lekko unosząc się z krzesła, ale klatka uwieszona była zbyt wysoko - niezależnie od tego, ile starań by poczyniła, nie zdołałaby przyjrzeć się jej wnętrzu. Trudno, jeśli potrzebował spokoju - nie zamierzała go przecież dręczyć, z rezygnacją powracając spojrzeniem na Bena, nie dostrzegając, ani nie słysząc, że zdążył w tym czasie zamówić alkohol.
- To nie była klątwa - zastrzegła, znów nie dostrzegając, że odpowiednie nazewnictwo zaklęć, zaklęcia, uroki, klątwy, nieszczególnie interesowały większość ludzi. Nigdy nie zaliczała się do większości. - Przerażają mnie - odparła zgodnie z prawdą. Anomalie, mary, dziwne stwory stworzone z najdziwniejszych koszmarów, powietrze było przesycone czarną magią. Wciąż nie wiedzieli, skąd to wszystko się wzięło: mogło być dopiero początkiem końca, preludium do jeszcze większej katastrofy. Nie chciała myśleć o tym w ten sposób, ale nie potrafiła inaczej, gdzieś wokół nich wielką walkę stoczyła siła tak potężna, że jej potęga pozostawała poza ich wyobrażeniem. Grindelwald w oczywisty sposób maczał w tym palce, zniknął razem z wybuchem, a to nie sprawiało, że Minerwa potrafiła spojrzeć na całą tę sytuację w jakikolwiek sposób bardziej optymistycznie. Przygryzła lekko wargi, nie odpowiadając, słowa Benjamina były bardzo miłe, ale to wciąż tylko słowa - powinna być przygotowana na więcej, Zakon Feniksa popełnił wystarczająco dużo błędów ostatnimi czasy. Więcej, niż mógł. - Ben myślałeś o tym, co jeśli tej mocy nic nie powstrzyma? Odnieśliśmy kilka sukcesów - kilka, czy nie przesadzała? czy zaleczyli więcej niż jedno miejsce? - Ministerstwo nic nie potrafi, a nasz wróg wychodzi z ukrycia, podczas gdy inny znowu się schował - trzecia siła, widoczna jak nigdy, za sprawą Craiga Burke'a. Gellert Grindelwald w ukryciu. - Co jeśli ta moc... co jeśli ona - urwała, zbierając myśli - istnieje coś takiego jak zjawisko hydry, uwolniona dziecięca moc zbiera kolejne, rosnąc w siłę. Przypomina to burzę, ale nie do końca. Wiesz, zbłąkane ładunki magiczne... - tłumaczyła, spodziewając się odnaleźć w jego oczach zrozumienie. To podstawy, z pewnością to wiedział, nie musiała ich przecież przedstawiać. - Zmierzam do tego, że może się okazać, że w miejsce jednej odcięte głowy, mogą urosnąć dwie lub nawet trzy kolejne. - Hydra, na tym polegała hydra. - Nie wiemy, czy anomalie kiedykolwiek przestaną się mnożyć - uniosła ku niemu spojrzenie, pokrzepiające słowa podniosły ją na duchu o tyle, że on nie był na nią zły - nie wyzbyła się poczucia porażki. - Być może taki był jego plan - dodała ściszając głos, wiedząc, że Ben będzie wiedział, że wciąż mówiła o Gellercie. - Tylko taki drań jak on może za to wszystko odpowiadać - dodała z przekonaniem, nie dopuszczając do siebie innej myśli.
- Och - westchnęła z jeszcze większą rezygnacją. - Nawet nie próbuj tego porównywać - odparła z tonem, który podobnie co jego nie znosił sprzeciwu. - Masz na głowie dużo więcej spraw. Trudniejszych spraw. - Im wyżej się wyjdzie, tym dłużej się spada, ludzie zawsze popełniali błędy. W tym jednym - Ben miał rację na pewno, a ona niepotrzebnie zawracała mu głowę. W zaaferowaniu sięgnęła po szklankę postawioną przez kelnera, przekonana, ze sięga po wodę, biorąc większy, zdecydowanie zbyt duży łyk, po którym momentalnie zaniosła się kaszlem, unosząc dłoń do krtani; na Merlina, co to jest! Język palił ją prawdziwym ogniem, jakby przegryzła ogniste nasiona, skrzywiła się, odstawiając naczynie. - Kiłą? - powtórzyła za nim bezwiednie, gładząc opuszkami palców palące gardło. Nieelegancko mlasnęła językiem, próbując oswobodzić się od zbyt intensywnego smaku. Odetchnęła, próbując znaleźć odpowiedź na jego pytanie, miał rację: rozgrzebując to wszystko, rozpamiętując własne błędy, nie zmienią ani przeszłości ani przyszłości. Żeby nie zwariować, musieli koncentrować się też na tym, co dobre.
Wróciłam do pracy, wiesz? Lubiła ją - już się nie bała, że Ministerstwo tak po prostu ją zamorduje, jak próbowało zamordować Margie i Just. Jak zamordowało Cassiana. Przekręciła lekko głowę, źle. Dostałam listy z domu? Pod koniec kwietnia, od maja nie miała z nimi kontaktu. Nie wiedziała, co z jej braćmi. Z ojcem. Ale przecież nawet w takiej sytuacji - dało się odnaleźć iskrę radości, promień optymizmu, którego potrzebowali.
- Ministerstwo przekonało się do eliksiru tojadowego - rzuciła w końcu, wymuszając na ustach uśmiech, blady, mdły, ale szczery, ozdobiony błyszczącym szafirem oczu. Pomagała w pracach nad tym eliksirem, była dumna, że dołożyła do niego własną cegiełkę: i być może choć dla kilku czarodziejów w Londynie maj okaże się łagodniejszy. - Moje biuro zaczęło go rozprowadzać. Na razie eksperymentalnie, ale to krok ku lepszemu. Przynajmniej kilka osób zaśnie spokojniej, kiedy nadejdzie pełnia. - Na pełne zwycięstwo składały się małe sukcesy, prawda? - Twoja kolej - dodała, a kąciki jej ust uniosły się nieco wyżej.
- Nie, nie - zaprzeczyła niemal natychmiast, tonem, jakby tłumaczyła się z wypowiedzianej monstrualnej głupoty. - Nie klatka, nietoperz. W środku - dodała, na wypadek, gdyby rzeczywiście nie mógł go zauważyć. - Wydawało mi się, że był biały, myślisz, że to albinos? Są bardzo rzadkie. - Niestety, stąd nie mogła już dostrzec stworzonka. Miała już w życiu sporo powodów, by pojąć, że ciekawostki tego typu, ciekawostki naukowe ogółem, nie tylko te o nietoperzach, ale i anomaliach pogodowych, anomaliach ogółem, specyficznym zachowaniu kilku konkretnych zajęć oraz właściwości eliksirów zmieniających się pod wpływem faz księżyca ciekawią ją i niewielu ludzi poza nią, a jednak orientacja na tym grząskim gruncie wciąż przychodziła jej z trudem. Benjamin miał od niej znacznie lepsze oko do zwierząt, magicznych i nie, z pewnością mógł poczynić dokładniejsze wnioski, których nie przestawała być ciekawa. - Da się go stamtąd wywabić? - Ułożywszy dłonie na krańcu stołu wsparła się na nim, lekko unosząc się z krzesła, ale klatka uwieszona była zbyt wysoko - niezależnie od tego, ile starań by poczyniła, nie zdołałaby przyjrzeć się jej wnętrzu. Trudno, jeśli potrzebował spokoju - nie zamierzała go przecież dręczyć, z rezygnacją powracając spojrzeniem na Bena, nie dostrzegając, ani nie słysząc, że zdążył w tym czasie zamówić alkohol.
- To nie była klątwa - zastrzegła, znów nie dostrzegając, że odpowiednie nazewnictwo zaklęć, zaklęcia, uroki, klątwy, nieszczególnie interesowały większość ludzi. Nigdy nie zaliczała się do większości. - Przerażają mnie - odparła zgodnie z prawdą. Anomalie, mary, dziwne stwory stworzone z najdziwniejszych koszmarów, powietrze było przesycone czarną magią. Wciąż nie wiedzieli, skąd to wszystko się wzięło: mogło być dopiero początkiem końca, preludium do jeszcze większej katastrofy. Nie chciała myśleć o tym w ten sposób, ale nie potrafiła inaczej, gdzieś wokół nich wielką walkę stoczyła siła tak potężna, że jej potęga pozostawała poza ich wyobrażeniem. Grindelwald w oczywisty sposób maczał w tym palce, zniknął razem z wybuchem, a to nie sprawiało, że Minerwa potrafiła spojrzeć na całą tę sytuację w jakikolwiek sposób bardziej optymistycznie. Przygryzła lekko wargi, nie odpowiadając, słowa Benjamina były bardzo miłe, ale to wciąż tylko słowa - powinna być przygotowana na więcej, Zakon Feniksa popełnił wystarczająco dużo błędów ostatnimi czasy. Więcej, niż mógł. - Ben myślałeś o tym, co jeśli tej mocy nic nie powstrzyma? Odnieśliśmy kilka sukcesów - kilka, czy nie przesadzała? czy zaleczyli więcej niż jedno miejsce? - Ministerstwo nic nie potrafi, a nasz wróg wychodzi z ukrycia, podczas gdy inny znowu się schował - trzecia siła, widoczna jak nigdy, za sprawą Craiga Burke'a. Gellert Grindelwald w ukryciu. - Co jeśli ta moc... co jeśli ona - urwała, zbierając myśli - istnieje coś takiego jak zjawisko hydry, uwolniona dziecięca moc zbiera kolejne, rosnąc w siłę. Przypomina to burzę, ale nie do końca. Wiesz, zbłąkane ładunki magiczne... - tłumaczyła, spodziewając się odnaleźć w jego oczach zrozumienie. To podstawy, z pewnością to wiedział, nie musiała ich przecież przedstawiać. - Zmierzam do tego, że może się okazać, że w miejsce jednej odcięte głowy, mogą urosnąć dwie lub nawet trzy kolejne. - Hydra, na tym polegała hydra. - Nie wiemy, czy anomalie kiedykolwiek przestaną się mnożyć - uniosła ku niemu spojrzenie, pokrzepiające słowa podniosły ją na duchu o tyle, że on nie był na nią zły - nie wyzbyła się poczucia porażki. - Być może taki był jego plan - dodała ściszając głos, wiedząc, że Ben będzie wiedział, że wciąż mówiła o Gellercie. - Tylko taki drań jak on może za to wszystko odpowiadać - dodała z przekonaniem, nie dopuszczając do siebie innej myśli.
- Och - westchnęła z jeszcze większą rezygnacją. - Nawet nie próbuj tego porównywać - odparła z tonem, który podobnie co jego nie znosił sprzeciwu. - Masz na głowie dużo więcej spraw. Trudniejszych spraw. - Im wyżej się wyjdzie, tym dłużej się spada, ludzie zawsze popełniali błędy. W tym jednym - Ben miał rację na pewno, a ona niepotrzebnie zawracała mu głowę. W zaaferowaniu sięgnęła po szklankę postawioną przez kelnera, przekonana, ze sięga po wodę, biorąc większy, zdecydowanie zbyt duży łyk, po którym momentalnie zaniosła się kaszlem, unosząc dłoń do krtani; na Merlina, co to jest! Język palił ją prawdziwym ogniem, jakby przegryzła ogniste nasiona, skrzywiła się, odstawiając naczynie. - Kiłą? - powtórzyła za nim bezwiednie, gładząc opuszkami palców palące gardło. Nieelegancko mlasnęła językiem, próbując oswobodzić się od zbyt intensywnego smaku. Odetchnęła, próbując znaleźć odpowiedź na jego pytanie, miał rację: rozgrzebując to wszystko, rozpamiętując własne błędy, nie zmienią ani przeszłości ani przyszłości. Żeby nie zwariować, musieli koncentrować się też na tym, co dobre.
Wróciłam do pracy, wiesz? Lubiła ją - już się nie bała, że Ministerstwo tak po prostu ją zamorduje, jak próbowało zamordować Margie i Just. Jak zamordowało Cassiana. Przekręciła lekko głowę, źle. Dostałam listy z domu? Pod koniec kwietnia, od maja nie miała z nimi kontaktu. Nie wiedziała, co z jej braćmi. Z ojcem. Ale przecież nawet w takiej sytuacji - dało się odnaleźć iskrę radości, promień optymizmu, którego potrzebowali.
- Ministerstwo przekonało się do eliksiru tojadowego - rzuciła w końcu, wymuszając na ustach uśmiech, blady, mdły, ale szczery, ozdobiony błyszczącym szafirem oczu. Pomagała w pracach nad tym eliksirem, była dumna, że dołożyła do niego własną cegiełkę: i być może choć dla kilku czarodziejów w Londynie maj okaże się łagodniejszy. - Moje biuro zaczęło go rozprowadzać. Na razie eksperymentalnie, ale to krok ku lepszemu. Przynajmniej kilka osób zaśnie spokojniej, kiedy nadejdzie pełnia. - Na pełne zwycięstwo składały się małe sukcesy, prawda? - Twoja kolej - dodała, a kąciki jej ust uniosły się nieco wyżej.
Kto pierwszy został królem? A kto chciał zostać bogiem? Kto pierwszy był człowiekiem? Kto będzie nim
ostatni?
ostatni?
Wyjaśnienie tożsamości uroczego obiektu, który tak zachwycił Minnie, nieco rozjaśniło mroki umysłu Benjamina: nie na tyle, by przytaknął, ustawiając nietoperze w tej samej słodkiej kategorii co mantykory i rogogony węgierskie, ale przynajmniej był w stanie pojąć zainteresowanie dziewczęcia zwierzętami. Niewielkich gabarytów, niewielkich zębisk i niewielkiego zagrożenia, ale jednak nietoperze należały do umiłowanej przez niego samego fauny. - Albinosem? - powtórzył nieco niepewnie, znał się doskonale na wszelakich potworach, ale określanie ich maści przychodziło mu zawsze z pewnym trudem; rozróżniał jakieś pięć kolorów. W tym momencie nie był nawet pewien, czy przymiotnik biały odnosił się właśnie do tego dziwnego słowa. Żałował, że nie przykładał się pilnie do czytanek znalezionych u Margaux, nie ryzykowałby zrobienia z siebie totalnego głupca. - Znam tylko albiony czarnookie, ale to smoki, i raczej nie trzymano by ich tutaj w klatkach - powiedział w pewnym zastanowieniu, tylko odrobinę krzywiąc usta na wspomnienie tych wspaniałych stworzeń skazanych na mękę w rezerwacie zarządzanym przez największą szumowinę tego świata. - Mógłbym, ale po co? - spytał konkretnie, bez ostrości, ale i bez zaciekawienia: szanował spokój wszystkich zwierzątek, niezależnie, czy wzbudzały w nim podziw czy traktował je jak małe gryzonie, które skądinąd dokarmiał mieszkając na Nokturnie. - Niech sobie odpoczywa - dodał, po raz ostatni łypiąc w górę na nietoperzy kokonik, wiszący ponad nimi. Miał nadzieję, że jegomość nie wrócił z polowania i nie wrzuci im zaraz zdechłej myszy do ognistej - Ben po prostu wyrzuciłby truchełko i kontynuował picie, ale nadobnej damie, z jaką przebywał, zapewne by się to nie spodobało.
Powrócił wzrokiem do rozmówczyni, z większym przejęciem przyjmując przyznanie się do strachu - zawsze uważał to za niezwykle odważne - niż zwrócenie uwagi na nieodpowiednie nazewnictwo. Dalsze rozważania o beznadziei ich misji, o wrogu wychodzącym z ukrycia, o błądzeniu w czarnomagicznej mgle, brzmiały jak żywcem wyjęte z jego głowy, z najgorszych koszmarów, nawiedzających go z bolesną regularnością - także za dnia, gdy zastanawiał się nad tym, czy podołają i ile jeszcze osób zginie, by udało im się pokonać szerzące się coraz szybciej zło, rozmnażające się, dzielące - tak jak ujmowała to zmartwiona Minnie. Wpatrywał się w nią uważnie, zapominając o tym, że trzyma w dużej dłoni szklankę whisky. Werbalizowała to, co prześladowało go od kilkunastu tygodni, łamiąc psychikę - lecz nie czającą się gdzieś irracjonalną nadzieję, popychającą go do przodu. Nigdy nie wątpił w Zakon Feniksa, jedynie w siebie, w swoje możliwości, starając się przewidzieć, jak długo będzie przydatny sprawie, zanim wymagający przeciwnik zetrze go w proch. - Cóż, myślałem. Nie tak mądrze i ustrukturyzowanie - istniało w ogóle takie słowo? chciał zabłysnąć inteligencją, wyszło jak zawsze - jak ty, ale...faktycznie, mamy do czynienia z parszywie przeważającymi siłami szalonych czarnoksiężników, być może żerujących na mocy niewinnych - nieco zniżył głos, chociaż stoliki wokół nich pozostawały puste a wesoła kompania gości rozsiadała się raczej na ławach pod ścianą. - Te dzieci z Wyspy... - zaczął, ale urwał jeszcze zanim rozkręcił płaczliwy monolog na dobre. Zamiast tego uniósł gwałtownie kieliszek ognistej i wypił go jednym haustem; gorąc zapiekł go w gardle, dobrze; odzwyczaił się już od alkoholu, wiedząc, że ucieczka w używki jest drogą bez powrotu, i chociaż kusząca zapomnieniem, przekreślała szansę na walkę. A zamierzał walczyć do końca, niezależnie od wszystkiego. - Wierzę...wiem, że uda nam się poskromić anomalie. Bathilda ma wielką wiedzę a my, razem, wielką moc. Silniejszą od tego, co pozostawił po sobie ten parszywiec - dodał powoli, spokojnie, ponownie postanawiając zachować rozpaczliwe wyrzuty sumienia dla siebie. Poskromił także chęć zadawania głupich pytań, kumulowanie magii, ładunki magnetyczne, tak naprawdę niewiele zrozumiał z tego, o czym mówiła Minerwa, ale może to i lepiej: wolał nie znać dokładnie możliwości czarnej magii, sączącej się z anomalii. Chciał wzmocnić kobietę, odciągnąć jej myśli od smutku i rezygnacji, nawet kosztem przekazania całej prawdy, która i tak na razie musiała pozostać sekretem. Posłał jej lekki uśmiech, nieco rozjaśniający nawet ciemnobrązowe, czekoladowe oczy i sięgnął po butelkę, nalewając sobie kolejną porcję ognistej. Na subtelny komplement o posiadaniu wiele na głowie, mruknął tylko coś niezrozumiałego - wolał rozmawiać o kile niż o własnych trudniejszych sprawach. Wcale takie nie były, każdy z nich, każdy z Zakonników i Gwardzistów niósł na barkach własny ciężar: odpowiedzialności za rodzinę, trudności w prowadzeniu badań, ran bezpośrednich walk; żaden z nich nie stał wyżej lub niżej w cierpieniu. Dzielili je wszyscy, kto wie, może to ono miało być ich siłą?
- No, może nie kiłą, ale jakimś paskudztwem. Może spróbuję zagoić to obtłuczenie? - zaproponował, mylnie odczytując gest gładzenia gardła jako wyraz zadowolenia z jakości trunku oraz pewnego zamyślenia nad ewentualną chorobą, mogącą przeniknąć przez kolano aż do organizmu. - Coś tam się znam na leczniczej - uściślił, choć mimo entuzjazmu i wyraźnej chęci pomocy, nie zabrzmiało to w pełni profesjonalnie, być może dlatego, że Wright odchylił się nieco do tyłu, próbując pod stołem zerknąć na obite kolano Minerwy. Mrużenie oczu i osuwanie się na drewnianym krześle zostało na szczęście przerwane przez dobrą wiadomość - Ben uniósł wzrok na dziewczynę, odwzajemniając lekki uśmiech. Czuł jej dumę i radość, radość nie tylko z naukowego osiągnięcia, ale i szerzenia pomocy ludziom - bo przecież pozostawali ludźmi - których dotknęła nieszczęśliwa przypadłość. - To doskonale. A więc za eliksir tojadowy - uniósł ponownie napełnioną szklankę, zerkając na tą Minerwy, niedopitą. - Nie smakuje? - spytał prawie smutno, zastanawiając się, co jeszcze mógłby tutaj zamówić. - Da się go jakoś wzmocnić? Tak, żeby całkowicie złagodzić objawy tych biedaków? - sekundę później już powrócił do wilkołaczego tematu, nie za bardzo chcąc mówić o swoich dobrych zdarzeniach. Takowych nie miał, ostatnio ponosił porażkę za porażką, cierpiący Louis, utrata Harriett, zdrady przyjaciół, odsiecze, nie wspominając już o anomaliach, które to oni sprowadzili na cały świat. Trochę spochmurniał, jednak nie poprawiał się na krześle, dalej dziwnie prawie na nim półleżąc, a przez to - wydając się jeszcze bardziej pogięty i przygnębiony, jak zmęczone dziecko, osuwające się przy stole, przygniecione smutkiem i problemami. - Ja...eee - zakłopotał się widocznie, przesuwając drugą dłonią przez czoło i poskręcane włosy, które i tak sekundę później opadły falą czarnych loków na twarz, wykrzywioną w grymasie gorączkowego myślenia. - Chyba nic nie wymyślę - mruknął odrobinę zażenowany, tym razem na dłużej przyciskając wargi do szklanki, jakby mógł tym samym wytłumaczyć dłużące się milczenie. Doprawdy, doskonały był z niego optymista i kompan wieczoru. - Może zajmę się tym twoim kolanem, co? - wybrnął z niewygodnej ciszy trochę desperacko, gotów wpełznąć pod stół, by ukryć bijący od twarzy głęboki smutek.
Powrócił wzrokiem do rozmówczyni, z większym przejęciem przyjmując przyznanie się do strachu - zawsze uważał to za niezwykle odważne - niż zwrócenie uwagi na nieodpowiednie nazewnictwo. Dalsze rozważania o beznadziei ich misji, o wrogu wychodzącym z ukrycia, o błądzeniu w czarnomagicznej mgle, brzmiały jak żywcem wyjęte z jego głowy, z najgorszych koszmarów, nawiedzających go z bolesną regularnością - także za dnia, gdy zastanawiał się nad tym, czy podołają i ile jeszcze osób zginie, by udało im się pokonać szerzące się coraz szybciej zło, rozmnażające się, dzielące - tak jak ujmowała to zmartwiona Minnie. Wpatrywał się w nią uważnie, zapominając o tym, że trzyma w dużej dłoni szklankę whisky. Werbalizowała to, co prześladowało go od kilkunastu tygodni, łamiąc psychikę - lecz nie czającą się gdzieś irracjonalną nadzieję, popychającą go do przodu. Nigdy nie wątpił w Zakon Feniksa, jedynie w siebie, w swoje możliwości, starając się przewidzieć, jak długo będzie przydatny sprawie, zanim wymagający przeciwnik zetrze go w proch. - Cóż, myślałem. Nie tak mądrze i ustrukturyzowanie - istniało w ogóle takie słowo? chciał zabłysnąć inteligencją, wyszło jak zawsze - jak ty, ale...faktycznie, mamy do czynienia z parszywie przeważającymi siłami szalonych czarnoksiężników, być może żerujących na mocy niewinnych - nieco zniżył głos, chociaż stoliki wokół nich pozostawały puste a wesoła kompania gości rozsiadała się raczej na ławach pod ścianą. - Te dzieci z Wyspy... - zaczął, ale urwał jeszcze zanim rozkręcił płaczliwy monolog na dobre. Zamiast tego uniósł gwałtownie kieliszek ognistej i wypił go jednym haustem; gorąc zapiekł go w gardle, dobrze; odzwyczaił się już od alkoholu, wiedząc, że ucieczka w używki jest drogą bez powrotu, i chociaż kusząca zapomnieniem, przekreślała szansę na walkę. A zamierzał walczyć do końca, niezależnie od wszystkiego. - Wierzę...wiem, że uda nam się poskromić anomalie. Bathilda ma wielką wiedzę a my, razem, wielką moc. Silniejszą od tego, co pozostawił po sobie ten parszywiec - dodał powoli, spokojnie, ponownie postanawiając zachować rozpaczliwe wyrzuty sumienia dla siebie. Poskromił także chęć zadawania głupich pytań, kumulowanie magii, ładunki magnetyczne, tak naprawdę niewiele zrozumiał z tego, o czym mówiła Minerwa, ale może to i lepiej: wolał nie znać dokładnie możliwości czarnej magii, sączącej się z anomalii. Chciał wzmocnić kobietę, odciągnąć jej myśli od smutku i rezygnacji, nawet kosztem przekazania całej prawdy, która i tak na razie musiała pozostać sekretem. Posłał jej lekki uśmiech, nieco rozjaśniający nawet ciemnobrązowe, czekoladowe oczy i sięgnął po butelkę, nalewając sobie kolejną porcję ognistej. Na subtelny komplement o posiadaniu wiele na głowie, mruknął tylko coś niezrozumiałego - wolał rozmawiać o kile niż o własnych trudniejszych sprawach. Wcale takie nie były, każdy z nich, każdy z Zakonników i Gwardzistów niósł na barkach własny ciężar: odpowiedzialności za rodzinę, trudności w prowadzeniu badań, ran bezpośrednich walk; żaden z nich nie stał wyżej lub niżej w cierpieniu. Dzielili je wszyscy, kto wie, może to ono miało być ich siłą?
- No, może nie kiłą, ale jakimś paskudztwem. Może spróbuję zagoić to obtłuczenie? - zaproponował, mylnie odczytując gest gładzenia gardła jako wyraz zadowolenia z jakości trunku oraz pewnego zamyślenia nad ewentualną chorobą, mogącą przeniknąć przez kolano aż do organizmu. - Coś tam się znam na leczniczej - uściślił, choć mimo entuzjazmu i wyraźnej chęci pomocy, nie zabrzmiało to w pełni profesjonalnie, być może dlatego, że Wright odchylił się nieco do tyłu, próbując pod stołem zerknąć na obite kolano Minerwy. Mrużenie oczu i osuwanie się na drewnianym krześle zostało na szczęście przerwane przez dobrą wiadomość - Ben uniósł wzrok na dziewczynę, odwzajemniając lekki uśmiech. Czuł jej dumę i radość, radość nie tylko z naukowego osiągnięcia, ale i szerzenia pomocy ludziom - bo przecież pozostawali ludźmi - których dotknęła nieszczęśliwa przypadłość. - To doskonale. A więc za eliksir tojadowy - uniósł ponownie napełnioną szklankę, zerkając na tą Minerwy, niedopitą. - Nie smakuje? - spytał prawie smutno, zastanawiając się, co jeszcze mógłby tutaj zamówić. - Da się go jakoś wzmocnić? Tak, żeby całkowicie złagodzić objawy tych biedaków? - sekundę później już powrócił do wilkołaczego tematu, nie za bardzo chcąc mówić o swoich dobrych zdarzeniach. Takowych nie miał, ostatnio ponosił porażkę za porażką, cierpiący Louis, utrata Harriett, zdrady przyjaciół, odsiecze, nie wspominając już o anomaliach, które to oni sprowadzili na cały świat. Trochę spochmurniał, jednak nie poprawiał się na krześle, dalej dziwnie prawie na nim półleżąc, a przez to - wydając się jeszcze bardziej pogięty i przygnębiony, jak zmęczone dziecko, osuwające się przy stole, przygniecione smutkiem i problemami. - Ja...eee - zakłopotał się widocznie, przesuwając drugą dłonią przez czoło i poskręcane włosy, które i tak sekundę później opadły falą czarnych loków na twarz, wykrzywioną w grymasie gorączkowego myślenia. - Chyba nic nie wymyślę - mruknął odrobinę zażenowany, tym razem na dłużej przyciskając wargi do szklanki, jakby mógł tym samym wytłumaczyć dłużące się milczenie. Doprawdy, doskonały był z niego optymista i kompan wieczoru. - Może zajmę się tym twoim kolanem, co? - wybrnął z niewygodnej ciszy trochę desperacko, gotów wpełznąć pod stół, by ukryć bijący od twarzy głęboki smutek.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Odchrząknęła cicho, kiedy zbił ją z pantałyku, niepewna, czy tylko się zgrywał, czy mówił poważnie. W końcu - jej usta zadrżały w nieco łagodniejszym uśmiechu, który przeciął dotychczasowy smutek - przekonana, że Ben żartował. Musiała przyznać w duchu, że wykazała się brakiem cierpliwości i taktu, chcąc wywabiać zwierzątko z kryjówki, westchnęła - nie mogąc się wyzbyć pewnego żalu, naukowa ciekawość często brała górę nad przyzwoitością. Zamiast odpowiedzieć wzniosła spojrzenie na wiszącą nad nimi klatkę cicho stukając palcami w blat stołu, daj spokój Minnie i odczep się od niego, nietoperz też ma prawo do chwili samotności - sama czasem bardzo je lubiła.
- Nigdy nie widziałam prawdziwego smoka - odparła więc zamiast tego, ciągnąc temat albionów, choć była absolutnie pewna, że Benjamin zajmował się trójogonami. Nie musiała widzieć smoków, żeby o nich czytać, znała rezerwaty w Anglii. Zostawiła jednak tę uwagę skwitowaną łagodnym uśmiechem, odpuszczając temat nietoperza - życie jest długie, będzie miała jeszcze okazję zobaczyć, zarówno smoka, jak i nietoperzego albinosa - a między nimi zapadły znacznie istotniejsze tematy, pogodność uśmiechu przeszła w nienachalny smutek. Utkwiła na twarzy Benjamina spojrzenie błękitnych tęczówek, zastanawiając się nad tym, jak wiele musiał znieść. Martwiła się jedną porażką, bo więcej zwycięstw nie miała - prawdopodobnie połowiczny sukces to i tak więcej, niż ktokolwiek się po niej spodziewał. Ale Benjamin - musiał zrobić więcej. Pokiwała ze zrozumieniem głową, kiedy przyznał, że nie strukturyzował swoich myśli, po raz nie pierwszy odrzucając oczywiste sygnały z zewnątrz, to było dla niej zrozumiałe: musiał działać, nie miał czasu na filozofowanie.
- Są w dobrych rękach - odpowiedziała szybko, zbyt szybko, wtrącając mu się w słowo; Zakonnicy biorący udział w odsieczach zrobili przecież wszystko, co w ich mocy. Nie wszystkie dzieci przeżyły, ale to nie była ich wina. To była wina oprawców, tylko i wyłącznie, oprawców wciąż silniejszych od nich - ale już niedługo. - Profesor Bagshot da im ciepło, którego teraz potrzebują - myślmy o tym, co pozytywne. Zwycięstwa dają siłę, porażki umacniają na pozycji przegranego. Zakon odniósł tamtego dnia tyle zwycięstw, ile ocalonych istnień wyrwali ze szponów tych psychopatycznych drani. Ocaliliście ich, Ben. Widok uśmiechu na jego twarzy był pokrzepiający, kiwnęła głową, zgadzając się z jego słowami. - Uda nam się - powtórzyła za nim, lekko zawahawszy się przy słowie nam, ale wypowiedziała je - jej towarzysz miał całkowitą rację, a ona powinna wiedzieć, że każda porażka mogła przynieść cenną naukę. I doświadczenie: stanęła oko w oko z anomalią, bez tego nie miała nawet co myśleć o próbie zrozumienia jej natury. - On pozostawił po sobie tylko nieszczęście. Cierpienie i smutek, nienawiść. - Tym była czarna magia, rozpaczą, bólem, szkaradą. - Podczas gdy my znamy siłę marzeń i moc przyjaźni. Czy to naiwne, że wierzymy w potęgę miłości? - Nie tyle romantycznej, co zwykłej, codziennej, matki do dziecka, brata do siostry, przyjaciela do przyjaciela, to ich odróżniało. Wierzyli, że zwycięży dobro, choć zło rzuciło na świat tak ogromny cień. Ale wierzyli nie bez powodu, nawet, jeśli tak często pojawiały się wątpliwości. - Myślę, że jesteśmy od nich silniejsi - stwierdziła w końcu. - Od nich, słabych, egocentrycznych i małostkowych. - Mamy o co walczyć. Współczuła tym ludziom, którzy byli więźniami własnej nienawiści. Na propozycję pomocy - uśmiechnęła się cieplej, ale pokręciła głową przecząco na wizję obnażania kolana w miejscu pełnym obcych mężczyzn.
- To nic takiego - zanegowała od razu, bo nie było potrzeby się kłopotać. Z lekką dezorientacją uchwyciła jego przymrużone spojrzenie, odruchowo i bezwiednie wycofując kolana pod krzesło, nad którym siedziała, wyciągając stopy mocniej do tyłu; krótkim ruchem dłoni upewniła się, że jej spódnica jest na swoim miejscu, dokładnie zasłaniając miejsce obdarcia. Początkowo trochę szczypało, ale odkąd usiedli właściwie nie czuła bólu. Jedyne, czego było jej żal, to rajstop - lubiła je. - Nie jestem ze szkła - dodała, wciąż ciepło. - Ale dziękuję. Nie wiedziałam, że to potrafisz. - Z jej głosu dało się odczytać uznanie, sztuka lecznicza wcale nie była łatwa. Wydawała się ukontentowana toastem za eliksir, bowiem w pierwszej chwili nie przyszło jej do głowy, jakoby toast oznaczał, że wypić musiała również ona. Czując na sobie przykre spojrzenie Bena i jeszcze bardziej przykre pytanie, zaprzeczyła szybciej i głośniej, niż wcześniej:
- Ależ nie! Jest pyszne - cokolwiek to właściwie jest, drapało po gardle, wywoływało w żołądku dziwne uczucie, ale nie chciała sprawiać Benjaminowi przykrości. Na potwierdzenie swoich słów uniosła szklankę i stuknęła się naczyniem z Benem, wychylając zawartość - do dna - nie do końca zdając sobie sprawy z tego, co robi. Odkładając - niemrawym ruchem - szklankę lekko mrużyła oczy z bólu, drapanie w gardle stawało się nie do zniesienia, ale nie mogła się do tego przyznać. Nie mogła zakaszleć - powstrzymywanie tego odruchu było ogromnym wyzwaniem. Wreszcie, ogień płonący w jej żołądku smagał jego ścianki bolesnymi płomieniami; takich rewelacji nie czuła nawet po rosole babki Ross. Zakręciło jej się w głowie.
- Ja... - zamrugała parę razy, usiłując zmusić się do powrócenia do rzeczywistości, odnalezienia równowagi myśli. Alkohol jeszcze nie uderzył mocno, było za wcześnie, to tylko pierwszy szok. - Nie mam pojęcia - chwyciła się tematu eliksiru jak stabilnej tratwy, której bardzo potrzebowała. - Alchemicy nad tym pracują - jej rola wydawała się zamknięta, jej wiedza skupiała się na procesie transmutacji - kiedy pomogła profesorowi rozgryźć mechanizm, musieli odsunąć się w cień. - Mam nadzieję, że tak, to wielka szansa dla tych ludzi. Najważniejszy etap już za nami, Ministerstwo uwierzyło w jego działanie. Wiesz, że istnieje szansa na przeniesienie wilkołaków z wydziału zwierząt do wydziału istot? Ci ludzie wreszcie zaczną być traktowani z szacunkiem, na który zasługują. - W jej oku błysnęła autentyczna radość, nigdy nie mogła patrzeć, jak urzędnicy pomiatają tymi biednymi ludźmi. Byli przecież tacy jak oni - nie z własnej woli toczeni straszną klątwa. Na zakłopotanie Benjamina, jedynie pogłębiła ciepły uśmiech, znów przecząc kiwnięciem głowy. Nie mógł wymigać się tak łatwo, dobre rzeczy zdarzały się codziennie, mimo wszystko i na przekór wszystkiemu. Trzeba było tylko potrafić je dostrzec. Wiedziona nagłym impulsem - zakrapianym oczywiście alkoholem - lekko poderwała się z krzesła, by przyjacielsko, z rozbawieniem drgającym na ustach, odgarnąć z jego twarzy opadnięte ponownie czarne loki, zasłaniając twarz sprawiały, że wyglądał chmurnie: a nie o to w tej zabawie chodziło, kategorycznie uniosła dłoń, nie chcąc już słyszeć o swoim kolanie. Nic jej nie było.
- Wróciłeś, Ben - podpowiedziała mu. - Wróciłeś w wielkim stylu - nie wiedziała, dlaczego zawiódł zaufanie Zakonu. Ale wiedziała, że Bathilda Bagshot uznała, że jest gotów, by podejść do próby Gwardii. Próby, którą przeszedł.
- Nigdy nie widziałam prawdziwego smoka - odparła więc zamiast tego, ciągnąc temat albionów, choć była absolutnie pewna, że Benjamin zajmował się trójogonami. Nie musiała widzieć smoków, żeby o nich czytać, znała rezerwaty w Anglii. Zostawiła jednak tę uwagę skwitowaną łagodnym uśmiechem, odpuszczając temat nietoperza - życie jest długie, będzie miała jeszcze okazję zobaczyć, zarówno smoka, jak i nietoperzego albinosa - a między nimi zapadły znacznie istotniejsze tematy, pogodność uśmiechu przeszła w nienachalny smutek. Utkwiła na twarzy Benjamina spojrzenie błękitnych tęczówek, zastanawiając się nad tym, jak wiele musiał znieść. Martwiła się jedną porażką, bo więcej zwycięstw nie miała - prawdopodobnie połowiczny sukces to i tak więcej, niż ktokolwiek się po niej spodziewał. Ale Benjamin - musiał zrobić więcej. Pokiwała ze zrozumieniem głową, kiedy przyznał, że nie strukturyzował swoich myśli, po raz nie pierwszy odrzucając oczywiste sygnały z zewnątrz, to było dla niej zrozumiałe: musiał działać, nie miał czasu na filozofowanie.
- Są w dobrych rękach - odpowiedziała szybko, zbyt szybko, wtrącając mu się w słowo; Zakonnicy biorący udział w odsieczach zrobili przecież wszystko, co w ich mocy. Nie wszystkie dzieci przeżyły, ale to nie była ich wina. To była wina oprawców, tylko i wyłącznie, oprawców wciąż silniejszych od nich - ale już niedługo. - Profesor Bagshot da im ciepło, którego teraz potrzebują - myślmy o tym, co pozytywne. Zwycięstwa dają siłę, porażki umacniają na pozycji przegranego. Zakon odniósł tamtego dnia tyle zwycięstw, ile ocalonych istnień wyrwali ze szponów tych psychopatycznych drani. Ocaliliście ich, Ben. Widok uśmiechu na jego twarzy był pokrzepiający, kiwnęła głową, zgadzając się z jego słowami. - Uda nam się - powtórzyła za nim, lekko zawahawszy się przy słowie nam, ale wypowiedziała je - jej towarzysz miał całkowitą rację, a ona powinna wiedzieć, że każda porażka mogła przynieść cenną naukę. I doświadczenie: stanęła oko w oko z anomalią, bez tego nie miała nawet co myśleć o próbie zrozumienia jej natury. - On pozostawił po sobie tylko nieszczęście. Cierpienie i smutek, nienawiść. - Tym była czarna magia, rozpaczą, bólem, szkaradą. - Podczas gdy my znamy siłę marzeń i moc przyjaźni. Czy to naiwne, że wierzymy w potęgę miłości? - Nie tyle romantycznej, co zwykłej, codziennej, matki do dziecka, brata do siostry, przyjaciela do przyjaciela, to ich odróżniało. Wierzyli, że zwycięży dobro, choć zło rzuciło na świat tak ogromny cień. Ale wierzyli nie bez powodu, nawet, jeśli tak często pojawiały się wątpliwości. - Myślę, że jesteśmy od nich silniejsi - stwierdziła w końcu. - Od nich, słabych, egocentrycznych i małostkowych. - Mamy o co walczyć. Współczuła tym ludziom, którzy byli więźniami własnej nienawiści. Na propozycję pomocy - uśmiechnęła się cieplej, ale pokręciła głową przecząco na wizję obnażania kolana w miejscu pełnym obcych mężczyzn.
- To nic takiego - zanegowała od razu, bo nie było potrzeby się kłopotać. Z lekką dezorientacją uchwyciła jego przymrużone spojrzenie, odruchowo i bezwiednie wycofując kolana pod krzesło, nad którym siedziała, wyciągając stopy mocniej do tyłu; krótkim ruchem dłoni upewniła się, że jej spódnica jest na swoim miejscu, dokładnie zasłaniając miejsce obdarcia. Początkowo trochę szczypało, ale odkąd usiedli właściwie nie czuła bólu. Jedyne, czego było jej żal, to rajstop - lubiła je. - Nie jestem ze szkła - dodała, wciąż ciepło. - Ale dziękuję. Nie wiedziałam, że to potrafisz. - Z jej głosu dało się odczytać uznanie, sztuka lecznicza wcale nie była łatwa. Wydawała się ukontentowana toastem za eliksir, bowiem w pierwszej chwili nie przyszło jej do głowy, jakoby toast oznaczał, że wypić musiała również ona. Czując na sobie przykre spojrzenie Bena i jeszcze bardziej przykre pytanie, zaprzeczyła szybciej i głośniej, niż wcześniej:
- Ależ nie! Jest pyszne - cokolwiek to właściwie jest, drapało po gardle, wywoływało w żołądku dziwne uczucie, ale nie chciała sprawiać Benjaminowi przykrości. Na potwierdzenie swoich słów uniosła szklankę i stuknęła się naczyniem z Benem, wychylając zawartość - do dna - nie do końca zdając sobie sprawy z tego, co robi. Odkładając - niemrawym ruchem - szklankę lekko mrużyła oczy z bólu, drapanie w gardle stawało się nie do zniesienia, ale nie mogła się do tego przyznać. Nie mogła zakaszleć - powstrzymywanie tego odruchu było ogromnym wyzwaniem. Wreszcie, ogień płonący w jej żołądku smagał jego ścianki bolesnymi płomieniami; takich rewelacji nie czuła nawet po rosole babki Ross. Zakręciło jej się w głowie.
- Ja... - zamrugała parę razy, usiłując zmusić się do powrócenia do rzeczywistości, odnalezienia równowagi myśli. Alkohol jeszcze nie uderzył mocno, było za wcześnie, to tylko pierwszy szok. - Nie mam pojęcia - chwyciła się tematu eliksiru jak stabilnej tratwy, której bardzo potrzebowała. - Alchemicy nad tym pracują - jej rola wydawała się zamknięta, jej wiedza skupiała się na procesie transmutacji - kiedy pomogła profesorowi rozgryźć mechanizm, musieli odsunąć się w cień. - Mam nadzieję, że tak, to wielka szansa dla tych ludzi. Najważniejszy etap już za nami, Ministerstwo uwierzyło w jego działanie. Wiesz, że istnieje szansa na przeniesienie wilkołaków z wydziału zwierząt do wydziału istot? Ci ludzie wreszcie zaczną być traktowani z szacunkiem, na który zasługują. - W jej oku błysnęła autentyczna radość, nigdy nie mogła patrzeć, jak urzędnicy pomiatają tymi biednymi ludźmi. Byli przecież tacy jak oni - nie z własnej woli toczeni straszną klątwa. Na zakłopotanie Benjamina, jedynie pogłębiła ciepły uśmiech, znów przecząc kiwnięciem głowy. Nie mógł wymigać się tak łatwo, dobre rzeczy zdarzały się codziennie, mimo wszystko i na przekór wszystkiemu. Trzeba było tylko potrafić je dostrzec. Wiedziona nagłym impulsem - zakrapianym oczywiście alkoholem - lekko poderwała się z krzesła, by przyjacielsko, z rozbawieniem drgającym na ustach, odgarnąć z jego twarzy opadnięte ponownie czarne loki, zasłaniając twarz sprawiały, że wyglądał chmurnie: a nie o to w tej zabawie chodziło, kategorycznie uniosła dłoń, nie chcąc już słyszeć o swoim kolanie. Nic jej nie było.
- Wróciłeś, Ben - podpowiedziała mu. - Wróciłeś w wielkim stylu - nie wiedziała, dlaczego zawiódł zaufanie Zakonu. Ale wiedziała, że Bathilda Bagshot uznała, że jest gotów, by podejść do próby Gwardii. Próby, którą przeszedł.
Kto pierwszy został królem? A kto chciał zostać bogiem? Kto pierwszy był człowiekiem? Kto będzie nim
ostatni?
ostatni?
Przesunięcie ciężaru konwersacji z nietoperzy na smoki wyraźnie złagodziło posępny humor Benjamina - pomimo tragicznych wydarzeń ostatnich tygodni, temat ulubieńców ciągle stanowił w miarę przyjemną odskocznię od czarnych chmur zbierających się na horyzoncie w lawinę zła i mroku. Oczywiście rezerwat przynosił mu obecnie więcej problemów niż radości a wizja bezbronnych, przerażonych anomaliami stworzeń spędzała mu sen z powiek, lecz i tak wolał rozmawiać o perypetiach swych podopiecznych niż zagłębiać się w trudne do pojęcia zakamarki magicznych definicji i przewidywań smutnej przyszłości. Spojrzał na Minnie z niedowierzaniem - dla niego smoki stanowiły codzienność, odzwyczaił się więc od zaciekawienia i przerażenia, jakie budziły te wielkie bestie, bliższe jego interpretacji pokrytych łuską psidwaków niż pradawnych magicznych kreatur, opiewanych na kartach wielu ksiąg. Od baśni po te bardziej naukowe, jakie z pewnością miały swoje miejsce w biblioteczce pilnej Minerwy. - Zabiorę cię niedługo do rezerwatu - odparł od razu, bez zastanowienia, reflektując się po kilku chwilach - No, w sensie, jak ten cały bajzel się uspokoi. Na razie smoki są oszalałe i nieco zdenerwowane, mogłyby ci się nie spodobać - dodał niezwykle eufemistycznie: smoki były rozwścieczone i gotowe spopielić nową osobę, pojawiającą się w ich otoczeniu, w ciągu sekundy. Nawet Okruszek stracił dziecięcą niewinność, zamieniając się w rozgoryczoną i wystraszoną nastoletnią bestyjkę, ignorującą nawet sugestie swego opiekuna. - Szkoda, że nie wiedziałem wcześniej, pokazałbym ci moje ogniomioty katalońskie - dopowiedział ciszej, z wyraźnym smutkiem, odchrząkując dziwnie, żeby zakryć krótkie załamanie się głosu. Śmierć ukochanych smoków, które - mimo sędziwego, nawet jak na swój gatunek, wieku - traktował jak własne dzieci, ciągle rozrywała mu resztki połamanego serca na jeszcze mniejsze kawałki. - Pokochałabyś je. Ślepe, bardzo stare, wyciągnęliśmy je z podziemi Gringotta, chcieli je zamordować, bo były już nieprzydatne, ale udało się nam zabrać je do rezerwatu. To urocza parka, co prawda już nie ziały ogniem i właściwie nie mają łusek...To znaczy, już nie dymią wcale, bo...no. Zginęły- kontynuował, najpierw z zapałem, potem z ponownym smutkiem, niesmacznym i niewygodnym, wywołującym tym razem kaszlnięcie. Czas zmienić temat, zanim rozpłacze się jak szlachcic na widok taniego wina. Wspomnienie dzieci zmaltretowanych przez Gellerta nie było może kwestią jaka przynosiła większe ukojenie, ale jakimś cudem pewny ton Minerwy nieco go uspokoił. Tak, u Bagshot były bezpieczne; może uda im się zapomnieć o okropieństwach, jakich doświadczyły. Kiwnął więc głową, prawie energicznie, znów jednak markotniejąc gdy wspomniała o potędze dobrych uczuć. Przyjaźni. Miłości. Zgadzał się z nią, jednocześnie wiedząc, że obydwa te uczucia znajdują się już poza jego zasięgiem. Czyż nie przyjaźnił się z Rosierem, ignorując podziały, ceniąc jego smoczą wiedzę, cięty humor i rozbawiające go zawsze przekonanie o własnej wartości? Czyż nie kochał Percivala, wybaczając mu tyle razy, że stracił już rachubę - być może dlatego, że cyfry wykraczające poza mityczną trójkę mieszały mu się w głowie? Osoby, które dawały mu siłę, w tym nawet Harriett i Leonardo, zniknęły, odeszły bezpowrotnie, a on odkrył, że samotnie radzi sobie najlepiej, w końcu nie targany skrajnymi emocjami. Cierpiał, ale było to cierpienie przydatne, ofiarowane w przeprosinach za popełnione błędy lub z nadzieją, że inni odnajdą to, czego sam tak bardzo pragnął - a co zaprzepaścił. Uśmiechnął się nieco smutno do Minnie, dalej pogrążony w swoich myślach. Na McGonagall czekało długie, szczęśliwe życie, w świecie pełnym bliskości, przyjaźni, miłości; świecie sprawiedliwym i dobrym. Wizja poświęcenia się w imię jej przyszłości - i innych, tych, których nie znał i nigdy nie pozna - osładzała aktualne trudności, pozwalając zakiełkować nadziei. Wątłej, ale jednak istniejącej.
- Nie, to nie naiwne. To mądre. Mimo wszystkiego, co może nas spotkać na tej krętej drodze - skwitował jedynie, nieco zawstydzony swym tokiem myślenia: bardziej niż niemoralną próbą zerknięcia pod stół. Zauważył odrobinę nerwowe gesty Minerwy i nagle wyprostował się na swoim siedzeniu jak przyłapany na gorącym uczynku. - Trochę się poduczyłem na smoczych wyprawach, nie takie skaleczenia się opatrywało - wytłumaczył szybko, nie chcąc, by McGonagall odebrała jego zmrużone powieki i zamyślony wyraz twarzy jako wstęp do wyjątkowo nieskutecznego podrywu. Chętnie zobaczyłby jej smukłe łydki - och, naprawdę? - ale lata, kiedy zaproponowałby to bez wahania minęły już dawno, zamieniając rubasznego Bena w wielce sfrustrowanego i smutnego Benjamina Wrighta. Widząc, że oczy Minnie zawilgotniały, zupełnie nie powiązał przyczyn owego stanu z wychyloną właśnie ognistą, speszył się zatem jeszcze mocniej. - Ja tak tylko zerkałem, żeby zaleczyć, krótkie episkey i powinno być po sprawie, a nie chciałbym ci zleczyć i złączyć rajstop i skóry, to byłaby nieprzyjemna sprawa, wiem bo sam - zaczął się prawie solennie tłumaczyć, hamując się w odpowiednim momencie. Wspomnienie ran, które otrzymał na Próbie, materiału koszuli stopionego z tatuażem, trudnego wyleczenia, pozostawiającego po sobie dość ohydne blizny; nic z tych rzeczy nie powinno trafić do uszu Minerwy. - bo widziałem to kiedyś - wybrnął z niezwykłą gracją, a widząc obydwie puste szklanice, ponownie hojnie je napełnił, elegancko podsuwając szkło McGonagall. Dziwnie zarumienionej, pewnie już się przeziębiła - ale trudno, musi się zahartować: jak sama wspominała, nie była ze szkła i Ben nie zamierzał traktować jej jak porcelanowej laleczki. Raczej jako niedościgniony wzór inteligencji. Rzadko kiedy lubił słuchać o ministerialnych sprawkach, uprzedzony do tego ustrojstwa od czasu planowanej egzekucji na ogniomiotach, ale Minerwy słuchał z uwagą, przejmując jej podekscytowanie. - Masz wielkie serce. I umysł też. To rzadko spotykane - skomplementował ją na swój nieco niezdarny sposób, przyglądając się uważnie roziskrzonym oczom. Podobała mu się taka, zafascynowana, radosna, empatyczna; zagapił się w jej piegowatą buzię może odrobinę za długo, nie chciał, by zmieniała temat na ten niewygodny, z którego trudno było mu wybrnąć - nie zdążył jednak odwrócić wzroku, śledząc podniesienie się kobiety. Zanim zdążył zareagować, poczuł na twarzy jej ciepłą, drobną dłoń. Czuły gest, przeczesanie włosów, opuszki muskające czoło. Piegi widoczne z bliska, równe zęby, jasnoróżowe usta uniesione w uśmiechu. I słowa, o próbie, o błędzie, o powrocie. Powinien poczuć się lepiej, ale gardło ścisnęła mu niewidoczna kula płaczu, smutku i wyrzutów sumienia; przełknął ją z trudem: i z trudem powstrzymał się od uchwycenia dłoni Minerwy, by nie odsuwała się tak szybko. Dopiero, gdy wypowiedziała te krótkie słowa, pojął, jak bardzo tego potrzebował. Zapewnienia, zwerbalizowania, że jednak podołał, że jednak nadrobił stracony czas - to nic, że zniknął na zaledwie kilka dni, to i tak bolało. Nie uciekał jednak wzrokiem, trochę zamglonym smutkiem, trochę: wzruszonym, ciągle wpatrzony w Minnie.
- Wróciłem - przyznał powoli, tłumiąc cisnące się na usta słowa. O tym, że wrócił i zawiódł, że wrócił i zabił niewinnych, uwięzionych na Wyspie Rzeźb, że to z jego winy cały czarodziejski świat krwawi i cierpi. Musiał nieść tą odpowiedzialność samotnie. - Ćpałem. Dużo - dodał jedynie, czując masochistyczną potrzebę wyznania swych grzechów, chociażby w tak krótkiej formie. Skrzywił się dziwnie, trochę smutno, trochę ze złością, sięgając po szklankę ognistej, którą z wprawą do połowy wychylił. - Ale już tego nie robię - powiedział z głośnym wydechem, nagle dziwnie zażenowany tym drobnym obnażeniem się. Ponownie wyprostował się na krześle, spoglądając uważnie na Minerwę. - Zrobiłaś w życiu coś złego? Coś, czego się wstydzisz? - spytał po prostu, szczerze, jak zwykle łagodnie przechodząc z optymistycznych tematów do zagłębiania się w intymne meandry ludzkich problemów. Znów zrobił dziwną minę, przejeżdżając nerwowo dłonią przez czarne loki - żałując, że Minnie nie zrobiła tego ponownie. - Po prostu...czasem czuję się najgorszym człowiekiem na świecie, wiesz? I myślę, że tylko ja spieprzyłem tak wiele spraw - mruknął posępnie, stukając dość brudnymi paznokciami o brzeg szklanki.
- Nie, to nie naiwne. To mądre. Mimo wszystkiego, co może nas spotkać na tej krętej drodze - skwitował jedynie, nieco zawstydzony swym tokiem myślenia: bardziej niż niemoralną próbą zerknięcia pod stół. Zauważył odrobinę nerwowe gesty Minerwy i nagle wyprostował się na swoim siedzeniu jak przyłapany na gorącym uczynku. - Trochę się poduczyłem na smoczych wyprawach, nie takie skaleczenia się opatrywało - wytłumaczył szybko, nie chcąc, by McGonagall odebrała jego zmrużone powieki i zamyślony wyraz twarzy jako wstęp do wyjątkowo nieskutecznego podrywu. Chętnie zobaczyłby jej smukłe łydki - och, naprawdę? - ale lata, kiedy zaproponowałby to bez wahania minęły już dawno, zamieniając rubasznego Bena w wielce sfrustrowanego i smutnego Benjamina Wrighta. Widząc, że oczy Minnie zawilgotniały, zupełnie nie powiązał przyczyn owego stanu z wychyloną właśnie ognistą, speszył się zatem jeszcze mocniej. - Ja tak tylko zerkałem, żeby zaleczyć, krótkie episkey i powinno być po sprawie, a nie chciałbym ci zleczyć i złączyć rajstop i skóry, to byłaby nieprzyjemna sprawa, wiem bo sam - zaczął się prawie solennie tłumaczyć, hamując się w odpowiednim momencie. Wspomnienie ran, które otrzymał na Próbie, materiału koszuli stopionego z tatuażem, trudnego wyleczenia, pozostawiającego po sobie dość ohydne blizny; nic z tych rzeczy nie powinno trafić do uszu Minerwy. - bo widziałem to kiedyś - wybrnął z niezwykłą gracją, a widząc obydwie puste szklanice, ponownie hojnie je napełnił, elegancko podsuwając szkło McGonagall. Dziwnie zarumienionej, pewnie już się przeziębiła - ale trudno, musi się zahartować: jak sama wspominała, nie była ze szkła i Ben nie zamierzał traktować jej jak porcelanowej laleczki. Raczej jako niedościgniony wzór inteligencji. Rzadko kiedy lubił słuchać o ministerialnych sprawkach, uprzedzony do tego ustrojstwa od czasu planowanej egzekucji na ogniomiotach, ale Minerwy słuchał z uwagą, przejmując jej podekscytowanie. - Masz wielkie serce. I umysł też. To rzadko spotykane - skomplementował ją na swój nieco niezdarny sposób, przyglądając się uważnie roziskrzonym oczom. Podobała mu się taka, zafascynowana, radosna, empatyczna; zagapił się w jej piegowatą buzię może odrobinę za długo, nie chciał, by zmieniała temat na ten niewygodny, z którego trudno było mu wybrnąć - nie zdążył jednak odwrócić wzroku, śledząc podniesienie się kobiety. Zanim zdążył zareagować, poczuł na twarzy jej ciepłą, drobną dłoń. Czuły gest, przeczesanie włosów, opuszki muskające czoło. Piegi widoczne z bliska, równe zęby, jasnoróżowe usta uniesione w uśmiechu. I słowa, o próbie, o błędzie, o powrocie. Powinien poczuć się lepiej, ale gardło ścisnęła mu niewidoczna kula płaczu, smutku i wyrzutów sumienia; przełknął ją z trudem: i z trudem powstrzymał się od uchwycenia dłoni Minerwy, by nie odsuwała się tak szybko. Dopiero, gdy wypowiedziała te krótkie słowa, pojął, jak bardzo tego potrzebował. Zapewnienia, zwerbalizowania, że jednak podołał, że jednak nadrobił stracony czas - to nic, że zniknął na zaledwie kilka dni, to i tak bolało. Nie uciekał jednak wzrokiem, trochę zamglonym smutkiem, trochę: wzruszonym, ciągle wpatrzony w Minnie.
- Wróciłem - przyznał powoli, tłumiąc cisnące się na usta słowa. O tym, że wrócił i zawiódł, że wrócił i zabił niewinnych, uwięzionych na Wyspie Rzeźb, że to z jego winy cały czarodziejski świat krwawi i cierpi. Musiał nieść tą odpowiedzialność samotnie. - Ćpałem. Dużo - dodał jedynie, czując masochistyczną potrzebę wyznania swych grzechów, chociażby w tak krótkiej formie. Skrzywił się dziwnie, trochę smutno, trochę ze złością, sięgając po szklankę ognistej, którą z wprawą do połowy wychylił. - Ale już tego nie robię - powiedział z głośnym wydechem, nagle dziwnie zażenowany tym drobnym obnażeniem się. Ponownie wyprostował się na krześle, spoglądając uważnie na Minerwę. - Zrobiłaś w życiu coś złego? Coś, czego się wstydzisz? - spytał po prostu, szczerze, jak zwykle łagodnie przechodząc z optymistycznych tematów do zagłębiania się w intymne meandry ludzkich problemów. Znów zrobił dziwną minę, przejeżdżając nerwowo dłonią przez czarne loki - żałując, że Minnie nie zrobiła tego ponownie. - Po prostu...czasem czuję się najgorszym człowiekiem na świecie, wiesz? I myślę, że tylko ja spieprzyłem tak wiele spraw - mruknął posępnie, stukając dość brudnymi paznokciami o brzeg szklanki.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Albo raczej to one nie polubiłyby mnie - odparła, nie tracąc pogody. Magiczne stworzenia nie były jej obce, czytała o tym, jak reagowały na ostatnie zmiany - wiedziała, że były zdenerwowane. Wiedziała, że jeśli Ben proponował jej wizytę w rezerwacie, dopilnuje również, by ta wizyta była bezpieczna. Miała w sobie dużo cierpliwości i zrozumienia nie tylko dla innych ludzi, nie można było winić magicznych stworzeń za to, że wszechobecny chaos je płoszył. - Mam nadzieje, że na siebie uważasz - dodała, bo krótka relacja wydawała się wystarczająco obrazowa. Cicho westchnęła, biedne zwierzęta - rozumiały jeszcze mniej niż ludzie, a przecież nawet im zdarzało się teraz wpadać w popłoch. Benjamin był doświadczonym smokologiem i odważnym człowiekiem, nie wątpiła, że doskonale wiedział, co robił, ale potknięcia zdarzały się przecież każdemu, kto nie patrzy pod nogi. A on - miał na głowie wystarczająco wiele, by usprawiedliwić ewentualną nieostrożność. Wysłuchała jego słów w skupieniu, uśmiech z wolna zniknął z jej twarzy, zastąpił go wyraz powagi i zmartwienia - zawsze byłą ciekawa, jak Benjamin sprawował się w roli smoczego opiekuna. Choć na zewnątrz wydawał się często bezkompromisowy i oschły, wierzyła - wiedziała, pokazał to tamtego grudniowego wieczoru - że był tylko obrośnięty błotną skorupką, którą wystarczyło odgarnąć, żeby dojść do wewnętrznego ciepła - które ze swoich obliczy pokazywał smokom? Stworzeniom potężnym, nie wątpiła, że tylko bardzo silny czarodziej był w stanie nad nimi zapanować. Silny również charakterem - a tego Wrightowi nie brakowało. Wystarczyło jednak wysłuchać jej opowieści o ogniomiotach, żeby te wątpliwości zostały rozwiane - opowiadał o nich z żalem i smutkiem, ujmującą ojcowską czułością. - Przykro mi - odparła całkowicie szczerze i od serca, śmierć każdego stworzenia warta była łez. Nie zadawała pytań, domyśliła się, że winny były anomalie - a nie chciała zadręczać Bena ciągnięciem tego tematu, widziała, że był dla niego trudny. - Nie można powiedzieć o jakimkolwiek istnieniu, że jest nieprzydatne - dodała z ciepłym i łagodnym uśmiechem, wykorzystywanie smoków - tak jak innych stworzeń - w banku było okrutną praktyką. Wiedziała, że to był tylko skrót myślowy - że w ten sposób mówiły o nich zapewne gobliny z Gringotta. - Jestem przekonana, że nigdy nawet nie marzyły o tym, że spotka ich tak spokojna jesień życia - dodała, nie odejmując od niego spojrzenia. Zamiast zastanawiać się nad tym, co złe, powinni szukać radości w chwilach, które minęły. Wspomnień nikt nie zabierze. - Dostały zasłużoną emeryturę. Na każdego przychodzi pora. - Były już stare. Przygryzła lekko dolną wargę, wyraźnie nad czymś dumając. - Straciły wszystkie łuski? Jak dawno temu? - dopytała z zastanowieniem - Może... mógłbyś mnie zabrać na tereny w rezerwacie, na których się chowały? - Mogłaby jakiejś poszukać - i zrobić z niej pamiątkę. Dobrze jest mieć przy sobie kawałek tych, których się kocha - bo śmierć to za mało, żeby przerwać uczucia. - Opowiesz mi o nich - I śmierć to za mało, żeby zapomnieć - to dzięki pamięci, dzięki historii, czarodziejska społeczność zaszła w swoim rozwoju tak daleko. Odchrząknęła cicho, kiedy wyprostował się przy stole.
- Nie warto marnować na to sił, zejdzie w kilka dni. Magia jest dzisiaj... trochę - westchnęła, od zdartego kolana nic jej się nie stanie, ale zaklęcia lecznicze wsparte dzikimi anomaliami mogły jej już zmiażdżyć całą nogę bez względu na umiejętności Benjamina. Nie rozumiała jedynie, dlaczego nie potrafiła znaleźć na to odpowiedniego słowa - jaka właściwie ta magia była? Zaczynało kręcić jej się w głowie. - Trochę nieokeł... nieokieł... - plątał jej się język - była zmęczona? Rozchorowała się? Przetarła wierzchem dłoni skroń, mrużąc oczy - dzika - stwierdziła w końcu. Zmarszczyła lekko brew, myśli zaczynały jej się nieco plątać. - Złączenie rajstop i skóry to perfekcyjna myśl - odparła więc nagle, jakby olśniona - nie trzeba byłoby ich... ubierać - skrzywiła się lekko, czy powinna była mówić to na głos? - Gdzie to widziałeś? - uniosła ku niemu mętne spojrzenie, żywo zaciekawione. - Och - odparła, patrząc na pełną szklankę alkoholu. Czuła, że zawartość żołądka podchodziła jej niebezpiecznie wysoko. - Jeszcze? - jęknęła szybciej niż pomyślała, ale zaraz się zawstydziła tym jękiem, bo przecież nie chciała sprawiać mu przykrości - już i tak nakłamała, że jej smakowało, a alkohol płynący w jej żyłach coraz żwawiej zwalniał hamulce i bezlitośnie szarpał przyzwoitością unormowaną przez społeczne normy. Skinęła głową, nieco niezbornie, dziękując za komplement - musiała wesprzeć się łokciami o blat stołu, traciła równowagę.
- To nic takiego. Spójrz na siebie, cały jesteś wielki - chlapnęła znów, bynajmniej nie mając na myśli gabarytów Benjamina, a jego ogromną odwagę - był przecież gwardzistą! - nawet nie dostrzegając, jak absurdalnie zabrzmiały jej słowa. - I masz do dokonania jeszcze dużo wielkich rzeczy - kontynuowała, być może rozjaśniając nieco sens swojego osądu. Zmarszczyła brew, tak naprawdę myślała dość jasno - wciąż - posłuszeństwa coraz mocniej odmawiało jej ciało. - Kiedyś pozwoliłam odpisać pracę domową Emmie, zamiast pomóc jej zrozumieć sens zadania - wyznała na jednym tchu całkiem serio, męczyło ją to od jakiegoś czasu. - Czuję się z tym okropnie. - Zwilżyła wargi, zbierając chaotyczne myśli. - Przeszedłeś próbę, Ben - podjęła, być może nieco zbyt głośno, jak na miejsce publiczne. - Gdyby tak było, nie przeszedłbyś jej nigdy - mówienie, mówienie poważnie i składnie, sprawiało jej dużo wysiłku - ale starała się trzymać fason. - Wszyscy błądzimy. Odwagą jest wyjść... napszeciw swoim strachom - każdy to wiedział - i odwagą jest zmieszszyć się z przeszłością. - Czknęła. Z zawstydzeniem zakryła usta dłonią. - Nie warto patszszeć wstecz - dodała. - Od pewnych wspomnień nie da się uciec, ale to... potknięcia uczą nas najwięcej. - Zacisnęła usta, każdy miał prawo do błędu. I każdy miał prawo do drugiej szansy. Skrzywiła się wyraźniej, coraz mocniej kręciło jej się w głowie. - Chyba... chyba nie najlepiej się czuję, przepraszam - mruknęła niemrawo.
- Nie warto marnować na to sił, zejdzie w kilka dni. Magia jest dzisiaj... trochę - westchnęła, od zdartego kolana nic jej się nie stanie, ale zaklęcia lecznicze wsparte dzikimi anomaliami mogły jej już zmiażdżyć całą nogę bez względu na umiejętności Benjamina. Nie rozumiała jedynie, dlaczego nie potrafiła znaleźć na to odpowiedniego słowa - jaka właściwie ta magia była? Zaczynało kręcić jej się w głowie. - Trochę nieokeł... nieokieł... - plątał jej się język - była zmęczona? Rozchorowała się? Przetarła wierzchem dłoni skroń, mrużąc oczy - dzika - stwierdziła w końcu. Zmarszczyła lekko brew, myśli zaczynały jej się nieco plątać. - Złączenie rajstop i skóry to perfekcyjna myśl - odparła więc nagle, jakby olśniona - nie trzeba byłoby ich... ubierać - skrzywiła się lekko, czy powinna była mówić to na głos? - Gdzie to widziałeś? - uniosła ku niemu mętne spojrzenie, żywo zaciekawione. - Och - odparła, patrząc na pełną szklankę alkoholu. Czuła, że zawartość żołądka podchodziła jej niebezpiecznie wysoko. - Jeszcze? - jęknęła szybciej niż pomyślała, ale zaraz się zawstydziła tym jękiem, bo przecież nie chciała sprawiać mu przykrości - już i tak nakłamała, że jej smakowało, a alkohol płynący w jej żyłach coraz żwawiej zwalniał hamulce i bezlitośnie szarpał przyzwoitością unormowaną przez społeczne normy. Skinęła głową, nieco niezbornie, dziękując za komplement - musiała wesprzeć się łokciami o blat stołu, traciła równowagę.
- To nic takiego. Spójrz na siebie, cały jesteś wielki - chlapnęła znów, bynajmniej nie mając na myśli gabarytów Benjamina, a jego ogromną odwagę - był przecież gwardzistą! - nawet nie dostrzegając, jak absurdalnie zabrzmiały jej słowa. - I masz do dokonania jeszcze dużo wielkich rzeczy - kontynuowała, być może rozjaśniając nieco sens swojego osądu. Zmarszczyła brew, tak naprawdę myślała dość jasno - wciąż - posłuszeństwa coraz mocniej odmawiało jej ciało. - Kiedyś pozwoliłam odpisać pracę domową Emmie, zamiast pomóc jej zrozumieć sens zadania - wyznała na jednym tchu całkiem serio, męczyło ją to od jakiegoś czasu. - Czuję się z tym okropnie. - Zwilżyła wargi, zbierając chaotyczne myśli. - Przeszedłeś próbę, Ben - podjęła, być może nieco zbyt głośno, jak na miejsce publiczne. - Gdyby tak było, nie przeszedłbyś jej nigdy - mówienie, mówienie poważnie i składnie, sprawiało jej dużo wysiłku - ale starała się trzymać fason. - Wszyscy błądzimy. Odwagą jest wyjść... napszeciw swoim strachom - każdy to wiedział - i odwagą jest zmieszszyć się z przeszłością. - Czknęła. Z zawstydzeniem zakryła usta dłonią. - Nie warto patszszeć wstecz - dodała. - Od pewnych wspomnień nie da się uciec, ale to... potknięcia uczą nas najwięcej. - Zacisnęła usta, każdy miał prawo do błędu. I każdy miał prawo do drugiej szansy. Skrzywiła się wyraźniej, coraz mocniej kręciło jej się w głowie. - Chyba... chyba nie najlepiej się czuję, przepraszam - mruknęła niemrawo.
Kto pierwszy został królem? A kto chciał zostać bogiem? Kto pierwszy był człowiekiem? Kto będzie nim
ostatni?
ostatni?
Wright zmrużył oczy, jakby starając się ocenić, czy Minnie wywarłaby na smokach pozytywne wrażenie, ale nie wytrzymał teatralnej powagi, śmiejąc się krótko i cicho. - One kochają wszystkich dobrych ludzi - odparł, przekonany o prawdziwości swych słów, sprzecznych ze zdrowym rozsądkiem i ogólną mądrością ludzi podchodzących do tych bestii z odpowiednią rezerwą. Potężne stworzenia wywoływały popłoch i strach, a w najlżejszej wersji: pełen niepokoju szacunek. Owszem, fascynowały, ale w bezpośrednim kontakcie nawet największy marzyciel i miłośnik rycin przedstawiających trójogony lub ogniomioty wyraźnie tracił rezon. Zabójcze kły, potężne cielsko, nieokiełznana natura, morderczy płomień, potworne pazury, umięśniony ogon - smoki były maszynami do zabijania, drapieżnikami równie majestatycznymi co groźnymi, i tylko głupcy traktowali je niczym oswojone przytulanki. Wright zawieszał się gdzieś pomiędzy; kochał swoich podopiecznych do szaleństwa, oswajając je i wręcz po ojcowsku adoptując, pozostając jednak świadomym zagrożeń. - Mi nic złego nie zrobią - machnął nieco lekceważąco ręką; znał mieszkańców rezerwatu i wiedział, jak podejść do poszczególnych osobników, nawet jeśli były zestresowane i zdezorientowane. Serce krajało się na widok zaniepokojonych stworzeń, unieruchomionych i smutnych, ale było to tylko przejściowe. Wierzył w to, że szybko uda im się opanować przeklęty chaos, a wtedy wprowadzi Minerwę do pełnego dawnej chwały rezerwatu. Nie wiedział dlaczego, ale bardzo zależało mu na jej opinii na temat tego miejsca - no i siebie samego jako opiekuna i nadzorcy.
Bo przecież zawiódł? To on ściągnął na stare smoki anomalie, to on był przyczyną ich wszystkich cierpień. Poruszenie tego tematu sprawiało mu ból; odruchowo sięgnął do kieszeni kurtki, wyciągając z niej potwornie pomiętą paczkę papierosów, którą pieczołowicie rozłożył na stoliku, poświęcając temu zadaniu przesadnie dużo uwagi. Słuchał jednak słów McGonagall uważnie, trochę niepewny, jak zareaguje na to wyznanie - nie musiał się jednak obawiać, nie skrytykowała go, wręcz przeciwnie, rzuciła nowe światło na to ostateczne pożegnanie, na które nie był gotów. Westchnął ciężko, postanawiając nie drążyć ciemnych wątpliwości, nakazujących mu uznać wypowiedź Minerwy za podszytą uprzejmymi kłamstwami, chroniącymi go od prawdy. Była przecież zbyt mądra, by kłamać, zresztą, nie miała żadnego powodu dla zmiękczania brudnej rzeczywistości. Wysunął z paczki równie pogiętego papierosa i przygryzł go wilgotnymi od alkoholu wargami, podnosząc głowę do góry dopiero na kolejne pytanie Minnie. - Nie wszystkie, najwięcej zostało im na tylnych łapach, wyglądało jakby nosiły spodenki - odparł, nie mogąc już powstrzymać wyjątkowo wzruszonego głosu. Odkaszlnął, prawie wypluwając przy tym przed siebie papierosa, i zacisnął powieki. Nie, nie powinien wspominać ogniomiotów, rozgrzebywanie przeszłości zawsze przynosiło mu jedynie cierpienie. - Zabiorę - obiecał, westchnąwszy ciężko, by pozbyć się resztek niemęskiej słabości. Zerknął z ukosa na Minerwę, obawiając się, że zobaczy na jej twarzy politowanie, ale na szczęście wydawała się dość zdekoncentrowana i wesoła. Piegowate policzki lśniły zdrowym rumieńcem, oczy błyszczały a uśmiech zdawał się szczery i jeszcze szerszy, niż przed chwilą. Głos także brzmiał bardziej przychylnie, swobodniej a głoski wypowiadała z mniejszą starannością, co napawało Benjamina irracjonalną dumą: widocznie doskonale czuła się w jego towarzystwie. W ogóle nie połączył symptomów z ilością wypitego alkoholu, on sam w ogóle nie czuł jego działania, nie sięgał jednak ponownie po butelkę, najpierw zapalając papierosa. - Aż tak ciężko zakładać rajstopy? To nie może być trudne - zapytał z niedowierzaniem pomieszanym z pewnym zaciekawieniem: świat kobiecych trudności w przywdziewaniu ubrań był mu kompletnie obcy: na szczęście nie zawstydził się tym bieliźniarskim tematem, zbyt skupiony na eleganckim wybrnięciu z grząskiego tematu. Nie miał zdolności retorycznych Fredericka czy też Garretta, od razu więc można było wyczytać z męskiej twarzy zakłopotanie, zastąpione teatralnym śmiechem i kolejnym ukróceniem tematu. - Na smoczych wyprawach. Wiesz, tam trzeba reagować szybko, no, bo życie jest ważniejsze niż materiał w zasklepiającej się ranie - wytłumaczył oczywistość, machinalnie przesuwając dłonią po ramieniu: szybko jednak opuścił rękę, zaciągając się mocniej papierosem, by po chwili skryć się w szarej chmurze dymu. Łaskawie chroniącej go od spojrzenia w oczy prawdzie - lub wyrzutom sumienia, przykrywającym skutecznie mile połechtane komplementem Minerwy ego. W rubasznych czasach zareagowałby na niego z większym entuzjazmem, obecnie zbyt spięty reakcją na ćpuńskie wyznanie, by poszybować samczymi myślami w rejony, w jakie godne panienki nie zapędzały się swymi wyobrażeniami - nawet takie panienki, które opowiadały o rajstopach i dzielnie stawały do walki z anomaliami i...których największym grzechem była szkolna pomoc w odpisaniu zadania? Zamrugał gwałtownie na tą gwałtowną zmianę poziomów dokonanych przestępstw.
- Odpisać pracę domową? - powtórzył z niedowierzaniem, czując się jeszcze gorszym człowiekiem. Nie miał zamiaru jednak się nad sobą użalać, przyjął tę przepaść z powagą i zrozumieniem, kręcąc powoli głową. - To nic takiego, Minnie. A na pewno nic, co powinno wzbudzać w tobie wyrzuty sumienia albo smutek - powiedział spokojnie, postanawiając nie wytaczać argumentu o tym, że on sam nie napisał w czasach szkolnych praktycznie żadnego eseju bez intelektualnego wsparcia Ollivandera. Mogłoby to wywołać reakcję znacznie gorszą od tej, jaką spodziewał się otrzymać po przyznaniu się do ćpania. Poprawił się nieco nerwowo na krześle, ponownie dziwnie rozedrgany wypowiedziami Minnie: potrzebował tych zapewnień, drugiego głosu, głosu rozsądku, przekonującego go, że wcale nie zniszczył wszystkiego a chwilowe potknięcie nie stawiało go na wieki w pozycji kogoś słabego i niewartego zaufania. Kiwnął więc z zapałem głową, przyglądając się coraz bardziej zarumienionej McGonagall. W pierwszej chwili uznał jej stan za wyraz wzburzenia i pasji, związanych z przedstawianiem swej optymistycznej filozofii, ale nieprzystające damie czknięcie nakazało mu zejść z podniosłych chmur na ziemię. Przesunął wzrok ze szklanki na butelkę, by finalnie spocząć na twarzy Minnie. Kilka dźwigni ze zgrzytem przesunęło się w głowie Benjamina a magia myślenia zadziałała, pozwalając mu na wysnucie dość oczywistego wniosku: Minerwa była zbyt zmęczona walką z anomaliami, by spędzać w tej przytulnej knajpce cały wieczór. Kilka łyków ognistej pozwoliło się jej zrelaksować, na pewno zaśnie słodko jak puszek pigmejski, ale nie byłby sobą, gdyby pozwolił jej samej szlajać się o tej porze po ulicach. - Masz za sobą ciężki dzień. Odprowadzę cię do domu - zadecydował bohatersko, sięgając do kieszeni, by rzucić na stolik kilka sykli - zanim Minnie zdołałaby w jakikolwiek sposób zareagować. Następnie wstał, okrążył blat i podał blondynce dłoń, uprzednio odpowiednio szykują ją do wyjścia: zapięty pod szyję płaszczyk powinien ochronić ją od zimna; żałował, że nie wziął z rezerwatu swej czapki uchatki, ale cóż robić: oby Minerwa nie mieszkała szalenie daleko, bo odmarzną im uszy. Noce robiły się coraz paskudniejsze. - W drodze opowiem ci o smokach - dodał, ponownie wyprzedzając ewentualne zaprzeczenia. Dżentelmeńsko zaoferował kobiecie swe ramię, po czym pokierował nią delikatnie ku wyjściu.
| ztx2 <3
Bo przecież zawiódł? To on ściągnął na stare smoki anomalie, to on był przyczyną ich wszystkich cierpień. Poruszenie tego tematu sprawiało mu ból; odruchowo sięgnął do kieszeni kurtki, wyciągając z niej potwornie pomiętą paczkę papierosów, którą pieczołowicie rozłożył na stoliku, poświęcając temu zadaniu przesadnie dużo uwagi. Słuchał jednak słów McGonagall uważnie, trochę niepewny, jak zareaguje na to wyznanie - nie musiał się jednak obawiać, nie skrytykowała go, wręcz przeciwnie, rzuciła nowe światło na to ostateczne pożegnanie, na które nie był gotów. Westchnął ciężko, postanawiając nie drążyć ciemnych wątpliwości, nakazujących mu uznać wypowiedź Minerwy za podszytą uprzejmymi kłamstwami, chroniącymi go od prawdy. Była przecież zbyt mądra, by kłamać, zresztą, nie miała żadnego powodu dla zmiękczania brudnej rzeczywistości. Wysunął z paczki równie pogiętego papierosa i przygryzł go wilgotnymi od alkoholu wargami, podnosząc głowę do góry dopiero na kolejne pytanie Minnie. - Nie wszystkie, najwięcej zostało im na tylnych łapach, wyglądało jakby nosiły spodenki - odparł, nie mogąc już powstrzymać wyjątkowo wzruszonego głosu. Odkaszlnął, prawie wypluwając przy tym przed siebie papierosa, i zacisnął powieki. Nie, nie powinien wspominać ogniomiotów, rozgrzebywanie przeszłości zawsze przynosiło mu jedynie cierpienie. - Zabiorę - obiecał, westchnąwszy ciężko, by pozbyć się resztek niemęskiej słabości. Zerknął z ukosa na Minerwę, obawiając się, że zobaczy na jej twarzy politowanie, ale na szczęście wydawała się dość zdekoncentrowana i wesoła. Piegowate policzki lśniły zdrowym rumieńcem, oczy błyszczały a uśmiech zdawał się szczery i jeszcze szerszy, niż przed chwilą. Głos także brzmiał bardziej przychylnie, swobodniej a głoski wypowiadała z mniejszą starannością, co napawało Benjamina irracjonalną dumą: widocznie doskonale czuła się w jego towarzystwie. W ogóle nie połączył symptomów z ilością wypitego alkoholu, on sam w ogóle nie czuł jego działania, nie sięgał jednak ponownie po butelkę, najpierw zapalając papierosa. - Aż tak ciężko zakładać rajstopy? To nie może być trudne - zapytał z niedowierzaniem pomieszanym z pewnym zaciekawieniem: świat kobiecych trudności w przywdziewaniu ubrań był mu kompletnie obcy: na szczęście nie zawstydził się tym bieliźniarskim tematem, zbyt skupiony na eleganckim wybrnięciu z grząskiego tematu. Nie miał zdolności retorycznych Fredericka czy też Garretta, od razu więc można było wyczytać z męskiej twarzy zakłopotanie, zastąpione teatralnym śmiechem i kolejnym ukróceniem tematu. - Na smoczych wyprawach. Wiesz, tam trzeba reagować szybko, no, bo życie jest ważniejsze niż materiał w zasklepiającej się ranie - wytłumaczył oczywistość, machinalnie przesuwając dłonią po ramieniu: szybko jednak opuścił rękę, zaciągając się mocniej papierosem, by po chwili skryć się w szarej chmurze dymu. Łaskawie chroniącej go od spojrzenia w oczy prawdzie - lub wyrzutom sumienia, przykrywającym skutecznie mile połechtane komplementem Minerwy ego. W rubasznych czasach zareagowałby na niego z większym entuzjazmem, obecnie zbyt spięty reakcją na ćpuńskie wyznanie, by poszybować samczymi myślami w rejony, w jakie godne panienki nie zapędzały się swymi wyobrażeniami - nawet takie panienki, które opowiadały o rajstopach i dzielnie stawały do walki z anomaliami i...których największym grzechem była szkolna pomoc w odpisaniu zadania? Zamrugał gwałtownie na tą gwałtowną zmianę poziomów dokonanych przestępstw.
- Odpisać pracę domową? - powtórzył z niedowierzaniem, czując się jeszcze gorszym człowiekiem. Nie miał zamiaru jednak się nad sobą użalać, przyjął tę przepaść z powagą i zrozumieniem, kręcąc powoli głową. - To nic takiego, Minnie. A na pewno nic, co powinno wzbudzać w tobie wyrzuty sumienia albo smutek - powiedział spokojnie, postanawiając nie wytaczać argumentu o tym, że on sam nie napisał w czasach szkolnych praktycznie żadnego eseju bez intelektualnego wsparcia Ollivandera. Mogłoby to wywołać reakcję znacznie gorszą od tej, jaką spodziewał się otrzymać po przyznaniu się do ćpania. Poprawił się nieco nerwowo na krześle, ponownie dziwnie rozedrgany wypowiedziami Minnie: potrzebował tych zapewnień, drugiego głosu, głosu rozsądku, przekonującego go, że wcale nie zniszczył wszystkiego a chwilowe potknięcie nie stawiało go na wieki w pozycji kogoś słabego i niewartego zaufania. Kiwnął więc z zapałem głową, przyglądając się coraz bardziej zarumienionej McGonagall. W pierwszej chwili uznał jej stan za wyraz wzburzenia i pasji, związanych z przedstawianiem swej optymistycznej filozofii, ale nieprzystające damie czknięcie nakazało mu zejść z podniosłych chmur na ziemię. Przesunął wzrok ze szklanki na butelkę, by finalnie spocząć na twarzy Minnie. Kilka dźwigni ze zgrzytem przesunęło się w głowie Benjamina a magia myślenia zadziałała, pozwalając mu na wysnucie dość oczywistego wniosku: Minerwa była zbyt zmęczona walką z anomaliami, by spędzać w tej przytulnej knajpce cały wieczór. Kilka łyków ognistej pozwoliło się jej zrelaksować, na pewno zaśnie słodko jak puszek pigmejski, ale nie byłby sobą, gdyby pozwolił jej samej szlajać się o tej porze po ulicach. - Masz za sobą ciężki dzień. Odprowadzę cię do domu - zadecydował bohatersko, sięgając do kieszeni, by rzucić na stolik kilka sykli - zanim Minnie zdołałaby w jakikolwiek sposób zareagować. Następnie wstał, okrążył blat i podał blondynce dłoń, uprzednio odpowiednio szykują ją do wyjścia: zapięty pod szyję płaszczyk powinien ochronić ją od zimna; żałował, że nie wziął z rezerwatu swej czapki uchatki, ale cóż robić: oby Minerwa nie mieszkała szalenie daleko, bo odmarzną im uszy. Noce robiły się coraz paskudniejsze. - W drodze opowiem ci o smokach - dodał, ponownie wyprzedzając ewentualne zaprzeczenia. Dżentelmeńsko zaoferował kobiecie swe ramię, po czym pokierował nią delikatnie ku wyjściu.
| ztx2 <3
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
|20 czerwca, późne popołudnie
Dzisiejsza wizyta na Pokątnej pochłaniała Francuzce zdecydowanie za dużo czasu, który pierwotnie zamierzała spożytkować na swoją pracę. Chociaż najpierw spędziła zamierzenie ponad godzinę u serdecznej madame Malkin na mierzeniu zamówionych dla siebie sukien, tak późniejszego spotkania z Floreanem w miejscu jego pracy w ogóle nie planowała; nie żałowała jednak, poprawiając sobie nastrój magiczną mieszanką smaków i rozmową z rzemieślnikiem, który dopiero po dłuższej chwili zaczął panować nad swoim zachowaniem w obliczu półwilej aury - sama obserwacja tego typu wysiłków zawsze była interesującym zajęciem. Nie planowała również wizyty w pubie, wszak akurat tego typu miejsca od maja omijała szerokim łukiem, jak tylko mogła. Nie miała jednak wyboru: niewiele później, po opuszczeniu lodziarni zamieć na powrót wezbrała, zmuszając ponownie spacerowiczów do skrycia się w pierwszym, lepszym miejscu, jeśli nie chcieli przypadkowo trafić w ciemny zaułek, czy uliczkę prowadzącą do tej zdecydowanie mniej przyjemnej części.
Podążając za kilkoma osobami - a raczej zostając przezeń pociągnięta za rękaw w przypływie dziwnego altruizmu - znalazła się w miejscu, o którym do tej pory nie miała pojęcia. Chociaż lokal wyglądał na przyzwoity, miała pewne obawy i wątpliwości, co do swojego pobytu tutaj. Kiedy tylko dyskretnie i zarazem nieufnie spod kaptura przyjrzała się zebranym wokół osobom, w dużej mierze przechwytując ich rozbiegane spojrzenia, pchnięta impulsem ruszyła wgłąb pomieszczenia; kilka metrów dalej zauważyła, że cały tłum kumulował się jedynie w okolicy wyjścia - odetchnęła więc z ulgą, kierując swoje kroki do długiego baru. Bo skoro i tak musiała przeczekać, a dzisiejszy dzień był nadzwyczaj rozpustny pod względem sprawiania przyjemności dla ciała i żołądka, to czemu nie miałaby się napić dla rozgrzania organizmu?
Nie była miłośniczką śniegu, szczególnie, gdy ten po raz kolejny zmoczył jej ubranie, wywołując na bladej skórze gęsią skórkę. Zdejmując wilgotny szal i ryzykując również zdjęcie płaszcza, przewiesiła obie rzeczy przez drewniane oparcie stołka barowego, zasiadając na nim po chwili. W oczekiwaniu na ognistą, zdołała po raz kolejny rozejrzeć się po pomieszczeniu, w odbiciu lustra powieszonego nad barem dostrzegając klatki z nietoperzami. Nie dostrzegając stworzeń tuż po wejściu, dopiero teraz zaczęła zastanawiać się, w którym momencie ktoś z przypływie chęci do głupich żartów je wystraszy, wywołując tym niemałe zamieszanie. Na znajdujących się obok samotników nie zwróciła - jeszcze - uwagi, spojrzenie przenosząc na bursztynową ciecz w szklaneczce.
Dzisiejsza wizyta na Pokątnej pochłaniała Francuzce zdecydowanie za dużo czasu, który pierwotnie zamierzała spożytkować na swoją pracę. Chociaż najpierw spędziła zamierzenie ponad godzinę u serdecznej madame Malkin na mierzeniu zamówionych dla siebie sukien, tak późniejszego spotkania z Floreanem w miejscu jego pracy w ogóle nie planowała; nie żałowała jednak, poprawiając sobie nastrój magiczną mieszanką smaków i rozmową z rzemieślnikiem, który dopiero po dłuższej chwili zaczął panować nad swoim zachowaniem w obliczu półwilej aury - sama obserwacja tego typu wysiłków zawsze była interesującym zajęciem. Nie planowała również wizyty w pubie, wszak akurat tego typu miejsca od maja omijała szerokim łukiem, jak tylko mogła. Nie miała jednak wyboru: niewiele później, po opuszczeniu lodziarni zamieć na powrót wezbrała, zmuszając ponownie spacerowiczów do skrycia się w pierwszym, lepszym miejscu, jeśli nie chcieli przypadkowo trafić w ciemny zaułek, czy uliczkę prowadzącą do tej zdecydowanie mniej przyjemnej części.
Podążając za kilkoma osobami - a raczej zostając przezeń pociągnięta za rękaw w przypływie dziwnego altruizmu - znalazła się w miejscu, o którym do tej pory nie miała pojęcia. Chociaż lokal wyglądał na przyzwoity, miała pewne obawy i wątpliwości, co do swojego pobytu tutaj. Kiedy tylko dyskretnie i zarazem nieufnie spod kaptura przyjrzała się zebranym wokół osobom, w dużej mierze przechwytując ich rozbiegane spojrzenia, pchnięta impulsem ruszyła wgłąb pomieszczenia; kilka metrów dalej zauważyła, że cały tłum kumulował się jedynie w okolicy wyjścia - odetchnęła więc z ulgą, kierując swoje kroki do długiego baru. Bo skoro i tak musiała przeczekać, a dzisiejszy dzień był nadzwyczaj rozpustny pod względem sprawiania przyjemności dla ciała i żołądka, to czemu nie miałaby się napić dla rozgrzania organizmu?
Nie była miłośniczką śniegu, szczególnie, gdy ten po raz kolejny zmoczył jej ubranie, wywołując na bladej skórze gęsią skórkę. Zdejmując wilgotny szal i ryzykując również zdjęcie płaszcza, przewiesiła obie rzeczy przez drewniane oparcie stołka barowego, zasiadając na nim po chwili. W oczekiwaniu na ognistą, zdołała po raz kolejny rozejrzeć się po pomieszczeniu, w odbiciu lustra powieszonego nad barem dostrzegając klatki z nietoperzami. Nie dostrzegając stworzeń tuż po wejściu, dopiero teraz zaczęła zastanawiać się, w którym momencie ktoś z przypływie chęci do głupich żartów je wystraszy, wywołując tym niemałe zamieszanie. Na znajdujących się obok samotników nie zwróciła - jeszcze - uwagi, spojrzenie przenosząc na bursztynową ciecz w szklaneczce.
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Ostatnie dni nie należały do tych, które z chęcią wspominałby przy kolejnej z rzędu kolejce dobrej ognistej whisky i choć wciąż starał się szukać pozytywów to żadnych takowych nie przyszło mu wyperswadować. Niesiony wytrwałością i doświadczeniem nie zamierzał nader szybko składać broni, jednak coraz większa liczba problemów wyraźnie dawała się we znaki podkopując nie tylko jego ambitne podejście, ale przede wszystkim sakiewkę. Brak odpowiedniej liczby galeonów zawsze stanowił wyzwanie, pieprzony wyznacznik, któremu starał się sprostać mniejszymi zleceniami, jednak wówczas główny cel pochłaniał tyle uwagi oraz pracy, że na takowe nie było czasu. Zdawał sobie sprawę, że musiał zwolnić – poukładać pewne sprawy, zaczerpnąć odpowiedniej wiedzy i poszukać informacji, których konieczności posiadania nawet nie mógł przewidzieć. Cierpliwość, cholerne złoto, musiał jej z siebie wykrzesać jeszcze trochę, ale z każdym dniem zdawało się to coraz bardziej absurdalne.
Bary na Pokątnej zwiedzał równie rzadko, co bogate dzielnice przepełnione arystokratycznym fałszem i ścierwem. Nie lubił miejsc, w których ściągał na siebie uwagę nieodpowiednim ubiorem, sposobem wypowiadania tudzież zachowaniem względnie należącym do grupy tych spokojnych. Rzadko wybuchał agresją, właściwie emocje stawały mu się coraz bardziej obce, nieswoje i zbędne, co akurat było jednym pozytywnym elementem w całym tym naważonym przez siebie piwie.
Nie liczył na towarzystwo – w zasadzie odpowiadał mu fakt, iż mógł spędzić ów czas samotnie bez zbędnych komentarzy czy pytań, na które sam wciąż szukał odpowiedzi. Zasiadając przy długiej ladzie baru rozejrzał się na boki w poszukiwaniu barmana, a gdy ten się zjawił zamówił podwójną dawkę. Zamaczawszy wargi w trunku liczył, że ten będzie o wiele bardziej zdatny do picia, niżeli szczyty podawane na Nokturnie. Coraz częściej odnosił wrażenie, iż tamtejsza whisky nawet obok takowej nie leżakowała – czym więc była? Strach było pomyśleć, ale żołądek już dawno wiedział.
Czas mijał i choć nigdy nie liczył sobie ilości opróżnionych szklanek, to z pewnością było ich już więcej niżeli kilka. Zamawiając kolejną, po chwili namysłu ostatnią, dostrzegł nieopodal znajomą postać; dziewczynę, którą jeszcze niedawno miał ochotę postawić do pionu za stosowane sztuczki. Kto wie, może to była odpowiednia pora? Problemem byli tylko otaczający ich ludzie. Zsuwając się ze stołka ruszył przed siebie, by po chwili znaleźć się za jej plecami z tym swoim paskudnym, kpiącym uśmieszkiem. -To Twój szczęśliwy dzień.- rzucił mierząc wzrokiem jej przemoczone ubranie.
Bary na Pokątnej zwiedzał równie rzadko, co bogate dzielnice przepełnione arystokratycznym fałszem i ścierwem. Nie lubił miejsc, w których ściągał na siebie uwagę nieodpowiednim ubiorem, sposobem wypowiadania tudzież zachowaniem względnie należącym do grupy tych spokojnych. Rzadko wybuchał agresją, właściwie emocje stawały mu się coraz bardziej obce, nieswoje i zbędne, co akurat było jednym pozytywnym elementem w całym tym naważonym przez siebie piwie.
Nie liczył na towarzystwo – w zasadzie odpowiadał mu fakt, iż mógł spędzić ów czas samotnie bez zbędnych komentarzy czy pytań, na które sam wciąż szukał odpowiedzi. Zasiadając przy długiej ladzie baru rozejrzał się na boki w poszukiwaniu barmana, a gdy ten się zjawił zamówił podwójną dawkę. Zamaczawszy wargi w trunku liczył, że ten będzie o wiele bardziej zdatny do picia, niżeli szczyty podawane na Nokturnie. Coraz częściej odnosił wrażenie, iż tamtejsza whisky nawet obok takowej nie leżakowała – czym więc była? Strach było pomyśleć, ale żołądek już dawno wiedział.
Czas mijał i choć nigdy nie liczył sobie ilości opróżnionych szklanek, to z pewnością było ich już więcej niżeli kilka. Zamawiając kolejną, po chwili namysłu ostatnią, dostrzegł nieopodal znajomą postać; dziewczynę, którą jeszcze niedawno miał ochotę postawić do pionu za stosowane sztuczki. Kto wie, może to była odpowiednia pora? Problemem byli tylko otaczający ich ludzie. Zsuwając się ze stołka ruszył przed siebie, by po chwili znaleźć się za jej plecami z tym swoim paskudnym, kpiącym uśmieszkiem. -To Twój szczęśliwy dzień.- rzucił mierząc wzrokiem jej przemoczone ubranie.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Pogodzona z myślą o niezrealizowaniu założonych na dzień dzisiejszy planów, wyjęła z torebki kalendarz, by przypomnieć sobie terminy najbliższych zleceń. Jednak żadna wizyta w pojedynkę w pubie nie mogła skończyć się równie samotnie, gdy zazwyczaj znajdował się chociaż jeden człowiek próbujący swojego szczęścia, zwabiony aurą i ślicznym wyglądem. Tak było i teraz, kiedy z początku udając głuchą nie zwracała uwagi na narzucającego się kandydata, zapewne mu się przez to tylko narażając. Potem zaś, szybko wyprowadzona z równowagi ciągłym zakłócaniem spokoju, odpowiedziała na wszelkie zaczepki tonem tak stanowczym, że nie warto było już nalegać. Widać i on to na szczęście zrozumiał, ale Francuzka wcale nie nacieszyła się ciszą, sądząc, że gorzej już być nie mogło; słysząc za swoimi plecami znajomy głos, którego właściciel nie tak dawno próbował ją pouczać w liście, zwróciła się w jego stronę przez ramię. Moment żenującego milczenia w połączeniu z gęsią skórką szybko ją ocucił z rozważań nad tym, czy powinna uciec, czy zostać i podjąć się rozmowy.
- Faktycznie, prawdziwa ze mnie szczęściara. - Odparła przesadnie słodkim głosem i podobnie jak Drew: zmierzyła go wzrokiem. Sądziła, że po ostatnim spotkaniu, które nieco wymknęło się spod kontroli raczej będą się unikać lub nie dane będzie im się spotkać ponownie, widać jednak los miał wobec nich inne zamiary.
- Przyłączysz się? - Zaproponowała, chociaż jej towarzysz mógł być pewien, że nie wynikało to jedynie ze zwyczajnej chęci - której nie było - a raczej obawy przed zebranymi wokół osobami, w czym mogło go utwierdzić ukradkowe spojrzenie rzucone w kierunku wcześniej odrzuconego osobnika. Chwilowo była tutaj uwięziona, zaś próba zapomnienia o niedawnym porwaniu zdawała się być niezwykle trudna w obliczu zerkających na nią mężczyzn, zapewne kompanów tamtego pana. Nie wszyscy wyglądali na przyzwoitych, więc obecność Macnaira w pewien sposób zapewniała jej bezpieczeństwo, przynajmniej dopóki miał wobec niej przyjacielską przysługę, o której pamiętała. W końcu chwyciła w dłoń szklaneczkę, upijając odrobinę zawartości.
- Dawno cię nie widziałam, kochany. Zaczęłam się martwić, że się naprawdę przestraszyłeś. - Uśmiechęła się niepodobnie do siebie, prowokująco, przesuwając wzrokiem po mieniących się w blasku świec butelkach nad barem, by na koniec utkwić zaciekawione spojrzenie błękitnych tęczówek w Macnairze.
- Faktycznie, prawdziwa ze mnie szczęściara. - Odparła przesadnie słodkim głosem i podobnie jak Drew: zmierzyła go wzrokiem. Sądziła, że po ostatnim spotkaniu, które nieco wymknęło się spod kontroli raczej będą się unikać lub nie dane będzie im się spotkać ponownie, widać jednak los miał wobec nich inne zamiary.
- Przyłączysz się? - Zaproponowała, chociaż jej towarzysz mógł być pewien, że nie wynikało to jedynie ze zwyczajnej chęci - której nie było - a raczej obawy przed zebranymi wokół osobami, w czym mogło go utwierdzić ukradkowe spojrzenie rzucone w kierunku wcześniej odrzuconego osobnika. Chwilowo była tutaj uwięziona, zaś próba zapomnienia o niedawnym porwaniu zdawała się być niezwykle trudna w obliczu zerkających na nią mężczyzn, zapewne kompanów tamtego pana. Nie wszyscy wyglądali na przyzwoitych, więc obecność Macnaira w pewien sposób zapewniała jej bezpieczeństwo, przynajmniej dopóki miał wobec niej przyjacielską przysługę, o której pamiętała. W końcu chwyciła w dłoń szklaneczkę, upijając odrobinę zawartości.
- Dawno cię nie widziałam, kochany. Zaczęłam się martwić, że się naprawdę przestraszyłeś. - Uśmiechęła się niepodobnie do siebie, prowokująco, przesuwając wzrokiem po mieniących się w blasku świec butelkach nad barem, by na koniec utkwić zaciekawione spojrzenie błękitnych tęczówek w Macnairze.
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Nie interesował go szum wywołany obecnością dziewczyny, której to rozścielona po pubie aura dawała się we znaki płci przeciwnej. Niesieni magią strugali z siebie wariatów poprzez żenujące uśmiechy i zalotne spojrzenia, więc bardziej bawiła go ów sytuacja niżeli irytowała wskutek nieustannych zaczepek uniemożliwiających normlaną, spokojną wymianę zdań. To był jeden z powodów, dla których preferował odwiedzać ją w domu – z dala od tego szaleństwa i ludzkiej kompromitacji.
Rzuciwszy spojrzenie mężczyźnie nagminnie próbującego zwrócić na siebie uwagę dziewczyny wywrócił znudzony oczami, a następnie opadał na hoker tuż obok niej. Nie potrzebował ku temu zaproszenia, a tym bardziej przyzwolenia. -Gorszy od whisky na Nokturnie jest tylko ten Twój słodki głosik.- stwierdził zgodnie z prawdą, a następnie zamoczył wargi w chwilę wcześniej zamówionym trunku. -Ja go słyszę mam ochotę spotkać handlarzy.- dodał z przekąsem po czym wygiął wargi w ironicznym, przepełnionym złośliwością wyraźnie. Niejednokrotnie zastanawiał się jak wysokie zyski byłby z owego biznesu, ale finalnie reflektował się mając w pamięci pierwsze, krwawe spotkanie. Mimo faktu, że bezinteresowność była dla niego abstrakcją, to miał w sobie na tyle honoru, aby za takową się odwdzięczyć i Solene miała tego świadomość.
Ostatnie ich spotkanie wyprowadziło go z równowagi z uwagi na sztuczki, które w mało taktowny sposób zamierzała na nim wypróbować – a może właściwie doszlifować? Od samego początku uprzedzał ją o idących za nimi skutkach, więc mogła być mu tylko wdzięczna, że sam nie podjął decyzji o małym, czarnomagicznym treningu. Ostatnimi czasy, z powodu anomalii, nieco rzadziej przychodziło mu władać najpotężniejszą z dziedzin magii, także z chęcią sprawdziłby czy na pewno niczego nie zapomniał.
-Przestraszyłem?- ściągnął brwi nie bardzo rozumiejąc, skąd w ogóle mogła wyciągnąć wniosek. Czyżby był to element jednej z jej gierek? -Musisz się nieco bardziej wykazać, żeby mnie wystraszyć kwiatuszku.- pokręcił głową sięgając ręką do kieszeni szaty, z której wysunął paczkę papierosów i odłożywszy ją na bar wyciągnął jednego. Odpaliwszy go w tradycyjny sposób rozsiadł się nieco wygodniej na wysokim krześle i powrócił do niej wzrokiem. -Nie byłem świadom, że miałaś na mnie taką ochotę. Mogłaś powiedzieć wprost, nie jestem szczególnie zaborczy.
Rzuciwszy spojrzenie mężczyźnie nagminnie próbującego zwrócić na siebie uwagę dziewczyny wywrócił znudzony oczami, a następnie opadał na hoker tuż obok niej. Nie potrzebował ku temu zaproszenia, a tym bardziej przyzwolenia. -Gorszy od whisky na Nokturnie jest tylko ten Twój słodki głosik.- stwierdził zgodnie z prawdą, a następnie zamoczył wargi w chwilę wcześniej zamówionym trunku. -Ja go słyszę mam ochotę spotkać handlarzy.- dodał z przekąsem po czym wygiął wargi w ironicznym, przepełnionym złośliwością wyraźnie. Niejednokrotnie zastanawiał się jak wysokie zyski byłby z owego biznesu, ale finalnie reflektował się mając w pamięci pierwsze, krwawe spotkanie. Mimo faktu, że bezinteresowność była dla niego abstrakcją, to miał w sobie na tyle honoru, aby za takową się odwdzięczyć i Solene miała tego świadomość.
Ostatnie ich spotkanie wyprowadziło go z równowagi z uwagi na sztuczki, które w mało taktowny sposób zamierzała na nim wypróbować – a może właściwie doszlifować? Od samego początku uprzedzał ją o idących za nimi skutkach, więc mogła być mu tylko wdzięczna, że sam nie podjął decyzji o małym, czarnomagicznym treningu. Ostatnimi czasy, z powodu anomalii, nieco rzadziej przychodziło mu władać najpotężniejszą z dziedzin magii, także z chęcią sprawdziłby czy na pewno niczego nie zapomniał.
-Przestraszyłem?- ściągnął brwi nie bardzo rozumiejąc, skąd w ogóle mogła wyciągnąć wniosek. Czyżby był to element jednej z jej gierek? -Musisz się nieco bardziej wykazać, żeby mnie wystraszyć kwiatuszku.- pokręcił głową sięgając ręką do kieszeni szaty, z której wysunął paczkę papierosów i odłożywszy ją na bar wyciągnął jednego. Odpaliwszy go w tradycyjny sposób rozsiadł się nieco wygodniej na wysokim krześle i powrócił do niej wzrokiem. -Nie byłem świadom, że miałaś na mnie taką ochotę. Mogłaś powiedzieć wprost, nie jestem szczególnie zaborczy.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Solene z kolei była świadoma ceny, jaką oferowano za jej narządy: w końcu nie tak dawno, jak niecały miesiąc temu, prawdopodobny wykaz cen przedstawił jej Anthony. Nie wiedziała, czy wymyślał, czy faktycznie oferowano za jedną porcję tak horrendalną sumę pieniędzy i nie chciała tego w żaden sposób sprawdzać. Opowieści o porwaniach przestały bawić ją już po pierwszej próbie, której była ofiarą; od momentu, w którym swój urok, piękny wygląd, zaczęła traktować jak przekleństwo i ogromne brzemię, klątwę, której nie mogła się w żaden pozbyć. Bo nawet ubranie na siebie niedopasowanego worka w ziemistym odcieniu, czy ścięcie włosów, czy każdy inny zabieg, nie gwarantował jej spokoju i zakłócenia otaczającej aury.
Nie odpowiedziała na jego zaczepkę, myślami powracając do swojego rozmówcy dopiero po dłuższej chwili.
- Chwilowa słabość - Odparła cicho, z zaskakującą szczerością, po czym dopiła resztę swojej whiskey, odsuwając szklaneczkę wgłąb blatu - nie martw się, to się nie powtórzy. - Zapewniła go, wiedząc, że po raz kolejny nie może dopuścić do podobnej sytuacji, o której myślała później dość długo, po raz pierwszy od dawna zresztą się wysypiając bez większego udziału eliksirów nasennych. Z jednej strony nie powinna była, może nawet wstydziła się nieco tej śmiałości, na którą sobie pozwolili wtedy, w panującym półmroku pracowni. Z drugiej z kolei, nie mogła powiedzieć, że wcale jej się nie podobało; nie była kobietą, która często pozwalała sobie na jakikolwiek bliski kontakt z drugą osobą - ostatni kilka lat temu - przez co zapomniała jak potrafiło to poprawić nastrój, szczególnie w obliczu wydarzeń mających miejsce jakiś czas wcześniej. Przeniosła wzrok na paczkę papierosów, by po chwili wahania, bez pytania poczęstować się jednym. Zapaliła, zaciągając się nieśpiesznie.
- Gustu do papierosów to ty nie masz. - Sama preferowała smakowe, lekkie, kobiece, niż mocne, czarne i drapiące w gardło już po pierwszym zaciągnięciu. Ale nie miała zamiaru wybrzydzać, obserwując żarzącą się końcówkę papierosa trzymanego między palcami; miała zresztą wrażenie, że kiedyś powiedziała mu już coś podobnego.
- Mówiłam ci, że złapano jednego z nich? - Zaczęła nagle, nie będąc pewną, czy zdążyła mu się już pochwalić tą jakże radosną nowiną, czy Drew do tej pory zdołał zapomnieć, że odwiedził ją dwa dni po porwaniu. - Jestem ciekawa, w którym momencie ten drugi zechce się zemścić. - Nie wykluczała wcale takiej możliwości, ba, była na nią przygotowana, jednak nie zamierzała zaszywać się w czterech ścianach domu, który nie zapewniał jej żadnego bezpieczeństwa.
Nie odpowiedziała na jego zaczepkę, myślami powracając do swojego rozmówcy dopiero po dłuższej chwili.
- Chwilowa słabość - Odparła cicho, z zaskakującą szczerością, po czym dopiła resztę swojej whiskey, odsuwając szklaneczkę wgłąb blatu - nie martw się, to się nie powtórzy. - Zapewniła go, wiedząc, że po raz kolejny nie może dopuścić do podobnej sytuacji, o której myślała później dość długo, po raz pierwszy od dawna zresztą się wysypiając bez większego udziału eliksirów nasennych. Z jednej strony nie powinna była, może nawet wstydziła się nieco tej śmiałości, na którą sobie pozwolili wtedy, w panującym półmroku pracowni. Z drugiej z kolei, nie mogła powiedzieć, że wcale jej się nie podobało; nie była kobietą, która często pozwalała sobie na jakikolwiek bliski kontakt z drugą osobą - ostatni kilka lat temu - przez co zapomniała jak potrafiło to poprawić nastrój, szczególnie w obliczu wydarzeń mających miejsce jakiś czas wcześniej. Przeniosła wzrok na paczkę papierosów, by po chwili wahania, bez pytania poczęstować się jednym. Zapaliła, zaciągając się nieśpiesznie.
- Gustu do papierosów to ty nie masz. - Sama preferowała smakowe, lekkie, kobiece, niż mocne, czarne i drapiące w gardło już po pierwszym zaciągnięciu. Ale nie miała zamiaru wybrzydzać, obserwując żarzącą się końcówkę papierosa trzymanego między palcami; miała zresztą wrażenie, że kiedyś powiedziała mu już coś podobnego.
- Mówiłam ci, że złapano jednego z nich? - Zaczęła nagle, nie będąc pewną, czy zdążyła mu się już pochwalić tą jakże radosną nowiną, czy Drew do tej pory zdołał zapomnieć, że odwiedził ją dwa dni po porwaniu. - Jestem ciekawa, w którym momencie ten drugi zechce się zemścić. - Nie wykluczała wcale takiej możliwości, ba, była na nią przygotowana, jednak nie zamierzała zaszywać się w czterech ścianach domu, który nie zapewniał jej żadnego bezpieczeństwa.
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Niejednokrotnie obiło mu się o uszy – szczególnie podczas pobytu na zachodzie – jak cenionym towarem były kobiety, w których krwi płynęła krew wili. Daleki był od handlowania jakimkolwiek substancjami odurzającymi, jednakże przybliżone ceny zakupu śnieżki przyprawiały o zawrót głowy, więc pozostało tylko domyślać się jak czystym zyskiem był ów interes. Każdy nieżyjący w zgodzie z prawem czarodziej pałający się podobnym zajęciem prowadził polowanie i płacił sowitą sakwę złota za konkretne informacje, co stanowiło kolejny dowód na prawdziwą żyłę złota. Z uwagi na to nieszczególnie dziwił się Solene, że starannie dobierała swych przyjaciół, bowiem ciągle stąpała po minowym polu, które z zasady musiało kiedyś wybuchnąć.
Otuliwszy palcami szkło przechylił je w kierunku ust, aby upić nieznaczną ilość złocistego płynu po czym zaciągnął się odpalonym papierosem, z którego gęsty dym unosił się nad ich głowami. -Tylko chwilowa?- spytał skupiając wzrok na jej twarzy. Nie był szczególnie zaskoczony jej zapewnieniem, ponieważ spodziewał się podobnego obrotu ów zagmatwanej sprawy, która właściwie nie należała do żadnych wstydliwych tudzież naglących szybkiego zapomnienia. Byli dorosłymi ludźmi i – przynajmniej szatyn – nie musiał rozliczać się ze swych czynów, bez względu na towarzyszące im okoliczności. Faktycznie nie był nader zadowolony z pułapki w jaką go wciągnęła, ale ciekawiło go dlaczego to zrobiła, więc temat pozostawał otwarty. -Od jak dawna zajmuję twe sny?- zakpił, co można było bez trudu wyczytać z wykrzywionych w ironicznym wyrazie wargach.
-Dobrze, że chociaż do kobiet mam, gdyż jak powszechnie wiadomo nie można mieć wszystkiego.- zaśmiał się pod nosem nie spuszczając wzroku z linii jej oczu. Oczywiście nie zgadzał się z ów tezą, ale nie zamierzał wdawać się w zbędne dyskusje na temat tytoniu, który z reguły pasował głównie mężczyznom z uwagi na swój mocny smak. Smakowe były dla niego kompletną klapą, lecz gusta były różne.
Informacja o pojmaniu jednego z oprawców była dla nieco niemałym zaskoczeniem. Ostatnimi czasy odnosił wrażenie, iż wszyscy na tyle skupili się na magicznych zawirowaniach i anomaliach, że codzienne sprawy straciły na swej wartości. Była to jednak dobra wiadomość, gdyż istniała szansa pójścia po nitce do kłębka w poszukiwaniu drugiego z handlarzy. -Zapewne już ukrył się. Byłby idiotą, gdyby w owej sytuacji ponownie próbował sprzedać Cię za butelkę dobrej ognistej.- stwierdził bezpardonowo po czym opróżnił szkło stojące na barze. Wychodził z założenia, że niebezpieczeństwo było małe, ale oczywistym było, że przezorności nigdy za wiele – powinna mieć oczy dookoła głowy.
Otuliwszy palcami szkło przechylił je w kierunku ust, aby upić nieznaczną ilość złocistego płynu po czym zaciągnął się odpalonym papierosem, z którego gęsty dym unosił się nad ich głowami. -Tylko chwilowa?- spytał skupiając wzrok na jej twarzy. Nie był szczególnie zaskoczony jej zapewnieniem, ponieważ spodziewał się podobnego obrotu ów zagmatwanej sprawy, która właściwie nie należała do żadnych wstydliwych tudzież naglących szybkiego zapomnienia. Byli dorosłymi ludźmi i – przynajmniej szatyn – nie musiał rozliczać się ze swych czynów, bez względu na towarzyszące im okoliczności. Faktycznie nie był nader zadowolony z pułapki w jaką go wciągnęła, ale ciekawiło go dlaczego to zrobiła, więc temat pozostawał otwarty. -Od jak dawna zajmuję twe sny?- zakpił, co można było bez trudu wyczytać z wykrzywionych w ironicznym wyrazie wargach.
-Dobrze, że chociaż do kobiet mam, gdyż jak powszechnie wiadomo nie można mieć wszystkiego.- zaśmiał się pod nosem nie spuszczając wzroku z linii jej oczu. Oczywiście nie zgadzał się z ów tezą, ale nie zamierzał wdawać się w zbędne dyskusje na temat tytoniu, który z reguły pasował głównie mężczyznom z uwagi na swój mocny smak. Smakowe były dla niego kompletną klapą, lecz gusta były różne.
Informacja o pojmaniu jednego z oprawców była dla nieco niemałym zaskoczeniem. Ostatnimi czasy odnosił wrażenie, iż wszyscy na tyle skupili się na magicznych zawirowaniach i anomaliach, że codzienne sprawy straciły na swej wartości. Była to jednak dobra wiadomość, gdyż istniała szansa pójścia po nitce do kłębka w poszukiwaniu drugiego z handlarzy. -Zapewne już ukrył się. Byłby idiotą, gdyby w owej sytuacji ponownie próbował sprzedać Cię za butelkę dobrej ognistej.- stwierdził bezpardonowo po czym opróżnił szkło stojące na barze. Wychodził z założenia, że niebezpieczeństwo było małe, ale oczywistym było, że przezorności nigdy za wiele – powinna mieć oczy dookoła głowy.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
"Pod ziemią"
Szybka odpowiedź