Chatka w lesie
Rzut kością k3:
1 - napada na ciebie smok. Musisz przed nim uciec i uratować swoich wszystkich towarzyszy oraz pustelnika. Po 3 kolejkach halucynacje ustąpią.
2 - nagle znajdujesz się pod wodą. Musisz jak najszybciej wypłynąć zanim się udusisz. Pustelnik i wszyscy twoi towarzysze gdzieś zniknęli. Pojawiły się za to rekiny, które chcą cię pożreć. Musisz im uciec i wypłynąć na powierzchnię zanim utoniesz. Halucynacje ustąpią po 3 kolejkach.
3 - świat zaczął wirować, a ty uległeś niekontrolowanemu słowotokowi. W dodatku lidzkie głowy pomału zaczynają przypominać łby słoni, panter i kóz. O dziwo wydaje ci się to zupełnie normalne. Halucynacje ustąpią po 3 kolejkach.
Fioletowo-czarny atłas falował przy jednym z ostatnich straganów. Materiał zasłaniający wejście drżał lekko pod wpływem podmuchów gorącego powietrza. U szczytu namiotu, tuż nad wejściem wisiała koźlęca czaszka z imponującym, bielejącym w ciemności porożem. I choć nikt nie stał przed wejściem, nikt nie zapraszał do środka, każdy zaznajomiony z obrzędami czarodziej wiedział, co może zastać wewnątrz. Wróżby Brón Trogain były jedyne w swoim rodzaju — mogły tak samo dawać nadzieję, jak i ją odbierać. Były w stanie kształtować rzeczywistość i fałszować przeszłość. Po przejściu przez opuszczone kotary wewnątrz znajdowała się ława, na niej różnego rozmiaru świece. W trzech kadziach tliły się kadzidła o popielnym aromacie. Nie każdy potrafił potrafił wyczuć dodatkowo bazylię, sosnę i kurkumę. Na samym blacie, każde czujne oko mogło dostrzec runy. I te, którymi posługiwano się dzisiaj, jak i te dawne, prawie zapomniane i wyparte z języka symbole. I choć początkowo wydawało się, że wewnątrz dusznego namiotu nikogo nie ma, za ławą, w półmroku tkwiły trzy wiedźmy, których twarze skrywały półprzezroczyste woalki. Ciemne, długie włosy przyozdobione były matowymi koralikami w ciemnych barwach, kawałkami kości, rzemieni, słomą i drewnem. Na piersiach, połyskiwały w blasku ognia wisiory z kryształami, zębami i wiklinowymi laleczkami. Żadna z nich się nie odzywała ani słowem, nie ruszała póki gość nie zdecydował się stanąć przed obliczem przeznaczenia, a by to uczynić należało uiścić drobną opłatę z knutów i zająć miejsce na drewnianym palu przed nim. Warunek był prosty — ceną prócz monet była krew, z której wiedźmy mogły odczytać wszystko, a o wróżbę Lughnasadh można było prosić tylko raz i należało ją przyjąć taką, jaką zesłał los.
Dopiero kiedy usiadłeś, zobaczyłeś fragmenty twarzy czarownic. Wąskie usta, wokół których gromadziły się już zmarszczki rozświetlał blask palących się między wami świec. Oczy połyskiwały w cieniu, skrząc się ledwie iskrą — nie byłeś w stanie się w nich zanurzyć ani im przyjrzeć. Sękata dłoń pierwszej z wiedźm wręczyła ci dymiące się liście haszu. Druga wiedźma, sięgnąwszy po czarny jak noc obsydian włożyła ci go w usta. Trzecia poprosiła o twoją dłoń, by z palca drobnym nożem upuścić kilka kropli krwi. Spadały pojedynczo na popękany blat z wyrytymi symbolami. Drewno piło ją prędko. W głowie usłyszałeś głos, choć nie rozpoznałeś w nim żadnych konkretnych słów. Mimo to, wiedziałeś, co musisz zrobić.
By uzyskać wróżbę Brón Trogain należy zadać wiedźmom trzy pytania — w myślach lub głośno. Usłyszą. Każdej wiedźmie inne — każda z nich odpowiada za inny czas w życiu każdego człowieka. Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość — i rzucić trzema kośćmi: WRÓŻBA PRZYSZŁOŚCI, TREAŹNIEJSZOŚCI, PRZYSZŁOŚCI. Wiedźmy nie tłumaczą się z kart, nie tłumaczą wróżb i ich nie interpretują. Uzyskaną odpowiedź należy się zadowolić i dopasować ją do zadanych przez siebie pytań samodzielnie, a po przebudzeniu jak najszybciej opuścić zadymiony namiot.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.01.23 19:21, w całości zmieniany 1 raz
Nie podejrzewałam jednak, że tego dnia przyjdzie mi się zmierzyć z kolejnym nieodgadnionym w moim życiu polem, czyli czymś, co wielu używało do zrelaksowania się. Eksplorowanie okolicznych lasów było całkowicie w moim stylu a w otoczeniu bujnej roślinności czułam się jak w domu. Po ostatnich zdarzeniach i informacji o śmierci mojej matki tylko w tym miejscu czułam ukojenie zszarganych nerwów i wolność, której wśród wszystkich patrzących na mnie oczu nie miałam. Wydawało mi się, że każdy wiedział co tak bardzo tłumię wewnątrz, choć z osób rzeczywiście posiadających tę informację była - chyba - jedynie Justine i tatko. Było południe, chociaż pogoda raczej nie dopisywała; lekkie powiewy wiatru i naturalny dla otoczenia chłód oraz zapach roślinności jednak nie przeszkadzał mi przed zagłębianiem się w czeluście lasu. Słyszałam o tym miejscu wiele dziwnych legend; nie byłabym sobą, gdybym nie sprawdziła ich na własnej skórze. Czy się bałam? Nie. Bałam się tylko raz w życiu i od tamtej pory chyba coś we mnie pękło, że w tak głupi sposób narażałam swoje zdrowie, a może i życie. Na świecie przecież nie działo się dobrze, z kolei takie zachowanie osoby z moją krwią, wychodzącą poza bezpieczny obszar, było chyba aktem jawnego kretynizmu.
Szłam przed siebie, rozglądając się dookoła i starając się wyciszyć myśli, gdy nagle nieopodal ujrzałam chatkę. Wyglądała na opuszczoną, a przynajmniej z mojej perspektywy - nie zdążyłam jednak zawrócić, gdy usłyszałam trzask a tuż przede mną jak znikąd wyrósł starszy, nieco przygarbiony pan. Krzyknęłam, odsuwając się do tyłu, z zamiarem odejścia.
- Coś cię trapi, moja droga, wejdź na herbatę. Ogrzejesz się, niebezpiecznie samemu chodzić po tych lasach. - Na nic były moje odmowy, zresztą, nie potrafiłam odmawiać, szczególnie starszym ludziom. Po dłuższej chwili wahania - z podwójną czujnością - pomaszerowałam wraz z nim do chatki, a w zasadzie to przed chatkę. Postanowiłam nie wchodzić do środka, niekulturalnie stojąc w wejściu. Krótka pogawędka o wszystkim i o niczym przedłużyła się z pięciu minut do przynajmniej godziny, a jaśminowa herbata z nutą owocową faktycznie skutecznie rozgrzewała zmarznięty organizm.
Od herbaty do poczęstunku była niedługa droga. Rozmowa ze staruszkiem okazała się nadzwyczaj interesująca (słuchacz i mówca był ze mnie podobno dobry), ale wyjście z domu bez dużego śniadania zemściło się na mnie właśnie teraz - niewiele myśląc (no bo jak mu nie zaufać? wyglądał tak niewinnie!) poczęstowałam się podaną mi pod nos przystawką. Nie wiedziałam jednak, że zawierała ona dziwną substancję - chwilę później poczułam się dość dziwnie, chociaż nie umiałam określić przyczyny.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Leanne Tonks dnia 04.11.17 14:46, w całości zmieniany 2 razy
'k3' : 1
Z natury byłem podróżnikiem i poszukiwaczem przygód - ot, siedzenie w jednym miejscu nudziło mnie odkąd zacząłem pełzać - więc nic dziwnego, że gdy tylko doszły mnie słuchy o enigmatycznej chatce ukrytej w głębi lasu postanowiłem poczuć jej tajemnice na własnej skórze. Niektóre legendy mówiły o przerażającym duchu kanibala, jednak te średnio mnie interesowały... Inne wspominały o pięknej damie poszukującej miłości czy coś w tym guście i to właśnie owe pogłoski przywiały mnie do lasu - no przecież jeśli potrzebowała odrobiny uczucia, to moim obowiązkiem było owe uczucie jej podarować, prawda? Chciała miłości? Oj, ja już jej pokażę co to prawdziwa miłość! A że iście czarujący ze mnie młodzieniec to przeca mi się nie oprze - tego byłem pewien.
W każdym razie błądzenie po lesie było całkiem przyjemne - wiatr targał moje i tak potargane włosy, zaczepiały mnie drobne gałązki, plątając się gdzieś w połach lekkiego płaszcza, ptaszki śpiewały i tak dalej. Powietrze pachniało lasem - zaciągnąłem się nim kilkukrotnie, dając odpocząć płucom od smogu Londynu. To było naprawdę miłe popołudnie i nawet nie irytowało mnie to, że błądziłem pomiędzy drzewami od dobrych kilku godzin. Właściwie zaczynałem już tracić nadzieję na znalezienie czegokolwiek, a tym bardziej starej, nawiedzonej chaty, kiedy ni stąd ni zowąd zaatakowało mnie jakieś szalone ptaszysko - no tak, biednemu to zawsze wiatr w oczy. Odpędzam od siebie tego głupiego zwierza, cofam o kilka kroków i nagle łup! Jak nie walnę na glebę! Jak nie fiknę koziołka! Jak nie stoczę się wprost... o proszę, jednak nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło, bo jak tylko podnoszę głowę to moim oczom ukazuje się dokładnie to czego szukałem - stara, rozklekotana chata. Mniemam, że to moja, bo w końcu ile ten las może kryć tajemniczych chat? I chociaż w uszach wciąż mi trochę huczy po tym felernym upadku, to czym prędzej wstaję na równe nogi, po czym otrzepuję odzienie z wilgotnej ziemi, gałązek oraz innych roślin - w końcu jeśli mam tu spotkać jakąś uroczą damę, to muszę wyglądać na dżentelmena, a nie jakiegoś obdartusa z rynsztoka. Kolejne kroki stawiam powoli - nie dlatego, że się boję, po prostu... No dobra, może trochę się jednak cykam, ale dla odwagi pociągam łyka z piersióweczki i wreszcie ruszam do drzwi - opieram nań dłoń, pchając delikatnie, a te ustępują z cichym skrzypnięciem. Idealnie, nawet nie musiałem się włamywać, chociaż moje zręczne rączki są w stanie otworzyć każdy zamek. Ściągam wargi, rozglądam się i z wolna przekraczam próg. Chata wygląda na pustą, przynajmniej na pierwszy rzut oka, bo gdy wchodzę wgłąb moich uszu dochodzą jakieś głosy - pierwszy z pewnością jest kobiecy i to jakoś dziwnie znajomy, ale póki co nie zaprzątam sobie tym głowy (ostatecznie ileż z moich znajomych mogłoby straszyć w jakiś chatach w środku lasu?), drugi (zaraz, drugi?) zdecydowanie męski. Czyżbym się spóźnił i ktoś już, właśnie w tym momencie, poskramiał złośnicę, na którą zdążyłem się już napalić? Przeklinam w myślach. Inny pewnie dałby za wygraną, ale ja nazywam się Johnatan Bojczuk. Idę więc dalej, z każdym krokiem zbliżając się do odgłosów, a gdy jestem już przy nich, to wyglądam zza framugi, żeby zobaczyć co też się tam wyprawia i normalnie staję jak wryty!
- Leanne? - no tego bym się nie spodziewał! Kto by pomyślał, że się spotkamy w takim miejscu! Szczerzę zęby w uśmiechu, w międzyczasie przekraczając próg i właściwie dopiero teraz dostrzegam drugą osobę - jakiś stary typ, którego nigdy wcześniej nie widziałem - Co tu się wyprawia? - unoszę obie brwi w geście niemego zdziwienia i patrzę to na jedno to na drugie, a staruch gapi się na mnie i nikt nic nie mówi. O CO CHODZI? Dlaczego zamiast upiornie seksownej mieszkanki owej hacjendy spotykam jakiegoś dziada i pannę Tonks? Jestem kompletnie skołowany, a nikt się raczej nie kwapi do wyjaśnień.
Gdy pojawiłeś się w domku jawiłeś mi się jako wielkie, groźne bydlę, nie człowiek, a w mojej głowie zrodził się szybki plan. Choć z początku, przez pierwsze kilka sekund patrzę na ciebie przecierając oczy ze zdumienia, zaraz potem w mojej głowie przełącza się tryb instynktu samozachowawczego. I nie, nie była to różdżka, na całe twoje szczęście.
- Smok? - Powtarzam pod nosem, tykając cię palcem prosto w brzuch, a kiedy uświadamiam sobie, że to mi się wcale nie wydaje, odpycham cię z impetem i rzucam się w te pędy do ucieczki.
- SMOOOOOK, SMOOOOOOOOOOK, RATUJCIE CIĘ! - Drę się wniebogłosy, wybiegam z chatki (chociaż dla mnie był to po prostu bieg przed siebie) i rzucam się do ucieczki byleby jak najdalej stąd. W szkole nie uczyli mnie opiekowania się smokami, a z książek wiedziałam, że najlepiej omijać je szerokim łukiem. A może pisali coś o udawaniu martwego? To było całkiem sensowne. Mimo dwóch lewych nóg i mojego antytalentu do sportów biegłam całkiem szybko pokonując każdy krzaczek i drzewko, aż w pewnym momencie zahaczyłam stopą o wystający z ziemi korzeń. Wywracam się jak długa prosto w krzaki, ozdabiając swoje ciało kilkoma zadrapaniami a ubranie rozdarciami. Planuję się ukryć - chowam się pod drzewem, dopiero teraz po omacku szukając swojej różdżki po kieszeniach płaszcza. Słyszałam bicie swojego serca, zaś przyśpieszony oddech zagłuszał mi nasłuchiwanie wielkiego potwora.
Miałam wrażenie, że zaraz zginę, ale to nie powstrzymało mnie przed myślą o pustelniku, którego zostawiłam gdzieś tam za sobą.
- Leanne, co ty, nawalona jesteś czy jak? - pytam, unosząc jedną brew. W sumie to nawet trochę wyglądała jak urżnięta w trupa... Chociaż bardziej chyba w inferiusa, bo trupy raczej mają to do siebie, że nie chodzą ani nie wrzeszczą, tylko się wylegują. A ta tutaj kompletnie bredziła, krzyczała i choć z początku myślałem, że to jakaś obraza (faktycznie przytyłem trochę odkąd zszedłem na ląd, ale żeby od razu smok?), to teraz byłem pewien, że postradała zmysły. A może to jakaś zabawa? Może jakiś teatr? Może powinienem podchwycić temat i wejść w rolę wielkiej bestii? To mogło być całkiem zabawne... A niech tam! Raz się żyje! Rozkładam ramiona jak smocze skrzydła i mówię niskim głosem.
- Jam jest bestia z podziemnych jaskiń! Pożrę cię o piękna niewiasto! - chcę ją złapać, ale macham tylko bez sensu rękami, bo panna Tonks jest już gdzieś daleko. Zerkam na starucha, a on się jeno głupkowato śmieje, to i ja wypadam na podwórze i dalej za Leanne, choć widzę już tylko ruch liści i słyszę strzęk łamanych gałęzi. Cholera, nie wiedziałem, że to dziewczę potrafi tak szybko biegać! Zanim się obejrzałem straciłem ją z oczu, więc trochę zwalniam, z uwagą rozglądając się dookoła - gdzieś tu musiała się skryć, przecież to niemożliwe żeby się nagle rozpłynęła w powietrzu.
Uważnie idę naprzód, wodząc spojrzeniem po okolicznych krzakach, staram się być jak najciszej, wytężając słuch i... coś wpada mi w ucho, jakiś szmer gdzieś po prawej, więc to w tamtą się odwracam i wskakuję za pobliskie drzewo ponownie rozkładając ramiona.
- Ahahaha! Tu cię mam! Zaraz zginiesz w moim przełyku! - krzyczę, kończąc iście złowrogim śmiechem.
Przewróciłam się już na kolana trzymając w dłoni różdżkę, przyszykowałam się do biegu, gdy nagle smok pojawił się tuż przede mną.
- Sio sio sio, akysz! - Krzyczę znowu, bo za cholerę nie mam pojęcia ani zielonego, niebieskiego ani kolorowego jak się odgania smoki i zaczynam machać rękoma dookoła siebie w odganiającym geście. - Zostaw mnie, zjedz sobie księżniczkę, nie mnie! - Wpadam na genialny plan B. Smok nie był duży, no na pewno większy ode mnie, ale to nie przeszkodziło mi przed kopnięciem go w łapę i wskoczeniem mu prosto na grzbiet. Zakleszczam się nogami wokół twojego grzbietu (czyli twojego pasa), a rękoma wokół twojej szyi i w ten sposób okładam cię z powrotem jak popadnie, od czasu do czasu dźgając różdżką w boki. Nie wiem czemu wpadam na pomysł, że wsadzenie smokowi różdżki do nosa lub oka może go zabić - szybko przechodzę do działania, choć fakt, że jestem na jego grzbiecie utrudnia mi trafienie w nozdrza.
- Zgiń, przepadnij paskudny gadzie! - Wyglądam trochę jak opętana a przez przypływ adrenaliny nagle okazuje się, że mam bardzo dużo siły jak na chude, patykowate rączki.
- Ała! - jęczę z bólu, marszcząc brwi i rozmasowując obolałe miejsce, kiedy nagle czuję, że ktoś mi się uwiesza na plecach, wrzeszczy i okłada mnie jak popadnie bez żadnego opamiętania.
- Niech mi sfinks zada zagadkę, Leanne, odbiło ci?! - wrzeszczę, bo coraz mniej mi się ta zabawa podoba... Właściwie jak tak o tym pomyślę, to zwykle zupełnie inaczej wyobrażałem sobie odgrywanie smoka i księżniczki - dobra, były tam może jęki i krzyki i trochę innych perwersji, ale obyłoby się bez różdżki w oku, tymczasem miałem wrażenie, że już mogę pożegnać się z prawym ślepiem. No ładnie, jak tak dalej pójdzie to zyskam przydomek Jednooki. Albo Zatkane Zatoki, bo wtem czuję kawał drewna w jednym z nozdrzy i nie jest to nic przyjemnego. Szamoczę się jak oszalały, próbując ją z siebie zrzucić, ale wcale nie jest to łatwe, szczególnie, że oczy to mi łzawią jakbym skroił tonę cebuli, a i z nosa cieknie, w dodatku w tym całym amoku obijamy się o pobliskie drzewa i kiedy mam wrażenie, że zaraz tutaj skonam (w dodatku z różdżką w nosie, bo jak tak dalej pójdzie to chyba przebije mi mózg!), to do głowy przychodzi mi pewna myśl - ostatnia deska ratunku. Jeśli to nie ochłodzi jej entuzjazmu to żegnaj przepiękny świecie!
Nie chciałem zrobić Leanne krzywdy (chociaż ona chyba chciała się mnie pozbyć na zawsze), ale naprawdę nie miałem wyboru! Gryzę ją w rękę żeby wreszcie wypuściła różdżkę i puszczam się w tył, mając nadzieję, że będę mieć miękkie lądowanie, a ona wróci na ziemię, zaliczając z nią bliskie spotkanie.
Nie bronię się i jest mi już naprawdę wszystko jedno co się stanie, a mój wygląd chwilowo jest w dość opłakanym stanie. Wyglądam prawie tak, jakby zaatakowało mnie dzikie zwierzę, chociaż w gruncie rzeczy sama byłam przyczyną wszystkich tych obrażeń. Skąd miałam wiedzieć, że miły staruszek spróbuje mnie naćpać? Nikt mnie nie ostrzegał przecież przed pustelnikami w środku lasu, a ci, których spotykałam dotychczas na wyprawach, byli całkiem mili! Może za dużą wiarę pokładałam w dobroci ludzkiej i musiałam nareszcie odrzucić mrzonki o tejże? Lamentuję coś pod nosem, obsmarkując się i płacząc jak beksa, a przy okazji oczekuję na swój koniec.
Pa pa, żegnaj okrutny świecie!
- Lea ale nie płacz, dobra, poddaję się, najlepszy z ciebie rycerz na świecie, co to potrafi pokonać smoka tylko przy użyciu rąk. - pocieszam ją, nieznacznie (i ostrożnie) się zbliżając, a że nie mam żadnych chusteczek, to z braku laku łapię garść liści i jej podstawiam pod ten zasmarkany nos.
- No juuuuż, jak chcesz to mogę udawać, że umieram. - kiwam głową, szczerząc się w uśmiechu i wyciągam ramiona żeby ją tak mocno, pokrzepiająco przytulić, nawet jeśli to się wiąże z osmarkaną marynarką, łzami na kołnierzu i tymi wszystkimi innymi wydzielinami tu i tam... Z drugiej strony zdążyłem się już przyzwyczaić - zawsze to tak wyglądało z pannami - najpierw płacz, później pocieszanie, a dopiero później dobra zabawa. Tyle, że Leanne to nie była jakaś tam lalunia z pubu jeno mój najlepszy ziomek i serio było mi przykro widzieć ją taką smutną, a ten uścisk? Zero podtekstów, żeby nie było!
- Johny? - Odzywam się cicho, zachrypniętym głosem, z wyraźnym zdziwieniem spoglądając na jego oczy i nos. Głowa dalej mnie boli, ale nie trzymam się już za nią, w instynktownym odruchu zaciskając teraz ręce wokół chłopaka. - Co ci się stało? - Pytam, bo przecież ni w ząb nie wiem, że to moja sprawka. Pamiętam tylko smoka i starego dziadka, ale nie rozumiem co mój przyjaciel ma z tym wspólnego. Nie wiedziałam nawet, że wrócił do Anglii.
- Spotkałam pustelnika, zaprosił mnie na herbatę i... ja nie wiem co się stało. Zniknął, a potem gonił mnie smok. A teraz go nie ma, ja... - Powoli łączę fakty, chociaż najchętniej zapadłabym się pod ziemię, że jestem tak naiwna i wiara w dobroć ludzką po raz kolejny odwróciła się przeciwko mnie. Rozluźniam uścisk, podnosząc się z pozycji półleżącej na kolana. Zaproponowane liście do wytarcia nosa wyrzucam - mało-po-damowemu wycieram się w swój własny rękaw.
- To ja ci to zrobiłam? - Pytam ponownie i kiedy uświadamiam sobie, że najprawdopodobniej tak, wybucham płaczem znowu, rzucając się tym razem na jego szyję. - Przepraszam! Ja nie chciałam! To moja wina. - Jęczę mu wprost do ucha drażniąc bębenek, chyba nawet utrudniając swobodne oddychanie. Tym jednak się teraz nie przejmuję, przecież mogłam go zabić! A zaraz potem dochodzi do mnie, że długo nie odpisywał mi na listy i nie dawał znaku życia. Odsuwam się znowu, z wyraźnie zaciętą miną. - Masz za swoje. To kara za nie odzywanie się do mnie. - W ostentacyjnym geście skrzyżowałam ramiona pod piersiami, zadarłam nos i odwróciłam twarz w drugą stronę.
- Mhm... Dostałaś jakiegoś pierdolca, chciałaś mnie zabić!... - mówię, zanim znowu brakuje mi oddechu. Klepię Leanne po plecach, żeby się już nie martwiła i przestała lamentować i wrzeszczeć mi prosto do ucha - Dobra, nie gniewam się, każdemu mogło się zdarzyć. - mówię trochę bez przekonania, bo to zawsze się jednak zdarzało tej tutaj, ale chyba za to ją właśnie lubiłem. Nawet się uśmiecham, natomiast kiedy nagle się odsuwa to znowu na moją twarz wkrada się szczere zdziwienie i znowu czuję się jakbym zgłupiał. Kobiety to jednak są jakieś strasznie dziwnie - najpierw chcą cię zabić, później przepraszają, a później się obrażają i to wszystko w ciągu kwadransa. Jak jakiś gość chce cię zabić to później nie przeprasza, a jak się obraża, to potem czasem dochodzi do morderstwa. To wszystko jakieś skomplikowane... Głowa mnie rozbolała, więc się drapię po łbie, wciąż kompletnie zaskoczony tą nagłą zmianą nastroju.
- Daj spokój, naćpałaś się i nie wiesz co mówisz. - macham ręką - To pewnie niepierwszy raz i nawet nie pamiętasz tych wszystkich listów, które ci słałem i które uprzednio skrapiałem perfumami, albo oznaczałem odbiciem swoich ust. - mówię, tonem szlachcianki, wspierając dłoń na swojej piersi, po czym ponownie zbliżam się do Lei, tym razem wieszając jej na plecach. Jedną dłonią mierzwię jej i tak już zmierzwione włosy.
- Nie dąsaj się, wiesz jak jest na morzu, wiesz jaki jest Majtek... - jasne, najlepiej zrzucić winę na biedną, brzydką sowę - Ale zobacz, los znowu splata nasze drogi i chyba powinnaś się cieszyć a nie obrażać. Obrażanie jest dla bab.
- Dlaczego sugerujesz, że nie jestem babą? - Byłam skłonna nawet zerknąć pod swoją bluzkę, czy faktycznie nic tam nie ma, w porę jednak się powstrzymałam, przekręcając pokracznie głowę w bok. Co prawda spoglądałam na Johnatana, choć mój nos stykał się z jego policzkiem. W naszej relacji na szczęście daleko było do podtekstów. Przypuszczałam, że gdyby kiedykolwiek przyszło nam się pocałować, to potem jednogłośnie zrobilibyśmy wielkie "fuj" i ostentacyjnie wytarlibyśmy usta. Nie traktowałam go jak swojego obiektu do westchnień, ani tym bardziej chłopaka w kategorii damsko-męskiej, a dobrego kolegę, który znosił dzielnie moje ciosy i dźganie różdżką w nos.
- Poza tym nie zrzucaj winy na sowę. Nie uwierzę znowu w tę samą bajeczkę. - Zaczęłam. - Nawet słowem się nie odezwałeś, że wyjeżdżasz. Gumochłonie ty! Ja się martwię, a ty w najlepsze zdobywasz nowe porty. - I bynajmniej nie chodziło mi o dobicie statkiem do portu, a porty kobiet. Ponoć w każdym miejscu żeglarze mieli inną kobietę - patrząc na charakter Bojczuka byłam niemal pewna, że z nim jest tak samo.
- Żebyś tylko żadnego choróbska ze sobą nie przywlókł, bo będę pierwsza, która cię gdzieś zgłosi. - Zagroziłam zupełnie poważnie. Oparłam się plecami o chłopaka, butem grzebiąc w ziemi.
- Bo ty, moja droga, jesteś niewiastą, białogłową, kobietą, prawdziwą damą, a nie jakąś tam obrażalską babą, co w ogóle nie ma żadnej klasy ani nic z tych rzeczy. - mówię tonem Don Juana i puszczam do Leanne oczko, chociaż mniema, że w tej pozycji i tak tego nie widzi. To się nieco odsuwam, żeby sobie poobserwować pannę Tonks w całej okazałości.
- Nie dąsaj się, jak chcesz to cię wezmę ze sobą w następną podróż, tylko sobie wyobraź - wszędzie gdzie nie spojrzysz wielka woda ciągnąca się aż po horyzont, za dnia żar lejący się z nieba, w nocy miliony gwiazd, sztormy, bród, smród i cała masa typów schlanych rumem, szanty i swawole! Czego chcieć więcej? - mówiąc to wszystko żywo gestykuluję wymachując łapami jakbym chciał jej te wszystkie rzeczy jakoś zobrazować. Obrazuję więc horyzont i sztorm i nawet te swawole.
- Jakiego choróbska niby? O co ty mnie oskarżasz? - robię poważną minę, nawet trochę jakby obrażoną - Teraz to ja się czuję dotknięty. - chociaż prawda jest taka, że niejedno choróbsko już ze sobą z tych wszystkich portów przywlekłem. W Mungu jak mnie widzą to już nie pytają co się dzieje tylko od razu mi wciskają eliksiry... Szczerze? Nie polecam, nic przyjemnego, nie warto w sumie. Patrzę chwilę na Leannę, a w końcu opieram się o nią podobnie jak ona o mnie i zerkam w górę, na siatkę z gałęzi przysłaniającą majowe niebo.
- Przeszło ci już? - pytam, zerkając nań kątem oka - Kiedyśmy się właściwie widzieli ostatni raz, co Lea? - pytam, bom stracił zupełnie rachubę czasu, a w międzyczasie wyciągam zza pazuchy swoją magiczną piersióweczkę i pociągam kilka porządnych łyków - Chcesz łyczka na przeprosiny? - podsuwam jej flaszeczkę, niech se siorbnie, a co!
- Weź to paskudztwo i nie pij przy mnie. - Żądam stanowczo. - Rozbestwiłeś się na tym statku. - Wyprostowałam nogi w kolanach, spierając cały ciężar ciała o siedzącego za mną Johnatana. Próbuję przypomnieć sobie co do mnie mówił, bo wizja nagrody za pracę naukową wciągnęła mnie dość mocno. Coś o nieobecności, znowu o obrażaniu... cóż, muszę improwizować.
- Nie pamiętam. Bardzo dawno, już nie pamiętam jak wyglądasz. - Nie dodaję, że pewnie przez to pomyliłam go ze smokiem, bo próbuję wyprzeć to zdarzenie z pamięci. - Od tamtej pory wpadam w coraz bardziej absurdalne sytuacje. - Skarżę się za to, bo dostrzegam, że niemal każdego dnia coś mi się przytrafia. Nie wiem z czego to wynika, czy po prostu w ten sposób unikam pogodzenia się ze śmiercią matki - wiem jednak, że wreszcie pęknę i zaleję komuś rękaw łzami i smarkami.
- Taka jak ta na przykład. Nie rozumiem co tu się stało. - Zaczęłam mimowolnie skubać jakieś źdźbło trawy, wgapiając się w nie. Po kryjomu liczę na to, że Bojczuk mnie oświeci i potwierdzi moje przypuszczenia o dziwnej substancji dodanej do ciasteczek.