Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Gloucestershire
Trzęsawisko
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Trzęsawisko
Trzęsawisko to pozornie urokliwe, lecz niezwykle niebezpieczne miejsce na spacery. Wysokie, kilkusetletnie drzewa wiecznie osnute są lekką mgłą, a unosząca się w powietrzu wilgoć szybko moczy włosy i zwilża skórę, a także ubrania. W oddali słychać cichą melodię — mawiają, że to kobiecy śpiew, który ściąga naiwnych mężczyzn w głąb bagien. Nigdy jednak nie udowodniono tej teorii, żaden ze śmiałków nie wrócił, by opowiedzieć, czy spotkał jakąkolwiek samotną i potrzebującą pomocy kobietę. W rzeczywistości to bagnowyje wciągają zapuszczające się w te strony ofiary na moczary, gdzie w wodzie i błocie pożerają biedaków.
W pierwszym poście należy rzucić kością k3.
1 - Twoja wycieczka odbywa się bez zakłóceń.
2 - Piękny śpiew wciąga cię w głąb trzęsawiska — idziesz za głosem jak urzeczony, pod wpływem niezwykłego czaru*. Po drodze wpadasz do bagna. Działanie uroku zanika, ale woda wciąga cię coraz głębiej. Ktoś musi ci niezwłocznie pomóc — ST wyjścia z błota wynosi 70, a fizycznego wyciągnięcia przez twojego towarzysza 50, do rzutu należy doliczyć punkty sprawności przemnożone przez 2. Jeśli ci się nie uda, tracisz 100 punktów żywotności, przez kolejny tydzień będziesz wymiotował mułem, ale przeżyjesz! Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
3 - Piękny śpiew wciąga cię w głąb trzęsawiska — idziesz za głosem jak urzeczony, pod wpływem niezwykłego czaru* i już po kilkunastu krokach spotykasz przed sobą przedziwne stworzenie, ale urok nie pozwala ci zawrócić. Psopodobne stworzenie, niewielki, włochaty potwór z oddali przypominający niewyrośniętego wilkołaka stanął ci na drodze. Niestety, jedyną możliwością uporania się z nim będzie podjęcie walki. PŻ stwora wynosi 100 punktów. Jeśli nie uda ci się go pokonać w 5 postach (jeśli walczycie we dwójkę, trójkę itd. każdy ma 5 postów do rozegrania) stwór przystąpi do ostatecznego ataku, zadając ci (lub każdemu z was) obrażenia w wielkości 200 pkt, a później ucieknie, porzucając was na pastwę losu.
* Czarodzieje posiadający biegłość odporności magicznej mogą rzucić kością, próbując oprzeć się działaniu magii. ST wynosi 60. Oklumenci są na niego odporni.
Lokacja zawiera kości.W pierwszym poście należy rzucić kością k3.
1 - Twoja wycieczka odbywa się bez zakłóceń.
2 - Piękny śpiew wciąga cię w głąb trzęsawiska — idziesz za głosem jak urzeczony, pod wpływem niezwykłego czaru*. Po drodze wpadasz do bagna. Działanie uroku zanika, ale woda wciąga cię coraz głębiej. Ktoś musi ci niezwłocznie pomóc — ST wyjścia z błota wynosi 70, a fizycznego wyciągnięcia przez twojego towarzysza 50, do rzutu należy doliczyć punkty sprawności przemnożone przez 2. Jeśli ci się nie uda, tracisz 100 punktów żywotności, przez kolejny tydzień będziesz wymiotował mułem, ale przeżyjesz! Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
3 - Piękny śpiew wciąga cię w głąb trzęsawiska — idziesz za głosem jak urzeczony, pod wpływem niezwykłego czaru* i już po kilkunastu krokach spotykasz przed sobą przedziwne stworzenie, ale urok nie pozwala ci zawrócić. Psopodobne stworzenie, niewielki, włochaty potwór z oddali przypominający niewyrośniętego wilkołaka stanął ci na drodze. Niestety, jedyną możliwością uporania się z nim będzie podjęcie walki. PŻ stwora wynosi 100 punktów. Jeśli nie uda ci się go pokonać w 5 postach (jeśli walczycie we dwójkę, trójkę itd. każdy ma 5 postów do rozegrania) stwór przystąpi do ostatecznego ataku, zadając ci (lub każdemu z was) obrażenia w wielkości 200 pkt, a później ucieknie, porzucając was na pastwę losu.
* Czarodzieje posiadający biegłość odporności magicznej mogą rzucić kością, próbując oprzeć się działaniu magii. ST wynosi 60. Oklumenci są na niego odporni.
The member 'Dudley Sheridan' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 21
'k100' : 21
Zaklęcie, jakie wypowiedziała nie zadziałało sprawiając, że kolejna porcja paniki napłynęła do niewielkiego ciałka alchemiczki. Nic z resztą dziwnego - pod wpływem paraliżującego strachu magia zdawała się nie słuchać jej tak, jak powinna zawodząc w momencie, gdy najbardziej go potrzebowała. Och, jaka była głupia, że nie zabrała ze sobą chociaż jednej fiolki Wiecznego Płomienia, który mógłby pomóc im w obecnej sytuacji! Bez swoich mikstur panna Burroughs była zupełnie bezbronna, zwłaszcza stając oko w oko z czymś, co przerażało ją od dawna. Nie była jednak w stanie nic poradzić na to, że pojedynki zawsze zdawały się jej być zbyt przerażające dla niej.
Zaskoczenie pojawiło się na buzi dziewczęcia, jednak nie za sprawą ostrości wypowiedzianych przez mężczyznę słów. Uciekać? Zostawić go na pastwę losu, samego twarzą w twarz z dziką bestią?
- Nie… Nie zostawię Cię. - Odpowiedziała drżącym głosem. Nie umiała walczyć, to z pewnością nie było najmniejszą tajemnicą nie potrafiłaby jednak sobie wybaczyć opuszczenia Dudleya w takiej sytuacji, pozostawiając go na łaskach psotnego losu. Nawet jeśli za bardzo nie mogła się przydać w obecnej sytuacji. Chociaż… Może jednak im się uda? Kolejne nieudane lamino zdawało się przekreślać wszystkie nadzieje na wyjście z tego w jednym kawałku, bez większego uszczerbku na zdrowiu.
Dłoń dziewczęcia na jedną krótką chwilę zacisnęła się na dłoni Sheridana, mając nadzieję, że tym niewielkim gestem doda otuchy… Nie była jednak pewna, czy chciała bardziej dodać jej sobie, czy jemu. Oboje potrzebowali cudu, bądź odrobiny posłusznej magii. -Dasz radę... - Dodała cicho, mając nadzieję, że podszyty przerażeniem głos dotrze do jego uszu.
W kolejnej chwili ponownie ujęła różdżkę, ponownie celując w przerażającą bestię. W obliczu śmierci, złość towarzysza zdawała się nie straszna, a niewielki płomyk nadziei nadal podpowiadał, że może się uda.
- Pullus. - Ponownie wypowiedziała inkantację, mając nadzieję, że tym razem naprzeciwko nich zamiast wilka stanie zwykła, prosta gąska, której przekupki na targu skręcały kark w niecałe pół minuty. Ostrożnie zrobiła pół kroku w tył, mając nadzieję, że ten paskudny koszmar zaraz się skończy, pozostając jedynie okrutnym wspomnieniem.
Zaskoczenie pojawiło się na buzi dziewczęcia, jednak nie za sprawą ostrości wypowiedzianych przez mężczyznę słów. Uciekać? Zostawić go na pastwę losu, samego twarzą w twarz z dziką bestią?
- Nie… Nie zostawię Cię. - Odpowiedziała drżącym głosem. Nie umiała walczyć, to z pewnością nie było najmniejszą tajemnicą nie potrafiłaby jednak sobie wybaczyć opuszczenia Dudleya w takiej sytuacji, pozostawiając go na łaskach psotnego losu. Nawet jeśli za bardzo nie mogła się przydać w obecnej sytuacji. Chociaż… Może jednak im się uda? Kolejne nieudane lamino zdawało się przekreślać wszystkie nadzieje na wyjście z tego w jednym kawałku, bez większego uszczerbku na zdrowiu.
Dłoń dziewczęcia na jedną krótką chwilę zacisnęła się na dłoni Sheridana, mając nadzieję, że tym niewielkim gestem doda otuchy… Nie była jednak pewna, czy chciała bardziej dodać jej sobie, czy jemu. Oboje potrzebowali cudu, bądź odrobiny posłusznej magii. -Dasz radę... - Dodała cicho, mając nadzieję, że podszyty przerażeniem głos dotrze do jego uszu.
W kolejnej chwili ponownie ujęła różdżkę, ponownie celując w przerażającą bestię. W obliczu śmierci, złość towarzysza zdawała się nie straszna, a niewielki płomyk nadziei nadal podpowiadał, że może się uda.
- Pullus. - Ponownie wypowiedziała inkantację, mając nadzieję, że tym razem naprzeciwko nich zamiast wilka stanie zwykła, prosta gąska, której przekupki na targu skręcały kark w niecałe pół minuty. Ostrożnie zrobiła pół kroku w tył, mając nadzieję, że ten paskudny koszmar zaraz się skończy, pozostając jedynie okrutnym wspomnieniem.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Frances Burroughs' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 15
'k100' : 15
To było przez nią. Czemu ta dziewczyna nie chciała się go słuchać?! Obydwoje dobrze wiedzieli, że nie potrafi walczyć. To on był w tym przypadku specjalistą, nie ona, na Merlina. Powinna się go słuchać. Wypełniać te… no… rozkazy! Jeszcze w sytuacji takiego zagrożenia!
Gdyby odeszła, na pewno by trafił. Na pewno znalazłby ten dobry punkt, który pozwoliłby mu wycelować poprawnie w krążącego wokół nich wilkołaka. Niestety, obecność Frances skutecznie go rozpraszała.
– Nie obchodzi mnie kogo zostawisz a kogo nie – warknął do niej. – Czy ty mnie nie słyszysz?! – powtórzył, próbując wymusić, aby jednak się wycofała, aby jednak uciekła. Lada moment będzie po nich. I co wtedy? Właściwie… wtedy to właśnie… nic. I w tym problem!
Wziął głęboki oddech. Żaden śmierdzący wilkołak nie będzie ich zabijał, co to, to nie! Nie zwracał uwagi na kolejne zaklęcie Frances, próbując skoncentrować się z całej siły na przeciwniku. Był duży i dość zwinny. Sheridan musiał tym razem przewidzieć jego ruch, przewidzieć jego następny krok. Starając się skupić, miał wrażenie, że hałas wokół niego jakby ustępuje. Że nie słyszy już powarkiwania i jęków rannego wilkołaka, a jedynie bicie własnego serca.
Zaczął ignorować Frances. Jej obecność tylko mu przeszkadzała, wiec aby ratować ich obydwoje po prostu musiał to zrobić. Nie ma jej tu. Jest tu sam. Tylko z różdżką w ręku i przeciwnikiem. Jak w klubie pojedynków. Ten wielki wilkołak to tylko brzydki, paskudny czarodziej, którego należy położyć na ziemi skutecznym zaklęciem. Przecież nie ma różdżki, nie obroni się. Wystarczy dobrze, precyzyjnie wycelować. Tak, tak, dokładnie tak.
Przestał na chwilę oddychać. Żadne drgnięcie nie mogło mu przeszkodzić. Miał wrażenie, że zrozumiał sposób poruszania się wilkołaka, że pojął, jak to wszystko działa i jak działać powinno…
– Lamino! – krzyknął wkładając w to całą swoją moc i wszystkie swoje umiejętności. Jeśli tym razem mu nie wyjdzie to chyba oznacza, że nie jest warty swojej różdżki. Ani żadnej innej. Nie po to tyle lat ćwiczył w klubie, aby teraz nie potrafił sobie poradzić z jakimś, na śmierdzące bahanki, psem!
Gdyby odeszła, na pewno by trafił. Na pewno znalazłby ten dobry punkt, który pozwoliłby mu wycelować poprawnie w krążącego wokół nich wilkołaka. Niestety, obecność Frances skutecznie go rozpraszała.
– Nie obchodzi mnie kogo zostawisz a kogo nie – warknął do niej. – Czy ty mnie nie słyszysz?! – powtórzył, próbując wymusić, aby jednak się wycofała, aby jednak uciekła. Lada moment będzie po nich. I co wtedy? Właściwie… wtedy to właśnie… nic. I w tym problem!
Wziął głęboki oddech. Żaden śmierdzący wilkołak nie będzie ich zabijał, co to, to nie! Nie zwracał uwagi na kolejne zaklęcie Frances, próbując skoncentrować się z całej siły na przeciwniku. Był duży i dość zwinny. Sheridan musiał tym razem przewidzieć jego ruch, przewidzieć jego następny krok. Starając się skupić, miał wrażenie, że hałas wokół niego jakby ustępuje. Że nie słyszy już powarkiwania i jęków rannego wilkołaka, a jedynie bicie własnego serca.
Zaczął ignorować Frances. Jej obecność tylko mu przeszkadzała, wiec aby ratować ich obydwoje po prostu musiał to zrobić. Nie ma jej tu. Jest tu sam. Tylko z różdżką w ręku i przeciwnikiem. Jak w klubie pojedynków. Ten wielki wilkołak to tylko brzydki, paskudny czarodziej, którego należy położyć na ziemi skutecznym zaklęciem. Przecież nie ma różdżki, nie obroni się. Wystarczy dobrze, precyzyjnie wycelować. Tak, tak, dokładnie tak.
Przestał na chwilę oddychać. Żadne drgnięcie nie mogło mu przeszkodzić. Miał wrażenie, że zrozumiał sposób poruszania się wilkołaka, że pojął, jak to wszystko działa i jak działać powinno…
– Lamino! – krzyknął wkładając w to całą swoją moc i wszystkie swoje umiejętności. Jeśli tym razem mu nie wyjdzie to chyba oznacza, że nie jest warty swojej różdżki. Ani żadnej innej. Nie po to tyle lat ćwiczył w klubie, aby teraz nie potrafił sobie poradzić z jakimś, na śmierdzące bahanki, psem!
.. kiedy idę popływać, nie lubię się torturować, wchodząc do zimnej wody stopniowo. Nurkuję od razu i jest to paskudny skok, ale po nim cała reszta to pestka.
Dudley Sheridan
Zawód : Młodszy archiwista i genealog ds. rejestracji w MM
Wiek : 20 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Nie masz obowiązków wobec nikogo z wyjątkiem siebie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Dudley Sheridan' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 63
--------------------------------
#2 'k8' : 7, 8, 7, 2, 8
#1 'k100' : 63
--------------------------------
#2 'k8' : 7, 8, 7, 2, 8
Chciała dobrze.
Doskonale wiedziała, że nie miała większego pojęcia o pojedynkach, nie potrafiła jednak zostawić go samego na pastwę losu. I sądziła, że jej słowa chociaż odrobinę, gdzieś w środku, ucieszą młodego czarodzieja. A przecież nawet jeśli coś by się im stało, razem mogli zdziałać więcej, niż w pojedynkę zwłaszcza biorąc pod uwagę miejsce, w którym przyszło jej pracować.
Słowa jakie opuściły jego usta oraz ton, jakim im nadał skutkowały kolejnym potokiem łez, jaki uleciał z szaroniebieskich oczu. Słowa wypowiedziane w gniewie ubodły pannę Burroughs gdzieś w środku. Bo czy nie powinien się cieszyć z okazanej lojalności oraz troski o jego osobę? Och, to wszystko było takie… takie…Abstrakcyjne! I nie mieszczące się w głowie jasnowłosego dziewczęcia.
Pod wpływem jego słów, gdy tylko kolejna próba zamienienia wilka w gęś się nie udała, Frances zrobiła dwa kroki w tył, chowając różdżkę do kieszeni i nie chcąc bardziej przeskrobać sobie u swojego towarzysza. A gdy z jego ust wydobyła się inkantacja, którą już kiedyś jej prezentował, odruchowo zasłoniła oczy dłońmi, chcąc oszczędzić sobie kolejnych, traumatycznych widoków. Pisk zwierzęcia oznaczał, że magia w końcu posłuchała Dudleya, zapewniając im bezpieczeństwo… A przynajmniej taką miała nadzieję. Ostrożnie rozsunęła palce by sprawdzić swoje przypuszczenia. Wilk leżał na ziemi martwy, wydając z siebie ostatnie tchnienia a ona… Nie miała pojęcia, co powinna w tej chwili zrobić. Ulga mieszała się z euforią oraz niepewnością. W końcu, podczas tego wszystkiego Dudley zdawał się być całkiem na nią zły, czyż nie?
Powoli odsunęła dłonie zasłaniające czerwone od płaczu oczy, które skierowały się na Dudleya, przez chwilę spoglądając na niego z mieszaniną przerażenia oraz niepewności.
- Ja… Och… - Wyrwało się z jej ust, jakby wszystkie kwieciste słowa pojawiające się w jej głowie nie mogły przebrnąć przez związane strachem gardło. Nieśmiało zrobiła kilka kroków, by w równie nieśmiałym geście, unikając spojrzeniem jego tęczówek by przypadkiem nie zauważyć w nich gniewu, zarzucić ramiona na chłopięcą szyję. Panna Burroughs przylgnęła ciałem do ciała czarodzieja w uścisku, składając na jego ustach pełen emocji pocałunek. Cieszyła się, że udało im się przeżyć. I miała nadzieję, że odrobinę udobrucha swojego wybawcę.
Doskonale wiedziała, że nie miała większego pojęcia o pojedynkach, nie potrafiła jednak zostawić go samego na pastwę losu. I sądziła, że jej słowa chociaż odrobinę, gdzieś w środku, ucieszą młodego czarodzieja. A przecież nawet jeśli coś by się im stało, razem mogli zdziałać więcej, niż w pojedynkę zwłaszcza biorąc pod uwagę miejsce, w którym przyszło jej pracować.
Słowa jakie opuściły jego usta oraz ton, jakim im nadał skutkowały kolejnym potokiem łez, jaki uleciał z szaroniebieskich oczu. Słowa wypowiedziane w gniewie ubodły pannę Burroughs gdzieś w środku. Bo czy nie powinien się cieszyć z okazanej lojalności oraz troski o jego osobę? Och, to wszystko było takie… takie…Abstrakcyjne! I nie mieszczące się w głowie jasnowłosego dziewczęcia.
Pod wpływem jego słów, gdy tylko kolejna próba zamienienia wilka w gęś się nie udała, Frances zrobiła dwa kroki w tył, chowając różdżkę do kieszeni i nie chcąc bardziej przeskrobać sobie u swojego towarzysza. A gdy z jego ust wydobyła się inkantacja, którą już kiedyś jej prezentował, odruchowo zasłoniła oczy dłońmi, chcąc oszczędzić sobie kolejnych, traumatycznych widoków. Pisk zwierzęcia oznaczał, że magia w końcu posłuchała Dudleya, zapewniając im bezpieczeństwo… A przynajmniej taką miała nadzieję. Ostrożnie rozsunęła palce by sprawdzić swoje przypuszczenia. Wilk leżał na ziemi martwy, wydając z siebie ostatnie tchnienia a ona… Nie miała pojęcia, co powinna w tej chwili zrobić. Ulga mieszała się z euforią oraz niepewnością. W końcu, podczas tego wszystkiego Dudley zdawał się być całkiem na nią zły, czyż nie?
Powoli odsunęła dłonie zasłaniające czerwone od płaczu oczy, które skierowały się na Dudleya, przez chwilę spoglądając na niego z mieszaniną przerażenia oraz niepewności.
- Ja… Och… - Wyrwało się z jej ust, jakby wszystkie kwieciste słowa pojawiające się w jej głowie nie mogły przebrnąć przez związane strachem gardło. Nieśmiało zrobiła kilka kroków, by w równie nieśmiałym geście, unikając spojrzeniem jego tęczówek by przypadkiem nie zauważyć w nich gniewu, zarzucić ramiona na chłopięcą szyję. Panna Burroughs przylgnęła ciałem do ciała czarodzieja w uścisku, składając na jego ustach pełen emocji pocałunek. Cieszyła się, że udało im się przeżyć. I miała nadzieję, że odrobinę udobrucha swojego wybawcę.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Wyłączenie umysłu i pełne skupienie – to było to, czego potrzebował. Jego czar pomknął, skutecznie trafiając w wilkołaka. Zwierzę jęknęło przeciągle i głośno, a następnie opadło na ziemię. Sheridan wziął głęboki oddech, na razie cały czas ignorując Frances.
Przytulił dziewczynie machinalnie i bez emocji, już po chwili odsuwając ją od siebie. Nie wszystko było przecież jeszcze zrobione.
Ostrożnie podszedł do zwierzęcia z różdżka w dłoni, z tępą miną dotykając go nogą. Wyglądało na go, że zwierz faktycznie był martwy, albo przynajmniej bardzo mocno osłabiony. Dudley nie znał się na anatomii na tyle, aby w pełni móc to ocenić. Wiedział jednak, że zadane przez niego ciosy były silne. Zdziwiłby się, gdyby zwierz, nawet jeśli żył, przetrwał więcej, niż kilka minut. Zbyt mocno krwawił. Dudley schował różdżkę.
– Frances, masz jakąś fiolkę? – spytał, pustym głosem. Powinna mieć, przecież przyszli tu zbierać… a, zaraz. Zaczął grzebać po kieszeniach. Też miał jedną. Wciąż był w szoku i nie doszedł w pełni do siebie. – Och. Mam swoją.
Schylił się nad stworzeniem i nastawił fiolkę w pobliżu jednej z ran, z której powoli wciąż sączyła się krew. Zebrał jej odrobinę.
– Może ktoś będzie chciał zbadać to, co tu się pałętało – mruknął, bardziej do siebie, niż do niej. Nie wiedział jeszcze, komu mógł tę krew przekazać, ale lepiej chuchać na zimne.
Gdy się podniósł, zakorkował fiolkę i włożył ją ostrożnie do torby. Rozglądając się nerwowo wokół, ruszył do Frances. Położył dłoń na jej pasie, chwytając delikatnie, acz stanowczo, dając wyraźny sygnał do powrotu.
– Chodźmy stąd, tu jest niebezpiecznie – oznajmił. – Następnym razem, jak powiem ci, że masz uciekać to masz mnie słuchać. Rozproszyłaś mnie, Frances. Mogliśmy obydwoje zginąć – oznajmił. W jego głosie nie było już tak mocno brzmiącego wyrzutu. Raczej pouczenie. Tak, jakby Frances była kilkuletnią dziewczynką, a on jej opiekunem, który musi wyjaśnić jej, jak ma się poprawnie zachowywać.
Miał nadzieję, że już nigdy więcej nie zbliżą się do tego przeklętego lasu. Na Merlina. Nic dziwnego, że był tak oddalony od ludzkich siedzib. Tu coś zdecydowanie było nie tak.
Przytulił dziewczynie machinalnie i bez emocji, już po chwili odsuwając ją od siebie. Nie wszystko było przecież jeszcze zrobione.
Ostrożnie podszedł do zwierzęcia z różdżka w dłoni, z tępą miną dotykając go nogą. Wyglądało na go, że zwierz faktycznie był martwy, albo przynajmniej bardzo mocno osłabiony. Dudley nie znał się na anatomii na tyle, aby w pełni móc to ocenić. Wiedział jednak, że zadane przez niego ciosy były silne. Zdziwiłby się, gdyby zwierz, nawet jeśli żył, przetrwał więcej, niż kilka minut. Zbyt mocno krwawił. Dudley schował różdżkę.
– Frances, masz jakąś fiolkę? – spytał, pustym głosem. Powinna mieć, przecież przyszli tu zbierać… a, zaraz. Zaczął grzebać po kieszeniach. Też miał jedną. Wciąż był w szoku i nie doszedł w pełni do siebie. – Och. Mam swoją.
Schylił się nad stworzeniem i nastawił fiolkę w pobliżu jednej z ran, z której powoli wciąż sączyła się krew. Zebrał jej odrobinę.
– Może ktoś będzie chciał zbadać to, co tu się pałętało – mruknął, bardziej do siebie, niż do niej. Nie wiedział jeszcze, komu mógł tę krew przekazać, ale lepiej chuchać na zimne.
Gdy się podniósł, zakorkował fiolkę i włożył ją ostrożnie do torby. Rozglądając się nerwowo wokół, ruszył do Frances. Położył dłoń na jej pasie, chwytając delikatnie, acz stanowczo, dając wyraźny sygnał do powrotu.
– Chodźmy stąd, tu jest niebezpiecznie – oznajmił. – Następnym razem, jak powiem ci, że masz uciekać to masz mnie słuchać. Rozproszyłaś mnie, Frances. Mogliśmy obydwoje zginąć – oznajmił. W jego głosie nie było już tak mocno brzmiącego wyrzutu. Raczej pouczenie. Tak, jakby Frances była kilkuletnią dziewczynką, a on jej opiekunem, który musi wyjaśnić jej, jak ma się poprawnie zachowywać.
Miał nadzieję, że już nigdy więcej nie zbliżą się do tego przeklętego lasu. Na Merlina. Nic dziwnego, że był tak oddalony od ludzkich siedzib. Tu coś zdecydowanie było nie tak.
.. kiedy idę popływać, nie lubię się torturować, wchodząc do zimnej wody stopniowo. Nurkuję od razu i jest to paskudny skok, ale po nim cała reszta to pestka.
Ostatnio zmieniony przez Dudley Sheridan dnia 09.10.20 15:48, w całości zmieniany 1 raz
Dudley Sheridan
Zawód : Młodszy archiwista i genealog ds. rejestracji w MM
Wiek : 20 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Nie masz obowiązków wobec nikogo z wyjątkiem siebie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Szaroniebieskie tęczówki pełne niezrozumienia do całej sytuacji. Czyżby jej towarzysz nie cieszył się, że udało im się ujść z życiem? Nie była w stanie odpowiedzieć. Męskie umysły, mimo coraz częstszych kontaktów z płcią przeciwną, nadal pozostawały dla niej jedną, wielką tajemnicą. Pozornie te same wydawały jej się być zupełnie inne w praktyce.
Jasnowłosa alchemiczka kiwnęła głową na pytanie i już miała rozpocząć poszukiwania pustej fiolki, a te zawsze miała przy sobie, gdy Dudley ją uprzedził. W przeciwieństwie do chłopaka nie zrobiła chociażby pół kroku w kierunku padłego zwierzęcia, które nawet martwe zdawało jej się co najmniej przerażające. Zwłaszcza po wydarzeniach z kilku poprzednich minut.
- Znam kilka osób, które mogłyby być zainteresowane przebadaniem tej fiolki. - Napomknęła, delikatnie wzruszając ramionami. Była niemal pewna, że Cillian bądź Kai byliby zainteresowani nietypowym wilkiem, jaki leżał matwy pośród leśnej głuszy.
- O niczym innym nie marzę w tej chwili. - Z ulgą przyjęła propozycję, aby opuścili to przeklęte przez Merlina miejsce i udali się do bezpiecznego oraz ciepłego domu.
Ciche westchnienie wyrwało się z jej ust, gdy słowa pouczenia dotarły do jej uszu. Nieświadomie przysunęła się odrobinę bliżej jego ciała, na wspomnienie najeżonego futra i wielkich, ostrych zębisk.
- Strach mnie paraliżuje. To silniejsze ode mnie, a tak się składa, że ze wszystkich rzeczy tego świata wilków boję się najbardziej. - Wyznała, uciekając spojrzeniem na leśną ściółkę, gdy ostrożnie stawiała pośród niej stopy oddalając się od wilczego truchła.
- Nawet w takich okolicznościach nie wybaczyłabym sobie, gdybym cię zostawiła i byś ucierpiał, mój drogi. - Szaroniebieskie spojrzenie przez chwilę utkwiło w jego profilu. Nadal była pewna, że nawet w wypadku ataku zwierzęcia razem jakoś by sobie poradzili. - Powinieneś się cieszyć, że zależy mi na tobie i twoim życiu, Dudley. - Zaczęła, ponownie uciekając spojrzeniem, nieświadoma nawet tego, że otwarcie przyznała się do uczuć, jakie do niego żywiła. Twarz alchemiczki przybrała zawiedziony, trochę smutny wyraz, a ona sama odsunęła się odrobinę od jego ciała. - Już nie będę cię rozpraszać, skoro ci to przeszkadza. - Dodała pełnym zawodu oraz dziwnej formie odrzucenia tonem głosu. Bo właśnie jako odrzucenie zrozumiała jego słowa.
Jasnowłosa alchemiczka kiwnęła głową na pytanie i już miała rozpocząć poszukiwania pustej fiolki, a te zawsze miała przy sobie, gdy Dudley ją uprzedził. W przeciwieństwie do chłopaka nie zrobiła chociażby pół kroku w kierunku padłego zwierzęcia, które nawet martwe zdawało jej się co najmniej przerażające. Zwłaszcza po wydarzeniach z kilku poprzednich minut.
- Znam kilka osób, które mogłyby być zainteresowane przebadaniem tej fiolki. - Napomknęła, delikatnie wzruszając ramionami. Była niemal pewna, że Cillian bądź Kai byliby zainteresowani nietypowym wilkiem, jaki leżał matwy pośród leśnej głuszy.
- O niczym innym nie marzę w tej chwili. - Z ulgą przyjęła propozycję, aby opuścili to przeklęte przez Merlina miejsce i udali się do bezpiecznego oraz ciepłego domu.
Ciche westchnienie wyrwało się z jej ust, gdy słowa pouczenia dotarły do jej uszu. Nieświadomie przysunęła się odrobinę bliżej jego ciała, na wspomnienie najeżonego futra i wielkich, ostrych zębisk.
- Strach mnie paraliżuje. To silniejsze ode mnie, a tak się składa, że ze wszystkich rzeczy tego świata wilków boję się najbardziej. - Wyznała, uciekając spojrzeniem na leśną ściółkę, gdy ostrożnie stawiała pośród niej stopy oddalając się od wilczego truchła.
- Nawet w takich okolicznościach nie wybaczyłabym sobie, gdybym cię zostawiła i byś ucierpiał, mój drogi. - Szaroniebieskie spojrzenie przez chwilę utkwiło w jego profilu. Nadal była pewna, że nawet w wypadku ataku zwierzęcia razem jakoś by sobie poradzili. - Powinieneś się cieszyć, że zależy mi na tobie i twoim życiu, Dudley. - Zaczęła, ponownie uciekając spojrzeniem, nieświadoma nawet tego, że otwarcie przyznała się do uczuć, jakie do niego żywiła. Twarz alchemiczki przybrała zawiedziony, trochę smutny wyraz, a ona sama odsunęła się odrobinę od jego ciała. - Już nie będę cię rozpraszać, skoro ci to przeszkadza. - Dodała pełnym zawodu oraz dziwnej formie odrzucenia tonem głosu. Bo właśnie jako odrzucenie zrozumiała jego słowa.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Pokiwał głową. On sam znał niezbyt naukowców z dziedzin innych niż historia, więc na pewno przyjaciele Frances będą bardziej, niż przydatni.
– Jak się dowiesz, kto byłby zainteresowany, daj znać. Na razie schowam ją u siebie, jeszcze by się okazało, że roznosi jakąś klątwę czy co… – uznał. Bo w gruncie rzeczy kto mógł wiedzieć, czym był tak naprawdę ten cholerny wilkołako-wilk? Może naprawdę i po śmierci mógł roznosić nie wiadomo co. Lepiej było chuchać na zimne. Nie miał zamiaru narażać Frances z tak głupiego powodu.
Gdy dziewczyna zbliżyła się ku niemu, objął ją dłonią, nie przestając zachowywać czujności. Rozglądał się wokół, nie chcąc znów dopuścić do tego, aby zaskoczył ich jakiś stwór.
– Na szczęście jest już po wszystkim, Frances – powiedział, siląc się na uspakajający ton, jednak alchemiczka mogła bez problemu wyczuć jego nerwowość: – Teraz żaden wilk cię nie skrzywdzi – dodał.
Ach te kobiety! Nawet tak inteligentna panna, jak Frances potrafiła być lekkomyślna i emocjonalna, nie rozumiejąc, że czasem dla własnego dobra powinna się jednak wycofać. To dlatego mężczyźni sprawowali pieczę nad światem. Byli bardziej odpowiedzialni i pewniejsi siebie, mieli też tendencje do podejmowania lepszych decyzji. Wiedział jednak, że przyznanie się do tego na głos może doprowadzić jedynie do kłótni, a to było ostatnim, czego teraz potrzebowali.
– Doceniam to, Frances – powiedział. – Hej… czy ty się smucisz z tego powodu? Głupi z ciebie ptaszek czasem. Przecież wiesz, że nie najlepiej idzie ci walka, a jak jesteś tak blisko to mnie rozprasza! Zrozum, że łatwiej skupić się na czarach, gdy martwisz się o jedno życie, nie dwa – wyjaśnił, wzruszając ramionami. Miał nadzieje, że te słowa zamkną już ten temat. Nie widział sensu w dalszym roztrząsaniu tej sprawy.
Szli spokojnym krokiem, już po chwili przedostając się do nieco bardziej zwyczajnej części lasu. Gdy upewnił się, ze dziewczyna jest wystarczająco spokojna i sam opanował drżenie własnego serca zaproponował teleportacje pod Londyn. Stamtąd łatwiej będzie im się dostać do domów.
| zt x2
– Jak się dowiesz, kto byłby zainteresowany, daj znać. Na razie schowam ją u siebie, jeszcze by się okazało, że roznosi jakąś klątwę czy co… – uznał. Bo w gruncie rzeczy kto mógł wiedzieć, czym był tak naprawdę ten cholerny wilkołako-wilk? Może naprawdę i po śmierci mógł roznosić nie wiadomo co. Lepiej było chuchać na zimne. Nie miał zamiaru narażać Frances z tak głupiego powodu.
Gdy dziewczyna zbliżyła się ku niemu, objął ją dłonią, nie przestając zachowywać czujności. Rozglądał się wokół, nie chcąc znów dopuścić do tego, aby zaskoczył ich jakiś stwór.
– Na szczęście jest już po wszystkim, Frances – powiedział, siląc się na uspakajający ton, jednak alchemiczka mogła bez problemu wyczuć jego nerwowość: – Teraz żaden wilk cię nie skrzywdzi – dodał.
Ach te kobiety! Nawet tak inteligentna panna, jak Frances potrafiła być lekkomyślna i emocjonalna, nie rozumiejąc, że czasem dla własnego dobra powinna się jednak wycofać. To dlatego mężczyźni sprawowali pieczę nad światem. Byli bardziej odpowiedzialni i pewniejsi siebie, mieli też tendencje do podejmowania lepszych decyzji. Wiedział jednak, że przyznanie się do tego na głos może doprowadzić jedynie do kłótni, a to było ostatnim, czego teraz potrzebowali.
– Doceniam to, Frances – powiedział. – Hej… czy ty się smucisz z tego powodu? Głupi z ciebie ptaszek czasem. Przecież wiesz, że nie najlepiej idzie ci walka, a jak jesteś tak blisko to mnie rozprasza! Zrozum, że łatwiej skupić się na czarach, gdy martwisz się o jedno życie, nie dwa – wyjaśnił, wzruszając ramionami. Miał nadzieje, że te słowa zamkną już ten temat. Nie widział sensu w dalszym roztrząsaniu tej sprawy.
Szli spokojnym krokiem, już po chwili przedostając się do nieco bardziej zwyczajnej części lasu. Gdy upewnił się, ze dziewczyna jest wystarczająco spokojna i sam opanował drżenie własnego serca zaproponował teleportacje pod Londyn. Stamtąd łatwiej będzie im się dostać do domów.
| zt x2
.. kiedy idę popływać, nie lubię się torturować, wchodząc do zimnej wody stopniowo. Nurkuję od razu i jest to paskudny skok, ale po nim cała reszta to pestka.
Dudley Sheridan
Zawód : Młodszy archiwista i genealog ds. rejestracji w MM
Wiek : 20 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Nie masz obowiązków wobec nikogo z wyjątkiem siebie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
18.11.1957
Ostatnie badania będące pasmem porażek nie zraziły Halberta do poszukiwań odmian roślin, które byłyby w stanie dać mu zadowalające efekty. Najnowsza próba spotkała się z bezwzględną krytyką Hattie. Hodowana od kilku dni szczepiona bulwa Helianthus tuberosus nie wykazywała żadnych nieprawidłowości do momentu, aż pewnego ranka na jej wierzchu pojawiła się brunatna narośl. Czyrak w błyskawicznym tempie urósł do rozmiarów kafla i wybuchł z głośnym trzaskiem, rozbryzgując lepką maź na wszystkie strony, w tym przechodzącą akurat przez pracownię kobietę, która nie kryła swojego niezadowolenia. Dobrze że Herberta nie było wtedy w domu, bo piałby z zachwytu, naśmiewając się z brata przez kolejny miesiąc, ale dobroduszna matka obiecała niczego mu nie zdradzać. Mimo to podczas śniadania poprzedniego dnia Halbert mógłby przysiąc, że podróżnik przygląda mu się z zaskakująco przymilnym uśmiechem.
Grey myślał, że rewelacje o nowym, odmienionym stanie Tonksa otrzymane dwa miesiące temu zmienią jego sposób postrzegania na przyjaciela, lecz tak naprawdę… nic się nie zmieniło poza tym, że patrzył na niego nieco bardziej przychylnie. Musiał zdobyć się na odwagę, by wyznać mu o sobie prawdę. Był bardzo ciekaw jak wygląda obecnie życie byłego aurora, w świecie tak brudnym i bezwzględnym, jak nigdy mu się nie śniło w najgorszych koszmarach. Dlatego też przytaknął ochoczo na propozycję jego towarzystwa w wyprawie do Gloucestershire.
- Nie sądzisz chyba, że na tych terenach może nam się coś stać, hm? - zwrócił się do swojego towarzysza, ostrożnie stawiając swoje kroki. W ramach przygotowań do wyprawy wygrzebał ze składziku gumowe wodery. W obawie przed zapadnięciem się w bagna zrezygnował też ze swojej ulubionej, skórzanej torby i postawił na plecak, do którego włożył wyłącznie najpotrzebniejsze rzeczy - sprzęt zielarski i świeżymi wypiekami. Cebularzom Hattie nigdy nie potrafił odmówić.
Słyszał opowieści o tym miejscu i wiedział, że należy zachować szczególną ostrożność, ale nie sądził, że aż tak może zauroczyć go kobiecy śpiew. Jak wiele z powtarzanych szeptem plotek o samotnych i potrzebujących damach było prawdą? Nie był w stanie ocenić co było prawdą, póki nie znalazł się na trzęsawiskach osobiście.
- No już, nie spinaj się tak - rzucił ze śmiechem, posyłając Michaelowi kuksańca w bok. - Nie zabawimy tu długo - dodał nieświadom tego, co czekało na nich na bagnach.
The member 'Halbert Grey' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 3
'k3' : 3
18.11.1957
Michael z chęcią wybrał się na wspólną wyprawę w poszukiwaniu... czegokolwiek, co Halbert chciał znaleźć na trzęsawisku. Eskortowałby kolegę nawet bezinteresownie, mając na uwadze dawną znajomość i hodowany przez Greya towar. Wybrałby się do Gloucestershire nawet, gdyby nie Halbert. Hrabstwo, sąsiadujące z Somerset, było ważnym terenem w tej wojnie. Jeśli działo się tutaj cokolwiek podejrzanego, jeśli Ministerstwo gromadziło tutaj siły, jeśli mugole ukrywali się gdzieś bez zapasów żywności - Biuro Aurorów musiało o tym wiedzieć. Na szybki patrol po okolicznych lasach nie musiał zabierać kolegów, i tak mieli zbyt mało rąk do pracy. Towarzystwo Halberta było miłą odmianą od samotności i innych aurorów. I nieoczekiwaną odmianą, bo Michael prawie już zapomniał, jak to jest - podchodzić do życia... beztrosko.
Uniósł lekko brew.
Nie sądzisz chyba, że może nam coś się stać?
-Jeśli byłbym Cronusem Malfoyem i chciał otwarcie uderzyć na Somerset, to zacząłbym gromadzić siły właśnie na tych terenach. - odpalił Halbertowi. -Możemy też trafić na szmalcowników, bagnowyje, czerwone kapturki, a może nawet kryjącego się w jakiejś dziupli bogina. No i sam ocenisz, czy znajdziemy tu jakieś trujące rośliny. - kontynuował, nie spuszczając z Greya wzroku. Wreszcie uśmiechnął się zawadiacko. -No i kto wie, gdzie można spotkać wilkołaka? - czy ty z... siebie... nas... ż a r t u j e s z ? Wilk wydał się bardziej zszokowany od Halberta. To nudziarz Michael potrafił się z siebie śmiać?!
Zamknij się, Fenrir, lubię go.
-Nie spinam się. Oferuję aurorską ekspertyzę. - przewrócił oczyma, również śmiejąc się z rozbawieniem.
Czy to przez dowcipkowanie stracili czujność?
-Hal... słyszysz? - zmarszczył lekko brwi, gdy w oddali rozbrzmiał piękny śpiew. Co...? -To może być... - pułapka, o której właśnie ci opowiadałem - chciał pomyśleć*, ale nie mógł się skupić na niczym innym poza hipnotyzującymi dźwiękami. Halbert już szedł do przodu, a Michael pognał za nim, nie opierając się dziwnemu odruchowi. Na trzęsawisku było coś, czego obydwoje poszukiwali, musieli się tam niezwłocznie udać. Michael parł do przodu jak urzeczony, wiedziony jakąś dziwną tęsknotą i...
-...Co to?! - wypalił, cofając się o krok na widok włochatego stwora. Z daleka wyglądał trochę jak mniejszy wilkołak, jakby żywcem wyjęty z lęków Michaela - Tonks sam był sobie boginem. Strach przełamał chyba działanie czaru, bo Mike zamrugał i potrząsnął głową, jakby ocknąwszy się z letargu.
Merlinie, jacy z nas idioci.
-Hal?! Hal! - syknął, zerkając kontrolnie na kolegę. -Ani kroku dalej! - nie wiedział, czy Grey dostrzegł już niebezpieczeństwo, czy nadal słucha śpiewu. Potwór na ścieżce ruszył do przodu, a Tonks od razu sięgnął po różdżkę i wycelował w kreaturę.
-Circo Igni! - warknął, nie chcąc, by potwór się do nich zbliżył.
*coś nie wyszło
st Circo Igni obniżone o 5
Michael z chęcią wybrał się na wspólną wyprawę w poszukiwaniu... czegokolwiek, co Halbert chciał znaleźć na trzęsawisku. Eskortowałby kolegę nawet bezinteresownie, mając na uwadze dawną znajomość i hodowany przez Greya towar. Wybrałby się do Gloucestershire nawet, gdyby nie Halbert. Hrabstwo, sąsiadujące z Somerset, było ważnym terenem w tej wojnie. Jeśli działo się tutaj cokolwiek podejrzanego, jeśli Ministerstwo gromadziło tutaj siły, jeśli mugole ukrywali się gdzieś bez zapasów żywności - Biuro Aurorów musiało o tym wiedzieć. Na szybki patrol po okolicznych lasach nie musiał zabierać kolegów, i tak mieli zbyt mało rąk do pracy. Towarzystwo Halberta było miłą odmianą od samotności i innych aurorów. I nieoczekiwaną odmianą, bo Michael prawie już zapomniał, jak to jest - podchodzić do życia... beztrosko.
Uniósł lekko brew.
Nie sądzisz chyba, że może nam coś się stać?
-Jeśli byłbym Cronusem Malfoyem i chciał otwarcie uderzyć na Somerset, to zacząłbym gromadzić siły właśnie na tych terenach. - odpalił Halbertowi. -Możemy też trafić na szmalcowników, bagnowyje, czerwone kapturki, a może nawet kryjącego się w jakiejś dziupli bogina. No i sam ocenisz, czy znajdziemy tu jakieś trujące rośliny. - kontynuował, nie spuszczając z Greya wzroku. Wreszcie uśmiechnął się zawadiacko. -No i kto wie, gdzie można spotkać wilkołaka? - czy ty z... siebie... nas... ż a r t u j e s z ? Wilk wydał się bardziej zszokowany od Halberta. To nudziarz Michael potrafił się z siebie śmiać?!
Zamknij się, Fenrir, lubię go.
-Nie spinam się. Oferuję aurorską ekspertyzę. - przewrócił oczyma, również śmiejąc się z rozbawieniem.
Czy to przez dowcipkowanie stracili czujność?
-Hal... słyszysz? - zmarszczył lekko brwi, gdy w oddali rozbrzmiał piękny śpiew. Co...? -To może być... - pułapka, o której właśnie ci opowiadałem - chciał pomyśleć*, ale nie mógł się skupić na niczym innym poza hipnotyzującymi dźwiękami. Halbert już szedł do przodu, a Michael pognał za nim, nie opierając się dziwnemu odruchowi. Na trzęsawisku było coś, czego obydwoje poszukiwali, musieli się tam niezwłocznie udać. Michael parł do przodu jak urzeczony, wiedziony jakąś dziwną tęsknotą i...
-...Co to?! - wypalił, cofając się o krok na widok włochatego stwora. Z daleka wyglądał trochę jak mniejszy wilkołak, jakby żywcem wyjęty z lęków Michaela - Tonks sam był sobie boginem. Strach przełamał chyba działanie czaru, bo Mike zamrugał i potrząsnął głową, jakby ocknąwszy się z letargu.
Merlinie, jacy z nas idioci.
-Hal?! Hal! - syknął, zerkając kontrolnie na kolegę. -Ani kroku dalej! - nie wiedział, czy Grey dostrzegł już niebezpieczeństwo, czy nadal słucha śpiewu. Potwór na ścieżce ruszył do przodu, a Tonks od razu sięgnął po różdżkę i wycelował w kreaturę.
-Circo Igni! - warknął, nie chcąc, by potwór się do nich zbliżył.
*coś nie wyszło
st Circo Igni obniżone o 5
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 23
'k100' : 23
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'Zdarzenia' :
'Zdarzenia' :
Grey niezbyt orientował się w rozmieszczeniu sił na mapie Anglii. Zdawał sobie sprawę z tego, że zarówno Ministerstwo, jak i członkowie Zakonu Feniksa muszą się gdzieś organizować i przygotowywać plany. Po prawdzie nigdy specjalnie nie zastanawiał się nad tym jak wyglądało życie po skrajnych stronach barykady, docierające do niego strzępy informacji nie były wystarczające, by stworzyć w swojej głowie obraz inny, niż zupełnego chaosu. Otrzymany od lorda Prewetta list mówił, że ich szanse na wygraną w tym konflikcie nie są oznaką naiwnego optymizmu, a wiarą w posiadane siły. Halbert zadeklarował swoją gotowość do pomocy, lecz nie dostał jeszcze żadnych konkretnych wytycznych, a sam nie do końca wiedział co więcej może zrobić.
- Och naprawdę? Ja rozumiem, że w świecie jest wiele niebezpieczeństw, a bagna to jedno z tych miejsc, gdzie prawdopodobieństwo spotkania mrocznej kreatury znacznie wzrasta - mówił lekkim tonem, rozglądając się czujnie po podłożu w poszukiwaniu interesującej go rośliny. - Przyznam, że szmalcownicy nie brzmią zachęcająco. Myślisz, że mają jakiś układ z wilkołakami, że czują się tu bezpieczni? - Spojrzał na niego z ukosa, podłapując nawiązanie do likantropów. Szmalcownicy kojarzyli mu się tylko z jedną osobą, okrutnym Ślizgonem, z którym miał w Hogwarcie na pieńku. Był święcie przekonany, że tuż po rozdaniu dyplomów ich drogi rozeszły się już na zawsze, ale potłuczony i zakrwawiony Herbert przyniósł na Greengrove Farm jego nazwisko wraz z końcem lata.
- Ależ dziękuję bardzo, szanowny panie aurorze. Pańska profesjonalna ekspertyza z pewnością zaoszczędzi nam wielu nieprzyjemności. - Jeszcze zerknął na Michaela z ukosa, dusząc w sobie śmiech. Wcale się z niego nie nabijał, a cieszył z możliwości luźnego pożartowania. Halbert uwielbiał otaczać się osobami, które miały do siebie dystans, choć sam czasem miewał z tym problem.
W każdej innej sytuacji zwróciłby uwagę na zaniepokojoną nutę w głosie Michaela. Zatrzymałby się, nasłuchiwał, a następnie przytaknąłby, zgadzając się na porzucenie żartów i zwiększenie czujności. Niestety głos przyjaciela docierał do niego gdzieś z oddali, jakby znajdował się pod taflą głębokiej wody, swoją uwagę skierował na melodyjny dźwięk hipnotycznego głosu, przywołującego go tęsknie z głębi moczarów. Rośliny straciły nagle wszelką wartość, Halbert szedł bezwiednie, zupełnie nieświadomy własnego odurzenia.
Otrzeźwiał nagle i zatrzymał się gwałtownie, utkwiwszy spojrzenie w przygarbionej kreaturze, która już parła w ich kierunku, ignorując miotane w jej kierunku zaklęcie.
- Co to?! - powtórzył słowa Michaela, dobywając własnej różdżki. Wybałuszył najpierw oczy, przyglądając się włochatemu stworzeniu. Przekopywał w myślach karty podręcznika do magicznych stworzeń, lecz był tak zaskoczony zaistniałą sytuacją, że nic konkretnego nie przychodziło mu na myśl. - Czy to jakiś twój znajomy?! - rzucił sarkastycznie, nieświadom bliskiej obecności Fernira i jego potencjalnej irytacji na komentarz. Dopiero wtedy skojarzył sobie wypowiadane przez Tonksa przed kilkoma minutami słowa - bagnowyje. - Planta auscultatoris! - Wycelował koniec różdżki w kreaturę. Nie chciał go skrzywdzić, a unieszkodliwić, lecz jeśli swoimi zaklęciami tylko rozjuszą stworzenie, trzeba będzie znaleźć inne rozwiązanie.
- Och naprawdę? Ja rozumiem, że w świecie jest wiele niebezpieczeństw, a bagna to jedno z tych miejsc, gdzie prawdopodobieństwo spotkania mrocznej kreatury znacznie wzrasta - mówił lekkim tonem, rozglądając się czujnie po podłożu w poszukiwaniu interesującej go rośliny. - Przyznam, że szmalcownicy nie brzmią zachęcająco. Myślisz, że mają jakiś układ z wilkołakami, że czują się tu bezpieczni? - Spojrzał na niego z ukosa, podłapując nawiązanie do likantropów. Szmalcownicy kojarzyli mu się tylko z jedną osobą, okrutnym Ślizgonem, z którym miał w Hogwarcie na pieńku. Był święcie przekonany, że tuż po rozdaniu dyplomów ich drogi rozeszły się już na zawsze, ale potłuczony i zakrwawiony Herbert przyniósł na Greengrove Farm jego nazwisko wraz z końcem lata.
- Ależ dziękuję bardzo, szanowny panie aurorze. Pańska profesjonalna ekspertyza z pewnością zaoszczędzi nam wielu nieprzyjemności. - Jeszcze zerknął na Michaela z ukosa, dusząc w sobie śmiech. Wcale się z niego nie nabijał, a cieszył z możliwości luźnego pożartowania. Halbert uwielbiał otaczać się osobami, które miały do siebie dystans, choć sam czasem miewał z tym problem.
W każdej innej sytuacji zwróciłby uwagę na zaniepokojoną nutę w głosie Michaela. Zatrzymałby się, nasłuchiwał, a następnie przytaknąłby, zgadzając się na porzucenie żartów i zwiększenie czujności. Niestety głos przyjaciela docierał do niego gdzieś z oddali, jakby znajdował się pod taflą głębokiej wody, swoją uwagę skierował na melodyjny dźwięk hipnotycznego głosu, przywołującego go tęsknie z głębi moczarów. Rośliny straciły nagle wszelką wartość, Halbert szedł bezwiednie, zupełnie nieświadomy własnego odurzenia.
Otrzeźwiał nagle i zatrzymał się gwałtownie, utkwiwszy spojrzenie w przygarbionej kreaturze, która już parła w ich kierunku, ignorując miotane w jej kierunku zaklęcie.
- Co to?! - powtórzył słowa Michaela, dobywając własnej różdżki. Wybałuszył najpierw oczy, przyglądając się włochatemu stworzeniu. Przekopywał w myślach karty podręcznika do magicznych stworzeń, lecz był tak zaskoczony zaistniałą sytuacją, że nic konkretnego nie przychodziło mu na myśl. - Czy to jakiś twój znajomy?! - rzucił sarkastycznie, nieświadom bliskiej obecności Fernira i jego potencjalnej irytacji na komentarz. Dopiero wtedy skojarzył sobie wypowiadane przez Tonksa przed kilkoma minutami słowa - bagnowyje. - Planta auscultatoris! - Wycelował koniec różdżki w kreaturę. Nie chciał go skrzywdzić, a unieszkodliwić, lecz jeśli swoimi zaklęciami tylko rozjuszą stworzenie, trzeba będzie znaleźć inne rozwiązanie.
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
Trzęsawisko
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Gloucestershire