"Pod ziemią"
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
"Pod ziemią"
Niegdyś miejsce to stanowiło podziemny łącznik pomiędzy Pokątną a mugolską częścią Londynu. Aktualnie przejście zostało zaadoptowane na sprzyjające prywatności miejsce spotkań czarodziejów. Na pierwszy rzut oka zwyczajowe "Pod ziemią" przypomina karczmę — znajduje się tu wąski bar z niewielkim zapleczem usytuowany w jednej z wnęk, a wzdłuż ścian ustawione zostały stoły, przy których można napić się ognistej whisky, a także zjeść niezbyt wymagającą strawę. W tunelu znajduje się wiele świec stanowiących jedyne źródło światła, a z sufitu zwisają otwarte klatki, w których częściej śpią nietoperze niż sowy. Miejsce to nie jest tłumnie odwiedzane, ale zawsze można tu spotkać czarodziejów lubujących się w rozmaitych zakładach i kościanych grach.
Możliwość gry w kościanego pokera.Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:23, w całości zmieniany 1 raz
Bywała w Londynie regularnie. W ostatnich miesiącach właściwie to głównie kursowała między Doliną Godryka a Londynem lub stadionem Harpii. Niebezpieczna pogoda poważnie utrudniała tak lubiane przez nią podróże po kraju na miotle, więc ograniczała się do wypraw niezbędnych i zachowywała środki ostrożności. Czasem nawet, zamiast z miotły korzystała z Błędnego Rycerza, z żalem pozostawiając swój ulubiony środek lokomocji w domu. Wbrew jej nadziejom z początku listopada burza nadal się nie kończyła, trwała już ponad trzy tygodnie i nie wyglądało na to, by nagle miała zniknąć.
Wizyty w Londynie wykorzystywała nie tylko do załatwiania niezbędnych spraw, ale też do spotkań towarzyskich, ponieważ wielu jej przyjaciół i znajomych mieszkało właśnie tutaj. Dziś przyszła na Pokątną, by kupić kilka niezbędnych rzeczy, i nie obeszło się też bez zajrzenia do sklepu miotlarskiego, by pooglądać miotły i rozejrzeć się za czymś odpowiadającym jej potrzebom. Bardzo brakowało jej tej poprzedniej, która przez anomalie uległa zniszczeniu, a jeszcze nie zdążyła kupić sobie nowej i póki co zmuszona była latać na tańszym, nie tak dobrym modelu. Miotła była dla niej niemal tak ważna jak różdżka i dlatego szukając nowej rozglądała się za taką, która faktycznie będzie jej pasować i nie zawiedzie podczas meczów ani lotów na dłuższe dystanse.
Może w przyszłym miesiącu, kiedy otrzyma wynagrodzenie za niedawny mecz i za treningi, będzie już mogła pozwolić sobie na przyzwoity zakup. Nie zamierzała prosić o pomoc mamy, skoro zdawała sobie sprawę, że jej sytuacja po śmierci ojca nie prezentowała się najlepiej i to raczej ona musiała wspierać rodzinę i opiekować się matką oraz młodszą siostrą zarówno swą częstszą obecnością w domu, jak i finansowo.
Niestety przez ulewę większość lokali była wypełniona po brzegi. Ludzie ograniczali przebywanie na zewnątrz do absolutnie niezbędnego minimum, więc o ile ulica świeciła pustkami, tak każdy lokal, do którego zajrzała, był pełny. Nawet w Dziurawym Kotle trudno było o wolny stolik, ale przypomniała sobie o pewnym innym miejscu, które swego czasu lubiła odwiedzać wraz ze znajomymi, a niekiedy i samotnie, szukając młodzieńczych wrażeń. Nie była tu już dosyć dawno. Może powinna była wcześniej zmienić rysy twarzy, ale ostatecznie weszła w swojej postaci, zrzucając z głowy mokry kaptur płaszcza i odsłaniając potargane czarne włosy sięgające mniej więcej do połowy szyi. Usiadła przy jednym ze stolików pod ścianami, uprzednio zamawiając coś do zjedzenia, a także szklanicę ognistej na rozgrzanie. Nie miała dziś ani jutro żadnego treningu, więc mogła pozwolić sobie na coś mocniejszego, po tej ulewie przyda jej się coś, co natychmiast rozgrzeje zziębnięte ciało. Zanim usiadła zdjęła z siebie wilgotny z wierzchu płaszcz i rozwiesiła na oparciu, by choć trochę przesechł.
Gdy pracuje się w zawodzie, który wymaga przebywania w najróżniejszych miejscach, poznawanie Londynu przychodzi niezwykle szybko i sprawnie. W normalnych okolicznościach Priscilla nigdy więc nie zajrzałaby nawet do „Pod Ziemi”. Rok temu prowadziła to jednak śledztwo i odkryła, że mimo licznej rzeszy hazardzistów to całkiem dobre miejsce na odpoczynek. Nie było tak zatłoczone, jak „Dziurawy kocioł”, a alkohol podawali takiej samej, jeśli nie lepszej jakości. Poza tym podziemna karczma miała w sobie pewien magiczny urok, który przyciągał do siebie Morgan.
Kończąc zmianę w Ministerstwie nie miała szczególnej ochoty na szybko powrót do pustego domu. Jej matki znów nie było, a Priscilla nie czuła się jeszcze na tyle zmęczona, by od razu znaleźć się w domu. Odziana w prostą, dość wygodną szatę, skierowała więc swoje kroki do „Pod Ziemi”, wiedząc, że tam prawdopodobnie znajdzie jakiś wolny stolik. To miejsce, zdaniem Morgan, było zdecydowanie niedoceniane przez czarodziejów… mimo że kobieta wolała raczej bardziej eleganckie miejsca. Przynajmniej na co dzień.
Weszła do lokalu, rozglądając się wokół. Ściągnęła przemoknięty kapelusz, drżąc z zimna i klnąc pod nosem na pogodę. Z resztą, chyba wszyscy wokół nienawidzili tego, co obecnie działo się wokół. Idąc ulicą Priscilla niemal codziennie słyszała, jak ludzie klną pod nosem, jakby mając nadzieję, że dzięki temu odgonią burzę.
Wtedy właśnie baczne spojrzenie kobiety dostrzegło Jaimie. Ścigająca siedziała przy jednym ze stolików, popijając alkohol. Priscilla uśmiechnęła się pod nosem i ruszyła w jej stronę.
– Dzień dobry. Paskudna pogoda, nieprawdaż? – spytała, unosząc brew. – Sama tak? – dopytała, nie siadając jednak. Nie chciała się narzucać, jeśli panna McKinnon na kogoś czekała.
Nie znały się w końcu zbyt dobrze. Widziały się może ledwie kilka razy, wymieniając parę zdań, jeszcze w czasach, gdy Marcella latała zawodowo. Priscilla nigdy nie była szczególnie zainteresowana sportem. Szanowała go jednak, a skoro jej bliska krewna wybrała właśnie taką ścieżkę życiową, musiała przecież ją wspierać. Rodziny się w końcu nie zostawia, bo kolejnej się nie dostanie. W ten sposób udało jej się zapoznać kilku sportowców, w tym właśnie kilka lat od niej młodszą Jaimie.
Kończąc zmianę w Ministerstwie nie miała szczególnej ochoty na szybko powrót do pustego domu. Jej matki znów nie było, a Priscilla nie czuła się jeszcze na tyle zmęczona, by od razu znaleźć się w domu. Odziana w prostą, dość wygodną szatę, skierowała więc swoje kroki do „Pod Ziemi”, wiedząc, że tam prawdopodobnie znajdzie jakiś wolny stolik. To miejsce, zdaniem Morgan, było zdecydowanie niedoceniane przez czarodziejów… mimo że kobieta wolała raczej bardziej eleganckie miejsca. Przynajmniej na co dzień.
Weszła do lokalu, rozglądając się wokół. Ściągnęła przemoknięty kapelusz, drżąc z zimna i klnąc pod nosem na pogodę. Z resztą, chyba wszyscy wokół nienawidzili tego, co obecnie działo się wokół. Idąc ulicą Priscilla niemal codziennie słyszała, jak ludzie klną pod nosem, jakby mając nadzieję, że dzięki temu odgonią burzę.
Wtedy właśnie baczne spojrzenie kobiety dostrzegło Jaimie. Ścigająca siedziała przy jednym ze stolików, popijając alkohol. Priscilla uśmiechnęła się pod nosem i ruszyła w jej stronę.
– Dzień dobry. Paskudna pogoda, nieprawdaż? – spytała, unosząc brew. – Sama tak? – dopytała, nie siadając jednak. Nie chciała się narzucać, jeśli panna McKinnon na kogoś czekała.
Nie znały się w końcu zbyt dobrze. Widziały się może ledwie kilka razy, wymieniając parę zdań, jeszcze w czasach, gdy Marcella latała zawodowo. Priscilla nigdy nie była szczególnie zainteresowana sportem. Szanowała go jednak, a skoro jej bliska krewna wybrała właśnie taką ścieżkę życiową, musiała przecież ją wspierać. Rodziny się w końcu nie zostawia, bo kolejnej się nie dostanie. W ten sposób udało jej się zapoznać kilku sportowców, w tym właśnie kilka lat od niej młodszą Jaimie.
Istnieją wyłącznie i niezmiennie jedynie źli ludzie, ale niektórzy stoją po przeciwnych stronach.
Priscilla Morgan
Zawód : Wiedźmia straż
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
Jeśli cokolwiek przygnębiało ją bardziej niż własny cynizm, to fakt, że często nie była aż tak cyniczna jak prawdziwy świat.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
I ją ten urok przyciągał, zwłaszcza gdy była młodsza. Od czasu śmierci ojca chyba zaczęła nabierać rozsądku, ale kiedyś wprost uwielbiała szukać wrażeń i dobrze się bawić, a przecież dobra zabawa wymagała odrobiny ryzyka i emocji. Gdy w przerwach między sezonami quidditcha lubiła zwiedzać kraj na miotle, często odwiedzała różne puby, choć zwykle ze zmienioną twarzą. Poznawała ludzi, przysłuchiwała się rozmowom i szukała przygód. Ale wydarzenia z czerwca, gdy ojciec zginął w pożodze, stanowiły kubeł zimnej wody wylanej na głowę. Nie mogła wiecznie tylko się bawić, choć kochała quidditcha i latanie. Musiała też pamiętać o rodzinie i czuła się niejako w obowiązku zatroszczyć o matkę i młodszą siostrę, więc porzuciła mieszkanie ze znajomą w Walii, by wrócić do Doliny Godryka i ponownie zamieszkać w swoim starym pokoju w Popielniczce. Wzięła też sobie na cel podciągnąć się w obronie przed czarną magią i urokach, by móc bronić siebie, bliskich a także innych – w końcu chciała pomagać Zakonowi Feniksa, skoro już ktoś uznał ją za godną tego, by mogła zostać sojusznikiem.
Usiadła w jednym z wolnych miejsc, których było tu więcej niż w Kotle czy innych lokalach. Nie każdy znał to miejsce, a niektórzy obawiali się tu przychodzić, choć nie było tu tak najgorzej i nie licząc amatorów kościanych gier raczej nie była tu świadkiem żadnych szczególnie nieprzyjemnych sytuacji. Jamie jednak nie czuła strachu, choć liczyła na to, że uda jej się uniknąć zainteresowania obecnych, chociaż już nie raz i nie dwa ludzie dosiadali się do jej stolika, gdy rozpoznawali w niej zawodniczkę Harpii. Quidditch budził emocje. Zwykle jej to nie przeszkadzało, na ogół lubiła mieć do czynienia z kibicami, przynajmniej tymi którzy zachowywali się kulturalnie i nie byli pijani ani nie przystawiali się do niej. Szczególnie lubiła inspirować młodych ludzi, a zwłaszcza kobiety, że warto było walczyć o swoje marzenia.
Podano jej zamówioną szklankę ognistej, a także miskę strawy, która rewelacyjna nie była, ale pewnie i tak lepsza niż cokolwiek co mogłaby sobie ugotować sama. Musiała coś zjeść zanim wybierze się w drogę powrotną do domu, a tam zapewnie matka postawi przed nią dobry obiad z prawdziwego zdarzenia. I zdrowy, bo matka bardzo dbała o jej zdrowe odżywianie się. Akurat zabierała się za jedzenie, kiedy rzeczywiście ktoś do niej podszedł, ale nie był to żaden przystawiający się pijaczyna, a kobieta, której twarz mgliście kojarzyła, bo miała okazję ją niegdyś poznać. Po chwili przypisała ją do konkretnej osoby, którą poznała poprzez znajomość z Marcellą Figg. Nieco ją zdziwił jej widok, bo Priscilla wydawała się raczej osobą która gustuje w bardziej eleganckich miejscach. Ale może i jej pogoda dopiekła na tyle, że chciała się schować gdziekolwiek gdzie jest sucho.
- Witaj, Priscillo – odpowiedziała. – Rzeczywiście paskudna, i to już od tygodni. Ale na szczęście nie odwołano rozgrywek. – Bo wtedy byłaby nie tylko bezrobotna, ale i nie mogłaby robić tego, co lubiła najbardziej. – W Kotle i wszędzie okropny tłok, więc przyszłam tutaj. Wszyscy chcą się ukryć przed tą ulewą. Zgaduję, że ty pewnie też dlatego zawitałaś właśnie w tym miejscu? – spytała, bo trudno jej było znaleźć inny powód pojawienia się tu Priscilli, w końcu nie wiedziała o jej zawodzie. Przypuszczała że pracuje ona w ministerstwie i na tym się kończyła jej wiedza. – I wygląda na to, że sama, więc śmiało, siadaj. Robiłaś dziś jakieś zakupy czy dopiero zamierzasz to zrobić? – Jamie już miała to za sobą. Kupione rzeczy spoczywały w jej torbie, choć dziś jeszcze nie był ten dzień, kiedy mogła sobie pozwolić na ten najbardziej wymarzony zakup. Może kiedy indziej. Uśmiechnęła się i sięgnęła po szklankę, upijając łyk trunku, który zapiekł ją w gardle, ale po chwili przyjemnie rozgrzał. Tutaj, w podziemiach nie było najcieplej, ale przynajmniej jakoś zabezpieczono to miejsce przed wodą, chociaż pewnie właściciele urządzonego tu lokalu musieli się natrudzić, żeby klienci nie musieli brodzić po kolana w opadowej wodzie.
Usiadła w jednym z wolnych miejsc, których było tu więcej niż w Kotle czy innych lokalach. Nie każdy znał to miejsce, a niektórzy obawiali się tu przychodzić, choć nie było tu tak najgorzej i nie licząc amatorów kościanych gier raczej nie była tu świadkiem żadnych szczególnie nieprzyjemnych sytuacji. Jamie jednak nie czuła strachu, choć liczyła na to, że uda jej się uniknąć zainteresowania obecnych, chociaż już nie raz i nie dwa ludzie dosiadali się do jej stolika, gdy rozpoznawali w niej zawodniczkę Harpii. Quidditch budził emocje. Zwykle jej to nie przeszkadzało, na ogół lubiła mieć do czynienia z kibicami, przynajmniej tymi którzy zachowywali się kulturalnie i nie byli pijani ani nie przystawiali się do niej. Szczególnie lubiła inspirować młodych ludzi, a zwłaszcza kobiety, że warto było walczyć o swoje marzenia.
Podano jej zamówioną szklankę ognistej, a także miskę strawy, która rewelacyjna nie była, ale pewnie i tak lepsza niż cokolwiek co mogłaby sobie ugotować sama. Musiała coś zjeść zanim wybierze się w drogę powrotną do domu, a tam zapewnie matka postawi przed nią dobry obiad z prawdziwego zdarzenia. I zdrowy, bo matka bardzo dbała o jej zdrowe odżywianie się. Akurat zabierała się za jedzenie, kiedy rzeczywiście ktoś do niej podszedł, ale nie był to żaden przystawiający się pijaczyna, a kobieta, której twarz mgliście kojarzyła, bo miała okazję ją niegdyś poznać. Po chwili przypisała ją do konkretnej osoby, którą poznała poprzez znajomość z Marcellą Figg. Nieco ją zdziwił jej widok, bo Priscilla wydawała się raczej osobą która gustuje w bardziej eleganckich miejscach. Ale może i jej pogoda dopiekła na tyle, że chciała się schować gdziekolwiek gdzie jest sucho.
- Witaj, Priscillo – odpowiedziała. – Rzeczywiście paskudna, i to już od tygodni. Ale na szczęście nie odwołano rozgrywek. – Bo wtedy byłaby nie tylko bezrobotna, ale i nie mogłaby robić tego, co lubiła najbardziej. – W Kotle i wszędzie okropny tłok, więc przyszłam tutaj. Wszyscy chcą się ukryć przed tą ulewą. Zgaduję, że ty pewnie też dlatego zawitałaś właśnie w tym miejscu? – spytała, bo trudno jej było znaleźć inny powód pojawienia się tu Priscilli, w końcu nie wiedziała o jej zawodzie. Przypuszczała że pracuje ona w ministerstwie i na tym się kończyła jej wiedza. – I wygląda na to, że sama, więc śmiało, siadaj. Robiłaś dziś jakieś zakupy czy dopiero zamierzasz to zrobić? – Jamie już miała to za sobą. Kupione rzeczy spoczywały w jej torbie, choć dziś jeszcze nie był ten dzień, kiedy mogła sobie pozwolić na ten najbardziej wymarzony zakup. Może kiedy indziej. Uśmiechnęła się i sięgnęła po szklankę, upijając łyk trunku, który zapiekł ją w gardle, ale po chwili przyjemnie rozgrzał. Tutaj, w podziemiach nie było najcieplej, ale przynajmniej jakoś zabezpieczono to miejsce przed wodą, chociaż pewnie właściciele urządzonego tu lokalu musieli się natrudzić, żeby klienci nie musieli brodzić po kolana w opadowej wodzie.
Zachęcona słowami Jaimie, Priscilla zaczęła ściągać płaszcz i okalające jej dłonie długie rękawiczki. Odwiesiła rzeczy na oparciu krzesła, siadając przy stole. Choć lokal nie był pełny, nie brakowało w nim gości i obecne na sali kelnerki krążyły wokół jak pszczoły w ulu. Morgan udało się jednak zaczepić jedną z nich i zamówić naprędce zupę. W pracy często zapominała o jedzeniu, a teraz, czując wokół zapach potraw, jej żołądek dał o sobie znać. Picie na pusty żołądek nie było zaś raczej dobrym pomysłem.
– Naprawdę nie? Jak idą wam treningi przy takiej pogodzie? – spytała, szczerze zdziwiona. Sama nie była mistrzem w lataniu na miotle i gdy tak wiało, wolała nawet nie wyciągać jej ze schowka. Poza tym latanie w deszczu było absolutną katorgą. – Jak ci idzie w drużynie? – Kolejne pytanie zadała bardziej z grzeczności, niż faktycznej ciekawości. Nie miała raczej wystarczającej wiedzy, aby pociągnąć temat, choć sądziła, że Jaimie chętnie odpowie na jej pytanie.
Wzruszyła ramionami, słysząc pytanie kobiety.
– Skończyłam pracę, dom jest pusty… a ten lokal całkiem sympatyczny. Więc właściwie… to nie, po prostu nie mam ochoty jeszcze na powrót do siebie. – Zaśmiała się cicho. – Mogłam spod pracy wezwać Błędnego, ale ostatnio mam już dość tego środka transportu. Może jest szybki, ale przy tym tak brudny, niewygodny i emm…. mugolski. – W głosie Priscilli pojawiła się nutka odrazy. – Jakbyśmy nie mogli zaczarować w ten sposób karocy, tylko jakiś autobus.
Karoca też mogłaby być magicznie powiększona, a przy tym na pewno zapewniałaby większe luksusy, niż Błędny Rycerz. Dzięki małym rozmiarom powinna być zaś bardziej zwrotna, więc komfort jazdy też byłby większy. Jaki imbecyl wpadł na pomysł, by zaczarowywać autobus?
Pokręciła głową.
– Nie, mam wszystko, czego potrzebuje w domu – stwierdziła. – Moja matka zawsze dba o naszą spiżarnie, wie, że nie mam czasu na chodzenie po sklepach. No, przynajmniej zazwyczaj. Praca, praca… Pewnie to rozumiesz, Jaimie? Treningi muszą zajmować ci całe dnie? – dopytała, nie chcąc, aby uwaga kobiety skupiła się na jej własnej pracy. Wolała nie mówić zbyt wiele prawie nieznajomej. Wiedźmia straż była zbyt elitarną jednostką, aby rozpowiadać o niej na prawo i lewo. Priscilla zaś była wdzięczna za to, że udało jej się znaleźć w jej szeregach. Od kilku lat robiła więc wszystko, aby jej przełożeni nie mogli powiedzieć na jej temat złego słowa. Cóż, straciła już jeden sens życia. Musiała więc znaleźć sobie inny.
– Naprawdę nie? Jak idą wam treningi przy takiej pogodzie? – spytała, szczerze zdziwiona. Sama nie była mistrzem w lataniu na miotle i gdy tak wiało, wolała nawet nie wyciągać jej ze schowka. Poza tym latanie w deszczu było absolutną katorgą. – Jak ci idzie w drużynie? – Kolejne pytanie zadała bardziej z grzeczności, niż faktycznej ciekawości. Nie miała raczej wystarczającej wiedzy, aby pociągnąć temat, choć sądziła, że Jaimie chętnie odpowie na jej pytanie.
Wzruszyła ramionami, słysząc pytanie kobiety.
– Skończyłam pracę, dom jest pusty… a ten lokal całkiem sympatyczny. Więc właściwie… to nie, po prostu nie mam ochoty jeszcze na powrót do siebie. – Zaśmiała się cicho. – Mogłam spod pracy wezwać Błędnego, ale ostatnio mam już dość tego środka transportu. Może jest szybki, ale przy tym tak brudny, niewygodny i emm…. mugolski. – W głosie Priscilli pojawiła się nutka odrazy. – Jakbyśmy nie mogli zaczarować w ten sposób karocy, tylko jakiś autobus.
Karoca też mogłaby być magicznie powiększona, a przy tym na pewno zapewniałaby większe luksusy, niż Błędny Rycerz. Dzięki małym rozmiarom powinna być zaś bardziej zwrotna, więc komfort jazdy też byłby większy. Jaki imbecyl wpadł na pomysł, by zaczarowywać autobus?
Pokręciła głową.
– Nie, mam wszystko, czego potrzebuje w domu – stwierdziła. – Moja matka zawsze dba o naszą spiżarnie, wie, że nie mam czasu na chodzenie po sklepach. No, przynajmniej zazwyczaj. Praca, praca… Pewnie to rozumiesz, Jaimie? Treningi muszą zajmować ci całe dnie? – dopytała, nie chcąc, aby uwaga kobiety skupiła się na jej własnej pracy. Wolała nie mówić zbyt wiele prawie nieznajomej. Wiedźmia straż była zbyt elitarną jednostką, aby rozpowiadać o niej na prawo i lewo. Priscilla zaś była wdzięczna za to, że udało jej się znaleźć w jej szeregach. Od kilku lat robiła więc wszystko, aby jej przełożeni nie mogli powiedzieć na jej temat złego słowa. Cóż, straciła już jeden sens życia. Musiała więc znaleźć sobie inny.
Istnieją wyłącznie i niezmiennie jedynie źli ludzie, ale niektórzy stoją po przeciwnych stronach.
Priscilla Morgan
Zawód : Wiedźmia straż
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
Jeśli cokolwiek przygnębiało ją bardziej niż własny cynizm, to fakt, że często nie była aż tak cyniczna jak prawdziwy świat.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Anomalie czy nie, wielu czarodziejów nadal próbowało trzymać się złudzeń normalności i nie okopywali się w domach, a próbowali (z różnymi skutkami, ale zawsze) załatwiać swoje sprawy, pracować i mieć życie towarzyskie. Jamie również starała się żyć normalnie, biorąc poprawkę na to, że wiele sytuacji od normy odbiegało i należało zachować większą ostrożność przy lataniu, a nawet przy używaniu różdżki. Brakowało jej tych dawnych czasów, kiedy tata żył i z magią ani pogodą nie działo się nic złego. Kiedy nie trzeba było się zastanawiać, kto z napotkanych czarodziejów ma serce splamione złem i czarną magią. Odkąd powiedziano jej o Zakonie zaczęła inaczej postrzegać pewne rzeczy i podchodzić do ludzi z większą dozą ostrożności. W tym roku zmieniło się bardzo wiele. Dla wszystkich, także dla niej.
- Łatwo nie jest. Trzeba uważać na pioruny, a deszcz utrudnia widoczność. Nie raz grałam w zwykłe burze, choć ta znacznie się od nich różni, ale skoro rozgrywki trwają, to nie zamierzam rezygnować – powiedziała. Nie chciała się poddać przez anomalie, musiała być twarda, chociaż miała też świadomość, że wystarczy jeden niefortunnie trafiający piorun, by mogła wylądować na długie tygodnie w Mungu, a może nawet zginąć. Na stadionach próbowano stosować różne zabezpieczenia dla bezpieczeństwa i wygody graczy oraz widzów, ale skuteczność nie zawsze była stuprocentowo pewna. – Wciąż jednak łudzę się że to się skończy i znowu będzie normalnie. – Może to było naiwne, ale na to właśnie liczyła. Że to stan przejściowy, że zarówno anomalie, jak i wojna się skończą i życie zacznie się znowu układać. Nie chciała by rzeczywistość w której dorastała uległa znaczącym zmianom i to na gorsze. – A w drużynie gra mi się bardzo dobrze. Od dawna chciałam być w Harpiach i wreszcie się to udało, więc staram się wykorzystać swoją szansę najlepiej jak mogę.
Pamiętała, że Marcella, ich wspólna znajoma, po swoim wypadku już nie wróciła do wcześniejszej świetności i z czasem zmuszona była do rezygnacji ze sportowej kariery. Ale Jamie się nie poddała i udało jej się wrócić do formy.
Rozumiała niechęć powracania do pustego domu. Jamie pewnie też by nie ciągnęło do swojego tak bardzo, gdyby nie czekała na nią rodzina. Własnej nie miała, ale miała matkę i rodzeństwo, dzięki którym powroty były raźniejsze i miała motywację, by z Londynu docierać aż do Doliny Godryka bez względu na transportowe problemy.
- Ostatnio też często jeżdżę Błędnym, bo o ile na boisku można jeszcze liczyć na jakieś zabezpieczenia, tak lot paręset kilometrów w tych warunkach zakrawałby na jakieś zapędy samobójcze – zaśmiała się cicho. – W sumie nie narzekam, najważniejsze że jest sucho i ciepło, choć tęsknię za teleportacją i kominkami, to mimo wszystko trwało szybciej. W dowolnej chwili mogłam się przenieść z Londynu do domu, albo na stadion Harpii.
Nie miała nic przeciwko temu, że Błędny Rycerz został stworzony z mugolskiego pojazdu. Nie była uprzedzona do mugoli, właściwie to nawet ciekawił ją ich świat, choć w dorosłym życiu nie miała czasu aktywniej się w niego zagłębić, a wiedza przyswojona w dzieciństwie na pewno dawno była przestarzała. Słowa Priscilli może nie brzmiały zbyt przyjemnie, ale też nie odbiegały znacząco od normy, większość czarodziejów nie przepadała za mugolskimi wynalazkami albo wręcz się ich bała, ale nie zawsze zwiastowało to faktyczne radykalne poglądy. Kiedyś pewnie nie zwróciłaby na to uwagi, teraz jednak zaczęła się zastanawiać, czy Priscilla po prostu nie miała zaufania do niemagicznych sposobów podróżowania, czy może jej niechęć była głębsza. Nie chciała jednak żadnych rozmów o polityce ani kłótni, więc nie skomentowała tych słów w żaden sposób.
- Moja matka też o to dba. Mnie nigdy nie ciągnęło do kuchni. Chyba że do podkradania ciastek i słodyczy z szafki. – W tym była bardzo dobra. Ale gdyby ją postawić nad garnkami, to strach byłoby potem zjeść to, co uwarzyła. To mogłoby się skończyć wizytą na oddziale zatruć. – I rozumiem, bo rzeczywiście sporo trenuję. Teraz nie tak dużo jak w lecie, ale wciąż. Bez regularnego latania trudno byłoby mi utrzymać formę, a żeby grać w takich warunkach potrzebuję jej sporo.
Znowu zjadła kilka łyżek swojej zupy. Alkohol zostawiała na później, gdy już napełni żołądek.
- W ministerstwie pewnie też macie sporo zajęć? – spytała dość neutralnie; nigdy nie pytała o to, w jakim dokładnie departamencie pracuje Priscilla. Nawet nie podejrzewała wiedźmiej straży, raczej zakładała coś w rodzaju Departamentu Przestrzegania Prawa lub Międzynarodowej Współpracy. W każdym razie coś typowo urzędniczego i nie wymagającego brudzenia sobie rąk.
- Łatwo nie jest. Trzeba uważać na pioruny, a deszcz utrudnia widoczność. Nie raz grałam w zwykłe burze, choć ta znacznie się od nich różni, ale skoro rozgrywki trwają, to nie zamierzam rezygnować – powiedziała. Nie chciała się poddać przez anomalie, musiała być twarda, chociaż miała też świadomość, że wystarczy jeden niefortunnie trafiający piorun, by mogła wylądować na długie tygodnie w Mungu, a może nawet zginąć. Na stadionach próbowano stosować różne zabezpieczenia dla bezpieczeństwa i wygody graczy oraz widzów, ale skuteczność nie zawsze była stuprocentowo pewna. – Wciąż jednak łudzę się że to się skończy i znowu będzie normalnie. – Może to było naiwne, ale na to właśnie liczyła. Że to stan przejściowy, że zarówno anomalie, jak i wojna się skończą i życie zacznie się znowu układać. Nie chciała by rzeczywistość w której dorastała uległa znaczącym zmianom i to na gorsze. – A w drużynie gra mi się bardzo dobrze. Od dawna chciałam być w Harpiach i wreszcie się to udało, więc staram się wykorzystać swoją szansę najlepiej jak mogę.
Pamiętała, że Marcella, ich wspólna znajoma, po swoim wypadku już nie wróciła do wcześniejszej świetności i z czasem zmuszona była do rezygnacji ze sportowej kariery. Ale Jamie się nie poddała i udało jej się wrócić do formy.
Rozumiała niechęć powracania do pustego domu. Jamie pewnie też by nie ciągnęło do swojego tak bardzo, gdyby nie czekała na nią rodzina. Własnej nie miała, ale miała matkę i rodzeństwo, dzięki którym powroty były raźniejsze i miała motywację, by z Londynu docierać aż do Doliny Godryka bez względu na transportowe problemy.
- Ostatnio też często jeżdżę Błędnym, bo o ile na boisku można jeszcze liczyć na jakieś zabezpieczenia, tak lot paręset kilometrów w tych warunkach zakrawałby na jakieś zapędy samobójcze – zaśmiała się cicho. – W sumie nie narzekam, najważniejsze że jest sucho i ciepło, choć tęsknię za teleportacją i kominkami, to mimo wszystko trwało szybciej. W dowolnej chwili mogłam się przenieść z Londynu do domu, albo na stadion Harpii.
Nie miała nic przeciwko temu, że Błędny Rycerz został stworzony z mugolskiego pojazdu. Nie była uprzedzona do mugoli, właściwie to nawet ciekawił ją ich świat, choć w dorosłym życiu nie miała czasu aktywniej się w niego zagłębić, a wiedza przyswojona w dzieciństwie na pewno dawno była przestarzała. Słowa Priscilli może nie brzmiały zbyt przyjemnie, ale też nie odbiegały znacząco od normy, większość czarodziejów nie przepadała za mugolskimi wynalazkami albo wręcz się ich bała, ale nie zawsze zwiastowało to faktyczne radykalne poglądy. Kiedyś pewnie nie zwróciłaby na to uwagi, teraz jednak zaczęła się zastanawiać, czy Priscilla po prostu nie miała zaufania do niemagicznych sposobów podróżowania, czy może jej niechęć była głębsza. Nie chciała jednak żadnych rozmów o polityce ani kłótni, więc nie skomentowała tych słów w żaden sposób.
- Moja matka też o to dba. Mnie nigdy nie ciągnęło do kuchni. Chyba że do podkradania ciastek i słodyczy z szafki. – W tym była bardzo dobra. Ale gdyby ją postawić nad garnkami, to strach byłoby potem zjeść to, co uwarzyła. To mogłoby się skończyć wizytą na oddziale zatruć. – I rozumiem, bo rzeczywiście sporo trenuję. Teraz nie tak dużo jak w lecie, ale wciąż. Bez regularnego latania trudno byłoby mi utrzymać formę, a żeby grać w takich warunkach potrzebuję jej sporo.
Znowu zjadła kilka łyżek swojej zupy. Alkohol zostawiała na później, gdy już napełni żołądek.
- W ministerstwie pewnie też macie sporo zajęć? – spytała dość neutralnie; nigdy nie pytała o to, w jakim dokładnie departamencie pracuje Priscilla. Nawet nie podejrzewała wiedźmiej straży, raczej zakładała coś w rodzaju Departamentu Przestrzegania Prawa lub Międzynarodowej Współpracy. W każdym razie coś typowo urzędniczego i nie wymagającego brudzenia sobie rąk.
Westchnęła przeciągle, kiwając głową.
– To prawda – potwierdziła. – To nie wygląda na zwykłą burzę. Uważaj na siebie, Jaimie. – W słowach Priscilli mimo wszystko drzemała szczera troska. Nie chciała, by jakiejkolwiek czarownicy stała się przecież krzywda mimo wykonywanego zawodu.
Wysłuchała słów Jaimie z delikatnym uśmiechem, właściwie mogąc się do pewnego stopnia utożsamić z kobietą. Być może nigdy nie marzyła o karierze sportowca, ale wiedźmia straż przez lata była tylko jej nastoletnim snem. Co prawda zaczęła go realizować z powodu, którego nikt nie mógł jej pozazdrościć, ale jednak samego dołączenia do tej jednostki nigdy nie żałowała. Przeciwnie. Mimo że ze swoją stratą nigdy w pełni się nie pogodziła i prawdopodobnie nigdy nie pogodzi.
Marcella zaś niestety miała po prostu pecha… Cóż, sport nie był prostym orzechem do zgryzienia; Priscilla i tak podziwiała kuzynkę za to, ile poświęciła dla swojej pasji. Na szczęście w nieszczęściu teraz pracowały w jednym departamencie, a Morgan doceniała, że mogła czasem współpracować z członkiem rodziny. Bliskim mogła przynajmniej bezwarunkowo ufać.
– Och, tak, oby to się udało w końcu naprawić! – stwierdziła zupełnie szczerze. – To przecież zupełnie niepoważne, byśmy musieli jak mugole chodzić wszędzie na piechotę albo korzystać z usług jakiegoś Błędnego Rycerza. Oby Malfoy przycisnął ludzi w związku z tym.
W końcu nowy minister odbudowując ministerstwo pokazał, że potrafi zająć się pilnymi sprawami. Oby i anomalie zniknęły za jego rządów, chociaż Priscilla podejrzewała, że to niekoniecznie jest takie proste. Nie znała natury tychże magicznych zmian i sądziła, że ta mogła być naprawdę skomplikowana. Usunięcie ich mogło być bardzo długotrwałym procesem, nawet jeśli naukowcy bezustannie pracowaliby w pocie czoła.
Uśmiechnęła się. Nigdy nie przepadała szczególnie za słodkościami, ale dobrze wiedziała, jak to jest mieć w domu cukierkowego złodzieja. Wychowała się w końcu z gromadką młodszego rodzeństwa.
– Nie wątpię – powiedziała tylko, zastanawiając się, czy gracze z zespołu Jaimie brali jakieś dodatkowe środku wzmacniające siłę czy percepcję. Nie zdziwiłaby się: to mógłby być ciekawy obiekt śledztwa. Ale by dostała premię, gdyby wykryła przekręty w takim klubie! Właściwie to może jest myśl? Musiałaby jednak zbliżyć się do Jaimie, by spróbować to zrobić, a nie miała pojęcia, czy jej się to uda.
To jednak McKinnon wiedziała, gdzie pracuje Priscilla? Chyba jednak nie znała szczegółów… Morgan na pewno zaś nie miała zamiaru podawać kobiecie detali swojej pracy.
– Ogrom – odpowiedziała. – Odbudowa Ministerstwa to była masa papierkowej roboty i przekładania wszystkiego. Ale już mamy spokój. – Uśmiechnęła się.
– To prawda – potwierdziła. – To nie wygląda na zwykłą burzę. Uważaj na siebie, Jaimie. – W słowach Priscilli mimo wszystko drzemała szczera troska. Nie chciała, by jakiejkolwiek czarownicy stała się przecież krzywda mimo wykonywanego zawodu.
Wysłuchała słów Jaimie z delikatnym uśmiechem, właściwie mogąc się do pewnego stopnia utożsamić z kobietą. Być może nigdy nie marzyła o karierze sportowca, ale wiedźmia straż przez lata była tylko jej nastoletnim snem. Co prawda zaczęła go realizować z powodu, którego nikt nie mógł jej pozazdrościć, ale jednak samego dołączenia do tej jednostki nigdy nie żałowała. Przeciwnie. Mimo że ze swoją stratą nigdy w pełni się nie pogodziła i prawdopodobnie nigdy nie pogodzi.
Marcella zaś niestety miała po prostu pecha… Cóż, sport nie był prostym orzechem do zgryzienia; Priscilla i tak podziwiała kuzynkę za to, ile poświęciła dla swojej pasji. Na szczęście w nieszczęściu teraz pracowały w jednym departamencie, a Morgan doceniała, że mogła czasem współpracować z członkiem rodziny. Bliskim mogła przynajmniej bezwarunkowo ufać.
– Och, tak, oby to się udało w końcu naprawić! – stwierdziła zupełnie szczerze. – To przecież zupełnie niepoważne, byśmy musieli jak mugole chodzić wszędzie na piechotę albo korzystać z usług jakiegoś Błędnego Rycerza. Oby Malfoy przycisnął ludzi w związku z tym.
W końcu nowy minister odbudowując ministerstwo pokazał, że potrafi zająć się pilnymi sprawami. Oby i anomalie zniknęły za jego rządów, chociaż Priscilla podejrzewała, że to niekoniecznie jest takie proste. Nie znała natury tychże magicznych zmian i sądziła, że ta mogła być naprawdę skomplikowana. Usunięcie ich mogło być bardzo długotrwałym procesem, nawet jeśli naukowcy bezustannie pracowaliby w pocie czoła.
Uśmiechnęła się. Nigdy nie przepadała szczególnie za słodkościami, ale dobrze wiedziała, jak to jest mieć w domu cukierkowego złodzieja. Wychowała się w końcu z gromadką młodszego rodzeństwa.
– Nie wątpię – powiedziała tylko, zastanawiając się, czy gracze z zespołu Jaimie brali jakieś dodatkowe środku wzmacniające siłę czy percepcję. Nie zdziwiłaby się: to mógłby być ciekawy obiekt śledztwa. Ale by dostała premię, gdyby wykryła przekręty w takim klubie! Właściwie to może jest myśl? Musiałaby jednak zbliżyć się do Jaimie, by spróbować to zrobić, a nie miała pojęcia, czy jej się to uda.
To jednak McKinnon wiedziała, gdzie pracuje Priscilla? Chyba jednak nie znała szczegółów… Morgan na pewno zaś nie miała zamiaru podawać kobiecie detali swojej pracy.
– Ogrom – odpowiedziała. – Odbudowa Ministerstwa to była masa papierkowej roboty i przekładania wszystkiego. Ale już mamy spokój. – Uśmiechnęła się.
Istnieją wyłącznie i niezmiennie jedynie źli ludzie, ale niektórzy stoją po przeciwnych stronach.
Priscilla Morgan
Zawód : Wiedźmia straż
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
Jeśli cokolwiek przygnębiało ją bardziej niż własny cynizm, to fakt, że często nie była aż tak cyniczna jak prawdziwy świat.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
- Uważam – potwierdziła. I nie było to tylko zapewnienie bez pokrycia, jakie czasem rzucała w dzieciństwie mamie, kiedy ta przestrzegała ją przed wchodzeniem na dach i wysokie drzewa. Teraz musiała naprawdę uważać, bo groziły jej gorsze konsekwencje niż w zwykłych okolicznościach.
Jamie właściwie od dziecka marzyła o quidditchu, a w szkole te marzenia nabrały skonkretyzowania, zwłaszcza gdy jej oceny okazały się za słabe na jakąś poważną karierę pokroju aurora czy łamacza klątw. Choć łamanie klątw również wydawało jej się bardzo interesujące przez wzgląd na towarzyszącą mu konieczność podróży. Wizja odwiedzania innych krajów, eksplorowania ukrytych miejsc i poszukiwania skarbów mocno działała na jej młodzieńczą wyobraźnię i nawet chodziła w szkole na runy, ale jej oceny były trochę za niskie, by przyjęto ją na profesjonalny kurs. Więc po opuszczeniu Hogwartu zaczęła chodzić na sprawdziany do różnych drużyn, bo latanie zawsze wychodziło jej lepiej niż wszelkie naukowe sprawy i nawet nie umiała sobie wyobrazić siebie w jakiejś poważnej, życiowej pracy, lub co gorsza urzędniczej. To musiało być takie nudne! Siedzenie w domu wzorem matki również do niej nie przemawiało.
W quidditchu niestety wypadki zdarzały się regularnie i łatwo można było wypaść przez nie z obiegu, co spotkało nieszczęsną Marcellę, ale Jamie jej losu uniknęła i wypadek sprzed jakichś czterech lat nie przekreślił jej kariery.
- Też bym tego chciała. Świat bez anomalii byłby dużo lepszy. I bezpieczniejszy – przyznała, choć akurat ona nie pokładała wiary w rządach Malfoya, który nawet nie był prawowitym ministrem, a zdobył stanowisko w haniebny sposób. Mógłby jednak zrobić choć jedną dobrą rzecz, ale na to chyba nie liczyła. Byli jednak ludzie którzy nadal pokładali ogromną wiarę w instytucjach, ale ona już odkryła inną drogę i wiedziała, że ministerstwo nie jest jedyną siłą, że istnieli ludzie, którzy działali naprawdę, często poza prawem, bo rządy Malfoya nie zapatrywały się pozytywnie na ich wysiłki i dążenia do przywrócenia spokoju. Ale to było tajemnicą, więc musiała pokiwać głową i udawać, że też wierzy w rząd, choć przychodziło jej to z trudem. Ale to już nie były lata Hogwartu, gdzie można było obnosić się z poglądami i najgorsze co mogło za to grozić to jakiś niegroźny urok rzucony w plecy przez Ślizgonów. Teraz, w prawdziwym świecie ogarnianym coraz bardziej przez nową wojnę, trzeba było wiedzieć, kiedy milczeć, a kiedy działać i impulsywność mogła przynieść więcej szkody niż pożytku.
W przypadku Jamie, która urodziła się jako czwarta z piątki, to ona była tym niesfornym młodszym rodzeństwem, które podkradało słodycze i wchodziło w różne dziwne miejsca. Właściwie to nadal zdarzało jej się to czasem robić.
Nie wiedziała, gdzie dokładnie pracuje Priscilla. Tylko przypuszczała, że może w ministerstwie, takie było jej skojarzenie. Może dlatego że po prostu bardzo duża część społeczeństwa tam pracowała i ciągle spotykała kogoś stamtąd lub skojarzenie to narodziło się podczas którejś z poprzednich rozmów. Nie wiedziała jednak w jakim departamencie i chyba nigdy o to nie pytała. Nawet tak naprawdę jej nie interesowały szczegóły, praca ministerstwa zawsze była poza kręgiem jej zainteresowania.
- Rozumiem. To na pewno musiało być ogromne wyzwanie po takich zniszczeniach. Dobrze jednak, że teraz już wszystko działa. – Choć nie tak, jak oczekiwaliby tego porządni czarodzieje. Na szczycie władzy znajdowała się kukiełka umieszczona tam przez czarnoksiężnika, a i w innych urzędach pewnie nie brakowało złych ludzi, którym wcale nie leżało na sercu dobro wszystkich obywateli. Na pewno nie tych o podobno „gorszej” krwi. Dlatego właśnie czuła do tej instytucji instynktowną niechęć i brak zaufania, zwłaszcza że jej ojciec zginął, próbując ratować ludzi przed rozpętaną przez czarnoksiężników szatańską pożogą. A był tylko jedną z wielu ofiar porządku, który próbowano zaprowadzić.
Pogrążyła się na moment w myślach, znów wpychając do ust kilka łyżek jedzenia, by mieć dobry pretekst do umilknięcia. Jej myśli mimowolnie pomknęły do dnia, w którym dowiedziała się o pożarze i o tym, że ojciec już nie wróci.
- A co słychać u ciebie poza pracą? Chociaż pewnie ogrom zajęć nie sprzyja rozrywkom w czasie wolnym.
Jamie właściwie od dziecka marzyła o quidditchu, a w szkole te marzenia nabrały skonkretyzowania, zwłaszcza gdy jej oceny okazały się za słabe na jakąś poważną karierę pokroju aurora czy łamacza klątw. Choć łamanie klątw również wydawało jej się bardzo interesujące przez wzgląd na towarzyszącą mu konieczność podróży. Wizja odwiedzania innych krajów, eksplorowania ukrytych miejsc i poszukiwania skarbów mocno działała na jej młodzieńczą wyobraźnię i nawet chodziła w szkole na runy, ale jej oceny były trochę za niskie, by przyjęto ją na profesjonalny kurs. Więc po opuszczeniu Hogwartu zaczęła chodzić na sprawdziany do różnych drużyn, bo latanie zawsze wychodziło jej lepiej niż wszelkie naukowe sprawy i nawet nie umiała sobie wyobrazić siebie w jakiejś poważnej, życiowej pracy, lub co gorsza urzędniczej. To musiało być takie nudne! Siedzenie w domu wzorem matki również do niej nie przemawiało.
W quidditchu niestety wypadki zdarzały się regularnie i łatwo można było wypaść przez nie z obiegu, co spotkało nieszczęsną Marcellę, ale Jamie jej losu uniknęła i wypadek sprzed jakichś czterech lat nie przekreślił jej kariery.
- Też bym tego chciała. Świat bez anomalii byłby dużo lepszy. I bezpieczniejszy – przyznała, choć akurat ona nie pokładała wiary w rządach Malfoya, który nawet nie był prawowitym ministrem, a zdobył stanowisko w haniebny sposób. Mógłby jednak zrobić choć jedną dobrą rzecz, ale na to chyba nie liczyła. Byli jednak ludzie którzy nadal pokładali ogromną wiarę w instytucjach, ale ona już odkryła inną drogę i wiedziała, że ministerstwo nie jest jedyną siłą, że istnieli ludzie, którzy działali naprawdę, często poza prawem, bo rządy Malfoya nie zapatrywały się pozytywnie na ich wysiłki i dążenia do przywrócenia spokoju. Ale to było tajemnicą, więc musiała pokiwać głową i udawać, że też wierzy w rząd, choć przychodziło jej to z trudem. Ale to już nie były lata Hogwartu, gdzie można było obnosić się z poglądami i najgorsze co mogło za to grozić to jakiś niegroźny urok rzucony w plecy przez Ślizgonów. Teraz, w prawdziwym świecie ogarnianym coraz bardziej przez nową wojnę, trzeba było wiedzieć, kiedy milczeć, a kiedy działać i impulsywność mogła przynieść więcej szkody niż pożytku.
W przypadku Jamie, która urodziła się jako czwarta z piątki, to ona była tym niesfornym młodszym rodzeństwem, które podkradało słodycze i wchodziło w różne dziwne miejsca. Właściwie to nadal zdarzało jej się to czasem robić.
Nie wiedziała, gdzie dokładnie pracuje Priscilla. Tylko przypuszczała, że może w ministerstwie, takie było jej skojarzenie. Może dlatego że po prostu bardzo duża część społeczeństwa tam pracowała i ciągle spotykała kogoś stamtąd lub skojarzenie to narodziło się podczas którejś z poprzednich rozmów. Nie wiedziała jednak w jakim departamencie i chyba nigdy o to nie pytała. Nawet tak naprawdę jej nie interesowały szczegóły, praca ministerstwa zawsze była poza kręgiem jej zainteresowania.
- Rozumiem. To na pewno musiało być ogromne wyzwanie po takich zniszczeniach. Dobrze jednak, że teraz już wszystko działa. – Choć nie tak, jak oczekiwaliby tego porządni czarodzieje. Na szczycie władzy znajdowała się kukiełka umieszczona tam przez czarnoksiężnika, a i w innych urzędach pewnie nie brakowało złych ludzi, którym wcale nie leżało na sercu dobro wszystkich obywateli. Na pewno nie tych o podobno „gorszej” krwi. Dlatego właśnie czuła do tej instytucji instynktowną niechęć i brak zaufania, zwłaszcza że jej ojciec zginął, próbując ratować ludzi przed rozpętaną przez czarnoksiężników szatańską pożogą. A był tylko jedną z wielu ofiar porządku, który próbowano zaprowadzić.
Pogrążyła się na moment w myślach, znów wpychając do ust kilka łyżek jedzenia, by mieć dobry pretekst do umilknięcia. Jej myśli mimowolnie pomknęły do dnia, w którym dowiedziała się o pożarze i o tym, że ojciec już nie wróci.
- A co słychać u ciebie poza pracą? Chociaż pewnie ogrom zajęć nie sprzyja rozrywkom w czasie wolnym.
– Nie mów mi, Jamie, o bezpieczeństwie. Nawet nie wiesz, jak boję się o dzieci Constance – powiedziała, myśląc o swojej krewnej pani Figg. Naprawdę bała się o jej chłopców, którzy przez anomalie nie potrafili zapanować nad swoimi umiejętnościami jeszcze częściej, niż zazwyczaj. Nie raz niewiele brakowało, by wylądowali w Mungu, a to naprawdę nie była przyjemna myśl dla Priscilli. Była wyczulona na punkcie dzieci: w końcu sama była matką, nawet jeśli jej ukochany syn nie żył już od kilku lat. Swoje rodzicielskie emocje przenosiła więc na wszystkie maluchy w swoim otoczeniu.
Do ich stolika kelnerka właśnie podała zupę. Priscilla podziękowała kobiecie i zanurzyła łyżkę w płynie, mieszając zawartość. Skrzywiła się.
– Czy to kość? – spytała, bardziej siebie niż towarzyszkę, po chwili jednak oddychając z ulgą. – Na szczęście nie. Ech, to ciekawe miejsce, ale kucharze miewają okropne dni – powiedziała, kręcąc głową i próbując posiłku. – Nie jest tak źle… choć za tę cenę… W Dziurawym lepiej karmią.
Była jednak głodna i nie miała zamiaru wybrzydzać, szczególnie, że w domu nie miała niczego przygotowanego. Często jadała na mieście: wiele pracowała i nie miała czasu, aby spędzać długie godziny przy garach. Przyznać musiała jednak, że trochę jej tego brakowało. Nigdy nie była w tym mistrzynią, ale gotowanie dla Noah i Felixa było po prostu przyjemne. Dobrze było troszczyć się o kogoś.
Przytaknęła.
– Tak, tak… Malfoy trzyma wszystko w ryzach – przytaknęła, nie chcąc jednak wchodzić głębiej w polityczne dyskusje. Wystarczająco miała ich w pracy. Poza tym jej towarzyszka była sportowcem. Priscilla nie miała podstaw aby przypuszczać, że interesuje się takimi sprawami, jak kwestia mugolska.
Znów włożyła sobie łyżkę do ust i wzruszyła ramionami, nim odpowiedziała kobiecie.
– Ciekawa praca sama w sobie jest rozrywką. – Uśmiechnęła się nieco zadziornie. – No nie mam wiele czasu… ale jak mam, staram się go spędzać z rodziną. Rozmawiałaś ostatnio z Marcellą? Wydaje się ostatnio dość przybita – zauważyła, wspominając spotkanie z panną Figg sprzed kilku dni. Nie wiedziała, czy kobiety wciąż utrzymują kontakt, ale wydawało jej się, że to całkiem możliwy scenariusz. Morgan nie sądziła, by jej krewna zerwała absolutnie wszystkie stosunki ze sportowcami.
Do ich stolika kelnerka właśnie podała zupę. Priscilla podziękowała kobiecie i zanurzyła łyżkę w płynie, mieszając zawartość. Skrzywiła się.
– Czy to kość? – spytała, bardziej siebie niż towarzyszkę, po chwili jednak oddychając z ulgą. – Na szczęście nie. Ech, to ciekawe miejsce, ale kucharze miewają okropne dni – powiedziała, kręcąc głową i próbując posiłku. – Nie jest tak źle… choć za tę cenę… W Dziurawym lepiej karmią.
Była jednak głodna i nie miała zamiaru wybrzydzać, szczególnie, że w domu nie miała niczego przygotowanego. Często jadała na mieście: wiele pracowała i nie miała czasu, aby spędzać długie godziny przy garach. Przyznać musiała jednak, że trochę jej tego brakowało. Nigdy nie była w tym mistrzynią, ale gotowanie dla Noah i Felixa było po prostu przyjemne. Dobrze było troszczyć się o kogoś.
Przytaknęła.
– Tak, tak… Malfoy trzyma wszystko w ryzach – przytaknęła, nie chcąc jednak wchodzić głębiej w polityczne dyskusje. Wystarczająco miała ich w pracy. Poza tym jej towarzyszka była sportowcem. Priscilla nie miała podstaw aby przypuszczać, że interesuje się takimi sprawami, jak kwestia mugolska.
Znów włożyła sobie łyżkę do ust i wzruszyła ramionami, nim odpowiedziała kobiecie.
– Ciekawa praca sama w sobie jest rozrywką. – Uśmiechnęła się nieco zadziornie. – No nie mam wiele czasu… ale jak mam, staram się go spędzać z rodziną. Rozmawiałaś ostatnio z Marcellą? Wydaje się ostatnio dość przybita – zauważyła, wspominając spotkanie z panną Figg sprzed kilku dni. Nie wiedziała, czy kobiety wciąż utrzymują kontakt, ale wydawało jej się, że to całkiem możliwy scenariusz. Morgan nie sądziła, by jej krewna zerwała absolutnie wszystkie stosunki ze sportowcami.
Istnieją wyłącznie i niezmiennie jedynie źli ludzie, ale niektórzy stoją po przeciwnych stronach.
Priscilla Morgan
Zawód : Wiedźmia straż
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
Jeśli cokolwiek przygnębiało ją bardziej niż własny cynizm, to fakt, że często nie była aż tak cyniczna jak prawdziwy świat.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Pokiwała głową. Też wiedziała co nieco o tym, jak źle anomalie wpływały na dzieci. Jej starsi bracia w końcu też mieli swoje i jej samej trudno było patrzeć na ich cierpienie. Dlatego właśnie ktoś powinien w końcu coś zrobić choćby dla dobra najmłodszych.
- Też się boję o dzieci moich krewnych i znajomych – przytaknęła. Nie miała własnych i nie planowała ich w najbliższej przyszłości, ale rozumiała przejęcie tych, którzy je mieli. Teraz nie było łatwo być rodzicem.
Jedzenie tutaj nie było rewelacją. Do kuchni jej matki się nie umywało, ale jej po prostu trudno byłoby dorównać. Była jednak na tyle zgłodniała po dniu spędzonym w mieście, że zadowoliła się nawet w tym, a w domu pewnie będzie czekał bardziej sycący i pożywny obiad. Ale w niektórych miejscach które odwiedzała pod zmienioną postacią bywało gorzej, więc tu jeszcze nie było aż takiej tragedii. Dało się przeżyć.
- Dlatego w Dziurawym są takie tłumy. To zresztą najbardziej oczywiste miejsce, przez które każdy przechodzi zmierzając na Pokątną. A tutaj już nie każdy zachodzi. – Dlatego mimo wszystko było to miejsce ciekawe, mające swój klimat, choć jeśli chodzi o jedzenie, pewnie potrafiłaby w Londynie wymienić sporo miejsc gdzie było lepsze. Ale często i droższe, a ona oszczędzała na nową miotłę i nie mogła być rozrzutna na jedzenie. Czasem odmawiała sobie różnych zachcianek, skoro sytuacja w jej domu nie była taka dobra jak przedtem gdy zabrakło głównego żywiciela rodziny, ale na szczęście zarówno ona jak i jej rodzeństwo byli już dorośli i każde miało jakieś zajęcie.
Nie chciała rozmawiać o polityce Malfoya. Nie była pewna, czy Priscilla mówi tak, bo jest jego zwolenniczką, czy może po prostu była osobą która wierzyła w instytucję ministra bez względu na to kto akurat nim był i pokładała ufność, że zrobi coś dla społeczeństwa za które był odpowiedzialny, ale był to bardzo grząski grunt, na który Jamie nie chciała wchodzić, tym bardziej że jako zawodniczka quidditcha była słabo zorientowana, i gdyby nie wtajemniczyła ją trochę osoba, która powiedziała jej o Zakonie, byłaby jeszcze bardziej zielona w temacie. Ale jako że nie była pewna poglądów Priscilli wszelkie trudne tematy wolała omijać i paplać o błahostkach.
- Moja na pewno jest. Ale quidditch to z założenia rozrywka, której ludzie potrzebują nawet teraz. – Potrzebowali tej namiastki normalności, a myśl, że rozgrywki nadal się odbywały, mogły im ją dawać. Gdyby ich nie było wtedy łatwo byłoby wyczuć, że dzieje się coś bardzo złego i to nie wpływałoby dobrze na nastroje, wiedziała to nawet Jamie. Patrzenie na mecze i ekscytowanie się wynikami pozwalało czarodziejom na chwilę zapomnieć o anomaliach i wojnie. Ona sama, wsiadając na miotłę, także czuła się bardziej wolna od trosk pozostawianych na ziemi.
- Niestety nie, ale mam nadzieję, że uda nam się w końcu spotkać. Pewnie jest zajęta. – Marcella znalazła sobie bardziej życiową i odpowiedzialną pracę. Jamie nie była pewna, czy odnalazłaby się w roli policjantki, ale grunt że Marcelli to odpowiadało i lubiła swoje nowe zajęcie. Niemniej jednak Jamie zdążyła ją w przeszłości polubić mimo że grały w konkurencyjnych drużynach, najpierw w Hogwarcie, a potem w dorosłości. Nie dziwiła się też możliwemu przygnębieniu, bo pewnie w pracy naoglądała się różnych przykrych spraw. Aurorzy i policjanci mieli bardzo trudną rolę.
Dokończyła jedzenie zupy, a potem zabrała się za swoją ognistą. Wiedziała że niedługo musiała się zbierać, bo pewnie nawet Błędnym Rycerzem droga do domu trochę potrwa.
- Też się boję o dzieci moich krewnych i znajomych – przytaknęła. Nie miała własnych i nie planowała ich w najbliższej przyszłości, ale rozumiała przejęcie tych, którzy je mieli. Teraz nie było łatwo być rodzicem.
Jedzenie tutaj nie było rewelacją. Do kuchni jej matki się nie umywało, ale jej po prostu trudno byłoby dorównać. Była jednak na tyle zgłodniała po dniu spędzonym w mieście, że zadowoliła się nawet w tym, a w domu pewnie będzie czekał bardziej sycący i pożywny obiad. Ale w niektórych miejscach które odwiedzała pod zmienioną postacią bywało gorzej, więc tu jeszcze nie było aż takiej tragedii. Dało się przeżyć.
- Dlatego w Dziurawym są takie tłumy. To zresztą najbardziej oczywiste miejsce, przez które każdy przechodzi zmierzając na Pokątną. A tutaj już nie każdy zachodzi. – Dlatego mimo wszystko było to miejsce ciekawe, mające swój klimat, choć jeśli chodzi o jedzenie, pewnie potrafiłaby w Londynie wymienić sporo miejsc gdzie było lepsze. Ale często i droższe, a ona oszczędzała na nową miotłę i nie mogła być rozrzutna na jedzenie. Czasem odmawiała sobie różnych zachcianek, skoro sytuacja w jej domu nie była taka dobra jak przedtem gdy zabrakło głównego żywiciela rodziny, ale na szczęście zarówno ona jak i jej rodzeństwo byli już dorośli i każde miało jakieś zajęcie.
Nie chciała rozmawiać o polityce Malfoya. Nie była pewna, czy Priscilla mówi tak, bo jest jego zwolenniczką, czy może po prostu była osobą która wierzyła w instytucję ministra bez względu na to kto akurat nim był i pokładała ufność, że zrobi coś dla społeczeństwa za które był odpowiedzialny, ale był to bardzo grząski grunt, na który Jamie nie chciała wchodzić, tym bardziej że jako zawodniczka quidditcha była słabo zorientowana, i gdyby nie wtajemniczyła ją trochę osoba, która powiedziała jej o Zakonie, byłaby jeszcze bardziej zielona w temacie. Ale jako że nie była pewna poglądów Priscilli wszelkie trudne tematy wolała omijać i paplać o błahostkach.
- Moja na pewno jest. Ale quidditch to z założenia rozrywka, której ludzie potrzebują nawet teraz. – Potrzebowali tej namiastki normalności, a myśl, że rozgrywki nadal się odbywały, mogły im ją dawać. Gdyby ich nie było wtedy łatwo byłoby wyczuć, że dzieje się coś bardzo złego i to nie wpływałoby dobrze na nastroje, wiedziała to nawet Jamie. Patrzenie na mecze i ekscytowanie się wynikami pozwalało czarodziejom na chwilę zapomnieć o anomaliach i wojnie. Ona sama, wsiadając na miotłę, także czuła się bardziej wolna od trosk pozostawianych na ziemi.
- Niestety nie, ale mam nadzieję, że uda nam się w końcu spotkać. Pewnie jest zajęta. – Marcella znalazła sobie bardziej życiową i odpowiedzialną pracę. Jamie nie była pewna, czy odnalazłaby się w roli policjantki, ale grunt że Marcelli to odpowiadało i lubiła swoje nowe zajęcie. Niemniej jednak Jamie zdążyła ją w przeszłości polubić mimo że grały w konkurencyjnych drużynach, najpierw w Hogwarcie, a potem w dorosłości. Nie dziwiła się też możliwemu przygnębieniu, bo pewnie w pracy naoglądała się różnych przykrych spraw. Aurorzy i policjanci mieli bardzo trudną rolę.
Dokończyła jedzenie zupy, a potem zabrała się za swoją ognistą. Wiedziała że niedługo musiała się zbierać, bo pewnie nawet Błędnym Rycerzem droga do domu trochę potrwa.
Westchnęła
– Może Ministerstwo powinno masowo wywieść nasze dzieci za granicę? – pomyślała głośno. – Skoro sobie nie radzą… albo przynajmniej wydzielić jakieś bezpieczne miejsce pozbawione anomalii.
Szczególnie, że byli przecież w stanie wojny. Dzieci na pewno byłyby bezpieczniejsze za granicami Anglii. Poza tym pobyt w innym miejscu pewnie przysłużyłby się ich edukacji. Znajomość języków jest nieoceniona, a i poznawanie innych kultur może być przydatne.
– Najbardziej oczywiste, ale czy przez to nie najmniej ciekawe? – spytała, unosząc brew. – Nie można wciąż jeść w tym samym miejscu. No i jak zauważyłaś… stolików często tam brakuje.
Zaczęła pochłaniać zupę, skupiając się na chwilę na jedzeniu. Była naprawdę głodna. Może powinna coś jeszcze domówić? Choć właściwie chyba nie miała na to czasu. Przyszła chwilę posiedzieć, owszem, nie miała ochoty wracać do domu zbyt szybko… ale jednocześnie jutro przecież musiała być w pracy, a miała jeszcze nieco papierkowej roboty do wykonania.
Kiwnęła głową ze zrozumieniem.
– Ech, owszem, trochę zabawy przyda się nam nawet teraz. Jak kibice? Macie pełne trybuny? Od wypadku Marcelli nie jestem zbytnio w temacie – wyjaśniła. Właściwie szczerze ciekawiło ją, czy w taką pogodę ludzie chętnie przychodzą na stadiony. Latanie na miotłach kojarzyło jej się raczej ze słońcem i latem, nie grudniową porą oraz zawieją i burzą.
Uśmiechnęła się, przytakując ponownie.
– Praca w policji to ciężki orzech do zgryzienia. Chyba mało co jest w domu… Ale nie wątpię, że się ucieszy z propozycji spotkania.
Marcella nie była w końcu typem zupełnej samotniczki. Jej kuzynka raczej lubiła ludzi i dobrze sobie z nimi radziła. Szkoda tylko, że ich ostatnie spotkanie nie było tak przyjemne i rodzinne, jakby Priscilla tego chciała… Szczególnie, że przecież były rodziną. Obydwie nie miały mężów (choć z innych powodów), obydwie miały tylko krewnych, z którymi łączyła je krew, nie przysięga. Zdaniem Morgan powinny spędzać ze sobą o wiele więcej czasu. Pewnych rzeczy jednak nie da się przeskoczyć, a Priscilla musiała tylko pogodzić się z tym faktem.
– Może Ministerstwo powinno masowo wywieść nasze dzieci za granicę? – pomyślała głośno. – Skoro sobie nie radzą… albo przynajmniej wydzielić jakieś bezpieczne miejsce pozbawione anomalii.
Szczególnie, że byli przecież w stanie wojny. Dzieci na pewno byłyby bezpieczniejsze za granicami Anglii. Poza tym pobyt w innym miejscu pewnie przysłużyłby się ich edukacji. Znajomość języków jest nieoceniona, a i poznawanie innych kultur może być przydatne.
– Najbardziej oczywiste, ale czy przez to nie najmniej ciekawe? – spytała, unosząc brew. – Nie można wciąż jeść w tym samym miejscu. No i jak zauważyłaś… stolików często tam brakuje.
Zaczęła pochłaniać zupę, skupiając się na chwilę na jedzeniu. Była naprawdę głodna. Może powinna coś jeszcze domówić? Choć właściwie chyba nie miała na to czasu. Przyszła chwilę posiedzieć, owszem, nie miała ochoty wracać do domu zbyt szybko… ale jednocześnie jutro przecież musiała być w pracy, a miała jeszcze nieco papierkowej roboty do wykonania.
Kiwnęła głową ze zrozumieniem.
– Ech, owszem, trochę zabawy przyda się nam nawet teraz. Jak kibice? Macie pełne trybuny? Od wypadku Marcelli nie jestem zbytnio w temacie – wyjaśniła. Właściwie szczerze ciekawiło ją, czy w taką pogodę ludzie chętnie przychodzą na stadiony. Latanie na miotłach kojarzyło jej się raczej ze słońcem i latem, nie grudniową porą oraz zawieją i burzą.
Uśmiechnęła się, przytakując ponownie.
– Praca w policji to ciężki orzech do zgryzienia. Chyba mało co jest w domu… Ale nie wątpię, że się ucieszy z propozycji spotkania.
Marcella nie była w końcu typem zupełnej samotniczki. Jej kuzynka raczej lubiła ludzi i dobrze sobie z nimi radziła. Szkoda tylko, że ich ostatnie spotkanie nie było tak przyjemne i rodzinne, jakby Priscilla tego chciała… Szczególnie, że przecież były rodziną. Obydwie nie miały mężów (choć z innych powodów), obydwie miały tylko krewnych, z którymi łączyła je krew, nie przysięga. Zdaniem Morgan powinny spędzać ze sobą o wiele więcej czasu. Pewnych rzeczy jednak nie da się przeskoczyć, a Priscilla musiała tylko pogodzić się z tym faktem.
Istnieją wyłącznie i niezmiennie jedynie źli ludzie, ale niektórzy stoją po przeciwnych stronach.
Priscilla Morgan
Zawód : Wiedźmia straż
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
Jeśli cokolwiek przygnębiało ją bardziej niż własny cynizm, to fakt, że często nie była aż tak cyniczna jak prawdziwy świat.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Jamie czuła, że to nie rozwiązałoby sprawy. Bo co z dziećmi mugoli? Co z charłakami i mugolami w ogóle?
- Raczej należałoby zlikwidować problem tak, żeby wywożenie nikogo nie było konieczne, bo wszystkich dzieci w kraju zabrać za granicę się nie da. – Nawet czarodzieskich, a co dopiero jeśli tu liczyć także mugolskie, a dla Jamie ich życia również były cenne i zasługiwały na ochronę. Ale wiedziała też, że obecnego rządu nie obchodzili ci, w których żyłach nie płynęła magiczna krew, dlatego swoje nadzieje pokładała raczej w Zakonie Feniksa, o którego istnieniu niedawno się dowiedziała. I żałowała, że dopiero niedawno, że nie dużo wcześniej. Przecież mogłaby im pomóc już dawno, ale cóż, czasu już nie cofnie, więc nie pozostało nic innego jak zaangażować się w życie organizacji w przyszłości.
Zjadła kilka łyżek, starając się nie patrzeć zbyt wiele w miskę, choć na szczęście nie znalazła w niej żadnej kości ani innej obrzydliwej rzeczy.
- Właśnie dlatego potrzebuję odmiany, znudziłoby mnie przesiadywanie w tylko jednym miejscu i dlatego jestem dziś tu, a nie tam – powiedziała. Byli ludzie którzy cenili sobie rutynę i niechętnie zmieniali przyzwyczajenia, ale w Jamie było zbyt dużo energii i ciekawości. Pragnęła jakiejś odmiany, choćby polegała tylko na tym, że codziennie stołuje się w innym lokalu, widuje inne miejsca i innych ludzi. Może gdy dożyje starości i ją zacznie pociągać rutyna i nie będzie jej się chciało szukać mniej oczywistych rozwiązań, ale póki była młoda to mogła się bawić. Dobre było wszystko, co tylko pozwalało nie pogrążyć się we wszechobecnej ponurości. Nawet najmniejsze iskierki światełek w ciemności, która zdawała się w ostatnich miesiącach napierać ze wszystkich stron, a Jamie broniła się rękami i nogami przed ulegnięciem jej.
- Bywało lepiej, ale nie jest źle, niektórzy są gotowi nawet porządnie zmoknąć, byle tylko dostarczyć sobie odrobiny rozrywki – uśmiechnęła się lekko. Dla takich ludzi musiały grać. Pokazywać że chociaż świat się walił, życie i normalność próbowały trwać. Wielu czarodziejów robiło to na swój sposób, wykonując to, co do nich należało. Rozumiała że Marcella może być teraz bardzo zajęta swoimi obowiązkami, ale chętnie by z nią porozmawiała, gdyby nadarzyła się okazja. Panna Figg wydawała się pozytywną osobą nawet po tamtym nieszczęśliwym wypadku.
- Na pewno. Może po prostu do niej napiszę – rzekła.
Po zjedzeniu reszty swojej zupy odsunęła od siebie pustą miskę i dopiła ognistą do końca. Zapłaciła już na etapie składania zamówienia, więc o to nie musiała się martwić. Powinna się zbierać.
- Miło było porozmawiać, ale na mnie już czas – odezwała się, wstając i zakładając z powrotem płaszcz. – Do widzenia, Priscillo.
Bo kto wie, może jeszcze kiedyś gdzieś na siebie wpadną? Świat czarodziejów potrafił być naprawdę mały!
| zt. x 2
- Raczej należałoby zlikwidować problem tak, żeby wywożenie nikogo nie było konieczne, bo wszystkich dzieci w kraju zabrać za granicę się nie da. – Nawet czarodzieskich, a co dopiero jeśli tu liczyć także mugolskie, a dla Jamie ich życia również były cenne i zasługiwały na ochronę. Ale wiedziała też, że obecnego rządu nie obchodzili ci, w których żyłach nie płynęła magiczna krew, dlatego swoje nadzieje pokładała raczej w Zakonie Feniksa, o którego istnieniu niedawno się dowiedziała. I żałowała, że dopiero niedawno, że nie dużo wcześniej. Przecież mogłaby im pomóc już dawno, ale cóż, czasu już nie cofnie, więc nie pozostało nic innego jak zaangażować się w życie organizacji w przyszłości.
Zjadła kilka łyżek, starając się nie patrzeć zbyt wiele w miskę, choć na szczęście nie znalazła w niej żadnej kości ani innej obrzydliwej rzeczy.
- Właśnie dlatego potrzebuję odmiany, znudziłoby mnie przesiadywanie w tylko jednym miejscu i dlatego jestem dziś tu, a nie tam – powiedziała. Byli ludzie którzy cenili sobie rutynę i niechętnie zmieniali przyzwyczajenia, ale w Jamie było zbyt dużo energii i ciekawości. Pragnęła jakiejś odmiany, choćby polegała tylko na tym, że codziennie stołuje się w innym lokalu, widuje inne miejsca i innych ludzi. Może gdy dożyje starości i ją zacznie pociągać rutyna i nie będzie jej się chciało szukać mniej oczywistych rozwiązań, ale póki była młoda to mogła się bawić. Dobre było wszystko, co tylko pozwalało nie pogrążyć się we wszechobecnej ponurości. Nawet najmniejsze iskierki światełek w ciemności, która zdawała się w ostatnich miesiącach napierać ze wszystkich stron, a Jamie broniła się rękami i nogami przed ulegnięciem jej.
- Bywało lepiej, ale nie jest źle, niektórzy są gotowi nawet porządnie zmoknąć, byle tylko dostarczyć sobie odrobiny rozrywki – uśmiechnęła się lekko. Dla takich ludzi musiały grać. Pokazywać że chociaż świat się walił, życie i normalność próbowały trwać. Wielu czarodziejów robiło to na swój sposób, wykonując to, co do nich należało. Rozumiała że Marcella może być teraz bardzo zajęta swoimi obowiązkami, ale chętnie by z nią porozmawiała, gdyby nadarzyła się okazja. Panna Figg wydawała się pozytywną osobą nawet po tamtym nieszczęśliwym wypadku.
- Na pewno. Może po prostu do niej napiszę – rzekła.
Po zjedzeniu reszty swojej zupy odsunęła od siebie pustą miskę i dopiła ognistą do końca. Zapłaciła już na etapie składania zamówienia, więc o to nie musiała się martwić. Powinna się zbierać.
- Miło było porozmawiać, ale na mnie już czas – odezwała się, wstając i zakładając z powrotem płaszcz. – Do widzenia, Priscillo.
Bo kto wie, może jeszcze kiedyś gdzieś na siebie wpadną? Świat czarodziejów potrafił być naprawdę mały!
| zt. x 2
05.04
Każdy człowiek miał własne sprawdzone sposoby na spędzanie zalegającego czasu, swoje małe, grzeszne przyjemności, o których nie mówił głośno, ale pogrążał się w nich z łatwością dziecka wpuszczonego do sklepu ze słodyczami. Dla Elviry był to alkohol. Gdy jeszcze prowadziła życie aktywne zawodowo nigdy niemal nie miała czasu na to, by usiąść w spokoju z lampką wina i pocieszyć się jej ciepłem. Alkohol kojarzył jej się więc z przerwą, z ulotnym zawieszeniem w pędzie codzienności, rozkoszną odskocznią od ciężkiej pracy, która może i była satysfakcjonująca, ale pochłaniała sto procent uwagi i zazdrośnie odciągała od wszystkiego innego. Kiedy już coś piła, zazwyczaj robiła to w domu, bo tam mogła liczyć na ciszę i wygodę, a po jękach i wrzaskach w Świętym Mungu o niczym innym marzyć się nie dało.
Te nagłe puste godziny w połączeniu z żalem, złością, całą gamą emocji nad którymi nie panowała, okazały się równocześnie darem i przekleństwem. Z jednej strony mogła się nareszcie wyspać, sześć, osiem, nawet i dziesięć godzin (choć to nie zawsze wychodziło, z przyzwyczajenia budziła się o świecie). Z drugiej stary nawyk picia w chwilach, gdy miała do tego okazję, sprawił, że wyprawiała się na wino niemal codziennie. Butelki w mieszkaniu się skończyły, oszczędności ubywało, więc zamiast uzupełnić własne zapasy chodziła do barów, gdzie mogła napić się taniej i krócej - rzadko była w stanie naprawdę się upić w takim harmidrze, wśród takiej hołoty. Zaspokajała chcicę, uciekała w odpowiednich momentach, a przy okazji wykorzystywała okazję.
Gdzieś musiała zarobić pieniądze, a niczego nie potrafiła robić tak dobrze jak leczyć. Była zbyt utalentowana i dostojna, żeby skończyć w jakiejś żałosnej księgarni, więc ugadywała się z barmanem, siadała sobie w rogu z miską talarków ziemniaczanych i kielichem ginu, z twarzą ukrytą pod kapturem obserwowała bieg wypadków. Czasami sama dostrzegała czarodziejów, których dręczyły problemy - zmysł uzdrowicielski miała niestępiony. Czasem to barman wysyłał do niej zdesperowanych maruderów.
Najważniejsze było jedno - potrafiła przeżyć na własną rękę.
Przyjdzie taki dzień, gdy pożałują wszyscy, którzy kiedykolwiek w nią zwątpili.
Każdy człowiek miał własne sprawdzone sposoby na spędzanie zalegającego czasu, swoje małe, grzeszne przyjemności, o których nie mówił głośno, ale pogrążał się w nich z łatwością dziecka wpuszczonego do sklepu ze słodyczami. Dla Elviry był to alkohol. Gdy jeszcze prowadziła życie aktywne zawodowo nigdy niemal nie miała czasu na to, by usiąść w spokoju z lampką wina i pocieszyć się jej ciepłem. Alkohol kojarzył jej się więc z przerwą, z ulotnym zawieszeniem w pędzie codzienności, rozkoszną odskocznią od ciężkiej pracy, która może i była satysfakcjonująca, ale pochłaniała sto procent uwagi i zazdrośnie odciągała od wszystkiego innego. Kiedy już coś piła, zazwyczaj robiła to w domu, bo tam mogła liczyć na ciszę i wygodę, a po jękach i wrzaskach w Świętym Mungu o niczym innym marzyć się nie dało.
Te nagłe puste godziny w połączeniu z żalem, złością, całą gamą emocji nad którymi nie panowała, okazały się równocześnie darem i przekleństwem. Z jednej strony mogła się nareszcie wyspać, sześć, osiem, nawet i dziesięć godzin (choć to nie zawsze wychodziło, z przyzwyczajenia budziła się o świecie). Z drugiej stary nawyk picia w chwilach, gdy miała do tego okazję, sprawił, że wyprawiała się na wino niemal codziennie. Butelki w mieszkaniu się skończyły, oszczędności ubywało, więc zamiast uzupełnić własne zapasy chodziła do barów, gdzie mogła napić się taniej i krócej - rzadko była w stanie naprawdę się upić w takim harmidrze, wśród takiej hołoty. Zaspokajała chcicę, uciekała w odpowiednich momentach, a przy okazji wykorzystywała okazję.
Gdzieś musiała zarobić pieniądze, a niczego nie potrafiła robić tak dobrze jak leczyć. Była zbyt utalentowana i dostojna, żeby skończyć w jakiejś żałosnej księgarni, więc ugadywała się z barmanem, siadała sobie w rogu z miską talarków ziemniaczanych i kielichem ginu, z twarzą ukrytą pod kapturem obserwowała bieg wypadków. Czasami sama dostrzegała czarodziejów, których dręczyły problemy - zmysł uzdrowicielski miała niestępiony. Czasem to barman wysyłał do niej zdesperowanych maruderów.
Najważniejsze było jedno - potrafiła przeżyć na własną rękę.
Przyjdzie taki dzień, gdy pożałują wszyscy, którzy kiedykolwiek w nią zwątpili.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
5.04
Odkąd opuścił dom aby budować świetlaną przyszłość na Śmiertelnym Nokturnie, przysiągł sobie, że zawsze będzie mógł przeżyć na własną rękę. Niezależnie od wszystkich i wszystkiego. Wolny od zobowiązań, wolny od lęku.
Szło mu świetnie, a przynajmniej tak sobie wmawiał. Utrzymywał się bez problemu, zaprzyjaźnił z kim trzeba, zastraszył kogo trzeba, a sieć zleceń i znajomości pozwalała mu na branie tylko intratnych, obiecujących, bądź przyjemnych zadań. Do tego wykonanego dzisiaj zobowiązał się jeszcze w marcu, choć chętnie wyłgałby się od roboty gdyby nie wyjec od klienta i konieczność zachowania profesjonalizmu. Nie był w nastroju. Do niczego.
Rzecz w tym, że życie już kolejny raz udowodniło mu, że ilekroć zyskiwał nad swym losem pełną kontrolę, to świat pogrążał się w chaosie i śmiał się mu w oczy. Rok temu, w maju, został porwany przez czarną magię z własnego mieszkania i wykrwawiłby się jak pies nad brzegiem rzeki, gdyby nie pomoc przypadkowej osoby. Później okazało się, że to wizja przygnała wtedy jego nieznaną kuzynkę (sic!) mugolaczkę (sic!!!) nad Tamizę, ale bycie na łasce jasnowidzki bolało równie mocno, jak bycie na łasce zrządzenia losu. Wylizał się, przekonał, że biznes w trakcie anomalii funkcjonuje wyśmienicie (pięści były w cenie, gdy magia zawodziła), ale gdy tylko oswoił niebezpieczne anomalie - te ustały, z dnia na dzień. Razem z jego zleceniami. Dźwignął się więc znowu, aż pierwszego kwietnia został zaatakowany przez gliny w tunelach Wyspy Psów, jak jakaś... szlama. Nawet słowa szlama nie potrafił już pomyśleć ani wypowiedzieć z należytą pogardą, co rozstrajało go jeszcze bardziej.
A najgorsze było to, że nie miał żadnego sposobu na to, aby dowiedzieć się, czy osoby, na których mu zależało, są bezpieczne. Z własnej winy, sam zerwał w końcu kontakt z bratem i z Maeve, a przez ostatnią dekadę nauczył się nie myśleć o nikim z dawnego życia. Pierwszokwietniowy dowcip losu uświadomił mu, że najwyraźniej nie jest tak twardy i obojętny jak mu się wydawało, ale uparcie odmawiał skonfrontowania się z tą prawdą. Przez pierwsze dni kwietnia miotał się po Londynie jak wściekły pies, usiłując dowiedzieć się czegokolwiek, wczoraj znalazł wreszcie kuzynkę w Irlandii, a dzisiaj wrócił do miasta i do pracy i do alkoholu. Przekonał sam siebie, że nigdy nie otrzyma odpowiedzi na listy wysłane do brata i do niej, a wódka pomoże mu wmówić sobie, że już go to nie obchodzi.
Wycieczka do baru zbiegła się zresztą w czasie z jego zleceniem. To tutaj miał dojść do skutku handel, który Daniel miał uniemożliwić. Pracownik jego klienta zgarniał zbyt dużą pulę z ich nielegalnych interesów, a Wroński miał mu przemówić do rozumu.
Zaczaił się pod knajpą aż chłystek wyjdzie i solidnie przywalił mu w nos. Nauczka, odzyskanie sakiewki, standard.
Nie przewidział tylko, że młodzian będzie miał w sobie tyle werwy i niechęci do rozstania się ze swoim łupem. To, co miało być krótkim pouczeniem, szybko przerodziło się w dłuższą bójkę w ciemnej alejce za budynkiem. Wroński wyszedł z niej zwycięsko, z odzyskaną sakiewką, znokautowanym przeciwnikiem, rozciętym łukiem brwiowym i dziwnym bólem pod żebrami.
To na pewno nic takiego. Miał już złamane żebro i to na pewno nie to.
(No dobra, to chyba to).
Otarł krew z czoła i wszedł wreszcie do pubu, nie chcąc rezygnować ze swojego planu na wieczór. Spojrzał spode łba do barmana, aby ten nie zadawał zbędnych pytań, a potem zamówił wódkę. Jego zakrwawione czoło było doskonale widoczne dla klientów speluny, ale to nie było miejsce, w którym komukolwiek to przeszkadzało i Daniel nie spodziewał się, że ktokolwiek przeszkodzi mu w planie upicia się dziś do półnieprzytomności.
A nawet jeśli, to nadal miał chęć na bójkę.
Odkąd opuścił dom aby budować świetlaną przyszłość na Śmiertelnym Nokturnie, przysiągł sobie, że zawsze będzie mógł przeżyć na własną rękę. Niezależnie od wszystkich i wszystkiego. Wolny od zobowiązań, wolny od lęku.
Szło mu świetnie, a przynajmniej tak sobie wmawiał. Utrzymywał się bez problemu, zaprzyjaźnił z kim trzeba, zastraszył kogo trzeba, a sieć zleceń i znajomości pozwalała mu na branie tylko intratnych, obiecujących, bądź przyjemnych zadań. Do tego wykonanego dzisiaj zobowiązał się jeszcze w marcu, choć chętnie wyłgałby się od roboty gdyby nie wyjec od klienta i konieczność zachowania profesjonalizmu. Nie był w nastroju. Do niczego.
Rzecz w tym, że życie już kolejny raz udowodniło mu, że ilekroć zyskiwał nad swym losem pełną kontrolę, to świat pogrążał się w chaosie i śmiał się mu w oczy. Rok temu, w maju, został porwany przez czarną magię z własnego mieszkania i wykrwawiłby się jak pies nad brzegiem rzeki, gdyby nie pomoc przypadkowej osoby. Później okazało się, że to wizja przygnała wtedy jego nieznaną kuzynkę (sic!) mugolaczkę (sic!!!) nad Tamizę, ale bycie na łasce jasnowidzki bolało równie mocno, jak bycie na łasce zrządzenia losu. Wylizał się, przekonał, że biznes w trakcie anomalii funkcjonuje wyśmienicie (pięści były w cenie, gdy magia zawodziła), ale gdy tylko oswoił niebezpieczne anomalie - te ustały, z dnia na dzień. Razem z jego zleceniami. Dźwignął się więc znowu, aż pierwszego kwietnia został zaatakowany przez gliny w tunelach Wyspy Psów, jak jakaś... szlama. Nawet słowa szlama nie potrafił już pomyśleć ani wypowiedzieć z należytą pogardą, co rozstrajało go jeszcze bardziej.
A najgorsze było to, że nie miał żadnego sposobu na to, aby dowiedzieć się, czy osoby, na których mu zależało, są bezpieczne. Z własnej winy, sam zerwał w końcu kontakt z bratem i z Maeve, a przez ostatnią dekadę nauczył się nie myśleć o nikim z dawnego życia. Pierwszokwietniowy dowcip losu uświadomił mu, że najwyraźniej nie jest tak twardy i obojętny jak mu się wydawało, ale uparcie odmawiał skonfrontowania się z tą prawdą. Przez pierwsze dni kwietnia miotał się po Londynie jak wściekły pies, usiłując dowiedzieć się czegokolwiek, wczoraj znalazł wreszcie kuzynkę w Irlandii, a dzisiaj wrócił do miasta i do pracy i do alkoholu. Przekonał sam siebie, że nigdy nie otrzyma odpowiedzi na listy wysłane do brata i do niej, a wódka pomoże mu wmówić sobie, że już go to nie obchodzi.
Wycieczka do baru zbiegła się zresztą w czasie z jego zleceniem. To tutaj miał dojść do skutku handel, który Daniel miał uniemożliwić. Pracownik jego klienta zgarniał zbyt dużą pulę z ich nielegalnych interesów, a Wroński miał mu przemówić do rozumu.
Zaczaił się pod knajpą aż chłystek wyjdzie i solidnie przywalił mu w nos. Nauczka, odzyskanie sakiewki, standard.
Nie przewidział tylko, że młodzian będzie miał w sobie tyle werwy i niechęci do rozstania się ze swoim łupem. To, co miało być krótkim pouczeniem, szybko przerodziło się w dłuższą bójkę w ciemnej alejce za budynkiem. Wroński wyszedł z niej zwycięsko, z odzyskaną sakiewką, znokautowanym przeciwnikiem, rozciętym łukiem brwiowym i dziwnym bólem pod żebrami.
To na pewno nic takiego. Miał już złamane żebro i to na pewno nie to.
(No dobra, to chyba to).
Otarł krew z czoła i wszedł wreszcie do pubu, nie chcąc rezygnować ze swojego planu na wieczór. Spojrzał spode łba do barmana, aby ten nie zadawał zbędnych pytań, a potem zamówił wódkę. Jego zakrwawione czoło było doskonale widoczne dla klientów speluny, ale to nie było miejsce, w którym komukolwiek to przeszkadzało i Daniel nie spodziewał się, że ktokolwiek przeszkodzi mu w planie upicia się dziś do półnieprzytomności.
A nawet jeśli, to nadal miał chęć na bójkę.
Self-made man
Jadła bardzo powoli - każdy talarek rozłupywała palcami na cztery mniejsze części, które następnie wkładała do ust i żuła tak długo, jakby czerpała z tych słabej jakości, suchych i cuchnących piwnicą ziemniaków najprawdziwszą kulinarną przyjemność. Dotąd stroniła od spelun z całym ich smrodem i godnymi pożałowania klientami, ale tylko w spelunach przesiadywali tacy, którzy po pomoc uzdrowiciela nie mogli bądź nie chcieli udać się do szpitala. Kupowała talarki, bo z całej reszty wydawały się najmniej obrzydliwe (i dawały najmniejszą szansę na roztrój żołądka), a poza tym łatwo było skubać je kawałeczek po kawałeczku, przez godzinę, dwie, a nawet trzy. Musiała sobie znaleźć jakieś alibi, ponieważ jeżeli zbyt często przychodziłaby tu i siedziała w kącie jak cień z narzuconym kapturem, bez ruchu, bez zajęcia, zaczęłaby zwracać uwagę. Chciała mieć klientów, a nie problemy z tymi, którzy mogliby ją posądzić o szpiegostwo albo innego rodzaju konszachty.
Więcej zresztą piła. Nie uprzątnęła jeszcze zawartości talerza nawet w połowie, a barman już dolewał jej trzecią porcję ginu z tonikiem. Alkohol piła dla przyjemności, ale raczej nie dla smaku. Na pewno nie tutaj i nie w tym miesiącu.
Zaczynała się powoli niecierpliwić, rozważała zajęcie miejsca między przypadkowymi klientami przy głośniejszych stołach i podpytanie o problemy. Do takiej formy uciekała się w ostateczności, stanowiła największe ryzyko, ale nie mogła spędzić tutaj całego wieczoru i nocy. Na całe szczęście karczma zaczęła się nareszcie wypełniać ludźmi, którym Elvira przyglądała się z precyzją. Precyzją, która nie była nawet specjalnie potrzebna w przypadku mężczyzny tak otwarcie i bezwstydnie wchodzącego do środka z twarzą w połowie oblepioną krwią. Bójka? Najprawdopodobniej. W szpitalu nie raz i nie dwa nabijała się z takich bezmyślnych zabijaków, ale jako bezrobotny uzdrowiciel nie mogła przebierać w pacjentach, nie chciała przecież stracić mieszkania.
Cicho podniosła się z krzesła, chwytając w jedną bladą dłoń talerzyk talarków, a w drugą szklankę ginu. Przemknęła się między klientami dość dyskretnie i opadła na krzesło naprzeciw swojego nowego celu, podsuwając mu na dzień dobry talerz z ziemniakami. I tak były obrzydliwe.
- Widziałam jak idziesz - zaczęła rozmowę bezceremonialnie, bez powitania, nie opuszczając kaptura. - Boli cię klatka piersiowa, ostrożnie stawiasz kroki, nie obracasz torsu. Złamane żebro może się szybko przeobrazić w obrzęk, który ściśnie płuca, zmniejszy objętość oddechową, doprowadzi do niedodmy - Podkoloryzowała efekty złamania żebra, nie była zresztą nawet pewna, czy jego żebro naprawdę jest złamane, ale strach sprawiał, że potencjalni pacjenci z większą chęcią rzucali groszem, byleby tylko ocaliła ich życie. - To twój szczęśliwy dzień. Jestem uzdrowicielem i mogę ci pomóc.
Nie owijała w bawełnę i nie ubierała swoich propozycji w piękne słówka - do prostych ludzi najlepiej było podchodzić z banałami.
Więcej zresztą piła. Nie uprzątnęła jeszcze zawartości talerza nawet w połowie, a barman już dolewał jej trzecią porcję ginu z tonikiem. Alkohol piła dla przyjemności, ale raczej nie dla smaku. Na pewno nie tutaj i nie w tym miesiącu.
Zaczynała się powoli niecierpliwić, rozważała zajęcie miejsca między przypadkowymi klientami przy głośniejszych stołach i podpytanie o problemy. Do takiej formy uciekała się w ostateczności, stanowiła największe ryzyko, ale nie mogła spędzić tutaj całego wieczoru i nocy. Na całe szczęście karczma zaczęła się nareszcie wypełniać ludźmi, którym Elvira przyglądała się z precyzją. Precyzją, która nie była nawet specjalnie potrzebna w przypadku mężczyzny tak otwarcie i bezwstydnie wchodzącego do środka z twarzą w połowie oblepioną krwią. Bójka? Najprawdopodobniej. W szpitalu nie raz i nie dwa nabijała się z takich bezmyślnych zabijaków, ale jako bezrobotny uzdrowiciel nie mogła przebierać w pacjentach, nie chciała przecież stracić mieszkania.
Cicho podniosła się z krzesła, chwytając w jedną bladą dłoń talerzyk talarków, a w drugą szklankę ginu. Przemknęła się między klientami dość dyskretnie i opadła na krzesło naprzeciw swojego nowego celu, podsuwając mu na dzień dobry talerz z ziemniakami. I tak były obrzydliwe.
- Widziałam jak idziesz - zaczęła rozmowę bezceremonialnie, bez powitania, nie opuszczając kaptura. - Boli cię klatka piersiowa, ostrożnie stawiasz kroki, nie obracasz torsu. Złamane żebro może się szybko przeobrazić w obrzęk, który ściśnie płuca, zmniejszy objętość oddechową, doprowadzi do niedodmy - Podkoloryzowała efekty złamania żebra, nie była zresztą nawet pewna, czy jego żebro naprawdę jest złamane, ale strach sprawiał, że potencjalni pacjenci z większą chęcią rzucali groszem, byleby tylko ocaliła ich życie. - To twój szczęśliwy dzień. Jestem uzdrowicielem i mogę ci pomóc.
Nie owijała w bawełnę i nie ubierała swoich propozycji w piękne słówka - do prostych ludzi najlepiej było podchodzić z banałami.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Wychylił duszkiem kieliszek wódki i głuchym stuknięciem odłożył go na ladę. Łypnął wymownie na barmana, oczekując, że ten będzie dolewał mu obficie i regularnie. W kieszeni miał sakiewkę pobitego przez siebie młodzieńca, mógł sobie pozwolić na wieczór pijaństwa. Nie musiał nawet przeliczać zdobytych monet - czasem dzielił się łupem z klientami, ale dziś kupiono go do wymierzania nauczki, a nie do odzyskiwania długu. Co skradzione, to jego. Rozsądniejsza część Daniela odłożyłaby te pieniądze na kupno wymarzonego domu, ale od początku kwietnia Wroński wcale nie kierował się rozsądkiem. Najrozsądniejszą rzeczą, jaką zrobił w tym tygodniu, było zarejestrowanie różdżki i wykonanie dzisiejszego, ustalonego wcześniej zlecenia. A w domu i tak nie miałby z kim mieszkać. Jego jedyną przyjaciółką była dziś wódka i...
...uniósł lekko brwi, widząc przed sobą nie dolewkę alkoholu, a talerz ziemniaczków. Zaraz potem przy uchu rozbrzmiał mu kobiecy głos, pewny siebie i zaczepny. Wroński wyprostował się i odwrócił w stronę nieznajomej, chcąc zmierzyć ją wzrokiem... choć czy właściwie chciał mierzyć ją wzrokiem? Dla niektórych karczemnych dziewek to trudne do przełknięcia, ale czasami (dzisiaj) facet może mieć ochotę na alkohol i na nic więcej. Daniel zamierzał dosadnie jej to uświadomić (zapewne krótkim odpieprz się), ale kaptur zbił go nieco z tropu. Jaka ślicznotka chowa się pod czymś takim i liczy, że ktoś będzie nią zainteresowany?
-Nic ci do tego. - warknął pod wąsem w odpowiedzi na ten arcydziwny wstęp do podrywu. Wiedział przecież, że spieprzył początek własnego zlecenia i że dziwnie chodził. Należało wziąć gnojka z prawdziwego zaskoczenia i nie wdawać się w bójkę, to byłoby profesjonalne. Choć może potrzebował dziś właśnie adrenaliny, a nie chłodnego profesjonalizmu? Dość tego, chciał zostać sam, sam z wódką. Szukał właśnie w myślach jakiegoś dobrego tekstu na spławienie natrętnej dziewuchy, aż... co, jaki obrzęk? Niedodmaco?
Zmrużył oczy, świdrując dziewczynę spojrzeniem - nachylił się nieco, aby dojrzeć twarz pod kapturem, a potem nadział na widelec ziemniaczka.
Ohydny.
-Pomóc, hm? I jeszcze bezinteresownie poczęstować ziemniaczkami? - prychnął. Nie był ze szkła, żadne złamane żebro go nie zabije. Odchylił się arogancko na krześle, nadal mając chęć spławić nieproszoną rozmówczynię, ale skrzywił się lekko. Może miała trochę racji z tym bólem w klatce piersiowej... choć, prawdę mówiąc, bardziej frapowało go pieczenie, które od pierwszego kwietnia odczuwał... no, tam na dole, przy wypróżnianiu się. Nie powiązał go jeszcze z chodzeniem boso po porcie, ale był świadom, że o ile złamania i guzy nie były mu obce, to taką dolegliwość odczuwał pierwszy raz w życiu.
Przygryzł wąsa. Miał dzisiaj przy sobie ciężką sakiewkę, w teorii mógłby opłacić uzdrowicielkę, nawet gotówką. Wiedział, że w życiu nie ma nic za darmo, choć chętniej znalazłby dla dziewczyny zaginionego kochanka, nastraszył rywalkę, cokolwiek. Pieniądze są cenne, najbardziej lubił odwdzięczać się przysługami za przysługi.
Z drugiej strony... jeśli wciąż będzie potrzebował pomocy uzdrowiciela, to prędzej czy później zabraknie mu albo pieniędzy, albo czasu, albo jednego i drugiego.
-Nie, nie pomożesz mi. - zdecydował nagle, posyłając dziewczynie ostre spojrzenie. -Możesz mnie dzisiaj uzdrowić, jasne, ale tylko w pakiecie. - zaczął bezpardonowo i nachylił się bliżej. -W pakiecie z nauką tego, jak sam mogę sobie poradzić w przyszłości. To nie moje pierwsze złamane żebro, nie będzie też ostatnim. - nakreślił krótko. Mógł się pomęczyć jeszcze kilka dni i nie wierzył w żadne niedodedmy, choć był przesądny. Jeśli dziewczyna odmówi, znajdzie sobie innego uzdrowiciela-nauczyciela, miał paru znajomych na Nokturnie. Tej nie znał, co działało na jej niekorzyść. Była tu nowa?
...uniósł lekko brwi, widząc przed sobą nie dolewkę alkoholu, a talerz ziemniaczków. Zaraz potem przy uchu rozbrzmiał mu kobiecy głos, pewny siebie i zaczepny. Wroński wyprostował się i odwrócił w stronę nieznajomej, chcąc zmierzyć ją wzrokiem... choć czy właściwie chciał mierzyć ją wzrokiem? Dla niektórych karczemnych dziewek to trudne do przełknięcia, ale czasami (dzisiaj) facet może mieć ochotę na alkohol i na nic więcej. Daniel zamierzał dosadnie jej to uświadomić (zapewne krótkim odpieprz się), ale kaptur zbił go nieco z tropu. Jaka ślicznotka chowa się pod czymś takim i liczy, że ktoś będzie nią zainteresowany?
-Nic ci do tego. - warknął pod wąsem w odpowiedzi na ten arcydziwny wstęp do podrywu. Wiedział przecież, że spieprzył początek własnego zlecenia i że dziwnie chodził. Należało wziąć gnojka z prawdziwego zaskoczenia i nie wdawać się w bójkę, to byłoby profesjonalne. Choć może potrzebował dziś właśnie adrenaliny, a nie chłodnego profesjonalizmu? Dość tego, chciał zostać sam, sam z wódką. Szukał właśnie w myślach jakiegoś dobrego tekstu na spławienie natrętnej dziewuchy, aż... co, jaki obrzęk? Niedodmaco?
Zmrużył oczy, świdrując dziewczynę spojrzeniem - nachylił się nieco, aby dojrzeć twarz pod kapturem, a potem nadział na widelec ziemniaczka.
Ohydny.
-Pomóc, hm? I jeszcze bezinteresownie poczęstować ziemniaczkami? - prychnął. Nie był ze szkła, żadne złamane żebro go nie zabije. Odchylił się arogancko na krześle, nadal mając chęć spławić nieproszoną rozmówczynię, ale skrzywił się lekko. Może miała trochę racji z tym bólem w klatce piersiowej... choć, prawdę mówiąc, bardziej frapowało go pieczenie, które od pierwszego kwietnia odczuwał... no, tam na dole, przy wypróżnianiu się. Nie powiązał go jeszcze z chodzeniem boso po porcie, ale był świadom, że o ile złamania i guzy nie były mu obce, to taką dolegliwość odczuwał pierwszy raz w życiu.
Przygryzł wąsa. Miał dzisiaj przy sobie ciężką sakiewkę, w teorii mógłby opłacić uzdrowicielkę, nawet gotówką. Wiedział, że w życiu nie ma nic za darmo, choć chętniej znalazłby dla dziewczyny zaginionego kochanka, nastraszył rywalkę, cokolwiek. Pieniądze są cenne, najbardziej lubił odwdzięczać się przysługami za przysługi.
Z drugiej strony... jeśli wciąż będzie potrzebował pomocy uzdrowiciela, to prędzej czy później zabraknie mu albo pieniędzy, albo czasu, albo jednego i drugiego.
-Nie, nie pomożesz mi. - zdecydował nagle, posyłając dziewczynie ostre spojrzenie. -Możesz mnie dzisiaj uzdrowić, jasne, ale tylko w pakiecie. - zaczął bezpardonowo i nachylił się bliżej. -W pakiecie z nauką tego, jak sam mogę sobie poradzić w przyszłości. To nie moje pierwsze złamane żebro, nie będzie też ostatnim. - nakreślił krótko. Mógł się pomęczyć jeszcze kilka dni i nie wierzył w żadne niedodedmy, choć był przesądny. Jeśli dziewczyna odmówi, znajdzie sobie innego uzdrowiciela-nauczyciela, miał paru znajomych na Nokturnie. Tej nie znał, co działało na jej niekorzyść. Była tu nowa?
Self-made man
"Pod ziemią"
Szybka odpowiedź