Herbaciarnia Pani Figg
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Herbaciarnia Pani Figg
Lokal serwuje wszystkie dostępne gatunki herbat, o jakich można tylko pomyśleć. Wiele z nich doprawiona odpowiednią dawką magii zapewnia doznania, o których trudno zapomnieć. Od chwilowych lewitacji, po przemiany w dzikie zwierzęta. Oczywiście wszystko w pełni bezpieczne, w otoczeniu aromatycznej roślinności, którą porośnięta jest każda herbaciana loża. Pani Figg dba bowiem o zapewnienie klientom pełnej dyskrecji podczas spożywania magicznie przyprawionego napoju. Stąd miejsce to idealne jest do prywatnych rozmów, które winny pozostać tajemnicą.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:28, w całości zmieniany 1 raz
Nie miała ochoty na kolejne gry pozorów, puste uśmiech, ładne zdania dźwięcznie brzmiące w uszach. Dlatego postanowiła dzisiejsze popołudnie spędzić z Muriel. Prozaiczna rozmowa o życiu, kolejnych podrygiwaniach życia dających znać o upływie czasu. Znała kobietę już kilka lat, poznała nawet jej syna, o którym rozmawiały. Bystry młodzieniec, o otwartym umyśle przypominał jej matkę. Sądziła, że szkła nie będzie dla niego problem, a przygodą. Jednak zdawała sobie sprawę, jak wielkie uczucie niepewności mogło rodzić się w sercu Muriel, gdy po raz pierwszy od tylu lat, miała rozstać się z synem na aż tak długo.
Zimna obojętność, którą czuła do Alpharda zdołała ewoluować po ich ostatnim spotkaniu i on również zdawał się mieć tego świadomość. Nie skrywała też swojego niezadowolenia względem ich ostatniego spotkania przed bratem. Tristan wiedział o niej wszystko, czasem rozumiał ją lepiej, niż rozumiała ona siebie sama. Nie miała też powodów, by zachowywać w sekrecie spotkanie na Pokątnej.
Lewa dłoń złapała w palce materiał sukni, szczęśliwie pod stołem, z dala od spojrzenia Alpharda. Nader wszystko, lubiła Muriel, była ciepła i troskliwa, posiadała też bystry umysł i stawiała odpowiednie wnioski. Nie chciała by i ona doświadczyła nieprzyjemności ze strony Blacka. Słowa zabrzmiały jak ostrzeżenie, jednak - mimo ogromnej chęci - nie uniosła brwi ku górze. Gdy na jego twarzy wykwitł uśmiech, sama odpowiedziała podobnym, zerkając w kierunku swojej towarzyszki.
- Oh, mam szczerą nadzieję, lordzie Black, że ten nicpoń szybko się do niego nie zbliży. - powiedziała swobodnie Muriel, nie wyczuwając napięcia, które z każdą chwilą zdawało się gęstnieć. Melisande zaśmiała się lekko unosząc dłoń i układając dłoń na ramieniu koleżanki.
- Winnaś powziąć jedno zdanie na temat syna, kochana. Raz jest nicponiem, raz brzmisz jakby los zesłał ci anioła. - zażartowała swobodnie lady Rosier. Swobodnie. Tak, była jak najdalej od swobody. Potrafiła jednak doskonale grać. Nie spuszczała gardy. Uniosła filiżankę, przenosząc uważne spojrzenie na mężczyznę gdy zasiadał do ich stolika. Czuła, jak jej serce na kilka chwil wstrzymało równy bieg. Podświadomie cicho liczyła na to, że odejdzie dalej - do własnych spraw. Jednak widocznie w dręczeniu jej swoją osobą odnajdywał jakąś przyjemność, a ona nie zamierzała dać mi satysfakcji. Skulić się i odejść, wysłać do walki brata. Była Rosierem, byle Black nie był w stanie był w stanie zająć jej myśli całkowicie i finalnie. Winien się cieszyć, iż poświęciła mu chwilę uwagi. Dziękować za to niebiosom i wszystkim siłom na ziemi. Filiżanka swobodnie i cicho opadła na spodek, który jako pierwszy postawiła na stoliku gdy otwierał usta ponownie.
- To dość nieroztropne podejście. Czas jest stałą niezmienną budującą świat. Nie zwalnia i nie przyśpiesza, nie odnajduje też wrogów i przyjaciół. Zwyczajnie jest, wyznając początek i kres życia wszystkiego. - odparła naturalnie, płynnie, melodyjnym głosem dobywającym się z jej różanych warg. Nie uciekała spojrzeniem. Podjęła tę niewerbalną walkę, którą rozpoczął. Tym razem nie zamierzała dać się zaskoczyć.
- Szczerzę wątpię, by mój brat użył w swojej wypowiedzi słowa ogromne. - odpowiedziała spokojnie, posyłając w jego kierunku uśmiech. Wiedziała, że ich ostatnie spotkanie wytrąciło ją z równowagi mocniej, niźli powinno. A ona, choć sama nie chciała tego przyznać, poświęciła mu więcej myśli niż powinna. Wątpiła jednak, by jej brat podzielił się tym spostrzeżeniem, które dostrzegł, z głównym zainteresowanym. - Więc tak, schlebia sobie lord, lordzie Black. - zgodziła się z nim sięgając ponownie po spodek z filiżanką. Uniosła ją kolejny raz, by napić się ciepłego jeszcze, aromatycznego napoju.
- Mam to szczęście, że moja praca, jest jednocześnie tym, co mnie interesuje. Należę więc do niewielkiego grona, których praca nie męczy. - odpowiadała mu swobodnie dalej. Nadal wytrzymując natarczywe spojrzenie. Czuła niespokojne poruszenie Muriel, jednak miała cichą nadzieję, że ta nie wtrąci się w rozmowę. - Lipcowa Konferencja była dużym sukcesem. Przedstawiliśmy na niej nasz nowy nabytek i odkrycia z nim związane. Więc tak, sądzę, że to kwestia czasu nim znów przyjdzie lordowi usłyszeć o naszych dokonaniach. - dodała posyłając mu łagodny uśmiech. - Nie sądziłam jednak, że interesując lorda dokonania smoczych rezerwatów. - zawyrokowała przekrzywiając lekko głowę w dobrze skonstruowanym zainteresowaniu. Nie interesowało jej jednak nic, co też wąskie, zbyt długie usta miały jej do przekazania. Nie mogła jednak otwarcie go znieważyć, nawet, jeśli ich rody dzieliły negatywne stosunki.
Zimna obojętność, którą czuła do Alpharda zdołała ewoluować po ich ostatnim spotkaniu i on również zdawał się mieć tego świadomość. Nie skrywała też swojego niezadowolenia względem ich ostatniego spotkania przed bratem. Tristan wiedział o niej wszystko, czasem rozumiał ją lepiej, niż rozumiała ona siebie sama. Nie miała też powodów, by zachowywać w sekrecie spotkanie na Pokątnej.
Lewa dłoń złapała w palce materiał sukni, szczęśliwie pod stołem, z dala od spojrzenia Alpharda. Nader wszystko, lubiła Muriel, była ciepła i troskliwa, posiadała też bystry umysł i stawiała odpowiednie wnioski. Nie chciała by i ona doświadczyła nieprzyjemności ze strony Blacka. Słowa zabrzmiały jak ostrzeżenie, jednak - mimo ogromnej chęci - nie uniosła brwi ku górze. Gdy na jego twarzy wykwitł uśmiech, sama odpowiedziała podobnym, zerkając w kierunku swojej towarzyszki.
- Oh, mam szczerą nadzieję, lordzie Black, że ten nicpoń szybko się do niego nie zbliży. - powiedziała swobodnie Muriel, nie wyczuwając napięcia, które z każdą chwilą zdawało się gęstnieć. Melisande zaśmiała się lekko unosząc dłoń i układając dłoń na ramieniu koleżanki.
- Winnaś powziąć jedno zdanie na temat syna, kochana. Raz jest nicponiem, raz brzmisz jakby los zesłał ci anioła. - zażartowała swobodnie lady Rosier. Swobodnie. Tak, była jak najdalej od swobody. Potrafiła jednak doskonale grać. Nie spuszczała gardy. Uniosła filiżankę, przenosząc uważne spojrzenie na mężczyznę gdy zasiadał do ich stolika. Czuła, jak jej serce na kilka chwil wstrzymało równy bieg. Podświadomie cicho liczyła na to, że odejdzie dalej - do własnych spraw. Jednak widocznie w dręczeniu jej swoją osobą odnajdywał jakąś przyjemność, a ona nie zamierzała dać mi satysfakcji. Skulić się i odejść, wysłać do walki brata. Była Rosierem, byle Black nie był w stanie był w stanie zająć jej myśli całkowicie i finalnie. Winien się cieszyć, iż poświęciła mu chwilę uwagi. Dziękować za to niebiosom i wszystkim siłom na ziemi. Filiżanka swobodnie i cicho opadła na spodek, który jako pierwszy postawiła na stoliku gdy otwierał usta ponownie.
- To dość nieroztropne podejście. Czas jest stałą niezmienną budującą świat. Nie zwalnia i nie przyśpiesza, nie odnajduje też wrogów i przyjaciół. Zwyczajnie jest, wyznając początek i kres życia wszystkiego. - odparła naturalnie, płynnie, melodyjnym głosem dobywającym się z jej różanych warg. Nie uciekała spojrzeniem. Podjęła tę niewerbalną walkę, którą rozpoczął. Tym razem nie zamierzała dać się zaskoczyć.
- Szczerzę wątpię, by mój brat użył w swojej wypowiedzi słowa ogromne. - odpowiedziała spokojnie, posyłając w jego kierunku uśmiech. Wiedziała, że ich ostatnie spotkanie wytrąciło ją z równowagi mocniej, niźli powinno. A ona, choć sama nie chciała tego przyznać, poświęciła mu więcej myśli niż powinna. Wątpiła jednak, by jej brat podzielił się tym spostrzeżeniem, które dostrzegł, z głównym zainteresowanym. - Więc tak, schlebia sobie lord, lordzie Black. - zgodziła się z nim sięgając ponownie po spodek z filiżanką. Uniosła ją kolejny raz, by napić się ciepłego jeszcze, aromatycznego napoju.
- Mam to szczęście, że moja praca, jest jednocześnie tym, co mnie interesuje. Należę więc do niewielkiego grona, których praca nie męczy. - odpowiadała mu swobodnie dalej. Nadal wytrzymując natarczywe spojrzenie. Czuła niespokojne poruszenie Muriel, jednak miała cichą nadzieję, że ta nie wtrąci się w rozmowę. - Lipcowa Konferencja była dużym sukcesem. Przedstawiliśmy na niej nasz nowy nabytek i odkrycia z nim związane. Więc tak, sądzę, że to kwestia czasu nim znów przyjdzie lordowi usłyszeć o naszych dokonaniach. - dodała posyłając mu łagodny uśmiech. - Nie sądziłam jednak, że interesując lorda dokonania smoczych rezerwatów. - zawyrokowała przekrzywiając lekko głowę w dobrze skonstruowanym zainteresowaniu. Nie interesowało jej jednak nic, co też wąskie, zbyt długie usta miały jej do przekazania. Nie mogła jednak otwarcie go znieważyć, nawet, jeśli ich rody dzieliły negatywne stosunki.
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
– Nie należy winić pani Bliskwick za częstą zmianę zdania w tym przypadku – zaczął jak najbardziej pobłażliwym tonem. – Dzieci to rzecz jasna wielki dar, ale i zarazem obowiązek. Trudno widzieć w nich nieustannie małe anioły, kiedy nieraz zdarza im się dużo napsocić, nieprawdaż? – dopytał uprzejmie, zerkając na towarzyszkę szlachcianki, szykując się nawet na jedną z wielu anegdotek o wybrykach ukochanego szkraba. – Wszyscy przecież byliśmy dziećmi i psociliśmy na różne sposoby.
Nie powrócił myślami do własnych lat dziecięcych, nie chcąc rozpraszać się podczas tego spotkania. Musiał pozostać spokojny, aby nie dać się przypadkiem zaskoczyć żadnym słowem. Zwłaszcza, że za słówka był łapany, co z jednej strony go rozdrażniło, z drugiej zaś rozbawiło z powodu stanowiska, jakie padło.
– Linearne odczucie czasu, jakoby ten nieubłaganie prowadził do kresu, bo nic tak naprawdę nie jest wieczne – podsumował krótki wywód rozmówczyni, po czym przytaknął bez najmniejszego zawahania, uśmiechając się zuchwale, jakby wiedział coś więcej, dostrzegł coś, co znamienita przedmówczyni ewidentnie przeoczyła. – Rozsądne i ponure podejście zarazem, ale rozumiem, dlaczego właśnie takie lady preferuje. Jednak wciąż wierzę, że czas, choć z każdym minionym dniem zbliża nas do śmierci, więcej nam daje, niż zabiera. Czas uczy, pozwala nam dojrzewać, odkrywać, nie tylko być, ale żyć. Nie pogniewam się wcale, jeśli zarzucisz mi nieroztropność, ja i tak czas będę nadal miał za swego druha.
Zależało mu na tym, aby postawić na swoim, mieć zupełnie odmienny pogląd, nawet jeśli narażał się w ten sposób na śmieszność. Mógłby przybliżyć jej teraz teorię cykliczności czasu, ale nie widział w tym sensu, bo w jej oczach już czaił się upór i doza nieprzychylności, choć całkiem zgrabnie maskowana łagodnym ułożeniem rysów twarzy. W tym przypadku niczym nie ryzykował, bo opinia Rosierówny o jego osobie była mu obojętna. Po ich ostatnim spotkaniu był przekonany, że nie zyska już w jej oczach, zaś ona w jego również była stracona. Choć czuł, że w innych okolicznościach mógłby docenić Melisande za jej pracowitość i racjonalność, w tej sytuacji te cechy wręcz go odstręczały. Był w stanie darzyć podziwem kobiety o silnym charakterze, wielokrotnie wspierał swoje kuzynki na drodze samorealizacji. Siostry najbardziej zepsutego spośród wszystkich Rosierów nie potrafił obdarzyć posobną wyrozumiałością. To, że dawała mu odpór, jawnie dowodząc o własnym pomyślunku, było nad wyraz frustrujące.
– Może się panna zdziwić jakich to słów jest skłonny używać jej brat – odparł niby żartobliwie, jednak jego ciemne oczy w jednej chwili zapłonęły złością, gdy tylko wspomniał istne starcie przy bocznym ognisku w ostatni dzień Festiwalu Lata. – Rzekłbym, że władanie językiem wychodzi mu dość ostro. Pomyślałby kto, że poeta powinien być bardziej wprawny w tej sztuce – ostatnie słowa mimowolnie wypowiedział z większym naciskiem, wyraźnie kpiąco, jednak dla zamaskowania negatywnych odczuć uśmiechnął się, co wyszło dość sztucznie, na co nic nie mógł zaradzić. – Czyli pani brat poświadczył nieprawdę, jakoby wspomniała pani o naszym spotkaniu i wrażeniu, jakie na niej wywarłem? – spytał spokojnie, nawet rozkoszując się możliwością zarzucenia Tristanowi kłamstwa. Jakże nie znosił tego człowieka! – A może zadziałał czas i wrażenie osłabło, a nawet zdołało całkiem już wyblaknąć.
Ze spokojem słuchał wywodu o osiągnięciach damy w pracy, niezbyt zapoznany ze szczegółami. Melisande trafiła w punkt, nijak nie interesował się dokonaniami smoczych rezerwatów.
– Lubię wiedzieć jak najwięcej o wszystkim – odrzekł z uprzejmym uśmiechem. – Przy okazji dodam, że nie zależy mi na tym, aby być ekspertem w każdej dziedzinie, to wydaje się nieosiągalne, jednak zawsze lepiej posiadać minimalna wiedzę z każdego obszaru. Poza tym działalność smoczych rezerwatów to, mimo wszystko, wciąż część jakże szerokiej polityki, w której jako ministerialny urzędnik chcąc nie chcąc się obracam.
Sądził, że takie właśnie wyjaśnienie powodów jego ciekawości będzie wystarczające. Zarazem czuł, że rozsądna dama nie da mu się zwieść. Był zainteresowany również innym aspektem funkcjonowania szlachcianki w smoczym rezerwacie.
– Jaką pełnisz pani funkcję w rezerwacie? – spytał bez ogródek. – Rzecz jasna nie toczysz bojów ze smokami, bo skandalem byłoby narażać damę na tak wielkie niebezpieczeństwo. Zatem? Przypadła ci rola reprezentacyjna? Trzymasz pieczę nad badaniami? – spoglądał na nią uważnie, cierpliwie czekając na odpowiedź, postanawiając, że tym razem to on uczepi się jakiegoś słówka użytego niezbyt rozważnie. – Doprawdy, nie wiem jak młode lady są w stanie godzić takie wiele obowiązków. Jestem pełen uznania – zabrzmiał szyderczo. Gdyby te słowa kierował do innej kobiety, w jego głosie nie byłoby tej drażniącej nuty. Chciał ją rozjuszyć i wiedział, że właśnie ta struna będzie podatna na cios.
Nie powrócił myślami do własnych lat dziecięcych, nie chcąc rozpraszać się podczas tego spotkania. Musiał pozostać spokojny, aby nie dać się przypadkiem zaskoczyć żadnym słowem. Zwłaszcza, że za słówka był łapany, co z jednej strony go rozdrażniło, z drugiej zaś rozbawiło z powodu stanowiska, jakie padło.
– Linearne odczucie czasu, jakoby ten nieubłaganie prowadził do kresu, bo nic tak naprawdę nie jest wieczne – podsumował krótki wywód rozmówczyni, po czym przytaknął bez najmniejszego zawahania, uśmiechając się zuchwale, jakby wiedział coś więcej, dostrzegł coś, co znamienita przedmówczyni ewidentnie przeoczyła. – Rozsądne i ponure podejście zarazem, ale rozumiem, dlaczego właśnie takie lady preferuje. Jednak wciąż wierzę, że czas, choć z każdym minionym dniem zbliża nas do śmierci, więcej nam daje, niż zabiera. Czas uczy, pozwala nam dojrzewać, odkrywać, nie tylko być, ale żyć. Nie pogniewam się wcale, jeśli zarzucisz mi nieroztropność, ja i tak czas będę nadal miał za swego druha.
Zależało mu na tym, aby postawić na swoim, mieć zupełnie odmienny pogląd, nawet jeśli narażał się w ten sposób na śmieszność. Mógłby przybliżyć jej teraz teorię cykliczności czasu, ale nie widział w tym sensu, bo w jej oczach już czaił się upór i doza nieprzychylności, choć całkiem zgrabnie maskowana łagodnym ułożeniem rysów twarzy. W tym przypadku niczym nie ryzykował, bo opinia Rosierówny o jego osobie była mu obojętna. Po ich ostatnim spotkaniu był przekonany, że nie zyska już w jej oczach, zaś ona w jego również była stracona. Choć czuł, że w innych okolicznościach mógłby docenić Melisande za jej pracowitość i racjonalność, w tej sytuacji te cechy wręcz go odstręczały. Był w stanie darzyć podziwem kobiety o silnym charakterze, wielokrotnie wspierał swoje kuzynki na drodze samorealizacji. Siostry najbardziej zepsutego spośród wszystkich Rosierów nie potrafił obdarzyć posobną wyrozumiałością. To, że dawała mu odpór, jawnie dowodząc o własnym pomyślunku, było nad wyraz frustrujące.
– Może się panna zdziwić jakich to słów jest skłonny używać jej brat – odparł niby żartobliwie, jednak jego ciemne oczy w jednej chwili zapłonęły złością, gdy tylko wspomniał istne starcie przy bocznym ognisku w ostatni dzień Festiwalu Lata. – Rzekłbym, że władanie językiem wychodzi mu dość ostro. Pomyślałby kto, że poeta powinien być bardziej wprawny w tej sztuce – ostatnie słowa mimowolnie wypowiedział z większym naciskiem, wyraźnie kpiąco, jednak dla zamaskowania negatywnych odczuć uśmiechnął się, co wyszło dość sztucznie, na co nic nie mógł zaradzić. – Czyli pani brat poświadczył nieprawdę, jakoby wspomniała pani o naszym spotkaniu i wrażeniu, jakie na niej wywarłem? – spytał spokojnie, nawet rozkoszując się możliwością zarzucenia Tristanowi kłamstwa. Jakże nie znosił tego człowieka! – A może zadziałał czas i wrażenie osłabło, a nawet zdołało całkiem już wyblaknąć.
Ze spokojem słuchał wywodu o osiągnięciach damy w pracy, niezbyt zapoznany ze szczegółami. Melisande trafiła w punkt, nijak nie interesował się dokonaniami smoczych rezerwatów.
– Lubię wiedzieć jak najwięcej o wszystkim – odrzekł z uprzejmym uśmiechem. – Przy okazji dodam, że nie zależy mi na tym, aby być ekspertem w każdej dziedzinie, to wydaje się nieosiągalne, jednak zawsze lepiej posiadać minimalna wiedzę z każdego obszaru. Poza tym działalność smoczych rezerwatów to, mimo wszystko, wciąż część jakże szerokiej polityki, w której jako ministerialny urzędnik chcąc nie chcąc się obracam.
Sądził, że takie właśnie wyjaśnienie powodów jego ciekawości będzie wystarczające. Zarazem czuł, że rozsądna dama nie da mu się zwieść. Był zainteresowany również innym aspektem funkcjonowania szlachcianki w smoczym rezerwacie.
– Jaką pełnisz pani funkcję w rezerwacie? – spytał bez ogródek. – Rzecz jasna nie toczysz bojów ze smokami, bo skandalem byłoby narażać damę na tak wielkie niebezpieczeństwo. Zatem? Przypadła ci rola reprezentacyjna? Trzymasz pieczę nad badaniami? – spoglądał na nią uważnie, cierpliwie czekając na odpowiedź, postanawiając, że tym razem to on uczepi się jakiegoś słówka użytego niezbyt rozważnie. – Doprawdy, nie wiem jak młode lady są w stanie godzić takie wiele obowiązków. Jestem pełen uznania – zabrzmiał szyderczo. Gdyby te słowa kierował do innej kobiety, w jego głosie nie byłoby tej drażniącej nuty. Chciał ją rozjuszyć i wiedział, że właśnie ta struna będzie podatna na cios.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Pani Bliskwick zaśmiała się na słowa przytakując głową, jednak śmiech ten nosił na sobie znamiona nerwów, które musiała powodować gęstniejąca atmosfera. Melisane tylko mogła sobie próbować wyobrazić jak się czuła, ale i to nie wychodziło jej najlepiej. Skupiona na tym, by tym razem nie dać się podejść nie miała zbyt wielu wolnych chwil, by postawić się w sytuacji siedzącej obok kobiety.
- Cała prawda, lordzie Black. - powiedziała jedynie Muriel, nie sięgając po szereg sytuacji, które doprowadziły ją bliżej siwizny - o czym była całkowicie przekonana. Melisande zacisnęła lekko wargi, nie mówiąc nic w tym temacie. Nie była matką, by móc zrozumieć jednoczesne uwielbienie, jak i naganę mknącą czasem w kierunku syna. Sama wiedziała, że przysporzyła matce wielu problemów - ale nada sądziła, że ta sama wiele z nich wyolbrzymiała. Nie potrafiła więc jej współczuć.
Zmrużyła lekko oczy gdy odezwał się ponownie. Głowa przechyliła się - prawie leniwie - w prawą stronę, a na usta wstąpił grzecznościowych uśmiech w odpowiedzi na ten, który sam jej posłał.
- Bierne akceptowanie zdarzeń, jakoby wszystko co spotyka nas samych obierało taką ścieżkę samo, nie zaś przez decyzje nasze czy innych. - odpowiedziała na jego słowa, unosząc lewą dłonią ku górze spodek, na którym prawą trzymała filiżankę. Uniosła naczynie z napojem, by upić z niego odrobinę herbaty i odstawić ponownie na stolik, przy którym siedzieli. - Naiwne i leniwe podejście. Czas nie daje, i nie odbiera. To nie on uczy, a zdarzenia i ludzie. Dojrzewamy za sprawą czasu, to fakt, ale i gatunkowych uwarunkowań. Czas pozwala na odkrycia, ale popycha nas do nich głód - wiedzy, przygody, potrzeby. By nie tylko być, ale żyć, należy podejmować odpowiednie kroki. Wszak to my decydujemy, o tym co zrobimy z czasem, który - jak sam zauważyłeś, Alphardzie - prowadzi do kresu. To nie czas daje, choć on odbiera. Widzę między tym znaczną różnice, czybyś ty jej nie dostrzegał? - zapytała, nie odejmując od niego spojrzenia. Podbródek trzymała dumnie uniesiony, choć nie na tyle wysoko, by można było posądzić ją o próżną i zapatrzoną samą w siebie. Nie lubiła go, była tego pewna już tego dnia, gdy odezwał się do niej na ulicy Pokątnej. I choć cała jej jednostka nie żywiła chęci, by przebywać w jego obecności dłużej, niż jest to konieczne, możliwość wejścia w dysputę była czymś, czemu nie potrafiła odmówić. Mimo, że ścierali się na różnych płaszczyznach, właśnie zwyczajowe - a może nie tak bardzo - dysputy o czasie zdawały się wciągające. A nawet… przyjemne? Chciał tego, jej poddania się, przyznania mu racji. I gdyby zgadzała się z jego poglądami, niechętnie, ale przyznałby mu rację. Nie upierała się jak bezmózgi olbrzym przy tezach, których prawdziwość została obalona. Gdyby nie posiadła otwartego umysłu, nie byłaby w stanie oddawać się pracy badawczej, raz przesiąknięta powziętymi przekonaniami.
Widziała to, błysk złości, coś jakby ognik, jednak kompletnie różny od radości czy podniecenia, który pojawił się w jego ciemnym spojrzeniu, gdy rozmowa przeniosła się w stronę jej brata. Nie odejmowała spojrzenie próbując połączyć fakty, znaleźć brakujące elementy układanki. Ich rody nigdy nie papały ku sobie miłością, wręcz przeciwnie, więcej w tym było oziębłego akceptowania istnienia tych drugich. Jednak kolejne słowa okraszone zbyt dużą ilością kpiny nie pozostawiały już żadnych złudzeń. Mimo wszystko, nadal nie posiadała istotnego elementu, czegoś co łączyłoby wszystko w całość i odpowiadało na pytania.
- Możliwe, Alphardzie, że nie widział powodu, by łagodzić wypowiadanie słowa. Nie mnie jest jednak wypowiadać się na temat słów, których nie słyszałam. Ani na temat poezji, która od zawsze pozostawała dla mnie niezrozumiałą. - atmosfera między nimi zgęstniała mocniej, wzmacniana chłodnym powiewem, który roztoczyły jego słowa. Łagodny uśmiech nie zszedł z jej twarzy, gdy jasne tęczówkie niezmiennie lustrowało jego twarz. Muriel poruszyła się, jednak nie wypowiedziała nawet słowa, jedynie przerzucając spojrzenie od Alpharda, ku Melisande. - Och, nie, mój brat nie skłamał. Wyraziłam jednak wątpliwość, by użył doboru dokładnie takich słów, jakie przytoczyłeś. - wątpiła, by sądził inaczej. Pamiętała dokładnie wieczór w altanie i rozmowę z bratem. Nie sądziła by Black uważał, iż Tristan był w stanie poddać się plotkom - jeśli jakiekolwiek się pojawiły.
- Godna podziwu postawa. - pochwaliła swobodnie, skinając lekko głowę w geście uznania. Nadal powątpiewała w jego szczere zainteresowanie. Bardziej odpowiednim zdawało jej się zainteresowanie rezerwatem, bowiem należał do nich. Nie zaś dlatego, że lord Black, posiadł niepohamowany głód wiedzy. Postanowiła jednak nie dociekać tego. Informacje o ich osiągnięciach nie należały do spraw poufnych, a nawet - wręcz przeciwnie - były już informacjami publicznymi.
- Rzecz jasna. - zgodziła się, pogłębiając lekko uśmiech, nadal nie odejmowała spojrzenia. Zadowolona z siebie, że tym razem, uzbrojona mocniej, wiedząc odrobinę lepiej, czego się spodziewać. - Przyuczam się do stanowiska dyplomaty, prowadziłam rozmowy z rezerwatem pod władzą Greengrasów, przed ostatnią wyprawą. Dnie spędzam na badaniu smoków, zarówno pod względem behawioralnym, jak i, cóż, bardziej użytkowym.. - odpowiedziała zgodnie z prawdą, mrużąc ledwie zauważalnie oczy. Musiał mieć w tym cel, zdążyła już zauważyć, że w każdym podejmowaniu jakiś miał. Podczas rozmowy z nią, też do czegoś dążył. Choć nie wiedziała, czy pragnie czegoś ponad wyprowadzenia jej poza ramy, które narzuciła sobie sama.
- Dziękuję, lordzie Black. Choć to żadna sztuka, gdy odpowiednio zorganizuje się zadania. - wypowiedziała w jego kierunku melodyjnie kolejne zdania. Zatracili się całkiem w grze, którą tylko oni oboje pojmowali. A może pojedynku. Biedna Muriel siedziała cicho, coraz mocniej speszona tym, jak przebiegała rozmowa. Prawdopodobnie najchętniej opuściłaby miejsce. - A ty, Alphardzie, czym zajmujesz się na co dzień? - zapytała z ciekawością, która zamigotała w jej spojrzeniu. Filiżanka znów uniosła się do jej ust, gdy znalazła chwilę w której oczekiwała na jego odpowiedź. Zatrzymała się jednak w pół gestu. - Nie miałbyś ochoty na filiżankę? - do wcześniejszego, dołączyła kolejne pytanie. Czekała ze spojrzeniem utkwionym w nim.
- Cała prawda, lordzie Black. - powiedziała jedynie Muriel, nie sięgając po szereg sytuacji, które doprowadziły ją bliżej siwizny - o czym była całkowicie przekonana. Melisande zacisnęła lekko wargi, nie mówiąc nic w tym temacie. Nie była matką, by móc zrozumieć jednoczesne uwielbienie, jak i naganę mknącą czasem w kierunku syna. Sama wiedziała, że przysporzyła matce wielu problemów - ale nada sądziła, że ta sama wiele z nich wyolbrzymiała. Nie potrafiła więc jej współczuć.
Zmrużyła lekko oczy gdy odezwał się ponownie. Głowa przechyliła się - prawie leniwie - w prawą stronę, a na usta wstąpił grzecznościowych uśmiech w odpowiedzi na ten, który sam jej posłał.
- Bierne akceptowanie zdarzeń, jakoby wszystko co spotyka nas samych obierało taką ścieżkę samo, nie zaś przez decyzje nasze czy innych. - odpowiedziała na jego słowa, unosząc lewą dłonią ku górze spodek, na którym prawą trzymała filiżankę. Uniosła naczynie z napojem, by upić z niego odrobinę herbaty i odstawić ponownie na stolik, przy którym siedzieli. - Naiwne i leniwe podejście. Czas nie daje, i nie odbiera. To nie on uczy, a zdarzenia i ludzie. Dojrzewamy za sprawą czasu, to fakt, ale i gatunkowych uwarunkowań. Czas pozwala na odkrycia, ale popycha nas do nich głód - wiedzy, przygody, potrzeby. By nie tylko być, ale żyć, należy podejmować odpowiednie kroki. Wszak to my decydujemy, o tym co zrobimy z czasem, który - jak sam zauważyłeś, Alphardzie - prowadzi do kresu. To nie czas daje, choć on odbiera. Widzę między tym znaczną różnice, czybyś ty jej nie dostrzegał? - zapytała, nie odejmując od niego spojrzenia. Podbródek trzymała dumnie uniesiony, choć nie na tyle wysoko, by można było posądzić ją o próżną i zapatrzoną samą w siebie. Nie lubiła go, była tego pewna już tego dnia, gdy odezwał się do niej na ulicy Pokątnej. I choć cała jej jednostka nie żywiła chęci, by przebywać w jego obecności dłużej, niż jest to konieczne, możliwość wejścia w dysputę była czymś, czemu nie potrafiła odmówić. Mimo, że ścierali się na różnych płaszczyznach, właśnie zwyczajowe - a może nie tak bardzo - dysputy o czasie zdawały się wciągające. A nawet… przyjemne? Chciał tego, jej poddania się, przyznania mu racji. I gdyby zgadzała się z jego poglądami, niechętnie, ale przyznałby mu rację. Nie upierała się jak bezmózgi olbrzym przy tezach, których prawdziwość została obalona. Gdyby nie posiadła otwartego umysłu, nie byłaby w stanie oddawać się pracy badawczej, raz przesiąknięta powziętymi przekonaniami.
Widziała to, błysk złości, coś jakby ognik, jednak kompletnie różny od radości czy podniecenia, który pojawił się w jego ciemnym spojrzeniu, gdy rozmowa przeniosła się w stronę jej brata. Nie odejmowała spojrzenie próbując połączyć fakty, znaleźć brakujące elementy układanki. Ich rody nigdy nie papały ku sobie miłością, wręcz przeciwnie, więcej w tym było oziębłego akceptowania istnienia tych drugich. Jednak kolejne słowa okraszone zbyt dużą ilością kpiny nie pozostawiały już żadnych złudzeń. Mimo wszystko, nadal nie posiadała istotnego elementu, czegoś co łączyłoby wszystko w całość i odpowiadało na pytania.
- Możliwe, Alphardzie, że nie widział powodu, by łagodzić wypowiadanie słowa. Nie mnie jest jednak wypowiadać się na temat słów, których nie słyszałam. Ani na temat poezji, która od zawsze pozostawała dla mnie niezrozumiałą. - atmosfera między nimi zgęstniała mocniej, wzmacniana chłodnym powiewem, który roztoczyły jego słowa. Łagodny uśmiech nie zszedł z jej twarzy, gdy jasne tęczówkie niezmiennie lustrowało jego twarz. Muriel poruszyła się, jednak nie wypowiedziała nawet słowa, jedynie przerzucając spojrzenie od Alpharda, ku Melisande. - Och, nie, mój brat nie skłamał. Wyraziłam jednak wątpliwość, by użył doboru dokładnie takich słów, jakie przytoczyłeś. - wątpiła, by sądził inaczej. Pamiętała dokładnie wieczór w altanie i rozmowę z bratem. Nie sądziła by Black uważał, iż Tristan był w stanie poddać się plotkom - jeśli jakiekolwiek się pojawiły.
- Godna podziwu postawa. - pochwaliła swobodnie, skinając lekko głowę w geście uznania. Nadal powątpiewała w jego szczere zainteresowanie. Bardziej odpowiednim zdawało jej się zainteresowanie rezerwatem, bowiem należał do nich. Nie zaś dlatego, że lord Black, posiadł niepohamowany głód wiedzy. Postanowiła jednak nie dociekać tego. Informacje o ich osiągnięciach nie należały do spraw poufnych, a nawet - wręcz przeciwnie - były już informacjami publicznymi.
- Rzecz jasna. - zgodziła się, pogłębiając lekko uśmiech, nadal nie odejmowała spojrzenia. Zadowolona z siebie, że tym razem, uzbrojona mocniej, wiedząc odrobinę lepiej, czego się spodziewać. - Przyuczam się do stanowiska dyplomaty, prowadziłam rozmowy z rezerwatem pod władzą Greengrasów, przed ostatnią wyprawą. Dnie spędzam na badaniu smoków, zarówno pod względem behawioralnym, jak i, cóż, bardziej użytkowym.. - odpowiedziała zgodnie z prawdą, mrużąc ledwie zauważalnie oczy. Musiał mieć w tym cel, zdążyła już zauważyć, że w każdym podejmowaniu jakiś miał. Podczas rozmowy z nią, też do czegoś dążył. Choć nie wiedziała, czy pragnie czegoś ponad wyprowadzenia jej poza ramy, które narzuciła sobie sama.
- Dziękuję, lordzie Black. Choć to żadna sztuka, gdy odpowiednio zorganizuje się zadania. - wypowiedziała w jego kierunku melodyjnie kolejne zdania. Zatracili się całkiem w grze, którą tylko oni oboje pojmowali. A może pojedynku. Biedna Muriel siedziała cicho, coraz mocniej speszona tym, jak przebiegała rozmowa. Prawdopodobnie najchętniej opuściłaby miejsce. - A ty, Alphardzie, czym zajmujesz się na co dzień? - zapytała z ciekawością, która zamigotała w jej spojrzeniu. Filiżanka znów uniosła się do jej ust, gdy znalazła chwilę w której oczekiwała na jego odpowiedź. Zatrzymała się jednak w pół gestu. - Nie miałbyś ochoty na filiżankę? - do wcześniejszego, dołączyła kolejne pytanie. Czekała ze spojrzeniem utkwionym w nim.
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Opozycyjna postawa lady Rosier była nad wyraz irytująca, jednak nie chciał dać tego po sobie poznać, przyznając się przed nią do słabości, jaką w tej chwili był odczuwalny gniew. Choć jego oczy zwęziły się odrobinę z niezadowolenia, na twarzy udało mu się utrzymać uśmiech. W uniesionych kącikach ust skumulowało się wiele kpiny i pogardy, na całe szczęście wciąż niezwerbalizowanej. Tak śmiało zarzuciła mu krótkowzroczność. Nie wybuchł jednak gniewem, w odpowiedzi zarzucając jej impertynencję, przeciwnie, zaśmiał się dźwięcznie, czemu dziwnym trafem towarzyszyła jakaś drobna wesołość. Potyczki słowne już dawno weszły mu w krew na tyle, aby czerpał z nich satysfakcję. W tym przypadku był przekonany o tym, że jakakolwiek oznaka rozbawienia wywrze na Melisande większy wpływ niż silenie się na obojętność.
– Gdzież popełniłem błąd, że me słowa uznane zostały za zrzucanie z siebie odpowiedzialności za własne decyzje? – spytał żartobliwie, w najmniejszym stopniu niespeszony wnikliwym spojrzeniem damy. – Widzę, że wchodzimy w rejony głębokich rozważań, które nawet najznakomitszych filozofów potrafiły wyprowadzić na manowce. Być czy żyć. Początek oraz kres. Narodziny i śmierć. Chyba właśnie dlatego niektórzy twierdzą, że czas również ma swój cykl. Tak jak przyroda, jak ludzkie życie. Wszystko jest powtarzalne. I może z tego wynika fakt istnienia jasnowidzów – przytknął palec do ust, lecz nie skubnął nim wargi. Gest ten udało mu się u lady Rosier podpatrzeć już na Pokątnej, gdy tak jawnie rozważała jego wypowiedzi. – Z własnego doświadczenia wiem, że od takich rozważań szybko może rozboleć głowa. Szkoda by było psuć smak wyśmienitej herbaty – tymi oto słowami odszedł od tematu, mając nadzieje, że zakończył go skutecznie. Wszak było tyle kwestii do poruszenia, jakimi to mógłby celniej ugodzić w postać szlachetnej damy. Kiedy jednak wypłynął temat jej brata, trudniej już było mu udawać, że nie ma w nim żadnej agresji. Wyraz twarzy pani Bliskwick było tego najlepszym odzwierciedleniem. Nie poświęcał jej zbytnie uwagi, jednak kątem oka zerkał na nią bardziej uważnie. Tylko jej obecność utrzymywała jego temperament w ryzach, dzięki czemu nie rzucał bardziej bezpośrednimi, a więc i ostrymi uwagami.
– Jestem po wrażeniem tego, jak dobrze znasz swojego brata – odparł po chwili, chcąc i ten wątek zakończyć jak najszybciej zanim powie o kilka słów za dużo. – To więź godna pozazdroszczenia – dodał jeszcze, rzecz jasna nieszczerze, ponieważ tak właściwie to wcale w nią nie wierzył. Czy Tristan pochwalił się siostrze kochanką? Black nie tyle podejrzewał, był wielce przekonany, że tego nie uczynił.
Nie widział w jej oczach podziwu, zatem nie powinna silić się nawet na te słowa. Wypowiedziała je z premedytacją, nie chcąc w żadnym razie ustępować mu pola, kiedy równie dobrze mogła kpić sobie z niego uprzejmymi słówkami. Sam to przecież czynił, więc nie miał prawa czynić jej wyrzutów. Uważnie wysłuchał jej kolejnych słów, uparcie nie dając dojść do głosu rozsądkowi, który podpowiadał, że lady dobrowolnie decydująca się na wykonywanie jakichkolwiek obowiązków w smoczym rezerwacie z pewnością nie jest zwykłą panną. Za nic miał jej badania smoków.
– Nie sądzisz, że to dość ryzykowne powierzać stanowisko dyplomaty młodej lady? – spytał otwarcie, nie odrywając uważnego spojrzenia ciemnych oczu od jej twarzy, aby nie przegapić żadnej zmiany w jej mimice, nawet tej najmniejszej. – Rzecz jasna nie oceniam twych predyspozycji, pani, bo zapewne zasłużyłaś sobie na tak ważne stanowisko – spróbował rzec pojednawczo, choć w jego uśmiechu było zbyt wiele pobłażliwości, aby nie odczytać tych słów jako kolejnego precyzyjnego ciosu. – Moje pytanie wynika z dylematu dobrze znanego w naszym towarzystwie. Czy będziesz mogła pozostać na tym stanowisku po swym zamążpójściu?
Inwestowanie w osobę, której za jakiś czas przyjdzie opuścić rodzinny dom było nielogiczne. Niektóre rody decydowały się uchować mniej urodziwe panny od zamążpójścia, przydzielając im takie obowiązki, jak pomoc w wychowywaniu najmłodszych latorośli rodu czy też zarządzanie posiadłością. Melisande nie mógł czekać taki los, w końcu nie była garbata, właściwie jej aparycja mogła być uznana za przyjemną dla oka. W każdym razie nie było pewne czy jej mąż aby na pewno pozwoli jej na podobną swobodę co niegdyś ojciec, a teraz brat. A może jednak wybrany dla niej zostanie ktoś wyrozumiały, mężczyzna nie bojący się trzymania przy sobie kobiety rozumnej.
– Pismami i rozmowami w przeróżnych językach – udzielił odpowiedzi na zadane przez nią pytanie bez większego entuzjazmu. Nie musiała udawać, że interesuje ją praca w Ministerstwie Magii, ta przecież mało komu wydawała się fascynująca. Ale Black całkiem dobrze odnajdywał się wśród obszernych dokumentacji i nadętych do granic możliwości ludzi. – W Departamencie Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów ostatnio nie sposób się nudzić – dodał jeszcze, choć nieco od niechcenia, o wiele bardziej chętny do obserwowania oburzenia lady Rosier. Jakże chciałby ujrzeć ją całą czerwoną ze złości, krzyczącą do utraty tchu plugawe epitety. – Już miałem okazję wypić jeden ze wspaniałych naparów pani Figg – przyznał bez zająknięcia, posyłając jeszcze bardziej prowokacyjne spojrzenie Rosierównie spośród tych wszystkich dzisiejszych. Zależało mu na tym, aby wytrącić ją z równowagi.
– Gdzież popełniłem błąd, że me słowa uznane zostały za zrzucanie z siebie odpowiedzialności za własne decyzje? – spytał żartobliwie, w najmniejszym stopniu niespeszony wnikliwym spojrzeniem damy. – Widzę, że wchodzimy w rejony głębokich rozważań, które nawet najznakomitszych filozofów potrafiły wyprowadzić na manowce. Być czy żyć. Początek oraz kres. Narodziny i śmierć. Chyba właśnie dlatego niektórzy twierdzą, że czas również ma swój cykl. Tak jak przyroda, jak ludzkie życie. Wszystko jest powtarzalne. I może z tego wynika fakt istnienia jasnowidzów – przytknął palec do ust, lecz nie skubnął nim wargi. Gest ten udało mu się u lady Rosier podpatrzeć już na Pokątnej, gdy tak jawnie rozważała jego wypowiedzi. – Z własnego doświadczenia wiem, że od takich rozważań szybko może rozboleć głowa. Szkoda by było psuć smak wyśmienitej herbaty – tymi oto słowami odszedł od tematu, mając nadzieje, że zakończył go skutecznie. Wszak było tyle kwestii do poruszenia, jakimi to mógłby celniej ugodzić w postać szlachetnej damy. Kiedy jednak wypłynął temat jej brata, trudniej już było mu udawać, że nie ma w nim żadnej agresji. Wyraz twarzy pani Bliskwick było tego najlepszym odzwierciedleniem. Nie poświęcał jej zbytnie uwagi, jednak kątem oka zerkał na nią bardziej uważnie. Tylko jej obecność utrzymywała jego temperament w ryzach, dzięki czemu nie rzucał bardziej bezpośrednimi, a więc i ostrymi uwagami.
– Jestem po wrażeniem tego, jak dobrze znasz swojego brata – odparł po chwili, chcąc i ten wątek zakończyć jak najszybciej zanim powie o kilka słów za dużo. – To więź godna pozazdroszczenia – dodał jeszcze, rzecz jasna nieszczerze, ponieważ tak właściwie to wcale w nią nie wierzył. Czy Tristan pochwalił się siostrze kochanką? Black nie tyle podejrzewał, był wielce przekonany, że tego nie uczynił.
Nie widział w jej oczach podziwu, zatem nie powinna silić się nawet na te słowa. Wypowiedziała je z premedytacją, nie chcąc w żadnym razie ustępować mu pola, kiedy równie dobrze mogła kpić sobie z niego uprzejmymi słówkami. Sam to przecież czynił, więc nie miał prawa czynić jej wyrzutów. Uważnie wysłuchał jej kolejnych słów, uparcie nie dając dojść do głosu rozsądkowi, który podpowiadał, że lady dobrowolnie decydująca się na wykonywanie jakichkolwiek obowiązków w smoczym rezerwacie z pewnością nie jest zwykłą panną. Za nic miał jej badania smoków.
– Nie sądzisz, że to dość ryzykowne powierzać stanowisko dyplomaty młodej lady? – spytał otwarcie, nie odrywając uważnego spojrzenia ciemnych oczu od jej twarzy, aby nie przegapić żadnej zmiany w jej mimice, nawet tej najmniejszej. – Rzecz jasna nie oceniam twych predyspozycji, pani, bo zapewne zasłużyłaś sobie na tak ważne stanowisko – spróbował rzec pojednawczo, choć w jego uśmiechu było zbyt wiele pobłażliwości, aby nie odczytać tych słów jako kolejnego precyzyjnego ciosu. – Moje pytanie wynika z dylematu dobrze znanego w naszym towarzystwie. Czy będziesz mogła pozostać na tym stanowisku po swym zamążpójściu?
Inwestowanie w osobę, której za jakiś czas przyjdzie opuścić rodzinny dom było nielogiczne. Niektóre rody decydowały się uchować mniej urodziwe panny od zamążpójścia, przydzielając im takie obowiązki, jak pomoc w wychowywaniu najmłodszych latorośli rodu czy też zarządzanie posiadłością. Melisande nie mógł czekać taki los, w końcu nie była garbata, właściwie jej aparycja mogła być uznana za przyjemną dla oka. W każdym razie nie było pewne czy jej mąż aby na pewno pozwoli jej na podobną swobodę co niegdyś ojciec, a teraz brat. A może jednak wybrany dla niej zostanie ktoś wyrozumiały, mężczyzna nie bojący się trzymania przy sobie kobiety rozumnej.
– Pismami i rozmowami w przeróżnych językach – udzielił odpowiedzi na zadane przez nią pytanie bez większego entuzjazmu. Nie musiała udawać, że interesuje ją praca w Ministerstwie Magii, ta przecież mało komu wydawała się fascynująca. Ale Black całkiem dobrze odnajdywał się wśród obszernych dokumentacji i nadętych do granic możliwości ludzi. – W Departamencie Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów ostatnio nie sposób się nudzić – dodał jeszcze, choć nieco od niechcenia, o wiele bardziej chętny do obserwowania oburzenia lady Rosier. Jakże chciałby ujrzeć ją całą czerwoną ze złości, krzyczącą do utraty tchu plugawe epitety. – Już miałem okazję wypić jeden ze wspaniałych naparów pani Figg – przyznał bez zająknięcia, posyłając jeszcze bardziej prowokacyjne spojrzenie Rosierównie spośród tych wszystkich dzisiejszych. Zależało mu na tym, aby wytrącić ją z równowagi.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie, tym razem nie zamierzała dać mu się podejść. Zrobiła to raz, w dobrej wierze, obdarowując go kredytem, który wyraźnie mu się nie należał. A może zwyczajnie takim z którego skorzystać nie chciał. Nie była głupiutką lady, posiadła obszerną wiedzę, miała też analityczny i logiczny umysł. Ostatnim razem udało mu się ją zwyczajnie zaskoczyć. Teraz nie był już tego w stanie zrobić. Uśmiechała się łagodnie w jego kierunku, jednak czuła każdy mięsień który napinał się i pilnował, by ten nie zbladł nawet odrobinę. Daleki był ten uśmiech od tego prawdziwego, zwyczajnego, jednak do perfekcji opanowała prezentowanie go jako tego właściwego. Brodę podtrzymywała wyżej, by zaznaczać samą postawą niezachwianą pewność w swoją własną wartość. Nie ruszało jej jego zachowanie, teraz nie był w stanie już przebić postawione warownie tak łatwo. Element zaskoczenia i próby pojednania ich rodów wypadł mu z dłoni. Nie skrzywiła się, choć jego żartobliwy ton wbijał się w jej uszy szpilkami. Każde jedno słowo zdawało się teraz mocniej znaczyć pogardą.
- Możliwe, że we własnym dobrze słów. - odpowiedziała mu poważnie, zdając się nie poddawać jego żartobliwemu nastrojowi. Sama była daleka od niego i nie sądziła, by on poddawał się niemu aż tak mocno, jak próbował to zrobić. A może rzeczywiście rozbawiły ją głupiutkie słowa niepoważnej lady. Zważyła lekko oczy obserwując jego poczynania. Odsłoniła się ostatnio, gdy pozwoliła by jeden z charakterystycznych dla niej gestów objawił się podczas spotkania z nim. - Ja zaś słyszałam, że z myśleniem - czyli też rozważaniem, jest jak z każdą inną czynnością. Praktyka czyni mistrza, lordzie Black. Może winien lord więcej czasu spędzać na rozmyślaniach praktykując tą czynność, wtedy zaś byłby w stanie lord poświęcać jej więcej czasu, bez wizji migreny ciążącej nieopodal. - podpowiedziała mu usłużnie, uśmiechając się odrobinę szerzej. Broda uniosła się o kilka milimetrów wyżej. Muriel poruszyła się znów niespokojnie. Przekrzywiła głowę lekko w prawą stronę nie spuszczając z niego spojrzenia. Pozwoliła by mówił dalej, nie przerywając mu nawet raz, choć niektóre słowa zdawały się być uplecione specjalnie po to, by dotknąć ją do żywego. Gdy ponownie wspomniał jej brata, gdy wspominał o jej dopasowaniu do zajmowania stanowiska w rezerwacie, spojrzała na zegar wiszący daleko nad jego głową. Dochodziła osiemnasta. Wzrok powrócił w rejony stolika, ale skupił się na jej towarzyszce.
- Muriel, miałaś odebrać syna o szóstej. - powiedziała kobiecie, która od jakiegoś czasu wodziła jedynie spojrzeniem do niej, do Alpharda widocznie czując się coraz mniej pewnie. Nie chciała świadków, nie potrzebowała ich. Choć ceniła Muriel, wolała uniknąć wplątywania jej w to, co mogło się tutaj zdarzyć dalej. A każde jedno słowo którego użył Black mogła przekazać Tristanowi, który - gdyby ona sama nie zdołała - poradziłby sobie z nim tylko sobie znanymi sposobami.
- Oh, oh, rzeczywiście… ale czy? - pytanie zawisło z ust Muriel w powietrzu. Melisande pokręciła spokojnie głową i uśmiechnęła się do niej prawdziwie, choć uśmiech ten niewiele różnił się od tych, które posyłała w kierunku Blacka. Chyba rzeczywiście opanowała je już do perfekcji. Zapewniła ją, że nic jej się nie stanie a w razie kłopotów lord z pewnością ją wesprze. Muriel z powątpiewającą miną zebrała się, żegnając z dwójką, która pozostała sama.
- Nie, Alphardzie. - podjęła dalej dyskusję. - Nie sądzę. - ucięła krótko nie widząc sensu w tłumaczeniu mu tego, że oni - Rosierzy - nie rzucają się ślepo i nie podejmują pochopnych decyzji. Że jej stanowisko - to które miała otrzymać - nie miało być od razu tylko i całkowicie jej. Smokolog, który teraz je piastował, miał jeszcze kilka lat spokojnej pracy. W tym czasie ona mogła nauczyć się wszystkiego, urodzić dzieci i powrócić do pracy. Uniosła filiżankę do ust i napiła się z niej.
- Jakieś ciekawe sytuacje? - zapytała z zainteresowaniem, które wykwitło na jej twarzy. Była zwyczajnie ciekawa, jednak nie zamierzała dać się podnieść. Nie dzisiaj i nie jemu.
Zwłaszcza nie jemu.
- Możliwe, że we własnym dobrze słów. - odpowiedziała mu poważnie, zdając się nie poddawać jego żartobliwemu nastrojowi. Sama była daleka od niego i nie sądziła, by on poddawał się niemu aż tak mocno, jak próbował to zrobić. A może rzeczywiście rozbawiły ją głupiutkie słowa niepoważnej lady. Zważyła lekko oczy obserwując jego poczynania. Odsłoniła się ostatnio, gdy pozwoliła by jeden z charakterystycznych dla niej gestów objawił się podczas spotkania z nim. - Ja zaś słyszałam, że z myśleniem - czyli też rozważaniem, jest jak z każdą inną czynnością. Praktyka czyni mistrza, lordzie Black. Może winien lord więcej czasu spędzać na rozmyślaniach praktykując tą czynność, wtedy zaś byłby w stanie lord poświęcać jej więcej czasu, bez wizji migreny ciążącej nieopodal. - podpowiedziała mu usłużnie, uśmiechając się odrobinę szerzej. Broda uniosła się o kilka milimetrów wyżej. Muriel poruszyła się znów niespokojnie. Przekrzywiła głowę lekko w prawą stronę nie spuszczając z niego spojrzenia. Pozwoliła by mówił dalej, nie przerywając mu nawet raz, choć niektóre słowa zdawały się być uplecione specjalnie po to, by dotknąć ją do żywego. Gdy ponownie wspomniał jej brata, gdy wspominał o jej dopasowaniu do zajmowania stanowiska w rezerwacie, spojrzała na zegar wiszący daleko nad jego głową. Dochodziła osiemnasta. Wzrok powrócił w rejony stolika, ale skupił się na jej towarzyszce.
- Muriel, miałaś odebrać syna o szóstej. - powiedziała kobiecie, która od jakiegoś czasu wodziła jedynie spojrzeniem do niej, do Alpharda widocznie czując się coraz mniej pewnie. Nie chciała świadków, nie potrzebowała ich. Choć ceniła Muriel, wolała uniknąć wplątywania jej w to, co mogło się tutaj zdarzyć dalej. A każde jedno słowo którego użył Black mogła przekazać Tristanowi, który - gdyby ona sama nie zdołała - poradziłby sobie z nim tylko sobie znanymi sposobami.
- Oh, oh, rzeczywiście… ale czy? - pytanie zawisło z ust Muriel w powietrzu. Melisande pokręciła spokojnie głową i uśmiechnęła się do niej prawdziwie, choć uśmiech ten niewiele różnił się od tych, które posyłała w kierunku Blacka. Chyba rzeczywiście opanowała je już do perfekcji. Zapewniła ją, że nic jej się nie stanie a w razie kłopotów lord z pewnością ją wesprze. Muriel z powątpiewającą miną zebrała się, żegnając z dwójką, która pozostała sama.
- Nie, Alphardzie. - podjęła dalej dyskusję. - Nie sądzę. - ucięła krótko nie widząc sensu w tłumaczeniu mu tego, że oni - Rosierzy - nie rzucają się ślepo i nie podejmują pochopnych decyzji. Że jej stanowisko - to które miała otrzymać - nie miało być od razu tylko i całkowicie jej. Smokolog, który teraz je piastował, miał jeszcze kilka lat spokojnej pracy. W tym czasie ona mogła nauczyć się wszystkiego, urodzić dzieci i powrócić do pracy. Uniosła filiżankę do ust i napiła się z niej.
- Jakieś ciekawe sytuacje? - zapytała z zainteresowaniem, które wykwitło na jej twarzy. Była zwyczajnie ciekawa, jednak nie zamierzała dać się podnieść. Nie dzisiaj i nie jemu.
Zwłaszcza nie jemu.
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Uśmiechnął się pobłażliwie, gdy usłyszał, czy przyszło mu zawinić, nawet jeśli pytanie zadał po prostu prześmiewczo, co czyniło je również retorycznym. Szlachetna dama jednak zdecydowała się odpowiedzieć, łatwo sięgając po zuchwałość, którą werbalizowała w każdy możliwy sposób. Rozpoczęła szarżę na rozmówcę, wytykając mu brak pomyślunku przy konstruowaniu zdań i właściwie nie tylko. Alphard jednak nie zrażał się, za nic mając opinię kolczastej lady, w swym pogardliwym stosunku niezwykle podobnej do brata. Uparcie jednak unikał myśli o Tristanie, z którym już zawsze wiązać będzie w jakiś sposób Deirdre przede wszystkim. To nie powinno być jego zmartwienie i już nie było. Wolał nie rozbudzać w sobie złości tymi szczegółami.
– Jako gorliwy myśliciel wiem, że niekiedy lepiej przerwać własne rozważania – odparł na jej zarzut spokojnie, nie dając się ponieść emocjom przez jej śmieszny zarzut rzucony w formie przyjacielskiej porady, za którą podziękować nie miał najmniejszego zamiaru nawet żartobliwym tonem, zwyczajnie kontynuując swoje kpiny. – A już tym bardziej pewnych myśli nie należy wypowiadać, jeśli nie ma się wiedzy, talentu do przemawiania i przede wszystkim taktu, lady Rosier – dodał z uśmiechem na ustach, rzecz jasna fałszywym, choć prezentował się nienagannie, dopracowywany do perfekcji przez lata w ministerialnych pomieszczeniach, gdzie słowna szermierka była nieodłącznym elementem codzienności. – Na całe szczęście my, jako osoby obyte i po przyjęciu gruntownych nauk, możemy zarówno śmiało myśleć, jak i mówić, i wypada czynić to tylko w takiej kolejności – na koniec rzekł niby pojednawczo, gdy w rzeczywistości miał jak najbardziej pogardliwy stosunek do damy i jej wszystkich słów, zwłaszcza tych, co padły pod jego adresem.
Nie okazał irytacji, gdy Melisande ewidentnie swe spojrzenie skupiła na tarczy zegara. Czyżby już nużyło ją to spotkanie? Jakiż to był nieelegancki gest, doprawdy. Ale był w stanie jej wybaczyć ten przejaw lekceważenia, gdy tylko zdecydowała się uprzejmie odesłać czarownicę, co było mocno zaskakującym krokiem. Black z pewnym zaciekawieniem spojrzał na Muriel, tak bardzo lojalną i wielce niepewną. – Nie chcemy skazywać pani syna na dłuższe oczekiwanie ukochanej matki – dodał ze swojej strony, lecz nie wierzył, że to ten argument zaważył na decyzji kobiety, która po prostu usłuchała szlachcianki. Nie wspomniał też nic o zobowiązaniu się do zapewnienia lady Rosier bezpiecznego powrotu. Tego nie odmówiłby pannie, choć szczerze za nią nie przepadał.
– Warto się dowiedzieć, co sądzić będzie przyszły mąż – zalecił jej bardzo kulturalnie, lecz wypowiedź w kobiecym umyśle z pewnością zabrzmiała zajadle. Na to zresztą liczył, ten jeden raz z lubością wykorzystując fakt, że kobiety w prawie każdej sferze życia zależne były od współmałżonka. Ale przede wszystkim osobiście godził w Melisande, wszak nie słyszał o tym, żeby ta była zaręczona. Choć właściwie specjalnie nie dociekał, a pierścionka zaręczynowego na palcu nie widział.
– Ależ oczywiście – oznajmił z doskonale udawanym entuzjazmem. – Jeden z pracowników francuskiej ambasady został otruty, ale, na całe szczęście, okazało się, że to sprawka kochanki a nie zabójcy którejś służby wywiadowczej – choć nie wszyscy dowierzali tej wersji z kochanką, to jednak pozostawało zrozumiałe. O sprawie nie był głośno, Prorok pod naciskami ograniczył się do jednej krótkiej wzmianki na ten temat. – Jest też wieloletnia plotka o smoczym jaju trzymanym w rumuńskiej ambasadzie. Lecz brytyjskie służby mają związane ręce – jakakolwiek wzmianka o smoczym jaju wydawała mu się adekwatna, skoro smoki były wielką pasją rozmówczyni. – Czy życzysz sobie, lady, abym rzeczywiście zaangażował się w jej powrót do domu? – spytał otwarcie, bez zająknięcia, posyłając jej przenikliwe spojrzenie, okazując swą niechęć do tego pomysłu. Dał jej znak, że chętnie już zakończy to spotkanie. Gdyby jednak tego sobie zażyczyła, spełniłby jej wolę i dopilnował, aby nie stała jej się krzywda w drodze powrotnej.
– Jako gorliwy myśliciel wiem, że niekiedy lepiej przerwać własne rozważania – odparł na jej zarzut spokojnie, nie dając się ponieść emocjom przez jej śmieszny zarzut rzucony w formie przyjacielskiej porady, za którą podziękować nie miał najmniejszego zamiaru nawet żartobliwym tonem, zwyczajnie kontynuując swoje kpiny. – A już tym bardziej pewnych myśli nie należy wypowiadać, jeśli nie ma się wiedzy, talentu do przemawiania i przede wszystkim taktu, lady Rosier – dodał z uśmiechem na ustach, rzecz jasna fałszywym, choć prezentował się nienagannie, dopracowywany do perfekcji przez lata w ministerialnych pomieszczeniach, gdzie słowna szermierka była nieodłącznym elementem codzienności. – Na całe szczęście my, jako osoby obyte i po przyjęciu gruntownych nauk, możemy zarówno śmiało myśleć, jak i mówić, i wypada czynić to tylko w takiej kolejności – na koniec rzekł niby pojednawczo, gdy w rzeczywistości miał jak najbardziej pogardliwy stosunek do damy i jej wszystkich słów, zwłaszcza tych, co padły pod jego adresem.
Nie okazał irytacji, gdy Melisande ewidentnie swe spojrzenie skupiła na tarczy zegara. Czyżby już nużyło ją to spotkanie? Jakiż to był nieelegancki gest, doprawdy. Ale był w stanie jej wybaczyć ten przejaw lekceważenia, gdy tylko zdecydowała się uprzejmie odesłać czarownicę, co było mocno zaskakującym krokiem. Black z pewnym zaciekawieniem spojrzał na Muriel, tak bardzo lojalną i wielce niepewną. – Nie chcemy skazywać pani syna na dłuższe oczekiwanie ukochanej matki – dodał ze swojej strony, lecz nie wierzył, że to ten argument zaważył na decyzji kobiety, która po prostu usłuchała szlachcianki. Nie wspomniał też nic o zobowiązaniu się do zapewnienia lady Rosier bezpiecznego powrotu. Tego nie odmówiłby pannie, choć szczerze za nią nie przepadał.
– Warto się dowiedzieć, co sądzić będzie przyszły mąż – zalecił jej bardzo kulturalnie, lecz wypowiedź w kobiecym umyśle z pewnością zabrzmiała zajadle. Na to zresztą liczył, ten jeden raz z lubością wykorzystując fakt, że kobiety w prawie każdej sferze życia zależne były od współmałżonka. Ale przede wszystkim osobiście godził w Melisande, wszak nie słyszał o tym, żeby ta była zaręczona. Choć właściwie specjalnie nie dociekał, a pierścionka zaręczynowego na palcu nie widział.
– Ależ oczywiście – oznajmił z doskonale udawanym entuzjazmem. – Jeden z pracowników francuskiej ambasady został otruty, ale, na całe szczęście, okazało się, że to sprawka kochanki a nie zabójcy którejś służby wywiadowczej – choć nie wszyscy dowierzali tej wersji z kochanką, to jednak pozostawało zrozumiałe. O sprawie nie był głośno, Prorok pod naciskami ograniczył się do jednej krótkiej wzmianki na ten temat. – Jest też wieloletnia plotka o smoczym jaju trzymanym w rumuńskiej ambasadzie. Lecz brytyjskie służby mają związane ręce – jakakolwiek wzmianka o smoczym jaju wydawała mu się adekwatna, skoro smoki były wielką pasją rozmówczyni. – Czy życzysz sobie, lady, abym rzeczywiście zaangażował się w jej powrót do domu? – spytał otwarcie, bez zająknięcia, posyłając jej przenikliwe spojrzenie, okazując swą niechęć do tego pomysłu. Dał jej znak, że chętnie już zakończy to spotkanie. Gdyby jednak tego sobie zażyczyła, spełniłby jej wolę i dopilnował, aby nie stała jej się krzywda w drodze powrotnej.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Drażnił ją, nie tylko własną postawą, zachowaniem i słowami, ale czymś innym, nienazwanym, czymś co wbijało się nieprzyjemnie w jej logiczną naturę. Nadal brakowało jej informacji, które pozwoliłby jej rozwiązać zagadkę, a może bardziej problem, którym zdawał się siedzący naprzeciw niej Black. Drugi raz postanowił podejść do niej tylko w sobie wiadomym celu, jednak tym razem nie krył się z własnymi odczuciami w jej kierunku, a może w kierunku wszystkich Rosierów. Uśmiechała się jednak w jej kierunku lekko i przyjemnie, łagodnie, nie pozwalając by na gładkiej twarzy pojawiło się coś innego. Finalnie, jak nikt inny nadawał się do ćwiczenia nad panowaniem nad własnymi rysami. Jego kolejne słowa zmieniły jej uśmiech, teraz zdawał się mocniej pobłażliwy. Musiała przyznać, że wiedział jak dobierać słowa, potrafił kpić też nie gorzej. Ale nie mógł jej dotknąć tym razem. Wtedy nie spodziewała się tego, dzisiaj zaś nie oczekiwała niczego, poza atakiem.
- Zatrważa mnie myśl, jak mogłaby wyglądać ta rozmowa, gdyby było inaczej. - zgodziła się z nim usłużnie, choć wiedziała jak wiele kpiny i jadu w jego słowach skierowanych było w jej stronę i umyślnie ukrytych między słowami. Zwróciła się zaraz w kierunku znajomej kobiety, wiedząc, że nie jest jej wygodnie w miejscu w którym się znalazła, a samo spotkanie rzeczywiście przeciągnęło się w czasie. Miała plany, a może bardziej zobowiązania. Nieodpowiednim było ją zatrzymywać na miejscu. Była w stanie poradzić sobie z Alphardem sama, nader wszystko był jedynie Blackiem. Ona zaś była potomkinią Mahaut, klejnotem w różanej kronie. Powinien być wdzięczny iż wspaniałomyślnie w ogóle wypowiada w jego kierunku słowa.
- To nie lorda zmartwienie, ale mogę cię zapewnić Alphardzie, że nikt kto nie będzie posiadał poszanowania do naszego dziedzictwa i moich umiejętności nie jest godzien przyjęcia mnie pod swoją opiekę. - powiedziała w jego kierunku spokojnie, ale pewnie. ich kobiety były silne, potrafiły dojść do tego, co planowały wykorzystując przy tym swoje własne umiejętności. Jej matki bał się nie jeden mężczyzna, Fantine doskonale wiedziała jak wodzić ich za nos, by robili, to co chciała. Melisande zaś była typem obserwatora, badacza, wyciągała wnioski i na ich podstawie pracowała. Żadna z nich nie zgodziłabym się jednak na mniej. A Tristan nigdy nie pozwoliłby by, by mniej dostały. Zasługiwały na wszystko, co najlepsze.
Skinęła lekko głową na jego kolejne słowa, unosząc filiżankę do ust i upijając odrobinę letniego napoju. Odstawiła ją na spodek, a spodek na stoliczek przed sobą.
- Trucizny od zawsze były przyjaciółkami kobiet. - stwierdziła jedynie unosząc leniwie kącik ust ku górze. Działały po cichu i przeważnie powoli. Potrzeba było do nich cierpliwości, ale nie brudziły rąk. Dobrze podane ofierze mogły nawet nie być w stanie doprowadzić do właściwego winowajcy. Podane kilka razy z rąk do rąk do rąk, bezimienne zlecenie, lub prośba do mężczyzny gotowego oddać za nią życie. Miły całe spectrum możliwości, gdyby Melisande pragnęła kogoś śmierci, mogłaby to zorganizować sama, miała też oparcie w bracie, była pewna, że doprowadziłby sprawę do końca, zgodnie z jej życzeniem. Do tej pory nikt nie naraził się jej tak otwarcie, jednak Black z każdym mijającym dniem zdawał się wręcz pchać w ramiona kościstej kochanki. - Wierze faktom, nie plotkom. Gdyby te drugie posiadały w sobie rzeczywistą prawdę, w tej chwili przemierzałabym świat na grzbiecie jednego z naszych albionow. - po jego kolejnym pytaniu zmarszczyła na krótką chwilę nos, a potem pokręciła głową. - Nie. - zawyrokowała podnosząc się, nie ściągała z niego o spojrzenia. - Zawiodłam się na tobie, Alphardzie. Sądziłam, że jesteśmy w stanie przejść nad rodowymi niesnaskami i zadbać by nasze dzieci mogły żyć ze sobą w zgodzie, walcząc z właściwym wrogiem. Myliłam się, jednak po Blacku nie należało spodziewać się czegoś więcej. - nałożyła na ramiona płaszcza w rodowych barwach. Nie lubiła przyznawać się do błędu, ale za ten jeden musiała sama wziąć odpowiedzialność. Ruszyła w kierunku wyjścia zastanawiając się, czy powie w jej kierunku coś jeszcze. Jednak nic nie zatrzymało jej przed wyjściem. Opuściła Herbaciarnię Pani Figg i za drzwiami odetchnęła lekko, by zaraz udać się w kierunku swojego dworu.
| zt
- Zatrważa mnie myśl, jak mogłaby wyglądać ta rozmowa, gdyby było inaczej. - zgodziła się z nim usłużnie, choć wiedziała jak wiele kpiny i jadu w jego słowach skierowanych było w jej stronę i umyślnie ukrytych między słowami. Zwróciła się zaraz w kierunku znajomej kobiety, wiedząc, że nie jest jej wygodnie w miejscu w którym się znalazła, a samo spotkanie rzeczywiście przeciągnęło się w czasie. Miała plany, a może bardziej zobowiązania. Nieodpowiednim było ją zatrzymywać na miejscu. Była w stanie poradzić sobie z Alphardem sama, nader wszystko był jedynie Blackiem. Ona zaś była potomkinią Mahaut, klejnotem w różanej kronie. Powinien być wdzięczny iż wspaniałomyślnie w ogóle wypowiada w jego kierunku słowa.
- To nie lorda zmartwienie, ale mogę cię zapewnić Alphardzie, że nikt kto nie będzie posiadał poszanowania do naszego dziedzictwa i moich umiejętności nie jest godzien przyjęcia mnie pod swoją opiekę. - powiedziała w jego kierunku spokojnie, ale pewnie. ich kobiety były silne, potrafiły dojść do tego, co planowały wykorzystując przy tym swoje własne umiejętności. Jej matki bał się nie jeden mężczyzna, Fantine doskonale wiedziała jak wodzić ich za nos, by robili, to co chciała. Melisande zaś była typem obserwatora, badacza, wyciągała wnioski i na ich podstawie pracowała. Żadna z nich nie zgodziłabym się jednak na mniej. A Tristan nigdy nie pozwoliłby by, by mniej dostały. Zasługiwały na wszystko, co najlepsze.
Skinęła lekko głową na jego kolejne słowa, unosząc filiżankę do ust i upijając odrobinę letniego napoju. Odstawiła ją na spodek, a spodek na stoliczek przed sobą.
- Trucizny od zawsze były przyjaciółkami kobiet. - stwierdziła jedynie unosząc leniwie kącik ust ku górze. Działały po cichu i przeważnie powoli. Potrzeba było do nich cierpliwości, ale nie brudziły rąk. Dobrze podane ofierze mogły nawet nie być w stanie doprowadzić do właściwego winowajcy. Podane kilka razy z rąk do rąk do rąk, bezimienne zlecenie, lub prośba do mężczyzny gotowego oddać za nią życie. Miły całe spectrum możliwości, gdyby Melisande pragnęła kogoś śmierci, mogłaby to zorganizować sama, miała też oparcie w bracie, była pewna, że doprowadziłby sprawę do końca, zgodnie z jej życzeniem. Do tej pory nikt nie naraził się jej tak otwarcie, jednak Black z każdym mijającym dniem zdawał się wręcz pchać w ramiona kościstej kochanki. - Wierze faktom, nie plotkom. Gdyby te drugie posiadały w sobie rzeczywistą prawdę, w tej chwili przemierzałabym świat na grzbiecie jednego z naszych albionow. - po jego kolejnym pytaniu zmarszczyła na krótką chwilę nos, a potem pokręciła głową. - Nie. - zawyrokowała podnosząc się, nie ściągała z niego o spojrzenia. - Zawiodłam się na tobie, Alphardzie. Sądziłam, że jesteśmy w stanie przejść nad rodowymi niesnaskami i zadbać by nasze dzieci mogły żyć ze sobą w zgodzie, walcząc z właściwym wrogiem. Myliłam się, jednak po Blacku nie należało spodziewać się czegoś więcej. - nałożyła na ramiona płaszcza w rodowych barwach. Nie lubiła przyznawać się do błędu, ale za ten jeden musiała sama wziąć odpowiedzialność. Ruszyła w kierunku wyjścia zastanawiając się, czy powie w jej kierunku coś jeszcze. Jednak nic nie zatrzymało jej przed wyjściem. Opuściła Herbaciarnię Pani Figg i za drzwiami odetchnęła lekko, by zaraz udać się w kierunku swojego dworu.
| zt
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nie wydawała się dotknięta, czym dobitnie zbywała wszystkie jego wysiłki poczynione właśnie w tym celu, aby poczuła się znieważona słowami. Operował słowami tak mocno wieloznacznymi, aby uniknąć zarzutów o bezczelność i chamstwo. Melisande pozostawała niewzruszona i odważnie odpowiadała równie błyskotliwymi komentarzami, próbując nacisnąć na najbardziej czułe punkty. Dawała z siebie wszystko, wcale nie chybiając tak często. Waleczne usposobienie u kobiet zawsze mu imponowało, lecz u Rosier… Doprawdy, wywoływała w nim frustrację, złościła, lecz nie byłby w stanie odmówić jej uroku, kiedy tak uparcie dotrzymywała mu kroku w słownej potyczce. Ciemne oczy Blacka nie taiły wcale niechęci, ale obecny w nich błysk nie był jeszcze furią.
Zatrważa mnie myśl, jak mogłaby wyglądać ta rozmowa, gdyby było inaczej. Przez chwilę walczył ze sobą, jednak ostatecznie poniósł porażkę i oto ułożył ust w subtelnym uśmiechu, szczerze rozbawiony tą uwagę. Choć lady Rosier słowa te wypowiedziała z wyraźnie pobrzmiewającą w jej melodyjnym głosie kpiną, to jednak było w nich również tyle charakteru, który zawsze w sobie cenił, że nie potrafił być całkowicie obojętny na taką formę zajadłości. Dziwnym trafem rozbawiła go i przez kilka sekund uczucie to pozbawione było złośliwości, po prostu sobie było. Jednak szybko powrócili do kąśliwości.
Z jednej strony był pod wrażeniem opanowania Melisande, która zachowywała się nienagannie, kiedy w pełni świadomie kontrolowała wszystkie swoje odruchy. Panowała nad tym, aby nie skubać się po wardze, jak i trzymać wyprostowaną dumnie sylwetkę. Jej wyniosłość sięgnęła apogeum wówczas, gdy śmiało stwierdziła, że nie zostanie oddana byle komu na żonę, a przy boku mężczyzny nie będzie jedynie ozdobą – posłuszną i bezmyślną jak przedmiot. Był bliski pogardliwego parsknięcia, na całe szczęście zdołał się powstrzymać.
Wymienienie kilku ciekawych przypadków z pracy wcale nie było ekscytujące. Za to badanie reakcji szlachetnej damy zajmował jego myśli, dawało mu możliwość poznanie jej słabości. Okazywała mu pogardę całą sobą i do tego przecież od początku dążył, ale nie był z tego faktu zadowolony. Nic o nim nie wiedziała i za nic w świecie nie dałby się jej bliżej poznać. To on nią gardził i powinna czuć się tym wstrząśnięta, powinno zadawać jej to najprawdziwszą boleść.
Jej odpowiedź nie zaskoczyła go, choć ta stanowczość, co wkradła się do jej głosu, zabrzmiała niebywale kategorycznie. A potem zaczęła rzucać słowami tak zaskakującymi, że aż uniósł nieco wyżej brew w wyrazie zdumienia. Potem zaś westchnął ciężko, kręcąc przy tym głową z rozczarowaniem, nie siląc się na konstruowanie odpowiedzi mającej ratować jego opinię w oczach Rosierówny.
– Bezpiecznej drogi, lady Rosier – rzucił za nią w ramach pożegnania. Odczekał chwilę i w końcu sam opuścił lokal bez żalu czy wyrzutów sumienia, bo te zazwyczaj dopadają go nocą, gdy już próbuje złożyć się do snu.
| z tematu
Zatrważa mnie myśl, jak mogłaby wyglądać ta rozmowa, gdyby było inaczej. Przez chwilę walczył ze sobą, jednak ostatecznie poniósł porażkę i oto ułożył ust w subtelnym uśmiechu, szczerze rozbawiony tą uwagę. Choć lady Rosier słowa te wypowiedziała z wyraźnie pobrzmiewającą w jej melodyjnym głosie kpiną, to jednak było w nich również tyle charakteru, który zawsze w sobie cenił, że nie potrafił być całkowicie obojętny na taką formę zajadłości. Dziwnym trafem rozbawiła go i przez kilka sekund uczucie to pozbawione było złośliwości, po prostu sobie było. Jednak szybko powrócili do kąśliwości.
Z jednej strony był pod wrażeniem opanowania Melisande, która zachowywała się nienagannie, kiedy w pełni świadomie kontrolowała wszystkie swoje odruchy. Panowała nad tym, aby nie skubać się po wardze, jak i trzymać wyprostowaną dumnie sylwetkę. Jej wyniosłość sięgnęła apogeum wówczas, gdy śmiało stwierdziła, że nie zostanie oddana byle komu na żonę, a przy boku mężczyzny nie będzie jedynie ozdobą – posłuszną i bezmyślną jak przedmiot. Był bliski pogardliwego parsknięcia, na całe szczęście zdołał się powstrzymać.
Wymienienie kilku ciekawych przypadków z pracy wcale nie było ekscytujące. Za to badanie reakcji szlachetnej damy zajmował jego myśli, dawało mu możliwość poznanie jej słabości. Okazywała mu pogardę całą sobą i do tego przecież od początku dążył, ale nie był z tego faktu zadowolony. Nic o nim nie wiedziała i za nic w świecie nie dałby się jej bliżej poznać. To on nią gardził i powinna czuć się tym wstrząśnięta, powinno zadawać jej to najprawdziwszą boleść.
Jej odpowiedź nie zaskoczyła go, choć ta stanowczość, co wkradła się do jej głosu, zabrzmiała niebywale kategorycznie. A potem zaczęła rzucać słowami tak zaskakującymi, że aż uniósł nieco wyżej brew w wyrazie zdumienia. Potem zaś westchnął ciężko, kręcąc przy tym głową z rozczarowaniem, nie siląc się na konstruowanie odpowiedzi mającej ratować jego opinię w oczach Rosierówny.
– Bezpiecznej drogi, lady Rosier – rzucił za nią w ramach pożegnania. Odczekał chwilę i w końcu sam opuścił lokal bez żalu czy wyrzutów sumienia, bo te zazwyczaj dopadają go nocą, gdy już próbuje złożyć się do snu.
| z tematu
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
13 grudnia
Zajęła miejsce w pięknie rozświetlonym kącie. Nie nastał jeszcze wieczór, ale na zewnątrz przygasało światło burzowego dnia. Popołudnie w herbaciarni stanowić miało początek kilkudniowej i zarazem ostatniej wizyty Belli w Londynie przed świętami. Wyobrażała sobie, że spędzi ten czas, kupując prezenty dla bliskich i zwiedzając nieodkryte dotąd zakamarki miasta. Nigdy wcześniej nie była w tej kawiarence, ale słyszała od jednej ze szlachcianek, że to dość dyskretne i urocze miejsce. Już od progu poczuła woń kolorowych kwiatów, z których zapewne parzono tutaj herbatkę. Nie wyobrażała sobie spotykać się z Lucindą gdzieś po omacku, pod osłoną mroku i tajemnicy – jak z Alexandrem. Wspomnienie kuzyna mimowolnie rozproszyło błąkający się wcześniej po ustach Belli uśmiech. Tęskniła, ale obawiała się, że może nigdy więcej go nie zobaczy. Ojciec od jakiegoś czasu przyglądał się jej baczniej i kręcił nosem na kolejne pomysły podróży do Londynu i okolic. Nie mogłaby jednak odmówić sobie ujrzenia tych kolorowych uliczek na chwilę przed najwspanialszymi świętami. Szczególnie magiczne dzielnice jawiły jej się jako zaklęte miejsca przystrojone migoczącymi światełkami i pachnącymi gałązkami świerków. Isabella umiała obejść srogość ojcowskiego spojrzenia, wiedziała, co powinna mówić i jak się zachowywać. Wciąż była ukochaną córka, ale usprawiedliwianie swoich kaprysów okazywało się coraz trudniejsze. Dlatego wspomnienie ciotki mieszkającej w eleganckiej dzielnicy stolicy rozpaliło nowy pomysł i tak była tu dziś, oczekując Lucindy.
Z zachwytem oglądała wymyślny wystrój herbaciarni. Słyszała też, że w tym miejscu serwowano napoje o szczególnych właściwościach. Nie była jednak pewna, czy wspólnie z kuzynką będą miały okazję, aby ich dzisiaj spróbować. Tak wiele chciała jej opowiedzieć, ale i z niemniejszą niecierpliwością pragnęła usłyszeć i jej historii. Ród Selwynów w ostatnim czasie wstąpił na nową ścieżkę i porzucił dawne przyrzeczenia. Wielki płomień buchał w oczach lady Morgany, ale Isabella nie była pewna, czy nie rozpłynie się on w powietrzu wraz z większym podmuchem. Gubiła się, nie znajdując oparcia w nikim bliskim. Dlatego zdecydowała się zawrzeć kilka nowych znajomości, dlatego z nieco drżącą dłonią kreśliła list do rodzin spoglądających na Selwynów dotąd z odrazą. Szukała odpowiedzi, ale wciąż nie mogła ich odnaleźć. Zastanawiała się, kim jest i co powinna czuć. Pytano ją o poglądy, poszukiwano w niej śladów nowej politycznej myśli, ale dość niepewnie odważyła się o tym rozmyślać, a co dopiero na głos wyrażać zdanie przesycone wątpliwościami. Tak wiele się wydarzyło w ostatnim czasie, tak wiele fałszywych i sztucznie pogodnych oczu przyglądało się jej. Chociaż nie bladł ten uśmiech, chociaż nie gasła jej Selwynowa iskra, to jednak czuła niepokój. Wierzyła, że spotkanie z bliską osobą mogłoby rozproszyć te myśli, a może Lucinda znała odpowiedzi, których potrzebowała Isabella?
Nie chciała utonąć w tych ponurych rozważaniach, którymi mimowolnie wypełniała chwilę oczekiwania. Dlatego porzuciła je, skupiając swą uwagę na otoczeniu wymyślnych roślin. Widok zieleni i zapach nieprzesyconej fałszem natury przynosił spokój, na który tak rzadko mogła sobie pozwolić i którego też nigdy dotąd nie pragnęła. Do teraz.
Lucinda nie wyobrażała sobie tych świąt. Zwykle to właśnie Boże Narodzenie sprowadzało ją w rodzinne strony i to raczej z obowiązku niż prawdziwej chęci. Łatwiej jej było znosić szlachecką etykietkę kiedy wracała do niej po miesiącach biegania po świecie za artefaktami. Teraz jednak nie potrafiła sobie wyobrazić płonącego w kominku ognia, zapachu goździków unoszącego się po posiadłości czy przystrojonej choinki.
Blondynka starała się zdefiniować swoją obecną przynależność do rodu Selwynów, ale nie potrafiła znaleźć na to odpowiednich słów. Nie zgadzała się z przyjętą przez nich polityką, nie widziała w tym wszystkim grama sensu, a naprawdę próbowała. Ktokolwiek przyłożył rękę do tego by wszystko co zbudowali jej przedkowie rozpadło się w drobny mak powinien się wstydzić i tego, że prędzej czy później tak się stanie była pewna.
Spotkanie z Is było dla szlachcianki trudne. Z jednej strony nie wyobrażała sobie by odłączyć się od rodziny całkowicie, ale z drugiej doskonale wiedziała jak wielki wpływ na wszystkich miała tradycja. Dlatego też Selwyn stwierdziła, że nie będzie ingerować w tematy rodziny dopóki te nie wypłyną same. Nie chciała by między nią, a jej bliskimi pojawiła się nić niezgody upleciona z głupich decyzji Morgany, która zdaniem Lucindy nie zasłużyła na pierścień, który dumnie na palcu nosiła.
W herbaciarni była już kilka razy. To przyjemne miejsce, w którym nie trzeba się obawiać wścibskich uszu przyklejonych do ściany. Mogły rozmawiać swbodnie i to był komfort, którego w ostatnim czasie bardzo jej brakowało. Czy ktoś mógł jej się w ogóle dziwić? Idąc ulicą pełną ludzi potrafiła oglądać się za siebie wiedząc, że ludzie już dawno przestali obchodzić kogokolwiek. Świat w jakim przyszło im żyć był mroczny i przerażający, a Lucinda próbując z tym walczyć stała na pierwszej linii ognia.
Blondynka weszła do Herbaciarni i zostawiła płacz przy wejściu. Nie dość, że sypał śnieg to burza nadal nie odpuszczała. Dziwnie było myśleć, że już za kilka dni będą święta. Nic nie wskazywało na to, że ktokolwiek w tym roku miał zamiar je obchodzić. Szlachcianka ruszyła prędkim krokiem, gdy jej wzrok odnalazł siedzącą przy stoliku kuzynkę. - Spóźniłam się? Przepraszam. Nadal nie wychodzi mi odmierzanie czasu, kiedy nie ma teleportacji, z której mogę skorzystać. - odparła unosząc kącik ust w delikatnym uśmiechu i usiadła naprzeciwko kuzynki. Minęło sporo czasu od ich ostatniego spotkania.
Blondynka starała się zdefiniować swoją obecną przynależność do rodu Selwynów, ale nie potrafiła znaleźć na to odpowiednich słów. Nie zgadzała się z przyjętą przez nich polityką, nie widziała w tym wszystkim grama sensu, a naprawdę próbowała. Ktokolwiek przyłożył rękę do tego by wszystko co zbudowali jej przedkowie rozpadło się w drobny mak powinien się wstydzić i tego, że prędzej czy później tak się stanie była pewna.
Spotkanie z Is było dla szlachcianki trudne. Z jednej strony nie wyobrażała sobie by odłączyć się od rodziny całkowicie, ale z drugiej doskonale wiedziała jak wielki wpływ na wszystkich miała tradycja. Dlatego też Selwyn stwierdziła, że nie będzie ingerować w tematy rodziny dopóki te nie wypłyną same. Nie chciała by między nią, a jej bliskimi pojawiła się nić niezgody upleciona z głupich decyzji Morgany, która zdaniem Lucindy nie zasłużyła na pierścień, który dumnie na palcu nosiła.
W herbaciarni była już kilka razy. To przyjemne miejsce, w którym nie trzeba się obawiać wścibskich uszu przyklejonych do ściany. Mogły rozmawiać swbodnie i to był komfort, którego w ostatnim czasie bardzo jej brakowało. Czy ktoś mógł jej się w ogóle dziwić? Idąc ulicą pełną ludzi potrafiła oglądać się za siebie wiedząc, że ludzie już dawno przestali obchodzić kogokolwiek. Świat w jakim przyszło im żyć był mroczny i przerażający, a Lucinda próbując z tym walczyć stała na pierwszej linii ognia.
Blondynka weszła do Herbaciarni i zostawiła płacz przy wejściu. Nie dość, że sypał śnieg to burza nadal nie odpuszczała. Dziwnie było myśleć, że już za kilka dni będą święta. Nic nie wskazywało na to, że ktokolwiek w tym roku miał zamiar je obchodzić. Szlachcianka ruszyła prędkim krokiem, gdy jej wzrok odnalazł siedzącą przy stoliku kuzynkę. - Spóźniłam się? Przepraszam. Nadal nie wychodzi mi odmierzanie czasu, kiedy nie ma teleportacji, z której mogę skorzystać. - odparła unosząc kącik ust w delikatnym uśmiechu i usiadła naprzeciwko kuzynki. Minęło sporo czasu od ich ostatniego spotkania.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Ciekawiło ją, jak w obliczu tego wszystkiego czuła się Lucinda, a jednocześnie też wiedziała, że poruszanie tych tematów nie mogło być przyjemne dla żadnej z nich. Sama umykała im, bezpiecznie szukając zaczepienia w innych sprawach. Różniła się od Lucindy. Trochę jej zazdrościła a trochę też próbowała pojąć, co takiego nią kieruje. Gdzieś głęboko pragnęła wolności i możliwości uchwycenia własnych marzeń. W ostatnim czasie zbyt jasno dano jej do zrozumienia, że powinna porzucić swe uzdrowicielskie, wyjątkowo nieszlachetne zainteresowania na rzecz zajęć bardziej podobnych damom. Głęboko w duszy trwała skłócona sama ze sobą. Kochała rodzinę i nigdy nie chciała jej zawieść, ale jak mogła jej wierzyć i jak mogła ślepo podążać narzuconą ścieżką, skoro nie wiedziała, dokąd ona prowadzi?
Nie spotykały się tu jak dwie szlachcianki, nie poszukiwała w Lucindzie wzoru i uosobienia rodzinnej tradycji. Wierzyła w nią jak w swą siostrę, która jako jedna z nielicznych mogła zrozumieć, co się działo – bo i sama doświadczała tego tak namacalnie. Czy jednak podzieli los kuzyna? Wydało się Belli jasne, że krewni nigdy dotąd nie byli tak podzieleni i męczyły ich pewnie wątpliwości. Wszystkich poza jej rodzicami, którzy nie dawali po sobie poznać, że coś jest nie tak. Upatrywali w córce nadzieję na spełnienie słów, których nigdy nie wypowiedzieli, na zawarcie przyjaźni, o których nie śmieli jej powiedzieć. Nie mogła wiedzieć, co wkrótce się wydarzy, a jednak nie była na tyle nieuważna, aby zignorować tajemnicze wydarzenia ostatnich dni.
- Lucindo! – zawołała rozpromieniona. Widząc ją, gdzieś w duchu odetchnęła. Chyba skrycie obawiała się, że kuzynka nie pojawi się w herbaciarni. Bella snuć mogła podejrzenia, o czym w ostatnim czasie plotkowano na salonach. Czy stawała się już szablonowym Selwynem lepionym dłońmi ambitnej nestorki? – Zupełnie nie, tak się cieszę, że jesteś – powiedziała, sięgając przez stół do jej dłoni. Ścisnęła ją w swoich własnych, otaczając ją jednocześnie spojrzeniem tak ciepłym i radosnym. Bella była iskrą. Kim była Lucinda? – Tak dawno cię nie widziałam. Opowiedz mi o wszystkim! Gdzie byłaś? – mówiła z przejęciem. Później zerknęła na menu herbaciarni i nachyliła się lekko w kierunku Luciny.
– Jestem tu pierwszy raz. Podobno to niezwykłe miejsce… - dodała jeszcze, wyobrażając sobie magiczny smak herbaty. Dosłownie. Nie brakowało jej odwagi, wielu pokusom poddawała się zbyt łatwo. Po cichu pragnęła doświadczać zaskakujących rzeczy. Po cichu? Ostatnio coraz odważniej sięgała po to, czego pragnęła. Jednocześnie też nieustannie dzieliła Bellę na pół. Czy można było długo wytrwać w tym dziwnym rozszczepieniu duszy?
Nie spotykały się tu jak dwie szlachcianki, nie poszukiwała w Lucindzie wzoru i uosobienia rodzinnej tradycji. Wierzyła w nią jak w swą siostrę, która jako jedna z nielicznych mogła zrozumieć, co się działo – bo i sama doświadczała tego tak namacalnie. Czy jednak podzieli los kuzyna? Wydało się Belli jasne, że krewni nigdy dotąd nie byli tak podzieleni i męczyły ich pewnie wątpliwości. Wszystkich poza jej rodzicami, którzy nie dawali po sobie poznać, że coś jest nie tak. Upatrywali w córce nadzieję na spełnienie słów, których nigdy nie wypowiedzieli, na zawarcie przyjaźni, o których nie śmieli jej powiedzieć. Nie mogła wiedzieć, co wkrótce się wydarzy, a jednak nie była na tyle nieuważna, aby zignorować tajemnicze wydarzenia ostatnich dni.
- Lucindo! – zawołała rozpromieniona. Widząc ją, gdzieś w duchu odetchnęła. Chyba skrycie obawiała się, że kuzynka nie pojawi się w herbaciarni. Bella snuć mogła podejrzenia, o czym w ostatnim czasie plotkowano na salonach. Czy stawała się już szablonowym Selwynem lepionym dłońmi ambitnej nestorki? – Zupełnie nie, tak się cieszę, że jesteś – powiedziała, sięgając przez stół do jej dłoni. Ścisnęła ją w swoich własnych, otaczając ją jednocześnie spojrzeniem tak ciepłym i radosnym. Bella była iskrą. Kim była Lucinda? – Tak dawno cię nie widziałam. Opowiedz mi o wszystkim! Gdzie byłaś? – mówiła z przejęciem. Później zerknęła na menu herbaciarni i nachyliła się lekko w kierunku Luciny.
– Jestem tu pierwszy raz. Podobno to niezwykłe miejsce… - dodała jeszcze, wyobrażając sobie magiczny smak herbaty. Dosłownie. Nie brakowało jej odwagi, wielu pokusom poddawała się zbyt łatwo. Po cichu pragnęła doświadczać zaskakujących rzeczy. Po cichu? Ostatnio coraz odważniej sięgała po to, czego pragnęła. Jednocześnie też nieustannie dzieliła Bellę na pół. Czy można było długo wytrwać w tym dziwnym rozszczepieniu duszy?
Ciężko było definiować relacje w obecnych czasach. Tym bardziej te rodzinne, kiedy poglądy tak bardzo różniły poszczególnych członków. Lucinda od zawsze różniła się od swoich bliskich. Dla siostry była za mało idealna, dla brata zbyt rezolutna, a rodzice już dawno postawili krzyżyk na jej wychowaniu wiedząc, że bez względu na podjęte przez nich decyzje ona i tak zrobi tak jak uważa. Jedni mogli mówić, że to brak poszanowania dla tradycji, nieprzerwany zdrowym rozsądkiem młodzieńcy bunt, ale dla niej była to tylko ścieżka, którą postanowiła obrać. Zdaniem blondynki każdy powinien mieć swoją własną drogę. Nie był to brak szacunku, a to co każdy powinien zrobić dla samego siebie.
Bella była jeszcze bardzo młoda. Teraz o wiele ciężej będzie jej odnaleźć swoją autonomie i nie ulegać schematom. Tym bardziej, kiedy polityka rodzinna była teraz dyktowana przez jedną osobę. Nie było demokracji. Bardzo dotkliwie przekonał się o tym Alex i szlachcianka nie chciała by Bella poszła podobną ścieżką. Zakon Feniksa pomógł mu się ukształtować, a kuzynka prawdopodobnie nadal trwała rozdarta między powinnością a indywidualnością.
Blondynka uśmiechnęła się szeroko widząc serdeczność malującą się na twarzy kuzynki. - Ja też naprawdę się cieszę, że udało nam się w końcu spotkać - odparła kładąc dłoń na dłoni blondynki.
Opowiedzieć o wszystkim? O czym dokładnie? Ostatnio żyła z dnia na dzień, z misji na misję, z walki na walkę. Przez ostatni rok wydoroślała, zmieniła swoje priorytety. - Od roku jestem już w Londynie. W obliczu tego co się ostatnio dzieje ciężko jest mi się ruszyć w jakąś dalszą podróż, chociaż bardzo za tym tęsknie - odpowiedziała ze wzruszeniem ramion. - Ale powiedz mi lepiej co u ciebie. Jak sobie z tym wszystkim radzisz? - nie musiała uściślać o co jej chodzi. Doskonale wiedziały jaki temat ostatnio jest na tapecie. Lucinda dalej miała w pamięci to jak prawie została wypchana do ołtarza.
Szlachcianka uśmiechnęła się delikatnie i skupiła się na leżącej przed nią karcie. - No niektórych warto spróbować - dodała uśmiechając się porozumiewająco.
Bella była jeszcze bardzo młoda. Teraz o wiele ciężej będzie jej odnaleźć swoją autonomie i nie ulegać schematom. Tym bardziej, kiedy polityka rodzinna była teraz dyktowana przez jedną osobę. Nie było demokracji. Bardzo dotkliwie przekonał się o tym Alex i szlachcianka nie chciała by Bella poszła podobną ścieżką. Zakon Feniksa pomógł mu się ukształtować, a kuzynka prawdopodobnie nadal trwała rozdarta między powinnością a indywidualnością.
Blondynka uśmiechnęła się szeroko widząc serdeczność malującą się na twarzy kuzynki. - Ja też naprawdę się cieszę, że udało nam się w końcu spotkać - odparła kładąc dłoń na dłoni blondynki.
Opowiedzieć o wszystkim? O czym dokładnie? Ostatnio żyła z dnia na dzień, z misji na misję, z walki na walkę. Przez ostatni rok wydoroślała, zmieniła swoje priorytety. - Od roku jestem już w Londynie. W obliczu tego co się ostatnio dzieje ciężko jest mi się ruszyć w jakąś dalszą podróż, chociaż bardzo za tym tęsknie - odpowiedziała ze wzruszeniem ramion. - Ale powiedz mi lepiej co u ciebie. Jak sobie z tym wszystkim radzisz? - nie musiała uściślać o co jej chodzi. Doskonale wiedziały jaki temat ostatnio jest na tapecie. Lucinda dalej miała w pamięci to jak prawie została wypchana do ołtarza.
Szlachcianka uśmiechnęła się delikatnie i skupiła się na leżącej przed nią karcie. - No niektórych warto spróbować - dodała uśmiechając się porozumiewająco.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Obydwie spod znaku salamandry, obydwie młode i mająca najlepsze lata przed sobą. Wychowane, zdawałoby się, podobnym głosem i wspólną tradycją. Niemniej wiodły życie tak różne. Zupełnie jakby były obce i pochodziły z odmiennych rzeczywistości. Tak właśnie przez moment pomyślała Isabella o Lucindzie. Obejmowała jej dłoń, patrzyła w te śliczne, anielskie oczy i zastanawiała się, jaki jest ten jej świat, co czuje, jak myśli i czy nie jest w tym samotna. Nie mogła wiedzieć o jej tajemniczych sprawach, być może, mimo wspólnej krwi, nie znała prawdziwego oblicza kuzynki. Tęskniła jednak. Tęskniła do namiastki naturalności i wolności – tym pachniała jej Lucinda. Tkwiły razem, blisko, rozdzielone przez jeden stolik, a jednak miała wrażenie, że bariera jest mocniejsza i to wcale nie za ich sprawą. Ponad nimi wisiało wiele kwestii, na które nie miały wpływu. Rozmowa o tym mogłaby wybawić je obie – lub Bellę przynajmniej.
- Jak ci się mieszka w Londynie? – zapytała szczerze zaciekawiona. Uwielbiała to miasto, domy mody, perfumerie, kolorowe sklepiki i urocze kawiarenki. Nieustannie jej oczy wędrowały ku tym światłom i możliwościom. Szczególnie w okresie tak nienormalnej pogody. Długie popołudnia w Beaulieu męczyły ją, podczas burzy zdołała odwiedzić każdy przykurzony kącik pałacu, zdołała zajrzeć pod każdy obraz i sprawdzić, co kryje się na strychu. Gdy nie uczyła się ze swoim nauczycielem i gdy nie spędzała czasu z rodziną, poszukiwała kolejnych zajęć. Marzyła o ogrodzie, ale niewzruszony pozostawały wrota dworku. Nikt nie pozwoliłby jej pałętać się w burzy po sennych, oprószonych śniegiem ogrodach.
- Wydaje mi się, że znaleźli mi męża – wyrzuciła z siebie z jakimś dziwnym ciężarem. Trochę pragnęła romantycznych uniesień, a trochę też się ich bała. Małżeństwo mogło przeobrazić się w więzienie i zdusić brutalnie iskrzącą się w niej pasję do sztuki uzdrawiania. Nie chciała uschnąć jak ten niechciany kwiat - pozbawiony przyjemnego blasku słońca. Łatwiejsze wydawało się bycie ukochaną córką swego ojca. Przynajmniej z pozoru. Rozmawiała z wieloma młodymi mężatkami i raczej słyszała o niezwykłości roli matki i żony, ale czuła, że to wcale tak nie wyglądało. – Lucindo, w ostatnim czasie prowadziłam wiele przyjemnych rozmów z nazwiskami, które nigdy nie ośmieliłby się na mnie spojrzeć. To się dzieje, to się zmienia. Choć z radością przyjmuję rozpraszającą się wrogość wielu rodów, to jednak… Na ile w tym prawdy? Czy jakakolwiek istnieje? Nie wiem, co powinnam myśleć, ale kiedy stanął przede mną lord nestor Rosierów… - Kiedy stanął przed nią Tristan Rosier, kiedy rozsupływał tak sprytnie myśl za myślą, kiedy pociągał nieukształtowaną wciąż młodą Bellę za język i zmuszał, by odważniej wyrażała swe pragnienia, to gubiła pewność. Już nie wiedziała, co myśli i skąd w niej tak rozżarzone, odważne zdania. Jednocześnie on dalej był tym, przez istnienie którego rozdzielono ją od Alexandra. Mimowolnie zmieniało się otoczenie Selwynów. Nigdy nie przypuszczałaby, że będzie mogła uczyć się od lorda Shafiqa i dość swobodne rozmawiać z lady Nott.
Napięte ciało zastygło. Dopiero po chwili wzięła głęboki wdech i nieco smutnawo spojrzała na kuzynkę. Bała się o los swoich bliskich. Lady Morgana ustawiała ich jak marionetki. Właśnie tym dla niej byli?
- Jak ci się mieszka w Londynie? – zapytała szczerze zaciekawiona. Uwielbiała to miasto, domy mody, perfumerie, kolorowe sklepiki i urocze kawiarenki. Nieustannie jej oczy wędrowały ku tym światłom i możliwościom. Szczególnie w okresie tak nienormalnej pogody. Długie popołudnia w Beaulieu męczyły ją, podczas burzy zdołała odwiedzić każdy przykurzony kącik pałacu, zdołała zajrzeć pod każdy obraz i sprawdzić, co kryje się na strychu. Gdy nie uczyła się ze swoim nauczycielem i gdy nie spędzała czasu z rodziną, poszukiwała kolejnych zajęć. Marzyła o ogrodzie, ale niewzruszony pozostawały wrota dworku. Nikt nie pozwoliłby jej pałętać się w burzy po sennych, oprószonych śniegiem ogrodach.
- Wydaje mi się, że znaleźli mi męża – wyrzuciła z siebie z jakimś dziwnym ciężarem. Trochę pragnęła romantycznych uniesień, a trochę też się ich bała. Małżeństwo mogło przeobrazić się w więzienie i zdusić brutalnie iskrzącą się w niej pasję do sztuki uzdrawiania. Nie chciała uschnąć jak ten niechciany kwiat - pozbawiony przyjemnego blasku słońca. Łatwiejsze wydawało się bycie ukochaną córką swego ojca. Przynajmniej z pozoru. Rozmawiała z wieloma młodymi mężatkami i raczej słyszała o niezwykłości roli matki i żony, ale czuła, że to wcale tak nie wyglądało. – Lucindo, w ostatnim czasie prowadziłam wiele przyjemnych rozmów z nazwiskami, które nigdy nie ośmieliłby się na mnie spojrzeć. To się dzieje, to się zmienia. Choć z radością przyjmuję rozpraszającą się wrogość wielu rodów, to jednak… Na ile w tym prawdy? Czy jakakolwiek istnieje? Nie wiem, co powinnam myśleć, ale kiedy stanął przede mną lord nestor Rosierów… - Kiedy stanął przed nią Tristan Rosier, kiedy rozsupływał tak sprytnie myśl za myślą, kiedy pociągał nieukształtowaną wciąż młodą Bellę za język i zmuszał, by odważniej wyrażała swe pragnienia, to gubiła pewność. Już nie wiedziała, co myśli i skąd w niej tak rozżarzone, odważne zdania. Jednocześnie on dalej był tym, przez istnienie którego rozdzielono ją od Alexandra. Mimowolnie zmieniało się otoczenie Selwynów. Nigdy nie przypuszczałaby, że będzie mogła uczyć się od lorda Shafiqa i dość swobodne rozmawiać z lady Nott.
Napięte ciało zastygło. Dopiero po chwili wzięła głęboki wdech i nieco smutnawo spojrzała na kuzynkę. Bała się o los swoich bliskich. Lady Morgana ustawiała ich jak marionetki. Właśnie tym dla niej byli?
Londyn nigdy nie był jej miejscem docelowym. Wiedziała, że finalnie ciężko będzie jej znaleźć na świecie miejsce, które z łatwością będzie można nazwać domem. Nie wiedzieć czemu unikała tego słowa jak ognia i chyba dobrze wiedziała dlaczego. Dla niej rodzinny dom nigdy nie był tym co w definicji powinno za niego uchodzić. Czasami w głowie blondynki kształtowała się myśl, że to nie jej chęć wolności, a masa kompleksów i problemów doprowadziły ją do miejsca, w którym aktualnie się znajdowała. Nie żałowała jednak niczego. – Ostatnio jak sama pewnie zauważyłaś nigdzie nie mieszka się dobrze – zaczęła z delikatnym wzruszeniem ramion. – Jeśli porównam sobie tętniącą życiem Pokątną i to co można zastać tam teraz… po prostu przykro na to patrzeć, Bella – dodała.
Blondynka wiedziała, że to mogłoby być lekkie spotkanie przy herbatce gdyby tylko cokolwiek w ostatnim czasie było lekkie. Lucindą targały silne emocje, a uczucia mieszały się z racjonalizmem, którego w tym czasie bardzo potrzebowała. Selwyn zawsze jednak potrafiła czytać emocje ludzi i tym razem także czuła, że rozmowa z kuzynką miała konkretny cel.
Słysząc z ust kuzynki, że prawdopodobnie znaleziono jej męża poczuła jak serce jej przyśpiesza. Patrząc na to jaką ścieżkę obrała jej rodzina i stronę, po której postanowiła się opowiedzieć to nie mogło to być nic dobrego. – Męża? – powtórzyła za kuzynką chcąc odkryć jej prawdziwe odczucia wobec przyszłej sytuacji. – Kogo? – szlachcianka potrafiła zrozumieć piętrzące się w kuzynce niepewności. Bella była jeszcze młoda i znalazła się w sytuacji, w której mogła albo rzucić wszystko, albo wszystkiemu się podporządkować. Prawdopodobnie ani to ani to nie byłoby dla niej dobre.
Lucinda miała inne patrzenie na to wszystko co aktualnie działo się w świecie czarodziejów. Rozumiała, że dla młodej szlachcianki było to trudne, a zmiany jakie nastąpiły mogły stawiać moralność pod znakiem zapytania. – Ah… - kolejne słowa rozwiały wątpliwości co do zamążpójścia jej kuzynki. Blondynka westchnęła szukając odpowiednich słów. – Nie jestem wzorem do naśladowania i prawdopodobnie w moich słowach nie znajdziesz odpowiedzi ani pocieszenia, ale jeżeli mam być szczera to nie potrafiłabym patrzeć na przyjemne rozmowy i przyjaźń pomiędzy rodami jako na znak świadczący o pozytywnych zmianach. To, że aktualnie tak to wygląda jest dyktowane okropnie dotkliwą zmianą naszej polityki, Bella. Jeszcze dwa miesiące temu ci ludzie nawet by na ciebie nie spojrzeli nie mówiąc o zawieraniu małżeństw. – dodała spoglądając na twarz kuzynki chcąc przewidzieć jej reakcje. Dla Lucindy to wszystko było niczym kupienie sobie biletu w jedną stronę do piekła. Ona nie miała zamiaru w tym uczestniczyć.
Blondynka wiedziała, że to mogłoby być lekkie spotkanie przy herbatce gdyby tylko cokolwiek w ostatnim czasie było lekkie. Lucindą targały silne emocje, a uczucia mieszały się z racjonalizmem, którego w tym czasie bardzo potrzebowała. Selwyn zawsze jednak potrafiła czytać emocje ludzi i tym razem także czuła, że rozmowa z kuzynką miała konkretny cel.
Słysząc z ust kuzynki, że prawdopodobnie znaleziono jej męża poczuła jak serce jej przyśpiesza. Patrząc na to jaką ścieżkę obrała jej rodzina i stronę, po której postanowiła się opowiedzieć to nie mogło to być nic dobrego. – Męża? – powtórzyła za kuzynką chcąc odkryć jej prawdziwe odczucia wobec przyszłej sytuacji. – Kogo? – szlachcianka potrafiła zrozumieć piętrzące się w kuzynce niepewności. Bella była jeszcze młoda i znalazła się w sytuacji, w której mogła albo rzucić wszystko, albo wszystkiemu się podporządkować. Prawdopodobnie ani to ani to nie byłoby dla niej dobre.
Lucinda miała inne patrzenie na to wszystko co aktualnie działo się w świecie czarodziejów. Rozumiała, że dla młodej szlachcianki było to trudne, a zmiany jakie nastąpiły mogły stawiać moralność pod znakiem zapytania. – Ah… - kolejne słowa rozwiały wątpliwości co do zamążpójścia jej kuzynki. Blondynka westchnęła szukając odpowiednich słów. – Nie jestem wzorem do naśladowania i prawdopodobnie w moich słowach nie znajdziesz odpowiedzi ani pocieszenia, ale jeżeli mam być szczera to nie potrafiłabym patrzeć na przyjemne rozmowy i przyjaźń pomiędzy rodami jako na znak świadczący o pozytywnych zmianach. To, że aktualnie tak to wygląda jest dyktowane okropnie dotkliwą zmianą naszej polityki, Bella. Jeszcze dwa miesiące temu ci ludzie nawet by na ciebie nie spojrzeli nie mówiąc o zawieraniu małżeństw. – dodała spoglądając na twarz kuzynki chcąc przewidzieć jej reakcje. Dla Lucindy to wszystko było niczym kupienie sobie biletu w jedną stronę do piekła. Ona nie miała zamiaru w tym uczestniczyć.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Ulice tego miasta umierały. Jednak nie dlatego, że zainteresowanie malało, że pustoszały. Ludzie wciąż tłumnie przelewali się między alejami, ale w ich spojrzeniach kryło się coraz więcej wrogości. Społeczność czarodziejów dzieliła się, coraz trudniej było się porozumieć, między pokoleniami rosły wielkie mury nienawiści, której nie mogła pojąć. Czy jednak podobnie nie było i w jej najbliższym otoczeniu? Pokątna mogła być zaledwie przykładem, dzięki którym można było zauważyć pewne tendencje. Ogarniał ich chaos, czarne mgły przedzierały się przez dobre dusze, dochodziło do licznych nieprzyjemnych incydentów, niszczono dziedzictwo, zabijano ludzi. Czy właśnie za tym opowiadał się odtąd ród salamandry? I tylko w tych złotych pałacach pielęgnowano słodkie pozory, tylko w nich czas płynął inaczej, a problemy nie istniały.
– Zapewne szybko to się nie zmieni. Nie chciałabym, byś była nieszczęśliwa, Lucindo – wyznała zatroskana. Wyrażała szczere pragnienie. W cokolwiek miała odtąd uwierzyć, komukolwiek miała ufać, to jednak rodzinę ceniła bardzo. Niezależnie od indywidualnych wyskoków i obranych ścieżek. Tak samo trudno jej było zapomnieć o Alexandrze. Chociaż jej dalsze losy być może zmuszą ją, aby zapomniała o nich obojgu. Podejrzewała, że Morgana zapragnie wykorzystać ją do potwierdzenia mocy i prawdy skrytej w jej wcześniejszych deklaracjach. Obawiała się, że któregoś dnia trafi w niedobre ręce. Zresztą chyba mogło to czekać je obydwie. I tak odwróciła nieco zasmucone spojrzenie gdzieś w bok. Popatrzyła na spokojne wnętrze herbaciarni. Jednak jej dłonie nijak nie chciały leżeć spokojnie. To były te chwile, kiedy musiała podjąć wiele ważnych decyzji. Właściwie to ktoś już za nią zdecydował, a ona mogła tylko przytaknąć grzecznie i nie wymazywać z własnych ust wdzięcznego, fałszywego uśmiechu. Miała wątpliwości, nie umiała szczerze zaufać niedawno przyjętym poglądom. Ufała jednak ludziom, którzy je wyznawali. Zbyt łatwo ulegała pięknym mowom i czarującym, pozornie życzliwym spojrzeniom. Chociaż jako Selwyn to ona miała snuć intrygę, to jednak sama również pozostawała pod jej wpływem. Poddawała się niekiedy namiętnościom zbyt zwodniczym, nagłym, niepojętym pragnieniom serca.
Lucinda zdawała się wystrzegać ją przed tym. Słuchała jej z uwagą. Nie mówiła jednak niczego nowego. Isabella, ze szczerym zaskoczeniem, odkryła, że tego się przecież spodziewała. Wszystkie rody, piękna szlachta i suche dialogi… to wszystko było jak wyćwiczona gra. Gdy wiatr polityczny zawiał inaczej, ich uśmiechy zmieniały się w grymasy lub całkiem na odwrót. Okazane dotąd gesty przyjaźni nie mogły być prawdziwe. Dopiero jednak, kiedy ktoś głośno i wprost jej o tym mówił, czuła to wyraźniej. To nie były już tylko przypuszczenia. Ani lord Shafiq, ani lady Nott… nikt z nich nie zaczął tak nagle spoglądać na nią przychylnie. Wszystko miało swój powód.
– Nie wiem, kto to może być. Nie znam zamiarów Morgany – mówiła cicho, jakby nieco ostrożniej. Chociaż miejsce to wydawało się odosobnione, to jednak należało zachowywać uwagę. Tym bardziej, że czyjeś ciekawe ucho mogło bardzo mocno namieszać, bo to nie chodziło już tylko o wymianę uprzejmości i dziewczęce pogaduchy. – Wszyscy tak ufnie to przyjmują, ojciec, matka już szczególnie… Wiem to, ale nie rozumiem, jak to jest możliwe. Jak można w jednej chwili przemieniać całe swoje dotychczasowe myśli. Czy ty wiesz, Lucindo? Wiesz, w czyje oczy patrzy nasza rodzina? Czuję, że powinnam zaufać gromadzącym się ponad dachami Beaulieu twarzom, że powinnam mówić ich głosem – wymówiła odważnie. Wiedziała, że nie chodziło już tylko o samą Morganę. Za tradycjami zawsze będą stali ludzie. Dla ludzi wciąż je pielęgnowali, choć wydawało się, że robią to, wypełniając swą własną, osobistą misję. – Tego zdają się pragnąć, tego ode mnie oczekują. Skąd wiesz, w co wierzyć? – pytała dalej, ale nie była pewna, czy Lucinda zechce jej o tym opowiedzieć. Los spychał je na dwa odległe krańce. Czy to oznaczało, że nie będą już mogły spoglądać wspólnie na zachodzące słońce?
– Zapewne szybko to się nie zmieni. Nie chciałabym, byś była nieszczęśliwa, Lucindo – wyznała zatroskana. Wyrażała szczere pragnienie. W cokolwiek miała odtąd uwierzyć, komukolwiek miała ufać, to jednak rodzinę ceniła bardzo. Niezależnie od indywidualnych wyskoków i obranych ścieżek. Tak samo trudno jej było zapomnieć o Alexandrze. Chociaż jej dalsze losy być może zmuszą ją, aby zapomniała o nich obojgu. Podejrzewała, że Morgana zapragnie wykorzystać ją do potwierdzenia mocy i prawdy skrytej w jej wcześniejszych deklaracjach. Obawiała się, że któregoś dnia trafi w niedobre ręce. Zresztą chyba mogło to czekać je obydwie. I tak odwróciła nieco zasmucone spojrzenie gdzieś w bok. Popatrzyła na spokojne wnętrze herbaciarni. Jednak jej dłonie nijak nie chciały leżeć spokojnie. To były te chwile, kiedy musiała podjąć wiele ważnych decyzji. Właściwie to ktoś już za nią zdecydował, a ona mogła tylko przytaknąć grzecznie i nie wymazywać z własnych ust wdzięcznego, fałszywego uśmiechu. Miała wątpliwości, nie umiała szczerze zaufać niedawno przyjętym poglądom. Ufała jednak ludziom, którzy je wyznawali. Zbyt łatwo ulegała pięknym mowom i czarującym, pozornie życzliwym spojrzeniom. Chociaż jako Selwyn to ona miała snuć intrygę, to jednak sama również pozostawała pod jej wpływem. Poddawała się niekiedy namiętnościom zbyt zwodniczym, nagłym, niepojętym pragnieniom serca.
Lucinda zdawała się wystrzegać ją przed tym. Słuchała jej z uwagą. Nie mówiła jednak niczego nowego. Isabella, ze szczerym zaskoczeniem, odkryła, że tego się przecież spodziewała. Wszystkie rody, piękna szlachta i suche dialogi… to wszystko było jak wyćwiczona gra. Gdy wiatr polityczny zawiał inaczej, ich uśmiechy zmieniały się w grymasy lub całkiem na odwrót. Okazane dotąd gesty przyjaźni nie mogły być prawdziwe. Dopiero jednak, kiedy ktoś głośno i wprost jej o tym mówił, czuła to wyraźniej. To nie były już tylko przypuszczenia. Ani lord Shafiq, ani lady Nott… nikt z nich nie zaczął tak nagle spoglądać na nią przychylnie. Wszystko miało swój powód.
– Nie wiem, kto to może być. Nie znam zamiarów Morgany – mówiła cicho, jakby nieco ostrożniej. Chociaż miejsce to wydawało się odosobnione, to jednak należało zachowywać uwagę. Tym bardziej, że czyjeś ciekawe ucho mogło bardzo mocno namieszać, bo to nie chodziło już tylko o wymianę uprzejmości i dziewczęce pogaduchy. – Wszyscy tak ufnie to przyjmują, ojciec, matka już szczególnie… Wiem to, ale nie rozumiem, jak to jest możliwe. Jak można w jednej chwili przemieniać całe swoje dotychczasowe myśli. Czy ty wiesz, Lucindo? Wiesz, w czyje oczy patrzy nasza rodzina? Czuję, że powinnam zaufać gromadzącym się ponad dachami Beaulieu twarzom, że powinnam mówić ich głosem – wymówiła odważnie. Wiedziała, że nie chodziło już tylko o samą Morganę. Za tradycjami zawsze będą stali ludzie. Dla ludzi wciąż je pielęgnowali, choć wydawało się, że robią to, wypełniając swą własną, osobistą misję. – Tego zdają się pragnąć, tego ode mnie oczekują. Skąd wiesz, w co wierzyć? – pytała dalej, ale nie była pewna, czy Lucinda zechce jej o tym opowiedzieć. Los spychał je na dwa odległe krańce. Czy to oznaczało, że nie będą już mogły spoglądać wspólnie na zachodzące słońce?
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Herbaciarnia Pani Figg
Szybka odpowiedź