Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki
Zamknięta część portu
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Zamknięta część portu
Ciężki zaduch mniej lub bardziej stojącej wody, to pierwsze co uderza przechodnia. Trzeszczące deski wysuniętych wgłąb wody kładek, spróchniałe beczki ustawione pod osmolonymi od kilu niegaszonych pożarów - ścianami magazynów i resztki unoszących się na wodzie łódek - niektóre wciąż zdatne, by unieść pasażera czy dwóch. Jeśli poszukujesz szybkiej przeprawy, czy też ukrycia - to miejsce wydaje się idealne. Przynajmniej dla najbardziej zdesperowanych. Kiedyś musiały tu cumować płytsze statki i rybackie łodzie, a pozostałości po dawnej świetności rysują pozostawione w nieładzie przedmioty, nadpalone fragmenty pływających przy brzegu desek.
Ta część portu jest oddzielona nie tylko od strony samych doków. Stojąca woda to efekt kilku krat zatopionych resztek statków, które stworzyły naturalną barykadę. A jednak, wciąż istnieją przejścia, które pozwalają dostać się w tę zapomnianą część doków. Oczywiście, jeśli rzeczywiście tego chcesz. Albo musisz.
Ta część portu jest oddzielona nie tylko od strony samych doków. Stojąca woda to efekt kilku krat zatopionych resztek statków, które stworzyły naturalną barykadę. A jednak, wciąż istnieją przejścia, które pozwalają dostać się w tę zapomnianą część doków. Oczywiście, jeśli rzeczywiście tego chcesz. Albo musisz.
-Potrzebowałbym personaliów. - warknął, nie znali się przecież, nie był nawet pewien, czy Horrace podał mu jej prawdziwe nazwisko. Swojego nie zamierzał zdradzać, ale miał na podorędziu fałszywe. Nie zdążył się nim jednak podzielić, bo kobieta przeszła do ofensywy, a on doświadczał właśnie żałosnego upokorzenia.
Pewnie dałby za wygraną, gdyby nie wzięła jego różdżki. Mogła zostawić ją odkopaną, kupując cenne sekundy czasem, jaki zajmie mu znalezienie drewienka. Nie ryzykowałby niepotrzebnie - zdawał sobie sprawę, że jest w porcie nieproszonym gościem. Jade jednak tego nie wiedziała, zostawiając mężczyznę bezbronnego, wściekłego i zdeterminowanego.
Częste patrole się opłaciły - bezbłędnie wybrał uliczkę i już po chwili wypadł tuż przed kobietę. Ta jednak spodziewała się ataku, a on nie był na tyle zwinny aby uniknąć zaklęcia.
-Oddawaj, a zostawię cię w spokoju! - krzyknął, łudząc się, że ma tu jakąkolwiek przewagę. Po chwili leżał już na ziemi, ale nie zamierzał dać za wygraną. Nie zwracając uwagi na dzieciaki, włożył cały impet w to, aby poturlać się na kobietę i spróbować zwalić ją z nóg. Wyrwie jej tą różdżkę, choćby miał ją pogryźć.
-O co się bijecie? - zapytał szczerbaty chłopczyk, z rozbawieniem przypatrując się całej scenie. Skuty pan z impetem leciał wprost na panią, ale w porcie widywało się gorsze rzeczy. Jeszcze nie polała się krew, więc wszystko była chyba w porządku. Mała dziewczynka postąpiła krok w tył, ale chłopiec chciał zobaczyć całą akcję. Jade zachwiała się na nogach, gdy Michael z impetem wturlał się na jej nogi, ale zdołała utrzymać się w pionie. Tonks zakląłby pod nosem, ale nie przy dzieciach.
Wtem mała dziewczynka pisnęła cicho. Jako pierwsza poczuła na plecach zimny dreszcz i nagle zaczęła się strasznie bać. Michael i Jade, zaaferowani potyczką, nie zwrócili na ciemne sylwetki uwagi, dopóki sami nie poczuli przeraźliwego zimna. Tonks wyobraził sobie aresztowaną Just - może, bezbronny i skuty trafi do celi obok niej? Poczuł wyrzuty sumienia na myśl o śmierci mamy, przyszło mu do głowy, że może lepiej będzie się poddać i zgnić w tym porcie. Nagle uświadomił sobie skąd to uczucie. W uliczce, za dziećmi, majaczyły dwa kaptury. Sunęły wprost na brzdąców.
-Rozkuj mnie, dam sobie z nimi radę. - wychrypiał nagląco, wiedząc, że jego patronus - wzmocniony mocą Zakonu - był łatwiejszy do przywołania niż przeciętny.
rzuty
zignoruj k3!
Pewnie dałby za wygraną, gdyby nie wzięła jego różdżki. Mogła zostawić ją odkopaną, kupując cenne sekundy czasem, jaki zajmie mu znalezienie drewienka. Nie ryzykowałby niepotrzebnie - zdawał sobie sprawę, że jest w porcie nieproszonym gościem. Jade jednak tego nie wiedziała, zostawiając mężczyznę bezbronnego, wściekłego i zdeterminowanego.
Częste patrole się opłaciły - bezbłędnie wybrał uliczkę i już po chwili wypadł tuż przed kobietę. Ta jednak spodziewała się ataku, a on nie był na tyle zwinny aby uniknąć zaklęcia.
-Oddawaj, a zostawię cię w spokoju! - krzyknął, łudząc się, że ma tu jakąkolwiek przewagę. Po chwili leżał już na ziemi, ale nie zamierzał dać za wygraną. Nie zwracając uwagi na dzieciaki, włożył cały impet w to, aby poturlać się na kobietę i spróbować zwalić ją z nóg. Wyrwie jej tą różdżkę, choćby miał ją pogryźć.
-O co się bijecie? - zapytał szczerbaty chłopczyk, z rozbawieniem przypatrując się całej scenie. Skuty pan z impetem leciał wprost na panią, ale w porcie widywało się gorsze rzeczy. Jeszcze nie polała się krew, więc wszystko była chyba w porządku. Mała dziewczynka postąpiła krok w tył, ale chłopiec chciał zobaczyć całą akcję. Jade zachwiała się na nogach, gdy Michael z impetem wturlał się na jej nogi, ale zdołała utrzymać się w pionie. Tonks zakląłby pod nosem, ale nie przy dzieciach.
Wtem mała dziewczynka pisnęła cicho. Jako pierwsza poczuła na plecach zimny dreszcz i nagle zaczęła się strasznie bać. Michael i Jade, zaaferowani potyczką, nie zwrócili na ciemne sylwetki uwagi, dopóki sami nie poczuli przeraźliwego zimna. Tonks wyobraził sobie aresztowaną Just - może, bezbronny i skuty trafi do celi obok niej? Poczuł wyrzuty sumienia na myśl o śmierci mamy, przyszło mu do głowy, że może lepiej będzie się poddać i zgnić w tym porcie. Nagle uświadomił sobie skąd to uczucie. W uliczce, za dziećmi, majaczyły dwa kaptury. Sunęły wprost na brzdąców.
-Rozkuj mnie, dam sobie z nimi radę. - wychrypiał nagląco, wiedząc, że jego patronus - wzmocniony mocą Zakonu - był łatwiejszy do przywołania niż przeciętny.
rzuty
zignoruj k3!
Can I not save one
from the pitiless wave?
Ostatnio zmieniony przez Michael Tonks dnia 24.12.20 23:01, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 1
'k3' : 1
Łgał. Każde jego słowo zdradzało brak przejrzystości jego intencji. Kim jednak był, skoro nie potencjalnym klientem? Nie wyglądał ani na członka ministerialnego patrolu, ani na sługusa wysłanego przez nowego zarządcę. I chociaż ta ostatnia opcja wydawała mi się najbardziej prawdopodobna, nie potrafiłam znaleźć powodu, dla którego jakiś najemnik wynajęty przez Goyle’a miałby mnie śledzić.
Nie zamierzałam wdawać się w dyskusje z intruzem. Chciałam spętać go i uciec, po drugiej stronie portu nadal czekał na mnie prawdziwy klient. A może mężczyzna został wysłany przez niego, żeby mnie sprawdzić? Tym bardziej powinnam była się postarać. Napastnik nie dawał jednak za wygraną. Ku mojemu zaskoczeniu, kiedy kajdany posłusznie oplotły jego nadgarstki i kostki, zaczął toczyć się w moim kierunku. - Protego! - Wydusiłam z siebie, zdumiona tą sytuacją, było już jednak za późno. Rolujące się cielsko podcięło mi nogi, wytrącają mnie z równowagi. Zachwiałam się na nogach, udało mi się jednak utrzymać różdżkę w ręce - zarówno swoją, jak i te należącą do niego. - Spadajcie stąd. - Powtórzyłam w kierunku dzieci - ostrzej i znacznie bardziej stanowczo. - Czy ta część portu wygląda wam na plac zabaw? - Dodałam tonem nie znoszącym sprzeciwu, podkreślając, że nie żartuję. Świadkowie byli ostatnim, czego mi było w tej chwili trzeba. I dokładnie wtedy, kiedy ta myśl zagnieździła się w mojej głowie, uświadomiłam sobie, że może być jeszcze gorzej. Chłód zmroził moje ramiona, a głowa wypełniła się zduszonym krzykiem Solasa, który dręczył mnie w najgorszych koszmarach. Odwróciłam się, choć nie musiałam, by zorientować się, co miało się wydarzyć.
Nie jeden, a dwójka dementorów sunęła wprost na dwójkę dzieci. Nie wiedziałam, czy motywował mnie instynkt samozachowawczy, czy chęć uchronienia ich przed okrutną śmiercią. Być może miałam w sobie jeszcze resztki godności, drżącą ręka uniosłam więc różdżkę, choć myśli rozpraszały się, uciekały, nie pozwalając przywołać wspomnienia. - Expecto patronum! - Wypowiedziałam w końcu, z trudem przywołując potężnego, jaśniejącego srebrzystym światłem sokoła - ale nawet on nie wystarczył, by przegonić obu dementorów. Tylko jeden zatrzymał się, by w końcu wycofać w mrok. Uniosłam dłoń, chcąc rzucić kolejne zaklęcie, jednak nieprzyjemne mrowienie przeszyło moje ciało, paraliżując wszystkie nerwy. W głosie huczał głos nieznajomego. Rozkuj mnie, dam sobie z nimi radę. Nie wiedziałam, kim jest. Nie wiedziałam, czy mogę mu zaufać - ale stojąc oko w oko ze śmiercią, resztką sił skierowałam koniec różdżki w jego stronę, w myślach formułując dobrze znane zaklęcie. Finite incantatem. Druga różdżka, którą cały czas ściskałam w lewej dłoni, wyślizgnęła się z niej, z cichym brzękiem upadając na ziemię.
rzuty
Nie zamierzałam wdawać się w dyskusje z intruzem. Chciałam spętać go i uciec, po drugiej stronie portu nadal czekał na mnie prawdziwy klient. A może mężczyzna został wysłany przez niego, żeby mnie sprawdzić? Tym bardziej powinnam była się postarać. Napastnik nie dawał jednak za wygraną. Ku mojemu zaskoczeniu, kiedy kajdany posłusznie oplotły jego nadgarstki i kostki, zaczął toczyć się w moim kierunku. - Protego! - Wydusiłam z siebie, zdumiona tą sytuacją, było już jednak za późno. Rolujące się cielsko podcięło mi nogi, wytrącają mnie z równowagi. Zachwiałam się na nogach, udało mi się jednak utrzymać różdżkę w ręce - zarówno swoją, jak i te należącą do niego. - Spadajcie stąd. - Powtórzyłam w kierunku dzieci - ostrzej i znacznie bardziej stanowczo. - Czy ta część portu wygląda wam na plac zabaw? - Dodałam tonem nie znoszącym sprzeciwu, podkreślając, że nie żartuję. Świadkowie byli ostatnim, czego mi było w tej chwili trzeba. I dokładnie wtedy, kiedy ta myśl zagnieździła się w mojej głowie, uświadomiłam sobie, że może być jeszcze gorzej. Chłód zmroził moje ramiona, a głowa wypełniła się zduszonym krzykiem Solasa, który dręczył mnie w najgorszych koszmarach. Odwróciłam się, choć nie musiałam, by zorientować się, co miało się wydarzyć.
Nie jeden, a dwójka dementorów sunęła wprost na dwójkę dzieci. Nie wiedziałam, czy motywował mnie instynkt samozachowawczy, czy chęć uchronienia ich przed okrutną śmiercią. Być może miałam w sobie jeszcze resztki godności, drżącą ręka uniosłam więc różdżkę, choć myśli rozpraszały się, uciekały, nie pozwalając przywołać wspomnienia. - Expecto patronum! - Wypowiedziałam w końcu, z trudem przywołując potężnego, jaśniejącego srebrzystym światłem sokoła - ale nawet on nie wystarczył, by przegonić obu dementorów. Tylko jeden zatrzymał się, by w końcu wycofać w mrok. Uniosłam dłoń, chcąc rzucić kolejne zaklęcie, jednak nieprzyjemne mrowienie przeszyło moje ciało, paraliżując wszystkie nerwy. W głosie huczał głos nieznajomego. Rozkuj mnie, dam sobie z nimi radę. Nie wiedziałam, kim jest. Nie wiedziałam, czy mogę mu zaufać - ale stojąc oko w oko ze śmiercią, resztką sił skierowałam koniec różdżki w jego stronę, w myślach formułując dobrze znane zaklęcie. Finite incantatem. Druga różdżka, którą cały czas ściskałam w lewej dłoni, wyślizgnęła się z niej, z cichym brzękiem upadając na ziemię.
rzuty
Spodziewał się Protego, ale i tak chciał powalić kobietę swoim impetem. Niestety odbił się od tarczy. Atak niewiele mu dał, ale chwiejąca się na nogach Jade rozbawiła małego chłopczyka.
-Wygląda. - odpyskował nieznajomej pani, która nie była jego mamą ani ciocią. Wychował się w porcie, nie znał innego placu zabaw - a co mogło być zabawniejsze od bijących się dorosłych? -To pani więzień? - spytał, a Michael aż oblał się rumieńcem. Chłopczyk chętnie zaintonowałby piosenkę o uwięzionych feniksach, inspirowaną listami gończymi rozwieszonymi po mieście - zabawa w Ministra i poszukiwanych bojowników była teraz dość popularna. Oczywiście, jeśli było się Ministrem. Odpyskowałby coś jeszcze, ale nagle zrobiło mu się bardzo zimno - głos uwiązł mu w gardle, a jego siostrzyczka piszczała przeraźliwie.
Chłód ogarnął i Michaela - spętanego, pozbawionego różdżki, bezbronnego. Bezczelność będzie go kosztowała życie, skończy tutaj w szponach dementora, umrze samotnie, jak jego matka... Spróbował okiełznać lęk determinacją, a zaraz potem ogrzał go świetlisty patronus kobiety. Sokół ruszył na pierwszego dementora, ten puścił dziewczynkę. Drugi nadal stał w zaułku, przesuwając się dyskretnie w stronę chłopca i...
Nagle kajdany puściły, najwyraźniej prośba/rozkaz Michaela odniosła skutek. Tonks zobaczył, jak jego różdżka uderza o bruk. Nadal leżąc na ziemi, rzucił się w jej stronę - a gdy tylko chwycił drewienko, pomyślał o Kerstin, o tym jak opowiadał jej o Hogwarcie i wymyślał dla rodzeństwa zabawy.
-Expecto Patronum. - wychrypiał, a świetlisty wilk pognał na drugiego dementora. Potwory wycofały się, a dzieci zaczęły uciekać w drugą stronę.
Znów zostali sami. Gdy po dementorach nie został nawet ślad, Michael stanął na nogi i cofnął się o kilka kroków. Trzymając różdżkę w dłoni, pomyślał inkantancję pola antymagicznego, na wypadek gdyby kobietę znów ogarnęły wrogie zamiary. Miał dość, podwójne spotkanie z dementorami go wyczerpało, a Regressio i Esposas porządnie upokorzyło. W obliczu tego wszystkiego, chęć rozmowy o przemytnikach zeszła na dalszy plan.
-Rozejdźmy się w swoją stronę. - zaproponował, spoglądając na kobietę spode łba. Był chyba lekko urażony tym niechcianym pojedynkiem.
patronus & rzucam na pole antymagiczne
-Wygląda. - odpyskował nieznajomej pani, która nie była jego mamą ani ciocią. Wychował się w porcie, nie znał innego placu zabaw - a co mogło być zabawniejsze od bijących się dorosłych? -To pani więzień? - spytał, a Michael aż oblał się rumieńcem. Chłopczyk chętnie zaintonowałby piosenkę o uwięzionych feniksach, inspirowaną listami gończymi rozwieszonymi po mieście - zabawa w Ministra i poszukiwanych bojowników była teraz dość popularna. Oczywiście, jeśli było się Ministrem. Odpyskowałby coś jeszcze, ale nagle zrobiło mu się bardzo zimno - głos uwiązł mu w gardle, a jego siostrzyczka piszczała przeraźliwie.
Chłód ogarnął i Michaela - spętanego, pozbawionego różdżki, bezbronnego. Bezczelność będzie go kosztowała życie, skończy tutaj w szponach dementora, umrze samotnie, jak jego matka... Spróbował okiełznać lęk determinacją, a zaraz potem ogrzał go świetlisty patronus kobiety. Sokół ruszył na pierwszego dementora, ten puścił dziewczynkę. Drugi nadal stał w zaułku, przesuwając się dyskretnie w stronę chłopca i...
Nagle kajdany puściły, najwyraźniej prośba/rozkaz Michaela odniosła skutek. Tonks zobaczył, jak jego różdżka uderza o bruk. Nadal leżąc na ziemi, rzucił się w jej stronę - a gdy tylko chwycił drewienko, pomyślał o Kerstin, o tym jak opowiadał jej o Hogwarcie i wymyślał dla rodzeństwa zabawy.
-Expecto Patronum. - wychrypiał, a świetlisty wilk pognał na drugiego dementora. Potwory wycofały się, a dzieci zaczęły uciekać w drugą stronę.
Znów zostali sami. Gdy po dementorach nie został nawet ślad, Michael stanął na nogi i cofnął się o kilka kroków. Trzymając różdżkę w dłoni, pomyślał inkantancję pola antymagicznego, na wypadek gdyby kobietę znów ogarnęły wrogie zamiary. Miał dość, podwójne spotkanie z dementorami go wyczerpało, a Regressio i Esposas porządnie upokorzyło. W obliczu tego wszystkiego, chęć rozmowy o przemytnikach zeszła na dalszy plan.
-Rozejdźmy się w swoją stronę. - zaproponował, spoglądając na kobietę spode łba. Był chyba lekko urażony tym niechcianym pojedynkiem.
patronus & rzucam na pole antymagiczne
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 54
'k100' : 54
- A jak myślicie, bystrzaki? - Warknęłam, nie kryjąc irytacji - choć wywołanej nie bezpośrednio ich pytaniem, a krnąbrnością - która szybko sprowadziła na nie niebezpieczeństwo.
Serce podeszło mi do krtani, gdy przerywałam działanie własnego zaklęcia. W następstwie tej decyzji mogło wydarzyć się wszystko. Być może wcale nie chciał mnie wesprzeć, a jedynie wykorzystać okazję do ucieczki, porzucając mnie na pastwę dementorów. Równie dobrze mógł odgonić drugiego upiora, po czym wziąć na mnie odwet. Jednak w chwili, gdy obok sokoła zmaterializował się srebrzysty wilk, nic takiego się nie wydarzyło. Zaatakowani białą magią dementorzy ponownie odpuścili - pozostawiając nas na placu boju samych, przeganiając dzieci.
Może tak trzeba było z nimi zaczynać. Idźcie stąd, bo was pocałują dementorzy.
Serce nadal biło mi w piersi z taką mocą, jakby za moment miało z niej wyskoczyć. Dłonie mi drżały, kolana miękły, a oddech łapałam z trudem, z każdym nabraniem powietrza próbując uspokoić rozedrgane ciało. Odwróciłam się w kierunku nieznajomego mężczyzny, przyglądając mu się uważniej - badając rysy jego twarzy, dumną, dobrze zbudowaną sylwetkę. Nie oszukał mnie - uczynił dokładnie tak jak zapowiedział, nie podnosząc ataku. Może jednak pomyliłam się w swojej ocenie.
- Ładny patronus. - Sparafrazowałam go, nie podszywając głosu ironią. - Skąd ta zmiana zdania? - Starałam się mówić płynnie, nie dając poznać po sobie, że w środku trzęsłam się jak porzucony szczeniak. - Chciałeś pogadać. Masz szansę. - Zmierzyłam go chłodnym, nieufnym spojrzeniem, gotowa wycofać się w każdej chwili, gdyby tylko jego różdżka drgnęła od najmniejszego gestu. Mój wzrok wyraźnie skupiał się to na kawałku drewna, to na jego oczach. - Ale najpierw powiesz mi, kim jesteś. Kim naprawdę jesteś. - Podkreśliłam; potrafiłam wyczuć kłamstwo - nawet u nieznajomego. Każde nerwowe drgnięcie mogło go zdradzić. - I dlaczego śledzisz mnie przez połowę portu. - Dodałam, nie kryjąc dłużej przed nim tej świadomości. Spojrzałam mu w oczy, rzucając mu wyzwanie. Chciałam, żeby wiedział, że jeśli wziął mnie za nieudolną płotkę, przeliczył się w swoich analizach.
Serce podeszło mi do krtani, gdy przerywałam działanie własnego zaklęcia. W następstwie tej decyzji mogło wydarzyć się wszystko. Być może wcale nie chciał mnie wesprzeć, a jedynie wykorzystać okazję do ucieczki, porzucając mnie na pastwę dementorów. Równie dobrze mógł odgonić drugiego upiora, po czym wziąć na mnie odwet. Jednak w chwili, gdy obok sokoła zmaterializował się srebrzysty wilk, nic takiego się nie wydarzyło. Zaatakowani białą magią dementorzy ponownie odpuścili - pozostawiając nas na placu boju samych, przeganiając dzieci.
Może tak trzeba było z nimi zaczynać. Idźcie stąd, bo was pocałują dementorzy.
Serce nadal biło mi w piersi z taką mocą, jakby za moment miało z niej wyskoczyć. Dłonie mi drżały, kolana miękły, a oddech łapałam z trudem, z każdym nabraniem powietrza próbując uspokoić rozedrgane ciało. Odwróciłam się w kierunku nieznajomego mężczyzny, przyglądając mu się uważniej - badając rysy jego twarzy, dumną, dobrze zbudowaną sylwetkę. Nie oszukał mnie - uczynił dokładnie tak jak zapowiedział, nie podnosząc ataku. Może jednak pomyliłam się w swojej ocenie.
- Ładny patronus. - Sparafrazowałam go, nie podszywając głosu ironią. - Skąd ta zmiana zdania? - Starałam się mówić płynnie, nie dając poznać po sobie, że w środku trzęsłam się jak porzucony szczeniak. - Chciałeś pogadać. Masz szansę. - Zmierzyłam go chłodnym, nieufnym spojrzeniem, gotowa wycofać się w każdej chwili, gdyby tylko jego różdżka drgnęła od najmniejszego gestu. Mój wzrok wyraźnie skupiał się to na kawałku drewna, to na jego oczach. - Ale najpierw powiesz mi, kim jesteś. Kim naprawdę jesteś. - Podkreśliłam; potrafiłam wyczuć kłamstwo - nawet u nieznajomego. Każde nerwowe drgnięcie mogło go zdradzić. - I dlaczego śledzisz mnie przez połowę portu. - Dodałam, nie kryjąc dłużej przed nim tej świadomości. Spojrzałam mu w oczy, rzucając mu wyzwanie. Chciałam, żeby wiedział, że jeśli wziął mnie za nieudolną płotkę, przeliczył się w swoich analizach.
Dzieciaki uciekły, a oni zostali sami. Tonks wstał i oparł się o ścianę, wciąż nieco roztrzęsiony niedawną obecnością dementorów i desperacką gonitwą za własną różdżką. Mocno ściskał drewienko w palcach, ale po niewerbalnym przywołaniu pola antymagicznego przestał odczuwać w różdżce znajome ciepło, iskierki magii. Udało się, kupił sobie kilka chwil względnego spokoju. Choćby kobieta spróbowała go zaatakować, nie uda się - jej zaklęcia nie odniosą skutku, a że był od niej potężniejszy to chyba nie odważy się na fizyczny atak. Ona jednak też trwała w miejscu. Zauważył jej drżące dłonie, domyślał się, że i ją wyczerpał ten pościg i przejścia z dementorami. Starała się jednak trzymać formę, zaczepnie parodiując jego wcześniejsze słowa i obserwując go aż nazbyt uważnie. Nie przejmował się tym, był aż nazbyt wprawiony w podejrzliwym gapieniu się na innych, beznamiętnie znosił też cudze krzywe spojrzenia.
-Wiem o tobie i twoich zleceniach, ale nie od Horrace'a. Młody Jimmy sypał nazwiskami jak z rękawa, kilka miesięcy temu, w areszcie. - wiedział, że wzmianka o zdradliwym pomagierze lokalnego przemytnika może podziałać na kobietę jak płachta na byka. Dlatego zapobiegawczo opuścił różdżkę, wsunął ją do kieszeni, pojednawczo uniósł dłonie. -Jest...Byłem aurorem, ale nie przychodzę tu jako auror. Mam gdzieś, czym się zajmujesz. - chyba, nie był pewien. Istniały paskudztwa, których zawodowy auror nie może zignorować, ale postanowił okazać trochę wyrozumiałości i zaufania. Ot, w geście dobrej woli. Poza tym, intuicja podpowiadała mu, że prawdziwi czarnoksiężnicy nie byli w stanie wyczarować tak silnych patronusów i nie troszczyli się o bezpieczeństwo portowej dzieciarni. -Albo zajmowałaś. - dodał, świadomie próbując zbudować między nimi pewne podobieństwo. Może obydwoje zostali obrabowani przez nowe władze ze stałej pracy (o ile sprawki Jade można było nazwać stałymi) i dawnych kontaktów? A może ta kobieta radziła sobie całkiem nieźle? Udowodniła już, że jest sprytna.
-Wiem, że dawni kolesie Horrac'e i Jimmy'ego zniknęli, a w dokach widać coraz więcej nowych twarzy. Co się dzieje, to ma coś wspólnego ze zniknięciem Picharda? Zapłacę za informacje. - zaoferował.
-Wiem o tobie i twoich zleceniach, ale nie od Horrace'a. Młody Jimmy sypał nazwiskami jak z rękawa, kilka miesięcy temu, w areszcie. - wiedział, że wzmianka o zdradliwym pomagierze lokalnego przemytnika może podziałać na kobietę jak płachta na byka. Dlatego zapobiegawczo opuścił różdżkę, wsunął ją do kieszeni, pojednawczo uniósł dłonie. -Jest...Byłem aurorem, ale nie przychodzę tu jako auror. Mam gdzieś, czym się zajmujesz. - chyba, nie był pewien. Istniały paskudztwa, których zawodowy auror nie może zignorować, ale postanowił okazać trochę wyrozumiałości i zaufania. Ot, w geście dobrej woli. Poza tym, intuicja podpowiadała mu, że prawdziwi czarnoksiężnicy nie byli w stanie wyczarować tak silnych patronusów i nie troszczyli się o bezpieczeństwo portowej dzieciarni. -Albo zajmowałaś. - dodał, świadomie próbując zbudować między nimi pewne podobieństwo. Może obydwoje zostali obrabowani przez nowe władze ze stałej pracy (o ile sprawki Jade można było nazwać stałymi) i dawnych kontaktów? A może ta kobieta radziła sobie całkiem nieźle? Udowodniła już, że jest sprytna.
-Wiem, że dawni kolesie Horrac'e i Jimmy'ego zniknęli, a w dokach widać coraz więcej nowych twarzy. Co się dzieje, to ma coś wspólnego ze zniknięciem Picharda? Zapłacę za informacje. - zaoferował.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Horrace. Młody Jimmy. Oczywiście, że znałam typów. Pierwszy okradł mnie, odbierając od klienta całą zapłatę za pracę, którą w zasadzie wykonałam ja. Horrace miał być tylko pośrednikiem, chronić moją tożsamość. Wykorzystał okazję i zapadł się pod ziemię - anomalie skutecznie odciągnęły mnie od poszukiwań, a później… później już przestało mi zależeć. A Młody Jimmy? Imał się każdej pracy. Znał wszystkich. Nie miałam pojęcia, że został złapany. Ani, że mężczyzna, który stał naprzeciwko mnie, najwyraźniej był w jakiś sposób powiązany z organami ścigania.
Albo zwyczajnie blefował.
Kiedy sięgnął po różdżkę, bez wahania uniosłam własną, celując w jego pierś. Jednak zamiast spodziewanego ataku, złożył broń, dając dowód swoim zapewnieniom. Niechętnie opuściłam różdżki, nie byłam jednak tak nierozważna, by również schować ją w poły własnej szaty.
I słusznie. Auror. Sam dźwięk tego słowa zmroził mi kark i sprawił, że kolana zaczęły uginać się pod własnym ciężarem, zmuszając mnie do walki o to, by nie dać po sobie poznać, jak cholernie się bałam. Serce załomotało mi jeszcze mocniej niż przed chwilą - pompowało krew z taką mocą, że tętno chciało rozsadzić mi czaszkę. Wspomnienia z mojego procesu, a później procesu Jovena nie przynosiły dobrych skojarzeń z aurorami. Milczałam, pozwalając mu mówić. Niemalże w bezruchu śledziłam uważnie każdy jego gest, odważnie konfrontując z nim spojrzenie - aż w końcu dotarł do sedna. Chciał układu. Układu, który nie był dla mnie w żaden sposób wygodny, bez względu na to, jaka była jego cena. Nie miałam podstaw, żeby mu ufać. Że ma gdzieś, czym się zajmuję. Zdecydowanie nie miałby tego gdzieś, gdyby wiedział. A władza? Dziś była przeciwko niemu, jutro za. Zdążyłam już napatrzeć się na ten teatr przez trzydzieści lat swojego życia.
- Musiałeś mnie z kimś pomylić. - Skłamałam, choć nie dbałam o to, czy będę brzmiała wiarygodnie, czy nie. Moje stanowisko w kwestii sprzedania informacji powinno być dla niego jasne, bez względu na to, czy zamierzał wierzyć moim słowom. W drugim końcu portu czekała na mnie większa nagroda niż cokolwiek, co był w stanie mi zaoferować - a plotki, wbrew pozorom, rozchodziły się szybko. Nikt nie szanował konfidentów. - Rozejdźmy się w swoja stronę. - Ponownie powtórzyłam jego słowa, powoli wycofując się w głąb ulicy - tym razem lepiej pilnując, by nikt nie siedział mi na ogonie.
zt
Albo zwyczajnie blefował.
Kiedy sięgnął po różdżkę, bez wahania uniosłam własną, celując w jego pierś. Jednak zamiast spodziewanego ataku, złożył broń, dając dowód swoim zapewnieniom. Niechętnie opuściłam różdżki, nie byłam jednak tak nierozważna, by również schować ją w poły własnej szaty.
I słusznie. Auror. Sam dźwięk tego słowa zmroził mi kark i sprawił, że kolana zaczęły uginać się pod własnym ciężarem, zmuszając mnie do walki o to, by nie dać po sobie poznać, jak cholernie się bałam. Serce załomotało mi jeszcze mocniej niż przed chwilą - pompowało krew z taką mocą, że tętno chciało rozsadzić mi czaszkę. Wspomnienia z mojego procesu, a później procesu Jovena nie przynosiły dobrych skojarzeń z aurorami. Milczałam, pozwalając mu mówić. Niemalże w bezruchu śledziłam uważnie każdy jego gest, odważnie konfrontując z nim spojrzenie - aż w końcu dotarł do sedna. Chciał układu. Układu, który nie był dla mnie w żaden sposób wygodny, bez względu na to, jaka była jego cena. Nie miałam podstaw, żeby mu ufać. Że ma gdzieś, czym się zajmuję. Zdecydowanie nie miałby tego gdzieś, gdyby wiedział. A władza? Dziś była przeciwko niemu, jutro za. Zdążyłam już napatrzeć się na ten teatr przez trzydzieści lat swojego życia.
- Musiałeś mnie z kimś pomylić. - Skłamałam, choć nie dbałam o to, czy będę brzmiała wiarygodnie, czy nie. Moje stanowisko w kwestii sprzedania informacji powinno być dla niego jasne, bez względu na to, czy zamierzał wierzyć moim słowom. W drugim końcu portu czekała na mnie większa nagroda niż cokolwiek, co był w stanie mi zaoferować - a plotki, wbrew pozorom, rozchodziły się szybko. Nikt nie szanował konfidentów. - Rozejdźmy się w swoja stronę. - Ponownie powtórzyłam jego słowa, powoli wycofując się w głąb ulicy - tym razem lepiej pilnując, by nikt nie siedział mi na ogonie.
zt
-Wiem, kim jesteś, Jade. - uparł się, choć w głowie zaświtała mu irytująca myśl - już raz cię z kimś pomyliłem. Tamta wpadka z Maeve Clearwater jedynie utwierdziła go w chęci poszukiwania nieuchwytnej Jade, którą Jimmy przedstawił mu jedynie z imienia. (A szkoda, użytecznie byłoby powiązać ją ze sprawą jej brata). Wtedy prawie zrujnował wiedźmiej strażniczce śledztwo, dopatrując się w jej fałszywej tożsamości zbytniego podobieństwa do poszukiwanej przez niego współpracowniczki Horrace'a. Tym razem upewnił się co do rysów twarzy, a świadom ryzyka nie podążałby za kobietą gdyby nie był pewien podobieństwa. Obserwował ją uważnie - spięte mięśnie, wysiłek jaki wkładała w bezruch, czujne spojrzenie. Wyglądała, jakby jednak była czemuś winna, a aurorski instynkt kazał mu dociekać dalej. Zdusił jednak ciekawość, przedkładając chęć współpracy nad zawodowe nawyki. Wyciągał do niej rękę, świadomie ignorując ryzyko - to, czym się parała, nie było chyba gorsze od przestępstw Czarnego Pana i Rycerzy Walpurgii.
Spodziewał się, że może być ciężko. Oferował zapłatę, ale nie śmierdział groszem, Zakon też nie. Spodziewał się negocjacji i ewentualnego fiaska przy ustalaniu ceny - ale Jade okazała się jeszcze bardziej nieufna niż sądził i ucięła sprawę w zarodku.
Zachmurzył się, zacisnął usta, ale nie zaprotestował. Osiągnęli impas, przez niepotrzebny pojedynek, przez utratę różdżki, przez portową gonitwę, przed dementory. Nie chciał nadużywać kruchego sojuszu, łudząc się, że może kiedyś otrzyma kolejną szansę, że może kiedyś Jade złagodnieje albo ruszy ją sumienie. Zauważył, jak patrzyła na tamte dzieciaki. Nie wydawała się potworem, jak zwolennicy Czarnego Pana.
-Jak wolisz. W takim razie... uważaj na siebie. - westchnął, wycofując się w przeciwległą uliczkę. Obrzucił Jade ostatnim spojrzeniem, dobrze zapamiętując rysy jej twarzy, a potem zniknął w zaułku. Mocno ściskał w dłoni różdżkę, rad, że ją odzyskał. Ogółem był jednak rozczarowany dzisiejszym obrotem spraw, własną nieostrożnością, niechęcią Jade do negocjacji, prawie wszystkim. Jedyna pociecha, to że przegnali stąd dementorów, że zdołali ochronić tamtą kobietę i dzieciaki. Szkoda, że sojusz trwał tak krótko.
/zt
Spodziewał się, że może być ciężko. Oferował zapłatę, ale nie śmierdział groszem, Zakon też nie. Spodziewał się negocjacji i ewentualnego fiaska przy ustalaniu ceny - ale Jade okazała się jeszcze bardziej nieufna niż sądził i ucięła sprawę w zarodku.
Zachmurzył się, zacisnął usta, ale nie zaprotestował. Osiągnęli impas, przez niepotrzebny pojedynek, przez utratę różdżki, przez portową gonitwę, przed dementory. Nie chciał nadużywać kruchego sojuszu, łudząc się, że może kiedyś otrzyma kolejną szansę, że może kiedyś Jade złagodnieje albo ruszy ją sumienie. Zauważył, jak patrzyła na tamte dzieciaki. Nie wydawała się potworem, jak zwolennicy Czarnego Pana.
-Jak wolisz. W takim razie... uważaj na siebie. - westchnął, wycofując się w przeciwległą uliczkę. Obrzucił Jade ostatnim spojrzeniem, dobrze zapamiętując rysy jej twarzy, a potem zniknął w zaułku. Mocno ściskał w dłoni różdżkę, rad, że ją odzyskał. Ogółem był jednak rozczarowany dzisiejszym obrotem spraw, własną nieostrożnością, niechęcią Jade do negocjacji, prawie wszystkim. Jedyna pociecha, to że przegnali stąd dementorów, że zdołali ochronić tamtą kobietę i dzieciaki. Szkoda, że sojusz trwał tak krótko.
/zt
Can I not save one
from the pitiless wave?
15-24 lipca 1957
Moja żyła złota przepływała przez samo serce Londynu, w dzielnicy, która w jednej części opływała w jedwaby i szkarłaty, w drugiej prezentując społeczeństwo marginesu, skrajnie ubogie, wypełniając odwieczne dążenie do równowagi. Port witał mnie zawsze drażniącym nozdrza smrodem ryb, brudnej wody i alkoholu, który lał się tak gęsto, że zdawał się wręcz parować z ziemi. Marynarze, którzy nieraz po wielu miesiącach żeglugi po raz pierwszy schodzili na ląd, nie szczędzili sobie rozrywek, szukając ich zwykle w rozcieńczonym piwie i panienkach do towarzystwa. Był to zupełnie inny krąg niż ten, w którym obracałam się jeszcze pod nazwiskiem Sallow. Tam, zamiast rozcieńczonego piwa, szkło wypełniało się winem i szampanem, a kłótnie o to, kto ma większego penisa, miast pięścią rozstrzygano tym śmielszą tezą. Nikt nie miał mnie za poważnego przeciwnika - większość postrzegała jako asystentkę męża. Młodą, niewartą uwagi dziewuchę bez ogłady. Łatwo przyszło im wyrzucenie poza ciasny krąg, z którym okazję mieli przetrwać jedynie najlepsi. Kiedy zabrakło mi przepustki, kiedy zabiłam własnego męża, przyszło mi zwrócić się ku portowi. Nauczyłam się tutaj więcej niż na dyskursach - zamiast teorii miałam praktykę i mogłam polegać wyłącznie na sobie. Nie raz oberwałam od klątwy rykoszetem, i być może cudem jeszcze utrzymywałam się świata żywych. Jakby na przekór, jakby los knuł jak mógł, byleby tylko odebrać mi kolejne szanse na znalezienie się w ramionach Solasa.
Upór był tym, co dało mi przepustkę na statki przypływające z najdalszych zakamarków świata. Początkowo dzięki Jovenowi, a później już bez niego, wielu kapitanów wraz z postawieniem nogi w ojczyźnie posyłało po mnie sowę z kluczowym hasłem. Paris vaut bien une messe. Dzięki niemu miałam pewność, że klient pochodzi z zaufanego źródła - nawet jeśli nigdy wcześniej nie mieliśmy okazji współpracować. Szary Will był tym, którego znałam najdłużej. To on pomógł utkać mi sieć kontaktów wśród innych statków, to dla niego najczęściej wchodziłam na pokład. Był może z dekadę starszy ode mnie, pływał od dziecka, a jego rodzina posiadała wieloletnią tradycję żeglarską, tak samo jak moja od wieków kryła się po lasach i słuchała śpiewu drzew, bo drzewa zawsze śpiewały tym, który ścigali się w wypijaniu beczki cydru na hejnał. Ponoć zaczął siwieć już jako nastolatek - lubił opowiadać, że podczas sztormu walczył z wężem morskim. Potężne fulgoro usmażyło gada, a jemu pozostawiło pamiątkę pod postacią srebrnych pukli. Jego załoga skłaniała się jednak do bardziej przyziemnej wersji, siwiznę zrzucając na karb trefnych genów. Kiedy jednak Szary Will zaczynał wrzeszczeć, że poobcina wszystkim pensje, marynarze zmieniali nastawienie, magicznie odzyskując pamięć.
Sowa odnalazła mnie wczesnym rankiem, a przed południem udało mi się dotrzeć do doków, z łatwością odnajdując znajomy statek.
- Skąd wracasz tym razem? - Zagadałam, wkraczając na pokład. Will już czekał, oparty o maszt, z fajką wetkniętą w usta, poganiał marynarzy, a kiedy tylko mnie zobaczył, odbił się od drewna, podążając w moim kierunku.
- Zatoka gwinejska. Mam kilka ciekawych skarbów z Afryki pod pokładem. - Obwieścił z dumą, uśmiechając się półgębkiem, nieco tajemniczo, a ja nigdy nie wiedziałam, czy w ten sposób próbuje mnie nieudolnie uwodzić, czy może już dostrzega siebie siedzącego na górze złota. - Chciałbym, żebyś rzuciła na nie okiem. - Gestem zachęcił mnie do podążenia za nim; drewno pod naszymi butami zaskrzypiało, gdy ruszyliśmy w stronę schodów. - Zabroniłem załodze zbliżać się do tego, ale najwyraźniej moje rozkazy były dla nich mniej wartościowe niż życie. Straciłem dwóch. Głusi byli na wszystko, jakby nasłuchali się za dużo syreniego śpiewu. - Wzruszył ramionami, choć zdawał się rozumieć, że tonie syreny były przyczyną ich zguby. Ja również mogłam domyślać się, że jakichkolwiek skarbów ze sobą nie przywiózł - musiały nieść ze sobą zgubę. Nie pytałam nigdy jak wchodził w posiadanie tych wszystkich klejnotów, pucharów, rzeźb, ksiąg, szkatułek i innych pierdół, dla których bogaci tracili głowę. Ilu ludzi musiał zabić, jak długo gubić pościg i czy dręczyły go wyrzuty sumienia. Łatwiej było pracować, gdy skupiałam się na samych klątwach, nie zaś przedmiotach, z którymi były związane. - A coraz trudniej o dobrą załogę. - Kontynuował swój lament. - Mało kto zna się na żegludze tak, bym nie musiał łapać się za głowę, gdy przychodzi do zawiązania porządnego węzła. Ty spiszesz się lepiej. - Nie byłam pewna, czy wyrokował, czy próbował mi rozkazywać. - Sprawdź to, Sykes. Nie chcę, by dwa miesiące pracy poszły w piach. - Spojrzał na mnie złotym okiem, zatrzymując się przed zakratowaną częścią pokładu i sięgnął po klucze. Zamek szczęknął, a uchylona krata wydała z siebie cichy jęk, nieprzyjemny, przywodzący na myśl miejsce, do którego nie chciałam wracać. - Jeśli to klątwa - złam ją. Jeśli zrobisz to dobrze, dostaniesz wysokie wynagrodzenie. Postaraj się. - Gestem wskazał na skrzynie, które skrzyły się różnymi łupami. Ich mnogość przytłaczała, ale nie dałam poznać po sobie, że zadanie jakkolwiek zdaje się mnie przerastać. - Wierz mi, że dowiem się pierwszy, jeśli coś przede mną ukryjesz. Wiem, gdzie cię szukać. - Dodał ostrzegawczo, ponownie racząc mnie uśmiechem, po którym trudno było spodziewać się czegoś dobrego, ale jednocześnie nie można było orzec, by zwiastował najgorsze. Drażniła mnie jego pretensjonalność, jego wysokie mniemanie, ale płacił dobrze i, o dziwo, uczciwie, doskonale wiedząc, że beze mnie mógł jedynie marzyć o swoich zarobkach. W ostatecznym rozrachunku - wybierałam milczenie i obojętność oczu.
Zamknięta pod pokładem, w ciemności, za źródło światła mając jedynie dwie pochodnie, nie miałam świadomości upływającego czasu. Przesianie ziarna od plew zajęło mi całe popołudnie, bo gdy wyłoniłam się spod pokładu, słońce chyliło się już ku zachodowi. Wiedziałam, że muszę wrócić tu kolejnego dnia, że ledwie zaczęłam swoją przeprawę przez skarby zatoki gwinejskiej, wyłaniając trzech kandydatów, którzy nieśli ze sobą klątwę. Jaką - tego jeszcze nie wiedziałam, byłam jednak pewna, że pozostałe przedmioty, choć nie nosiły w sobie skazy czarnej magii, bez przerwania połączenia z nosicielem, potencjalnie mogły wyrządzić krzywdę. Wróciłam więc kolejnego dnia, ponownie znosząc narzekania Szarego Willa na załogę, rugając ją w szczególności za próby rozpraszania mnie. Jeden z marynarzy zignorował jego rozkaz, licząc, że dam mu się zaprosić na piwo do Parszywego. Zapewne nie zrobiłabym tego nawet gdyby miał wszystkie zęby i wiedział jak należało korzystać z mydła. Spacyfikowałam jego zamiary skutecznym regresio, wywlekając go na powierzchnię pokładu o własnych siłach. Will darł się przez następne kilka minut tak głośno, że dało się go słyszeć pod pokładem.
Drugiego dnia progres był niewiele większy - odnalazłszy konstrukt klątwy w postaci spisanego zaklęcia trafiłam na przeszkodę w postaci różnicy kulturowej. Niewątpliwie były to odpowiedniku run, jednak nie one same - musiałam więc spisać klątwy na pergaminie, wrócić do domu i sięgnąć do biblioteki Solasa. Jeśli chodziło o Afrykę, jako para łamaczy mieliśmy okazję podróżować po Maroko i Egipcie, gdzie po raz pierwszy zetknęłam się w praktyce z łamaniem klątw, które wywodziły się od innych kultur. Przetłumaczenie samych symboli nie było barierą - kluczowa była interpretacja, a zwłaszcza aspekt kulturowy i językowy. Wyzwanie, które rzucił mi Szary Will pochłonęło mnie bez reszty na kilka długich dni, bezsennych nocy i gorączkowego poszukiwania prawdy. Ze słownikiem w dłoni szkicowałam kolejne symbole, przekładając je najpierw na runy, które znałam ja, by następnie interpretować je przez pryzmat tradycji z głębi afrykańskich dżungli. I właśnie w takich momentach, kiedy odkrywałam nowe światy, czułam obecność Solasa u mojego boku, czułam jego dumę, czułam jego całego w ogóle, żywego w moich myślach, w moim sposobie pracy z klątwami, w schematach, którymi przesiąkłam, spędzając z nim kilka najlepszych lat. Brakowało go jedynie cieleśnie - a kiedy sobie to uzmysławiałam, niewidzialna ręka ściskała mnie za krtań i znowu przez chwilę nienawidziłam siebie.
Być może dalej nie potrafiłam się pogodzić ze swoim losem, a być może dysząca na mój kark klątwa, o której rozmyślałam dniami i nocami, zbierała swoje żniwo.
Do Szarego Willa wróciłam dopiero po tygodniu. Dopiero wtedy miałam pewność, że klątwy były dwie - i że ich przełamanie było możliwe, choć ich ojcem był afrykański szaman, którego kultura wyciosała zupełnie inaczej niż mnie. Z finite incantatem wypowiedzianym w głowie wiązało się ryzyko - jeden błąd mógł pozbawić mnie pamięci, kończyny, albo życia. Nic takiego jednak się nie stało. Klątwy ustąpiły - i, o dziwo, tym razem większą satysfakcję niż zarobek przyniosło mi samo zadanie. Niewielu łamaczy klątw byłoby w stanie tego dokonać - wiedziałam o tym. Szaremu Willowi nie powiedziałam jednak słowa, a w nocy, leżąc w pustym łóżku, z dumą opowiedziałam wszystko czterem ścianom - zupełnie tak, jakby duch Solasa nadal w nich był.
zt
Moja żyła złota przepływała przez samo serce Londynu, w dzielnicy, która w jednej części opływała w jedwaby i szkarłaty, w drugiej prezentując społeczeństwo marginesu, skrajnie ubogie, wypełniając odwieczne dążenie do równowagi. Port witał mnie zawsze drażniącym nozdrza smrodem ryb, brudnej wody i alkoholu, który lał się tak gęsto, że zdawał się wręcz parować z ziemi. Marynarze, którzy nieraz po wielu miesiącach żeglugi po raz pierwszy schodzili na ląd, nie szczędzili sobie rozrywek, szukając ich zwykle w rozcieńczonym piwie i panienkach do towarzystwa. Był to zupełnie inny krąg niż ten, w którym obracałam się jeszcze pod nazwiskiem Sallow. Tam, zamiast rozcieńczonego piwa, szkło wypełniało się winem i szampanem, a kłótnie o to, kto ma większego penisa, miast pięścią rozstrzygano tym śmielszą tezą. Nikt nie miał mnie za poważnego przeciwnika - większość postrzegała jako asystentkę męża. Młodą, niewartą uwagi dziewuchę bez ogłady. Łatwo przyszło im wyrzucenie poza ciasny krąg, z którym okazję mieli przetrwać jedynie najlepsi. Kiedy zabrakło mi przepustki, kiedy zabiłam własnego męża, przyszło mi zwrócić się ku portowi. Nauczyłam się tutaj więcej niż na dyskursach - zamiast teorii miałam praktykę i mogłam polegać wyłącznie na sobie. Nie raz oberwałam od klątwy rykoszetem, i być może cudem jeszcze utrzymywałam się świata żywych. Jakby na przekór, jakby los knuł jak mógł, byleby tylko odebrać mi kolejne szanse na znalezienie się w ramionach Solasa.
Upór był tym, co dało mi przepustkę na statki przypływające z najdalszych zakamarków świata. Początkowo dzięki Jovenowi, a później już bez niego, wielu kapitanów wraz z postawieniem nogi w ojczyźnie posyłało po mnie sowę z kluczowym hasłem. Paris vaut bien une messe. Dzięki niemu miałam pewność, że klient pochodzi z zaufanego źródła - nawet jeśli nigdy wcześniej nie mieliśmy okazji współpracować. Szary Will był tym, którego znałam najdłużej. To on pomógł utkać mi sieć kontaktów wśród innych statków, to dla niego najczęściej wchodziłam na pokład. Był może z dekadę starszy ode mnie, pływał od dziecka, a jego rodzina posiadała wieloletnią tradycję żeglarską, tak samo jak moja od wieków kryła się po lasach i słuchała śpiewu drzew, bo drzewa zawsze śpiewały tym, który ścigali się w wypijaniu beczki cydru na hejnał. Ponoć zaczął siwieć już jako nastolatek - lubił opowiadać, że podczas sztormu walczył z wężem morskim. Potężne fulgoro usmażyło gada, a jemu pozostawiło pamiątkę pod postacią srebrnych pukli. Jego załoga skłaniała się jednak do bardziej przyziemnej wersji, siwiznę zrzucając na karb trefnych genów. Kiedy jednak Szary Will zaczynał wrzeszczeć, że poobcina wszystkim pensje, marynarze zmieniali nastawienie, magicznie odzyskując pamięć.
Sowa odnalazła mnie wczesnym rankiem, a przed południem udało mi się dotrzeć do doków, z łatwością odnajdując znajomy statek.
- Skąd wracasz tym razem? - Zagadałam, wkraczając na pokład. Will już czekał, oparty o maszt, z fajką wetkniętą w usta, poganiał marynarzy, a kiedy tylko mnie zobaczył, odbił się od drewna, podążając w moim kierunku.
- Zatoka gwinejska. Mam kilka ciekawych skarbów z Afryki pod pokładem. - Obwieścił z dumą, uśmiechając się półgębkiem, nieco tajemniczo, a ja nigdy nie wiedziałam, czy w ten sposób próbuje mnie nieudolnie uwodzić, czy może już dostrzega siebie siedzącego na górze złota. - Chciałbym, żebyś rzuciła na nie okiem. - Gestem zachęcił mnie do podążenia za nim; drewno pod naszymi butami zaskrzypiało, gdy ruszyliśmy w stronę schodów. - Zabroniłem załodze zbliżać się do tego, ale najwyraźniej moje rozkazy były dla nich mniej wartościowe niż życie. Straciłem dwóch. Głusi byli na wszystko, jakby nasłuchali się za dużo syreniego śpiewu. - Wzruszył ramionami, choć zdawał się rozumieć, że tonie syreny były przyczyną ich zguby. Ja również mogłam domyślać się, że jakichkolwiek skarbów ze sobą nie przywiózł - musiały nieść ze sobą zgubę. Nie pytałam nigdy jak wchodził w posiadanie tych wszystkich klejnotów, pucharów, rzeźb, ksiąg, szkatułek i innych pierdół, dla których bogaci tracili głowę. Ilu ludzi musiał zabić, jak długo gubić pościg i czy dręczyły go wyrzuty sumienia. Łatwiej było pracować, gdy skupiałam się na samych klątwach, nie zaś przedmiotach, z którymi były związane. - A coraz trudniej o dobrą załogę. - Kontynuował swój lament. - Mało kto zna się na żegludze tak, bym nie musiał łapać się za głowę, gdy przychodzi do zawiązania porządnego węzła. Ty spiszesz się lepiej. - Nie byłam pewna, czy wyrokował, czy próbował mi rozkazywać. - Sprawdź to, Sykes. Nie chcę, by dwa miesiące pracy poszły w piach. - Spojrzał na mnie złotym okiem, zatrzymując się przed zakratowaną częścią pokładu i sięgnął po klucze. Zamek szczęknął, a uchylona krata wydała z siebie cichy jęk, nieprzyjemny, przywodzący na myśl miejsce, do którego nie chciałam wracać. - Jeśli to klątwa - złam ją. Jeśli zrobisz to dobrze, dostaniesz wysokie wynagrodzenie. Postaraj się. - Gestem wskazał na skrzynie, które skrzyły się różnymi łupami. Ich mnogość przytłaczała, ale nie dałam poznać po sobie, że zadanie jakkolwiek zdaje się mnie przerastać. - Wierz mi, że dowiem się pierwszy, jeśli coś przede mną ukryjesz. Wiem, gdzie cię szukać. - Dodał ostrzegawczo, ponownie racząc mnie uśmiechem, po którym trudno było spodziewać się czegoś dobrego, ale jednocześnie nie można było orzec, by zwiastował najgorsze. Drażniła mnie jego pretensjonalność, jego wysokie mniemanie, ale płacił dobrze i, o dziwo, uczciwie, doskonale wiedząc, że beze mnie mógł jedynie marzyć o swoich zarobkach. W ostatecznym rozrachunku - wybierałam milczenie i obojętność oczu.
Zamknięta pod pokładem, w ciemności, za źródło światła mając jedynie dwie pochodnie, nie miałam świadomości upływającego czasu. Przesianie ziarna od plew zajęło mi całe popołudnie, bo gdy wyłoniłam się spod pokładu, słońce chyliło się już ku zachodowi. Wiedziałam, że muszę wrócić tu kolejnego dnia, że ledwie zaczęłam swoją przeprawę przez skarby zatoki gwinejskiej, wyłaniając trzech kandydatów, którzy nieśli ze sobą klątwę. Jaką - tego jeszcze nie wiedziałam, byłam jednak pewna, że pozostałe przedmioty, choć nie nosiły w sobie skazy czarnej magii, bez przerwania połączenia z nosicielem, potencjalnie mogły wyrządzić krzywdę. Wróciłam więc kolejnego dnia, ponownie znosząc narzekania Szarego Willa na załogę, rugając ją w szczególności za próby rozpraszania mnie. Jeden z marynarzy zignorował jego rozkaz, licząc, że dam mu się zaprosić na piwo do Parszywego. Zapewne nie zrobiłabym tego nawet gdyby miał wszystkie zęby i wiedział jak należało korzystać z mydła. Spacyfikowałam jego zamiary skutecznym regresio, wywlekając go na powierzchnię pokładu o własnych siłach. Will darł się przez następne kilka minut tak głośno, że dało się go słyszeć pod pokładem.
Drugiego dnia progres był niewiele większy - odnalazłszy konstrukt klątwy w postaci spisanego zaklęcia trafiłam na przeszkodę w postaci różnicy kulturowej. Niewątpliwie były to odpowiedniku run, jednak nie one same - musiałam więc spisać klątwy na pergaminie, wrócić do domu i sięgnąć do biblioteki Solasa. Jeśli chodziło o Afrykę, jako para łamaczy mieliśmy okazję podróżować po Maroko i Egipcie, gdzie po raz pierwszy zetknęłam się w praktyce z łamaniem klątw, które wywodziły się od innych kultur. Przetłumaczenie samych symboli nie było barierą - kluczowa była interpretacja, a zwłaszcza aspekt kulturowy i językowy. Wyzwanie, które rzucił mi Szary Will pochłonęło mnie bez reszty na kilka długich dni, bezsennych nocy i gorączkowego poszukiwania prawdy. Ze słownikiem w dłoni szkicowałam kolejne symbole, przekładając je najpierw na runy, które znałam ja, by następnie interpretować je przez pryzmat tradycji z głębi afrykańskich dżungli. I właśnie w takich momentach, kiedy odkrywałam nowe światy, czułam obecność Solasa u mojego boku, czułam jego dumę, czułam jego całego w ogóle, żywego w moich myślach, w moim sposobie pracy z klątwami, w schematach, którymi przesiąkłam, spędzając z nim kilka najlepszych lat. Brakowało go jedynie cieleśnie - a kiedy sobie to uzmysławiałam, niewidzialna ręka ściskała mnie za krtań i znowu przez chwilę nienawidziłam siebie.
Być może dalej nie potrafiłam się pogodzić ze swoim losem, a być może dysząca na mój kark klątwa, o której rozmyślałam dniami i nocami, zbierała swoje żniwo.
Do Szarego Willa wróciłam dopiero po tygodniu. Dopiero wtedy miałam pewność, że klątwy były dwie - i że ich przełamanie było możliwe, choć ich ojcem był afrykański szaman, którego kultura wyciosała zupełnie inaczej niż mnie. Z finite incantatem wypowiedzianym w głowie wiązało się ryzyko - jeden błąd mógł pozbawić mnie pamięci, kończyny, albo życia. Nic takiego jednak się nie stało. Klątwy ustąpiły - i, o dziwo, tym razem większą satysfakcję niż zarobek przyniosło mi samo zadanie. Niewielu łamaczy klątw byłoby w stanie tego dokonać - wiedziałam o tym. Szaremu Willowi nie powiedziałam jednak słowa, a w nocy, leżąc w pustym łóżku, z dumą opowiedziałam wszystko czterem ścianom - zupełnie tak, jakby duch Solasa nadal w nich był.
zt
Umyślnie nie mówił zbyt wiele.
W świecie takich jak ich długi miały ogromną i wyjątkowo niebezpieczną wartość, zarówno te zaciągane dosłownie, jak czysto metaforycznie. A on zaciągał długi na okrągło: miał zwyczaj wpadać w tarapaty, z których co rusz potrzebował ratunku, zawsze też brakowało mu pieniędzy, które chętnie pożyczał a które nie bardzo miał za co oddawać. Ludzi, którym zdążył podpaść nie był w stanie zliczyć na palcach obu rąk, ale żelazny świat ma żelazne zasady - ze wszystkiego dało się wyjść obronną ręką, o ile było się wystarczająco przekonującym. Lub miało ukryte talenty, które na takie wyjście mogły pozwolić, a akrobatyczne umiejętności Marcela takimi bywały. Nie lubił mieszać się w szemrane interesy, ale miał też słabą wolę - twarde odcięcie się od świata, w którym dorósł, wydawało się zbyt trudne. James przecież o tym wiedział, czy nie będzie zadawał pytań, nie mógł być pewny, ale w tej materii mógł liczyć tylko na niego: bo tylko jemu ufał na tyle. Na tyle, by wiedzieć, że będzie milczeć jak zaklęty, a gdy przyjdzie co do czego nie będzie powodem utraty jego głowy. Czy też mógł ją utracić, tak daleko w przód jeszcze nie myślał. Czynił słusznie, tego był pewien: podobnie jak tego, że James wiedział, czym słuszność była. Mętne wody Tamizy marszczyły się na tafli rzeki, kiedy przemykając w cieniach pobliskich kamienic kluczyli nieopodal portu, poszukując właściwego statku; plecy przybite do muru poza światłem latarni miały zapewnić im ukrycie. Padał deszcz, mokre kosmyki włosów lepiły się do czoła i utrudniały widzenie, ale zdawał się tego nie dostrzegać.
- Jest! - Zatrzymał się w pół kroku, skinięciem głowy wskazując zacumowany statek. Malowany napis na burcie nazywał go Atosem. - Uprzedzali mnie, że nie będzie trapu, nigdy go nie spuszczają - kontynuował nieco podniesionym szeptem, zdradzającym zbyt silne napięcie jak na zwykły włam. Przeważnie robił to, bo musiał i robił, choć wcale nie chciał, dziś wydawał się autentycznie zaangażowany. - Mam wejść na pokład po linach cumowniczych. Cholera, idą stromo - Skrzywił się z niezadowoleniem, a jego jasne tęczówki błysnęły odbijając światło nocnego nieba, gdy unosił spojrzenie w górę. Wysoka burta nie ułatwiała sprawy, wyciągnął z kieszeni kurtki skórzane rękawice bez palców, które płynnym ruchem nasunął na dłonie, używał ochraniaczy tego typu w cyrku - chroniły skórę przed otarciami. - I są skubane strasznie grube - zastanowił się, niemal pewien, że nie będzie w stanie objąć ich dłońmi na tyle sprawnie, by zachować równowagę. Z drugiej strony - ciasny splot sznura da silniejsze oparcie stopom. Może to wcale nie będzie trudne. Nie aż tak.
- Będziemy musieli zrzucić z pokładu parę ładunków - Statek był naprawdę duży, pewnie nie zauważą. - Podstawisz nam łódź? Zrzucę ci drabinkę, dołączysz do mnie na górze. Znajdziemy, co trzeba, i zwiniemy się z nurtem. - Do kwestii wywozu ładunków poza miasto wrócą później, teraz mogłyby zabrzmieć zbyt podejrzanie. Wiedział, że James go nie wyda - ale martwił się, że sam nie będzie chciał brać w tym udziału wiedząc, co robi. Wyrwał się do przodu, w zasadzie nie czekając na odpowiedź, zmierzając w kierunku statku - i klucząc przy tym między cieniami, podciągając na usta czarną chustę, na którą wymamrotał zaklęcie trwałego przylepca, chcąc utrzymać ją przy twarzy. Nikt nie powinien ich tutaj rozpoznać.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
The member 'Marcelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 51
'k100' : 51
Pisał, że komuś coś obiecał i nie miał jak z tego wybrnąć.
Kiedy to przeczytał od razu jego myśli odnalazły dawną, zatartą ścieżkę wspomnień prowadzących prosto do starszego brata, który sprowadził na nich kłopoty. Okradł niewłaściwych ludzi, a ci przyszli odebrać to, co ich. Nie mieli litości. Im może zamierzali dyskutować, może chcieli początkowo tylko jego — być może mieli odrobinę dobrej woli. Skończyło się na rozlewie krwi. Od razu pomyślał o tym samym — jeśli Marcel nie wypełni swojej obietnicy, ktoś prędzej czy później zjawi się w cyrku i odbierze przysługę, której nie zrealizował. Skrzywdzi go, ukarze za złamane słowo. Nie wahał się ani przez chwilę, kiedy się zgadzał. Nie dopytywał o to wtedy, czując, że się rozmyśli, że odetnie go od działań, ale gdy już się spotkali, gdy już zmierzali w stronę przycumowanych do brzegu okrętów, nie zamierzał tak po prostu w milczeniu pozwolić mu zrobić to, co planował. Żałował wtedy, że nie powstrzymał Thomasa, że nie zrobił sam tego, co trzeba. Żałował, że nie uciekli, kiedy była na to pora. Było tego znacznie więcej, ale czasu nie potrafił cofnąć. Serce biło mu szybko, kiedy szedł obok przyjaciela. Początkowo udając, że koncentruje się na zadaniu, myślał o tym, jak wyciągnąć z niego całą prawdę, jak powstrzymać go przed popełnieniem ewentualnych błędów. O ile to rzeczywiście miał być błąd.
Udawał, że nie było w tym nic normalnego. Miał lepkie ręce, korzystał z umiejętności wyuczonych latami znacznie częściej, niż ktokolwiek mógł przypuszczać. Zachowywał się tak, jakby to miała być jedna z tych przygód, które oni dwaj, szczeniacko wciąż, zamierzali przejść niezależnie od tego z jakim niebezpieczeństwem przyjdzie im się mierzyć. A może zachowywał się tak, jakby zwyczajnie go rozumiał. Mimo to, gorączkowo się zastanawiał nad tym, w jakie bagno wpadł i ile nieświadomego kłamstwa było w tym, co powiedział jego ojcu.
Zatrzymał się z opóźnieniem, zamyślony. Podążył wzrokiem w miejsce, które wskazał Marcel, mrużąc przy tym oczy. Ciemne rzęsy były zroszone kroplami padającego deszczu. Włosy zaczesał do tyłu, znacznie dłuższe niż zwykle, oblepiające czoło, wpadające wcześniej do oczu, przykrywające uszy — bo proste, mokre.
Kiwnął głową. Pisał w liście, że nie będzie innej drogi, jak po cumach, ale nie wydało mu się to dziwne ani tym bardziej ryzykowne. Marcel był akrobatą, chodził na cieńszych linach każdego dnia — nie przypuszczał, że grubsza będzie stanowiła dla niego jakikolwiek problem.
— Do kogo należy ten okręt? — spytał, odrywając spojrzenie od nieruchomego Atosa, by spojrzeć na przyjaciela. Uniósł brwi nagląco. — Co jest w tych workach? Wiesz, co nie? Co zamierzasz z nimi zrobić? — spytał jeszcze cicho, prawie szeptem. Odjął wzrok i znów spojrzał na okręt. Zamierzał zrzucić worki na łódź, zabrać je dokądś. Pytania rodziły się z chwili na chwilę, ale musieli działać szybko i sprawnie, jeśli misja miała się udać. — Marcel, o co tak naprawdę chodzi?— wyciągnął rękę w stronę jego piersi, by go zatrzymać nim ruszy dalej. Nieustannie dręczyło go przeczycie, że to nie była zwykła zabawa, przygoda. Zwykła obietnica, a historia się powtarza. Tym razem to Marcel zajdzie za skórę złym ludziom, a oni odnajdą winowajcę i się na nim zemszczą. Patrzył na niego z niepokojem, troską i obawą, której nie wyrażał w słowach, i która próbował ukryć z tonie głosu. Bywał lekkomyślny, i może nie powinien pytać — po prostu działać, ale nie umiał dzisiaj. Zbyt wiele wokół się działo. On już ruszył. Poszedł, nie czekając na odpowiedź, nie zważając na ewentualne protesty — może znał go lepiej niż on sam siebie, wiedział, że nie będzie żadnych.
Nabrał powietrza w płuca, wyciągnął różdżkę i machnął nią lekko, licząc, że zaklęcie Kameleona pomoże mu ukryć swoją obecność, gdy będzie krążył wokół statków i szukał łódki, która się przyda. Ruszył w bok, w stronę brzegu, oddalając się od Atosa. Mniejsze łodzie cumowały dalej, przy podeście.
Kiedy to przeczytał od razu jego myśli odnalazły dawną, zatartą ścieżkę wspomnień prowadzących prosto do starszego brata, który sprowadził na nich kłopoty. Okradł niewłaściwych ludzi, a ci przyszli odebrać to, co ich. Nie mieli litości. Im może zamierzali dyskutować, może chcieli początkowo tylko jego — być może mieli odrobinę dobrej woli. Skończyło się na rozlewie krwi. Od razu pomyślał o tym samym — jeśli Marcel nie wypełni swojej obietnicy, ktoś prędzej czy później zjawi się w cyrku i odbierze przysługę, której nie zrealizował. Skrzywdzi go, ukarze za złamane słowo. Nie wahał się ani przez chwilę, kiedy się zgadzał. Nie dopytywał o to wtedy, czując, że się rozmyśli, że odetnie go od działań, ale gdy już się spotkali, gdy już zmierzali w stronę przycumowanych do brzegu okrętów, nie zamierzał tak po prostu w milczeniu pozwolić mu zrobić to, co planował. Żałował wtedy, że nie powstrzymał Thomasa, że nie zrobił sam tego, co trzeba. Żałował, że nie uciekli, kiedy była na to pora. Było tego znacznie więcej, ale czasu nie potrafił cofnąć. Serce biło mu szybko, kiedy szedł obok przyjaciela. Początkowo udając, że koncentruje się na zadaniu, myślał o tym, jak wyciągnąć z niego całą prawdę, jak powstrzymać go przed popełnieniem ewentualnych błędów. O ile to rzeczywiście miał być błąd.
Udawał, że nie było w tym nic normalnego. Miał lepkie ręce, korzystał z umiejętności wyuczonych latami znacznie częściej, niż ktokolwiek mógł przypuszczać. Zachowywał się tak, jakby to miała być jedna z tych przygód, które oni dwaj, szczeniacko wciąż, zamierzali przejść niezależnie od tego z jakim niebezpieczeństwem przyjdzie im się mierzyć. A może zachowywał się tak, jakby zwyczajnie go rozumiał. Mimo to, gorączkowo się zastanawiał nad tym, w jakie bagno wpadł i ile nieświadomego kłamstwa było w tym, co powiedział jego ojcu.
Zatrzymał się z opóźnieniem, zamyślony. Podążył wzrokiem w miejsce, które wskazał Marcel, mrużąc przy tym oczy. Ciemne rzęsy były zroszone kroplami padającego deszczu. Włosy zaczesał do tyłu, znacznie dłuższe niż zwykle, oblepiające czoło, wpadające wcześniej do oczu, przykrywające uszy — bo proste, mokre.
Kiwnął głową. Pisał w liście, że nie będzie innej drogi, jak po cumach, ale nie wydało mu się to dziwne ani tym bardziej ryzykowne. Marcel był akrobatą, chodził na cieńszych linach każdego dnia — nie przypuszczał, że grubsza będzie stanowiła dla niego jakikolwiek problem.
— Do kogo należy ten okręt? — spytał, odrywając spojrzenie od nieruchomego Atosa, by spojrzeć na przyjaciela. Uniósł brwi nagląco. — Co jest w tych workach? Wiesz, co nie? Co zamierzasz z nimi zrobić? — spytał jeszcze cicho, prawie szeptem. Odjął wzrok i znów spojrzał na okręt. Zamierzał zrzucić worki na łódź, zabrać je dokądś. Pytania rodziły się z chwili na chwilę, ale musieli działać szybko i sprawnie, jeśli misja miała się udać. — Marcel, o co tak naprawdę chodzi?— wyciągnął rękę w stronę jego piersi, by go zatrzymać nim ruszy dalej. Nieustannie dręczyło go przeczycie, że to nie była zwykła zabawa, przygoda. Zwykła obietnica, a historia się powtarza. Tym razem to Marcel zajdzie za skórę złym ludziom, a oni odnajdą winowajcę i się na nim zemszczą. Patrzył na niego z niepokojem, troską i obawą, której nie wyrażał w słowach, i która próbował ukryć z tonie głosu. Bywał lekkomyślny, i może nie powinien pytać — po prostu działać, ale nie umiał dzisiaj. Zbyt wiele wokół się działo. On już ruszył. Poszedł, nie czekając na odpowiedź, nie zważając na ewentualne protesty — może znał go lepiej niż on sam siebie, wiedział, że nie będzie żadnych.
Nabrał powietrza w płuca, wyciągnął różdżkę i machnął nią lekko, licząc, że zaklęcie Kameleona pomoże mu ukryć swoją obecność, gdy będzie krążył wokół statków i szukał łódki, która się przyda. Ruszył w bok, w stronę brzegu, oddalając się od Atosa. Mniejsze łodzie cumowały dalej, przy podeście.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'James Doe' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 44
'k100' : 44
Ale pytania zaczęły się pojawiać, czy mógł za to winić Jamesa? Czy sam podążyłby za nim bez słowa? Nie dostrzegał tego, jak paralelne względem Thomasa mogło się wydać dzisiaj jego zachowanie, nie myślał zresztą o niczym poza celem - zdeterminowany, by go sięgnąć.
- Nie wiem - odpowiedział zgodnie z prawdą, szeptem na tyle podniesionym, by przedrzeć się przez opadający deszcz. Zawahał się, mógł powiedzieć więcej - ale czy powinien? James był jego najlepszym przyjacielem, nie powinien go okłamywać. Nie wprost. - Powiedziano mi, że załogi nie ma na statku - dodał, po dłuższej chwili. To była ważna informacja. - Są przesłuchiwani - uzupełnił, zerkając kątem oka na Jamesa. To też było ważne, bo wywoływało określone konsekwencje, na które musieli być gotowi. - Statek jest przeszukany, policji już tam nie powinno być. Najwyżej pojedyncze osoby - zawahał się, potrafili przecież prześlizgnąć się tak, żeby ich nie dostrzegli - nawet najbardziej wprawione oczy Ministerstwa Magii. Czy rzeczywiście tak było? Chciał w to wierzyć. Ściągnął brew przepraszająco. - To tylko zboże, Jimmy - zapewnił go, choć tylko żywność była dziś straszniejsza od złota, rebelianci nie potrzebowali kosztowności, potrzebowali produktów, które pozwolą im przetrwać kolejny dzień. Im i tych, których ratowali od wojennego piekła. Nie wszystko dało się dzisiaj dostać za złoto - oni byli od tego odcięci. - Wyślemy, co się da, poza miasto - Musiała trafić do Oazy, ale tym miał się zająć ktoś inny. - Spłyniemy z tym w dół Tamizy, do Isle of Dogs. Przy dopływie Lea będzie czekał na nas kontakt, który to zabierze. - Tyle musiał mu powiedzieć, musieli działać sprawnie, szybko i skutecznie. Musieli wyciągnąć tyle, ile się dało. Zrywał się do biegu, gdy zatrzymała go jego dłoń przy piersi, odnalazł jego spojrzenie, pełne troski i niepokoju - zderzyły się z ogniem, determinacją i nieustępliwością bijącą od jego. Miał w źrenicy ten błysk, który pojawiał się w nim zawsze wtedy, kiedy nie zamierzał dyskutować o raz powziętym zamiarze. I tak to zrobi. Z Jamesem lub bez niego. - O sprawiedliwość - odpowiedział, butnie patrząc mu w oczy, nim odrzucił jego rękę i wyrwał się do przodu, przez siąpiący deszcz. Całkowicie umyślnie, przecież wiedział, że James go tutaj nie zostawi, nie w ten sposób. Gdyby się zawahał, gdyby został, nie było już na to ani miejsca ani czasu. Znaleźli się zbyt blisko.
Lało nieprzerwanie, obciążał ubranie, włosy, obciążał rzęsy, wpadał do oczu, po drodze wykonał gest bliźniaczy do tego, z którego skorzystał James; w biegu nie wyszedł za pierwszym razem, deszcz przeszkadzał, za drugim razem jego skóra przyciemniła się, zlewając nieco z nocnym półmrokiem. Omijał światła latarni, gdy doskoczył do cum, stawiając na nich prawą stopę - ostrożnie. Spojrzał w górę, było zbyt stromo, by zrobił to bez pomocy rąk. Zacisnął na sznurze lewą, potem prawą dłoń - bardziej asekuracyjnie, niż rzeczywiście podciągając się na niej - i postawił pierwszy krok, idąc za ciosem stawiając kolejne szybciej, niż pomyślał; w chodzeniu po linie najważniejsza była pewność siebie i pęd - kiedy zaczynało się mieć wątpliwości, kiedy zaczynało się wahać, kiedy umysł analizował zbyt mocno, łatwo było przechylić się na którąś ze stron. Ale nadmierna bezmyślność też przeszkadzała, padał deszcz, stopa podjechała po śliskim materiale, a on zawisł na rękach w pół drogi, nad mętną wodą Tamizy. Zacisnął zęby, szacując rzutem oka, ile drogi brakowało mu do końca - po czym rozhuśtał się na rękach, wybijając nogi na tyle, by pochwycić sznur stopami wyżej, nad nim. Kiedy zaplótł stopy o siebie, wciągnął się na górę kolanami i z kocią gracją pokonał resztę drogi, zeskakując poza burtą, miękko, na ugięte nogi, czujnie rozglądając się wokół siebie. Nie widział żywego ducha, Alexander twierdził, że go nie dostrzeże - czy na pewno? Jeśli przesłuchiwali całą załogę, mogli szukać wskazówek na pokładzie. A mogli też - czekać na kogoś, kto zabierze zapasy przeznaczone dla niewłaściwych ludzi. Na nich. Pochylił głowę, by nikt nie mógł dostrzec go poza burtą, bezszelestnym krokiem zmierzając przed siebie, na stronę zwróconą od portu, szukając drabinek pozwalających opuścić ludzi na szalupy ratunkowe. Nie słyszał żywego ducha - choć nadstawiał uszy - zatrzymał się przy jednych z nich, poszukując dłońmi marynarskich wiązań, potrafił je przecież rozsupłać. Kiedy oswobodził jedną z nich, wyjrzał na rzekę - z sercem bijącym mocniej, niż sądził, gdy jego wzrok poszukiwał przyjaciela, któremu zamierzał zrzucić drabinkę na pokład.
rzuty na kameleona
rzut na spostrzegawczość - czy coś słyszę?
- Nie wiem - odpowiedział zgodnie z prawdą, szeptem na tyle podniesionym, by przedrzeć się przez opadający deszcz. Zawahał się, mógł powiedzieć więcej - ale czy powinien? James był jego najlepszym przyjacielem, nie powinien go okłamywać. Nie wprost. - Powiedziano mi, że załogi nie ma na statku - dodał, po dłuższej chwili. To była ważna informacja. - Są przesłuchiwani - uzupełnił, zerkając kątem oka na Jamesa. To też było ważne, bo wywoływało określone konsekwencje, na które musieli być gotowi. - Statek jest przeszukany, policji już tam nie powinno być. Najwyżej pojedyncze osoby - zawahał się, potrafili przecież prześlizgnąć się tak, żeby ich nie dostrzegli - nawet najbardziej wprawione oczy Ministerstwa Magii. Czy rzeczywiście tak było? Chciał w to wierzyć. Ściągnął brew przepraszająco. - To tylko zboże, Jimmy - zapewnił go, choć tylko żywność była dziś straszniejsza od złota, rebelianci nie potrzebowali kosztowności, potrzebowali produktów, które pozwolą im przetrwać kolejny dzień. Im i tych, których ratowali od wojennego piekła. Nie wszystko dało się dzisiaj dostać za złoto - oni byli od tego odcięci. - Wyślemy, co się da, poza miasto - Musiała trafić do Oazy, ale tym miał się zająć ktoś inny. - Spłyniemy z tym w dół Tamizy, do Isle of Dogs. Przy dopływie Lea będzie czekał na nas kontakt, który to zabierze. - Tyle musiał mu powiedzieć, musieli działać sprawnie, szybko i skutecznie. Musieli wyciągnąć tyle, ile się dało. Zrywał się do biegu, gdy zatrzymała go jego dłoń przy piersi, odnalazł jego spojrzenie, pełne troski i niepokoju - zderzyły się z ogniem, determinacją i nieustępliwością bijącą od jego. Miał w źrenicy ten błysk, który pojawiał się w nim zawsze wtedy, kiedy nie zamierzał dyskutować o raz powziętym zamiarze. I tak to zrobi. Z Jamesem lub bez niego. - O sprawiedliwość - odpowiedział, butnie patrząc mu w oczy, nim odrzucił jego rękę i wyrwał się do przodu, przez siąpiący deszcz. Całkowicie umyślnie, przecież wiedział, że James go tutaj nie zostawi, nie w ten sposób. Gdyby się zawahał, gdyby został, nie było już na to ani miejsca ani czasu. Znaleźli się zbyt blisko.
Lało nieprzerwanie, obciążał ubranie, włosy, obciążał rzęsy, wpadał do oczu, po drodze wykonał gest bliźniaczy do tego, z którego skorzystał James; w biegu nie wyszedł za pierwszym razem, deszcz przeszkadzał, za drugim razem jego skóra przyciemniła się, zlewając nieco z nocnym półmrokiem. Omijał światła latarni, gdy doskoczył do cum, stawiając na nich prawą stopę - ostrożnie. Spojrzał w górę, było zbyt stromo, by zrobił to bez pomocy rąk. Zacisnął na sznurze lewą, potem prawą dłoń - bardziej asekuracyjnie, niż rzeczywiście podciągając się na niej - i postawił pierwszy krok, idąc za ciosem stawiając kolejne szybciej, niż pomyślał; w chodzeniu po linie najważniejsza była pewność siebie i pęd - kiedy zaczynało się mieć wątpliwości, kiedy zaczynało się wahać, kiedy umysł analizował zbyt mocno, łatwo było przechylić się na którąś ze stron. Ale nadmierna bezmyślność też przeszkadzała, padał deszcz, stopa podjechała po śliskim materiale, a on zawisł na rękach w pół drogi, nad mętną wodą Tamizy. Zacisnął zęby, szacując rzutem oka, ile drogi brakowało mu do końca - po czym rozhuśtał się na rękach, wybijając nogi na tyle, by pochwycić sznur stopami wyżej, nad nim. Kiedy zaplótł stopy o siebie, wciągnął się na górę kolanami i z kocią gracją pokonał resztę drogi, zeskakując poza burtą, miękko, na ugięte nogi, czujnie rozglądając się wokół siebie. Nie widział żywego ducha, Alexander twierdził, że go nie dostrzeże - czy na pewno? Jeśli przesłuchiwali całą załogę, mogli szukać wskazówek na pokładzie. A mogli też - czekać na kogoś, kto zabierze zapasy przeznaczone dla niewłaściwych ludzi. Na nich. Pochylił głowę, by nikt nie mógł dostrzec go poza burtą, bezszelestnym krokiem zmierzając przed siebie, na stronę zwróconą od portu, szukając drabinek pozwalających opuścić ludzi na szalupy ratunkowe. Nie słyszał żywego ducha - choć nadstawiał uszy - zatrzymał się przy jednych z nich, poszukując dłońmi marynarskich wiązań, potrafił je przecież rozsupłać. Kiedy oswobodził jedną z nich, wyjrzał na rzekę - z sercem bijącym mocniej, niż sądził, gdy jego wzrok poszukiwał przyjaciela, któremu zamierzał zrzucić drabinkę na pokład.
rzuty na kameleona
rzut na spostrzegawczość - czy coś słyszę?
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Zamknięta część portu
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki