Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki
Opuszczona tawerna
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Opuszczona tawerna
Niegdyś w tym miejscu strudzeni po wyprawach mugolscy marynarze przesiadywali przy kuflach po brzegi wypełnionych piwem, klepiąc po tyłkach karczmarki i tracąc świeżo zarobione pieniądze na z góry przegranych zakładach z mądrzejszymi od siebie handlarzami. Wśród nich zawsze znajdywali się jacyś czarodzieje, którzy sprawnie wtapiali się w zapijaczony tłum. Kilka lat temu doszło tu jednak do tragedii. W wyniku awantury pewien czarnoksiężnik jednym zaklęciem pozbawił życia połowy klientów. Był bardzo pijany, więc czarodziejskiej policji udało się go szybko schwytać, a amnezjatorom większości z gości wymazać pamięć. Jednak prawdopodobnie ktoś umknął pracownikom ministerstwa, przez co po dokach rozniosły się plotki, przeradzające w okoliczną legendę o tym jak Szalony Korsarz rozprawił się z pozbawionymi honoru członkami załogi, którzy odmówili mu wyprawy w kolejny rejs. Tawerna szybko straciła klientów, w końcu przestała istnieć, lecz wierzy się, że gdzieś pod podłogą kryje się piracki skarb.
ST dostrzeżenia odmiennej części podłogi, pod którą znajduje się kufer wynosi 70. Do rzutu należy doliczyć bonus biegłości spostrzegawczość.
Pod podłogą znajduje się wielka magiczna skrzynia, w której ukryto niezwykły skarb. Aby go zdobyć, należy rzucić kością k10.
1- Twoim skarbem okazały się być stare rybackie spodnie. Do tego dziurawe.
2- Twoim skarbem okazał się być bon na różdżkę. Niestety dawno przeterminowany.
3- Twoim skarbem okazał się być srebrny galeon. Wyjątkowo bezwartościowa podróbka.
4- Twoim skarbem okazał się być stary pamiętnik jednego z marynarzy. Niezwykle ciekawa lektura, pełna bardzo szczegółowych opisów brudnych myśli i niestosownych snów, których główną bohaterką była córka kapitana.
5- Twoim skarbem okazał się być złoty pierścień, niestety, pozbawiony mocy i nie dający ci władzy nad innymi pierścieniami.
6- Twoim skarbem okazało się zaproszenie na darmowy pokaz bójki do Parszywego Pasażera.
7- Twoim skarbem okazała się być pusta fotografia. Och nie! Czekaj! Nagle pojawiła się na niej znajoma twarz. To jakiś straszny psikus.
8- Twoim skarbem okazał się być wybrakowany "komplet" gargulków. Właściwie...było ich mniej niż połowa wymagana do gry.
9- Twoim skarbem okazała się być parka jodłujących kaczek.
10- Twoim skarbem okazały się być bilet do czarodziejskiego wesołego miasteczka.
Lokacja zawiera kości.ST dostrzeżenia odmiennej części podłogi, pod którą znajduje się kufer wynosi 70. Do rzutu należy doliczyć bonus biegłości spostrzegawczość.
Pod podłogą znajduje się wielka magiczna skrzynia, w której ukryto niezwykły skarb. Aby go zdobyć, należy rzucić kością k10.
1- Twoim skarbem okazały się być stare rybackie spodnie. Do tego dziurawe.
2- Twoim skarbem okazał się być bon na różdżkę. Niestety dawno przeterminowany.
3- Twoim skarbem okazał się być srebrny galeon. Wyjątkowo bezwartościowa podróbka.
4- Twoim skarbem okazał się być stary pamiętnik jednego z marynarzy. Niezwykle ciekawa lektura, pełna bardzo szczegółowych opisów brudnych myśli i niestosownych snów, których główną bohaterką była córka kapitana.
5- Twoim skarbem okazał się być złoty pierścień, niestety, pozbawiony mocy i nie dający ci władzy nad innymi pierścieniami.
6- Twoim skarbem okazało się zaproszenie na darmowy pokaz bójki do Parszywego Pasażera.
7- Twoim skarbem okazała się być pusta fotografia. Och nie! Czekaj! Nagle pojawiła się na niej znajoma twarz. To jakiś straszny psikus.
8- Twoim skarbem okazał się być wybrakowany "komplet" gargulków. Właściwie...było ich mniej niż połowa wymagana do gry.
9- Twoim skarbem okazała się być parka jodłujących kaczek.
10- Twoim skarbem okazały się być bilet do czarodziejskiego wesołego miasteczka.
26.09
Michael przegapił ostatnią dekadę życia Just, więc nie miał pojęcia o jej koszmarach (choć tych akurat się domyślał) i sprawach sercowych (miał nadzieję, że jakieś tam są, a on po prostu o nich nie wie). Oczywiście zawsze byli w kontakcie, ale auror-Tonks większość uwagi poświęcał pracy. Dopiero od śmierci matki postanowił poświęcać więcej uwagi rodzinie niż sprawom zawodowym, ale czyż nie było już na to za późno?
Siedział w portowej karczmie, czekając na siostrę. W przeciwieństwie do niej, wiedział z wyprzedzeniem do kogo został przydzielony. Był w Fennicem w całkiem dobrej komitywie i kto wie, może sam zasugerował własną współpracą z Just? Żaden z nich nie zamierzał się do tego przyznać młodej Tonks. Michael zamierzał się upierać, że ich partnerstwo w tej sprawie to czysty przypadek!
-Just, co za niespodzianka. - uśmiechnał się szeroko. Siostra znała go na tyle, by zauważyć, że wcale nie był zaskoczony.
-Nie martw się, nie będę ci dawał forów. - mruknął, pamiętając o tym, że Just jest ambitna. Podała mu teczkę z czystym profesjonalizmem, wchodząc w rolę współpracownicy. Uśmiechnął się pod nosem. Troje aurorów w rodzinie Tonksów - kto by pomyślał.
Był bardzo dumny z postępów Just na kursie i jej wyboru ścieżki zawodowej, ale chyba nigdy jej tego nie powiedział. Otworzył usta, ale zaraz ugryzł się w język. Nie będzie jej psuł pierwszej sprawy w terenie swoim sentymentalizmem.
-Ciało znaleziono w porcie, jeszcze nie stwierdzono przyczyny zgonu. - oznajmił i ruszył za siostrą.
Po chwili znaleźli się w zamkniętej części portu. Na ziemi w jednym zaułku leżały kobiece zwłoki, prezentujące się dość smutno. Ofiara wcale się nie utopiła, nie była nawet mokra. Półleżała, oparta o ścianę, a puste oczy były szeroko otwarte i skierowane wprost na Tonksów. Michaela korciło, by je zamknąć, ale postanowił najpierw pozwolić Just zbadać ciało.
Sądząc po skąpym ubiorze, kobieta mogła być jedną z portowych prostytutek. Na pierwszy rzut oka nie miała śladów obrażeń. Pod jej nosem zastygła krew, pomieszana ze śluzem, a na ubraniu znajdowały się ślady jakiegoś białego proszku.
Just, odpisz już w nowym temacie.
Michael przegapił ostatnią dekadę życia Just, więc nie miał pojęcia o jej koszmarach (choć tych akurat się domyślał) i sprawach sercowych (miał nadzieję, że jakieś tam są, a on po prostu o nich nie wie). Oczywiście zawsze byli w kontakcie, ale auror-Tonks większość uwagi poświęcał pracy. Dopiero od śmierci matki postanowił poświęcać więcej uwagi rodzinie niż sprawom zawodowym, ale czyż nie było już na to za późno?
Siedział w portowej karczmie, czekając na siostrę. W przeciwieństwie do niej, wiedział z wyprzedzeniem do kogo został przydzielony. Był w Fennicem w całkiem dobrej komitywie i kto wie, może sam zasugerował własną współpracą z Just? Żaden z nich nie zamierzał się do tego przyznać młodej Tonks. Michael zamierzał się upierać, że ich partnerstwo w tej sprawie to czysty przypadek!
-Just, co za niespodzianka. - uśmiechnał się szeroko. Siostra znała go na tyle, by zauważyć, że wcale nie był zaskoczony.
-Nie martw się, nie będę ci dawał forów. - mruknął, pamiętając o tym, że Just jest ambitna. Podała mu teczkę z czystym profesjonalizmem, wchodząc w rolę współpracownicy. Uśmiechnął się pod nosem. Troje aurorów w rodzinie Tonksów - kto by pomyślał.
Był bardzo dumny z postępów Just na kursie i jej wyboru ścieżki zawodowej, ale chyba nigdy jej tego nie powiedział. Otworzył usta, ale zaraz ugryzł się w język. Nie będzie jej psuł pierwszej sprawy w terenie swoim sentymentalizmem.
-Ciało znaleziono w porcie, jeszcze nie stwierdzono przyczyny zgonu. - oznajmił i ruszył za siostrą.
Po chwili znaleźli się w zamkniętej części portu. Na ziemi w jednym zaułku leżały kobiece zwłoki, prezentujące się dość smutno. Ofiara wcale się nie utopiła, nie była nawet mokra. Półleżała, oparta o ścianę, a puste oczy były szeroko otwarte i skierowane wprost na Tonksów. Michaela korciło, by je zamknąć, ale postanowił najpierw pozwolić Just zbadać ciało.
Sądząc po skąpym ubiorze, kobieta mogła być jedną z portowych prostytutek. Na pierwszy rzut oka nie miała śladów obrażeń. Pod jej nosem zastygła krew, pomieszana ze śluzem, a na ubraniu znajdowały się ślady jakiegoś białego proszku.
Just, odpisz już w nowym temacie.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Działania na przestrzeni całego listopada
Poruszał się po okolicy doków już niemal na pamięć. Ciche kroki nie miały prawa nieść się dalej, ani tym bardziej zwracać uwagę i tak nielicznych gości. Nie spieszył się też. Wiedział, że parszywa gęba, tak łasa na nie-swoje-pieniądze, będzie czekać w umówionym miejscu nawet do bladego świtania poranka, byle spełnić oczekiwania, które mu postawiono. Aktualnie, wystarczyło kilka słów, by brudny mieszaniec, wykonał kolejne, powierzone mu zadanie - jedno z wielu i jeden z wielu, ale wyjątkowo bardziej obrotny, niż śmierdzące portem towarzystwo.
Nie zatrzymał się przed głównym wejściem. Pogrążony w ciemności nocy, niewidoczny dla przypadkowych oczu i osłonięty próchniejąca ścianą, przemienił się. Pod skrzydlatą postacią wzbił się na samą górę, by wlecieć do środka tawerny jednym z niewielkich luftów. Wylądował na piętrze, by z góry dostrzec niemal zlewająca się z cieniem postać przy jednym z tawernianych filarów - Mów - odezwał się niskim głosem, nadając głosowi twardości. Informator drgnął, odwracając się nieco zbyt gwałtownie - nie będę czekać całej nocy - ponaglił gniewnie, władczo, postępując krok i zatrzymując się przy krawędzi piętra, a tym samym ułamanej i zdecydowanie zbyt spróchniałej barierki schodów - Yyyy, tak, Panie - dygnął krzywo, koślawo naśladując ukłon, jakimi witano się na salonach. Skąd on brał parodię tego zachowania? Avery mimowolnie się skrzywił, ale ukryta pod kapturem twarz nie była widoczna dla stojącego na dole mężczyzny. Prawdopodobnie był równie młody co sam Dorian, ale do tej pory nie pozwolił sobie bardziej odsłonić z własnym obliczem. Poświęcił nieco czasu i zachodu, by dokowy chłystek mu zaufał, a nawet upatrzył sobie niezrozumiały cel naśladowania.
Słuchał w milczeniu kolejnej z relacji. Kolejne, większe wyprawy wędrowały daleko poza granice Anglii. Jedna, która zwróciła jego uwagę, okazała się wyprawą badawczą, w której - sam mógłby uczestniczyć. Mimo to, musiał zanotować najpierw w umyśle ewentualności oraz informacje, które do niego napływały - A co z moją prośbą? - młodzieniec, który przedstawiał mu się, jako Kurt wykonał niezidentyfikowany gest - Będą gotowi na jutro - Dorian wpatrywał się w ledwie oświetloną promieniami księżyca twarz. Coś niepokojącego błysnęło w jasnym oku i chociaż mógł, nie zignorował intuicji. Być może, jego błędem było utrzymywanie jednego informatora zbyt długo. Do tej pory, sprawiał się najlepiej, wykonując opłacane usługi. Nie obyło się i bez zastraszania, które prawdopodobnie z pomocą czarnej magii, zdziałało najwięcej. I być może o tę fascynację chodziło, fascynację mocą, która potęga przeważała nad innymi. Szaleństwo. Tak nazywał iskrę, która witała i w jego oczach. Musiał nauczyć się nad nią panować.
Wysunął obleczoną rękawicą dłoń, by wypuścić z palców mieszek. Nim upał na ziemię, informator zwinnie przemieścił się, chwytając zdobycz - Na dziś to wszystko - zakomunikował, odwracając się i znikając w głębi piętrowego korytarza. Słyszał zbliżające się kroki i bez namysłu pozwolił mocy, by zmieniła go w jastrzębia, który pomknął wprost do uchylonej szczeliny. Dla pozostawionego w tawernie pozostawił szum skrzydeł i piżmowy zapach skóry.
...
Łódź odpływa w przyszłym miesiącu - usłyszał lakoniczną odpowiedź, naznaczoną podejrzliwością, gdy kapitan statku, przy którym czatował, wyszedł, podejmując rozmowę z zakapturzoną personą. Dorian śledził mężczyznę od momentu, w którym usłyszał o pilnie, poszukiwanym transporcie, dla grupy osób. O ty, jak liczna miała być to kawalkada, nie zrozumiał. Mimo, że pod postacią jastrzębia miał wyostrzony słuch maksymalnie, dodatkowo ukrywanie obecności skrzydlatego w portowych dokach, utrudniało komunikację. Musiał mieć się na baczności i być gotowym na pospieszną ewakuację. Nocna pora sprzyjała, ale wciąż - wścibskie oko, mogło wychwycić podsłuchującego intruza - Pełen kurs zagwarantuje dopiero po uiszczeniu płatności - dodał brodaty marynarz, gdy towarzysz potrząsną niedużą sakwą. Nie wyglądała na zwykły mieszek i Avery musiał wysilić większość zmysłów by zrozumieć, że miał do czynienia z czymś zupełnie innym - To powinno pokryć koszta z nawiązką - nieznajomy w końcu odezwał się się, wywołując nieprzyjemne ukłucie - świeże - dodał, jakby miało to tłumaczyć całą wymianę. Cokolwiek kryła sakwa, nie wierzył, by należało do legalnych. Części wili? Śnieżka? możliwe. Był to jednak moment, w którym mógł się wycofać. Parszywy Zakon parający się czarno-magiczną szmuglerką? Nie. Mimo wycofania, zapamiętał datę wypłynięcia. Okolice Azkabanu, tak?Kolejna informacja do kolekcji już zdobytych. Czy pomocna, okazać się miało w przyszłości.
Nieznajomego śledził jeszcze tylko przez chwilę, przyglądając się ścieżce, jaką pokonywał, lądując ostatecznie w jednym z bardziej parszywych spelun. Podążył za mężczyzną do środka, pozostając w cieni i pilnując, by przypadkiem samemu nie znaleźć się na celowniku złodziei, po czym wyszedł, upewniwszy się co do zamiarów śledzonego. Cokolwiek planował - nawet jeśli wydawało się warte uwagi - nie pozostawiało wątpliwości co do przydatności. Musiał drążyć i szukać dalej. Tym razem, wychodząc z cienia nieco wyraźniej.
Wąska uliczkę pokonał pieszo. Ot jeden z wielu kryjących się w dokowych ścieżkach duch. Być może nie był pijany, zataczając się , ani nie śpiewał, w akompaniamencie wycia psów, ale jeden kryjący się przed wzrokiem cień więcej, nie robił różnicy. Tak wielu informatorów, jak ich poszukiwaczy. Tak zbudowany był portowy świat. I chociaż nurzał się w brudzie, którym gardził, zadanie stawiał wyżej. Sam zdeklarował swoją pomoc w badaniach i nie miał prawa wycofywać się z powodu głęboko zakorzenionych wartości.
...
Adolebitque - wypowiedział chłodno, patrząc, jak czranomagiczne pęta oplatają ciało ofiary, a krzyk więźnie w gardle, gdy wynajęty oprych siłą zatkał wrzeszczące usta. Znajdowali się nisko, w jednej z mokrych i ciężkich od stęchlizny piwnic. Wysunięta różdżka wydawała się wibrować. Zaklęcie miało podwójny efekt. Ten wymagany i dodatkowy, krwawy zwrot, który wykwitł szkarłatem płynącym z nosa Doriana - Jeszcze raz. Kto was wynajmuje. Pływacie regularnie w okolice Wyspy Conqet - wysyczał jadowicie. Nie próbował nawet ukrywać zniecierpliwienia przedłużającą się "dyskusją". Odkąd role się znacznie odwróciły. Przekupstwo nie wystarczyło, a właściwie - naznaczyło chciwością i próbą pozbycia się niewygodnego świadka. Avery był przygotowany na nagła zmiany i w pobliżu czekało wsparcie, które wdarło się, brutalnie pacyfikując niedoszłych morderców. Błędem było, że dał się podejść i prócz krwawienia wywołanego magią, sącząca się rana znaczył niemal całą długość lewego ramienia. Idiotycznie było zostać zranionym tak tandetna bronią, jak sztylet, daleko, poniżej szermierczych zdolności arystokratów. To jednak znaczyło, że powinien poświecić większą uwagę treningom.
- Oni mnie zabiją... - wyjęczał niemal łysy bosman. Jego kompanija wiła się na zgniłej od wilgoci podłodze - Ja też mogę to zrobić,. I zrobię to bez wahania. Bardziej boleśnie i dużo wolniej. Jeszcze jedno idiotyczne słowo - ludzie, których wynajął, tylko nerwowo spojrzeli po sobie. Widocznie coś usłyszeli od informatora. Wystarczająco, by bez słowa wykonywać polecenia, które rzucał.
Wiedział, że przeciąganie rozmowy mogło się skończyć i dla niego fatalnie. rana nie była głęboka, ale upływ krwi powoli zaczynał być odczuwalny.
- Mam rejestry, jeśli mnie wypuścisz, przyniosę... - charczał spętany - Aquassus - zamiast odpowiedzi, Avery machnął różdżką, wywołując kolejny, zduszony jęk ofiary - Najpierw rejestr. Potem ty. Budźcie tego w rogu - wskazał nieprzytomnego pod ścianą. Prawdopodobnie najmniej rannego - On pójdzie - siarczyste kopnięcie wystarczyło, by młokos otworzył sklejone opuchlizną powieki. Zrozumienie sytuacji w jakiej się znajdował wystarczyło na otrzeźwienie - Jeśli nie wróci - zginiecie. Spróbuje kogoś zawiadomić - zginiecie. Czy to zrozumiały układ? - wypuścił z więzów bosmana, który upadł ciężko na podłogę, kaszląc i plując krwią. Dorian odsunął się, nie pozwalając, by płynąca strużka zbrudziła buty. Oddychał wciąż płytko, kryjąc nos i usta za ciemną chustą, chroniąca przez wszechogarniającym odorem. Kaptur opadał na czarne włosy i tylko błyskające zielenią, rozognione spojrzenie mówiło coś o właścicielu. Dziś kończył rozpoznanie, którego się podjął. A z zebranymi informacjami mógł udać się do Dolohova. I zmyć całą, portową woń zapachów.
| zt
Poruszał się po okolicy doków już niemal na pamięć. Ciche kroki nie miały prawa nieść się dalej, ani tym bardziej zwracać uwagę i tak nielicznych gości. Nie spieszył się też. Wiedział, że parszywa gęba, tak łasa na nie-swoje-pieniądze, będzie czekać w umówionym miejscu nawet do bladego świtania poranka, byle spełnić oczekiwania, które mu postawiono. Aktualnie, wystarczyło kilka słów, by brudny mieszaniec, wykonał kolejne, powierzone mu zadanie - jedno z wielu i jeden z wielu, ale wyjątkowo bardziej obrotny, niż śmierdzące portem towarzystwo.
Nie zatrzymał się przed głównym wejściem. Pogrążony w ciemności nocy, niewidoczny dla przypadkowych oczu i osłonięty próchniejąca ścianą, przemienił się. Pod skrzydlatą postacią wzbił się na samą górę, by wlecieć do środka tawerny jednym z niewielkich luftów. Wylądował na piętrze, by z góry dostrzec niemal zlewająca się z cieniem postać przy jednym z tawernianych filarów - Mów - odezwał się niskim głosem, nadając głosowi twardości. Informator drgnął, odwracając się nieco zbyt gwałtownie - nie będę czekać całej nocy - ponaglił gniewnie, władczo, postępując krok i zatrzymując się przy krawędzi piętra, a tym samym ułamanej i zdecydowanie zbyt spróchniałej barierki schodów - Yyyy, tak, Panie - dygnął krzywo, koślawo naśladując ukłon, jakimi witano się na salonach. Skąd on brał parodię tego zachowania? Avery mimowolnie się skrzywił, ale ukryta pod kapturem twarz nie była widoczna dla stojącego na dole mężczyzny. Prawdopodobnie był równie młody co sam Dorian, ale do tej pory nie pozwolił sobie bardziej odsłonić z własnym obliczem. Poświęcił nieco czasu i zachodu, by dokowy chłystek mu zaufał, a nawet upatrzył sobie niezrozumiały cel naśladowania.
Słuchał w milczeniu kolejnej z relacji. Kolejne, większe wyprawy wędrowały daleko poza granice Anglii. Jedna, która zwróciła jego uwagę, okazała się wyprawą badawczą, w której - sam mógłby uczestniczyć. Mimo to, musiał zanotować najpierw w umyśle ewentualności oraz informacje, które do niego napływały - A co z moją prośbą? - młodzieniec, który przedstawiał mu się, jako Kurt wykonał niezidentyfikowany gest - Będą gotowi na jutro - Dorian wpatrywał się w ledwie oświetloną promieniami księżyca twarz. Coś niepokojącego błysnęło w jasnym oku i chociaż mógł, nie zignorował intuicji. Być może, jego błędem było utrzymywanie jednego informatora zbyt długo. Do tej pory, sprawiał się najlepiej, wykonując opłacane usługi. Nie obyło się i bez zastraszania, które prawdopodobnie z pomocą czarnej magii, zdziałało najwięcej. I być może o tę fascynację chodziło, fascynację mocą, która potęga przeważała nad innymi. Szaleństwo. Tak nazywał iskrę, która witała i w jego oczach. Musiał nauczyć się nad nią panować.
Wysunął obleczoną rękawicą dłoń, by wypuścić z palców mieszek. Nim upał na ziemię, informator zwinnie przemieścił się, chwytając zdobycz - Na dziś to wszystko - zakomunikował, odwracając się i znikając w głębi piętrowego korytarza. Słyszał zbliżające się kroki i bez namysłu pozwolił mocy, by zmieniła go w jastrzębia, który pomknął wprost do uchylonej szczeliny. Dla pozostawionego w tawernie pozostawił szum skrzydeł i piżmowy zapach skóry.
...
Łódź odpływa w przyszłym miesiącu - usłyszał lakoniczną odpowiedź, naznaczoną podejrzliwością, gdy kapitan statku, przy którym czatował, wyszedł, podejmując rozmowę z zakapturzoną personą. Dorian śledził mężczyznę od momentu, w którym usłyszał o pilnie, poszukiwanym transporcie, dla grupy osób. O ty, jak liczna miała być to kawalkada, nie zrozumiał. Mimo, że pod postacią jastrzębia miał wyostrzony słuch maksymalnie, dodatkowo ukrywanie obecności skrzydlatego w portowych dokach, utrudniało komunikację. Musiał mieć się na baczności i być gotowym na pospieszną ewakuację. Nocna pora sprzyjała, ale wciąż - wścibskie oko, mogło wychwycić podsłuchującego intruza - Pełen kurs zagwarantuje dopiero po uiszczeniu płatności - dodał brodaty marynarz, gdy towarzysz potrząsną niedużą sakwą. Nie wyglądała na zwykły mieszek i Avery musiał wysilić większość zmysłów by zrozumieć, że miał do czynienia z czymś zupełnie innym - To powinno pokryć koszta z nawiązką - nieznajomy w końcu odezwał się się, wywołując nieprzyjemne ukłucie - świeże - dodał, jakby miało to tłumaczyć całą wymianę. Cokolwiek kryła sakwa, nie wierzył, by należało do legalnych. Części wili? Śnieżka? możliwe. Był to jednak moment, w którym mógł się wycofać. Parszywy Zakon parający się czarno-magiczną szmuglerką? Nie. Mimo wycofania, zapamiętał datę wypłynięcia. Okolice Azkabanu, tak?Kolejna informacja do kolekcji już zdobytych. Czy pomocna, okazać się miało w przyszłości.
Nieznajomego śledził jeszcze tylko przez chwilę, przyglądając się ścieżce, jaką pokonywał, lądując ostatecznie w jednym z bardziej parszywych spelun. Podążył za mężczyzną do środka, pozostając w cieni i pilnując, by przypadkiem samemu nie znaleźć się na celowniku złodziei, po czym wyszedł, upewniwszy się co do zamiarów śledzonego. Cokolwiek planował - nawet jeśli wydawało się warte uwagi - nie pozostawiało wątpliwości co do przydatności. Musiał drążyć i szukać dalej. Tym razem, wychodząc z cienia nieco wyraźniej.
Wąska uliczkę pokonał pieszo. Ot jeden z wielu kryjących się w dokowych ścieżkach duch. Być może nie był pijany, zataczając się , ani nie śpiewał, w akompaniamencie wycia psów, ale jeden kryjący się przed wzrokiem cień więcej, nie robił różnicy. Tak wielu informatorów, jak ich poszukiwaczy. Tak zbudowany był portowy świat. I chociaż nurzał się w brudzie, którym gardził, zadanie stawiał wyżej. Sam zdeklarował swoją pomoc w badaniach i nie miał prawa wycofywać się z powodu głęboko zakorzenionych wartości.
...
Adolebitque - wypowiedział chłodno, patrząc, jak czranomagiczne pęta oplatają ciało ofiary, a krzyk więźnie w gardle, gdy wynajęty oprych siłą zatkał wrzeszczące usta. Znajdowali się nisko, w jednej z mokrych i ciężkich od stęchlizny piwnic. Wysunięta różdżka wydawała się wibrować. Zaklęcie miało podwójny efekt. Ten wymagany i dodatkowy, krwawy zwrot, który wykwitł szkarłatem płynącym z nosa Doriana - Jeszcze raz. Kto was wynajmuje. Pływacie regularnie w okolice Wyspy Conqet - wysyczał jadowicie. Nie próbował nawet ukrywać zniecierpliwienia przedłużającą się "dyskusją". Odkąd role się znacznie odwróciły. Przekupstwo nie wystarczyło, a właściwie - naznaczyło chciwością i próbą pozbycia się niewygodnego świadka. Avery był przygotowany na nagła zmiany i w pobliżu czekało wsparcie, które wdarło się, brutalnie pacyfikując niedoszłych morderców. Błędem było, że dał się podejść i prócz krwawienia wywołanego magią, sącząca się rana znaczył niemal całą długość lewego ramienia. Idiotycznie było zostać zranionym tak tandetna bronią, jak sztylet, daleko, poniżej szermierczych zdolności arystokratów. To jednak znaczyło, że powinien poświecić większą uwagę treningom.
- Oni mnie zabiją... - wyjęczał niemal łysy bosman. Jego kompanija wiła się na zgniłej od wilgoci podłodze - Ja też mogę to zrobić,. I zrobię to bez wahania. Bardziej boleśnie i dużo wolniej. Jeszcze jedno idiotyczne słowo - ludzie, których wynajął, tylko nerwowo spojrzeli po sobie. Widocznie coś usłyszeli od informatora. Wystarczająco, by bez słowa wykonywać polecenia, które rzucał.
Wiedział, że przeciąganie rozmowy mogło się skończyć i dla niego fatalnie. rana nie była głęboka, ale upływ krwi powoli zaczynał być odczuwalny.
- Mam rejestry, jeśli mnie wypuścisz, przyniosę... - charczał spętany - Aquassus - zamiast odpowiedzi, Avery machnął różdżką, wywołując kolejny, zduszony jęk ofiary - Najpierw rejestr. Potem ty. Budźcie tego w rogu - wskazał nieprzytomnego pod ścianą. Prawdopodobnie najmniej rannego - On pójdzie - siarczyste kopnięcie wystarczyło, by młokos otworzył sklejone opuchlizną powieki. Zrozumienie sytuacji w jakiej się znajdował wystarczyło na otrzeźwienie - Jeśli nie wróci - zginiecie. Spróbuje kogoś zawiadomić - zginiecie. Czy to zrozumiały układ? - wypuścił z więzów bosmana, który upadł ciężko na podłogę, kaszląc i plując krwią. Dorian odsunął się, nie pozwalając, by płynąca strużka zbrudziła buty. Oddychał wciąż płytko, kryjąc nos i usta za ciemną chustą, chroniąca przez wszechogarniającym odorem. Kaptur opadał na czarne włosy i tylko błyskające zielenią, rozognione spojrzenie mówiło coś o właścicielu. Dziś kończył rozpoznanie, którego się podjął. A z zebranymi informacjami mógł udać się do Dolohova. I zmyć całą, portową woń zapachów.
| zt
Dorian Avery
Zawód : Łowca magicznych stworzeń
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
And he'll brace for battle in the night
He'll fight because he knows he cannot hide
He'll fight because he knows he cannot hide
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
20 lutego
Dwie, a może i nawet trzy pieczenie na jednym ogniu. Wyśmienicie.
Pod zużytym pantoflem zaskrzypiała drewniana podłoga zapomnianego przybytku. Dociskane do ziemi krok za krokiem drzewne belki gniotły rozpasane pośród drzazg korniki. Nie o nich jednak myślała, odważnie wkraczając do zakurzonego, nieco wilgotnego wnętrza. Dziurawy dach przepuszczał drobne blaski księżyca, na jego konstrukcji zawieszały się girlandy imponujących pajęczyn. Noc gęsto oplatała Londyn swoimi chłodnymi ramionami, ale Moss nie czuła przejmującego zimna. Zamiast niego mknął po jej plecach ciepły dreszcz podniecenia. To miejsce przypominało muzeum, zamknięte i dostępne tylko dla wybranych. Echo dawnej pijaczej ballady obijało się niesłyszalnie o chwiejące się ściany tawerny. Mogłaby przysiąc, że drobne pasmo wiatru przywoływało pod nos szczurze smrody. Szła dalej, oglądając kolejne kawałki rudery z dziwną pieszczotą spojrzenia. Gdy się rodziła, w tym miejscu wznoszono falę rumowej radości, ale dziś nikt już nie pamiętał o tym żeglarzym azylu. Nikt prócz starych wilków morskich, którzy i dziś chętnie powracali w te kurzące się kąty, tu ożywały wspomnienia o świecie dawno uciszonym. Trudno było uwierzyć że przed Parszywym Pasażerem istniało inne królestwo, gdzieindziej rozlewała się wódka, gdzieindziej uciekali strudzeni robotnicy. Każdy element był eksponatem. Wyciągała dłonie w stronę pudła z zegarem, po którym nic już nie zostało. Na drewnianych ścianach bladły ślady po zawieszanych niegdyś malowidłach. Philly czasem myślała, że to stary Boyle wykradł stąd te bibeloty, by móc tanim kosztem wypełnić wnętrze swojego lokalu. Nie było tu nic oprócz tych resztek ław, połamanych półek i alkoholowej woni wynurzającej się ze szpar przy mocniejszym porywie wiatru. Idealne miejsce, choć naznaczone wieloma legendami. Gdzieś tutaj miał kryć się skarb, ale nie wierzyła w te brednie. Złodzieje dawno już przetrzepali te mury, a portowy światek milczał na temat domniemanych kosztowności istniejących zapewne jedynie w pirackich podszeptach.
Dlaczego aż trzy pieczenie? Odwiedzając opuszczoną tawernę, karmiła własne zaintrygowanie, podążając po starych śladach tamtych barmanek. Ich targowe perfumy na nowo zaczynały dręczyć nos. Czuła na własnych ramionach zasadzającego się w dusznościach ducha tamtych lat. Badała miejsce, gdzie być może rodziła się tradycja portowych braci. To raz. Dwa – przywołała tu kogoś, kto wydawał się postacią tajemniczą, choć wcale nie pozbawioną urody. Nieodgadniony przybysz mógł chować w sobie wiele historii. Nie umiała wydać wyroku, nie dotknąwszy go na tyle mocno, by prawdziwie zareagował, nie rozpiwszy go tak, by porozplątywały się tak oczywiste na języku supły. Tak do tych myśli uśmiechnęła się, wodząc palcem po brudnym parapecie. Piaskowy pył pofrunął na podłogę, ale zdaje się, że wciąż była tutaj sama. To dobre miejsce dla celu ich spotkania. Drażniło ją uczucie znikomej wiedzy. W co wierzył? Dokąd zmierzał? Co takiego potrafił? Bo potrafił, to wiedziała, o tym też wspomniał. Za chwilę obydwoje mieli wystawić swą magię na próbę. O wiele lepiej walczyło jej się z mężczyznami. Może dlatego, że dawali się tak łatwo rozpraszać przez te kobiece sztuczki, może dlatego, że lubili chronić dziewczęce ciało przed wiecznymi szramami rozcinającymi gładką skórę. Łatwiej, ale czy wciąż satysfakcjonująco? Trzy. Zderzenie różdżek. Męski świadek jej przelewających się w śmierdzące ścierki emocji. Człowiek oferujący wspólną batalię. Tego dziś potrzebowała bardziej niż kiedykolwiek. Nie oszczędzała poturbowanego w ostatnich eksperymentach ciała. Pragnęła jeszcze więcej, bardziej, odważnie. Magia z każdym kolejnym razem zawodzić miała coraz mniej. Moss mogła przed samą sobą udawać, że go przejrzała, że jest jakimś tam szlachetniejszym cwaniaczkiem, ale i tak brodzili w jednym błocie, lecz jeśli faktycznie coś potrafił, jeśli chciał podarować jej namiastkę własnej precyzji i sztuczek, to nie śmiałaby odmówić. W Parszywym dał już mały pokaz, ale tym razem mieli przeżyć coś tylko we dwoje, słodkie, brutalne sam na sam. Bez durnych pysków ślizgających się po obcym jak po kawałku świeżego mięsa. W ostatnim czasie mężczyźni dostarczali jej wiele zawodu, ale nie zmieniało to faktu, że byli silni. Drwić z tego mogła łatwo, ale ostatecznie godziła się tą prawdą. Byleby tylko tej mocy wreszcie doświadczyć i skutecznie jej się przeciwstawić.
Gdzie jesteś, mój nieodgadniony?
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Philippa Moss dnia 06.01.20 23:05, w całości zmieniany 1 raz
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Ciemna, zamglona kotara okrywała uśpioną codzienność. Podłużny blask księżyca prowokował utwardzony śnieg do roziskrzonego migotania. Mokre drewno pobliskich budynków przybrało ciemną, zatrważającą barwę, a lodowe sople zwisały nad głową niczym najostrzejsze sztylety. Nadmorska, słona wilgoć mieszała się z rozmiękczonym powietrzem, powodując nieprzyjemne, wstrząsające dreszcze. Oddech zamieniał się w przezroczystą parę, a powolne kroki tonęły w rozpuszczonych, błotnistych kałużach. Nie było bezpiecznie. Przygaszone, przestarzałe lampy ograniczały widoczność; skrywały niedostrzeżone, nocne mary czyhające na swoje ofiary. Z głębi samotnych baraków dochodziły pojedyncze krzyki, pijackie bełkoty – zwiastuny rychłej awantury. Ktoś rozbił właśnie szklaną butelkę, kończąc ostatnie krople rozgrzewającego rumu. Inny wciągał na brzeg porozbijaną łajbę, chcąc uniknąć bolesnej utraty, czy głębszych zniszczeń. Obdarty kot w kolorze ciemnej szarości, przebiegł mu przez drogę, czyżby sygnalizował fatum, pech i nieszczęście? Zatrzymał się na chwilę, wyrywając z chwilowego zaćmienia. Odprowadził wzrokiem zaniedbane zwierzę, chcąc upewnić się, że całe niepowodzenie odejdzie wraz z nim. Umysł wydawał się uspokojony, świadomy, przygotowany. Tereny, na których się znajdował, znał jak własną kieszeń. Od nastoletnich czasów zapuszczał się w kręte odmęty. Wraz z bardziej doświadczonymi przyjaciółmi odnaleźli tu swój azyl; mogli bezproblemowo, jawnie omawiać najskrytsze plany i tajemnice. Podglądać rybaków, dyskutować o zatrważających legendach, opowiadających o zabójczych i bezwzględnych piratach. Spędzając czas w pobliżu brudnych ścian, uciekali od bolesnej codzienności, zbyt emocjonalnych kłótni, wymagań, które stawiali srodzy rodziciele. Wyrażali bunt; stawiali swe własne, nierozerwalne warunki. Mężczyzna z jawną nostalgią prześledził wystające elementy. To właśnie z tego miejsca wyruszył na niezapomnianą, długą podróż w nieznane. Rozpoczął wyprawę, która na dobre odmieniła ówczesny żywot. Dzięki niej stał się innym, lepszym, a na pewno spełnionym człowiekiem. Pozostawiając bestie przeszłości, przywitał nowy ląd pełen nieposkromnionych perspektyw. A teraz? Jedenaście lat później los zatacza bezwzględne koło. Umieszcza go w tym samym, niezapomnianym miejscu, stawiając przed nowymi wyzwaniami. To jakie perspektywy przygotowałeś mi tym razem?
Opuszczona tawerna była kolejnym, intrygującym miejscem. Nie pamiętał czy kiedykolwiek zapuszczał się do jej tajemniczego wnętrza. Stara legenda opowiadana przez tubylców, zdawała się wiecznie żywa. Podobno dziwny, przyciszony odgłos stukającego szkła, a także urwanych rozmów stale rozbrzmiewał zza zdewastowanych ścian. Czy dzisiejszej nocy miał przekonać się na własne oczy? Jakie demony skrywa to parszywe miejsce? Czy jeden z nich zaszczycił już swą obecnością? Cień cwaniackiego uśmiechu ozdobił spierzchnięte usta, gdy stawał naprzeciw ów wrotom. Opierając się o metalową część framugi, bez słowa odpalił ostatniego papierosa ukrywanego w głębi kieszeni. Wypuścił niebieskawy dym w teatralnym geście, czując jak kojące działanie rozprzestrzenia się po wąskich cząsteczkach całego ciała. Uspokaja, odpręża, przygotowuje. Oczekiwał wyzwania. Przymknął zmęczone powieki; pogrążył w nadchodzących skłębionych myślach. Podsyłały metafizyczne wizje, układające obraz tajemniczej przeciwniczki. Sylwetka rysowała się wyraźnie, lecz kształty twarzy pozostawały zamglone. Kim była? Czego tak naprawdę chciała? Jakimi umiejętnościami dysponowała mimo dość wątłej postury? Jak, niepoznane, posłyszane informacje posiadała w zanadrzu, aby móc podzielić się ze strapionym wędrowcem? Czy właśnie tutaj czuła się najbezpieczniej? Tysiące pytań pragnęło wydobyć się na zmrożony teren. Dawno nieużywana magia pulsowała energicznie wraz z krwią rozprowadzającą życie po całym układzie krwionośnym. Brakowało mu emocjonujących potyczek, demonstracji umiejętności, siły i determinacji. Łaknął innego wymiaru adrenaliny, satysfakcji, posmakowania słodkiej wygranej. A Ty, czego pragnęłaś nieznajoma? Wyrzucając pomięty niedopałek, nacisnął na zdewastowane drzwi, wchodząc do środka tyłem. Okręcił się z niewymuszoną gracją, okalając wzorkiem najbliższą przestrzeń. Zapach stęchlizny dotarł do wrażliwych nozdrzy, które natychmiast wykrzywiły się w nieprzyjemnym grymasie. Zimne krople wody spadały nieopodal, zahaczając wierzchnią część wełnianego rękawa. Odgłos przesuwanego drewna rozbrzmiał po całej spuściźnie. Głośno, wymownie, hałaśliwe. Gdzie dokładnie jesteś, gdzie skrywasz, a może się boisz? Podeszwy odbijały się od spróchniałego drewna, a ogrom bibelotów przytłaczał przybysza, który ośmielił się na pierwsze, rozbawione słowa: – Oto jestem! – zademonstrował, zatrzymując się na samym środku. Rozłożył ręce, aby dalej kontynuować wyzywająco: – Mam nadzieję, że się nie ukrywasz, bo już czas! – bo przecież już tu była, prawda? Czuł wyraźnie czyjąś obecność, ukrytą w odmętach zakurzonego mroku. Był gotowy. Dziś nie będę litościwy, możesz być tego pewna.
Opuszczona tawerna była kolejnym, intrygującym miejscem. Nie pamiętał czy kiedykolwiek zapuszczał się do jej tajemniczego wnętrza. Stara legenda opowiadana przez tubylców, zdawała się wiecznie żywa. Podobno dziwny, przyciszony odgłos stukającego szkła, a także urwanych rozmów stale rozbrzmiewał zza zdewastowanych ścian. Czy dzisiejszej nocy miał przekonać się na własne oczy? Jakie demony skrywa to parszywe miejsce? Czy jeden z nich zaszczycił już swą obecnością? Cień cwaniackiego uśmiechu ozdobił spierzchnięte usta, gdy stawał naprzeciw ów wrotom. Opierając się o metalową część framugi, bez słowa odpalił ostatniego papierosa ukrywanego w głębi kieszeni. Wypuścił niebieskawy dym w teatralnym geście, czując jak kojące działanie rozprzestrzenia się po wąskich cząsteczkach całego ciała. Uspokaja, odpręża, przygotowuje. Oczekiwał wyzwania. Przymknął zmęczone powieki; pogrążył w nadchodzących skłębionych myślach. Podsyłały metafizyczne wizje, układające obraz tajemniczej przeciwniczki. Sylwetka rysowała się wyraźnie, lecz kształty twarzy pozostawały zamglone. Kim była? Czego tak naprawdę chciała? Jakimi umiejętnościami dysponowała mimo dość wątłej postury? Jak, niepoznane, posłyszane informacje posiadała w zanadrzu, aby móc podzielić się ze strapionym wędrowcem? Czy właśnie tutaj czuła się najbezpieczniej? Tysiące pytań pragnęło wydobyć się na zmrożony teren. Dawno nieużywana magia pulsowała energicznie wraz z krwią rozprowadzającą życie po całym układzie krwionośnym. Brakowało mu emocjonujących potyczek, demonstracji umiejętności, siły i determinacji. Łaknął innego wymiaru adrenaliny, satysfakcji, posmakowania słodkiej wygranej. A Ty, czego pragnęłaś nieznajoma? Wyrzucając pomięty niedopałek, nacisnął na zdewastowane drzwi, wchodząc do środka tyłem. Okręcił się z niewymuszoną gracją, okalając wzorkiem najbliższą przestrzeń. Zapach stęchlizny dotarł do wrażliwych nozdrzy, które natychmiast wykrzywiły się w nieprzyjemnym grymasie. Zimne krople wody spadały nieopodal, zahaczając wierzchnią część wełnianego rękawa. Odgłos przesuwanego drewna rozbrzmiał po całej spuściźnie. Głośno, wymownie, hałaśliwe. Gdzie dokładnie jesteś, gdzie skrywasz, a może się boisz? Podeszwy odbijały się od spróchniałego drewna, a ogrom bibelotów przytłaczał przybysza, który ośmielił się na pierwsze, rozbawione słowa: – Oto jestem! – zademonstrował, zatrzymując się na samym środku. Rozłożył ręce, aby dalej kontynuować wyzywająco: – Mam nadzieję, że się nie ukrywasz, bo już czas! – bo przecież już tu była, prawda? Czuł wyraźnie czyjąś obecność, ukrytą w odmętach zakurzonego mroku. Był gotowy. Dziś nie będę litościwy, możesz być tego pewna.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Nie kryła się. Niemal od razu podrażnił jej uszy dźwięk naciskanych desek podłogowych. Jako niezaprzeczalna część portowego światka pasowała tu i bez większego trudu wtapiała się w widoki opuszczonego przybytku. Tym bardziej, że była to tawerna. Choć brakowało jej poplamionej wódką roboczej sukienki, choć brązowe fale ozdobnie płynęły po plecach, zamiast poszukiwać ratunku w wysokim upięciu, wciąż była miejscowym dziecięciem. Adoptowanym, swoim, choć może nieco ładniejszym od byle smarkacza wijącego się smętnie z patykiem między lęgowiskiem kolorowych łodzi. Była knajpa, w niej barmanka, więc niczego już nie mogło brakować. Wszedł też klient gotowy do zaznania największych rozkoszy podniebienia. O tak, mogła mu ofiarować bardzo wiele. Zaczepiony o drewnianą podporę palec wsunął się w ciemną szparę, a zgrabna sylwetka z zaintrygowaniem przesunęła się ku przybyłej postaci, żegnając jednocześnie swój ciemny kącik. Przestała być sekretnym zagrożeniem czyhającym na niego cierpliwie, jak ta mysz węsząca za ostatnim okruchem sera. Zawłaszczył sobie bezczelnie centrum umiejącego wszechświata. Duchy pijanych żeglarzy popatrzyły w kierunku zuchwalca, a ona jeszcze przez chwilę czaiła się na męską postać. Dumny, odważny – zupełnie jakby przyszedł jedynie po pieczęć nad własnym triumfem. Jakże się mylił, jakże zwodnicze mogło być to uczucie, te otwarte dłonie, tak chętnie ją do siebie zapraszające. Była silna. Silniejsza niż ktokolwiek mógł przypuszczać. Za mocą drzemiącą w czarodziejskich dłoniach stał umysł, dusza rozsypana niegdyś tak mocno, że już nie dało się tego powtórzyć. Zawsze bardziej oczekiwała starć z mężczyznami. Niosły więcej emocji. Zwycięstwo smakowało wybornie, gdy obcas wznosił się ponad połamanym karkiem. Porażka bolała jednak bardziej, bałamucąc bez opamiętania kobiecego ducha. Potrzeba ryzyka wyznaczała jednak przystanki, na których należało się zatrzymać. On miał być jednym z nich. Miejsce nie było przypadkowe, albowiem tutaj duchy sprzymierzeńców pieściły czule jej spinające się ramiona. Tutaj niewidzialny płaszcz syreni odbijał złośliwe zaklęcia. Zupełnie jakby odwiedzała dawny dom. Czule ślizgała się po rozklekotanych wnętrzach, nie odrzucał jej zapach gówna, nie bała się syfu oblepiającego każdą ze ścian.
Moc przebijała się przez jego głos. Pobrzmiewające w nim emocje zdradzały gotowość, zdradzały pragnienie wyzwania, które i jej dziś było wyjątkowo bliskie. Wyszła więc naprzeciw niemu, wynurzając się z zatęchłych mroków jak bestia, która zwabiła do własnej kryjówki smakowitą przekąskę. Dreszcz podniecenia przemknął wzdłuż pleców. Pokonywała już mężczyzn. On będzie kolejnym, który bezradnie wtuli się w czubki jej butów, nie potrafiąc złapać pełnego oddechu. Przegrywała w starciu pięści, ale miała w dłoniach różdżkę, drogą przyjaciółka, która nie poddawała się tak łatwo.
O tak, nie miej litości.
W niepokojącym milczeniu przyjęła odpowiednią pozycję, lokując ciało przed nim. Umysł jednak obejmował o wiele więcej, pustoszyć chciał całą durną ruderę. Jego całego. Spoglądała na niego niewzruszona, choć dało się wychwycić w pojedynczym błysku oka dziwne zaczepienie. Jakby próbowała go do siebie przywołać. Rozpięła powoli guziki płaszcza, wyobrażając sobie, że tak będzie jej o wiele wygodniej. Chłód drasnął jej pierś, ale nie zgięła się pod tym atakiem. – Przegrałeś już kiedyś z kobietą? – zapytała na powitanie, nie pieszcząc wcale jego uszu wybitną skromnością. Jej głos niewidzialnie ocierał się o nieszczelne ściany. Chciała pogwałcić jego silne ciało. Wyobrażała sobie, że jej różdżka złoży obietnicę bolesnej tortury z chwilą, gdy tylko zostanie uniesiona po raz pierwszy. Nie pragnęła litości i jednocześnie podejrzewała, że to on pierwszy uniesie dłoń, nie mogąc znieść następnego ciosu. Czuła, że wreszcie ma szansę na starcie z kimś, kto mógł dostarczyć jej coś więcej niż mechaniczne machanie różdżką, że najpewniej zna on sztuczki, które zakpią z jej przerośniętej pewności. Oby tylko się odważył. Zbyt wiele razy męska magia wahała się zadać jej właściwy, bezduszny cios. Oby nie tym razem. – Jestem gotowa – oświadczyła z dumnie wzniesionym podbródkiem. Spod materiału rozpiętego płaszcza wysunęła powoli różdżkę. Popatrzyła na nią, a później przemknęła czule po całej jej długości. Oto stała przed nim pełna sił, mocna i wierząca w nadchodzące zwycięstwo. – Spróbuj pozbawić mnie tchu – dopowiedziała z soczystą prowokacją. Zwykle, gdy to mówiła, mężczyźni zamiast różdżek wyciągali coś innego, ale tym razem okoliczności były nieco bardziej... brutalne, choć niemniej ekscytujące. Zastanawiała się, czy jej przeciwnik także czuje to wyjątkowe uniesienie, wariację przyjemnie łechtająca spinające się w sobie wnętrzności. Nie był byle czarodziejem z ulicy. Wystarczyło jedno wejrzenie w głębię tych oczu, aby wychwycić, że mógł ją dzisiaj zaskoczyć.
Moc przebijała się przez jego głos. Pobrzmiewające w nim emocje zdradzały gotowość, zdradzały pragnienie wyzwania, które i jej dziś było wyjątkowo bliskie. Wyszła więc naprzeciw niemu, wynurzając się z zatęchłych mroków jak bestia, która zwabiła do własnej kryjówki smakowitą przekąskę. Dreszcz podniecenia przemknął wzdłuż pleców. Pokonywała już mężczyzn. On będzie kolejnym, który bezradnie wtuli się w czubki jej butów, nie potrafiąc złapać pełnego oddechu. Przegrywała w starciu pięści, ale miała w dłoniach różdżkę, drogą przyjaciółka, która nie poddawała się tak łatwo.
O tak, nie miej litości.
W niepokojącym milczeniu przyjęła odpowiednią pozycję, lokując ciało przed nim. Umysł jednak obejmował o wiele więcej, pustoszyć chciał całą durną ruderę. Jego całego. Spoglądała na niego niewzruszona, choć dało się wychwycić w pojedynczym błysku oka dziwne zaczepienie. Jakby próbowała go do siebie przywołać. Rozpięła powoli guziki płaszcza, wyobrażając sobie, że tak będzie jej o wiele wygodniej. Chłód drasnął jej pierś, ale nie zgięła się pod tym atakiem. – Przegrałeś już kiedyś z kobietą? – zapytała na powitanie, nie pieszcząc wcale jego uszu wybitną skromnością. Jej głos niewidzialnie ocierał się o nieszczelne ściany. Chciała pogwałcić jego silne ciało. Wyobrażała sobie, że jej różdżka złoży obietnicę bolesnej tortury z chwilą, gdy tylko zostanie uniesiona po raz pierwszy. Nie pragnęła litości i jednocześnie podejrzewała, że to on pierwszy uniesie dłoń, nie mogąc znieść następnego ciosu. Czuła, że wreszcie ma szansę na starcie z kimś, kto mógł dostarczyć jej coś więcej niż mechaniczne machanie różdżką, że najpewniej zna on sztuczki, które zakpią z jej przerośniętej pewności. Oby tylko się odważył. Zbyt wiele razy męska magia wahała się zadać jej właściwy, bezduszny cios. Oby nie tym razem. – Jestem gotowa – oświadczyła z dumnie wzniesionym podbródkiem. Spod materiału rozpiętego płaszcza wysunęła powoli różdżkę. Popatrzyła na nią, a później przemknęła czule po całej jej długości. Oto stała przed nim pełna sił, mocna i wierząca w nadchodzące zwycięstwo. – Spróbuj pozbawić mnie tchu – dopowiedziała z soczystą prowokacją. Zwykle, gdy to mówiła, mężczyźni zamiast różdżek wyciągali coś innego, ale tym razem okoliczności były nieco bardziej... brutalne, choć niemniej ekscytujące. Zastanawiała się, czy jej przeciwnik także czuje to wyjątkowe uniesienie, wariację przyjemnie łechtająca spinające się w sobie wnętrzności. Nie był byle czarodziejem z ulicy. Wystarczyło jedno wejrzenie w głębię tych oczu, aby wychwycić, że mógł ją dzisiaj zaskoczyć.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
On również nie ukrywał nagłego wtargnięcia. Zrujnowane drzwi, pchnięte z nagromadzoną siłą, zaskrzypiały ciężko, natychmiastowo zdradzając obecność i położenie. Całe pomieszczenie zdawało się demaskować nieznanego przybysza – spróchniałe deski, rozpraszające, głuche echo wyolbrzymiające otaczające dźwięki. Czy słyszała jak oddychał? Ciężko, nierównomiernie w lekko przyspieszonym tempie. Przesuwał się powoli, okalając obszerność i rozłożystość wnętrza obskurnego budynku. Szukał dla siebie idealnego skrawka wyniszczonej ziemi, badał potencjał ów pomieszczenia ze względu na nadchodzącą walkę. Uspokojone myśli samoistnie podsuwały wyraźne wyobrażenie przeszłości. Gwaru pijackich rozmów, rozbawionych krzyków, skocznej muzyki czy świetlistych płomyków. Czuł intensywny zapach portu, pomieszany z kurzem i najtańszym alkoholem. Słyszał jak ciężkie kufle szurają po podrapanym stole; zagubiony marynarz rozpoczyna śpiew najpopularniejszej szanty. Są też kobiety, roześmiane, rozpalone, gotowe do świętowania i zabawiania klientów. Jest wyjątkowo, euforycznie, nikt nie martwi się co przyniesie jutro. Zmartwienia perfidnej doczesności znikają w odurzającym płynie, który wnikając w najdrobniejsze części ciała - rozluźnia, relaksuje, kontroluje. Pragnął takowej swobody i spontaniczności. Lecz nie tym razem. Teraz był gotowy by spotkać i rozprawić się ze swoją ofiarą.
Pozostawała anonimowa. Skryta między ciemnymi zakamarkami. Niebezpieczna, wyczekująca odpowiedniego momentu. Widziała go, obserwowała ruchy, zachowanie, charakterystyczne gesty. Chciała zbudować przewagę, zatrwożyć nieświadomego przeciwnika z nadmierną pewnością siebie. Nie bagatelizował przeciwniczki, wierzył, że jest godna równego i sprawiedliwego starcia. Nie miał zamiaru traktować z pobłażliwością – w tym momencie walczyli w najprawdziwszym pojedynku; jak równy z równy. Był odporny na kobiece sztuki, a także te, wymyślone przez mieszkankę portowego przybytku. Sam nie omieszkał wyciągnąć najgorętszych niespodzianek, patrząc jak subtelny uśmiech, znika z karmazynowych ust. Nie obawiał się porażki; oddalał od niej skłębione myśli. Byli na swojej, umiłowanej ziemi, z którą każde z nich wiązało odrębne wspomnienia i spotęgowane emocje. Dzisiejsza noc miała być łaskawa. To co, zaczynamy?
Czekał na te chwilę. Kobieca sylwetka wyłoniła się z ukrycia, zaskakując nienaganną prezencją. A więc to Ty? Usta wykrzywiły się w cwaniacki uśmiech, a błękitne tęczówki zaiskrzyły swobodnie, próbując wślizgnąć się na ciemny profil. Czuł falę przyjemnego zdenerwowania. Krew zawrzała, a żyły wypełniły się adrenaliną. Czekał na ten moment wiele długich, ciężkich i przemijających miesięcy. Wyglądała niepozornie, lecz czy pod taką postacią nie kryje się największe niebezpieczeństwo? Obserwował kaskady brązowych, lśniących włosów, pewny wyraz twarzy, władcze spojrzenie oraz postawę – gotową do wymierzenia sprawiedliwości. Twarz niewzruszona, uspokojona wrzucała w jego ciało wewnętrzne odczucia. Czyżby próbowała go zastraszyć? Mężczyzna wyprostował sylwetkę. Górował nad barmanką poprzez nieczęsto spotykany, pokaźny wzrost. Spiął plecy, ściągnął z siebie grafitowy płaszcz, który wylądował gdzieś po prawej stronie. Nie zapomniał, aby wcześniej wyciągnąć głogową różdżkę, zasmakować jej chropowatej powierzchni. Podciągnął rękawy ciemnego golfu mówiąc z wyraźnym rozbawieniem: – Lubię przegrywać z kobietą, ale w innych okolicznościach. – rzucił z dość wymowną aluzją, odczuwając chłodne podmuchy na swoich ramionach jak i policzkach. Był przyzwyczajony. Nie mógł powstrzymać cienia uśmiechu, gdy przeciwniczka wyraźnie prowokowała. – Może dzisiaj mnie zaskoczysz. – podłapał zaczepną aurę, chcąc rozproszyć, rozkojarzyć, wybić z taktu. Pięść zaciskała się na wąskim trzonku gotowa do działania. W myślach układał odpowiednią strategię – zaskakującą i nieoczekiwaną. Musiała wierzyć, że stać go na wiele, a dzisiejszej nocy nic go nie powstrzyma. – Spróbuj mnie zatrzymać! – wyrzucił w intensywnym półszepcie unosząc brew ku górze. Przyjął wygodną pozycje podsuwając broń w okolice piersi. Wyczekując momentu, ukłonił się z najczystszą elegancją zgodnie z wymogami etykiety. Wyciągnął dłoń przed siebie, czekając na jej ruch. Niech zacznie, udowodni, zatrwoży. Czuł podobne, skrajne, wibrujące emocje. Woda ocierała się o metalowe elementy, a niekształtne szumy dochodziły do wyostrzonych zmysłów. Chciałbym zaskoczyć, jednakże nie pozostaniesz mi dłużna prawda?
| SZAFKA ZNIKNIĘĆ
Pozostawała anonimowa. Skryta między ciemnymi zakamarkami. Niebezpieczna, wyczekująca odpowiedniego momentu. Widziała go, obserwowała ruchy, zachowanie, charakterystyczne gesty. Chciała zbudować przewagę, zatrwożyć nieświadomego przeciwnika z nadmierną pewnością siebie. Nie bagatelizował przeciwniczki, wierzył, że jest godna równego i sprawiedliwego starcia. Nie miał zamiaru traktować z pobłażliwością – w tym momencie walczyli w najprawdziwszym pojedynku; jak równy z równy. Był odporny na kobiece sztuki, a także te, wymyślone przez mieszkankę portowego przybytku. Sam nie omieszkał wyciągnąć najgorętszych niespodzianek, patrząc jak subtelny uśmiech, znika z karmazynowych ust. Nie obawiał się porażki; oddalał od niej skłębione myśli. Byli na swojej, umiłowanej ziemi, z którą każde z nich wiązało odrębne wspomnienia i spotęgowane emocje. Dzisiejsza noc miała być łaskawa. To co, zaczynamy?
Czekał na te chwilę. Kobieca sylwetka wyłoniła się z ukrycia, zaskakując nienaganną prezencją. A więc to Ty? Usta wykrzywiły się w cwaniacki uśmiech, a błękitne tęczówki zaiskrzyły swobodnie, próbując wślizgnąć się na ciemny profil. Czuł falę przyjemnego zdenerwowania. Krew zawrzała, a żyły wypełniły się adrenaliną. Czekał na ten moment wiele długich, ciężkich i przemijających miesięcy. Wyglądała niepozornie, lecz czy pod taką postacią nie kryje się największe niebezpieczeństwo? Obserwował kaskady brązowych, lśniących włosów, pewny wyraz twarzy, władcze spojrzenie oraz postawę – gotową do wymierzenia sprawiedliwości. Twarz niewzruszona, uspokojona wrzucała w jego ciało wewnętrzne odczucia. Czyżby próbowała go zastraszyć? Mężczyzna wyprostował sylwetkę. Górował nad barmanką poprzez nieczęsto spotykany, pokaźny wzrost. Spiął plecy, ściągnął z siebie grafitowy płaszcz, który wylądował gdzieś po prawej stronie. Nie zapomniał, aby wcześniej wyciągnąć głogową różdżkę, zasmakować jej chropowatej powierzchni. Podciągnął rękawy ciemnego golfu mówiąc z wyraźnym rozbawieniem: – Lubię przegrywać z kobietą, ale w innych okolicznościach. – rzucił z dość wymowną aluzją, odczuwając chłodne podmuchy na swoich ramionach jak i policzkach. Był przyzwyczajony. Nie mógł powstrzymać cienia uśmiechu, gdy przeciwniczka wyraźnie prowokowała. – Może dzisiaj mnie zaskoczysz. – podłapał zaczepną aurę, chcąc rozproszyć, rozkojarzyć, wybić z taktu. Pięść zaciskała się na wąskim trzonku gotowa do działania. W myślach układał odpowiednią strategię – zaskakującą i nieoczekiwaną. Musiała wierzyć, że stać go na wiele, a dzisiejszej nocy nic go nie powstrzyma. – Spróbuj mnie zatrzymać! – wyrzucił w intensywnym półszepcie unosząc brew ku górze. Przyjął wygodną pozycje podsuwając broń w okolice piersi. Wyczekując momentu, ukłonił się z najczystszą elegancją zgodnie z wymogami etykiety. Wyciągnął dłoń przed siebie, czekając na jej ruch. Niech zacznie, udowodni, zatrwoży. Czuł podobne, skrajne, wibrujące emocje. Woda ocierała się o metalowe elementy, a niekształtne szumy dochodziły do wyostrzonych zmysłów. Chciałbym zaskoczyć, jednakże nie pozostaniesz mi dłużna prawda?
| SZAFKA ZNIKNIĘĆ
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Dwójka czarodziejów walczyła ze sobą niestrudzenie, kiedy nagle coś poszło zupełnie nie po myśli Vincenta. Tarcza zaczęła się przed nim formować, jednak już od pierwszego błysku wydawała się bardzo... dziwna. Taka rozedrgana i niepewna; w chwili, w której dotarła do niej wiązka zaklęcia stały się dwie rzeczy. Po pierwsze, urok uderzając w tarczę nie zatrzymał się na niej, a przeleciał przez jej środek, trafiając czarodzieja prosto w pierś. Zaś po drugie, nienaturalna kopuła tarczy zachowała się jak szklana szyba, w którą ktoś rzucił kamieniem. Kawałeczki mocy niczym wystrzelone z procy pomknęły na wszystkie strony, trafiając w ściany, sufit, podłogę, zdezelowane krzesła i stoły oraz okiennice w różnym stopniu rozkładu. Przez parę sekund nic się nie działo, tylko smród Rinehearta rozchodził się coraz bardziej po pomieszczeniu. Jak się okazało, była to jednak tylko cuchnąca cisza przed burzą.
Wpierw usłyszeliście ciche brzęczenie zapomnianych kufli i potłuczonych butelek. Zaraz dołączyło do ich pieśni pozbawione jakiejkolwiek koordynacji skrzypienie otwierających i zamykających się okiennic. Stare meble, a wraz z nimi cały budynek najwyraźniej również nie chciały pozostać bierne: wszystko dookoła czarodziejów zaczęło się trząść, a od czasu do czasu przez pomieszczenie, w którym się znajdowali przebiegały rozbłyski błękitnej energii. Z chwili na chwilę wstrząsy nie zamierały: wręcz przeciwnie, tylko przybierały na sile, coraz bardziej grożąc uszkodzeniem budynku.
| Okiełznanie dzikich podrygów budynku wymaga udanego rzucenia zaklęcia Finite Incantatem o ST = 60. Przypominam przy tym, że jest to zaklęcie niewerbalne. W przypadku niepowodzenia (każde z Was może spróbować jeden raz) budynek zacznie kruszeć, grożąc zawaleniem i zmuszając Was do jego opuszczenia.
Jest to jednorazowa interwencja spowodowana wyrzuceniem krytycznej porażki w szafce zniknięć. Mistrz Gry nie kontynuuje z Wami rozgrywki.
Wpierw usłyszeliście ciche brzęczenie zapomnianych kufli i potłuczonych butelek. Zaraz dołączyło do ich pieśni pozbawione jakiejkolwiek koordynacji skrzypienie otwierających i zamykających się okiennic. Stare meble, a wraz z nimi cały budynek najwyraźniej również nie chciały pozostać bierne: wszystko dookoła czarodziejów zaczęło się trząść, a od czasu do czasu przez pomieszczenie, w którym się znajdowali przebiegały rozbłyski błękitnej energii. Z chwili na chwilę wstrząsy nie zamierały: wręcz przeciwnie, tylko przybierały na sile, coraz bardziej grożąc uszkodzeniem budynku.
| Okiełznanie dzikich podrygów budynku wymaga udanego rzucenia zaklęcia Finite Incantatem o ST = 60. Przypominam przy tym, że jest to zaklęcie niewerbalne. W przypadku niepowodzenia (każde z Was może spróbować jeden raz) budynek zacznie kruszeć, grożąc zawaleniem i zmuszając Was do jego opuszczenia.
Jest to jednorazowa interwencja spowodowana wyrzuceniem krytycznej porażki w szafce zniknięć. Mistrz Gry nie kontynuuje z Wami rozgrywki.
Perfidne zaklęcie wypłynęło z różdżki i mknęło z zadziwiającą prędkością w stronę mężczyzny. Jeśli tylko zdołałoby go sięgnąć, potężny smród opanowałby na długo jego ciało. Wyłapała ruch nadgarstka, poruszenie drewnianego atrybutu – przeciwnik przywołał tarczę, by uniknąć niezbyt bolesnego, ale jednak upierdliwego uroku. Nidoris lubiło się z jej magią, z jej kobiecym, dość złośliwym usposobieniem. Niezbyt groźna zagrywka, ale wystarczył drobny błąd, spóźniona reakcja obronna, by na długo zapamiętał skupione spojrzenie ciemnych oczu Philippy Moss. Nędzne strzępki bariery nie stanowiły żadnej przeszkody dla wonnego czaru. Tarcza jednak zareagowała wyjątkowo dziwnie. W odłamkach sekund nie mogła wychwycić szczegółów. Ujrzała błysk jej ataku docierającego prosto do szerokiej piersi. Później pofalowała krucha obrona, a cała rudera zadrżała, jakby ktoś chciał poderwać ją z fundamentów. Wysokie buty barmanki nie mogły uchronić stóp przed nienormalnym drganiem podłogi. Jasna cholera! Kopuła rozerwała się, sypiąc odłamkami na wszystkie strony. Odruchowo schyliła się, by umknąć niewiadomym kawałkom. Żadne z nich jednak nie potrafiło powstrzymać dziwacznych resztek protego przed demolowaniem i tak już lichego wnętrza starej tawerny. A może jednak mogli? Przez chwilę Moss nie była jednak zdolna do żadnego rozsądnego ruchu. Hipnotyzowały ją odgłosy tłuczonego szkła pochowanego gdzieś biednie w ciasnych kątach, poddawała się kakofonii widmowej pieśni, która rozpieściła ich uszy bolesną torturą. Złośliwa magia obudziła uśpione ściany, pogardziła świętym snem tego miejsca. Czy to mściły się dawne duchy rozbawionych żeglarzyn? Czy to wyjątkowo nędzna tarcza postanowiła urządzić im okrutny spektakl? Tajemniczy błysk świsnął jej przed nosem, pozostawiając na czubku nieprzyjemne uczucie pieczenia. Dotknęła palcem skóry, odrywając jedną z dłoni od ucha. W tamtej chwili obawiała się spojrzeć, zrobiła kilka kroków w tył, ale nigdzie nie mogli odnaleźć azylu: stali w centrum wirującego piekła. Przeklęty typ! Nie umiał czarować? Serio?! Demolował doki jednym, gównianym protego?!
– Musimy coś z tym zrobić! – wrzasnęła, próbując przekrzyczeć szklaną orkiestrę. Żadne z nich zapewne nie pamiętało o przykurzonej harmonii tego miejsca, o ciszy i pojedynczym chrupaniu drewna pod pantoflem. Teraz wokół oczu wirowała wolna, dzika magia. Phils nie liczyła na to, że ten atak tak szybko się skończy. Lada moment popękają i tak już nasączone ciężką, gnijącą historią ściany, a niepewne klepki wiekowego dachu spadną im na łby. Wiedziała, że aura tego miejsca sprzyja jej urokom, ale czy musiała psocić się aż tak? Nie przyszła tu po to, by rozprawić się z przeciwnikiem w dwóch zaklęciach. No bez przesady! Wyobrażała sobie to jako wyważoną, powolną i słodką torturę malowaną jaskrawym kalejdoskopem różnorodnych czarów. To za szybko, to za wcześnie. Wciąż nie zdołała się nasycić. Pojedyncza nić magiczna drasnęła jej policzek, raniąc milimetry skóry. Skupiona na analizowaniu podłej sytuacji nawet nie poczuła tego okaleczenia. Czy dało się powstrzymać chaos? Nieoczywiste diabelskie bramy rozszczelniły się, próbując wchłonąć ich do środka. Moss mogła jedynie unieść różdżkę i odpowiedzieć im bezgłośnie, że nie dzisiaj. Finite Incantatem.
Oby wzburzone klepki wysłuchały jej próśb i zaprzestały karygodnego przedstawienia. Wystarczyła im własna zabawa. Nie lubiła, gdy nieproszone widma wtrącały się w jej sprawy.
– Musimy coś z tym zrobić! – wrzasnęła, próbując przekrzyczeć szklaną orkiestrę. Żadne z nich zapewne nie pamiętało o przykurzonej harmonii tego miejsca, o ciszy i pojedynczym chrupaniu drewna pod pantoflem. Teraz wokół oczu wirowała wolna, dzika magia. Phils nie liczyła na to, że ten atak tak szybko się skończy. Lada moment popękają i tak już nasączone ciężką, gnijącą historią ściany, a niepewne klepki wiekowego dachu spadną im na łby. Wiedziała, że aura tego miejsca sprzyja jej urokom, ale czy musiała psocić się aż tak? Nie przyszła tu po to, by rozprawić się z przeciwnikiem w dwóch zaklęciach. No bez przesady! Wyobrażała sobie to jako wyważoną, powolną i słodką torturę malowaną jaskrawym kalejdoskopem różnorodnych czarów. To za szybko, to za wcześnie. Wciąż nie zdołała się nasycić. Pojedyncza nić magiczna drasnęła jej policzek, raniąc milimetry skóry. Skupiona na analizowaniu podłej sytuacji nawet nie poczuła tego okaleczenia. Czy dało się powstrzymać chaos? Nieoczywiste diabelskie bramy rozszczelniły się, próbując wchłonąć ich do środka. Moss mogła jedynie unieść różdżkę i odpowiedzieć im bezgłośnie, że nie dzisiaj. Finite Incantatem.
Oby wzburzone klepki wysłuchały jej próśb i zaprzestały karygodnego przedstawienia. Wystarczyła im własna zabawa. Nie lubiła, gdy nieproszone widma wtrącały się w jej sprawy.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
The member 'Philippa Moss' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 77
'k100' : 77
Dzisiejsza noc nie należała do nader sprzyjających. Nie do końca orientował się w czynnikach powodujących pesymistyczny stan. Czyżby chodziło o parszywe, tajemnicze miejsce? Brak umiejętności? Złowrogie, astronomiczne ustawienie planet, zwiastujących rychłą i gwałtowną porażkę? A może to osobiste rozkojarzenie, wywołane namnożoną ilością paradoksalnych wydarzeń? Nie był odpowiednio skupiony. Ćwiczone zaklęcia zawodziły od samego początku wyrównanej walki. Żadne z nich nie potrafiło skutecznie obronić go przed kobiecym atakiem. Gdzie popełniał kluczowy błąd? W złym ustawieniu różdżki, zbyt zamaszystym, gwałtownym ruchu? Czyżby rozpraszała go intrygująca obecność?
Oddychał niespokojnie. Zranione obszary dawały o sobie znać przy każdym, intensywniejszym kroku. Zaciskał zęby przyzwyczajony do tegoż rodzaju obrażeń. Pochwalał w duchu skuteczność niedawnego zaklęcia, ratującego z niebezpiecznych, groźnych i rozległych płomieni. Stawał się zniecierpliwiony, zdenerwowany, tracił pewność. Konfrontacja trwała dalej, a przeciwniczka nie miała w zamiarze przerwać ofensywy. Nieprzyjemne zaklęcie mknęło w jego stronę. Znał zawartość, przewidywał skutki. Przyjął odpowiednią postawę. Staną na nogach dość pewnie, wysuwając jedną z nich nieznacznie do przodu. Ręka wykonywała teatralny obrót, aby po chwili wyrzucić z siebie podstawowe zaklęcie tarczy. Twór przypominający ochronny element, wyrósł nad jego sylwetką. Ciężki do skontrolowania, niestabilny, niespotykany. Czyżby tym razem niepokorny los, odwrócił się na jego korzyść? Strużka zielonego światła uderzyła w tarczę, bezbłędnie prześlizgując się przez iskrzącą strukturę. Inkantacja dosięgła zaskoczonego mężczyznę; obrona rozprysła się na wszystkie strony, wykonując niewyobrażalne szkody. Zachwiał się, gdy zniszczona, drewniana podłoga zadrgała pod stopami. Powierzchnia sufitu zsyłała betonowe bomby, a dźwięk kruszonego szkła docierał do wyostrzonych zmysłów. Paskudna woń zmyślnej formuły, przenikała do nozdrzy. Wydawać się mogło, iż w tym samym momencie wypełnia całe, niszczejące pomieszczenie. Co się do cholery działo? Nigdy czegoś takiego nie widział; jakim cudem zwyczajna, podstawowa tarcza mogła spowodować takie zniszczenia? Nie mogli czekać! Unosząc ręce, próbował uratować się przed opadającym, morderczym tynkiem.
Portowa pieśń dochodziła gdzieś z oddali; złowroga magia wyganiała plugawych intruzów, pragnących urządzić ze świątyni niegodziwy plac boju. Zanikał w gęstym pyle, próbując znaleźć bezpieczną pozycję. Nie widział towarzyszki, mógł jedynie wierzyć, że daje sobie radę. Po krótkiej chwili usłyszał słaby, odległy, nakazujący ton, zmuszający do wypowiedzenia jedynego: – Wiem! – rzucił bardziej do siebie z wylewną wściekłością. Po raz pierwszy uczestniczył w tak absurdalnym wydarzeniu; po raz pierwszy tak dobrze znane narzędzie odmówiło posłuszeństwa. Przedostał się gdzieś na sam środek tawerny, kilkukrotnie trafiony niekontrolowaną magią. Wiedział co powinien zrobić, aby opanować zamieszanie; chwilowa niepewność, brak wiary blokowała świadomy, skuteczny ruch. A co jeśli zaklęcie ponownie odmowi posłuszeństwa? Co jeśli rudera zawali się na dobre, grzebiąc w czeluściach dwa, nieznajome ciała? Czy warto umierać z poczuciem winy? Nabierając powietrza, czując jak napięte mięśnie nie wytrzymują nacisku, przygotowywał się do reakcji. Jednakże była pierwsza – strumień światła rozproszył się po całej powierzchni, rozlewając niespotęgowaną moc. Ostatnie odłamki spadały na ziemię, budynek zadrżał gwałtownie, powodując nieskontrolowany upadek. Spoczywając na kolanach, z przymrużonymi oczami doglądał efektów. Wszystko wracało do normy. Było stabilnie. Znajdowali się w tym samym miejscu. Kłęby beżowego kurzu tańczyły wokół, zapierając dech. Ciemnowłosy, powolnie dźwignął się do góry. Odkaszlnął niepodziewanie, czując jak drobinki zalegają w niespokojnych płucach. Strzepując pył z ciemnych ubrań rozejrzał się wokoło. Powolnie, niepewnie, uważnie. Odnalazł ją w oddali – trzymała różdżkę na wysokości klatki piersiowej; żyła. – Przepraszam. – wyrzucił zanikającym, winnym półgłosem, czując nagromadzone, negatywne odczucia. Opuścił głowę. Nie potrafił wyjaśnić ów zjawiska, jednakże czuł całkowitą odpowiedzialność. – Nie wiem co się stało, nigdy czegoś takiego nie widziałem… Nic ci się nie stało? – zapytał troskliwie ponownie lokując błękit tęczówek w jej ciele. Zdawał sobie sprawę o dość wysokiej wytrzymałości, jednakże nie zniósłby świadomości, iż okazał się sprawcą poważnych obrażeń. – Jesteś w stanie walczyć? – mogła odmówić i przerwać konfrontację. Nie czuć się na siłach. On sam wahał się co do decyzji. Powinien odjeść, poddać się, przemyśleć zachowanie? Ciężkie myśli kłębiły się pośród zakamarków umysłu. Nagromadzone atrakcje, skutecznie odwróciły uwagę od niekorzystnej woni, okalającej cały profil. W chwili obecnej stała się mocno wyczuwalna. Co jeszcze czeka ich tej dziwnej, księżycowej nocy?
Oddychał niespokojnie. Zranione obszary dawały o sobie znać przy każdym, intensywniejszym kroku. Zaciskał zęby przyzwyczajony do tegoż rodzaju obrażeń. Pochwalał w duchu skuteczność niedawnego zaklęcia, ratującego z niebezpiecznych, groźnych i rozległych płomieni. Stawał się zniecierpliwiony, zdenerwowany, tracił pewność. Konfrontacja trwała dalej, a przeciwniczka nie miała w zamiarze przerwać ofensywy. Nieprzyjemne zaklęcie mknęło w jego stronę. Znał zawartość, przewidywał skutki. Przyjął odpowiednią postawę. Staną na nogach dość pewnie, wysuwając jedną z nich nieznacznie do przodu. Ręka wykonywała teatralny obrót, aby po chwili wyrzucić z siebie podstawowe zaklęcie tarczy. Twór przypominający ochronny element, wyrósł nad jego sylwetką. Ciężki do skontrolowania, niestabilny, niespotykany. Czyżby tym razem niepokorny los, odwrócił się na jego korzyść? Strużka zielonego światła uderzyła w tarczę, bezbłędnie prześlizgując się przez iskrzącą strukturę. Inkantacja dosięgła zaskoczonego mężczyznę; obrona rozprysła się na wszystkie strony, wykonując niewyobrażalne szkody. Zachwiał się, gdy zniszczona, drewniana podłoga zadrgała pod stopami. Powierzchnia sufitu zsyłała betonowe bomby, a dźwięk kruszonego szkła docierał do wyostrzonych zmysłów. Paskudna woń zmyślnej formuły, przenikała do nozdrzy. Wydawać się mogło, iż w tym samym momencie wypełnia całe, niszczejące pomieszczenie. Co się do cholery działo? Nigdy czegoś takiego nie widział; jakim cudem zwyczajna, podstawowa tarcza mogła spowodować takie zniszczenia? Nie mogli czekać! Unosząc ręce, próbował uratować się przed opadającym, morderczym tynkiem.
Portowa pieśń dochodziła gdzieś z oddali; złowroga magia wyganiała plugawych intruzów, pragnących urządzić ze świątyni niegodziwy plac boju. Zanikał w gęstym pyle, próbując znaleźć bezpieczną pozycję. Nie widział towarzyszki, mógł jedynie wierzyć, że daje sobie radę. Po krótkiej chwili usłyszał słaby, odległy, nakazujący ton, zmuszający do wypowiedzenia jedynego: – Wiem! – rzucił bardziej do siebie z wylewną wściekłością. Po raz pierwszy uczestniczył w tak absurdalnym wydarzeniu; po raz pierwszy tak dobrze znane narzędzie odmówiło posłuszeństwa. Przedostał się gdzieś na sam środek tawerny, kilkukrotnie trafiony niekontrolowaną magią. Wiedział co powinien zrobić, aby opanować zamieszanie; chwilowa niepewność, brak wiary blokowała świadomy, skuteczny ruch. A co jeśli zaklęcie ponownie odmowi posłuszeństwa? Co jeśli rudera zawali się na dobre, grzebiąc w czeluściach dwa, nieznajome ciała? Czy warto umierać z poczuciem winy? Nabierając powietrza, czując jak napięte mięśnie nie wytrzymują nacisku, przygotowywał się do reakcji. Jednakże była pierwsza – strumień światła rozproszył się po całej powierzchni, rozlewając niespotęgowaną moc. Ostatnie odłamki spadały na ziemię, budynek zadrżał gwałtownie, powodując nieskontrolowany upadek. Spoczywając na kolanach, z przymrużonymi oczami doglądał efektów. Wszystko wracało do normy. Było stabilnie. Znajdowali się w tym samym miejscu. Kłęby beżowego kurzu tańczyły wokół, zapierając dech. Ciemnowłosy, powolnie dźwignął się do góry. Odkaszlnął niepodziewanie, czując jak drobinki zalegają w niespokojnych płucach. Strzepując pył z ciemnych ubrań rozejrzał się wokoło. Powolnie, niepewnie, uważnie. Odnalazł ją w oddali – trzymała różdżkę na wysokości klatki piersiowej; żyła. – Przepraszam. – wyrzucił zanikającym, winnym półgłosem, czując nagromadzone, negatywne odczucia. Opuścił głowę. Nie potrafił wyjaśnić ów zjawiska, jednakże czuł całkowitą odpowiedzialność. – Nie wiem co się stało, nigdy czegoś takiego nie widziałem… Nic ci się nie stało? – zapytał troskliwie ponownie lokując błękit tęczówek w jej ciele. Zdawał sobie sprawę o dość wysokiej wytrzymałości, jednakże nie zniósłby świadomości, iż okazał się sprawcą poważnych obrażeń. – Jesteś w stanie walczyć? – mogła odmówić i przerwać konfrontację. Nie czuć się na siłach. On sam wahał się co do decyzji. Powinien odjeść, poddać się, przemyśleć zachowanie? Ciężkie myśli kłębiły się pośród zakamarków umysłu. Nagromadzone atrakcje, skutecznie odwróciły uwagę od niekorzystnej woni, okalającej cały profil. W chwili obecnej stała się mocno wyczuwalna. Co jeszcze czeka ich tej dziwnej, księżycowej nocy?
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Nie on pierwszy lekceważył delikatniejszą posturę Philippy. Miłe oczy, drobniejsze ramiona i ewidentna kobiecość podkreślana co rusz. Mężczyźni lubili poczuć władzę nad kruchą przeciwniczką. Porażka dla wielu oznaczała obrazę, na którą nie chcieli się godzić. Właśnie ta postawa wpędzała ich do grobu. Ociekali pewnością, podczas gdy ona śmiało ciskała w nich kolejnymi zaklęciami, zbyt mocnymi dla rozkojarzonych umysłów. Szanowała za każdym razem swojego przeciwnika, dobrze wiedząc, że w obliczu postępujących po sobie ciosów, okrutnych ran i chaosu między myślami żadna siła nie mogła zwyciężyć. W porcie powiadali, że kobieta to ucieleśnienie największego pecha mężczyzny, że jest jego pragnieniem, skarbem, ale przede wszystkim wciąga go do piekieł, staje się bestią nie do ujarzmienia. Lubiła sobie te teorie wykorzystywać, ale nie chciała drwić z typa chwiejącego się za jej sprawą. Tym razem ze spokojem przyjmowała widok krwistej, mokrej skorupy materiałów oblepiających jego z pewnością potężną sylwetkę. Krztusił się, cierpiał, a przecież nie chodziło im o to, by się pozabijać. Wymęczyła go okrutnie, podczas gdy on ledwie ją drasnął. Tej nocy fortuna ukochała sobie sierotę z doków, ale za jakiś czas los mógł się odmienić, sprawiając, że to rozklekotane ciało Moss ugnie się pod potęgą jego różdżki. Przyjmowała to wszystko chłodno, nie poszukując dramatów tam, gdzie ich nigdy nie było. Obydwoje dobrze wiedzieli, na co się piszą, czego można spodziewać się po tych zdeterminowanych oczach, po mocach kryjących się w czarodziejskich duszach. Radził sobie nieźle. Potrafiła wyprowadzić ostre, kąśliwe czary, a on zdołał przed wieloma skutecznie się obronić. Jednocześnie też czuła dumę, dostrzegając własne postępy. Nie umiała być konsekwentna, łapała starcie za starciem, wyobrażając sobie, że każde z nich niesie nie tylko rozkoszne wyzwanie, ale konfrontację pełną niespodzianek. I on również zdawał się mieć w sobie namiastkę przyciągającego sekretu. Dziwnie znajomy, duży, pełen młodzieńczej siły, do której tak tęskniła, lawirując wciąż w Parszywym między bandami starych zwyroli.
Nie pozwalał, by ujrzała go w tak słabej pozie. Słowa echem toczyły się po lichej tawernie, aż wreszcie skupiły na sobie trzeźwe spojrzenie Philippy. Nie przyznałby się, że jest już za słaby – oczywiście. Nie do końca też tak o nim myślała, wierząc w absurdalną kapryśność tarcz i uroków. Ona również na jego miejscu postąpiłaby tak samo, choć trudno jej było darować sobie kąśliwość. Zakamuflowaną bezradność wobec jej różdżki wyczuwała dobrze. Zresztą widoki nie pozwalały zinterpretować tych słów inaczej. Marny zlepek pokiereszowanych kończyn, był jak marionetka podszczypywana co rusz przez błyski jej magicznego drewna. – Jeszcze nigdy nikogo nie zabiłam, ale bądź spokojny, nie będziesz pierwszy – oświadczyła, próbując odpowiedzieć również z nutą radosnego powiewu. Trudno było cieszyć się i głośno triumfować, kiedy ten ledwo mógł ustać na nogach. Opuściła różdżkę i zrobiła kilka kroków. Przyjrzała mu się i jednak… jednak ten uśmiech przełknęła, cofając jednocześnie poprzednie rozmyślania. Poniekąd podobało jej się to, że zdołała go tak pomęczyć. Daleko jednak do zaklęć śmiercionośnych, choć wiedziała, że niektóre z nich, przywołane z wielką mocą i odpowiednio wycelowane, potrafiły zbić. Dziś jednak jej umiejętności nie były gotowe na takie sztuczki.
Stali blisko. Dziewczęca dłoń uniosła się, by sięgnąć do podrapanej przez czary twarzy. Palcem delikatnie otarła krwisty ślad mknący zbyt chętnie ku szyi, ku granicy poszarpanych materiałów. – Walczysz dzielnie. Chcę poznać twoje imię. I chcę, byś następnym razem przełamał moją magię – oświadczyła melodyjnie, z namiastka wyrazistej podniosłości. Kryła się między tymi słowami obietnica, kryła się prośba i garść mocy, która miała mu pomóc odejść stąd bez tego paskudnego uczucia porażki. Pod jej stopami chrupnęło szkło, kiedy stawała wręcz na palcach, by móc ułożyć jego pogniecione okrycie. Łamała granice, kontrolując jednocześnie, czy faktycznie było z nim aż tak marnie. – I zrobisz to – dodała prawie szeptem, na koniec mknąc przez jego ramię aż do dłoni. Palce zacisnęły się tam w geście mającym dodać otuchy.
Choć i na niej widać było ślady potyczki, to on potrzebował większego wsparcia. Nie potrafiła leczyć ran, lekceważyła tę dziedzinę magii. Dziś tego pożałowała. Uczucie gojących się na skórze dziur, wsiąkających w skórę siniaków i sklejanych kości nie należało do najmilszych, ale po takiej magii umysł otaczała niepojęta ulga. Mogła mu zaoferować jedynie swoją obecność, kiedy będzie próbował dostać się do własnego domu. Czy go jednak miał? Czy był stąd? Tak niewiele wiedziała o jego losie. Dziwne przeczucie zaczepiało wciąż zakleszczoną w bojowej pozie duszę, ale nie umiała tych zagadek rozplątać. Znów popatrzyła głęboko w te oczy. Pojedynek skończony. Przed nimi kolejny. Czuła jednak, że będzie zupełnie inny od poprzedniego.
Nie pozwalał, by ujrzała go w tak słabej pozie. Słowa echem toczyły się po lichej tawernie, aż wreszcie skupiły na sobie trzeźwe spojrzenie Philippy. Nie przyznałby się, że jest już za słaby – oczywiście. Nie do końca też tak o nim myślała, wierząc w absurdalną kapryśność tarcz i uroków. Ona również na jego miejscu postąpiłaby tak samo, choć trudno jej było darować sobie kąśliwość. Zakamuflowaną bezradność wobec jej różdżki wyczuwała dobrze. Zresztą widoki nie pozwalały zinterpretować tych słów inaczej. Marny zlepek pokiereszowanych kończyn, był jak marionetka podszczypywana co rusz przez błyski jej magicznego drewna. – Jeszcze nigdy nikogo nie zabiłam, ale bądź spokojny, nie będziesz pierwszy – oświadczyła, próbując odpowiedzieć również z nutą radosnego powiewu. Trudno było cieszyć się i głośno triumfować, kiedy ten ledwo mógł ustać na nogach. Opuściła różdżkę i zrobiła kilka kroków. Przyjrzała mu się i jednak… jednak ten uśmiech przełknęła, cofając jednocześnie poprzednie rozmyślania. Poniekąd podobało jej się to, że zdołała go tak pomęczyć. Daleko jednak do zaklęć śmiercionośnych, choć wiedziała, że niektóre z nich, przywołane z wielką mocą i odpowiednio wycelowane, potrafiły zbić. Dziś jednak jej umiejętności nie były gotowe na takie sztuczki.
Stali blisko. Dziewczęca dłoń uniosła się, by sięgnąć do podrapanej przez czary twarzy. Palcem delikatnie otarła krwisty ślad mknący zbyt chętnie ku szyi, ku granicy poszarpanych materiałów. – Walczysz dzielnie. Chcę poznać twoje imię. I chcę, byś następnym razem przełamał moją magię – oświadczyła melodyjnie, z namiastka wyrazistej podniosłości. Kryła się między tymi słowami obietnica, kryła się prośba i garść mocy, która miała mu pomóc odejść stąd bez tego paskudnego uczucia porażki. Pod jej stopami chrupnęło szkło, kiedy stawała wręcz na palcach, by móc ułożyć jego pogniecione okrycie. Łamała granice, kontrolując jednocześnie, czy faktycznie było z nim aż tak marnie. – I zrobisz to – dodała prawie szeptem, na koniec mknąc przez jego ramię aż do dłoni. Palce zacisnęły się tam w geście mającym dodać otuchy.
Choć i na niej widać było ślady potyczki, to on potrzebował większego wsparcia. Nie potrafiła leczyć ran, lekceważyła tę dziedzinę magii. Dziś tego pożałowała. Uczucie gojących się na skórze dziur, wsiąkających w skórę siniaków i sklejanych kości nie należało do najmilszych, ale po takiej magii umysł otaczała niepojęta ulga. Mogła mu zaoferować jedynie swoją obecność, kiedy będzie próbował dostać się do własnego domu. Czy go jednak miał? Czy był stąd? Tak niewiele wiedziała o jego losie. Dziwne przeczucie zaczepiało wciąż zakleszczoną w bojowej pozie duszę, ale nie umiała tych zagadek rozplątać. Znów popatrzyła głęboko w te oczy. Pojedynek skończony. Przed nimi kolejny. Czuła jednak, że będzie zupełnie inny od poprzedniego.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Owszem, początkowo podszedł zdecydowanie zbyt pewnie. Uległ chwilowej, chwiejnej, stereotypowej formie, mówiącej o słabości płci przeciwnej. Nie lekceważył ukrytych, nieznanych umiejętności – zdecydowanie bardziej zastanawiał się nad wytrzymałością i siłą fizyczną. Drobna, niewinna postura, okryta w kobiecie fatałaszki, nie stwarzała potencjalnego zagrożenia. Mimo władania zwodną i dość potężną magią, nie wierzył, iż była w stanie utrzymać się na nogach odpowiednio długo. Lecz los okazał się nieprzewidywalny i kłamliwy – karał perfidnego niedowiarka, łapiącego oddech po niedawnych potyczkach. O dziwo, niemalże od zawsze obracał się wśród kobiet, onieśmielających swą nieprzerwalną determinacją, odwagą, walecznością oraz potęgą. Pierwszą z nich była matka, która mimo nieodpartej delikatności, odnajdywała rozwiązanie na każdą, dokuczliwą dolegliwość natury fizycznej, psychicznej oraz moralnej. Z biegiem lat, znajomości ewoluowały do obserwacji zbuntowanych, żeńskich jednostek, zadających bezwzględny cios parszywym, nieznośnym uczniakom. Aż do teraz, gdy zaskakiwały go wysublimowaną żyłką do interesów, skłonnością do przemocy, stawiania oporu przeciwnościom losu. Obrony niewinnych obywateli, stawiając na szali własne, cenne, bardzo młode życie. Był pod ogromnym wrażeniem – podziwiał.
Nie był nadmiernie zaskoczony bezwzględną porażką. Już bardzo dawno zaprzestał praktykowania magicznych potyczek na rzecz jednorazowych, skomplikowanych zaklęć, związanych z wymagającą pracą łamacza. Drewniana, głogowa broń, zdawała się wycierpieć najgorsze – poddana skutkom najobrzydliwszych, trudnych klątw. Kapryśny przedmiot nie zawsze współpracował odpowiednio właściwie. Szczególny problem stanowił brak intensywnego kształcenia czarodziejskich umiejętności. Obrona okazywała się największą słabością, zwodząc w oczekiwanych momentach. Mimo znajomości sporej ilości zaklęć, najprawdopodobniej zapominał teorii. Wykonywał niewłaściwy ruch; wypowiadał zbyt cichą inkantację. Widział błędy, zamierzał je poprawić. Pełen determinacji, układał plan, w którym w szybkim czasie usprawni ofensywę. Z drugiej strony z ogromną chęcią, weźmie na siebie nowe pojedynki – aby niezobowiązująco ćwiczyć najtrudniejszą magię. Gdy oddech spowalniał w równomiernych salwach odpoczynku, a on nachylał się nad ziemią, kątem oka mógł zaobserwować kobiecą sylwetkę. Utkwił w niej zdawkowe spojrzenie, lustrujące omalże na wylot. Tajemnicza, ledwie znana postać, która tak bardzo mu zaimponowała. Gdzie nauczyła się takiej walki? Na kim praktykowała? Pracując w obskurnej knajpie, znajdowała czas i godnego przeciwnika? Pytania bez odpowiedzi kłębiły się wewnątrz umysłu. Adrenalina opadała, a skutki niedawnej potyczki, wydawały się dopiero poniewierać pojedyncze kończyny. Obolałe mięśnie, rozerwana skóra, drobne poparzenia pochodzące z ogromnego kręgu ognia. Zacisnął zęby i przytrzymując lewe ramię, podniósł się do pionu. Zmazał ostatki dyskomfortu; spotęgował spojrzenie roziskrzonych, błękitnych tęczówek, pełnych odwagi, wigoru i niezłomności. Nie mógł pokazać, że jest słaby. Nie był słaby.
Przez pewien moment, nie chciał rezygnować. Zatracony w nierównej walce, był w stanie całkowicie poświęcić swą wytrzymałość. Klęska, a przede wszystkim świadomość poddania, nie chciała przejść przez gardło. Była czymś wewnętrznie uwłaczającym, kaleczącym wysoką, męską dumę. Zlepek okrężnych słów, wydobył się z jego ust. Były wymowne, odpowiednio dobrane; wyrażały pokręconą prośbę o zakończenie pojedynku. A teraz stał; resztkami sił zmuszał ciało do eleganckiego pionu. Różdżka nadal spoczywała w prawej dłoni, gdy kobieta odpowiedziała na jego wersety. Usta wykrzywiły się w ciasny, krótki grymas uśmiechu. Co miała przez to na myśli? – Czyżbyś miała czarną listę wrogów, których chętnie potraktujesz swą psotliwą magią? – zapytał zaczepnie, lecz siłowo, wymuszenie. Ciężko było zdać się na właściwy ton, kiedy liczne zadraśnięcia, wydawały się rozpalać żywym ogniem. Nie mógł dłużej udawać, dlatego też bez słowa, opadł na pokruszoną ziemię. Przysiadł w wygodnej pozycji, podwijając kolana pod siebie. Czoło oparł na jednym z nich, próbując przywrócić świadomość – jasność umysłu. Nie dostrzegł kilku korków, które wykonała. Nie potrzebował ratunku. Pragnął jedynie chwili spokojnego wytchnienia, regeneracji, wolnych przemyśleń. Kolejne zbliżenie; słyszał stukot obcasów. Zapadały się w rozdrobnioną strukturę, zniszczoną przez nieupilnowane czary. Co działoby się, gdyby w porę nie zakończyła kataklizmu? Głowa ukryta w ramionach, nie podnosiła się. Melodyjne sylaby, opadły wokół ciemnej sylwetki, roztaczając dziwną, niezrozumiałą aurę. Chciał odpowiedzieć, lecz było mu zbyt dobrze. Powolnie, mozolnie uniósł głowę, aby zamroczone spojrzenie objęło niewysoki profil. Zmarszczył brwi szukając ostrości i wymamrotał krótkie: - Vincent. – echo rozniosło ciężkie brzmienie imienia. A ona odważyła się zbliżyć, okazać porozumiewawczy gest. Jej zimna dłoń zacisnęła się na otartym skrawku dłoni. Zrobisz to.
– Zrobię bo przecież nie mam wyjścia. – odrzucił, otwierając oczy niezwykle szeroko. Determinacja, odpowiednie słowa, skłoniły go do walki. Pozostałością sił, podniósł się do pozycji stojącej, znajdując się tuż obok. Górował wzrostem, potężniejszą posturą. Odetchnął ciężko. Strzepał z ubrania przyklejone drobinki pyłu. Różdżka nadal ciążyła w jego dłoni; schował ją do kieszeni. Rozejrzał się po pomieszczeniu, zdumiony jak rozległe zniszczenia pozostawiła magia. Dopiero teraz mógł skupić się na każdym elemencie, szczególe, wyróżniku. Tawerna, która kilka minut temu, przywitała zdeterminowanych wojowników, zmieniła się w ruinę. Pokręcił głową z niedowierzaniem, lekkim wstydem i zwracając się w jej stronę powiedział: – Odprowadzić cię do domu? – absurdalne, prawda? Będąc w kiepskim stanie, ofiarował odrobinę uwagi. Najprawdopodobniej nie będzie wstanie wydostać jej z czających opresji, ale czyż nie na tym polegała kultura oraz uprzejmość? Nadmierna troska i chęć niesienia każdej pomocy? Skrzywił się nieznacznie, wykonał zbyt gwałtowny ruch. Zdobył się nawet na ukośny uśmiech odwracający uwagę. Wszystko w porządku. Wszystko było dobrze. Co dalej, jaki kolejny krok powinien wykonać? Czego się spodziewała? Czy to ostatni raz, kiedy los plątał ich ścieżki?
Nie był nadmiernie zaskoczony bezwzględną porażką. Już bardzo dawno zaprzestał praktykowania magicznych potyczek na rzecz jednorazowych, skomplikowanych zaklęć, związanych z wymagającą pracą łamacza. Drewniana, głogowa broń, zdawała się wycierpieć najgorsze – poddana skutkom najobrzydliwszych, trudnych klątw. Kapryśny przedmiot nie zawsze współpracował odpowiednio właściwie. Szczególny problem stanowił brak intensywnego kształcenia czarodziejskich umiejętności. Obrona okazywała się największą słabością, zwodząc w oczekiwanych momentach. Mimo znajomości sporej ilości zaklęć, najprawdopodobniej zapominał teorii. Wykonywał niewłaściwy ruch; wypowiadał zbyt cichą inkantację. Widział błędy, zamierzał je poprawić. Pełen determinacji, układał plan, w którym w szybkim czasie usprawni ofensywę. Z drugiej strony z ogromną chęcią, weźmie na siebie nowe pojedynki – aby niezobowiązująco ćwiczyć najtrudniejszą magię. Gdy oddech spowalniał w równomiernych salwach odpoczynku, a on nachylał się nad ziemią, kątem oka mógł zaobserwować kobiecą sylwetkę. Utkwił w niej zdawkowe spojrzenie, lustrujące omalże na wylot. Tajemnicza, ledwie znana postać, która tak bardzo mu zaimponowała. Gdzie nauczyła się takiej walki? Na kim praktykowała? Pracując w obskurnej knajpie, znajdowała czas i godnego przeciwnika? Pytania bez odpowiedzi kłębiły się wewnątrz umysłu. Adrenalina opadała, a skutki niedawnej potyczki, wydawały się dopiero poniewierać pojedyncze kończyny. Obolałe mięśnie, rozerwana skóra, drobne poparzenia pochodzące z ogromnego kręgu ognia. Zacisnął zęby i przytrzymując lewe ramię, podniósł się do pionu. Zmazał ostatki dyskomfortu; spotęgował spojrzenie roziskrzonych, błękitnych tęczówek, pełnych odwagi, wigoru i niezłomności. Nie mógł pokazać, że jest słaby. Nie był słaby.
Przez pewien moment, nie chciał rezygnować. Zatracony w nierównej walce, był w stanie całkowicie poświęcić swą wytrzymałość. Klęska, a przede wszystkim świadomość poddania, nie chciała przejść przez gardło. Była czymś wewnętrznie uwłaczającym, kaleczącym wysoką, męską dumę. Zlepek okrężnych słów, wydobył się z jego ust. Były wymowne, odpowiednio dobrane; wyrażały pokręconą prośbę o zakończenie pojedynku. A teraz stał; resztkami sił zmuszał ciało do eleganckiego pionu. Różdżka nadal spoczywała w prawej dłoni, gdy kobieta odpowiedziała na jego wersety. Usta wykrzywiły się w ciasny, krótki grymas uśmiechu. Co miała przez to na myśli? – Czyżbyś miała czarną listę wrogów, których chętnie potraktujesz swą psotliwą magią? – zapytał zaczepnie, lecz siłowo, wymuszenie. Ciężko było zdać się na właściwy ton, kiedy liczne zadraśnięcia, wydawały się rozpalać żywym ogniem. Nie mógł dłużej udawać, dlatego też bez słowa, opadł na pokruszoną ziemię. Przysiadł w wygodnej pozycji, podwijając kolana pod siebie. Czoło oparł na jednym z nich, próbując przywrócić świadomość – jasność umysłu. Nie dostrzegł kilku korków, które wykonała. Nie potrzebował ratunku. Pragnął jedynie chwili spokojnego wytchnienia, regeneracji, wolnych przemyśleń. Kolejne zbliżenie; słyszał stukot obcasów. Zapadały się w rozdrobnioną strukturę, zniszczoną przez nieupilnowane czary. Co działoby się, gdyby w porę nie zakończyła kataklizmu? Głowa ukryta w ramionach, nie podnosiła się. Melodyjne sylaby, opadły wokół ciemnej sylwetki, roztaczając dziwną, niezrozumiałą aurę. Chciał odpowiedzieć, lecz było mu zbyt dobrze. Powolnie, mozolnie uniósł głowę, aby zamroczone spojrzenie objęło niewysoki profil. Zmarszczył brwi szukając ostrości i wymamrotał krótkie: - Vincent. – echo rozniosło ciężkie brzmienie imienia. A ona odważyła się zbliżyć, okazać porozumiewawczy gest. Jej zimna dłoń zacisnęła się na otartym skrawku dłoni. Zrobisz to.
– Zrobię bo przecież nie mam wyjścia. – odrzucił, otwierając oczy niezwykle szeroko. Determinacja, odpowiednie słowa, skłoniły go do walki. Pozostałością sił, podniósł się do pozycji stojącej, znajdując się tuż obok. Górował wzrostem, potężniejszą posturą. Odetchnął ciężko. Strzepał z ubrania przyklejone drobinki pyłu. Różdżka nadal ciążyła w jego dłoni; schował ją do kieszeni. Rozejrzał się po pomieszczeniu, zdumiony jak rozległe zniszczenia pozostawiła magia. Dopiero teraz mógł skupić się na każdym elemencie, szczególe, wyróżniku. Tawerna, która kilka minut temu, przywitała zdeterminowanych wojowników, zmieniła się w ruinę. Pokręcił głową z niedowierzaniem, lekkim wstydem i zwracając się w jej stronę powiedział: – Odprowadzić cię do domu? – absurdalne, prawda? Będąc w kiepskim stanie, ofiarował odrobinę uwagi. Najprawdopodobniej nie będzie wstanie wydostać jej z czających opresji, ale czyż nie na tym polegała kultura oraz uprzejmość? Nadmierna troska i chęć niesienia każdej pomocy? Skrzywił się nieznacznie, wykonał zbyt gwałtowny ruch. Zdobył się nawet na ukośny uśmiech odwracający uwagę. Wszystko w porządku. Wszystko było dobrze. Co dalej, jaki kolejny krok powinien wykonać? Czego się spodziewała? Czy to ostatni raz, kiedy los plątał ich ścieżki?
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Mógłby je zadać. Te pytania wsuwające się cichaczem na splamione krwią usta. Te pytania zadawane bezgłośnie spod lekko przymkniętych, wymęczonych błyskami jej różdżki powiek. Mógłby zapytać o to, gdzie nauczyła się władania tak mocnymi czarami, ale nie tak winien poskładać słowa. O wiele lepszym byłoby dowiedzenie się, kto ją do tego prowokował, kto co rusz wyjawiał w szale uniesionego głosu, w pędzie niespokojnego serca, że jest beznadziejną czarownicą, że nie potrafi się obronić, że zadepcze ją byle tłumok rzucający inkantacjami na prawo i lewo. Kieran Rineheart. Chciałby to usłyszeć? Ile razy obserwowała cienie zawodu sunące tak wyraźnie, nachalnie po jego twarz? Ile razy prowokował ją do pozyskania świadomości własnej bezradności i kruchości, w którą sama nigdy nie zdołała uwierzyć? Tak bardzo ufała temu, że jest ponad jego przemądrzałą gadką o potrzebie wielkich tarcz i ostrożności, tak kpiła z tych nudnych rad podstarzałego aurora. Być może właśnie na przekór jemu wymawiała coraz trudniejsze formuły uroków, ignorując dziurawość swoich tarcz. Lubiła czuć w nadgarstku siłę promieniującą przez te drobne palce aż do posłusznej różdżki. Przyjemnie patrzyło się, jak powalona paskudnym zaklęciem ofiara rozpadała się na części, gubiąc w bólu własną duszę. Nigdy się głębiej nad tym nie zastanawiała, ale to chyba wyrastało z tego kontrastu. Oto drobne dziewczę przecież nikomu nie powinna zagrozić. Milkły jednak wszystkie wyszczekane pyski w chwili, gdy unosiła magiczny patyk i wymawiała słowo, które z tak małego ciała nigdy nie powinno się wydostać. Jednak tkwił w niej żar silny, żar wyrastający z wielkiej determinacji, z władczości, z tego palącego przekonania, że może wszystko. Wtedy świat nagle wydawał się tak prosty, tak lekko posuwający się w kolejnych przystankach. Nikły bariery, które dotąd wydawały się niemożliwe do pokonania, a ona gnała, traktując kolejne elementy na drodze jak podpórkę, a nie przeszkodę. Przyznawała się sobie, że to chodzi o pobrudzony akt urodzenia, zbyt pusty, pozbawiony tożsamości i echa maminej kołysanki. Zamazywała to wszystko, budując własny życiorys na nowo, konstruując zdanie po zdaniu jedynie z tych fragmentów, których pragnęła. Jakże przyjemne było to uczucie kreowania własnego świata. Jakże przyjemne było stąpanie własną, świadomą drogą – oderwaną od przyszłości. Czy Vincent cos o tym wiedział?
Potrzebowała kolejnych spotkań krzyżujących różdżki. Podziwiała go, gdy prostował się, przełykając natychmiast każde zbliżające się bolesne syknięcie. Stawał dumnie, chociaż przegrał. Poza widokiem jej brązowych oczu podejmował walkę z własną niemocą, rozumiała to. Podejrzewała to, choć robił wiele, by skryć przed nią owoce swej niedoli. Połamany, poraniony i słaby, a jednak wznoszący się ponad żenującą porażką. Nie potrzebowała go widzieć w takiej pozie, ale doceniała postawę. Niejeden gnojek z portu popłakałby się, gdyby go drasnęła magiczną włócznią, nie mówiąc już o bombardzie skierowanej prosto na ten głupie łeb. Trzymał się dzielnie. W powietrzu wciąż unosił się dość gęsty, ciężkawy zapach kurzu, potu, starego drewna nasączonego dość wątpliwą wilgocią. Wdychała ten odór z przymusu, poniekąd marząc o szybkim wydostanie się z tych odmętów przeszłości.
– O tak, znalazłoby się kilku. Niektórzy już wiedzą, że nie warto mi zachodzić za skórę – mruknęła, kiwając lekko głową. Pamiętała kolejki gęb wołających do tej służącej zza lady o dolewkę. Jak do kurwy, jak do prostaczki, usługiwaczki. Nie była panienką na posyłki. Jeśli chcieli szacunku i pokojowej współpracy, to musieli na niego zasłużyć. Nie było mowy o pokornym kiwaniu brodą w chwili, kiedy ktoś czynił z niej niewolnicę. Była wolna i miała takie same prawa jak oni. Nocą port nie zbliżał się do niej, kiedy stukot tych obcasów usypiał kołysanką zapite mordy.
Obserwowała, jak poległ na brudnych podłogach, niejako poddając się swym licznym obrażeniom. Załatwiła go. W tych chwilach żałowała, że nigdy nie nauczyła się podstaw leczenia. Trudno, mogła zaprowadzić go jedynie do miejscowego uzdrowiciela albo faktycznie wierzyć, że jest gdzieś ktoś, kto poskłada jego cielsko do kupy. Ściśnięte w sojuszu dłonie dziękowały sobie za to piękne starcie. Obydwoje połykali wiedzę razem z pyłem opadającym z kruszącego się dachu opuszczonej tawerny. Gdy rozdzielili palce, on stał już, pożegnał chwilowy kryzys, gotów był do drogi. Obrazy, które widziały te ściany, miały pozostać jedynie między nimi, może też objawią się pod postacią blizny na męskim ciele – jako niezbyt przyjemna pamiątka po jej różdżce. Wolałaby jednak, by szybko doszedł do siebie. Nie był tym, którego pragnęła skrzywdzić. – Vincencie… – zaczęła, nasycając się tą nową wiedzą. – Poradzisz sobie. Powinieneś też poznać moje imię. Jestem Philippa – odpowiedziała soczyście, z namiastka jakiejś nieokreślonej powagi. Wcale nie powinien się wstydzić. Zaskakiwał ją tym podejściem, niepotrzebną, niewyczekiwaną opieką nad postacią pozornie o wiele delikatniejszą od niego. To on zginał się w pół, walcząc z pokaleczeniami na ciele, a tymczasem to z jego ust padała propozycja. Pokręciła lekko głową i trochę troskliwie sięgnęła znów do jego ramienia, jakby chciała sprawdzić, na ile faktycznie się trzymał.
– Mam lepszy pomysł. To ja odprowadzę ciebie. Chciałabym mieć pewność, że dotarłeś w jednym kawałku. Gdzie mieszkasz? I, nie, nie przyjmuję odmowy. Wyjdziemy stąd razem, Vincencie – oświadczyła hardo. Nie miał prawa odmówić. Czy w ogóle miał siłę na sprzeciw? W tych okolicznościach jego bunt mógłby rozpływać się w powietrzu, jeszcze zanim zdążyłby dolecieć do jej ucha. Osłabiona postać zdecydowanie nie powinna wstydzić się przyjęcia pomocy. Nie wątpiła w jego rycerskość, ale to nie były dobre okoliczności dla takich gestów. Był większy, niewiele mogła pomóc, niewielkim okazać się oparciem, ale chciała chociaż być. Mieć pewność, że nie zasłabł gdzieś w połowie tej drogi. Podejrzewała, że noc zbyt chętnie utuliłaby go gdzieś w paskudnym rowie. Nie godziła się na taki finał tego spotkania.
zt
Potrzebowała kolejnych spotkań krzyżujących różdżki. Podziwiała go, gdy prostował się, przełykając natychmiast każde zbliżające się bolesne syknięcie. Stawał dumnie, chociaż przegrał. Poza widokiem jej brązowych oczu podejmował walkę z własną niemocą, rozumiała to. Podejrzewała to, choć robił wiele, by skryć przed nią owoce swej niedoli. Połamany, poraniony i słaby, a jednak wznoszący się ponad żenującą porażką. Nie potrzebowała go widzieć w takiej pozie, ale doceniała postawę. Niejeden gnojek z portu popłakałby się, gdyby go drasnęła magiczną włócznią, nie mówiąc już o bombardzie skierowanej prosto na ten głupie łeb. Trzymał się dzielnie. W powietrzu wciąż unosił się dość gęsty, ciężkawy zapach kurzu, potu, starego drewna nasączonego dość wątpliwą wilgocią. Wdychała ten odór z przymusu, poniekąd marząc o szybkim wydostanie się z tych odmętów przeszłości.
– O tak, znalazłoby się kilku. Niektórzy już wiedzą, że nie warto mi zachodzić za skórę – mruknęła, kiwając lekko głową. Pamiętała kolejki gęb wołających do tej służącej zza lady o dolewkę. Jak do kurwy, jak do prostaczki, usługiwaczki. Nie była panienką na posyłki. Jeśli chcieli szacunku i pokojowej współpracy, to musieli na niego zasłużyć. Nie było mowy o pokornym kiwaniu brodą w chwili, kiedy ktoś czynił z niej niewolnicę. Była wolna i miała takie same prawa jak oni. Nocą port nie zbliżał się do niej, kiedy stukot tych obcasów usypiał kołysanką zapite mordy.
Obserwowała, jak poległ na brudnych podłogach, niejako poddając się swym licznym obrażeniom. Załatwiła go. W tych chwilach żałowała, że nigdy nie nauczyła się podstaw leczenia. Trudno, mogła zaprowadzić go jedynie do miejscowego uzdrowiciela albo faktycznie wierzyć, że jest gdzieś ktoś, kto poskłada jego cielsko do kupy. Ściśnięte w sojuszu dłonie dziękowały sobie za to piękne starcie. Obydwoje połykali wiedzę razem z pyłem opadającym z kruszącego się dachu opuszczonej tawerny. Gdy rozdzielili palce, on stał już, pożegnał chwilowy kryzys, gotów był do drogi. Obrazy, które widziały te ściany, miały pozostać jedynie między nimi, może też objawią się pod postacią blizny na męskim ciele – jako niezbyt przyjemna pamiątka po jej różdżce. Wolałaby jednak, by szybko doszedł do siebie. Nie był tym, którego pragnęła skrzywdzić. – Vincencie… – zaczęła, nasycając się tą nową wiedzą. – Poradzisz sobie. Powinieneś też poznać moje imię. Jestem Philippa – odpowiedziała soczyście, z namiastka jakiejś nieokreślonej powagi. Wcale nie powinien się wstydzić. Zaskakiwał ją tym podejściem, niepotrzebną, niewyczekiwaną opieką nad postacią pozornie o wiele delikatniejszą od niego. To on zginał się w pół, walcząc z pokaleczeniami na ciele, a tymczasem to z jego ust padała propozycja. Pokręciła lekko głową i trochę troskliwie sięgnęła znów do jego ramienia, jakby chciała sprawdzić, na ile faktycznie się trzymał.
– Mam lepszy pomysł. To ja odprowadzę ciebie. Chciałabym mieć pewność, że dotarłeś w jednym kawałku. Gdzie mieszkasz? I, nie, nie przyjmuję odmowy. Wyjdziemy stąd razem, Vincencie – oświadczyła hardo. Nie miał prawa odmówić. Czy w ogóle miał siłę na sprzeciw? W tych okolicznościach jego bunt mógłby rozpływać się w powietrzu, jeszcze zanim zdążyłby dolecieć do jej ucha. Osłabiona postać zdecydowanie nie powinna wstydzić się przyjęcia pomocy. Nie wątpiła w jego rycerskość, ale to nie były dobre okoliczności dla takich gestów. Był większy, niewiele mogła pomóc, niewielkim okazać się oparciem, ale chciała chociaż być. Mieć pewność, że nie zasłabł gdzieś w połowie tej drogi. Podejrzewała, że noc zbyt chętnie utuliłaby go gdzieś w paskudnym rowie. Nie godziła się na taki finał tego spotkania.
zt
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Czuł jak ciekawość przebija się przez odmęty zranionego ciała. Pragnął wydobyć ją na powierzchnię i zmaterializować w postaci serii dość dociekliwych pytań. Jednakże nie miał na to siły. Mógł jedynie wewnętrznie dywagować nad zaskakującymi postępami; czyżby miała swojego mentora? Czy ktoś czuwał nad jej sylwetką, prowokując do samodoskonalenia? Wymuszał praktykę, prosił o zgłębianie teorii? Czy mógłby go znać? Dowiedzieć się, że mieli ze sobą wiele wspólnego, a w ich życiach przejawia się potężny, poważny profil podstarzałego mężczyzny? Ta sama intonacja ciężkich wymagań. Cień wyraźnego zawodu, zniesmaczenia, niezrozumienia. Świadomość i wiara, że nie jest nieomylny; jedynie przeciwstawienie nieprzerwalnej wyższości, może przybliżyć do upragnionego celu – wygranej. Uwierzył, że może tego dokonać ponad jedenaście lat temu. Teraz twoja kolej.
Mobilizacja do działania, wykonywana przez drugą jednostkę, wydawała się najlepszym katalizatorem. Sięgając pamięcią do zamierzchłych czasów pierwszych podróży, pamiętał jak bardzo odstawał od pozostałych. Nie tylko umiejętności magiczne pozostawiały wiele do życzenia – nie dawał rady z podstawowymi sprawunkami, codziennymi zadaniami. Dostając kąśliwe, nieprzyjemne reprymendy, mógł intensywnie niwelować błędy. Kształcić zdolności, usprawniać cierpliwość, pokorę i chęć wyrzucenia emocji na wilgotną płaszczyznę. Lubił mieć mentora, osobę, z którą porównywał postępy. Dzięki której zauważał niedogodności, ulepszał technikę; zgłębiał wiedzę oraz nieznane dotąd tajniki. Teraz? Wszystko się zmieniło. Bez osobistej samodyscypliny, nauki, rozmywały się między długimi, wąskimi palcami. Zmieszane, nagromadzone informacje, powodowały okrutny, paraliżujący mętlik. Zbyt duża ilość problemów, odwróciła uwagę od przyjemności samorozwoju oraz chęci samorealizacji. Nieutrwalana wiedza stawała się przezroczysta, niepewna, gubiąca wykonawcę. Powoli tęsknił za tym stanem, gdy jedyne zmartwienie tworzyły nadmierne obowiązki dna następnego. Gdy rozemocjonowany czekał na kolejne zadanie, nową misję, wskazówkę. Czuł, że decyzja, którą dokonał była właściwa, owocna i uzasadniona. Czy można tak szybko zatracić swe przekonania?
On również ich potrzebował. Wybitnych starć z jednostkami o podobnej determinacji, chęci oraz pasji. Z osobami, które stylem walki, umiejętnościami, potrafiły zwrócić i przyciągnąć jego uwagę. Spowodować zaskoczenie, dezorientacje i nową, nieposkromioną motywację. Tak było teraz, gdy bolesne obrażenia targały zmęczone ciało. Gdy każda kończyna paliła innym, przeszywającym strapieniem. Podczas gdy mimika twarzy odkrywała najważniejszą, ukrywając prawdziwe odczucia. Podnosił się niezgrabnie, chwiejnie, dość niepewnie – unikał wzroku brązowych tęczówek, które teraz przeszywały go na wskroś. Oddychał płytko, nabierając powietrza pełnego kurzu, pyłu i oderwanych drobinek tawerny. Nie omieszkał nadal udowadniać swą dyspozycyjność, kierując kolejną odpowiedzieć w stronę towarzyszki: – Od teraz i ja… – kaszlnął przeciągle, zakrywając usta wierzchem dłoni. – Będę o tym pamiętać. – stwierdził, przemycając w wypowiedzi nutkę siłowego rozbawienia. Doceniał zdobytą przez kobietę reputację. Nie raz, kątem oka widział, jak perfekcyjnie radzi sobie z portowymi rabusiami. Nie był częstym bywalcem Parszywego; zdarzało się jednak przebywać w ów miejscu. Kontakty, interesy, kwestie finansowe – było to serce nadmorskiej przystani. Waleczna, nie pozwalała wejść sobie na głowę. Rządziła tym miejscem, bezpowrotnie.
Nie potrzebował uzdrowiciela. Dobrze było na nowo poczuć zapomniane zranienie. Zaprzestać bagatelizowania i odkładania magii na później. Poznać oczyszczenie, chęć nowego startu. Przymknął powieki na kilka, upływających chwil. Sam niejednokrotnie zastanawiał się nad nauką techniki uzdrawiania, lecz czy byłaby efektywna? Czy dałby radę zdobyć odpowiednią specjalizację? Obecnie przyszedł czas na rozwój innych, ważniejszych zdolności. Dotyk skóry otrzeźwiał na moment; nie chciał rozłąki. Stał niby pewnie, lecz czuł wewnętrzną niestabilność. Skrzywił się wymownie, jednakże nie na wydźwięk dziewczęcego imienia - na własną niedolę. – Miło mi poznać cię oficjalnie Philippo. – odpowiedział kulturalnie, traktując ją jak nową, wartościową znajomą. Zniknęła nuta tajemnicy, mistycyzmu, niedopowiedzenia. Pewna kurtyna opadła między nimi, nadając pierwsze, cienkie nici więzi. Nie mógł nie zaproponować ów inicjatywy. Był mężczyzną, którego powinnością staje się dbanie o towarzyszkę. Dlatego też nie spodziewał się odmowy, ruchu, który wykonała. Delikatnie złapała za ramię, a on słuchał, wlepiając przeciągły, czasowy błękit tęczówek: – Dobrze. potwierdził po dłuższej chwili. – Niech ci będzie. Nie będę się spierał. – westchnąć, robiąc pierwszy krok do przodu. – Wynajmuję pokój w jednej noclegowni, niedaleko Magicznego Portu. Będę cię kierować. – odwykł od nadmiernej uprzejmości w jego stronę. Czuł wdzięczność, przenikliwe ciepło i radość z takiego obrotu sytuacji. Zaprzestał buntu, głośnych sprzeciwień. Posłusznie oddał się jej woli, zaufał. Mimo ponadprzeciętnej postury rannego, dawała radę. Udało im się opuścić ruinę, gdy chłód granatowej nocy opadł na zaczerwienione policzki. Czy ktokolwiek będzie doszukiwał się wyjaśnienia sprawy? Czy oczy mieszkańców, skupią się na pozostałościach legendarnej tawerny? Pytania pozostawały jedynie wizją w głowach bohaterów, przemierzających mokre uliczki. Mężczyzna zdobył się jeszcze na krótkie, przyciszone: – Dziękuję. – aby rozpłynąć się w mglistej kotarze wraz z przyjazną aparycją barmanki.
| zt
Mobilizacja do działania, wykonywana przez drugą jednostkę, wydawała się najlepszym katalizatorem. Sięgając pamięcią do zamierzchłych czasów pierwszych podróży, pamiętał jak bardzo odstawał od pozostałych. Nie tylko umiejętności magiczne pozostawiały wiele do życzenia – nie dawał rady z podstawowymi sprawunkami, codziennymi zadaniami. Dostając kąśliwe, nieprzyjemne reprymendy, mógł intensywnie niwelować błędy. Kształcić zdolności, usprawniać cierpliwość, pokorę i chęć wyrzucenia emocji na wilgotną płaszczyznę. Lubił mieć mentora, osobę, z którą porównywał postępy. Dzięki której zauważał niedogodności, ulepszał technikę; zgłębiał wiedzę oraz nieznane dotąd tajniki. Teraz? Wszystko się zmieniło. Bez osobistej samodyscypliny, nauki, rozmywały się między długimi, wąskimi palcami. Zmieszane, nagromadzone informacje, powodowały okrutny, paraliżujący mętlik. Zbyt duża ilość problemów, odwróciła uwagę od przyjemności samorozwoju oraz chęci samorealizacji. Nieutrwalana wiedza stawała się przezroczysta, niepewna, gubiąca wykonawcę. Powoli tęsknił za tym stanem, gdy jedyne zmartwienie tworzyły nadmierne obowiązki dna następnego. Gdy rozemocjonowany czekał na kolejne zadanie, nową misję, wskazówkę. Czuł, że decyzja, którą dokonał była właściwa, owocna i uzasadniona. Czy można tak szybko zatracić swe przekonania?
On również ich potrzebował. Wybitnych starć z jednostkami o podobnej determinacji, chęci oraz pasji. Z osobami, które stylem walki, umiejętnościami, potrafiły zwrócić i przyciągnąć jego uwagę. Spowodować zaskoczenie, dezorientacje i nową, nieposkromioną motywację. Tak było teraz, gdy bolesne obrażenia targały zmęczone ciało. Gdy każda kończyna paliła innym, przeszywającym strapieniem. Podczas gdy mimika twarzy odkrywała najważniejszą, ukrywając prawdziwe odczucia. Podnosił się niezgrabnie, chwiejnie, dość niepewnie – unikał wzroku brązowych tęczówek, które teraz przeszywały go na wskroś. Oddychał płytko, nabierając powietrza pełnego kurzu, pyłu i oderwanych drobinek tawerny. Nie omieszkał nadal udowadniać swą dyspozycyjność, kierując kolejną odpowiedzieć w stronę towarzyszki: – Od teraz i ja… – kaszlnął przeciągle, zakrywając usta wierzchem dłoni. – Będę o tym pamiętać. – stwierdził, przemycając w wypowiedzi nutkę siłowego rozbawienia. Doceniał zdobytą przez kobietę reputację. Nie raz, kątem oka widział, jak perfekcyjnie radzi sobie z portowymi rabusiami. Nie był częstym bywalcem Parszywego; zdarzało się jednak przebywać w ów miejscu. Kontakty, interesy, kwestie finansowe – było to serce nadmorskiej przystani. Waleczna, nie pozwalała wejść sobie na głowę. Rządziła tym miejscem, bezpowrotnie.
Nie potrzebował uzdrowiciela. Dobrze było na nowo poczuć zapomniane zranienie. Zaprzestać bagatelizowania i odkładania magii na później. Poznać oczyszczenie, chęć nowego startu. Przymknął powieki na kilka, upływających chwil. Sam niejednokrotnie zastanawiał się nad nauką techniki uzdrawiania, lecz czy byłaby efektywna? Czy dałby radę zdobyć odpowiednią specjalizację? Obecnie przyszedł czas na rozwój innych, ważniejszych zdolności. Dotyk skóry otrzeźwiał na moment; nie chciał rozłąki. Stał niby pewnie, lecz czuł wewnętrzną niestabilność. Skrzywił się wymownie, jednakże nie na wydźwięk dziewczęcego imienia - na własną niedolę. – Miło mi poznać cię oficjalnie Philippo. – odpowiedział kulturalnie, traktując ją jak nową, wartościową znajomą. Zniknęła nuta tajemnicy, mistycyzmu, niedopowiedzenia. Pewna kurtyna opadła między nimi, nadając pierwsze, cienkie nici więzi. Nie mógł nie zaproponować ów inicjatywy. Był mężczyzną, którego powinnością staje się dbanie o towarzyszkę. Dlatego też nie spodziewał się odmowy, ruchu, który wykonała. Delikatnie złapała za ramię, a on słuchał, wlepiając przeciągły, czasowy błękit tęczówek: – Dobrze. potwierdził po dłuższej chwili. – Niech ci będzie. Nie będę się spierał. – westchnąć, robiąc pierwszy krok do przodu. – Wynajmuję pokój w jednej noclegowni, niedaleko Magicznego Portu. Będę cię kierować. – odwykł od nadmiernej uprzejmości w jego stronę. Czuł wdzięczność, przenikliwe ciepło i radość z takiego obrotu sytuacji. Zaprzestał buntu, głośnych sprzeciwień. Posłusznie oddał się jej woli, zaufał. Mimo ponadprzeciętnej postury rannego, dawała radę. Udało im się opuścić ruinę, gdy chłód granatowej nocy opadł na zaczerwienione policzki. Czy ktokolwiek będzie doszukiwał się wyjaśnienia sprawy? Czy oczy mieszkańców, skupią się na pozostałościach legendarnej tawerny? Pytania pozostawały jedynie wizją w głowach bohaterów, przemierzających mokre uliczki. Mężczyzna zdobył się jeszcze na krótkie, przyciszone: – Dziękuję. – aby rozpłynąć się w mglistej kotarze wraz z przyjazną aparycją barmanki.
| zt
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
|stąd->
Udało mu się sprawnie wylądować na stałym lądzie i ruszyć przed siebie. Obierał kierunek zapomnianych kamienic, niechlubnych uliczek mających pokierować go w stronę opuszczonej, zaniedbanej budowli. Wiedział ile ryzykował kiedy sięgną po zaklęcie teleportacji jednak zdawał sobie sprawę, że ryzykował jeszcze więcej pozostając w zasięgu wzroku Alexandra. Inkantacja się udała. Poczuł nieprzyjemne szarpnięcie, a potem niemalże zakrztusił się szorstkim powietrzem tawerny. Potrzebę kaszlu zdusił przykładając przedramię do ust. Zamrugał kilkukrotnie przyzwyczajając oczy do nowej ciemności. Rozejrzał się starając się zorientować z której strony przybył spodziewając się, że zaraz właśnie krok za nim podaży za nim Alexander. Nim to jednak nastąpi - Expecto Patronum... - wypowiedział sięgając po moc zaklętą we wspomnieniu Białego deszczu - tą obmywającą, oczyszczającą, napełniającą satysfakcją triumfu, jak i nasycającą pięknem kryształowego cudu. Chciał przywołać patronusa by posłać go do Tangwystl Hagrid z wiadomością. Miał pewność, że sojuszniczka znajduje się w Londynie, że nie śpi czekając na wiadomość zwrotną po wysłanej sowie. Też widziała znak. To było rozsądniejsze - polegać na niej niż zawierzać się złudnemu szczęści spotkania kogokolwiek w Starej Chacie. Był też pewny jej umiejętności obronnych - te mogły odegrać kluczową rolę w próbie pojmaniu Farleya żywcem. Jeżeli była możliwość patronusa zamierzał nakierować tak, by wyślizgnął się przez prześwity między deskami po przeciwnej stronie budynku lub którędykolwiek byle tylko nie dać zbyt oczywistej podpowiedzi Alexandrowi gdzie się znajdował. To była zresztą kwestia czasu. Abesio miało ograniczony zasięg działania...
|Chcę użyć patronusa jako gońca pocztowego. Korzystam z obniżonego st przyzwania wynoszącego 35
Udało mu się sprawnie wylądować na stałym lądzie i ruszyć przed siebie. Obierał kierunek zapomnianych kamienic, niechlubnych uliczek mających pokierować go w stronę opuszczonej, zaniedbanej budowli. Wiedział ile ryzykował kiedy sięgną po zaklęcie teleportacji jednak zdawał sobie sprawę, że ryzykował jeszcze więcej pozostając w zasięgu wzroku Alexandra. Inkantacja się udała. Poczuł nieprzyjemne szarpnięcie, a potem niemalże zakrztusił się szorstkim powietrzem tawerny. Potrzebę kaszlu zdusił przykładając przedramię do ust. Zamrugał kilkukrotnie przyzwyczajając oczy do nowej ciemności. Rozejrzał się starając się zorientować z której strony przybył spodziewając się, że zaraz właśnie krok za nim podaży za nim Alexander. Nim to jednak nastąpi - Expecto Patronum... - wypowiedział sięgając po moc zaklętą we wspomnieniu Białego deszczu - tą obmywającą, oczyszczającą, napełniającą satysfakcją triumfu, jak i nasycającą pięknem kryształowego cudu. Chciał przywołać patronusa by posłać go do Tangwystl Hagrid z wiadomością. Miał pewność, że sojuszniczka znajduje się w Londynie, że nie śpi czekając na wiadomość zwrotną po wysłanej sowie. Też widziała znak. To było rozsądniejsze - polegać na niej niż zawierzać się złudnemu szczęści spotkania kogokolwiek w Starej Chacie. Był też pewny jej umiejętności obronnych - te mogły odegrać kluczową rolę w próbie pojmaniu Farleya żywcem. Jeżeli była możliwość patronusa zamierzał nakierować tak, by wyślizgnął się przez prześwity między deskami po przeciwnej stronie budynku lub którędykolwiek byle tylko nie dać zbyt oczywistej podpowiedzi Alexandrowi gdzie się znajdował. To była zresztą kwestia czasu. Abesio miało ograniczony zasięg działania...
|Chcę użyć patronusa jako gońca pocztowego. Korzystam z obniżonego st przyzwania wynoszącego 35
Find your wings
Opuszczona tawerna
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki