Bar "Ambasada"
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Bar "Ambasada"
Niegdyś był to niewielki, ukryty na tyłach kamienicy bar, chroniony wieloma zaklęciami i otoczony gęstą roślinnością. Trudno było na niego trafić, jednak w wyniku działań wiedźmiej straży został zlokalizowany i zniszczczony, a jej właściciel oskarżony o zdradę krwi i zatrzymany w Tower. Keofoniusz McGrog, twórca "Ambasady" chcąc zapewnić bezpieczne miejsce prześladowanym, stworzył lokal, do którego można było dostać się wyłącznie ze znajomością specjalnego hasła. Obok starych drzwi z mosiężną klamką wisi głowa złotowłosego cherubina, wiecznie ponura i wpatrująca się w jeden punkt przed sobą. Gdy ktoś podejdzie bliżej, głowa poruszy się i zamruga, oczekując podania hasła. Hasło znali tylko ci, którzy byli zwolennikami polityki Harolda Longbottoma, byłego, ale prawowitego ministra magii - podawano je poprzez kilka zaufanych osób, nie można było go usłyszeć przez przypadek. Hasła funkcjonowały dwa, choć tylko na brzmienie pierwszego z nich kamienny cherubin zachichotał wesoło: "Cronos Duponos" i "na górze róże, na dole trąba, Cronos Malfoy to łajnobomba". Przy podaniu złego hasła cherubin strzelał w oko żółtym śluzem. Dziś do środka można wejść nawet bez znajomości hasła, zaklęcia utraciły swoją moc. Wewnątrz panuje rozgardiasz, ale tak było również w czasach, kiedy Ambasada gromadziła w sobie wielu klientów. Żadna kanapa nie ma swojej siostry bliźniaczki, każde krzesło pochodzi z innej kolekcji, każdy stół stworzony jest z innego drewna i posiada inne wymiary, żadna szklanka nie znajdzie tu podobnej sobie. Za ladą niegdyś stał wysoki, barczysty barman, Theodoric, mugolak, którego wszyscy tutaj znali - wieczorami lubił snuć historie o pierwszej wojnie czarodziejów, w której brał udział, o świecie mugoli i nowinkach technologicznych, o pojedynku Dumbledore'a z Grindelwaldem, którego ponoć był świadkiem. Teraz lokal jest opuszczony, ale od czasu do czasu można tu spotkać bezdomnych, którzy szukają schronienia.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:50, w całości zmieniany 3 razy
[04.05.]
Joseph był urodzonym spóźnialskim. Nieważne czy chodziło o zajęcia w Hogwarcie, obiad w domu, randkę czy pracę w stadninie konnej. Nieważne czy pięć minut czy trzydzieści, ale zawsze i wszędzie wpadał spóźniony i to było u niego normą. Czasami śmiano się, że po prostu chciał zrobić "wielkie wejście" i po jakimś czasie sam to podchwycił. Nie spóźniał się, robił wejście - cały Joe. I to nie dlatego, że nie szanował czyjegoś czasu, ze swojej opieszałości czy złośliwości - zazwyczaj był w ciągłym biegu, jakby chciał zrobić milion rzeczy na raz i być jednocześnie w kilkunastu miejscach. Rodzina i przyjaciele już do tego przywykli i do umówionej godziny doliczali sobie zawsze kilkanaście minut jego spóźnienia. Może, ale tylko i wyłącznie może do tej jego tendencji przyczyniła się jego nienawiść do czekania... ale istniało jednak coś, co młodszy z Wrightów traktował tak priorytetowo, że nigdy nie spóźnił się na żadne spotkanie - quidditch. Na wszystkie zajęcia, treningi i oczywiście na zawody zawsze zjawiał się przed czasem i to często grubo przed czasem. Kiedy reszta drużyny dopiero zaczynała się schodzić - on był już zwarty i gotowy do działania.
Dziś jednak nie miał ani treningu, ani zawodów. W ten historyczny chyba dzień, Joseph Wright zjawił się w umówionym miejscu przed czasem - na spotkanie z przyjacielem. Wprawdzie nie odpisał mu na tą ostatnią ckliwą sowę (może to i lepiej, bo w liście jak nic wyśmiałby troskę kumpla aż przykro), że tak, potwierdza swoją obecność na spotkaniu, ale uznał, że nie musi. Skoro nie dał sygnału Billowi, że nie da rady się pojawić, to chyba jasne, że przybędzie. Przynajmniej dla samego Josepha było to jasne.
Po złożeniu krwistej ofiary uroczemu cherubinkowi (Joe tam lubił jego poważną twarzyczkę szczerzącą ostre ząbki, nawet zastanawiał się czy do domu sobie takiego aniołka nie sprawić, ale mugolom mógłby się nie spodobać ten pomysł) wkroczył do Ambasady jak do siebie i omiótł spojrzeniem salę jak zawsze w poszukiwaniu znajomej twarzy. Zazwyczaj od razu ją lokalizował mimo dymu i półmroku, ale nie dziś. Dziwne uczucie.
Cóż, i tak w pierwszej kolejności miał podejść do kontuaru.
- Jimmy! Sto lat cię tu nie było - niski głos barmana przetoczył się nad głowami klientów i na ułamek sekundy zapanowała cisza. Joe zaś z lekkim uśmiechem przedarł się do lady.
- Hej, Teddy - przywitał się pogodnie z Theodoriciem. Lubił barmana i jego bajania, nie przeszkadzało mu też ani trochę, że ten od zawsze nazywał go Jimem. Ponoć przypominał mu jednego z przyjaciół o tym imieniu, z którym walczył podczas pierwszej wojny czarodziejów. Za każdym razem, kiedy Joe pytał o tego Jima, słyszał zupełnie inną historię.
- Jest Billy? - zagadnął, zajmując jeden z wyższych stołków przy barze. Szczerze mówiąc, był pewny, że skoro nie zauważył go do tej pory, to przyjaciela jeszcze nie było w Ambasadzie. I miał rację, bo mężczyzna pokręcił głową.
- To co zawsze? - zapytał barman już sięgając po szklankę. Joe tylko przytaknął.
- Dużo się działo? - Wright wiedział jakie pytanie zadać, żeby wywołać lawinę opowieści na temat ostatnich kilku dni. Barman gadał i gadał nalewając Ognistą Whiskey i obsługując przy okazji też innych klientów. Tak, teraz Joe wiedział, że o wybuchu magii i anomaliach ma informacje z pierwszej ręki. Nawet jeśli Teddy lubił podkoloryzować pewne aspekty.
Joseph był urodzonym spóźnialskim. Nieważne czy chodziło o zajęcia w Hogwarcie, obiad w domu, randkę czy pracę w stadninie konnej. Nieważne czy pięć minut czy trzydzieści, ale zawsze i wszędzie wpadał spóźniony i to było u niego normą. Czasami śmiano się, że po prostu chciał zrobić "wielkie wejście" i po jakimś czasie sam to podchwycił. Nie spóźniał się, robił wejście - cały Joe. I to nie dlatego, że nie szanował czyjegoś czasu, ze swojej opieszałości czy złośliwości - zazwyczaj był w ciągłym biegu, jakby chciał zrobić milion rzeczy na raz i być jednocześnie w kilkunastu miejscach. Rodzina i przyjaciele już do tego przywykli i do umówionej godziny doliczali sobie zawsze kilkanaście minut jego spóźnienia. Może, ale tylko i wyłącznie może do tej jego tendencji przyczyniła się jego nienawiść do czekania... ale istniało jednak coś, co młodszy z Wrightów traktował tak priorytetowo, że nigdy nie spóźnił się na żadne spotkanie - quidditch. Na wszystkie zajęcia, treningi i oczywiście na zawody zawsze zjawiał się przed czasem i to często grubo przed czasem. Kiedy reszta drużyny dopiero zaczynała się schodzić - on był już zwarty i gotowy do działania.
Dziś jednak nie miał ani treningu, ani zawodów. W ten historyczny chyba dzień, Joseph Wright zjawił się w umówionym miejscu przed czasem - na spotkanie z przyjacielem. Wprawdzie nie odpisał mu na tą ostatnią ckliwą sowę (może to i lepiej, bo w liście jak nic wyśmiałby troskę kumpla aż przykro), że tak, potwierdza swoją obecność na spotkaniu, ale uznał, że nie musi. Skoro nie dał sygnału Billowi, że nie da rady się pojawić, to chyba jasne, że przybędzie. Przynajmniej dla samego Josepha było to jasne.
Po złożeniu krwistej ofiary uroczemu cherubinkowi (Joe tam lubił jego poważną twarzyczkę szczerzącą ostre ząbki, nawet zastanawiał się czy do domu sobie takiego aniołka nie sprawić, ale mugolom mógłby się nie spodobać ten pomysł) wkroczył do Ambasady jak do siebie i omiótł spojrzeniem salę jak zawsze w poszukiwaniu znajomej twarzy. Zazwyczaj od razu ją lokalizował mimo dymu i półmroku, ale nie dziś. Dziwne uczucie.
Cóż, i tak w pierwszej kolejności miał podejść do kontuaru.
- Jimmy! Sto lat cię tu nie było - niski głos barmana przetoczył się nad głowami klientów i na ułamek sekundy zapanowała cisza. Joe zaś z lekkim uśmiechem przedarł się do lady.
- Hej, Teddy - przywitał się pogodnie z Theodoriciem. Lubił barmana i jego bajania, nie przeszkadzało mu też ani trochę, że ten od zawsze nazywał go Jimem. Ponoć przypominał mu jednego z przyjaciół o tym imieniu, z którym walczył podczas pierwszej wojny czarodziejów. Za każdym razem, kiedy Joe pytał o tego Jima, słyszał zupełnie inną historię.
- Jest Billy? - zagadnął, zajmując jeden z wyższych stołków przy barze. Szczerze mówiąc, był pewny, że skoro nie zauważył go do tej pory, to przyjaciela jeszcze nie było w Ambasadzie. I miał rację, bo mężczyzna pokręcił głową.
- To co zawsze? - zapytał barman już sięgając po szklankę. Joe tylko przytaknął.
- Dużo się działo? - Wright wiedział jakie pytanie zadać, żeby wywołać lawinę opowieści na temat ostatnich kilku dni. Barman gadał i gadał nalewając Ognistą Whiskey i obsługując przy okazji też innych klientów. Tak, teraz Joe wiedział, że o wybuchu magii i anomaliach ma informacje z pierwszej ręki. Nawet jeśli Teddy lubił podkoloryzować pewne aspekty.
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Cztery dni.
Dokładnie tyle czasu minęło, odkąd po raz ostatni zza przykrywających niebo nad Londynem chmur przedostał się choćby jeden nieśmiały promień słońca i chociaż Billy nigdy by się do tego nie przyznał – tak, liczył. Wstając rano z łóżka, witając w drzwiach listonosza, przeglądając wyniki ostatnich meczy w Proroku i przewracając się z boku na bok w środku nocy, gdy cholerne, wodne krople odbijały się z hukiem od poluzowanych dachówek i metalowych rynien. Padało nieustannie, padało coraz mocniej i, co gorsza, końca pogodowych anomalii nie było widać, więc z każdym dniem osobista, fantomowa chmura gradowa unosząca się nad głową Moore’a rosła, zaczynając zagrażać każdemu, kto tylko stawał na jego drodze.
Nienawidził deszczu. Wręcz fanatycznie, gorąco, całym sercem; deszcz sprawiał, że świat przybierał jednakową, szarą barwę, zamieniał boisko do Quidditcha w rozmokniętą breję, przyklejał szaty do pleców, wyślizgiwał znicze spomiędzy palców i lodowatą strugą spływał mu za kołnierz, gdy ściskając dłoń Sally, wpatrywał się w opuszczaną do ziemi trumnę. Chociaż rzadko o tym opowiadał, zwyczajnie udając, że jego zły nastrój nie ma żadnego związku z czymś tak trywialnym, jak zjawiska atmosferyczne, to większość jego przyjaciół wiedziała, że gdy tylko przychodziła pora deszczów, zamieniał się w bulgoczącą mieszankę złośliwości i nerwów. Zwłaszcza, jeżeli owe deszcze zwiastowały coś znacznie groźniejszego, niż zalanie (po raz kolejny) domowej piwnicy.
Tamtego dnia również nie przypominał wcale radosnego skowronka, gdy ze ściągniętymi lekko brwiami zatrzymywał się przed drzwiami Ambasady, otrzepując z się z wody jak wyciągnięty z kąpieli pies. Wyciągnął rękę, pozwalając, by ostre ząbki cherubinka przebiły skórę jego palca wskazującego, prawie nie zwracając uwagi na niewielkie ukłucie bólu; w ciągu ostatnich tygodni przebywał tu tak często, że osobliwy sposób dostania się do środka przeszedł do normalności, stając się czymś tak samo zwyczajnym, naciśnięcie dzwonka. Efekt był właściwie ten sam, drzwi uchyliły się przed nim posłusznie, wpuszczając go do środka, gdzie niemal od razu otoczył go kojący, znajomy gwar głosów. Chyba przegapił gdzieś moment, w którym Ambasada stała się jego drugim domem – nawet jeśli bez stałego towarzystwa Joego był to dom raczej pusty.
Zbiegł po schodkach do głównej sali, kiwając po drodze w stronę kilku znajomych twarzy, ale rezygnując z próby osuszenia się za pomocą zaklęcia – odkąd magia zachowywała się, jak chciała, wolał unikać niepotrzebnego ryzyka, niespecjalnie mając ochotę na dodatkową parę uszu albo spontaniczną zamianę w mebel. Wewnątrz lokalu było zresztą sucho i ciepło, skierował się więc w stronę baru, planując zaczekać na przyjaciela przy szklaneczce czegoś rozgrzewającego i w akompaniamencie wesołej paplaniny barmana. Może – przy odrobinie szczęścia – udałoby mu się też skorzystać z chwili nieuwagi i wrzucić kilka dodatkowych monet do słoika na napiwki, który regularnie anonimowo napełniał, odkąd tylko dowiedział się, że Theodoric sporą część utargu przeznacza na cichą pomoc poszkodowanym prześladowaniami mugolakom. Oczywiście w rzeczywistości nie był wcale taki sprytny, jak mu się wydawało, a właściciel doskonale wiedział, dlaczego Billy podejrzanie często prosił go o doniesienie czegoś z zaplecza, ale obaj solidarnie milczeli na ten temat.
Jak się okazało, jego plany zostały niespodziewanie pokrzyżowane, gdy tuż przy długim kontuarze zobaczył rozczochraną czuprynę Wrighta. Obecność przyjaciela zaskoczyła go na tyle, że na całe trzy sekundy się zatrzymał, z niedowierzaniem zerkając najpierw na tkwiący na nadgarstku zegarek, a później znów na tył głowy ścigającego Zjednoczonych, jakby się spodziewał, że któreś z nich za moment pospieszy z wyjaśnieniem. Nic takiego się nie stało, ruszył więc dalej, zatrzymując się tuż obok mężczyzny. – Anomalie z-z-zepsuły ci zegarek? – rzucił, w międzyczasie kiwając przyjaźnie głową w stronę czarodzieja za barem, ale całą uwagę skupiając na Josephie, ignorując ckliwe wrażenie, że jeden ze sporych kawałków rozsypanej rzeczywistości właśnie znalazł się z powrotem na swoim miejscu.
Dokładnie tyle czasu minęło, odkąd po raz ostatni zza przykrywających niebo nad Londynem chmur przedostał się choćby jeden nieśmiały promień słońca i chociaż Billy nigdy by się do tego nie przyznał – tak, liczył. Wstając rano z łóżka, witając w drzwiach listonosza, przeglądając wyniki ostatnich meczy w Proroku i przewracając się z boku na bok w środku nocy, gdy cholerne, wodne krople odbijały się z hukiem od poluzowanych dachówek i metalowych rynien. Padało nieustannie, padało coraz mocniej i, co gorsza, końca pogodowych anomalii nie było widać, więc z każdym dniem osobista, fantomowa chmura gradowa unosząca się nad głową Moore’a rosła, zaczynając zagrażać każdemu, kto tylko stawał na jego drodze.
Nienawidził deszczu. Wręcz fanatycznie, gorąco, całym sercem; deszcz sprawiał, że świat przybierał jednakową, szarą barwę, zamieniał boisko do Quidditcha w rozmokniętą breję, przyklejał szaty do pleców, wyślizgiwał znicze spomiędzy palców i lodowatą strugą spływał mu za kołnierz, gdy ściskając dłoń Sally, wpatrywał się w opuszczaną do ziemi trumnę. Chociaż rzadko o tym opowiadał, zwyczajnie udając, że jego zły nastrój nie ma żadnego związku z czymś tak trywialnym, jak zjawiska atmosferyczne, to większość jego przyjaciół wiedziała, że gdy tylko przychodziła pora deszczów, zamieniał się w bulgoczącą mieszankę złośliwości i nerwów. Zwłaszcza, jeżeli owe deszcze zwiastowały coś znacznie groźniejszego, niż zalanie (po raz kolejny) domowej piwnicy.
Tamtego dnia również nie przypominał wcale radosnego skowronka, gdy ze ściągniętymi lekko brwiami zatrzymywał się przed drzwiami Ambasady, otrzepując z się z wody jak wyciągnięty z kąpieli pies. Wyciągnął rękę, pozwalając, by ostre ząbki cherubinka przebiły skórę jego palca wskazującego, prawie nie zwracając uwagi na niewielkie ukłucie bólu; w ciągu ostatnich tygodni przebywał tu tak często, że osobliwy sposób dostania się do środka przeszedł do normalności, stając się czymś tak samo zwyczajnym, naciśnięcie dzwonka. Efekt był właściwie ten sam, drzwi uchyliły się przed nim posłusznie, wpuszczając go do środka, gdzie niemal od razu otoczył go kojący, znajomy gwar głosów. Chyba przegapił gdzieś moment, w którym Ambasada stała się jego drugim domem – nawet jeśli bez stałego towarzystwa Joego był to dom raczej pusty.
Zbiegł po schodkach do głównej sali, kiwając po drodze w stronę kilku znajomych twarzy, ale rezygnując z próby osuszenia się za pomocą zaklęcia – odkąd magia zachowywała się, jak chciała, wolał unikać niepotrzebnego ryzyka, niespecjalnie mając ochotę na dodatkową parę uszu albo spontaniczną zamianę w mebel. Wewnątrz lokalu było zresztą sucho i ciepło, skierował się więc w stronę baru, planując zaczekać na przyjaciela przy szklaneczce czegoś rozgrzewającego i w akompaniamencie wesołej paplaniny barmana. Może – przy odrobinie szczęścia – udałoby mu się też skorzystać z chwili nieuwagi i wrzucić kilka dodatkowych monet do słoika na napiwki, który regularnie anonimowo napełniał, odkąd tylko dowiedział się, że Theodoric sporą część utargu przeznacza na cichą pomoc poszkodowanym prześladowaniami mugolakom. Oczywiście w rzeczywistości nie był wcale taki sprytny, jak mu się wydawało, a właściciel doskonale wiedział, dlaczego Billy podejrzanie często prosił go o doniesienie czegoś z zaplecza, ale obaj solidarnie milczeli na ten temat.
Jak się okazało, jego plany zostały niespodziewanie pokrzyżowane, gdy tuż przy długim kontuarze zobaczył rozczochraną czuprynę Wrighta. Obecność przyjaciela zaskoczyła go na tyle, że na całe trzy sekundy się zatrzymał, z niedowierzaniem zerkając najpierw na tkwiący na nadgarstku zegarek, a później znów na tył głowy ścigającego Zjednoczonych, jakby się spodziewał, że któreś z nich za moment pospieszy z wyjaśnieniem. Nic takiego się nie stało, ruszył więc dalej, zatrzymując się tuż obok mężczyzny. – Anomalie z-z-zepsuły ci zegarek? – rzucił, w międzyczasie kiwając przyjaźnie głową w stronę czarodzieja za barem, ale całą uwagę skupiając na Josephie, ignorując ckliwe wrażenie, że jeden ze sporych kawałków rozsypanej rzeczywistości właśnie znalazł się z powrotem na swoim miejscu.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Theodoric jak zwykle się rozgadał zalewając Joe istnym potokiem informacji. Błyskawicznie wciągnął go w swe opowieści i zawsze spostrzegawczy ścigający Zjednoczonych dziś dał się podejść Billowi jak dziecko. Dałby sobie łeb uciąć, że jeszcze przed momentem zerkał na drzwi baru i kumpla nie było, a teraz wyrósł obok jak drzewo pod wpływem Floreat Crevi. Na znajomy głos Joe momentalnie porzucił opowieści barmana o anomaliach i podniósł się z miejsca, żeby zmierzyć Billa uważnym spojrzeniem i na szybko ocenić stan jego osoby. Przemoknięty do suchej nitki, niezbyt tryskający radością, ale bez wątpienia cały. Joe uśmiechnął się i bez ogródek zamknął go w niedźwiedzim uścisku tylko po to, żeby zaraz poklepać go przyjacielsko po plecach i w końcu puścić. Tak, dobrze go było widzieć całego i przemoczonego zdrowego.
Na jego słowa zaśmiał się serdecznie.
- A wiesz, że tak? - to powiedziawszy jednym ruchem ręki odsłonił lewy nadgarstek, na którym od dobrych siedmiu lat nosił ten sam zegarek. Zegarek na pierwszy rzut oka wyglądający zupełnie zwyczajnie i mugolsko... dopiero jak mu się bliżej przyjrzało, to można było dostrzec, że posiadał o wiele za dużo wskazówek (bo aż szesnaście!), a zamiast cyfr na tarczy widniały literki. Tym razem jednak szkiełko szpeciła głęboka rysa, a wskazówki (wszystkie jak jeden mąż) ustawione między literką Q a P (gdzieś na godzinie 1:05) drgały równocześnie, jakby chciały się przemieścić, ale nie mogły.
- Tyle lat mi służył, wróciłem do kraju, jedna anomalia i szlag go trafił - pokręcił głową z dezaprobatą, po czym strząsnął rękę, żeby rękaw ponownie zasłonił zepsuty magiczny czasomierz. Cóż, szkoda mu go było, ale na szczęście jakoś niesamowicie bardzo nie był do niego przywiązany. Poza tym... może to i lepiej, że się zepsuł, skoro Joe dziś pojawił się przed określoną porą? Może w końcu przestanie się spóźniać na spotkania? Tia, pobożne życzenia...
- Teddy, jeszcze raz to samo - Joe odwrócił się z powrotem do kontuaru, lekko klepiąc drewniany blat. - Przesiądziemy się w jakieś spokojniejsze miejsce, co? - zagadnął tym razem do Bill'a, choć było to raczej stwierdzenie niż pytanie. Przy barze wciąż się ktoś plątał - krwi czystej czy mugolskiej - nieważne - trochę za dużo wścibskich uszu. Poza tym chyba powinni na spokojnie pogadać.
Podziękował barmanowi za kolejną napełnioną whiskey szklaneczkę dla Billa i skinął na kumpla wskazując mu brodą jakieś dwa wolne miejsca, które uchowały się w kącie.
Na jego słowa zaśmiał się serdecznie.
- A wiesz, że tak? - to powiedziawszy jednym ruchem ręki odsłonił lewy nadgarstek, na którym od dobrych siedmiu lat nosił ten sam zegarek. Zegarek na pierwszy rzut oka wyglądający zupełnie zwyczajnie i mugolsko... dopiero jak mu się bliżej przyjrzało, to można było dostrzec, że posiadał o wiele za dużo wskazówek (bo aż szesnaście!), a zamiast cyfr na tarczy widniały literki. Tym razem jednak szkiełko szpeciła głęboka rysa, a wskazówki (wszystkie jak jeden mąż) ustawione między literką Q a P (gdzieś na godzinie 1:05) drgały równocześnie, jakby chciały się przemieścić, ale nie mogły.
- Tyle lat mi służył, wróciłem do kraju, jedna anomalia i szlag go trafił - pokręcił głową z dezaprobatą, po czym strząsnął rękę, żeby rękaw ponownie zasłonił zepsuty magiczny czasomierz. Cóż, szkoda mu go było, ale na szczęście jakoś niesamowicie bardzo nie był do niego przywiązany. Poza tym... może to i lepiej, że się zepsuł, skoro Joe dziś pojawił się przed określoną porą? Może w końcu przestanie się spóźniać na spotkania? Tia, pobożne życzenia...
- Teddy, jeszcze raz to samo - Joe odwrócił się z powrotem do kontuaru, lekko klepiąc drewniany blat. - Przesiądziemy się w jakieś spokojniejsze miejsce, co? - zagadnął tym razem do Bill'a, choć było to raczej stwierdzenie niż pytanie. Przy barze wciąż się ktoś plątał - krwi czystej czy mugolskiej - nieważne - trochę za dużo wścibskich uszu. Poza tym chyba powinni na spokojnie pogadać.
Podziękował barmanowi za kolejną napełnioną whiskey szklaneczkę dla Billa i skinął na kumpla wskazując mu brodą jakieś dwa wolne miejsca, które uchowały się w kącie.
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jedną z niewytłumaczalnych, czarodziejskich mocy Josepha Wrighta, najprawdopodobniej w żaden sposób niezwiązanych z jego talentem magicznym, była zdolność do poprawiania mu nastroju samą swoją obecnością. Nigdy mu rzecz jasna tego nie powiedział – jego przyjaciel miał wystarczająco wysokie mniemanie o sobie i bez jego niemęskich pochwał, poza tym jego emocje i tak zazwyczaj było widać jak na dłoni – ale jeszcze za czasów Hogwartu Billy czuł się odważniejszy tylko ze względu na to, że obok znajdował się Joe. Teraz również, zamknięty w potężnym uścisku ścigającego, czuł, jak wiszące mu nad głową chmury rozrzedzają się nieco; nie do końca, gdzieś w tyle umysłu nadal miał świadomość, że mało brakowało, a kilka dni temu straciłby siostrę, a pięści wciąż zaciskały mu się samoistnie ze złości na myśl o tym, czego próbowało dokonać Ministerstwo, ale rosło w nim też jakieś niepodważalne przekonanie, że skoro Wright wrócił do kraju – choćby nie wiadomo jak pogrążonego w chaosie – to znaczy, że wszystko zmierzało ku lepszemu.
A już na pewno można było to powiedzieć o dzisiejszym popołudniu.
Poklepał Josepha po plecach, odwzajemniając gest i przy okazji zostawiając niechlujne, mokre, deszczowe plamy na jego szacie. Zanim przeniósł spojrzenie na wspominany zegarek, zmierzył raz jeszcze spojrzeniem jego właściciela, jakby nie do końca wierzył, że rzeczywiście znajdował się przed nim we własnej osobie. Jego nagłe zapadnięcie się pod ziemię jakiś czas temu przyjął z lekkim ukłuciem żalu, ale bez zaskoczenia, przyzwyczajony, że okno czasowe między myślą, a działaniem, zawsze było w przypadku jego przyjaciela trudne do zauważenia – jeżeli w ogóle istniało. – Zawsze wiedziałeś, kiedy się p-po-po-pojawić – odpowiedział, przyglądając się przez moment porysowanej tarczy; gdyby chodziło o zwyczajny, mugolski mechanizm, pewnie zaoferowałby swoją pomoc w naprawie, ale nigdy nie udało mu się zrozumieć, co tak naprawdę pokazywał Joemu jego ulubiony zegarek. Czasami zastanawiał się, czy sam właściciel wiedział, gdzie leżała jego tajemnica.
– Tak właściwie – kiedy wróciłeś? – zagaił, również kiwając ręką na barmana i gestem pokazując mu, żeby nalał mu to samo. Miał wiele do opowiedzenia, zapewne też wiele do wysłuchania, choć żałował odrobinę, że nie mógł wyłożyć przed przyjacielem tak naprawdę wszystkiego; nie przywykł do chowania przed nim sekretów, zwłaszcza tak istotnych, jak Zakon Feniksa, ale wiedział, że w tym wypadku nie mógł działać pochopnie, czy spontanicznie; byli też inni ludzie, którzy postanowili mu zaufać i musiał dotrzymać darowanego im słowa, nawet jeżeli groziło to ryzykiem nadwyrężenia braterskiej więzi między nim, a Wrightem. Tylko czasowo; nie miał żadnych wątpliwości, jeżeli chodziło o to, gdzie leżała Josephowa lojalność, ale nie chciał wrzucać mikstury buchorożca w sam środek jego życia bez zapowiedzi.
Nie odpowiedział na rzucone pytanie, zamiast tego bez problemu wyłapując niemą sugestię i podążając za ścigającym Zjednoczonych w stronę wolnych miejsc na uboczu, po drodze kiwając głową w stronę kilku znajomych twarzy, w większości stałych bywalców. – Jeżeli masz jakąś kreatywną wy-wy-wymówkę, wy-wy-wyjaśniającą, dlaczego twoja sowa nie mogła mnie znaleźć, to lepiej od niej z-za-zacznij – powiedział, rozsiadając się wygodnie przy stoliku, ale w jego głosie nie było złości – jedynie serdeczne i szczere zaciekawienie. Zbyt bardzo cieszył się z widoku przyjaciela, żeby znaleźć w sobie odpowiednio dużo negatywizmu na coś tak bezsensownego, jak robienie wyrzutów.
A już na pewno można było to powiedzieć o dzisiejszym popołudniu.
Poklepał Josepha po plecach, odwzajemniając gest i przy okazji zostawiając niechlujne, mokre, deszczowe plamy na jego szacie. Zanim przeniósł spojrzenie na wspominany zegarek, zmierzył raz jeszcze spojrzeniem jego właściciela, jakby nie do końca wierzył, że rzeczywiście znajdował się przed nim we własnej osobie. Jego nagłe zapadnięcie się pod ziemię jakiś czas temu przyjął z lekkim ukłuciem żalu, ale bez zaskoczenia, przyzwyczajony, że okno czasowe między myślą, a działaniem, zawsze było w przypadku jego przyjaciela trudne do zauważenia – jeżeli w ogóle istniało. – Zawsze wiedziałeś, kiedy się p-po-po-pojawić – odpowiedział, przyglądając się przez moment porysowanej tarczy; gdyby chodziło o zwyczajny, mugolski mechanizm, pewnie zaoferowałby swoją pomoc w naprawie, ale nigdy nie udało mu się zrozumieć, co tak naprawdę pokazywał Joemu jego ulubiony zegarek. Czasami zastanawiał się, czy sam właściciel wiedział, gdzie leżała jego tajemnica.
– Tak właściwie – kiedy wróciłeś? – zagaił, również kiwając ręką na barmana i gestem pokazując mu, żeby nalał mu to samo. Miał wiele do opowiedzenia, zapewne też wiele do wysłuchania, choć żałował odrobinę, że nie mógł wyłożyć przed przyjacielem tak naprawdę wszystkiego; nie przywykł do chowania przed nim sekretów, zwłaszcza tak istotnych, jak Zakon Feniksa, ale wiedział, że w tym wypadku nie mógł działać pochopnie, czy spontanicznie; byli też inni ludzie, którzy postanowili mu zaufać i musiał dotrzymać darowanego im słowa, nawet jeżeli groziło to ryzykiem nadwyrężenia braterskiej więzi między nim, a Wrightem. Tylko czasowo; nie miał żadnych wątpliwości, jeżeli chodziło o to, gdzie leżała Josephowa lojalność, ale nie chciał wrzucać mikstury buchorożca w sam środek jego życia bez zapowiedzi.
Nie odpowiedział na rzucone pytanie, zamiast tego bez problemu wyłapując niemą sugestię i podążając za ścigającym Zjednoczonych w stronę wolnych miejsc na uboczu, po drodze kiwając głową w stronę kilku znajomych twarzy, w większości stałych bywalców. – Jeżeli masz jakąś kreatywną wy-wy-wymówkę, wy-wy-wyjaśniającą, dlaczego twoja sowa nie mogła mnie znaleźć, to lepiej od niej z-za-zacznij – powiedział, rozsiadając się wygodnie przy stoliku, ale w jego głosie nie było złości – jedynie serdeczne i szczere zaciekawienie. Zbyt bardzo cieszył się z widoku przyjaciela, żeby znaleźć w sobie odpowiednio dużo negatywizmu na coś tak bezsensownego, jak robienie wyrzutów.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Joseph Poprawiacz Nastroju Wright - tak, w tym się właśnie specjalizował... a przynajmniej starał się jak mógł, choć tym razem za przeciwnika miał nie tylko wściekłą ulewę, ale też te nieszczęsne, wszechobecne i niewyjaśnione anomalie. To nie będzie taka łatwa do wygrania walka... ale Joe absolutnie nie zamierzał się poddawać! Tym bardziej, że po sowie Bill'a, a teraz także po spotkaniu przyjaciela, momentalnie jemu samemu wrócił humor. Co tam pogoda i nieposłuszna magia, kiedy Hannah i Billy byli cali? Reszta to przecież tylko nic nieznaczące tło.
Plamami na ubraniu jak zwykle się nie przejął, ba, nawet ich chyba nie zauważył, za to mile połechtany komplementem uśmiechnął się zadowolony. Na przyjaciela zawsze mógł liczyć: doceniał jego wielkie wejścia, zniknięcia i powroty. I spokojnie, Billy nie wymiga się od mowy pożegnalnej na pogrzebie tego Wrighta. Już Joe się o to postara. Jak trzeba będzie, to się pojawi i jako duch zmusi przyjaciela do wystąpienia. W sumie... to faktycznie byłoby wielkie wejście w stylu Josepha.
- Oby nie tylko dzięki temu zegarkowi - odparł rozbawiony. No, jeśli będzie się zbierał do jego naprawy tyle, ile do kupna sowy, to może się okazać, że tej chwili nie dożyje, a wtedy koniec z jego pojawianiem się w odpowiednich momentach. Jak pech, to pech. A czy wiedział w ogóle co mu ten zmyślny mechanizm pokazywał...? Szczerze mówiąc, to dobre pytanie.
- Przedwczoraj - odpowiedział jeszcze, zgarniając przy okazji swoją szklaneczkę whiskey. - I wierz mi, mecz z Armatami to to nie był - skrzywił się lekko. Jak wiadomo Armaty z Chudley od dawien dawna nie są żadnym przeciwnikiem, więc rozgrywki z nimi to bułka z masłem... Zaś przedarcie się przez granice z powrotem do kraju kosztowało Josepha sporo nerwów i jeszcze więcej wysiłków. W sumie po tym i walkach z anomaliami... cudownie było tak po prostu przyjść na głębszego z przyjacielem. Cudownie i wręcz nierealnie, jakby mu się to tylko śniło. Na szczęście to nie był sen.
Joe przeszedł przez salę, po czym z głośnym szurnięciem krzesła zajął swoje miejsce i odstawił trunek na blat. Przy okazji zlustrował Billa powtórnie przenikliwym spojrzeniem swoich nienaturalnie jasnych ślepi, jakby chciał dzięki temu wyczytać z niego czy faktycznie nic mu nie jest. Chyba jednak został ukontentowany, bo na pytanie uśmiechnął się półgębkiem i odchylił na krześle zupełnie nieustraszony, że ten stary rupieć może się pod nim roztrzaskać.
- Po pierwsze: to twoja sowa nie mogła znaleźć mnie - zaczął wyraźnie zadowolony z faktu, że właśnie zmyślnie obraca kota ogonem. - A ja nie miałem głowy ani czasu do szukania sowiarni w każdym mieście, w którym akurat nocowałem, więc... - zawiesił głos wzruszając lekceważąco ramionami. Już Billy sam najlepiej wie, że Joe miał problemy z wybraniem się do sowiarni nawet siedząc w kraju, a co dopiero za jego granicami. W każdym razie jeśli przyjaciel oczekiwał od Joeya skruchy (nie, na to na pewno stracił nadzieję dobrych kilkanaście lat temu), to niestety, ale się przeliczył.
Przechylił się z powrotem w stronę stolika, a jego krzesło głośno stuknęło powracając pozostałymi dwiema nogami na podłogę.
- Lepiej powiedz jak ci minął początek maja - dodał tonem tak lekkim, jakby pytał o pogodę. W rzeczywistości jednak wcale tak lekko do tego wszystkiego nie podchodził. Pewnie nikt nie podchodził, a on już w szczególności. To, że Billy wciąż miał obie ręce, nogi i nawet głowę tam gdzie trzeba, faktycznie - trochę go uspokoiło, ale to przecież nie wszystko, prawda?
Plamami na ubraniu jak zwykle się nie przejął, ba, nawet ich chyba nie zauważył, za to mile połechtany komplementem uśmiechnął się zadowolony. Na przyjaciela zawsze mógł liczyć: doceniał jego wielkie wejścia, zniknięcia i powroty. I spokojnie, Billy nie wymiga się od mowy pożegnalnej na pogrzebie tego Wrighta. Już Joe się o to postara. Jak trzeba będzie, to się pojawi i jako duch zmusi przyjaciela do wystąpienia. W sumie... to faktycznie byłoby wielkie wejście w stylu Josepha.
- Oby nie tylko dzięki temu zegarkowi - odparł rozbawiony. No, jeśli będzie się zbierał do jego naprawy tyle, ile do kupna sowy, to może się okazać, że tej chwili nie dożyje, a wtedy koniec z jego pojawianiem się w odpowiednich momentach. Jak pech, to pech. A czy wiedział w ogóle co mu ten zmyślny mechanizm pokazywał...? Szczerze mówiąc, to dobre pytanie.
- Przedwczoraj - odpowiedział jeszcze, zgarniając przy okazji swoją szklaneczkę whiskey. - I wierz mi, mecz z Armatami to to nie był - skrzywił się lekko. Jak wiadomo Armaty z Chudley od dawien dawna nie są żadnym przeciwnikiem, więc rozgrywki z nimi to bułka z masłem... Zaś przedarcie się przez granice z powrotem do kraju kosztowało Josepha sporo nerwów i jeszcze więcej wysiłków. W sumie po tym i walkach z anomaliami... cudownie było tak po prostu przyjść na głębszego z przyjacielem. Cudownie i wręcz nierealnie, jakby mu się to tylko śniło. Na szczęście to nie był sen.
Joe przeszedł przez salę, po czym z głośnym szurnięciem krzesła zajął swoje miejsce i odstawił trunek na blat. Przy okazji zlustrował Billa powtórnie przenikliwym spojrzeniem swoich nienaturalnie jasnych ślepi, jakby chciał dzięki temu wyczytać z niego czy faktycznie nic mu nie jest. Chyba jednak został ukontentowany, bo na pytanie uśmiechnął się półgębkiem i odchylił na krześle zupełnie nieustraszony, że ten stary rupieć może się pod nim roztrzaskać.
- Po pierwsze: to twoja sowa nie mogła znaleźć mnie - zaczął wyraźnie zadowolony z faktu, że właśnie zmyślnie obraca kota ogonem. - A ja nie miałem głowy ani czasu do szukania sowiarni w każdym mieście, w którym akurat nocowałem, więc... - zawiesił głos wzruszając lekceważąco ramionami. Już Billy sam najlepiej wie, że Joe miał problemy z wybraniem się do sowiarni nawet siedząc w kraju, a co dopiero za jego granicami. W każdym razie jeśli przyjaciel oczekiwał od Joeya skruchy (nie, na to na pewno stracił nadzieję dobrych kilkanaście lat temu), to niestety, ale się przeliczył.
Przechylił się z powrotem w stronę stolika, a jego krzesło głośno stuknęło powracając pozostałymi dwiema nogami na podłogę.
- Lepiej powiedz jak ci minął początek maja - dodał tonem tak lekkim, jakby pytał o pogodę. W rzeczywistości jednak wcale tak lekko do tego wszystkiego nie podchodził. Pewnie nikt nie podchodził, a on już w szczególności. To, że Billy wciąż miał obie ręce, nogi i nawet głowę tam gdzie trzeba, faktycznie - trochę go uspokoiło, ale to przecież nie wszystko, prawda?
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jego problem ze spotkaniami twarzą w twarz – zwłaszcza po trwającej długie miesiące rozłące – polegał na tym, że zawsze miał więcej do opowiedzenia, niż był w stanie z siebie wydusić, finalnie pozostając z nieprzyjemnym, gryzącym wrażeniem, że ominął najważniejsze kwestie. Nie chodziło o to, że był zamknięty albo celowo odgradzał innych od swojego życia; tego w zwyczaju nie miał nigdy, a już na pewno nie chował tajemnic przed najbliższymi sobie ludźmi, wśród których Joseph zajmował jedno z czołowych miejsc – ale odpowiednie wyrazy uparcie nie chciały odnaleźć drogi na jego usta, mimo że wewnątrz aż cały się kotłował, żeby podzielić się z przyjacielem wszystkim tym, co w ostatnich dniach skutecznie wytrącało go z równowagi. A takich rzeczy nie brakowało, nawet pomijając Zakon Feniksa, o którym mówić nie mógł (co samo w sobie powodowało dziwny, uporczywy bunt, ogniskujący gdzieś w okolicach mostka); koniec kwietnia i początek maja w żadnym wypadku nie dały mu powodów do narzekania na nudę, co może i w innych okolicznościach przyjąłby z ekscytacją, jednak tym razem czuł głównie nawarstwiający się niepokój. Chyba się starzał, skoro nie miał wcale ochoty wyrwać się na ślepo do przodu, krzycząc hej, przygodo!; a może po prostu brakowało mu ku temu odpowiedniego towarzystwa, dopiero dwa dni wcześniej przygnanego z powrotem do kraju?
Idąc śladem Josepha, rozsiadł się wygodnie przy stoliku, w myślach ciesząc się, że udało im się znaleźć to miejsce; co prawda uwielbiał zarówno Trzy Miotły, jak i Dziurawy Kocioł, ale dzisiaj bardziej niż zwykle nie miał ochoty uciekać przed nachalnym wzrokiem nieznanych mu czarodziejów, ani zastanawiać się, czy jego kroki nie zostaną przypadkiem uwiecznione na fotografii, która trafi później na łamy Czarownicy. W Ambasadzie czuł się tak swobodnie, jak tylko mógł, biorąc pod uwagę, że wciąż było to miejsce publiczne, co być może było częściowym powodem, dla którego aż tak bardzo obchodził go los lokalu i jego stałych bywalców.
– Z m-m-moją sową – odpowiedział, udając głębokie oburzenie – jest wszystko w p-p-porządku – dokończył, po czym wziął do ręki szklankę, dając tym samym do zrozumienia, że nie miał zamiaru ciągnąć tematu. Czynienie sobie wzajemnych wyrzutów o coś tak błahego, jak kilkumiesięczne zapadnięcie się pod ziemię (zwłaszcza uzasadnione), było czymś, co już dawno znalazło się poza granicami ich przyjaźni, zresztą – obaj doskonale wiedzieli, że mogli na siebie liczyć, i gdyby zaszła taka konieczność, na pewno znaleźliby się u swojego boku z prędkością właściwą wschodzącym gwiazdom Quiddticha. Żywy dowód na to siedział właśnie przed Billym, przypatrując mu się tylko odrobinę zbyt badawczo.
Nie odpowiedział od razu, pozwalając pytaniu przyjaciela zawisnąć na moment między nimi, jakby zastanawiał się, co właściwie z nim zrobić. Teoretycznie nie było w nim nic niezwykłego – w rzeczywistości dotykało sedna tego, dlaczego właściwie zjawił się na spotkaniu w otoczeniu fantomowych, czarnych chmur. – M-m-musieliśmy z Jackie ewakuować całą piwnicę, bo zalało ją prawie po s-su-su-sufit – powiedział konwersacyjnie, tym samym lekkim tonem, którego użył Joe. Jednocześnie zważył trzymaną w dłoni szklankę, kołysząc nią miarowo na boki i przypatrując się ochlapującemu ścianki naczynia płynowi. – Stadion też trzeba będzie w-wy-wyremontować, bo anomalie zmasakrowały b-b-bramki – kontynuował, udając uparcie, że wcale celowo nie unika bezpośredniej odpowiedzi; a może po prostu szukał sposobu na ubranie jej w słowa. – Chociaż i tak mamy sz-sz-szczęście, biorąc pod uwagę to, co dzieje się u Os. – Historia wściekłych, zabijających przypadkowych przechodniów tłuczków, dotarła już do jego uszu. – A, no i pilnowałem, żeby m-mi-ministerstwo nie spróbowało zamordować mi si-si-siotry – dodał, i tym razem jego ton mimowolnie zabarwił się złością, przemieszaną z goryczą. – Znowu. – Przechylił szklankę, opróżniając połowę jej zawartości za jednym zamachem i głośno odstawiając ją na blat.
Idąc śladem Josepha, rozsiadł się wygodnie przy stoliku, w myślach ciesząc się, że udało im się znaleźć to miejsce; co prawda uwielbiał zarówno Trzy Miotły, jak i Dziurawy Kocioł, ale dzisiaj bardziej niż zwykle nie miał ochoty uciekać przed nachalnym wzrokiem nieznanych mu czarodziejów, ani zastanawiać się, czy jego kroki nie zostaną przypadkiem uwiecznione na fotografii, która trafi później na łamy Czarownicy. W Ambasadzie czuł się tak swobodnie, jak tylko mógł, biorąc pod uwagę, że wciąż było to miejsce publiczne, co być może było częściowym powodem, dla którego aż tak bardzo obchodził go los lokalu i jego stałych bywalców.
– Z m-m-moją sową – odpowiedział, udając głębokie oburzenie – jest wszystko w p-p-porządku – dokończył, po czym wziął do ręki szklankę, dając tym samym do zrozumienia, że nie miał zamiaru ciągnąć tematu. Czynienie sobie wzajemnych wyrzutów o coś tak błahego, jak kilkumiesięczne zapadnięcie się pod ziemię (zwłaszcza uzasadnione), było czymś, co już dawno znalazło się poza granicami ich przyjaźni, zresztą – obaj doskonale wiedzieli, że mogli na siebie liczyć, i gdyby zaszła taka konieczność, na pewno znaleźliby się u swojego boku z prędkością właściwą wschodzącym gwiazdom Quiddticha. Żywy dowód na to siedział właśnie przed Billym, przypatrując mu się tylko odrobinę zbyt badawczo.
Nie odpowiedział od razu, pozwalając pytaniu przyjaciela zawisnąć na moment między nimi, jakby zastanawiał się, co właściwie z nim zrobić. Teoretycznie nie było w nim nic niezwykłego – w rzeczywistości dotykało sedna tego, dlaczego właściwie zjawił się na spotkaniu w otoczeniu fantomowych, czarnych chmur. – M-m-musieliśmy z Jackie ewakuować całą piwnicę, bo zalało ją prawie po s-su-su-sufit – powiedział konwersacyjnie, tym samym lekkim tonem, którego użył Joe. Jednocześnie zważył trzymaną w dłoni szklankę, kołysząc nią miarowo na boki i przypatrując się ochlapującemu ścianki naczynia płynowi. – Stadion też trzeba będzie w-wy-wyremontować, bo anomalie zmasakrowały b-b-bramki – kontynuował, udając uparcie, że wcale celowo nie unika bezpośredniej odpowiedzi; a może po prostu szukał sposobu na ubranie jej w słowa. – Chociaż i tak mamy sz-sz-szczęście, biorąc pod uwagę to, co dzieje się u Os. – Historia wściekłych, zabijających przypadkowych przechodniów tłuczków, dotarła już do jego uszu. – A, no i pilnowałem, żeby m-mi-ministerstwo nie spróbowało zamordować mi si-si-siotry – dodał, i tym razem jego ton mimowolnie zabarwił się złością, przemieszaną z goryczą. – Znowu. – Przechylił szklankę, opróżniając połowę jej zawartości za jednym zamachem i głośno odstawiając ją na blat.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Joe uśmiechnął się półgębkiem, kiedy Billy mu się "odgryzł". No, czyli nie mogło być aż tak źle, a przyjaciel nie był na niego aż tak zły jak początkowo wyglądał. Wszystko wskazywało na to, że ta jego początkowa ponurość wynikała głównie z dzisiejszej ulewy... a przynajmniej do takiego wniosku właśnie doszedł. I spokojnie, tematu sów nie zmierzał ciągnąć - już przewałkowali go chyba na lewą stronę, a, nie dajcie Bogowie Quidditcha, jeszcze kumpel wyciągnąłby przeciwko niemu nieszczęsny argument nie do przebicia, że kupuje to ptaszysko od kilku dobrych lat.
Zamiast tego sam też sięgnął po szklaneczkę pozwalając sobie na chwilę wytchnienia z przyjemnym, palącym w przełyku uczuciem, które pozostawiło po sobie whiskey. Tak, on też doceniał to ich miejsce. Jedno z nielicznych publicznych, gdzie mogli na spokojnie pogadać i się napić bez obaw, że nagle zaatakuje ich jakiś dziennikarz czy inny fotograf. Nawet nikt ich tu nie gonił po autografy... Nie, żeby Joe miał coś do swoich fanów, ale jedno takie miejsce, taka oaza spokoju, mimo wszystko chyba każdemu była potrzebna. Pub, w którym na chwilę mógł zapomnieć, że jest znanym zawodnikiem Quidditcha, ale... być po prostu Joey'em.
Pytanie Wrighta choć zadane w wyjątkowo lekkim tonie, zawisło nad ich głowami niczym ciężkie, deszczowe chmury nad Londynem, a im dłużej wisiały, tym mniej optymistycznych wieści Joe spodziewał się usłyszeć. I wcale się nie pomylił, bo z każdym słowem Billa sam poważniał i marszczył brwi coraz bardziej. Stadion. Sam jeszcze nie był na stadionie Zjednoczonych, najpierw chciał sprawdzić czy u rodzeństwa i przyjaciół było wszystko we względnym porządku, ale zaraz po tym z pewnością i tam będzie musiał zawitać. Oby ich stadion miał więcej szczęścia.
- Zaraz, co się dzieje u Os? - przerwał Moore'owi. O tym Theodoric nie zdążył mu wspomnieć, a przez ten cały chaos panujący w mieście Joe wyjątkowo nie był na czasie. Zresztą coraz bardziej zaczynał go ten stan rzeczy irytować. Pluł sobie w brodę za ten swój wyjazd, to był kompletnie poroniony pomysł.
Z pomstowania na siebie w myślach jednak szybko go przyjaciel wyrwał ostatnią wiadomością.
- CO? - zapytał trochę za bardzo podnosząc głos i wbijając w Billa spojrzenie, które lada moment mogło zacząć ciskać gromami. - Niech ich wszystkich avada...! - warknął. Jego lekki ton i pogodny wyraz twarzy zniknęły jak ręką odjął.
- Co znowu wymyśliło Ministerstwo? - ostatnie słowo niemal wypluł z obrzydzeniem. - Z Sally wszystko w porządku? - dodał już odrobinę łagodniej, choć dłoń zacisnął w pięść tak mocno, że aż mu knykcie zbielały. Dobrze, że nie trzymał w niej szklanki z whiskey, bo byłoby już po niej, a trochę szkoda alkoholu.
Zamiast tego sam też sięgnął po szklaneczkę pozwalając sobie na chwilę wytchnienia z przyjemnym, palącym w przełyku uczuciem, które pozostawiło po sobie whiskey. Tak, on też doceniał to ich miejsce. Jedno z nielicznych publicznych, gdzie mogli na spokojnie pogadać i się napić bez obaw, że nagle zaatakuje ich jakiś dziennikarz czy inny fotograf. Nawet nikt ich tu nie gonił po autografy... Nie, żeby Joe miał coś do swoich fanów, ale jedno takie miejsce, taka oaza spokoju, mimo wszystko chyba każdemu była potrzebna. Pub, w którym na chwilę mógł zapomnieć, że jest znanym zawodnikiem Quidditcha, ale... być po prostu Joey'em.
Pytanie Wrighta choć zadane w wyjątkowo lekkim tonie, zawisło nad ich głowami niczym ciężkie, deszczowe chmury nad Londynem, a im dłużej wisiały, tym mniej optymistycznych wieści Joe spodziewał się usłyszeć. I wcale się nie pomylił, bo z każdym słowem Billa sam poważniał i marszczył brwi coraz bardziej. Stadion. Sam jeszcze nie był na stadionie Zjednoczonych, najpierw chciał sprawdzić czy u rodzeństwa i przyjaciół było wszystko we względnym porządku, ale zaraz po tym z pewnością i tam będzie musiał zawitać. Oby ich stadion miał więcej szczęścia.
- Zaraz, co się dzieje u Os? - przerwał Moore'owi. O tym Theodoric nie zdążył mu wspomnieć, a przez ten cały chaos panujący w mieście Joe wyjątkowo nie był na czasie. Zresztą coraz bardziej zaczynał go ten stan rzeczy irytować. Pluł sobie w brodę za ten swój wyjazd, to był kompletnie poroniony pomysł.
Z pomstowania na siebie w myślach jednak szybko go przyjaciel wyrwał ostatnią wiadomością.
- CO? - zapytał trochę za bardzo podnosząc głos i wbijając w Billa spojrzenie, które lada moment mogło zacząć ciskać gromami. - Niech ich wszystkich avada...! - warknął. Jego lekki ton i pogodny wyraz twarzy zniknęły jak ręką odjął.
- Co znowu wymyśliło Ministerstwo? - ostatnie słowo niemal wypluł z obrzydzeniem. - Z Sally wszystko w porządku? - dodał już odrobinę łagodniej, choć dłoń zacisnął w pięść tak mocno, że aż mu knykcie zbielały. Dobrze, że nie trzymał w niej szklanki z whiskey, bo byłoby już po niej, a trochę szkoda alkoholu.
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie spodziewał się, ile ulgi mogło przynieść mu wyrzucenie z siebie paru słów, ale wraz z każdą upływającą minutą, spędzoną w towarzystwie Josepha, czuł się znacznie lepiej; być może miało to coś wspólnego z ubywającym ze szklanki alkoholem, który – jak zwykle – sprawiał, że słowa spływały z jego języka jakoś tak swobodniej, ale nie była to jedyna przyczyna widocznie poprawiającego się nastroju. Nadal co prawda nie mógł nadziwić się, że jego przyjaciel pozostawał do tej pory w całkowitej niewiedzy co do większości przewalających się przez Anglię wydarzeń i miał lekkie wyrzuty sumienia, że to właśnie jemu przypadła rola ponurego posłańca przykrych wieści, ale dzielenie się z nimi przypominało ściąganie z ramion kolejnych kilogramów ołowianej odpowiedzialności; rzadko zdarzało mu się rozmawiać o codziennych zmartwieniach z innymi, bo po pierwsze – o większości i tak wiedzieli, a poza tym każdy, kogo znał, zmagał się właśnie z własnymi problemami i niesprawiedliwością wydawało się dokładnie mu własnych.
– Tłuczki osz-sz-szalały – odpowiedział, mocniej zaciskając palce na krawędziach szklanki. Stare jak świat powiedzenie, niech ci tłuczek przydzwoni, obijało mu się o czaszkę, nabierając dziwnego, gorzko-cynicznego wydźwięku. – Atakują kogo p-popadnie. Podobno zabiły już kilku m-mu-mugoli, ale napisali w swoich gazetach, że to deszcz m-m-meteorytów – wyjaśnił. Nie miał ochoty dodawać, że póki co Ministerstwo ani nie zajęło się problemem, ani nie zanosiło się, żeby to zrobiło; z kolei informacji, które chciał przekazać Joemu – o Zakonie, i o tym, że brali sprawy we własne ręce – zdradzić mu nie mógł, nawet jeżeli mało było osób, które darzył podobnym zaufaniem. Jego pozycja w zakonowej hierarchii wciąż jednak nie pozwalała mu na rekrutowanie nowych członków. Mógł jedynie zasugerować wcielenie młodszego Wrighta na kolejnym spotkaniu.
Wypuścił ze świstem powietrze z płuc, nawet nie udając, że nie ucieszyła go nagła reakcja przyjaciela. – Nie słyszałeś o tym? – zapytał retorycznie, choć jasne było, że nie słyszał. – W kwietniu d-d-dostaliśmy wszyscy wezwania na p-prz-przesłuchania. Jakieś b-b-bzdety o kontaktach z mugolami. – Tak, jakby mógł w jakiś sposób ich uniknąć, podczas gdy jego ojciec nie miał w sobie ani jednej kropli magicznej krwi. – Ja nigdzie nie poszedłem, chociaż g-grozili mi za to w-w-więzieniem, ale Sally tak. – Rozluźnił uścisk na szklance, gdy zauważył, że zbielały mu knykcie; odetchnął bezgłośnie, unosząc naczynie do ust – musiał przypomnieć sobie, że mówił o przeszłości, nie teraźniejszości. – Wywieźli ją godryk-wie-gdzie i po co. Teraz w-wszystko z nią w porządku, nic jej nie jest, ale s-s-sporo ludzi nie miało tyle szczęścia. W tym mama Justine – dodał ponuro, czując ukłucie wyrzutów sumienia. Nosił się z myślą odwiedzenia Tonks od kilku dni, ale do tej pory udało mu się jedynie niezręcznie unikać jej spojrzenia, gdy znajdowali się w jednym pomieszczeniu.
Odchylił się do tyłu na krześle, na moment odwracając głowę w stronę lady; naprawdę się cieszył, że znów byli tu obaj. – D-dobrze, że już wróciłeś, Joe – powiedział szczerze i prosto, bez nadmiernej ckliwości; w końcu co dwóch Gryfonów, to nie jeden, a jak tymi dwoma Gryfonami byli Wright i Moore, to już wszystko musiało im się od tej pory udać.
Gdyby jeszcze tylko Joseph postanowił przenieść się do Jastrzębi, to już w ogóle świat można byłoby uznać za naprawiony.
– Tłuczki osz-sz-szalały – odpowiedział, mocniej zaciskając palce na krawędziach szklanki. Stare jak świat powiedzenie, niech ci tłuczek przydzwoni, obijało mu się o czaszkę, nabierając dziwnego, gorzko-cynicznego wydźwięku. – Atakują kogo p-popadnie. Podobno zabiły już kilku m-mu-mugoli, ale napisali w swoich gazetach, że to deszcz m-m-meteorytów – wyjaśnił. Nie miał ochoty dodawać, że póki co Ministerstwo ani nie zajęło się problemem, ani nie zanosiło się, żeby to zrobiło; z kolei informacji, które chciał przekazać Joemu – o Zakonie, i o tym, że brali sprawy we własne ręce – zdradzić mu nie mógł, nawet jeżeli mało było osób, które darzył podobnym zaufaniem. Jego pozycja w zakonowej hierarchii wciąż jednak nie pozwalała mu na rekrutowanie nowych członków. Mógł jedynie zasugerować wcielenie młodszego Wrighta na kolejnym spotkaniu.
Wypuścił ze świstem powietrze z płuc, nawet nie udając, że nie ucieszyła go nagła reakcja przyjaciela. – Nie słyszałeś o tym? – zapytał retorycznie, choć jasne było, że nie słyszał. – W kwietniu d-d-dostaliśmy wszyscy wezwania na p-prz-przesłuchania. Jakieś b-b-bzdety o kontaktach z mugolami. – Tak, jakby mógł w jakiś sposób ich uniknąć, podczas gdy jego ojciec nie miał w sobie ani jednej kropli magicznej krwi. – Ja nigdzie nie poszedłem, chociaż g-grozili mi za to w-w-więzieniem, ale Sally tak. – Rozluźnił uścisk na szklance, gdy zauważył, że zbielały mu knykcie; odetchnął bezgłośnie, unosząc naczynie do ust – musiał przypomnieć sobie, że mówił o przeszłości, nie teraźniejszości. – Wywieźli ją godryk-wie-gdzie i po co. Teraz w-wszystko z nią w porządku, nic jej nie jest, ale s-s-sporo ludzi nie miało tyle szczęścia. W tym mama Justine – dodał ponuro, czując ukłucie wyrzutów sumienia. Nosił się z myślą odwiedzenia Tonks od kilku dni, ale do tej pory udało mu się jedynie niezręcznie unikać jej spojrzenia, gdy znajdowali się w jednym pomieszczeniu.
Odchylił się do tyłu na krześle, na moment odwracając głowę w stronę lady; naprawdę się cieszył, że znów byli tu obaj. – D-dobrze, że już wróciłeś, Joe – powiedział szczerze i prosto, bez nadmiernej ckliwości; w końcu co dwóch Gryfonów, to nie jeden, a jak tymi dwoma Gryfonami byli Wright i Moore, to już wszystko musiało im się od tej pory udać.
Gdyby jeszcze tylko Joseph postanowił przenieść się do Jastrzębi, to już w ogóle świat można byłoby uznać za naprawiony.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Z anomaliami miał do czynienia może nie tak długo jak reszta Wyspiarzy, ale wystarczyło, że przekroczył granice kraju, a znalazł się w środku chaosu i to tak samo po stronie mugolskiego jak i czarodziejskiego świata. Przekonał się o tym jak smakują na własnej skórze i to nie raz, próbował z nimi walczyć także za pomocą niestabilnej magii i różdżką, która stała się nagle wyjątkowo kapryśna. Widział przerażenie i cierpienie mugoli, widział też strach w oczach czarodziejów. Sam go doświadczył, zanim dotarł do Hani i nie sprawdził, że jest cała. Teraz, kiedy i przyjaciela miał przed sobą i to całkiem żywotnego i w jednym kawałku... Nieprzyjemne i nie do końca mu znane uczucie obawy, opuściło go niemal zupełnie. I nieważne, że przecież anomalie wciąż szalały i mogły zjawić się nieproszone w każdym momencie. Z nimi w końcu mógł przejść do porządku dziennego pod warunkiem, że jego bliscy byliby bezpieczni.
Ale nie zdążył nawet odetchnąć z tą ulgą, kiedy Billy (bardzo dobrze zresztą) trzepnął go taką informacją w łeb. Że Ministerstwo zamiast zabrać się za sprzątanie tego burdelu i opanowywanie syfu anomalii i paniki czarodziejów i mugoli... Tym ostatnim, a także mugolakom WCIĄŻ nie dało spokoju. Wzbierała w nim wściekłość za każdym razem, kiedy myślał o tym jak bardzo te "szychy", które miały za zadanie opiekować się pozostałymi, obierały za cel ludzi, nad którymi powinni rozłożyć ochronny parasol. W takich chwilach jak ta, miał ochotę deportować się prosto do Ministerstwa i... i... przydzwonić quidditchową pałką każdemu z tych durnych gnojów.
Teraz, kiedy sprawa dotykała jego przyjaciół i małą Sally, która była dla niego jak rodzona siostra, bardziej niż kiedykolwiek. I tylko siła woli zatrzymała go na tym barowym krześle przed Billim i tylko ona zmusiła Joeya do wysłuchania reszty tych nowin.
Na tłuczki zabijające ludzi skrzywił się i szybko wychylił whiskey ze swej szklanki, by zaraz zastygnąć w bezruchu (jak nie on) wsłuchany w słowa przyjaciela dotyczące wezwań na przesłuchania. Ministerstwu już całkiem odbiło? W sumie... biorąc pod uwagę rewelacje z wczoraj, które Teddy zdążył mu przekazać (bo przecież Joe nie miał czasu teraz czytać gazet) o Wilhelminie Tuft... to nie powinno go to dziwić, prawda? Tylko nie sądził, że to wszystko mogło zajść aż tak daleko podczas jego nieobecności. Przesłuchania mugolaków w sprawie kontaktów z mugolami? Wywożenie ich?!
Charknął jakby chciał splunąć, ale w porę sobie uświadomił, że przecież znajduje się w pomieszczeniu, a nie na zewnątrz. Zamiast tego więc gestem dłoni dał znać barmanowi, żeby ten przyniósł całą butelkę whiskey. Takie pojedyncze szklaneczki najwyraźniej będą dziś niewystarczające.
- Mama Just...? - powtórzył za Billim marszcząc brwi jeszcze bardziej. Nie dotarło do niego, albo po prostu usilnie próbował nie dopuszczać do siebie tego typu myśli. Bo przecież Ministerstwo nie mogło nikogo... bo przecież nie zrobiliby...
- C... - zaczął chcąc zapytać co się z nią stało, ale wystarczyło, że widział twarz przyjaciela. Nie potrzebował więcej wyjaśnień. Nie potrzebował ciągnąć go za język, żeby dotarło do niego to, co dotrzeć powinno. Że tak, najwyraźniej Ministerstwu wolno było wszystko i było zdolne do najohydniejszych czynów.
Dobrze, że wrócił? Joe uśmiechnął się, ale bez krzty radości. Bardziej to przypominało grymas obrzydzenia niż uśmiech... i poniekąd właśnie tym było. Jak sobie pomyślał jaki on był bezdennie głupi! Powinien tłuc łbem w ścianę za wszystkie błędy, które popełnił. Bo tak, teraz wychodziło na jaw, że popełnił ich dosłownie bezliku.
- Dobrze, że wróciłem...? - niemal wypluł te słowa. Gdzie się podział ten wiecznie radosny i optymistyczny Wright? Ten, który wszystkim przynajmniej starał się poprawić nastrój? Ten wiecznie bezbłędny i pełen charyzmy?
Parsknął niewesołym śmiechem i pokręcił głową. Na szczęście butelczyna z alkoholem właśnie pojawiła się w zasięgu wzroku, ale nim w ogóle dotknęła ich blatu, Joe za nią złapał i dolał im bursztynowego płynu, by zaraz potem odłożyć ją z hukiem.
- Dobrze, że ty jesteś cały, że Sally nic nie jest, a Hani nie stała się żadna krzywda - wyrzucił z siebie poprawiając słowa Billa. - Przecież tak niewiele brakowało...! - urwał w połowie i znów potrząsnął głową. W zasadzie mógł oszukiwać wszystkich tym swoim wiecznym optymizmem i byciem Panem Doskonałym... Wszystkich - nawet Hanię (zwłaszcza ją) - ale nie Billa.
- JAK MOGŁEM TAK SKRETYNIEĆ?! - wybuchnął nagle z wściekłością i goryczą, które najwyraźniej właśnie w nim eksplodowały, zupełnie nie przejmując się przy tym faktem, że cały pub się na niego oglądnął. - Myślałem, że bardziej głupim od gumochłona nie można być, ale właśnie jestem tego dowodem - warknął już ciszej, ale krzywiąc się jeszcze paskudniej. Chwycił za swoją szklankę i choć była teraz niemal wypełniona po brzegi, wychylił całą. No, na skrzywienie mu to nie pomogło, bo minę miał wciąż tą samą. Tylko wzrok odwrócił od Billa patrząc gdzieś pomiędzy blat ich stolika, a jedną z jego nóg.
- Nie. Nie dobrze, że wróciłem - oświadczył śmiertelnie poważny, choć wciąż nie podnosząc wzroku. - Ja w ogóle nie powinienem był wyjeżdżać - sprostował. - Zrobiłem to, bo myślałem, że was w ten sposób ochronię. Ciebie, Hanię... - przyznał kwaśno i dla odmiany z każdym słowem coraz ciszej. - A tu praktycznie rozpętała się jebana wojna domowa! Magia oszalała! Rozsądek Ministerstwa, którego i tak było niewiele, szlag trafił...! - znów zaczął z siebie wyrzucać i w końcu spojrzał na Billa. - Następnym razem jak wpadnę na tak idiotyczny pomysł, wyślij mi takiego tłuczka w kopercie, co? - zakończył, choć nie tak wesoło, jak powinno to brzmieć. W zasadzie to... mówił poważnie.
Ale nie zdążył nawet odetchnąć z tą ulgą, kiedy Billy (bardzo dobrze zresztą) trzepnął go taką informacją w łeb. Że Ministerstwo zamiast zabrać się za sprzątanie tego burdelu i opanowywanie syfu anomalii i paniki czarodziejów i mugoli... Tym ostatnim, a także mugolakom WCIĄŻ nie dało spokoju. Wzbierała w nim wściekłość za każdym razem, kiedy myślał o tym jak bardzo te "szychy", które miały za zadanie opiekować się pozostałymi, obierały za cel ludzi, nad którymi powinni rozłożyć ochronny parasol. W takich chwilach jak ta, miał ochotę deportować się prosto do Ministerstwa i... i... przydzwonić quidditchową pałką każdemu z tych durnych gnojów.
Teraz, kiedy sprawa dotykała jego przyjaciół i małą Sally, która była dla niego jak rodzona siostra, bardziej niż kiedykolwiek. I tylko siła woli zatrzymała go na tym barowym krześle przed Billim i tylko ona zmusiła Joeya do wysłuchania reszty tych nowin.
Na tłuczki zabijające ludzi skrzywił się i szybko wychylił whiskey ze swej szklanki, by zaraz zastygnąć w bezruchu (jak nie on) wsłuchany w słowa przyjaciela dotyczące wezwań na przesłuchania. Ministerstwu już całkiem odbiło? W sumie... biorąc pod uwagę rewelacje z wczoraj, które Teddy zdążył mu przekazać (bo przecież Joe nie miał czasu teraz czytać gazet) o Wilhelminie Tuft... to nie powinno go to dziwić, prawda? Tylko nie sądził, że to wszystko mogło zajść aż tak daleko podczas jego nieobecności. Przesłuchania mugolaków w sprawie kontaktów z mugolami? Wywożenie ich?!
Charknął jakby chciał splunąć, ale w porę sobie uświadomił, że przecież znajduje się w pomieszczeniu, a nie na zewnątrz. Zamiast tego więc gestem dłoni dał znać barmanowi, żeby ten przyniósł całą butelkę whiskey. Takie pojedyncze szklaneczki najwyraźniej będą dziś niewystarczające.
- Mama Just...? - powtórzył za Billim marszcząc brwi jeszcze bardziej. Nie dotarło do niego, albo po prostu usilnie próbował nie dopuszczać do siebie tego typu myśli. Bo przecież Ministerstwo nie mogło nikogo... bo przecież nie zrobiliby...
- C... - zaczął chcąc zapytać co się z nią stało, ale wystarczyło, że widział twarz przyjaciela. Nie potrzebował więcej wyjaśnień. Nie potrzebował ciągnąć go za język, żeby dotarło do niego to, co dotrzeć powinno. Że tak, najwyraźniej Ministerstwu wolno było wszystko i było zdolne do najohydniejszych czynów.
Dobrze, że wrócił? Joe uśmiechnął się, ale bez krzty radości. Bardziej to przypominało grymas obrzydzenia niż uśmiech... i poniekąd właśnie tym było. Jak sobie pomyślał jaki on był bezdennie głupi! Powinien tłuc łbem w ścianę za wszystkie błędy, które popełnił. Bo tak, teraz wychodziło na jaw, że popełnił ich dosłownie bezliku.
- Dobrze, że wróciłem...? - niemal wypluł te słowa. Gdzie się podział ten wiecznie radosny i optymistyczny Wright? Ten, który wszystkim przynajmniej starał się poprawić nastrój? Ten wiecznie bezbłędny i pełen charyzmy?
Parsknął niewesołym śmiechem i pokręcił głową. Na szczęście butelczyna z alkoholem właśnie pojawiła się w zasięgu wzroku, ale nim w ogóle dotknęła ich blatu, Joe za nią złapał i dolał im bursztynowego płynu, by zaraz potem odłożyć ją z hukiem.
- Dobrze, że ty jesteś cały, że Sally nic nie jest, a Hani nie stała się żadna krzywda - wyrzucił z siebie poprawiając słowa Billa. - Przecież tak niewiele brakowało...! - urwał w połowie i znów potrząsnął głową. W zasadzie mógł oszukiwać wszystkich tym swoim wiecznym optymizmem i byciem Panem Doskonałym... Wszystkich - nawet Hanię (zwłaszcza ją) - ale nie Billa.
- JAK MOGŁEM TAK SKRETYNIEĆ?! - wybuchnął nagle z wściekłością i goryczą, które najwyraźniej właśnie w nim eksplodowały, zupełnie nie przejmując się przy tym faktem, że cały pub się na niego oglądnął. - Myślałem, że bardziej głupim od gumochłona nie można być, ale właśnie jestem tego dowodem - warknął już ciszej, ale krzywiąc się jeszcze paskudniej. Chwycił za swoją szklankę i choć była teraz niemal wypełniona po brzegi, wychylił całą. No, na skrzywienie mu to nie pomogło, bo minę miał wciąż tą samą. Tylko wzrok odwrócił od Billa patrząc gdzieś pomiędzy blat ich stolika, a jedną z jego nóg.
- Nie. Nie dobrze, że wróciłem - oświadczył śmiertelnie poważny, choć wciąż nie podnosząc wzroku. - Ja w ogóle nie powinienem był wyjeżdżać - sprostował. - Zrobiłem to, bo myślałem, że was w ten sposób ochronię. Ciebie, Hanię... - przyznał kwaśno i dla odmiany z każdym słowem coraz ciszej. - A tu praktycznie rozpętała się jebana wojna domowa! Magia oszalała! Rozsądek Ministerstwa, którego i tak było niewiele, szlag trafił...! - znów zaczął z siebie wyrzucać i w końcu spojrzał na Billa. - Następnym razem jak wpadnę na tak idiotyczny pomysł, wyślij mi takiego tłuczka w kopercie, co? - zakończył, choć nie tak wesoło, jak powinno to brzmieć. W zasadzie to... mówił poważnie.
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie spodziewał się uzyskania od Josepha tak gwałtownej reakcji, chociaż z drugiej strony – chyba powinien był; wciąż miał w pamięci własne emocje, dzisiaj nieco zastygłe i wyciszone, jak zakrzepnięta lawa, ale nadal obecne: obawę przekształcającą się w strach, strach przekształcający się w gniew, gniew zmieniający się w chłodną determinację, popychającą go – koniec końców – w szeregi Zakonu Feniksa. Nie zapominał, śledząc mozaikę malujących się na twarzy przyjaciela grymasów, odzwierciedlającą niemal idealnie przesuwające się przez jego własny umysł obrazy niedalekiej przeszłości, i uświadamiając sobie, że być może niepotrzebnie zrzucił na niego wszystko na raz – bo podczas gdy on sam miał na przyswojenie ogromu szalejącego chaosu długie tygodnie, to Joe dokonywał dokładnie tego samego w ciągu kilku minut, na przytępienie emocjonalnego bagażu mając jedynie szklankę Ognistej, w miarę upływu kolejnych sekund zamieniającą się w całą butelkę.
Nawet nie zarejestrował momentu, w którym jego własna szklanka zrobiła się pusta, a później znów pełna – i znów pusta, bo przez cały ten czas wpatrywał się w wyrzucającego z siebie następne zdania przyjaciela, uświadamiając sobie nagle, jak bardzo mu go brakowało. Chociaż przez cały czas miał wokół siebie bliskich, na których mógł polegać, a z niektórymi z nich dzielił znacznie więcej sekretów i odpowiedzialności, niż kiedykolwiek by przypuszczał, to świadomość, że Joseph nie dawał znaku życia, stanowiła stały element z tyłu jego czaszki, towarzysząc mu każdego dnia i przypominając o sobie dziwną, trudną do opisania pustką. Nie tyle namacalną, co fantomową, odbieraną podprogowo i lekko dezorientującą; jak brak księżyca na nocnym niebie, albo nieodłącznego głosu komentatora na meczu Quidditcha.
Nie przerywał mu, gdy wygłaszał swoją tyradę, werbalnie biczując przy tym samego siebie, chociaż zdawał sobie sprawę z faktu, że w pewnym momencie spoglądali w ich stronę dokładnie wszyscy obecni w lokalu czarodzieje. W normalnych okolicznościach przeszkadzałaby mu ta nadmierna atencja, ale tym razem nie mógłby troszczyć się o nią mniej; milczał więc, nie odnajdując słów wystarczająco silnych, by przebić się przez te, które wypowiadał Joe, jednak z każdą chwilą uśmiechając się coraz szerzej – głupim uśmiechem szaleńca, którego nawet nie próbował powstrzymać, mimo że pasował do powagi poruszanych tematów jak pięść do nosa. Nie śmiał się rzecz jasna z sytuacji – mało rzeczy bawiło go mniej niż wiszące nad jego bliskimi zagrożenie – ale czysta i nieskrępowana radość z powrotu przyjaciela przytłaczała póki co całą resztę emocji, sprawiając, że gdy Wright wreszcie zamilkł, to Billy – zamiast skwitować jego wypowiedź czymś błyskotliwym – zwyczajnie się roześmiał. Szczerze, głośno, prawie beztrosko, śmiechem jedynie odrobinę podszytym ciężarem ostatnich wydarzeń; odstawił szklankę na blat z głośnym stuknięciem, pochylając się do przodu i nadal się śmiejąc, wyciągając przed siebie rękę, żeby oprzeć dłoń na ramieniu Josepha.
Uspokoił się dopiero kilkanaście sekund później, znów odchylając się na krześle i opierając o proste oparcie; w kącikach oczu błyszczały mu łzy, ale zignorował je, sięgając po szklankę, napełnioną po raz trzeci. – To prawda, czasami jesteś k-k-kretynem – odpowiedział wreszcie, pocierając dłonią czoło i spychając z niego kosmyki włosów, które się tam zaplątały, grożąc wpadnięciem mu do oczu. – Ale niewiele m-m-mógłbyś zrobić, nawet gdybyś tu był. Minęło sporo czasu, zanim się zorientowaliśmy, co właściwie się dź-dź-dzieje – dodał usprawiedliwiająco i rzeczowo, zupełnie jakby chwilę temu nie zanosił się chichotem wariata. Na pewien sposób czuł się lżejszy – nie fizycznie, rzecz jasna – a jego umysł zdawał się znacznie jaśniejszy. Myślało mu się łatwiej, oddychało swobodniej, i być może sporą częścią zasług należało obarczyć Ognistą, ale przeczuwał, że nie tylko o to chodziło. – Tak naprawdę, to jesteś w samą p-p-porę. Naprawimy tej bajzel – powiedział z niezachwianą pewnością, dla potwierdzenia własnych słów kiwając krótko głową. Nie miał żadnych wątpliwości, że im się uda – im jako Zakonowi Feniksa, ale również im jako przyjaciołom, ramię w ramię zmagającym się ze wszystkimi trudami i wyzwaniami, jakie przygotował dla nich magiczny świat.
Zatrząsł lekko szklanką, po czym przechylił ją wprawnym ruchem, pozwalając, by bursztynowy płyn wypalił nieistniejące zawahania z jego organizmu. – Ale jeżeli teraz postanowisz uciec, to sprezentuję ci coś dużo g-g-gorszego niż tłuczek w kopercie – ostrzegł lojalnie, żartobliwie, choć nie do końca, posyłając Josephowi nieco zamglone przez alkohol spojrzenie z drugiego końca stolika.
Nawet nie zarejestrował momentu, w którym jego własna szklanka zrobiła się pusta, a później znów pełna – i znów pusta, bo przez cały ten czas wpatrywał się w wyrzucającego z siebie następne zdania przyjaciela, uświadamiając sobie nagle, jak bardzo mu go brakowało. Chociaż przez cały czas miał wokół siebie bliskich, na których mógł polegać, a z niektórymi z nich dzielił znacznie więcej sekretów i odpowiedzialności, niż kiedykolwiek by przypuszczał, to świadomość, że Joseph nie dawał znaku życia, stanowiła stały element z tyłu jego czaszki, towarzysząc mu każdego dnia i przypominając o sobie dziwną, trudną do opisania pustką. Nie tyle namacalną, co fantomową, odbieraną podprogowo i lekko dezorientującą; jak brak księżyca na nocnym niebie, albo nieodłącznego głosu komentatora na meczu Quidditcha.
Nie przerywał mu, gdy wygłaszał swoją tyradę, werbalnie biczując przy tym samego siebie, chociaż zdawał sobie sprawę z faktu, że w pewnym momencie spoglądali w ich stronę dokładnie wszyscy obecni w lokalu czarodzieje. W normalnych okolicznościach przeszkadzałaby mu ta nadmierna atencja, ale tym razem nie mógłby troszczyć się o nią mniej; milczał więc, nie odnajdując słów wystarczająco silnych, by przebić się przez te, które wypowiadał Joe, jednak z każdą chwilą uśmiechając się coraz szerzej – głupim uśmiechem szaleńca, którego nawet nie próbował powstrzymać, mimo że pasował do powagi poruszanych tematów jak pięść do nosa. Nie śmiał się rzecz jasna z sytuacji – mało rzeczy bawiło go mniej niż wiszące nad jego bliskimi zagrożenie – ale czysta i nieskrępowana radość z powrotu przyjaciela przytłaczała póki co całą resztę emocji, sprawiając, że gdy Wright wreszcie zamilkł, to Billy – zamiast skwitować jego wypowiedź czymś błyskotliwym – zwyczajnie się roześmiał. Szczerze, głośno, prawie beztrosko, śmiechem jedynie odrobinę podszytym ciężarem ostatnich wydarzeń; odstawił szklankę na blat z głośnym stuknięciem, pochylając się do przodu i nadal się śmiejąc, wyciągając przed siebie rękę, żeby oprzeć dłoń na ramieniu Josepha.
Uspokoił się dopiero kilkanaście sekund później, znów odchylając się na krześle i opierając o proste oparcie; w kącikach oczu błyszczały mu łzy, ale zignorował je, sięgając po szklankę, napełnioną po raz trzeci. – To prawda, czasami jesteś k-k-kretynem – odpowiedział wreszcie, pocierając dłonią czoło i spychając z niego kosmyki włosów, które się tam zaplątały, grożąc wpadnięciem mu do oczu. – Ale niewiele m-m-mógłbyś zrobić, nawet gdybyś tu był. Minęło sporo czasu, zanim się zorientowaliśmy, co właściwie się dź-dź-dzieje – dodał usprawiedliwiająco i rzeczowo, zupełnie jakby chwilę temu nie zanosił się chichotem wariata. Na pewien sposób czuł się lżejszy – nie fizycznie, rzecz jasna – a jego umysł zdawał się znacznie jaśniejszy. Myślało mu się łatwiej, oddychało swobodniej, i być może sporą częścią zasług należało obarczyć Ognistą, ale przeczuwał, że nie tylko o to chodziło. – Tak naprawdę, to jesteś w samą p-p-porę. Naprawimy tej bajzel – powiedział z niezachwianą pewnością, dla potwierdzenia własnych słów kiwając krótko głową. Nie miał żadnych wątpliwości, że im się uda – im jako Zakonowi Feniksa, ale również im jako przyjaciołom, ramię w ramię zmagającym się ze wszystkimi trudami i wyzwaniami, jakie przygotował dla nich magiczny świat.
Zatrząsł lekko szklanką, po czym przechylił ją wprawnym ruchem, pozwalając, by bursztynowy płyn wypalił nieistniejące zawahania z jego organizmu. – Ale jeżeli teraz postanowisz uciec, to sprezentuję ci coś dużo g-g-gorszego niż tłuczek w kopercie – ostrzegł lojalnie, żartobliwie, choć nie do końca, posyłając Josephowi nieco zamglone przez alkohol spojrzenie z drugiego końca stolika.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Zmienne emocje kotłowały się w Joey'u jak w kociołku postawionym nad ogniem... albo właściwie wstawionym wprost do pożogi. Dosłownie w nim wrzało. Od gniewu, irytacji, buntu, smutku, chęci działania, bezsilnej wściekłości, chwilowej ulgi i ponownego niepokoju. Targające go myśli i emocje rozsadzały go od środka, co było widać jak na dłoni, bo nawet nie próbował tego ukrywać. Fakt, wszystko zwaliło się na niego jak grom z jasnego nieba: nagle i z całą możliwą mocą. A najgorsze było to, że Joseph nie bardzo miał jak odreagować czy stłumić to kłębowisko uczuć. Nie bardzo miał jak to zrobić... nie licząc pomocy w postaci whiskey, za którą odruchowo chwycił, kiedy zabrakło mu już słów określających swoją bezdenną głupotę i to jak los z niego zadrwił. Ponownie nalał i sobie i Billowi porcję lekarstwa łypiąc przy tym niewesoło na... śmiejącego się przyjaciela. Tutaj nie było powodów do śmiechu! Przecież Joe był całkowicie poważny i nie żartował! A ten co?
Jeszcze jedno spojrzenie pełne dezaprobaty posłał Moore'owi nim wychylił na raz swój alkohol. Ten mocno zadrapał go w gardle, przyjemnie przepalił przełyk i pozwolił buzującym w mężczyźnie emocjom powoli się ulatniać. O dziwo, nagle ten śmiech przyjaciela wydał mu się zupełnie naturalny i na miejscu. Teraz naprawdę już wszystko wróciło tam, gdzie wrócić powinno. Puzzle, które rozsypał wyjeżdżając za granicę, teraz sukcesywnie znajdowały swoje pozycje układając się na powrót w jednolitą, spójną całość. Hannah była cała, Billowi nic się nie stało, Sally również. O Bena się nie martwił. A anomalie...? Przecież sobie z nimi poradzą.
Joe przymknął na chwilę powieki, odchylił się w tył na krześle i odetchnął głęboko. Najwyższa pora wziąć się w garść - za przykładem Billa, który też się zresztą uspokoił i zamilkł na chwilę. Tylko na chwilę.
Słysząc tego k-k-kretyna, dla odmiany sam parsknął śmiechem i otwarłszy oczy przechylił się z powrotem w stronę blatu. Nie ma co, na Moore'a i jego wsparcie zawsze mógł liczyć bez względu na okoliczności.
- Wiem. Zapewne niewiele bym zrobił, może nawet nic... - przyznał kwaśno. Obaj wiedzieli, że nigdy nie był orłem z zaklęć, a przy tych wszystkich anomaliach, to już w ogóle... Nie mówiąc już o zamieszaniu, ogólnym chaosie, który zapanował wraz z ich wystąpieniem. Ile mógłby zdziałać w obliczu tak wielkiej siły? Zapewne tyle samo ile już zdążył zrobić.
- ...ale byłbym tutaj. Na miejscu - dodał niechętnie. Gdyby tu był, to teraz nie miałby sobie czego wyrzucać, prawda? A tak? Ech, całe szczęście, że jego bliskim nie stała się krzywda... nie wybaczyłby sobie tego.
Zamilkł na chwilę, ale zaraz Billy wyrwał go z zamyślenia i Joe uniósł na niego wzrok. I tylko uśmiech powoli wracał na jego brodatą mordę z każdym wypowiadanym przez przyjaciela słowem. Podobały mu się i one i pewność, z jaką je wypowiadał. Jasne ślepia Wrighta błysnęły znajomo, jak zawsze kiedy szykował się do działania. Ten sam błysk oka miał, kiedy ruszali utrzeć nosa Ślizgonom, albo wspólnie wymigiwali się od szlabanu. Kiedy przyjmował na klatę wymierzony w kumpla tłuczek podczas meczu Gryfonów i kiedy robił bezczelny zwrot, by zmylić Billa w rozgrywce z Jastrzębiami.
- No jasne, że naprawimy - przytaknął już ze swoim zwykłym, szelmowskim uśmiechem. - Niechaj sczeznę, jeśli nie.
Jeszcze te durne anomalie ich popamiętają! Znów wracali do gry, obaj, a co ważniejsze: grali w tej samej drużynie.
- Ooooo! - zakrzyknął i choć Joeyowi wciąż błąkał się po twarzy uśmiech, wskazał na Billa palcem w oskarżycielskim geście. I ty Brutusie...?!
- Co za oszczerstwo! Wypluj to słowo, słyszysz? - rozkazał natychmiast. - Nigdy nigdzie nie uciekałem. Teraz też nie zamierzam - odparł unosząc dumnie głowę, by spojrzeć na przyjaciela z góry, a co! Chociaż nie potrwało to zbyt długo, nim Joe z powrotem nachylił się do niego przez stolik.
- Chociaż to ciekawe... co takiego niby byś mi sprezentował? - zapytał wyraźnie zaintrygowany... i rozbawiony jednocześnie. Przecież to brzmiało jak wyzwanie, nie? A Joe uwielbiał wyzwania. Uciekać nie zamierzał, jasna sprawa... ale co takiego gorszego od morderczego tłuczka dostałby od Moore'a? Wyjca w wykonaniu profesora historii magii z nieskończenie długim wykładem? Jakiś przeklęty przedmiot? No? Niech się wykaże kreatywnością, skoro już próbował go tu "zastraszać".
Jeszcze jedno spojrzenie pełne dezaprobaty posłał Moore'owi nim wychylił na raz swój alkohol. Ten mocno zadrapał go w gardle, przyjemnie przepalił przełyk i pozwolił buzującym w mężczyźnie emocjom powoli się ulatniać. O dziwo, nagle ten śmiech przyjaciela wydał mu się zupełnie naturalny i na miejscu. Teraz naprawdę już wszystko wróciło tam, gdzie wrócić powinno. Puzzle, które rozsypał wyjeżdżając za granicę, teraz sukcesywnie znajdowały swoje pozycje układając się na powrót w jednolitą, spójną całość. Hannah była cała, Billowi nic się nie stało, Sally również. O Bena się nie martwił. A anomalie...? Przecież sobie z nimi poradzą.
Joe przymknął na chwilę powieki, odchylił się w tył na krześle i odetchnął głęboko. Najwyższa pora wziąć się w garść - za przykładem Billa, który też się zresztą uspokoił i zamilkł na chwilę. Tylko na chwilę.
Słysząc tego k-k-kretyna, dla odmiany sam parsknął śmiechem i otwarłszy oczy przechylił się z powrotem w stronę blatu. Nie ma co, na Moore'a i jego wsparcie zawsze mógł liczyć bez względu na okoliczności.
- Wiem. Zapewne niewiele bym zrobił, może nawet nic... - przyznał kwaśno. Obaj wiedzieli, że nigdy nie był orłem z zaklęć, a przy tych wszystkich anomaliach, to już w ogóle... Nie mówiąc już o zamieszaniu, ogólnym chaosie, który zapanował wraz z ich wystąpieniem. Ile mógłby zdziałać w obliczu tak wielkiej siły? Zapewne tyle samo ile już zdążył zrobić.
- ...ale byłbym tutaj. Na miejscu - dodał niechętnie. Gdyby tu był, to teraz nie miałby sobie czego wyrzucać, prawda? A tak? Ech, całe szczęście, że jego bliskim nie stała się krzywda... nie wybaczyłby sobie tego.
Zamilkł na chwilę, ale zaraz Billy wyrwał go z zamyślenia i Joe uniósł na niego wzrok. I tylko uśmiech powoli wracał na jego brodatą mordę z każdym wypowiadanym przez przyjaciela słowem. Podobały mu się i one i pewność, z jaką je wypowiadał. Jasne ślepia Wrighta błysnęły znajomo, jak zawsze kiedy szykował się do działania. Ten sam błysk oka miał, kiedy ruszali utrzeć nosa Ślizgonom, albo wspólnie wymigiwali się od szlabanu. Kiedy przyjmował na klatę wymierzony w kumpla tłuczek podczas meczu Gryfonów i kiedy robił bezczelny zwrot, by zmylić Billa w rozgrywce z Jastrzębiami.
- No jasne, że naprawimy - przytaknął już ze swoim zwykłym, szelmowskim uśmiechem. - Niechaj sczeznę, jeśli nie.
Jeszcze te durne anomalie ich popamiętają! Znów wracali do gry, obaj, a co ważniejsze: grali w tej samej drużynie.
- Ooooo! - zakrzyknął i choć Joeyowi wciąż błąkał się po twarzy uśmiech, wskazał na Billa palcem w oskarżycielskim geście. I ty Brutusie...?!
- Co za oszczerstwo! Wypluj to słowo, słyszysz? - rozkazał natychmiast. - Nigdy nigdzie nie uciekałem. Teraz też nie zamierzam - odparł unosząc dumnie głowę, by spojrzeć na przyjaciela z góry, a co! Chociaż nie potrwało to zbyt długo, nim Joe z powrotem nachylił się do niego przez stolik.
- Chociaż to ciekawe... co takiego niby byś mi sprezentował? - zapytał wyraźnie zaintrygowany... i rozbawiony jednocześnie. Przecież to brzmiało jak wyzwanie, nie? A Joe uwielbiał wyzwania. Uciekać nie zamierzał, jasna sprawa... ale co takiego gorszego od morderczego tłuczka dostałby od Moore'a? Wyjca w wykonaniu profesora historii magii z nieskończenie długim wykładem? Jakiś przeklęty przedmiot? No? Niech się wykaże kreatywnością, skoro już próbował go tu "zastraszać".
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie był pewien, czy chodziło o zbawienne działanie krążącego w jego żyłach alkoholu, czy uzdrawiającą obecność przyjaciela, ale w którymś momencie udało mu się zapomnieć o tym wszystkim: parszywym nastroju, w jakim pojawił się w barze, deszczu nieustannie siąpiącym z nieba, ciemnych chmurach, gromadzących się nad jego głową. Nie opanowała go co prawda beztroska całkowita, wciąż miał w tyle głowy świadomość nadchodzącej wojny, a wymieniane nad butelką Ognistej słowa były mimo wszystko podszyte powagą sytuacji, w jakiej znalazł się magiczny świat, ale podniesione głosy i dogasający powoli śmiech przyprószyły też jego ramiona odrzucanym przez długi czas optymizmem. Ostrożnym, owszem – daleko mu było do oglądania rzeczywistości przez różowe omnikulary, nie był na tyle naiwny, by wierzyć, że wszystko magicznie samo wróci do normy – ale po raz pierwszy od dłuższego czasu czuł, że przywrócenie porządku w ogarniętym chaosem świecie było czymś więcej, niż tylko idealistyczną mrzonką, przekazywaną z ust do ust. – Jesteś tu t-t-teraz – powiedział odkrywczo, na myśli mając oczywiście coś więcej, niż tylko zadymione pomieszczenia Ambasady. Odchylił się na krześle, wyciągając wygodnie nogi do przodu i wychylając do dna pozostałości alkoholu w szklance, żeby spłukać w ten sposób śladowe ilości ckliwości, która groziła ogarnięciem jego falującego lekko umysłu. Nie miał w zwyczaju ronienia łez wzruszenia ani rozwodzenia się nad własnymi emocjami, ale ostatnie tygodnie pozostawiły po sobie wyraźny ślad w postaci nieznacznego rozchwiania; długie dni nieustającego strachu, przeplatane nagłą ulgą, obawą, niepewnością, gniewem i znowu ulgą, mocno go zdezorientowały, a wywołana upojeniem alkoholowym euforia tylko dołożyła do całości swoje trzy knuty.
Nie potrzebował od Joego werbalnych zapewnień o gotowości do wzięcia sprawy w ich własne ręce, ale i tak dobrze było je usłyszeć – zwłaszcza w połączeniu z tak doskonale znanym mu wyrazem twarzy, niezawodnie ciągnącym jego wspomnienia w stronę Hogwartu i tych wszystkich wspólnie podejmowanych przedsięwzięć, które w większości skończyły się lub powinny były skończyć się długim i nużącym szlabanem. – W końcu zaczynasz mówić z s-se-sensem – skwitował, klaszcząc pojedynczo w dłonie. Miał w planach dodać coś jeszcze, albo może uraczyć wszystkich przysłuchujących się tej wymianie zdań jedną z ich bojowych przyśpiewek z przeszłości, ale nagły okrzyk Josepha skierował jego myśli na inne tory. Roześmiał się znowu, unosząc otwarte dłonie w górę w geście kapitulacji. – Dobra, dobra, po p-p-prostu przestałeś się na jakiś czas do nas przyznawać – sprostował żartobliwie, był ostatnią osobą, która poczuwałaby się do posądzania kogokolwiek o ucieczkę. Może i bywał mało domyślny, zdarzało mu się też – paradoksalnie – najpierw mówić, a dopiero potem zastanawiać nad własnymi słowami, ale nigdy nie był hipokrytą; był przecież czas, kiedy sam odciął się od wszystkiego i od wszystkich, zaszywając się na długie miesiące razem z ojcem w domowej samotni, tylko dlatego, że nie mógł znieść uczucia bycia ciężarem dla wszystkich, na których mu zależało. Jakiekolwiek motywy kierowały jego przyjacielem – nie miał zamiaru ich podważać.
Słysząc jego pytanie, pochylił się niżej nad stolikiem, opierając łokcie na blacie i milcząc przez chwilę z pełną skupienia miną kogoś, kto z całej siły próbował zebrać myśli w całość, ale przeszkadzał mu w tym stan zaburzonej trzeźwości umysłu. Wreszcie rozjaśnił się, szczerząc zęby w pełnym samozadowolenia uśmiechu, zupełnie jakby wpadł właśnie na genialny pomysł; zaraz potem jednak jego twarz przybrała chytry wyraz. – Sprowokuj mnie, to się d-d-dowiesz – odparł wyzywająco, wiedząc doskonale, że Joseph nie sprawdzi tego blefu – ale kompletnie się tym nie przejmując.
Nie potrzebował od Joego werbalnych zapewnień o gotowości do wzięcia sprawy w ich własne ręce, ale i tak dobrze było je usłyszeć – zwłaszcza w połączeniu z tak doskonale znanym mu wyrazem twarzy, niezawodnie ciągnącym jego wspomnienia w stronę Hogwartu i tych wszystkich wspólnie podejmowanych przedsięwzięć, które w większości skończyły się lub powinny były skończyć się długim i nużącym szlabanem. – W końcu zaczynasz mówić z s-se-sensem – skwitował, klaszcząc pojedynczo w dłonie. Miał w planach dodać coś jeszcze, albo może uraczyć wszystkich przysłuchujących się tej wymianie zdań jedną z ich bojowych przyśpiewek z przeszłości, ale nagły okrzyk Josepha skierował jego myśli na inne tory. Roześmiał się znowu, unosząc otwarte dłonie w górę w geście kapitulacji. – Dobra, dobra, po p-p-prostu przestałeś się na jakiś czas do nas przyznawać – sprostował żartobliwie, był ostatnią osobą, która poczuwałaby się do posądzania kogokolwiek o ucieczkę. Może i bywał mało domyślny, zdarzało mu się też – paradoksalnie – najpierw mówić, a dopiero potem zastanawiać nad własnymi słowami, ale nigdy nie był hipokrytą; był przecież czas, kiedy sam odciął się od wszystkiego i od wszystkich, zaszywając się na długie miesiące razem z ojcem w domowej samotni, tylko dlatego, że nie mógł znieść uczucia bycia ciężarem dla wszystkich, na których mu zależało. Jakiekolwiek motywy kierowały jego przyjacielem – nie miał zamiaru ich podważać.
Słysząc jego pytanie, pochylił się niżej nad stolikiem, opierając łokcie na blacie i milcząc przez chwilę z pełną skupienia miną kogoś, kto z całej siły próbował zebrać myśli w całość, ale przeszkadzał mu w tym stan zaburzonej trzeźwości umysłu. Wreszcie rozjaśnił się, szczerząc zęby w pełnym samozadowolenia uśmiechu, zupełnie jakby wpadł właśnie na genialny pomysł; zaraz potem jednak jego twarz przybrała chytry wyraz. – Sprowokuj mnie, to się d-d-dowiesz – odparł wyzywająco, wiedząc doskonale, że Joseph nie sprawdzi tego blefu – ale kompletnie się tym nie przejmując.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Jesteś tu t-t-teraz.
Joseph Wright nie sądził, by te słowa wypowiedziane przez jakąkolwiek inną osobę, były w stanie przynieść mu taką ulgę i wewnętrzny spokój, a zarazem tak go wzruszyć, jak uczyniły to w tej chwili. I niech jeszcze raz jakiś pacan spróbuje mu wmówić, że czarodzieje czystej krwi mają "większą moc" od jego Billa. Nie było takiej opcji.
Na wszelki wypadek jednak Joe nie uniósł spojrzenia znad opróżnionej szklaneczki whiskey, coby przyjaciel nie zauważył tego czającego się w jego jasnych ślepiach wzruszenia. Zresztą na pewno Moore miał świadomość jego istnienia, znali się za dobrze, żeby było inaczej, ale oczywiście... pozory należy zachować, coby jakiś przypadkowy obserwator nie wziął ich za dwie sentymentalne panny, tak? Co nie zmieniało faktu, że Wright niezbyt długo mógł powstrzymywać uśmiech, który usilnie chciał pojawić się na jego brodatej twarzy.
Temat został na szczęście zmieniony i poprowadzony na tory znacznie luźniejsze i doskonale Joeyowi znane tory. Znów uśmiechał się zawadiacko i parskał śmiechem nalewając im alkohol może z trochę zbyt dużą częstotliwością... ale raz się żyje, nie? I nie widzieli się długo. Żyli... Mieli tyle powodów do świętowania!
- Można tak to ująć - zgodził się rozbawiony co do tego "nieprzyznawania się" do przyjaciół i rodziny. - Grunt, że podziałało - dodał zadowolony, że jak zwykle jego było na wierzchu mimo, że nigdy więcej nie zamierzał już nic podobnego robić. Zdecydowanie wolał chronić bliskich będąc w ich pobliżu niż wyjeżdżając gdzieś stanowczo za daleko i nie móc dotrzeć do nich na czas. Ale tego już otwarcie nie musiał przyznawać.
Z zawadiackim uśmiechem przyglądał się poczynaniom Billa. Widział, doskonale widział, że przyjaciel "męczy się" z wymyśleniem mu kary i miał mu to już wytknąć, kiedy ten ponownie się odezwał. Joe zmrużył ślepia nie odrywając od niego wzroku.
- To brzmi jak wyzwanie, Moore - zauważył wcale nie kryjąc się z tym, że w środku aż go korciło, żeby jednak podjąć wyzwanie (przecież Joe je uwielbiał!) i się przekonać... choć fakt, Billy miał całkowitą słuszność - motywacja nie była we Wrighcie aż tak silna, żeby skłonić go do nawet pozorowanej ucieczki. A już z pewnością nie w tej chwili, bo mieli jeszcze wiele "istotnych" spraw do obgadania... i spore ilości niewypitej whiskey do nadrobienia.
Nic dziwnego, że z Ambasady wyszli solidnie się zataczając (ale o własnych siłach!), kiedy na zewnątrz robiło się już widno. Dobrze, może samodzielnie by nie ustali pionowo, ale od czego była gra zespołowa?
- Móffie si... Billy... - wybełkotał jeszcze unosząc palec wskazujący ku górze - ...my ten mecz... wygramy! Obaj - przemówił ze stanowczością typową dla człeka zalanego w trupa. - Ja i ty. Ty... - zatoczył się kolejny raz - i ja.
[ztx2]
Joseph Wright nie sądził, by te słowa wypowiedziane przez jakąkolwiek inną osobę, były w stanie przynieść mu taką ulgę i wewnętrzny spokój, a zarazem tak go wzruszyć, jak uczyniły to w tej chwili. I niech jeszcze raz jakiś pacan spróbuje mu wmówić, że czarodzieje czystej krwi mają "większą moc" od jego Billa. Nie było takiej opcji.
Na wszelki wypadek jednak Joe nie uniósł spojrzenia znad opróżnionej szklaneczki whiskey, coby przyjaciel nie zauważył tego czającego się w jego jasnych ślepiach wzruszenia. Zresztą na pewno Moore miał świadomość jego istnienia, znali się za dobrze, żeby było inaczej, ale oczywiście... pozory należy zachować, coby jakiś przypadkowy obserwator nie wziął ich za dwie sentymentalne panny, tak? Co nie zmieniało faktu, że Wright niezbyt długo mógł powstrzymywać uśmiech, który usilnie chciał pojawić się na jego brodatej twarzy.
Temat został na szczęście zmieniony i poprowadzony na tory znacznie luźniejsze i doskonale Joeyowi znane tory. Znów uśmiechał się zawadiacko i parskał śmiechem nalewając im alkohol może z trochę zbyt dużą częstotliwością... ale raz się żyje, nie? I nie widzieli się długo. Żyli... Mieli tyle powodów do świętowania!
- Można tak to ująć - zgodził się rozbawiony co do tego "nieprzyznawania się" do przyjaciół i rodziny. - Grunt, że podziałało - dodał zadowolony, że jak zwykle jego było na wierzchu mimo, że nigdy więcej nie zamierzał już nic podobnego robić. Zdecydowanie wolał chronić bliskich będąc w ich pobliżu niż wyjeżdżając gdzieś stanowczo za daleko i nie móc dotrzeć do nich na czas. Ale tego już otwarcie nie musiał przyznawać.
Z zawadiackim uśmiechem przyglądał się poczynaniom Billa. Widział, doskonale widział, że przyjaciel "męczy się" z wymyśleniem mu kary i miał mu to już wytknąć, kiedy ten ponownie się odezwał. Joe zmrużył ślepia nie odrywając od niego wzroku.
- To brzmi jak wyzwanie, Moore - zauważył wcale nie kryjąc się z tym, że w środku aż go korciło, żeby jednak podjąć wyzwanie (przecież Joe je uwielbiał!) i się przekonać... choć fakt, Billy miał całkowitą słuszność - motywacja nie była we Wrighcie aż tak silna, żeby skłonić go do nawet pozorowanej ucieczki. A już z pewnością nie w tej chwili, bo mieli jeszcze wiele "istotnych" spraw do obgadania... i spore ilości niewypitej whiskey do nadrobienia.
Nic dziwnego, że z Ambasady wyszli solidnie się zataczając (ale o własnych siłach!), kiedy na zewnątrz robiło się już widno. Dobrze, może samodzielnie by nie ustali pionowo, ale od czego była gra zespołowa?
- Móffie si... Billy... - wybełkotał jeszcze unosząc palec wskazujący ku górze - ...my ten mecz... wygramy! Obaj - przemówił ze stanowczością typową dla człeka zalanego w trupa. - Ja i ty. Ty... - zatoczył się kolejny raz - i ja.
[ztx2]
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Niech żałują, niech żałują! Wszyscy czarodzieje, którym brakowało doświadczeń, niech żałują. Oscylowanie między światkiem mugoli a czarodziejów było tak kontrowersyjne, a tak ciekawe. Szkoda, że Marcella zaczęła odkrywać to tak późno, a wszystko za sprawą jej ukochanej siostry. Skupiona na swoich małych sprawach, na Quidditchu, na trenowaniu rzucania magii, na przepięknych kolorach magii zapominała, że zaraz obok żyli ludzie, którzy nie mogli obcować z pięknem tego zjawiska. Oni dostrzegali w świecie zupełnie inne kolory, a ich przedziwne sposoby na rozwój mogły zadziwiać nawet najbardziej oryginalnych czarodziejów. Arabella przedstawiała jej ten świat, pokazując zupełnie inne odcienie fioletu i pomarańczy, którego sama by nie potrafiła zobaczyć. I to wydawało jej się dobre. To sprawiało, że czuła się dobrze.
Tak, gdyby nie siostra, nie pojawiłaby się w takim miejscu. Przykładna czarownica, obrońca prawa, policjantka, właśnie wpadła z impetem do rudery na tyłach kamienicy, nieznanej każdemu. Słabe światło w pomieszczeniu zmuszało ją do skupienia się, aby jej nieco już przytłumiona alkoholem głowa potrafiła zarejestrować co się dzieje. Była już w jednym barze, wypiła trochę porzeczkowego wina. O trochę za dużo. Nieco potańczyła, powodując, że serce biło mocniej. Wypaliła kilka papierosów. Szum w głowie sprawiał, że oczy czarownicy lśniły zachwyconym blaskiem. W tej chwili zachwyciłaby się nawet cegłą, wszystko powodowało u niej entuzjazm, gdy podsunąć jej odrobinę alkoholu. Nie miała mocnej głowy, nie wpasowywała się pod tym względem w stereotyp typowej Szkotki. Te kobiety nieraz potrafiły przepić największych barowych weteranów, ale cóż, nie Marcella. Za to Arabella już radziła sobie lepiej. Po raz kolejny pokazywała w czym jest lepsza od starszej bliźniaczki, lecz od wielu lat jej zachowanie nie powodowało już w dziewczynie zazdrości, a zadowolenie. Niektórzy nie mogli posiadać tak cudownej siostry! Tej, która po wprowadzeniu rudowłosej do lokalu, zniknęła jej z oczu.
Chwilowo Marcella rozglądała się za postacią swojej siostry, jednak zrezygnowała bardzo szybko. Jeśli będzie potrzeba, pani Figg sama na pewno ją znajdzie. Bo przecież by jej nie zostawiła, prawda? Nigdy by jej nie zostawiła!
Zakręciła się przy barze, intensywnie myśląc nad wyborem drinka, którego pić absolutnie nie powinna, ale jej myślenie nad tym, co powinna robić, a czego nie, było zdecydowanie przytępione w tym momencie. Gdyby padało, na pewno wyszłaby przed bar, żeby pobiegać w deszczu, ciesząc się w najlepsze z cudownej pogody, nieważne, że wcale cudowna nie była. Ale dzisiaj nie padało, a w barze było cieplej niż na zewnątrz. Lato się skończyło i nadeszła jesień, mieniąca się pomarańczą i czerwienią spadających liści.
Ostatecznie wybrała whiskey, najwyraźniej szkocką i skusiła ją wyłącznie ze względu na pochodzenie, bo przecież to co nasze jest najlepsze. Popijając małymi łykami alkohol z dodatkiem odrobiny lodu, rozglądała się po barze, gdy jej wzrok padł w końcu na człowieka przy stoliku. Samotnego człowieka przy stoliku. Jej umysł od razu podpowiedział jej, że to się nie godzi, że w tak piękny jesienny wieczór nikt nie powinien siedzieć sam przy stoliku. Krokiem żwawym i w ogóle nie chwiejnym podeszła do stolika, uśmiechnięta promiennie. - Cze-eść! - Głos dziewczyny był melodyjny i pogodny. Poprawiła na nosie okulary, przyglądając się lepiej nieznajomemu... A może nie! Kojarzyła tę twarz dosyć dobrze, ale chwilowo zupełnie nie pamiętała skąd. - Czy tu... jest wolne?
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
Strona 1 z 2 • 1, 2
Bar "Ambasada"
Szybka odpowiedź