Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki
Zamknięta część portu
Ta część portu jest oddzielona nie tylko od strony samych doków. Stojąca woda to efekt kilku krat zatopionych resztek statków, które stworzyły naturalną barykadę. A jednak, wciąż istnieją przejścia, które pozwalają dostać się w tę zapomnianą część doków. Oczywiście, jeśli rzeczywiście tego chcesz. Albo musisz.
Postać A: To działo się w nocy, z kwietnia na maj. Usłyszałeś krzyk, przypominało to starą, silną szyszymorę. Początkowo nie rozumiałeś, lecz chwilę potem rozumieć przestałeś - krzyk był tak głośny, że odebrał ci jasność umysłu. Przeszył twoje ciało na wskroś, zmusił do przysłonięcia uszu dłońmi, wygiął twoje ciało i rzucił na kolana. Z twojego nosa zaczęła sączyć się krew, czułeś, że twoja czaszka zaraz eksploduje. Nie mogłeś się poruszyć, ogarnął cię obezwładniający paraliż, aż w końcu straciłeś przytomność. Obudziłeś się zalany krwią, daleko od miejsca, w którym to wszystko się wydarzyło.
Obrażenia: psychiczne (100) od czarnej magii, osłabienie
Postać B: To działo się w nocy, z kwietnia na maj. Do wnętrza, w którym się znajdowałaś, nagle wdarł się mocny wicher niosący ze sobą czarną mgłę. Szyby rozkruszyły się w drobny mak, szczątki szkieł wpadły do wnętrz, z ogromną siłą zasypując cię krystaliczną, błyszczącą falą. Ostro zarysowały twoją skórę, a ze zranienia trysnęła niewspółmierna do zranień fala krwi. Nie opadła jednak, zatrzymała się w powietrzu i powróciła w twoją stronę, rozprysnąwszy ci się na twarzy. Oszołomiona nawet nie dostrzegłaś momentu, w którym dziwna moc wyniosła cię gdzieś daleko.
Obrażenia: szarpane (80) od czarnej magii
Krzyk nabierał na sile, wyrywając go ze snu już przy cichszych nutach. Podniósł się na łóżku, podpierając łokciami o materac i sięgając po różdżkę, jak zawsze znajdującą się w pobliżu. Krótkie i chrypliwe Lumos spłynęło z jego ust, ale światło mrugnęło tylko na czubku drewna, gasnąc w przedziwny sposób. Zmarszczył wtedy brwi, starając się ignorować narastający hałas - szyszymora, zupełnie jak ta, na którą polował w którąś z kwietniowych nocy, poszukując rdzenia. Coś się działo i nie miał żadnych wątpliwości, szyszymory nigdy, przenigdy nie dręczyły ich w tej okolicy. Różdżka nie miała żadnych powodów do nieposłuszeństwa, zaledwie dzień wcześniej - jak zawsze pod koniec miesiąca, upewniał się, że nie jest uszkodzona w żaden sposób. Działała sprawnie, nie miał wątpliwości.
Nie czekał długo. Zerwał się z miejsca, planując wybrać się na oględziny do innych części posiadłości - nic w jego sypialni nie wydawało się nieswoje. Niepokój chwytał go głównie ze względu na rodzeństwo, stres działał na ich trójkę okropnie, w przeszłości nie raz, nie dwa, kładąc na długie dni do łóżka. Zdążył tylko chwycić czarny, śliski szlafrok, zdobiony nieznacznie złotą nicią. Spłynął z jednego ramienia, nie docierając jeszcze na drugie, gdy krzyk wypełnił sobą całą możliwą przestrzeń, wyrywając z mężczyzny mimowolny krzyk. Gdzieś w oddali, może mu się wydawało?, słyszał reakcje innych, ale bodziec był silny i stopniowo wwiercał się w umysł, rozpraszając każdą, nawet najdrobniejszą myśl, pochłaniając go w całości, jakby koniec świata nadszedł nagle. Zgiął się w pół, zakrywając uszy dłońmi, ale odruchowy gest nie zdał się na nic. Odpłynął, pozwalając zabrać się ciemności, nie orientując się nawet, że strużka krwi płynie z nosa.
Otworzył oczy nagle, zrywając się z miejsca. Czujna postawa była ostatnim, co zapamiętał, dlatego reagował momentalnie - szybki ruch przypłacił jednak zawrotami głowy. Czuł krew, ciepłą - płynęła jeszcze, zdecydowanie zbyt obficie. Podparł się ręką o podłoże, wyczuwając palcami deski. Rozglądał się powoli, nie chcąc kolejny raz stracić przytomności. Port? Zapach słonej wody przegrywał z wonią własnej krwi. Podążył dłonią przez pół twarzy, w dół, aż do obojczyka. Wszędzie krew. Różdżka spoczywała tuż obok palców prawej dłoni i zgarnął ją szybko. Był sam? Rozejrzał się ponownie, starając się wyłapać z ciemności jak najwięcej szczegółów. Zdecydowanie port. Nie wyglądał, jak część dostępna dla wszystkich. W oddali dostrzegł sylwetkę, z pewnością kobiecą, bez wątpienia pokrzywdzoną - leżała na deskach. Podniósł się, poprawił szlafrok - który i tak niedbale osuwał się z ramienia - i podszedł do niej ostrożnie, z początku nie rozpoznając twarzy - nie tylko on stracił dziś sporo krwi.
- Lady Skeeter? - zapytał z lekką kpiną, wyciągając ku niej dłoń, gdy kucnął obok. Nie stanowiła zagrożenia. Słowa wypisywane w czarownicy były drobną rysą na tle zniszczeń, jakie wywołała dzisiejsza noc. - Spacery po portach o tej porze mogą wiązać się tylko z szemranymi interesami - burknął ironicznie, lecz jakoś bez humoru. Nie było mu do śmiechu. Wszystko wyglądało nad wyraz poważnie. - Gdzie byłaś, nim się tu znalazłaś? - zapytał, rozglądając się jeszcze ostrożnie wokół, czekając, aż skorzysta z jego dżentelmeńskiej pomocy. Nerwy na moment ścisnęły go w żołądku. Rodzina. Co działo się z jego rodziną?
| 90/190 (-30)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
and somehow
the solitude just found me there
Leżała na dużym łóżku w swoim pokoju, przeglądając - bo trudno było to nazwać czytaniem - jedną z powieści, która w żaden sposób nie oderwała jej myśli od przykrych wydarzeń. Nie odczuwając niczego podejrzanego, poprawiła jedynie sięgającą kolan białą koszulę nocną i rozpuściła włosy z ciasnego koka, którego ułożyła kilka godzin wcześniej tylko po to, by wyjść po drobne zakupy do sklepiku obok. Miała zamiar położyć się spać, choć z każdą minutą traciła nadzieję, że w spokoju uda jej się zasnąć.
Niepokój, który odczuwała przez ostatnie noce, właściwie całkowicie uśpił jej czujność - nawet wtedy, gdy za oknem zaczęły dziać się dziwne rzeczy, Serah nie zareagowała. Zerwała się z łóżka dopiero wtedy, gdy wpadające z hukiem kawałki szkła zaatakowały jej bladą skórę. Straciła przytomność, nie wiedząc nawet co się dzieje.
Obudziła się gdzieś... Daleko. Nie potrafiła się pozbyć wrażenia, że znajduje się w naprawdę złym miejscu. Czułam zapach czegoś charakterystycznego, co jednocześnie przerażało ją na tyle, by nie móc zachować trzeźwości myślenia. Woda.
Nie wiedziała gdzie jest i co się tak właściwie wydarzyło. Leżała na deskach portu, w pociętej i zakrwawionej koszuli nocnej. Ze stanu zawieszenia wyrwał ją dobrze znany głos i dopiero wtedy postanowiła się podnieść... Przynajmniej do pozycji siedzącej. Ból odczuwała prawie na każdym skrawku swojego ciała, z niektórych miejsc dalej ciekły stróżki niezatamowanej krwi. Miała wrażenie, że szczególnie piekł ją lewy policzek, chociaż nie zrobiła niczego, by chociaż sprawdzić jak duże straty zdrowotne poniosła. Była oszołomiona.
- Ollivander? - zapytała, prawdziwie zszokowana, nie myśląc o tytułowania Ulyssesa w jakikolwiek sposób. Zamiast tego skierowała wzrok na jego zakrwawioną twarz, samej zapominając o własnej (prawdopodobnie mniej ciekawej) sytuacji. - Co ci się stało? - dodała, starając się skupić na jego kolejnych sarkastycznych słowach - na które prawie się uśmiechnęła, ale rany cięte w okolicach twarzy niespecjalnie pozwalały jej na swobodną mimikę. Co jednak było najważniejsze - powoli wracała do siebie. - Byłam u siebie w mieszkaniu i nagle... Nie wiem co się wydarzyło. Coś rozbiło szybę w moim pokoju, odłamki tak jakby mnie... Zaatakowały? Później... Nie mam pojęcia.
Po tych słowach przesunęła się bliżej środka pomostu, z niemałym przerażeniem wpatrując się w ciemną głębie wody, o której wiedziała już wcześniej, ale dopiero teraz przypomniała sobie dlaczego tak bardzo się jej bała. Zaczepiając materiałem koszuli nocnej o jeden z gwoździ zorientowała się też, że... Jest tylko w niej.
125/205 (-15)
"Why change the past,
when you can own this day?"
- W mieszkaniu w Londynie? - zapytał, uściślając. Domyślał się, choćby po jej stroju, że została wyrwana z łożka - nie wnikał, czyjego. Chciał nakierować światło na skalę problemu, równie dobrze mogła mieszkać w hrabstwie Lancashire, może źródło problemu znajdowało się gdzieś na tych terenach? Trwoga ponownie udzieliła się myślom. Musiał wiedzieć, co działo się z rodziną, lecz teraz nie mógł zostawić Skeeter samej, na pomoście, w środku nocy. Brwi drgnęły mu lekko, gdy kobieta przesuwała się na środek pomostu, zostawiając za sobą plamki ciemnej krwi. Bała się wody? Zsunął szlafrok z ramion, częściowo pozwalając mu opaść na stare deski, ale jednak chwytając za kraniec, nim całkiem się na nie osunął. Skierował na niego różdżkę. - Geminio - cichy pomruk polecił różdżce powielić element garderoby. W inny sposób prawdopodobnie nie mógł jej pomóc - nie czuł się zresztą zbyt dobrze i o ile nie męczyły go - jeszcze - objawy typowe dla klątwy Ondyny, nie mógł oddychać w pełni sprawnie, głowę co jakiś czas przeszywał ostry ból. Musieli się stąd wydostać - skąd jednak mieli mieć pewność, że za rogiem na czai się sprawca tego dziwnego zdarzenia? Chciał pytać. Tylko o co? Czy ktoś ostatnio nie naprzykrzył się jej, czy byłby zdolny do takiej formy zastraszania? U niego zupełnie by się to nie sprawdziło, poza tym, o ile się nie mylił, mogli mieć do czynienia z czarną magią.
- Masz różdżkę? - zapytał krótko, nie dostrzegając jej w żadnej z dłoni Skeeter. Jaka była szansa, że wpadła do wody? Leżała na pomoście? Została w domu? Skradziona? Zniszczona? Nie mówił głośno, ale nie skłaniał się też ku konspiracyjnym szeptom. Nienaturalny spokój zupełnie nie współgrał z gonitwą myśli - młodsze rodzeństwo i rodzice. Liczył na to, że ojciec zajął się nimi wszystkimi, że są razem. - Podejrzewasz, czym mogło być to coś? - dopytał jeszcze, podając jej szlafrok, niezależnie od tego, czy zaklęcie się udało.
| 90/190 (-30)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
and somehow
the solitude just found me there
#1 'k100' : 23
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Stek mi nie smakuje, ale dziarsko popijam go winem i chyba właśnie kończę pierwszą butelkę. Zabijam smak bardzo skutecznie, jednocześnie niwecząc swoją zdolność zachowania realnej percepcji. W oczach mi się dwoi i przewracam się na podłogę. I, na Merlina, widocznie upiłem się konkretnie, bo moje ubranie jest całe mokre, cuchnę starymi rybami, a moja głowa pęka, jakby tuż przy bębenkach niezbyt wprawna orkiestra postanowiła urządzić sobie koncert. Rozglądam się, usiłując zebrać swoje szanowne cztery litery z ziemi i ustalić, gdzie do licha mnie poniosło i ku swojemu zaskoczeniu, widzę znajomą twarz. Dość dziwne, zważywszy na to, że nie zapraszałem do siebie lorda Ollivandera. Wątpliwe też, abym opuścił Dolinę Godryka i ruszył w tango, jak to mówili młodzi, na miasto. No i sam Ulysses jest ostatnią osobą, którą bym wówczas zaprosił. Nie dlatego, że go nie lubię, ale dlatego, że wiem, że na pewno by odmówił.
-Ulysses? Co my tutaj robimy? - pytam, idąc w jego kierunku i potykając się o własne nogi w grząskiej wodzie - to twoja przyjaciółka? Pomóc ci? - zauważam i dziewczynę, wyraźnie przestraszoną, najwyraźniej w zażyłych kontaktach z Ollivanderem. Może to przez nią nadal trzyma się kawalerskiego stanu?
-Glacius - wyciągam różdżkę, starając się poprawić zaklęcie po Ulyssesie. Czuję się, jakbym stracił ogromny wycinek dnia, a przecież nie wypiłem aż tak dużo. Kilka kieliszków wina...
#1 'k100' : 59
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
- Nie pomagaj więcej, Julianie - odrzekł sucho, zarzucając na siebie czarny szlafrok, nim kucnął obok nieruchomej Skeeter. Nie wyglądało to na poważny problem, lecz nie zmieniało to faktu, że trzeba było szybko odeskortować ją do Munga - on sam zresztą powinien tam trafić. Zakrzepła krew na twarzy, ból głowy - nie wzięły się z niczego, zaś klątwę Ondyny odrzucał z przypuszczeń. Ta mogła dopiero nadejść. - Wygląda na to, że trzeba ograniczyć zaklęcia - stwierdził cicho, mierząc mężczyznę wzrokiem.
- Dziennikarka. Nie mam pojęcia, skąd się tu wzięła i podejrzewam, że ty również nie wiesz, jakim cudem się tu znalazłeś - wysnuł wniosek, choć Abbott nie wydawał się tak zaskoczony nagłą zmianą miejsca, jak on sam. - Nie pamiętam nawet, by działo się coś podejrzanego, wszystko nagle - urwał, czujnym wzrokiem przebiegając po otoczeniu, lecz nic nie wzbudzało podejrzeń. Zero innego ruchu, żadnych oznak życia, martwa cisza i ciemność.
the sound of rustling leaves or wind in the trees
and somehow
the solitude just found me there
Me mętne spojrzenie godzi w Ollivandera i aż paruję od nagłego zrozumienia. Częściowego, ale to już coś. Ma na sobie szlafrok, więc nie umawialiśmy się nigdzie i jego prawdopodobnie też wywiało z domowych pieleszy. Zaskakujące.
-Czy my bierzemy udział w jakichś zawodach?? - pytam, marszcząc brwi i unosząc głowę, aby schwytać ewentualnych śmiałków, którzy mieli w planach naigrawać się z szanowanych lordów - to pewnie ten piekielny ankieter, co zaczepił mnie na Pokątnej tydzień temu. A żona tyle razy mówiła, żebym nie podawał nikomu swojego adresu... Nieźle wpadliśmy, prawda? - pytam Ulyssesa, odprężając się nieco, jako, że jestem w przyzwoitym towarzystwie. W kieszeni swego szlafroka (czyli zdążyłem przysposobić się do spania!) znajduję pomniejszoną butelkę wina - chyba planowałem ją skończyć - którą odkorkowuję i pociągam z niej tęgiego łyka, bo za bardzo nie wiem, co ze sobą zrobić.
-Jak sobie chcesz. I tak zrobiłem więcej, niż ty - burczę pod nosem, drugie zdanie znacznie ciszej, nie wiedząc kompletnie, o co chodzi Ulyssesowi. Zamrażam dziewczynę, a on zamiast dziękować, zwraca się do mnie jak do nadgorliwego szczeniaka, który swoim postępowaniem bardziej przeszkadza, niż pomaga.
-Dziennikarka? Więc może to jednak jakiś spisek - nadstawiam uszu, uspokojony, że dziewczyna została unieszkodliwiona - byłem w domu. Piłem wino. Mogłem wyjść, ale chyba tego nie zrobiłem. Nie wyszedłbym w szlafroku. Mam takie brzydkie znamię na lewej łydce, nigdy nie pokazuję nóg - zwierzam się Ulyssesowi w największym zaufaniu. Definitywnie jestem jeszcze pijany. Czemu nie mogę upijać się po szlachecku?
-Krew ci leci - zauważam nagle, niezwykle elokwentnie, kiedy księżyc wyłania się zza chmur, rzucając bladą poświatę na Ollivandera.
- Przygotowałeś ją na wyprawę do prosektorium, winszuję - mruknął posępnie, świadomy tego, że im dłużej kobieta zostanie pod lodem, tym gorszy może być jej stan. Ogrzać, zamrozić, co za różnica...
- W przeciwieństwie do legendarnego Selwyna - dodał sobie pod nosem na wzmiankę o odsłoniętych nogach. Znakomicie, tak znaczące fakty trzymały się umysłu ciasno, gdy sytuacja wymagała bezwzględnej powagi. - Strata dla świata, Julianie, lecz możemy pomyśleć o... - zaczął, za chwilę słysząc proste i rozbrajające stwierdzenie z ust towarzysza, hm, przygody. - Zdarza się - zbagatelizował własne obrażenia, choć wciąż miał ich istnienie z tyłu głowy. Skeeter również była poznaczona plamami, widocznymi spod cienkiej, szronowej warstwy. - Powinniśmy znaleźć kominek, zabrać ją do Munga i dowiedzieć się, co świat pochrzanił tym razem. Nie ryzykujemy z czarami, coś jest zdecydowanie nie tak - oznajmił stanowczo, zabierając się powoli do przetransportowania ich Śnieżynki-od-siedmiu-boleści do najbliższego możliwego kominka.
the sound of rustling leaves or wind in the trees
and somehow
the solitude just found me there
-Właśnie. Ankieter - potwierdzam, raczej retoryczne pytanie Ulyssesa, ale w tym stanie, ciężko mi się połapać. Alkohol wciąż mnie rozgrzewa, a skronie pulsują tępym bólem, charakterystycznym dla migrenowych ataków a może akwizytor? Chyba coś sprzedawał. Jakie właściwie znasz jeszcze słowa na A? Allons enfants de la patrie - nucę, nie przerywając toku rozmowy. Trochę marzną mi stopy, bo zostałem bez butów.
-Dlaczego chcesz ją zabrać do prosektorium? - marszczę brwi z niezrozumieniem, pilnie przypatrując się wysiłkom Ulyssesa. Dziewczyna wszak żyje. Oddycha. Pod warstwą lodu, ale to wcale niczego nie zmienia. Nawet stan skupienia pozostał taki sam.
-Ależ on jest o dziesięć lat młodszy, daj spokój, Ulyssesie. Jak byłem w jego wieku... - nagle, zakłopotany urywam - nie, wtedy też nie robiłem takich rzeczy - przypominam sobie kawalerskie czasy, gdy moją największą, sekretną rozrywką było wkradanie się do gabinetu ojca, siedzenie na jego krześle, trzymanie nóg na jego biurku i palenie jego cygar.
-Zdarza? - parskam z niedowierzaniem - może, jeśli się jest niedoświadczonym i nierozważnym smokologiem. Łamaczem klątw, ale na słodką Helgę, nie różdżkażowi podczas snu! - krzyczę na Ulysssa, besztając stanowczo jego niefrasobliwość. Skandal.
-Ja chwycę nogi - oferuję, świadom swej nietrzeźwości. Uzdrowiciele poskładają ewentualnie uszkodzone kości, z głową byłby większy problem - uff, ciężka. To co ty tu właściwie z nią robiłeś? - pytam po chwili wędrówki, kiedy prawie już nie czuję stóp przez brodzenie w tej obrzydliwej wodzie. Możliwe, że Ollivander wspominał, ale nie do końca wiem, co się ze mną dzieje. Pamięci też nie mam najlepszej.
Gdyby nie ból głowy, różdżkarz z pewnością szybciej zauważyłby, iż pomysł wspólnego dźwigania kobiety nie jest najlepszą opcją, jednak pozwolił - gdy już sam chwycił zmrożoną Skeeter, starając się trzymać ją jak najstabilniej - Abbottowi na pomoc. Jego głos niósł się echem, odbijając od nielicznych budynków - ba, budek - i wędrując po wodzie.
- Zamrażałem - burknął sarkastycznie, mierząc mężczyznę poirytowanym wzrokiem. Niebieskie tęczówki w tak nikłym świetle mogły swobodnie zlewać się z niemal jednolitą barwą otoczenia. Ciemność była tej nocy wyjątkowo ciężka, podobnie do spojrzenia Ulyssesa. Nie miał żadnych powodów do schodzenia z tonu - był śmiertelnie poważny. - Julianie, nie chcę cię martwić, ale losowe... - przerwał, chwytając Skeeter pewniej pod ramiona, gdy schodzili z pomostu - ... pojawianie się w różnych miejscach może skończyć się gorzej niż aktualnie podpowiada ci wyobraźnia, również dla twojej najbliższej rodziny - może zasianie ziarna lęku ocuci ten otumaniony umysł i przypomni, jak w tej chwili powinny układać się wartości - dlatego im szybciej znajdziemy się w szpitalu, tym szybciej będziemy mogli się dowiedzieć co się, do cholery, dzieje - wycedził, rozglądając się za światłem, czymkolwiek - oznaką życia, obecności. Gdzieś w tle majaczyła nadzieja. Wskazał ją skinieniem głowy, sugerując Abbottowi wymownie, że to tam powinni zmierzać.
| ztx2
the sound of rustling leaves or wind in the trees
and somehow
the solitude just found me there
Sieć Fiuu działała bez zakłóceń – tak przynajmniej uparcie twierdziło Ministerstwo. Nawet w sytuacji, gdy nieoczekiwana anomalia spłatała niewidzialnego figla towarzystwu, które dbało o odpowiednią opiekę nad siecią kominków w całym Londynie. Nikt nie dowiedział się o wypadku, który spowodował przemieszczenie węzłów komunikacyjnych i zmianę lokalizacji niektórych miejsc. Sprawa została szybko wyjaśniona i naprawiona, jednak kilkanaście osób zdołało stać się ofiarami anomalii. Wśród nich znaleźli się Anthony Macmillan i Charlene Leighton. Nieważne, gdzie chcieli się dzisiaj znaleźć – anomalia pokrzyżowała ich plany.
Wypadliście z kominka, oboje z tego samego, lądując na zimnej podłodze z dziwnego materiału i kaszląc z powodu nagromadzenia się pyłu. Oboje pojawiliście się w ciemnym pomieszczeniu, oświetlonym tylko górnym, nieco zielonkawym światłem padającym ze zbudowanej z prętów lampy. Otoczenie wydawało im się kompletnie obce – papiery, metalowe szafki, przedziwne urządzenie przypominające pudło z tysiącem guzików dziwnych pokręteł, o którym Anthony mógł mieć mgliste pojęcie. Kiedy już doszliście do siebie, a pył opadł, usłyszeliście głosy, nieco stłumione, ale wyraźnie męskie. Przed wami znajdowała się szyba, a za szybą niesamowicie wysokie regały z poustawianymi na nich pudłami, beczki stojące obok nich, gdzieś w oddali ludzie (trzech mężczyzn). Zauważyliście otwarte drzwi prowadzące na korytarz – nie było co tu stać, trzeba było się wydostać. Wyszliście więc. I do waszych uszu dotarły męskie głosy.
– To czarownice. Tak ludzie mówią. – burknął jeden.
Poszliście korytarzem dalej, który niedługo otworzył się i staliście już w ogromnej hali. Skryliście się za wysokimi regałami.
– To baby zwykłe, jakie czarownice. Czarownice żyły w średniowieczu, Alfred, i wszystkie je duchowni wypalili na stosach. Te tutaj się sprzeda do burdelu i jeszcze na nich zarobimy. Zobaczysz. – odpowiedział drugi.
– Ja wam mówię, lepiej nie zadzierać z nimi. Może ich nie wytępili w średniowieczu… może one rzeczywiście są nieśmiertelne! David, ja stąd idę, radźcie sobie sami! – ten, który zaczął rozmowę jako pierwszy, uciekł, ale na szczęście nie w waszą stronę.
Dotarliście do końca regału i wtedy je zobaczyliście – trzy młode kobiety siedziały niedaleko kolejnej ściany pudeł, miały związane z tyłu ręce i kostki, były skneblowane. Jedna z nich was zauważyła i otworzyła szerzej oczy – Anthony, poznałeś ją? Jasne włosy i oczy błękitne jak okruchy lodu. Zaraz obok niej siedziała inna, na wpółprzytomna i blada brunetka, która najwyraźniej potrzebowała pomocy – być może rozpoznała ją Charlene? Byliście w kiepskiej pozycji – jeśli wyjdziecie zza regału, mężczyźni was zauważą, ale być może, jeśli zachowacie dużą ostrożność i schowacie się za pudłami, które rozstawione są niedaleko regałów, żadne z was nie zostanie wykryte.
- Etap 1 - dostanie się do dziewczyn:
- Etap 2 - uwolnienie dziewczyn:
- Etap 3 - ucieczka:
Miłej zabawy!
Mówili, że z sieci Fiuu można korzystać bez obaw. Tak mówili…
Macmillan tego jakże pięknego dnia chciał szybko dostać się do Dziurowego Kotła. Nie było ważne, co chciał tam zrobić… w końcu i tak wiadomo czego można było spodziewać się po nim i jego wizycie w takim miejscu. Opcja była tylko jedna, żadnej innej! Wszystko wydawało się iść zgodnie z planem. Ministerstwo mówiło, że można korzystać z sieci Fiuu bez problemu, to z niej skorzystał… Ale zamiast wyjść normalnie z kominka, w trakcie swojej podróży, poczuł coś dziwnego i wypadł właśnie tutaj. Jeszcze twardo wylądował na kolanach, że aż cicho jęknął. Już miał się podnieść, gdy nagle poczuł na swoich plecach coś ciężkiego… właściwie kogoś, kto także wypadł, a przez to go przygniótł. Prawie ucałował okropnie zimną posadzkę przez to wszystko!
Pył, spowodowany wypadnięciem z kominka, natychmiast się podniósł. Szybko też dostał się do jego nosa i ust. Zaczął kaszleć jak oszalały. Każda próba złapania powietrza była dla niego okropnie ciężka. Nie było czemu się dziwić, biorąc pod uwagę to, że ktoś na nim leżał! I to tak bezczelnie! Ze swojej pozycji dostrzegł jedynie, że na pewno nie znalazł się tam, gdzie powinien.
– Na Merlina, zejdźże ze mnie!… – Podniósł delikatnie głos. – Nie mogę oddychać… – wykrztusił z siebie. – Czemuś tak brutal… – miał już dokończyć swoje pytanie dotyczące brutalnego upadku i przygniecenia go ciałem, ale zakaszlał kolejny raz. Ledwo wydostał się spod znajdującego się na nim ciała i odetchnął z ulgą. Wstał na równe nogi i przyjrzał się dziwnie znajomej twarzy. – Znam cię – natychmiast stwierdził i to takim tonem jakby doznał zupełnego oświecenia. – Wiedźma z przyklejonymi majtkami – dodał szybko na głos, przypominając sobie zdarzenie, którego oboje byli świadkami. – W Czerwonym Imbryku – zakończył, chcąc podkreślić miejsce ich pierwszego w życiu spotkania, a także chcąc odświeżyć pamięć czarownicy, gdyby ta nie pamiętała. Zaraz pochylił się nad kobietą i podał jej rękę, żeby pomóc jej wstać. – Wszystko w porządku?
Gdy tylko pomógł jej wstać, postanowił rozejrzeć się po dziwnie tajemniczym pomieszczeniu, które (jak już zdołał zauważyć) w ogóle nie przypominało mu Dziurawego Kotła, do którego powinien przecież trafić. Nie przypominało mu żadnego miejsca w którym kiedykolwiek się znajdował. Zielone światło, lampa z prętów… Westchnął, a przez to pył znowu dostał się do ust, co spowodowało u niego kaszel. Gdy ten tylko ustał, otrzepał się z pyłu, chcąc doprowadzić się, jako tako, do porządku.
Postanowić kontynuować rozglądanie się i jednocześnie spróbował ponownie nie kaszleć zbyt głośno, choć i tego nie dało się uniknąć. W swoich próbach zrozumienia gdzie jest, czyli uważnej obserwacji nieznanego miejsca, dostrzegł dziwne urządzenie z guzikami. Nie wyglądało, chyba, na magiczne. Zdawało się być wręcz… mugolskie?
– Przeklęte Ministerstwo… – mruknął pod nosem. – Masz pojęcie gdzie jesteśmy? – Zwrócił się już do Charlene? Charlotte? Caroline? Zapomniał jak miała na imię. – Chciałem trafić do Dziurawego Kotła… ale to miejsce w ogóle nie wygląda na mag… – już miał dokończyć opisywanie swoich spostrzeżeń, gdy nagle usłyszał jakieś przytłumione głosy. Rozejrzał się ponownie, próbując ustalić źródło ich pochodzenia. Dostrzegł szybę, przez którą dało się dostrzec trójkę ludzi. – Jacyś mężczyźni… – oznajmij natychmiast i wskazał dłonią na szybę. – Możemy do nich pójść i zapytać gdzie jesteśmy.
Natychmiast ruszył w stronę drzwi, a następnie nieznanym mu korytarzem. Im wyraźniejsze były głosy, tym ostrożniej stąpał po ziemi, chcąc zachować ciszę. Przecież… teraz to sobie uświadomił… kto wie co to za ludzie! Kto wie co to za miejsce! Zwolnił zupełnie swój chód, aż stanął w miejscu. Wtedy usłyszał słowo „czarownice”. Natychmiast wejrzał na swoją towarzyszkę w niedoli niedziałającej sprawnie sieci Fiuu. Wskazał na swoje ucho, ale zaraz ruszył dalej, żeby lepiej ich słyszeć.
Gdy stanęli przy regałach natychmiast upewnił się, że ma przy sobie różdżkę. Cała ta historia, opowiadana między mężczyznami, wydawała się wyjątkowo dziwna i śmierdziała jakimiś wyjątkowo lewymi i niegodnymi interesami. Burdel? Chcieli zarobić na czyimś nieszczęściu? Okropne i podłe! Zauważył kobiety, które siedziały przy pudłach. Były związane… już miał przysłuchiwać się dalej rozmowie mężczyzn, gdy zatrzymał swoje spojrzenie na jednej z nieznajomych. Blondynka… Te oczy… skąd ją kojarzył? Zmarszczył czoło. Był zaskoczony. Zaraz jednak przyłożył sobie palec do ust, dając dziwnie znajomej kobiecie znak, żeby nie próbowała wydawać żadnego dźwięku. Jego spojrzenie natychmiast powędrowało w stronę czarownicy, z którą wylądował w tym dziwnym miejscu dziwnym przypadkiem. Co zrobić? Przecież nie zostawi bezbronnych kobiet, które, jak wynikało z rozmowy mężczyzn, mogły być czarownicami. Nie miał pojęcia co zrobić… Na Merlina! Co powinno się robić w takiej sytuacji? Myślał gorączkowo.
Jeden z mężczyzn uciekł, a nie wystarczyło wiele żeby go przestraszyć (właściwie sam się wystraszył), z tego co Anthony zdołał usłyszeć. Pozostała dwójka chciała chyba wypełnić swój ohydny i podły plan.
I wtedy Anthony’ego oświeciło. A co gdyby spróbować powiedzieć im coś przerażającego? Nie tyle ich zastraszyć, tylko sprzedać im jakąś historyjkę? Nakłonić ich poprzez nią do tego, żeby jednak odeszli i zostawali niewinne osoby w spokoju? Sięgnął do wewnętrznej strony płaszcza po piersiówkę, którą wyciągnął. Wyciągnął też swoją różdżkę i westchnął ciężko. Nie chciał robić krzywdy głupim mugolom, nawet jeżeli ci nie potrafili uszanować kobiet… z drugiej strony… krew się w nim gotowała, gdy tylko myślał o tym, że te biedne istoty miałyby wylądować w jakimś… uch!
Zerknął na Charlotte, Charlene czy jak miała na imię jego towarzyszka. Wskazał jej dłonią, żeby została na miejscu lub żeby próbowała dostać się do kobiet i próbowała je uwolnić. Sam zagryzł dolną wargę, schował różdżkę i zacisnął mocno piersiówkę. Wychylił się bez ostrzeżenia, zza regału, udając delikatnie pijany chód.
– Panowie, panowie… czarownice istnieją. Wciąż żyją – rzucił, przeciągając niektóre samogłoski, by brzmieć na pijanego. Ja przepraszam… – niby czknął – …że się wtrącam, ale widziałem, co potrafią wiedźmy! Miałem z nimi do czynienia!– Dodał, niemalże krzycząc. Natychmiast odkręcił piersiówkę i popił alkohol. Musiał dodać sobie odwagi. – One, znaczy czarownice, potrafią rzucać zaklęciami w każdej sytuacji! Znają straszne czary! – Znowu popił z piersiówki. – Słyszałem, co powiedział wasz kolega. Jeżeli to czarownice, to się zemszczą! Wtedy wszyscy źle skończymy, a ja nie chcę źle skończyć! A one wyglądają jak czarownice! Lepiej je zostawić w spokoju, mówię wam! – Podwinął rękaw płaszcza i rozpiął mankiet koszuli, z którym zrobił to samo. Pokazał swoją bliznę, której (tak naprawdę) dorobił się podczas swojego pamiętnego ostatniego meczu Quidditcha. – Jak mi nie wierzycie, to patrzcie! – Wskazał piersiówką na bliznę. Blefował jak jasny gwint, ale musiał mieć jakiś „dowód” na swoje spotkania z czarownicami, które podziałałyby na mugoli.
| Retoryka (I)
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki