Bar "Ambasada"
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
opuszczone [bylobrzydkobedzieladnie]
Bar "Ambasada"
Niegdyś był to niewielki, ukryty na tyłach kamienicy bar, chroniony wieloma zaklęciami i otoczony gęstą roślinnością. Trudno było na niego trafić, jednak w wyniku działań wiedźmiej straży został zlokalizowany i zniszczczony, a jej właściciel oskarżony o zdradę krwi i zatrzymany w Tower. Keofoniusz McGrog, twórca "Ambasady" chcąc zapewnić bezpieczne miejsce prześladowanym, stworzył lokal, do którego można było dostać się wyłącznie ze znajomością specjalnego hasła. Obok starych drzwi z mosiężną klamką wisi głowa złotowłosego cherubina, wiecznie ponura i wpatrująca się w jeden punkt przed sobą. Gdy ktoś podejdzie bliżej, głowa poruszy się i zamruga, oczekując podania hasła. Hasło znali tylko ci, którzy byli zwolennikami polityki Harolda Longbottoma, byłego, ale prawowitego ministra magii - podawano je poprzez kilka zaufanych osób, nie można było go usłyszeć przez przypadek. Hasła funkcjonowały dwa, choć tylko na brzmienie pierwszego z nich kamienny cherubin zachichotał wesoło: "Cronos Duponos" i "na górze róże, na dole trąba, Cronos Malfoy to łajnobomba". Przy podaniu złego hasła cherubin strzelał w oko żółtym śluzem. Dziś do środka można wejść nawet bez znajomości hasła, zaklęcia utraciły swoją moc. Wewnątrz panuje rozgardiasz, ale tak było również w czasach, kiedy Ambasada gromadziła w sobie wielu klientów. Żadna kanapa nie ma swojej siostry bliźniaczki, każde krzesło pochodzi z innej kolekcji, każdy stół stworzony jest z innego drewna i posiada inne wymiary, żadna szklanka nie znajdzie tu podobnej sobie. Za ladą niegdyś stał wysoki, barczysty barman, Theodoric, mugolak, którego wszyscy tutaj znali - wieczorami lubił snuć historie o pierwszej wojnie czarodziejów, w której brał udział, o świecie mugoli i nowinkach technologicznych, o pojedynku Dumbledore'a z Grindelwaldem, którego ponoć był świadkiem. Teraz lokal jest opuszczony, ale od czasu do czasu można tu spotkać bezdomnych, którzy szukają schronienia.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:50, w całości zmieniany 3 razy
Ostatnio życie było wyjątkowo trudne. Nie dlatego, że jego podwoje plątały się w zastraszającym tempie - Cyrus praktycznie o tym nie myślał. A miał o czym. Mugolacy musieli martwić się swym losem jak nigdy dotąd, lecz on nie dbał o to, co się wydarzy. Ani dziś, ani za rok. Jedynymi osobami zasługującymi na troskę z jego strony byli bracia - według niego zbyt słabi, żeby mogli poradzić sobie z okrucieństwem fanatyków czystości krwi. Kontaktował się z nimi regularnie, przynajmniej na tyle, na ile pozwalały mu na to warunki. Do brata będącego czarodziejem łatwo wysyłało się listy - do mugoli musiał chodzić kilometry na pocztę i na nowo zaznajamiać się z cudowną techniką niemagicznego nawiązywania kontaktu. Czasem wysyłał krótkie telegrafy, czasem rozpisywał się na niedorzeczną ilość stron i stał w długiej kolejce do wysłania tej całej makulatury. Zwykle w odpowiedzi zwrotnej otrzymywał lakoniczne zdania lub dosłowne nic nigdy niewysłane, lecz starał się tym nie martwić. Rodzeństwo było już dorosłe, poradzą sobie, czyż nie?
Za to nie radził sobie Jayden przeżywający dziwaczne, sercowe rozterki - co było doń tak niepodobne. Snape chcąc nie chcąc starał się dotrzymać mu kroku w wylewaniu publicznie żali okraszonych alkoholem; pieniądze topniały z dnia na dzień i biedny alchemik zaczął się zastanawiać za co on przeżyje do końca miesiąca. Musiał chyba wzmóc produkcję różnych eliksirów oraz maści, nie było innego wyjścia. Właśnie sprzedał kilka intratnych mikstur, dlatego znów zawitał do baru - przy ladzie, w zatłoczonej knajpie, smęcąc do niezainteresowanego barmana żyło się lepiej. Tak po prostu. Obcy człowiek o nic nie pytał, niczego nie potrzebował prawdopodobnie nie słuchając tego co kto miał mu do powiedzenia - o ile nie było to zamówienie. Zaś Cyrus mógł mu nawijać bez opamiętania, wyrzucając z siebie każdą jedną bolączkę jaka nim targała; i zaprawdę było to strzałem w dziesiątkę. Właśnie sączył kolejną szklanicę jakiegoś mało ambitnego alkoholu - głównie przez brak góry galeonów schowanych w sakiewce - i mamrotał o swoich obawach dotyczących przyszłości świata kiedy mężczyzna siedzący nieopodal krzyknął, że ma przestać jęczeć jak baba. Lekko podchmielony Snape zamierzał wstać i rozpocząć rozróbę, jednakże ostrzegawcze spojrzenie barmana spowodowało zaniechanie tejże ryzykownej czynności. Zwłaszcza, że tamten śmiałek był dwa razy szerszy od alchemika. Ten westchnął więc, po czym zamoczył usta w palącym przełyk trunku. Posmutniał jeszcze bardziej, nie mając do kogo otworzyć gęby.
Wtedy też wśród harmidru dosłyszał głos, wyraźnie kierowany w jego stronę. Podniósł głowę, wpatrując się w kobietę zamglonym spojrzeniem. - Cześć - odpowiedział, nie będąc pewnym czy skądś ją zna. Obejrzał się za siebie - może mówiła do kogoś innego? - lecz miejsce pozostawało wolne. Chyba mówiła do niego, tak. - Jasne - mruknął, kiwając głową. - Skądś się znamy, prawda? - zagaił. Prawie jak amant. Chociaż nim nie był.
Za to nie radził sobie Jayden przeżywający dziwaczne, sercowe rozterki - co było doń tak niepodobne. Snape chcąc nie chcąc starał się dotrzymać mu kroku w wylewaniu publicznie żali okraszonych alkoholem; pieniądze topniały z dnia na dzień i biedny alchemik zaczął się zastanawiać za co on przeżyje do końca miesiąca. Musiał chyba wzmóc produkcję różnych eliksirów oraz maści, nie było innego wyjścia. Właśnie sprzedał kilka intratnych mikstur, dlatego znów zawitał do baru - przy ladzie, w zatłoczonej knajpie, smęcąc do niezainteresowanego barmana żyło się lepiej. Tak po prostu. Obcy człowiek o nic nie pytał, niczego nie potrzebował prawdopodobnie nie słuchając tego co kto miał mu do powiedzenia - o ile nie było to zamówienie. Zaś Cyrus mógł mu nawijać bez opamiętania, wyrzucając z siebie każdą jedną bolączkę jaka nim targała; i zaprawdę było to strzałem w dziesiątkę. Właśnie sączył kolejną szklanicę jakiegoś mało ambitnego alkoholu - głównie przez brak góry galeonów schowanych w sakiewce - i mamrotał o swoich obawach dotyczących przyszłości świata kiedy mężczyzna siedzący nieopodal krzyknął, że ma przestać jęczeć jak baba. Lekko podchmielony Snape zamierzał wstać i rozpocząć rozróbę, jednakże ostrzegawcze spojrzenie barmana spowodowało zaniechanie tejże ryzykownej czynności. Zwłaszcza, że tamten śmiałek był dwa razy szerszy od alchemika. Ten westchnął więc, po czym zamoczył usta w palącym przełyk trunku. Posmutniał jeszcze bardziej, nie mając do kogo otworzyć gęby.
Wtedy też wśród harmidru dosłyszał głos, wyraźnie kierowany w jego stronę. Podniósł głowę, wpatrując się w kobietę zamglonym spojrzeniem. - Cześć - odpowiedział, nie będąc pewnym czy skądś ją zna. Obejrzał się za siebie - może mówiła do kogoś innego? - lecz miejsce pozostawało wolne. Chyba mówiła do niego, tak. - Jasne - mruknął, kiwając głową. - Skądś się znamy, prawda? - zagaił. Prawie jak amant. Chociaż nim nie był.
Love ain't simple
Promise me no promises
Promise me no promises
Cyrus Snape
Zawód : Alchemik
Wiek : 30
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
I wish
we could take it
back in time,
before we crossed the line,
no now, baby
we see a storm is closing in,
I reach out for your hand.
we could take it
back in time,
before we crossed the line,
no now, baby
we see a storm is closing in,
I reach out for your hand.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W głowie Marcy ciągle wracały myśli na temat ochrony tych, którzy byli dla niej ważni. Jej rodzina nie miała najlepszej opinii wśród czarodziejów, nieważne, że od paru pokoleń pojawiali się w niej sami czarodzieje. Figgowie byli dosyć znani z wybierania sobie miłości w bardzo liberalny sposób, przez co od razu byli kojarzeni z nieczystą krwią i, o ironio, charłactwem, wypleniającym ich magię. Narodziła się Arabella, jej siostra, cudowna osoba, która nie miała magicznych zdolności. Przynajmniej do czasu pojawienia się anomalii. Marcella była pewna, że przez charakter siostry, ta, posiadając magię swoich żyłach, podbiłaby cały świat choćby w jeden dzień. Świat jednak chciał inaczej i poskąpił kobiecie daru. Za to nadal miała go ta mniej asertywna bliźniaczka, pogodna mała Marcella, która jako dziecko ciągle płakała w spódnicę macochy. O, jak bardzo się zmieniła przez doświadczenie. Teraz była pewna, że jest obrońcą swojej rodziny, dzieląc się tym tytułem ze starszym bratem - Kenty'm. Jego brawura i nieodpowiedzialność czasami wybijała skalę, ale trudno było jej nie przyznać, że czasami zmuszał ją do myślenia i zmieniał całą jej osobowość. Głupek, ale ważny w jej życiu.
Dziewczyna uśmiechała się pogodnie, a gdy dostała przyzwolenie, zajęła krzesło tuż obok. Wyglądała na rozweseloną, na pełną pozytywnych myśli. Czy to była w pełni prawda? W tej sytuacji - pewnie tak! Alkohol otępiał nieco jej spostrzeganie świata i zakrywał jasną kurtyną wszystkie problemy. Pewnie dlatego był tak uzależniający, ale raz w miesiącu przecież mogła sobie pozwolić, prawda?
Od początku miała wrażenie, że zna skądś twarz tego człowieka, chociaż nie mogła sobie przypomnieć w którym kościele dokładnie jej dzwoniło. Swojego drinka odstawiła na stół i kiwnęła głową dosyć pewnie.
- Tak mi się wydaje. Jestem Marcella. - Przedstawiła się. Tajemniczego i flirciarskiego kobiecego tonu nie było w tym ni krzty, starała się bardziej wyglądać przyjaźnie. A to akurat ciągle praktykowała w pracy, chcąc poprawić wizerunek funkcjonariuszy wśród zwykłych czarodziejów, żyjących swoim życiem. Bo, kto by się spodziewał, wcale nie mieli takiej świetnej opinii jaką by chciała. Czasami przymykała oko na jakieś bezprawne, ale raczej nieszkodliwe wybryki o ile tylko ktoś nie próbował jej podskakiwać. - Bardzo przepraszam, ale nie mogę sobie przypomnieć skąd moglibyśmy się znać...
Dziewczyna uśmiechała się pogodnie, a gdy dostała przyzwolenie, zajęła krzesło tuż obok. Wyglądała na rozweseloną, na pełną pozytywnych myśli. Czy to była w pełni prawda? W tej sytuacji - pewnie tak! Alkohol otępiał nieco jej spostrzeganie świata i zakrywał jasną kurtyną wszystkie problemy. Pewnie dlatego był tak uzależniający, ale raz w miesiącu przecież mogła sobie pozwolić, prawda?
Od początku miała wrażenie, że zna skądś twarz tego człowieka, chociaż nie mogła sobie przypomnieć w którym kościele dokładnie jej dzwoniło. Swojego drinka odstawiła na stół i kiwnęła głową dosyć pewnie.
- Tak mi się wydaje. Jestem Marcella. - Przedstawiła się. Tajemniczego i flirciarskiego kobiecego tonu nie było w tym ni krzty, starała się bardziej wyglądać przyjaźnie. A to akurat ciągle praktykowała w pracy, chcąc poprawić wizerunek funkcjonariuszy wśród zwykłych czarodziejów, żyjących swoim życiem. Bo, kto by się spodziewał, wcale nie mieli takiej świetnej opinii jaką by chciała. Czasami przymykała oko na jakieś bezprawne, ale raczej nieszkodliwe wybryki o ile tylko ktoś nie próbował jej podskakiwać. - Bardzo przepraszam, ale nie mogę sobie przypomnieć skąd moglibyśmy się znać...
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
Nienawidziła teleportacji. Nienawidziła wrażenia skręcających się kiszek, powietrza wsysanego w dziwną spiralę, śliny stającej się gęstą smołą niezdolną do połknięcia w czasie magicznego skoku z miejsca na miejsce. Ale czasami zmuszona była z niej skorzystać. Dzisiaj właśnie był taki dzień. Kelpie odpoczywała w Griffydam, bo jutro czekał je trudny bieg po okolicznych miastach, położonych z dala od Londynu przesiąkniętego zapachem wojny i podniesionymi głosami ludzi, którzy walczyli o swoje życie. Sama chciała skorzystać z chwili oddechu i przypomnieć sobie, że tak naprawdę wciąż ma swoją rodzinę, przyjaciół, wciąż ma coś, za co powinna być wdzięczna każdego dnia. List wysłała sową sąsiadki, niezbyt zręczne ptaszysko zapamiętało jednak adres i dostarczyło pergamin o czasie, sądząc po krótkiej i treściwej odpowiedzi, jaką dostała od brata. Chciała spędzić z nim trochę czasu, uścisnąć, bo dziwnie dawno się nie widzieli. Nie miała o to żalu ani do siebie, ani tym bardziej do niego.
Ambasadę znała doskonale, dlatego bar instynktownie stał się celem ich dzisiejszego spotkania – przyjazny, ciepły, bezpieczny. Znudzony do granic możliwości cherubinek łaskawie spojrzał na nią, ewidentnie śląc nakaz wypowiedzenia hasła. Znała je, więc usta bez chwili zawahania ukształtowały się w proste – „Cronos Duponos”. Głowa zachichotała piskliwie, cicho, odrobinę złowieszczo, a zamek pod zdobioną, starą klamką kliknął w zapraszającym geście. Weszła do środka, od razu łowiąc w powietrzu jasne spojrzenie znajomego barmana – mężczyzna pomachał do niej i zawołał do siebie gestem dłoni. Posłuchała go. Prostym ruchem przygładziła sukienkę i usiadła przy barze, od razu krzyżując pod stołkiem kostki, jakby właśnie dosiadała się do rodzinnego stołu. Właściwie tak było. Władza traktowała ich jak masę, według nich nikt z czarodziejów wątpliwego pochodzenia nie miał swojej własnej tożsamości, nie miał swojego imienia, personaliów, te przestały nagle mieć znaczenie – liczyła się tylko ich krew. A tymczasem ta masa odnalazła się i poznała, połączyła wspólnymi ideami i stworzyła z nich własną siłę.
– Sama? – Theodoric zawsze krył pod sumiastym wąsem swój rubaszny uśmiech; nieważne, co się działo za drzwiami Ambasady, on zawsze witał każdego ciepło i serdecznie. Dlatego kochała tu przychodzić.
– Czekam na Billy’ego – szybkie zerknięcie w stronę zegara, na którym widać było kilka główek pracowników baru, dało jej wgląd na sytuację. Przyszła wcześniej, bo nie wiedziała, co zastanie przed wejściem, ale ulica była czysta, margines błędu okazał się tym razem zbędny. – Powinien się zaraz pojawić.
– Pisali o nim w dzisiejszym Proroku – mężczyzna przesunął w jej stronę gazetę, która leżała niewinnie kilkanaście centymetrów od niej i szarym papierem wbijała się w blat pod sobą, ginąc gdzieś w uwadze innych. Teraz ją zauważyła. I wzięła do rąk. – Nawet Quidditcha nie oszczędzili. Dobrze, że się stawiają, solidarni są.
Rozwinęła w dłoniach szary papier zerkając kontrolnie na barmana, jakby właśnie sprawdzała, czy nie kłamie jej w żywe oczy. Na samo wspomnienie o tym, że pisali o jej bracie w gazecie, po karku rozlała się fala gęsiej skórki, cierpkiej i paraliżującej mięśnie rozciągnięte na łopatkach. Ostatnio maniakalnie szukała stron z listą zaginionych błagając, by nie widniało na niej jakiekolwiek znajome nazwisko. O tym, że mogło pojawić się tam jej własne, które przecież nosiła również jej najdroższa sercu rodzina, starała się nie myśleć wcale. Dodatek sportowy rokował dobrze, choć wolała nie wyprzedzać faktów. Oparła podbródek na zgiętych palcach lewej dłoni i zaczęła przeskakiwać wzrokiem po literach, szukając współrzędnych, dzięki którym mogła odnaleźć Billy’ego wśród słów sportowego raportu.
Miał mieszane uczucia przychodząc tutaj. Z jednej strony – Ambasada od dawna kojarzyła mu się z domem, z miejscem, gdzie nie musiał nikogo udawać; swego czasu przesiadywali tam z Josephem prawie w każdy weekend, znał więc niemal wszystkich stałych bywalców, i zazwyczaj trudno mu było dojść od wejścia do ulubionego stolika tak, by nikt po drodze nie poklepał go przyjacielsko po plecach. Z drugiej – lokal, na swoje szczęście lub nieszczęście, przycupnięty był niebezpiecznie blisko Londynu, i nawet w dzień tak słoneczny tak ten, Billy’emu czasem wydawało się, że jest w stanie wyczuć w powietrzu charakterystyczny, oblepiający opustoszałe ulice, wilgotny zapach roznoszonej przez dementorów mgły. To było rzecz jasna tylko złudne wrażenie, echo niedawnych wspomnień, zdawał sobie z tego sprawę – ale jednocześnie nie potrafił nie czuć obawy na myśl o tym, ilu znajomych twarzy nigdy już w Ambasadzie nie zobaczy; i ilu z tych, którzy dzisiaj zawołają do niego wesoło, w ciągu najbliższych dni pochłonie wojna. – Cronos Duponos – mruknął do pilnującego wejścia cherubinka, wkładając w te dwa wyrazy zdecydowanie więcej złości, niż było potrzebne do otworzenia drzwi. Westchnął głośno, starając się zrzucić z siebie ten gniew i zostawić go na zewnątrz; nie było sensu pielęgnować go w sobie teraz, gdy ujście mógł znaleźć jedynie wśród osób mu bliskich. Zachowa go na wrogów, na kolejne spotkanie z parszywymi Rycerzami Walpurgii; w jakiś sposób był niezbicie pewien, że miało nadejść.
Znalazłszy się w środku, od razu się uśmiechnął, uśmiechem prawie nie wymuszonym – pokrzepiony panującym wewnątrz, zwyczajowym rozgardiaszem. Gdyby nie kilka pustych stolików, byłoby prawie jak dawniej.
Nie potrzebował zachęty od znajomego barmana, żeby skierować się prosto ku ladzie, już z daleka bez trudu rozpoznając znajomy profil Lydii. Nie przejmował się też, że może przypadkiem strącić ją z barowego krzesła, kiedy bez ostrzeżenia obejmował ją na powitanie, jakby chciał się upewnić, czy na pewno tam była – i czy na pewno była cała i zdrowa. Zaczynało wchodzić mu to w krew. – Cz-cześć, Lily. Siemasz, Theo – mruknął, kiwając głową również w stronę Theodorica. Zdrobniałe imię siostry było reliktem zamierzchłej przeszłości, kiedy jeszcze nie za bardzo szło mu wypowiadanie zbyt dużej ilości różnych od siebie sylab, ale jakoś nigdy nie zdołał się pozbyć starego przyzwyczajenia. Wsunął się na krzesło obok, dopiero teraz zerkając Lydii przez ramię, na rozłożony na blacie artykuł; rozpoznał bez trudu tłuste litery składające się w nagłówek, tak samo jak ruchomą fotografię zrobioną na meczu, w którym już nie było mu dane zagrać. Skrzywił się lekko; chociaż powinien cieszyć się, że nie wszyscy bez słowa przyjmowali bzdurne dekrety Ministerstwa Magii, to coś w fakcie, że między wierszami wspomniano jego nazwisko, sprawiało, że skręcały mu się wnętrzności. Wiedział co prawda, że jego kariera w drużynie się zakończyła, zdawał sobie z tego sprawę już dawno – ale czym innym były samodzielnie wyciągane wnioski, a czymś zupełnie odmiennym zobaczenie tego na piśmie, czarno na białym. – Był u nas kiedyś na ob-b-biedzie. Roderick – odezwał się, przełykając najpierw tkwiącą mu w przełyku gulę, głową wskazując na ostatnie linijki tekstu. Smith był dobrym pałkarzem – i jeszcze lepszym przyjacielem, który miał w zwyczaju bezceremonialnie i bez litości posyłać tłuczki we wszystkich, którzy śmiali się z Billy’ego jąkania – bez względu na to, czy byli to gracze przeciwnej drużyny, czy zawodnicy ich własnej. – Pół p-p-popołudnia spędzili z tatą w garażu, p-p-pamiętasz? Był zafascynowany m-mu-mugolską wiertarką. – Uśmiechnął się pod nosem na to wspomnienie, zaraz potem jednak pochmurniejąc – a pozostawiona przed progiem złość na sekundę znowu błysnęła w jego tęczówkach. – Boję się p-p-pomyśleć, co z nim zrobią. – Naprawdę się bał; chociaż kiedyś możliwość, że aresztowany w trakcie meczu zawodnik już nigdy nie zobaczy światła dziennego wydałaby mu się absurdalna, to dziś nie wierzył już w to, że istniała jakakolwiek granica, której psy Malfoya by nie przekroczyły. I chyba nic nie przerażało go bardziej, niż to.
Znalazłszy się w środku, od razu się uśmiechnął, uśmiechem prawie nie wymuszonym – pokrzepiony panującym wewnątrz, zwyczajowym rozgardiaszem. Gdyby nie kilka pustych stolików, byłoby prawie jak dawniej.
Nie potrzebował zachęty od znajomego barmana, żeby skierować się prosto ku ladzie, już z daleka bez trudu rozpoznając znajomy profil Lydii. Nie przejmował się też, że może przypadkiem strącić ją z barowego krzesła, kiedy bez ostrzeżenia obejmował ją na powitanie, jakby chciał się upewnić, czy na pewno tam była – i czy na pewno była cała i zdrowa. Zaczynało wchodzić mu to w krew. – Cz-cześć, Lily. Siemasz, Theo – mruknął, kiwając głową również w stronę Theodorica. Zdrobniałe imię siostry było reliktem zamierzchłej przeszłości, kiedy jeszcze nie za bardzo szło mu wypowiadanie zbyt dużej ilości różnych od siebie sylab, ale jakoś nigdy nie zdołał się pozbyć starego przyzwyczajenia. Wsunął się na krzesło obok, dopiero teraz zerkając Lydii przez ramię, na rozłożony na blacie artykuł; rozpoznał bez trudu tłuste litery składające się w nagłówek, tak samo jak ruchomą fotografię zrobioną na meczu, w którym już nie było mu dane zagrać. Skrzywił się lekko; chociaż powinien cieszyć się, że nie wszyscy bez słowa przyjmowali bzdurne dekrety Ministerstwa Magii, to coś w fakcie, że między wierszami wspomniano jego nazwisko, sprawiało, że skręcały mu się wnętrzności. Wiedział co prawda, że jego kariera w drużynie się zakończyła, zdawał sobie z tego sprawę już dawno – ale czym innym były samodzielnie wyciągane wnioski, a czymś zupełnie odmiennym zobaczenie tego na piśmie, czarno na białym. – Był u nas kiedyś na ob-b-biedzie. Roderick – odezwał się, przełykając najpierw tkwiącą mu w przełyku gulę, głową wskazując na ostatnie linijki tekstu. Smith był dobrym pałkarzem – i jeszcze lepszym przyjacielem, który miał w zwyczaju bezceremonialnie i bez litości posyłać tłuczki we wszystkich, którzy śmiali się z Billy’ego jąkania – bez względu na to, czy byli to gracze przeciwnej drużyny, czy zawodnicy ich własnej. – Pół p-p-popołudnia spędzili z tatą w garażu, p-p-pamiętasz? Był zafascynowany m-mu-mugolską wiertarką. – Uśmiechnął się pod nosem na to wspomnienie, zaraz potem jednak pochmurniejąc – a pozostawiona przed progiem złość na sekundę znowu błysnęła w jego tęczówkach. – Boję się p-p-pomyśleć, co z nim zrobią. – Naprawdę się bał; chociaż kiedyś możliwość, że aresztowany w trakcie meczu zawodnik już nigdy nie zobaczy światła dziennego wydałaby mu się absurdalna, to dziś nie wierzył już w to, że istniała jakakolwiek granica, której psy Malfoya by nie przekroczyły. I chyba nic nie przerażało go bardziej, niż to.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Lewa kostka zaczepiona o prawą lekko kiwała się do rytmu muzyki płynącej z radia, ale Lydia głowę miała już zupełnie gdzie indziej; zdawałoby się, że uszy na własne życzenie oderwały się od ciała, by w przypływie potrzeby beztroski wsłuchać się w melodię stacji pierwszej. Oczy wodziły już jednak po tekście, a żeby odciągnąć je od niemal detektywistycznego poszukiwania imienia i nazwiska jej brata, trzeba było czegoś więcej niż kilka nut obijających się o ściany przytulnego baru. Kiedy dotarła do niego i okazało się, że rzeczywiście był tylko wspomniany, teoretycznie mogła odetchnąć z ulgą, ale zamiast charakterystycznego westchnienia przygryzła bezwiednie wewnętrzną stronę policzka. Było jej najzwyczajniej w świecie przykro, kiedy dowiedziała się, że Billy nie był już szukającym Zjednoczonych, ale prawdziwa złość urosła w momencie, gdy poznała prawdziwy tego powód. Westchnęła w końcu, ale w tym geście nie było już ulgi, a tylko cień tamtych wydarzeń, cień ponury i ciężki.
– Nie wiem tylko, ile to da – mruknęła do Theo, nie całkiem będąc świadomą tego, że właśnie do baru wchodził jej ukochany brat. Skupiona za bardzo była na tekście, na muskaniu palcami ruchomej fotografii, która w swojej prostocie i sportowej podniosłości miała za zadanie podnosić na duchu. Solidarni. – Skoro głos Rumunii nie pokazał Malfoyowi, że coś jest nie tak, to wątpię, żeby cokolwiek pomogło – chciała się skrzywić, ale zamiast tego na jej twarz wskoczyło żywe zaskoczenie, kiedy jej ramiona nagle zostały ściśnięte przez te należące do kogoś. Aromat pasty Fleetwooda i ostra woń farby malarskiej dotarły do jej nosa i już wiedziała, do kogo one należą. – Billy! – zamiast strachu, który spiąłby całą twarz w bladości, pojawiła się czysta radość. Wyciągnęła dłoń w jego stronę i ujęła nią brodę, zostawiając na jasnym policzku soczysty, siostrzany buziak. Uścisnęła go mocno, jakby nie dość jej było rodzinnych przyjemności – nabrały teraz innej wartości, były cenne, ważne, tylko one pozwalały sprawdzić, czy wszystko było w porządku. I odetchnąć z ulgą mogła dopiero teraz. Teraz, gdy patrzyła na niego z uśmiechem, zapominając na chwilę o tym, co czytała. Badała wygląd jego skóry, szukała kolejnych zmarszczek, sprawdzała, o ile większe stały się fioletowe cienie pod powiekami. Palcami odgarnęła mu włosy z czoła, przeczesała te z tyłu, żeby je ułożyć, bo nie wyglądały zbyt reprezentatywnie. – Czesałeś się dzisiaj? – troszczyła się o niego, bo tylko on jej tutaj został. Ojciec był bezpieczny daleko stąd i rzadko do niego zaglądała, żeby nie kusić losu, ale z Billy’m, choć paradoksalnie jakby pod ręką, wciąż widywali się zbyt rzadko. Błahostki pozwalały wrócić do korzeni, przypomnieć o tym, że rodzina dbała nawet o te najbardziej trywialne sprawy. – On był u nas na obiedzie? – uniosła brwi w zadziwieniu. Wielu zawodników przewijało się po ich obiadach, wszystkich traktowała jak przyjaciół, w końcu dobrze znali się z Billy’m, ale było ich zdecydowanie za dużo, żeby pamiętała każdego z imienia. – Coś mi świta. To też ten, co przyniósł ciasto jagodowe od mamy? Jak sobie przypomnę te barczyste ramiona trzymające placek w wielkich dłoniach, to chce mi się śmiać – oparła policzek na zgiętych palcach dłoni i jeszcze raz przyjrzała się jego sylwetce widzianej na zdjęciu. Odwaga w tych czasach miała zbyt wielką cenę. Kąciki ust lekko opadły, uśmiech stał się bledszy. Nie musieli wypowiadać na głos pewnych słów, żeby wiedzieć, co z nim zrobią. Przetrzymają go dłużej niż powinni, pobiją go, wyduszą informacje, których nie miał. Nie chciała sobie tego wyobrażać. Przeniosła spojrzenie z powrotem na Billy’ego, przez chwilę obserwując jego twarz. – Myślisz, że… dałoby się go jakoś… no wiesz… – nie była pewna tego, co mówi, jej ramiona unosiły się stopniowo ku górze, powoli. – Odbić? Tower jest mocno strzeżone, prawda? – westchnęła cicho i w końcu zrezygnowała. To było zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe. – Ma silną wolę walki, poradzi sobie – sama w to nie wierzyła; brwi zbliżyły się ku sobie. – Theo, podasz nam dwa kremowe piwa?
Barman skinął pogodnie głową.
– Nie wiem tylko, ile to da – mruknęła do Theo, nie całkiem będąc świadomą tego, że właśnie do baru wchodził jej ukochany brat. Skupiona za bardzo była na tekście, na muskaniu palcami ruchomej fotografii, która w swojej prostocie i sportowej podniosłości miała za zadanie podnosić na duchu. Solidarni. – Skoro głos Rumunii nie pokazał Malfoyowi, że coś jest nie tak, to wątpię, żeby cokolwiek pomogło – chciała się skrzywić, ale zamiast tego na jej twarz wskoczyło żywe zaskoczenie, kiedy jej ramiona nagle zostały ściśnięte przez te należące do kogoś. Aromat pasty Fleetwooda i ostra woń farby malarskiej dotarły do jej nosa i już wiedziała, do kogo one należą. – Billy! – zamiast strachu, który spiąłby całą twarz w bladości, pojawiła się czysta radość. Wyciągnęła dłoń w jego stronę i ujęła nią brodę, zostawiając na jasnym policzku soczysty, siostrzany buziak. Uścisnęła go mocno, jakby nie dość jej było rodzinnych przyjemności – nabrały teraz innej wartości, były cenne, ważne, tylko one pozwalały sprawdzić, czy wszystko było w porządku. I odetchnąć z ulgą mogła dopiero teraz. Teraz, gdy patrzyła na niego z uśmiechem, zapominając na chwilę o tym, co czytała. Badała wygląd jego skóry, szukała kolejnych zmarszczek, sprawdzała, o ile większe stały się fioletowe cienie pod powiekami. Palcami odgarnęła mu włosy z czoła, przeczesała te z tyłu, żeby je ułożyć, bo nie wyglądały zbyt reprezentatywnie. – Czesałeś się dzisiaj? – troszczyła się o niego, bo tylko on jej tutaj został. Ojciec był bezpieczny daleko stąd i rzadko do niego zaglądała, żeby nie kusić losu, ale z Billy’m, choć paradoksalnie jakby pod ręką, wciąż widywali się zbyt rzadko. Błahostki pozwalały wrócić do korzeni, przypomnieć o tym, że rodzina dbała nawet o te najbardziej trywialne sprawy. – On był u nas na obiedzie? – uniosła brwi w zadziwieniu. Wielu zawodników przewijało się po ich obiadach, wszystkich traktowała jak przyjaciół, w końcu dobrze znali się z Billy’m, ale było ich zdecydowanie za dużo, żeby pamiętała każdego z imienia. – Coś mi świta. To też ten, co przyniósł ciasto jagodowe od mamy? Jak sobie przypomnę te barczyste ramiona trzymające placek w wielkich dłoniach, to chce mi się śmiać – oparła policzek na zgiętych palcach dłoni i jeszcze raz przyjrzała się jego sylwetce widzianej na zdjęciu. Odwaga w tych czasach miała zbyt wielką cenę. Kąciki ust lekko opadły, uśmiech stał się bledszy. Nie musieli wypowiadać na głos pewnych słów, żeby wiedzieć, co z nim zrobią. Przetrzymają go dłużej niż powinni, pobiją go, wyduszą informacje, których nie miał. Nie chciała sobie tego wyobrażać. Przeniosła spojrzenie z powrotem na Billy’ego, przez chwilę obserwując jego twarz. – Myślisz, że… dałoby się go jakoś… no wiesz… – nie była pewna tego, co mówi, jej ramiona unosiły się stopniowo ku górze, powoli. – Odbić? Tower jest mocno strzeżone, prawda? – westchnęła cicho i w końcu zrezygnowała. To było zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe. – Ma silną wolę walki, poradzi sobie – sama w to nie wierzyła; brwi zbliżyły się ku sobie. – Theo, podasz nam dwa kremowe piwa?
Barman skinął pogodnie głową.
jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty
przez czas, przez czas - przeklęty
– Ugh – mruknął z udawanym zniecierpliwieniem, kiedy smukłe palce siostry przytrzymały go za podbródek, a usta obdarowały obsypany jasnymi piegami policzek bezceremonialnym cmoknięciem. – Witasz m-m-mnie jak ciotka Ofelia – mruknął, krzywiąc się i wywracając oczami, chociaż głównie po to, żeby zamaskować rozciągający jego wargi uśmiech, stanowiący niejako żywe odzwierciedlenie rozlewającego się za mostkiem ciepła. Rzadkiego, cennego – nieodzownie kojarzącego się z domem, tym rodzinnym, pełnym – tym sprzed, zanim jeszcze ich beztroska rzeczywistość zaczęła się rozwarstwiać i łuszczyć, odłażąc niczym źle położona farba. – I to wtedy, jak miałem d-d-dwanaście lat – dodał, tym razem nie kryjąc już jednak szerokiego uśmiechu, sięgającego również oczu – ciepło spoglądających na twarz Lydii, patrzącej na niego z podobną badawczością w spojrzeniu. Chociaż starał się pisać do niej co najmniej co kilka dni, chyba oboje tego potrzebowali: naocznego potwierdzenia, że wszystko było w porządku, że oboje mieli się dobrze; że żadnego wojna nie pochłonęła jeszcze doszczętnie, a na skórze ani duszy nie powstały nowe blizny. On z pewnością potrzebował – z ojcem znajdującym się nieskończenie daleko i braćmi rozproszonymi po kraju, miał tylko ją – dlatego nie protestował, gdy palcami sięgnęła jego twarzy, poprawiając pozostające w nieładzie włosy. – Też dobrze cię w-wi-widzieć – rzucił zamiast odpowiedzi na jej pytanie, bo prawdę mówiąc nie pamiętał, czy sięgnął tego ranka po grzebień. Możliwe, że nie – odkąd mieszkała z nim Amelia, poranki przestały być ciche i spokojne, zastąpione raczej przez względnie kontrolowany chaos, czasami radosny, czasami nerwowy – zwłaszcza, gdy okazywało się, że ulubiona sukienka zapodziała się gdzieś wśród sterty ubrań, lub siąpiący deszcz nie pozwalał na spędzenie dnia na zewnątrz. Ten dzisiejszy należał z kolei do tych ponurych – jak zwykle, gdy Prorok Codzienny przynosił wieści wykręcające jego wnętrzności strachem lub gniewem. W tym przypadku – jednym i drugim.
Kiwnął głową, raz jeszcze zerkając na ruchomą fotografię. – Ten sam – przytaknął, również uśmiechając się w reakcji na przywołane wspomnienie, choć tym razem już mniej było w tym geście wesołości. Westchnął ciężko; nie znosił czuć się bezsilny, a w taki nastrój zazwyczaj wprawiało go śledzenie prasowych doniesień, sprawiających, że miał ochotę chwycić za różdżkę i natychmiast pobiec do Londynu. Wiedział doskonale, że Lydia myślała podobnie – ale słysząc jej słowa, i tak szybko spoważniał. – Oprócz oddziałów magicznej p-po-policji i więziennych strażników, nie tak m-m-mocno – odpowiedział ironicznie, spoglądając na nią spod zmarszczonych brwi. Zniżył głos, choć w panującym w Ambasadzie rozgardiaszu nie było raczej szans, by ktoś ich podsłuchał. A nawet jeśli – ludzie, którzy tu przychodzili, nie bywali zwolennikami Malfoya. – Tym zajmujesz się t-teraz w wolnym czasie? P-p-planowaniem szturmów na więzienia? Myślałem, że nie zb-b-bliżasz się do Londynu – powiedział, brzmiąc nieco bardziej szorstko, niż zamierzał, mimo że pomiędzy sylabami więcej było troski niż nagany. Nie to, żeby sam o tym nie myślał, poza tym – zdawał sobie sprawę z tego, że Lydia nie siedziała biernie w domu – że pomagała każdemu, komu mogła tylko pomóc – ale to ta część, o której nie wiedział, przerażała go najbardziej.
Wyprostował się nieco, gdy barman ponownie pojawił się obok nich, stawiając na blacie dwa kufle kremowego piwa. Odwrócił się, uśmiechając się do czarodzieja. – Dzięki, Theo – powiedział, chwytając oba, po czym wskazał głową na jeden z wolnych stolików w dalszej części sali. – Usiądziemy tam? – zapytał, zerkając na Lydię i czekając na potwierdzenie. Chociaż trudno byłoby mu zapomnieć o głównym powodzie, dla którego chciał z nią porozmawiać, jej słowa gwałtownym szarpnięciem w okolicy mostka przypomniały mu o liście, który dwa dni wcześniej napisał do Alexandra. Obrócił się, spojrzeniem przemykając jeszcze kontrolnie po barowej ladzie, i po raz ostatni zerkając na prasowy artykuł. – A Roderickowi nic nie b-b-będzie, za taką głupotę nie m-mogą trzymać go długo – odezwał się jeszcze po chwili, nie do końca pewien, czy chciał w ten sposób pocieszyć siostrę, czy utwierdzić samego siebie w przekonaniu, że nie było jeszcze aż tak źle – nie mając pojęcia, że rzeczywistość miała okazać się znacznie, znacznie gorsza od jego wyobrażeń – nawet tych najczarniejszych.
Kiwnął głową, raz jeszcze zerkając na ruchomą fotografię. – Ten sam – przytaknął, również uśmiechając się w reakcji na przywołane wspomnienie, choć tym razem już mniej było w tym geście wesołości. Westchnął ciężko; nie znosił czuć się bezsilny, a w taki nastrój zazwyczaj wprawiało go śledzenie prasowych doniesień, sprawiających, że miał ochotę chwycić za różdżkę i natychmiast pobiec do Londynu. Wiedział doskonale, że Lydia myślała podobnie – ale słysząc jej słowa, i tak szybko spoważniał. – Oprócz oddziałów magicznej p-po-policji i więziennych strażników, nie tak m-m-mocno – odpowiedział ironicznie, spoglądając na nią spod zmarszczonych brwi. Zniżył głos, choć w panującym w Ambasadzie rozgardiaszu nie było raczej szans, by ktoś ich podsłuchał. A nawet jeśli – ludzie, którzy tu przychodzili, nie bywali zwolennikami Malfoya. – Tym zajmujesz się t-teraz w wolnym czasie? P-p-planowaniem szturmów na więzienia? Myślałem, że nie zb-b-bliżasz się do Londynu – powiedział, brzmiąc nieco bardziej szorstko, niż zamierzał, mimo że pomiędzy sylabami więcej było troski niż nagany. Nie to, żeby sam o tym nie myślał, poza tym – zdawał sobie sprawę z tego, że Lydia nie siedziała biernie w domu – że pomagała każdemu, komu mogła tylko pomóc – ale to ta część, o której nie wiedział, przerażała go najbardziej.
Wyprostował się nieco, gdy barman ponownie pojawił się obok nich, stawiając na blacie dwa kufle kremowego piwa. Odwrócił się, uśmiechając się do czarodzieja. – Dzięki, Theo – powiedział, chwytając oba, po czym wskazał głową na jeden z wolnych stolików w dalszej części sali. – Usiądziemy tam? – zapytał, zerkając na Lydię i czekając na potwierdzenie. Chociaż trudno byłoby mu zapomnieć o głównym powodzie, dla którego chciał z nią porozmawiać, jej słowa gwałtownym szarpnięciem w okolicy mostka przypomniały mu o liście, który dwa dni wcześniej napisał do Alexandra. Obrócił się, spojrzeniem przemykając jeszcze kontrolnie po barowej ladzie, i po raz ostatni zerkając na prasowy artykuł. – A Roderickowi nic nie b-b-będzie, za taką głupotę nie m-mogą trzymać go długo – odezwał się jeszcze po chwili, nie do końca pewien, czy chciał w ten sposób pocieszyć siostrę, czy utwierdzić samego siebie w przekonaniu, że nie było jeszcze aż tak źle – nie mając pojęcia, że rzeczywistość miała okazać się znacznie, znacznie gorsza od jego wyobrażeń – nawet tych najczarniejszych.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Listy bywały zdradliwe – pergamin przenosił tylko napisane słowa, zdania zakreślone tuszem, ale w większości przypadków nie pozwalał na szafowanie emocjami, zostawiał je z tyłu, nawet gdy nadużywano znaków mających za zadanie przenosić ich garstkę wprost z ust nadawcy na list. Lydia ceniła je jednak za zdolność ukrywania w drobnych włóknach drzewnych tkanek szczegółów, o których nie chciała nawet wspominać, żeby uchronić siebie i innych od niepotrzebnych dyskusji na tematy, które zbyt dobrze znała. Na podobne tuszowanie prawdy nie pozwalała sobie w rozmowie w cztery oczy – tam nagle traciła pewność siebie, a uciekający na bok wzrok i przygryzany z nerwów policzek stawały się zbyt wyraźnymi znakami na to, że próbuje coś ukryć, choć nie powinna. Billy na szczęście jednak nie drążył. Za to go kochała. Nie tylko – oczywiście. Najważniejsze, że żył i siedział obok niej cały i zdrowy.
– Dobrze, że chociaż nie śmierdzę naftaliną jak ona – uśmiechnęła się odrobinę zbyt szeroko i zbyt radośnie, jak na czasy, w jakich przyszło im żyć, ale wcale nie za szeroko i wciąż za mało radośnie, jeśli wziąć pod uwagę brata, z którego obecności i ciepłego gestu tak się cieszyła. Spotykanie się po zaledwie kilku dniach z najbliższymi było jak zaglądanie śmierci w oczy i pokazywanie jej języka na oczach wszystkich przechadzających się blisko ludzi – nie dzisiaj, o pani, nie dzisiaj. – Częstowała nas najlepszymi mlecznymi tofikami, jakie tylko istnieją na tym świecie. Wspomnienie po niej nie może być takie złe – pomyślała, że nie ma pojęcia, gdzie teraz może znajdować się ciotka – wciąż mieszka na południu Walii, schroniła się u rodziny czarodziejów, którym udało się jakimś cudem zarejestrować różdżki, a może uciekła za morze? Gdziekolwiek była, niech będzie bezpieczna, bo źle było tracić nawet tych członków rodziny, za którymi nie zawsze się przepadało.
Zwłaszcza tej, którą wybieraliśmy sobie sami – składającej się głównie z przyjaciół, z którymi dzieliły nas lata przygód, doświadczeń, dzielenia trosk i smutków, chwil radości i bardzo rzadkiego, sączącego się powoli szczęścia. Obserwowała twarz Billy’ego i choć obserwatorką nie była zbyt dobrą, to jednak potrafiła dostrzec w jego mimice wyraźną zmianę. Położyła dłoń na jego ramieniu, zagarnęła lekko do siebie, pogładziła pokrzepiająco. Miała wrażenie, że czasem rozumieli się bez słów lepiej, niż gdy te wypływały z ich ust – i bynajmniej nie chodziło tu tylko o jego przypadłość: zaakceptowała ją, broniła, a po latach tak bardzo stopiła się z charakterem i sylwetką starszego brata, że zupełnie ją ignorowała. Zgłoski same wpadały na miejsce; wypracowała chyba w sobie umiejętność układania z nich intelektualnych puzzli.
– Planowanie dobrze mi idzie, może powinnam spróbować i tego – wzruszyła lekko ramionami i zaśmiała się cicho, pogodnie, jakby poruszany temat wcale nie dotyczył żywego czarodzieja, którego los mógł być od takich dyskusji uzależniony. – Staram się nie zbliżać. Blisko granicy jest kilka punktów, w których rozdają paczki z rzeczami dla mugolaków rozsianych po całej Anglii. Ale uważam na siebie, naprawdę. – słowa same cisnęły się na usta. Chciała z nim rozmawiać, miała nieodpartą chęć mówienia o wszystkim, co ostatnio przeżyła, co zrobiła, kogo spotkała, ale jednocześnie te wszystkie tematy bezpośrednio uzależnione były od informacji, których podawać mu już nie chciała. Ze śmiechu, który wybrzmiał jeszcze chwilę temu, został już tylko drobny, wiotki uśmiech i wzrok szukający kawałka lady, który zdolny byłby skryć jej wyrzuty sumienia. Kłamać nie potrafiła, a okłamywać Billy’ego – nie była w stanie. Dlatego wolała ukrywać prawdę najlepiej, jak tylko umiała, licząc, że nie będzie pytał. Pokiwała głową, gdy zaproponował przeniesienie się do stolika, i zaraz wstała, krocząc tuż za jego plecami. Krzesła zaszurały po podłodze nieprzyjemnie, a Lydia jeszcze raz spojrzała jasną twarz, która w świetle płomyka migającego na świecy, zdawała się być jeszcze bardziej zatroskana. Mogła zapomnieć, że tych dwóch łączyło coś więcej niż sportowe koleżeństwo: może przyjaźń, trwały sojusz sięgający nawet poza boisko.
– Teraz nic nie zrobimy. Ty nic nie zrobisz. Musimy czekać, nigdy nie wiadomo, co się stanie. – próbowała zgadnąć jego nastrój, zajrzeć głębiej, niż pozorne osądy i powątpiewania. – Powiedz lepiej, co u Amelki. Jak sobie radzicie w nowym domu?
Uniosła kufel do ust i posmakowała korzennego aromatu pomieszanego z kapką dobrego alkoholu.
– Dobrze, że chociaż nie śmierdzę naftaliną jak ona – uśmiechnęła się odrobinę zbyt szeroko i zbyt radośnie, jak na czasy, w jakich przyszło im żyć, ale wcale nie za szeroko i wciąż za mało radośnie, jeśli wziąć pod uwagę brata, z którego obecności i ciepłego gestu tak się cieszyła. Spotykanie się po zaledwie kilku dniach z najbliższymi było jak zaglądanie śmierci w oczy i pokazywanie jej języka na oczach wszystkich przechadzających się blisko ludzi – nie dzisiaj, o pani, nie dzisiaj. – Częstowała nas najlepszymi mlecznymi tofikami, jakie tylko istnieją na tym świecie. Wspomnienie po niej nie może być takie złe – pomyślała, że nie ma pojęcia, gdzie teraz może znajdować się ciotka – wciąż mieszka na południu Walii, schroniła się u rodziny czarodziejów, którym udało się jakimś cudem zarejestrować różdżki, a może uciekła za morze? Gdziekolwiek była, niech będzie bezpieczna, bo źle było tracić nawet tych członków rodziny, za którymi nie zawsze się przepadało.
Zwłaszcza tej, którą wybieraliśmy sobie sami – składającej się głównie z przyjaciół, z którymi dzieliły nas lata przygód, doświadczeń, dzielenia trosk i smutków, chwil radości i bardzo rzadkiego, sączącego się powoli szczęścia. Obserwowała twarz Billy’ego i choć obserwatorką nie była zbyt dobrą, to jednak potrafiła dostrzec w jego mimice wyraźną zmianę. Położyła dłoń na jego ramieniu, zagarnęła lekko do siebie, pogładziła pokrzepiająco. Miała wrażenie, że czasem rozumieli się bez słów lepiej, niż gdy te wypływały z ich ust – i bynajmniej nie chodziło tu tylko o jego przypadłość: zaakceptowała ją, broniła, a po latach tak bardzo stopiła się z charakterem i sylwetką starszego brata, że zupełnie ją ignorowała. Zgłoski same wpadały na miejsce; wypracowała chyba w sobie umiejętność układania z nich intelektualnych puzzli.
– Planowanie dobrze mi idzie, może powinnam spróbować i tego – wzruszyła lekko ramionami i zaśmiała się cicho, pogodnie, jakby poruszany temat wcale nie dotyczył żywego czarodzieja, którego los mógł być od takich dyskusji uzależniony. – Staram się nie zbliżać. Blisko granicy jest kilka punktów, w których rozdają paczki z rzeczami dla mugolaków rozsianych po całej Anglii. Ale uważam na siebie, naprawdę. – słowa same cisnęły się na usta. Chciała z nim rozmawiać, miała nieodpartą chęć mówienia o wszystkim, co ostatnio przeżyła, co zrobiła, kogo spotkała, ale jednocześnie te wszystkie tematy bezpośrednio uzależnione były od informacji, których podawać mu już nie chciała. Ze śmiechu, który wybrzmiał jeszcze chwilę temu, został już tylko drobny, wiotki uśmiech i wzrok szukający kawałka lady, który zdolny byłby skryć jej wyrzuty sumienia. Kłamać nie potrafiła, a okłamywać Billy’ego – nie była w stanie. Dlatego wolała ukrywać prawdę najlepiej, jak tylko umiała, licząc, że nie będzie pytał. Pokiwała głową, gdy zaproponował przeniesienie się do stolika, i zaraz wstała, krocząc tuż za jego plecami. Krzesła zaszurały po podłodze nieprzyjemnie, a Lydia jeszcze raz spojrzała jasną twarz, która w świetle płomyka migającego na świecy, zdawała się być jeszcze bardziej zatroskana. Mogła zapomnieć, że tych dwóch łączyło coś więcej niż sportowe koleżeństwo: może przyjaźń, trwały sojusz sięgający nawet poza boisko.
– Teraz nic nie zrobimy. Ty nic nie zrobisz. Musimy czekać, nigdy nie wiadomo, co się stanie. – próbowała zgadnąć jego nastrój, zajrzeć głębiej, niż pozorne osądy i powątpiewania. – Powiedz lepiej, co u Amelki. Jak sobie radzicie w nowym domu?
Uniosła kufel do ust i posmakowała korzennego aromatu pomieszanego z kapką dobrego alkoholu.
jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty
przez czas, przez czas - przeklęty
Zawsze lubił je pisać – listy. Nie ze względu na talent pisarski, tego los raczej mu poskąpił, pozwalając na kreślenie na pergaminie jedynie zdań prostych, pozbawionych metaforycznego czy poetyckiego wydźwięku – ale przez swobodę, z jaką mógł łączyć ze sobą kolejne słowa. Trzymająca pióro ręka nie miała w zwyczaju drżeć tak, jak robił to jego głos, a zniecierpliwione spojrzenia nie poganiały zniekształconych głosek; miał tyle czasu, ile tylko potrzebował, mógł więc bez trudu wyrazić targające umysłem myśli. A te przecież ukrywał rzadko – a przynajmniej rzadko zdarzało mu się to w przeszłości, kiedy jeszcze jego rzeczywistość nie była przesiąknięta ciężarem tajemnic oraz obrazów, które chciałby jedynie zetrzeć spod powiek – zamiast dzielić się nimi, przelewając je na papier.
Wciąż – istnieli ludzie, w których towarzystwie czuł się niemal tak swobodnie, jak z głową pochyloną nad pergaminem. – Ty zapamiętałaś t-to-tofiki – podjął, unosząc wyżej brew i krzywiąc się teatralnie – a ja to, że ciągle mi p-po-powtarzała, że jąkam się dlatego, że jem za m-m-mało brukselki – dodał. Talerze pełne zielonych kulek podstawianych przez ciotkę do dzisiaj wracały do niego we wspomnieniach; był przekonany, że nigdy dobrowolnie nie wrzuciłby brukselki do garnka, bez względu na to, jak bardzo by głodował.
Westchnął cicho, uśmiechając się do niej ciepło; była jedną z nielicznych osób, w których towarzystwie mógł pozwolić sobie na takie powroty – do przeszłości nieskażonej wojną, podziałami, uprzedzeniami; takiej, w której nikt nie podniósłby na nich ręki tylko dlatego, że płynąca w ich żyłach krew nie była wystarczająco czysta. Byli trochę jak rozbitkowie z zatopionego statku, nieistniejącego już od tak dawna, że wydawał się nierealny – bardziej jak powtarzana z ust do ust legenda niż coś, co wydarzyło się naprawdę. Czasami jego własne wspomnienia również mu się takie wydawały.
– I jak idzie ci to st-t-taranie się? – zapytał, unosząc wyżej brwi; z jednej strony uspokojony nieco lekkim dotykiem palców na ramieniu, z drugiej – nie potrafiąc tak do końca odgonić od siebie podsuwanych mu przez wyobraźnię obrazów, scalających własne wycieczki do Londynu z twarzą siedzącej tuż obok niego siostry. Przekrzywił lekko głowę, obracając się też na wysokim stołku, tak, że jego kolano stuknęło lekko o jej nogę – w geście, który miał jednocześnie zwrócić jej uwagę, jak i przekazać część kotłującej się pod skórą troski. – Nie będę ci robił wykładów, Lily, po p-p-prostu – bądź ostrożna – powiedział w końcu na wydechu. Może to był jego błąd – że nie powiedział jej wcześniej, naiwnie sądząc, że w ten sposób powstrzyma ją przed zaangażowaniem się w wojnę. Dostarczanie paczek dla mugolaków z jednej strony nie brzmiało tak źle jak patrolowanie londyńskich ulic, z drugiej – wciąż było czymś, za co można było trafić do Tower. – A jak postanowisz przep-p-prowadzić atak na ministerstwo, zabierz mnie z-z-ze sobą, co? – dodał, tylko częściowo żartując. W rzuconym mimochodem zdaniu kryła się prośba, cicha i niewypowiedziana: żeby nie robiła takich rzeczy bez niego; żeby w razie czego nie musiał dowiedzieć się o nich z szeleszczących stron Proroka.
Do wybranego miejsca w kącie, oprócz miarowych kroków siostry, odprowadziło go kilka znajomych uśmiechów – odwzajemnił wszystkie, nie zatrzymując się jednak, by zamienić parę słów ze stałymi bywalcami Ambasady. Dotarłszy do stolika, postawił na blacie oba piwa, swoje odkładając nieco mocniej niż zamierzał – bo akurat w tym momencie dotarły do niego słowa Lydii. Wiedział, że nic nie mógł zrobić, zdawał sobie z tego sprawę – choć zdarzało mu się być lekkomyślnym, nie był głupi – ale ta świadomość nie osłodziła gorzkiego posmaku bezsilności, trudnego do spłukania nawet budzącym sentyment smakiem kremowego piwa. – Wiem – odpowiedział tylko krótko, opadając na krzesło. Chwilowy, ponury nastrój przełamało dopiero wspomnienie Amelii; gdy Lydia o nią zapytała, rozpromienił się niemal natychmiast. – Powoli się urządzamy – powiedział, przysuwając się bliżej do stolika i opierając na nim łokcie. – Am-m-melka poznała koleżankę, spędzają ze sobą sporo czasu. A wczoraj – ciągnął, sięgając po kufel – przyp-p-prowadziła do domu bezdomnego psa. Na razie p-p-powiedziałem, że może zostać na chwilę, ale jak w-wy-wychodziłem, to robiła mu w posłanie z k-ko-koców. – Wzruszył ramionami w geście, który przypominał kapitulację, po czym pociągnął łyk kremowego piwa; smakowało zimowymi popołudniami na szkolnych wycieczkach do Hogsmeade. – Musisz nas odwiedzić – zawahał się – ale jedynie na jedno uderzenie serca – w Oazie – dodał, ostrożnie odstawiając kufel i przyglądając się twarzy siostry, jakby badał jej reakcję. Chociaż mówił jej o tym, że wyprowadził się już od Penny i kupił niewielki dom, w rozmowach i listach nie zdarzyło mu się jeszcze użyć nazwy ukrytej pod ochronnymi zaklęciami wioski. – Możemy p-p-pójść tam nawet dzisiaj, t-tylko – chciałbym najpierw o czymś z tobą p-po-porozmawiać. Może cię to wkurzyć – że nie zrob-biłem tego wcześniej, ale mam nadzieję, że zrozumiesz, d-d-dlaczego. – Opuścił na moment spojrzenie, starając się zebrać w całość odpowiednie słowa, tak samo, jak robił to we własnej głowie przez ostatnie dwa dni, ale te właściwe wciąż nie chciały nadejść; nie wiedział, czy to w ogóle było możliwe – żeby w paru zdaniach wyjaśnić wszystko to, co gromadziło się miesiącami. Był to jeden z powodów, dla których nienawidził tajemnic.
Poddał się wreszcie, po paru ciągnących się w nieskończoność sekundach; uniósł wzrok, odnajdując nim parę jasnych oczu – i nagle czując, jak ulatuje z niego prawie całe zdenerwowanie. Dlaczego w ogóle się denerwował? Siedziała przed nim jego siostra – jedna z osób najbliższych mu na świecie, w której ręce bez zawahania powierzyłby nie tylko swoje życie, ale i życie własnej córki. Przełknął ślinę, odwrócił się krótko przez ramię – już bardziej z przyzwyczajenia – i znów na nią spojrzał. – Ile wiesz o Zakonie Feniksa? – zapytał. Nazwa organizacji od jakiegoś już czasu przestała być tajemnicą, przewijając się zarówno przez artykuły prasowe i listy gończe, jak i brzmiąc na ustach zwolenników Harolda Longbottoma; był ciekaw, ile z tych pogłosek dotarło do uszu Lydii – i, co istotniejsze, co o nich wszystkich myślała.
Wciąż – istnieli ludzie, w których towarzystwie czuł się niemal tak swobodnie, jak z głową pochyloną nad pergaminem. – Ty zapamiętałaś t-to-tofiki – podjął, unosząc wyżej brew i krzywiąc się teatralnie – a ja to, że ciągle mi p-po-powtarzała, że jąkam się dlatego, że jem za m-m-mało brukselki – dodał. Talerze pełne zielonych kulek podstawianych przez ciotkę do dzisiaj wracały do niego we wspomnieniach; był przekonany, że nigdy dobrowolnie nie wrzuciłby brukselki do garnka, bez względu na to, jak bardzo by głodował.
Westchnął cicho, uśmiechając się do niej ciepło; była jedną z nielicznych osób, w których towarzystwie mógł pozwolić sobie na takie powroty – do przeszłości nieskażonej wojną, podziałami, uprzedzeniami; takiej, w której nikt nie podniósłby na nich ręki tylko dlatego, że płynąca w ich żyłach krew nie była wystarczająco czysta. Byli trochę jak rozbitkowie z zatopionego statku, nieistniejącego już od tak dawna, że wydawał się nierealny – bardziej jak powtarzana z ust do ust legenda niż coś, co wydarzyło się naprawdę. Czasami jego własne wspomnienia również mu się takie wydawały.
– I jak idzie ci to st-t-taranie się? – zapytał, unosząc wyżej brwi; z jednej strony uspokojony nieco lekkim dotykiem palców na ramieniu, z drugiej – nie potrafiąc tak do końca odgonić od siebie podsuwanych mu przez wyobraźnię obrazów, scalających własne wycieczki do Londynu z twarzą siedzącej tuż obok niego siostry. Przekrzywił lekko głowę, obracając się też na wysokim stołku, tak, że jego kolano stuknęło lekko o jej nogę – w geście, który miał jednocześnie zwrócić jej uwagę, jak i przekazać część kotłującej się pod skórą troski. – Nie będę ci robił wykładów, Lily, po p-p-prostu – bądź ostrożna – powiedział w końcu na wydechu. Może to był jego błąd – że nie powiedział jej wcześniej, naiwnie sądząc, że w ten sposób powstrzyma ją przed zaangażowaniem się w wojnę. Dostarczanie paczek dla mugolaków z jednej strony nie brzmiało tak źle jak patrolowanie londyńskich ulic, z drugiej – wciąż było czymś, za co można było trafić do Tower. – A jak postanowisz przep-p-prowadzić atak na ministerstwo, zabierz mnie z-z-ze sobą, co? – dodał, tylko częściowo żartując. W rzuconym mimochodem zdaniu kryła się prośba, cicha i niewypowiedziana: żeby nie robiła takich rzeczy bez niego; żeby w razie czego nie musiał dowiedzieć się o nich z szeleszczących stron Proroka.
Do wybranego miejsca w kącie, oprócz miarowych kroków siostry, odprowadziło go kilka znajomych uśmiechów – odwzajemnił wszystkie, nie zatrzymując się jednak, by zamienić parę słów ze stałymi bywalcami Ambasady. Dotarłszy do stolika, postawił na blacie oba piwa, swoje odkładając nieco mocniej niż zamierzał – bo akurat w tym momencie dotarły do niego słowa Lydii. Wiedział, że nic nie mógł zrobić, zdawał sobie z tego sprawę – choć zdarzało mu się być lekkomyślnym, nie był głupi – ale ta świadomość nie osłodziła gorzkiego posmaku bezsilności, trudnego do spłukania nawet budzącym sentyment smakiem kremowego piwa. – Wiem – odpowiedział tylko krótko, opadając na krzesło. Chwilowy, ponury nastrój przełamało dopiero wspomnienie Amelii; gdy Lydia o nią zapytała, rozpromienił się niemal natychmiast. – Powoli się urządzamy – powiedział, przysuwając się bliżej do stolika i opierając na nim łokcie. – Am-m-melka poznała koleżankę, spędzają ze sobą sporo czasu. A wczoraj – ciągnął, sięgając po kufel – przyp-p-prowadziła do domu bezdomnego psa. Na razie p-p-powiedziałem, że może zostać na chwilę, ale jak w-wy-wychodziłem, to robiła mu w posłanie z k-ko-koców. – Wzruszył ramionami w geście, który przypominał kapitulację, po czym pociągnął łyk kremowego piwa; smakowało zimowymi popołudniami na szkolnych wycieczkach do Hogsmeade. – Musisz nas odwiedzić – zawahał się – ale jedynie na jedno uderzenie serca – w Oazie – dodał, ostrożnie odstawiając kufel i przyglądając się twarzy siostry, jakby badał jej reakcję. Chociaż mówił jej o tym, że wyprowadził się już od Penny i kupił niewielki dom, w rozmowach i listach nie zdarzyło mu się jeszcze użyć nazwy ukrytej pod ochronnymi zaklęciami wioski. – Możemy p-p-pójść tam nawet dzisiaj, t-tylko – chciałbym najpierw o czymś z tobą p-po-porozmawiać. Może cię to wkurzyć – że nie zrob-biłem tego wcześniej, ale mam nadzieję, że zrozumiesz, d-d-dlaczego. – Opuścił na moment spojrzenie, starając się zebrać w całość odpowiednie słowa, tak samo, jak robił to we własnej głowie przez ostatnie dwa dni, ale te właściwe wciąż nie chciały nadejść; nie wiedział, czy to w ogóle było możliwe – żeby w paru zdaniach wyjaśnić wszystko to, co gromadziło się miesiącami. Był to jeden z powodów, dla których nienawidził tajemnic.
Poddał się wreszcie, po paru ciągnących się w nieskończoność sekundach; uniósł wzrok, odnajdując nim parę jasnych oczu – i nagle czując, jak ulatuje z niego prawie całe zdenerwowanie. Dlaczego w ogóle się denerwował? Siedziała przed nim jego siostra – jedna z osób najbliższych mu na świecie, w której ręce bez zawahania powierzyłby nie tylko swoje życie, ale i życie własnej córki. Przełknął ślinę, odwrócił się krótko przez ramię – już bardziej z przyzwyczajenia – i znów na nią spojrzał. – Ile wiesz o Zakonie Feniksa? – zapytał. Nazwa organizacji od jakiegoś już czasu przestała być tajemnicą, przewijając się zarówno przez artykuły prasowe i listy gończe, jak i brzmiąc na ustach zwolenników Harolda Longbottoma; był ciekaw, ile z tych pogłosek dotarło do uszu Lydii – i, co istotniejsze, co o nich wszystkich myślała.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Chciałaby, żeby był tu z nimi ojciec. Chciała zobaczyć jego uśmiech wywołany tak beztroskimi wspomnieniami o ciotce Ofelii, chciała zobaczyć, jak patrzy na nich ciepło, bez ani krztyny strachu przemykającego po zwężających się od ostrego światła lampy źrenicach i drobnych impulsów tańczących po jego spracowanych dłoniach, tak nienawykłych do nagłych, lekkich drgań spowodowanych nerwami. Ale jego tutaj nie było, mogła jedynie mieć nadzieję, że spoglądając w niebo nad nimi – myśleli o sobie i tą telepatyczną energią przekazywali tylko to, co dobre, pozwalające na oddech, odpoczynek. Musiała do niego napisać, ale coraz ciężej było o sowę zdolną dostarczyć tak daleko wiadomość bez natknięcia się na śmiercionośny promień zachłannego podejrzanych informacji czarodzieja o nieczystych intencjach. Parsknęła śmiechem na słowa Billy’ego, tym samym odciągając własne myśli od niewidzianej dawno sylwetki, od tęsknoty, w pełnym wdzięczności geście przekazując ją w pełni bratu.
– Pamiętam! Potem ani razu ich nie tknąłeś. Nie potrafiła do nas docierać, to prawda – gładziła opuszką palca wskazującego krawędź naruszonego przez czas blatu, sprawdzała jego wytrzymałość, stopień szorstkości, ale w miarę kierowania się ich rozmowy w jeden punkt, dla niej bardzo nieprzyjemny w odbiorze, ruchy zwalniały. Wzbranianie się przed opowiedzeniem mu czegokolwiek kosztowało ją wiele sił. Umysł buntował się, w swoim wyobrażeniu tupał drobnymi nóżkami, uparcie starając się uświadomić swojej właścicielce, że tego potrzebowała i tylko w ten sposób uwolni się od emocjonalnego balastu, który nosiła dzień w dzień. Już i tak powiedziała zbyt wiele, choć to przecież mogło nic nie znaczyć – o tym mu mówiła, przenosiła paczki z miejsca na miejsce, ot, to wszystko, nic groźnego, nic niebezpiecznego. Ale on wiedział. Wystarczyło, że spojrzała w innym kierunku, niż jego oczy – wiedział. Tym bardziej była mu wdzięczna, że nie ciągnął za język, za rękę, nie zmuszał do wyznania całej prawdy. Po prostu czekał, aż sama mu ją opowie. Zostawiał decyzję w jej rękach. – Jeśli nie jestem duchem, a nie jestem, bo duchy nie piją kremowego piwa, to znaczy, że na razie całkiem dobrze – odpowiedziała w końcu, dołączając do słów uśmiech okraszony wdzięcznością, prostym „dziękuję” za to, że nie zganił, a zapewnił o zaufaniu. – Obiecuję, że będziesz pierwszą osobą, której prześlę szczegółowy plan. Bez ciebie nigdzie się nie ruszam – byli w tym razem i razem mieli w tym pozostać. Zawsze trzymała się blisko niego i nie zamierzała rezygnować z tej tradycji, która teraz była niemal jak drogowskaz pokazujący zawsze wyjście bezpieczeństwa, pewny powrót do miejsca, które znało się na wskroś. Od momentu, w którym wyprowadzili się z rodzinnego domu, potrzebowała go bardziej, niż kiedykolwiek.
Usiadła na krześle nieco ciężko, ale powoli, jakby usiłowała za wszelką cenę zamarkować skrzypienie drewna wywołanego nawet najdrobniejszym ruchem – zdawało jej się, że swoimi słowami pogorszyła tylko sprawę, ale nie od dziś wiadomym było, że sztuka pocieszenia była niezwykle trudnym do wyuczenia misterium. Na każdy problem przypadała zazwyczaj tylko jedna próba. Bała się już, że rozmowa bezpowrotnie osiągnie ponury nastrój, do którego przecież nie chciała doprowadzać, ale na szczęście wspomnienie o Amelce uratowało sytuację. Ilekroć widziała w jego oczach lśniące uczucie, którym obdarowywał córkę, nie mogła powstrzymać się od wrażenia, że szczęście, towar deficytowy w tych czasach, jednak wciąż istniało, wytrwale kiełkując, z trudem wybijając maleńką główke ponad ziemistą okrywę świata. Słuchała go wtedy jak oczarowana, z każdą chwilą nabierając pewności, że mógł pokonać każdą przeszkodę, a do kolejnego wyzwania podchodził z odwagą godną najlepszego Gryfona – ojcostwo było jednym z nich.
– Jak dobrze, że nie będzie tam sama. Nie zrozum mnie źle, na pewno bawi się z tobą świetnie, ale jednak nikt nie zastąpi koleżanki zdolnej do zrozumienia zawiłych relacji między gośćmi na herbacianym przyjęciu – śmiała się pogodnie, gdy opowiadał. – Wierzysz w to? Lepiej szukaj już dla niego imienia. – oparła policzek na otwartej dłoni, przypatrując się bratu z uwagą zmieszaną z pewnym ukłuciem dumy. Radził sobie. Jak doskonale sobie radził. Pokiwała prędko głową, bez zastanowienia przyjmując propozycję, nie bacząc jednak na to, że to krótkie zaproszenie ma swoją kontynuację. Ta nastąpiła wyjątkowo szybko.
I spowodowała, że po jasnej twarzy przemknął ciężki cień zaniepokojenia. Im dłużej się tłumaczył, tym bardziej jej brwi zginały się ku sobie w podejrzliwej obserwacji.
– Zerwij ten plaster szybko – ich tata często tak mówił, kiedy coś przeskrobali i starali się wytłumaczyć mu swoje pobudki. Nigdy nie pozostawiał ich „niewysłuchanych”; nieważne, co się działo, każdy problem dało się rozwiązać. – Billy… – oczekiwanie na jego głos spinało drobniutkie włókna mięśni splecione ciasno między kostkami dłoni tak, że kciukiem szukała fantomowego pierścionka matki, który czasami zakładała na środkowy palec. Zaczynała się denerwować i choć nie chciała go pospieszać, bo wiedziała jak nikt, że potrzebował czasu na skupienie, to nic nie mogła poradzić na rosnącą chęć dowiedzenia się, co się stało. Pytanie spadło na nią jak grom z jasnego niebo i te same brwi, które w skupieniu marszczyła, uniosły się ku górze, ukazując zdziwienie. – Nie… – zamrugała, na twarz wstąpił grymas niezrozumienia. Nie bezpodstawnego. Co to było a pytanie? – Niewiele. – jej głos brzmiał niepewnie, jakby wciąż zastanawiała się, czy nie powinna przeobrazić słów w żądanie wyłożenia motywów. Zrozumiała jednak, że to nie miało sensu. Przygryzła lekko kącik warg, próbując zebrać w zwięzłym raporcie to, co wiedziała. A choć nie było tego dużo, wszystkie informacje było jednakowo szokujące. – W mieście porozwieszali plakaty z… przedstawicielami tej… organizacji? Zobaczyłam na nich twarze Just i Hannah – przełknęła ślinę. Pamiętała słabość, jaka ją wtedy ogarnęła, to nagłe odrętwienie, przerażenie pędzące trucizną po długich arteriach jej ciała. – Był tam też Ben, jej brat. Wiesz, mogłabym powiedzieć wiele o dziewczynach, o Benie, ale że są… niebezpieczni? Pisali też o Zakonie w Proroku Codziennym. Numer zaraz spaliłam, jak mówiłeś. Ale pisali tam, że nie zgadzają się na podział na równych i równiejszych, na tyranię Ministerstwa, na niesprawiedliwość szerzącą się w społeczeństwie. Często spotykam też ludzi, a ludzie mówią. Opowiadali mi, że jakiś zakonnik pomógł kuzynowi w ochronie sklepu na Pokątnej, że widział walczących w Londynie czarodziejów, którzy każdą tarczą osłaniali uciekających mugolaków. Robią… na pewno coś dobrego. – nie rozumiała, ale rozumieć naprawdę chciała. – Nie wierzę w to, co pokazują plakaty, ale… jednocześnie wiem, że te informacje, nagroda za głowę – na sam dźwięk tych słów robiło jej się słabo. – nie biorą się znikąd. O co w tym wszystkim chodzi?
– Pamiętam! Potem ani razu ich nie tknąłeś. Nie potrafiła do nas docierać, to prawda – gładziła opuszką palca wskazującego krawędź naruszonego przez czas blatu, sprawdzała jego wytrzymałość, stopień szorstkości, ale w miarę kierowania się ich rozmowy w jeden punkt, dla niej bardzo nieprzyjemny w odbiorze, ruchy zwalniały. Wzbranianie się przed opowiedzeniem mu czegokolwiek kosztowało ją wiele sił. Umysł buntował się, w swoim wyobrażeniu tupał drobnymi nóżkami, uparcie starając się uświadomić swojej właścicielce, że tego potrzebowała i tylko w ten sposób uwolni się od emocjonalnego balastu, który nosiła dzień w dzień. Już i tak powiedziała zbyt wiele, choć to przecież mogło nic nie znaczyć – o tym mu mówiła, przenosiła paczki z miejsca na miejsce, ot, to wszystko, nic groźnego, nic niebezpiecznego. Ale on wiedział. Wystarczyło, że spojrzała w innym kierunku, niż jego oczy – wiedział. Tym bardziej była mu wdzięczna, że nie ciągnął za język, za rękę, nie zmuszał do wyznania całej prawdy. Po prostu czekał, aż sama mu ją opowie. Zostawiał decyzję w jej rękach. – Jeśli nie jestem duchem, a nie jestem, bo duchy nie piją kremowego piwa, to znaczy, że na razie całkiem dobrze – odpowiedziała w końcu, dołączając do słów uśmiech okraszony wdzięcznością, prostym „dziękuję” za to, że nie zganił, a zapewnił o zaufaniu. – Obiecuję, że będziesz pierwszą osobą, której prześlę szczegółowy plan. Bez ciebie nigdzie się nie ruszam – byli w tym razem i razem mieli w tym pozostać. Zawsze trzymała się blisko niego i nie zamierzała rezygnować z tej tradycji, która teraz była niemal jak drogowskaz pokazujący zawsze wyjście bezpieczeństwa, pewny powrót do miejsca, które znało się na wskroś. Od momentu, w którym wyprowadzili się z rodzinnego domu, potrzebowała go bardziej, niż kiedykolwiek.
Usiadła na krześle nieco ciężko, ale powoli, jakby usiłowała za wszelką cenę zamarkować skrzypienie drewna wywołanego nawet najdrobniejszym ruchem – zdawało jej się, że swoimi słowami pogorszyła tylko sprawę, ale nie od dziś wiadomym było, że sztuka pocieszenia była niezwykle trudnym do wyuczenia misterium. Na każdy problem przypadała zazwyczaj tylko jedna próba. Bała się już, że rozmowa bezpowrotnie osiągnie ponury nastrój, do którego przecież nie chciała doprowadzać, ale na szczęście wspomnienie o Amelce uratowało sytuację. Ilekroć widziała w jego oczach lśniące uczucie, którym obdarowywał córkę, nie mogła powstrzymać się od wrażenia, że szczęście, towar deficytowy w tych czasach, jednak wciąż istniało, wytrwale kiełkując, z trudem wybijając maleńką główke ponad ziemistą okrywę świata. Słuchała go wtedy jak oczarowana, z każdą chwilą nabierając pewności, że mógł pokonać każdą przeszkodę, a do kolejnego wyzwania podchodził z odwagą godną najlepszego Gryfona – ojcostwo było jednym z nich.
– Jak dobrze, że nie będzie tam sama. Nie zrozum mnie źle, na pewno bawi się z tobą świetnie, ale jednak nikt nie zastąpi koleżanki zdolnej do zrozumienia zawiłych relacji między gośćmi na herbacianym przyjęciu – śmiała się pogodnie, gdy opowiadał. – Wierzysz w to? Lepiej szukaj już dla niego imienia. – oparła policzek na otwartej dłoni, przypatrując się bratu z uwagą zmieszaną z pewnym ukłuciem dumy. Radził sobie. Jak doskonale sobie radził. Pokiwała prędko głową, bez zastanowienia przyjmując propozycję, nie bacząc jednak na to, że to krótkie zaproszenie ma swoją kontynuację. Ta nastąpiła wyjątkowo szybko.
I spowodowała, że po jasnej twarzy przemknął ciężki cień zaniepokojenia. Im dłużej się tłumaczył, tym bardziej jej brwi zginały się ku sobie w podejrzliwej obserwacji.
– Zerwij ten plaster szybko – ich tata często tak mówił, kiedy coś przeskrobali i starali się wytłumaczyć mu swoje pobudki. Nigdy nie pozostawiał ich „niewysłuchanych”; nieważne, co się działo, każdy problem dało się rozwiązać. – Billy… – oczekiwanie na jego głos spinało drobniutkie włókna mięśni splecione ciasno między kostkami dłoni tak, że kciukiem szukała fantomowego pierścionka matki, który czasami zakładała na środkowy palec. Zaczynała się denerwować i choć nie chciała go pospieszać, bo wiedziała jak nikt, że potrzebował czasu na skupienie, to nic nie mogła poradzić na rosnącą chęć dowiedzenia się, co się stało. Pytanie spadło na nią jak grom z jasnego niebo i te same brwi, które w skupieniu marszczyła, uniosły się ku górze, ukazując zdziwienie. – Nie… – zamrugała, na twarz wstąpił grymas niezrozumienia. Nie bezpodstawnego. Co to było a pytanie? – Niewiele. – jej głos brzmiał niepewnie, jakby wciąż zastanawiała się, czy nie powinna przeobrazić słów w żądanie wyłożenia motywów. Zrozumiała jednak, że to nie miało sensu. Przygryzła lekko kącik warg, próbując zebrać w zwięzłym raporcie to, co wiedziała. A choć nie było tego dużo, wszystkie informacje było jednakowo szokujące. – W mieście porozwieszali plakaty z… przedstawicielami tej… organizacji? Zobaczyłam na nich twarze Just i Hannah – przełknęła ślinę. Pamiętała słabość, jaka ją wtedy ogarnęła, to nagłe odrętwienie, przerażenie pędzące trucizną po długich arteriach jej ciała. – Był tam też Ben, jej brat. Wiesz, mogłabym powiedzieć wiele o dziewczynach, o Benie, ale że są… niebezpieczni? Pisali też o Zakonie w Proroku Codziennym. Numer zaraz spaliłam, jak mówiłeś. Ale pisali tam, że nie zgadzają się na podział na równych i równiejszych, na tyranię Ministerstwa, na niesprawiedliwość szerzącą się w społeczeństwie. Często spotykam też ludzi, a ludzie mówią. Opowiadali mi, że jakiś zakonnik pomógł kuzynowi w ochronie sklepu na Pokątnej, że widział walczących w Londynie czarodziejów, którzy każdą tarczą osłaniali uciekających mugolaków. Robią… na pewno coś dobrego. – nie rozumiała, ale rozumieć naprawdę chciała. – Nie wierzę w to, co pokazują plakaty, ale… jednocześnie wiem, że te informacje, nagroda za głowę – na sam dźwięk tych słów robiło jej się słabo. – nie biorą się znikąd. O co w tym wszystkim chodzi?
jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty
przez czas, przez czas - przeklęty
Nie był najlepszy w interpretowaniu emocji. Nieco paradoksalnie; bystre oczy, zdolne do wypatrzenia lekkiego błysku złotej piłeczki na zalanym słońcem boisku, na znacznie bliższych odległościach jakby się poddawały, może nie tyle nie widząc, co nie potrafiąc nadać obrazom sensu, niezbędnego do wyciągnięcia prawdy z otaczającego ją chaosu. Pamiętał, że ich mama była w tej sztuce niepokonana – wystarczyło drobne drgnięcie usprawiedliwiającego się głosu, nerwowe zaszuranie stopą o posadzkę, przygryzienie policzka od środka, ucieczka spojrzeniem w bok, a ona już wiedziała: o poczuciu winy gryzącym go od środka, o zbitym przez nieuwagę wazonie, albo o kolejnej naganie, wpisanej do szkolnego dzienniczka przez pulchną dłoń znienawidzonej nauczycielki. Czasami zastanawiał się, jak to robiła; czy był jakiś szyfr, dzięki któremu można było odczytać, co oznaczały palce bezskutecznie próbujące założyć za ucho już i tak tkwiące tam włosy, albo brwi ściągnięte nisko ponad ciemniejącymi oczami?
Dałby wiele, żeby posiadać go teraz; choć z ludźmi, którzy byli mu bliscy, było nieco łatwiej, bo rozmawiał i obserwował zachowanie Lydii już tyle razy, że potrafił bez trudu wyłapać momenty, w których nie była z nim do końca szczera, to nawet to nie dawało mu umiejętności przenikania przez niedopowiedzenia. Znał ją już jednak na tyle, by nie naciskać – zdając sobie sprawę, że zapędzona w kozi róg, tylko szczelniej obuduje się trudnym do przeniknięcia milczeniem. W tej materii byli do siebie podobni, być może zwyczajnie potrzebując czasu na przetrawienie trapiących ich spraw, zanim stałyby się zdatne do wyciągnięcia ich na światło dzienne. Wciąż – żałował, że nie wiedział, jak jej pomóc. – Będę cię t-t-trzymał za to słowo – zastrzegł, unosząc wyżej brew. A później: – Coś cię dręczy – dodał jeszcze, niby mimochodem, nie robiąc z tego krótkiego zdania pytania – a zwyczajnie dzieląc się dokonaną obserwacją, pozostawiając siostrze pełne pole do manewru: odpowiedzi lub puszczenia jego uwagi mimo uszu. Chciał, by wiedziała, że mogła na nim polegać bez względu na wszystko, chciał jej pomóc – ale zaakceptowałby obie opcje, wiedząc doskonale, że zaufanie działało w obie strony, a on tego mu powierzonego trochę ostatnio nadużył: nie mówiąc jej o Zakonie, o misjach, na które znikał, ani o tym dlaczego twarze ich przyjaciół widniały na porozwieszanych na ulicach plakatach, wraz z ceną wyznaczoną za ich życia.
To o tym chciał dzisiaj porozmawiać – o tym, że wciąż była nadzieja, nawet jeśli już w tamtym momencie okupiona okropną ceną. Nie o bezsilności wyzierającej z przeklętego artykułu; Lydia miała rację, nic nie mogli zrobić – ale przecież istniały miejsca, w których wciąż pomóc byli w stanie. Oaza była jednym z nich. – Oburzające – odpowiedział ze śmiechem, kręcąc głową w geście udawanego zaskoczenia, kiedy zasugerowała mu, że mógł nie być wystarczająco rozrywkowym towarzystwem dla sześciolatki. – Dopiero co sami n-n-narzekaliśmy, że dorośli niczego nie r-ro-rozumieją. Kiedy właściwie się nimi st-t-taliśmy? Czy to jakiś podstęp? – Zmarszczył brwi, jakby naprawdę intensywnie się nad tym zastanawiał. Czasami naprawdę mu się to zdarzało – patrzeć wstecz, starając się wychwycić moment, w którym jego beztroska niegdyś rzeczywistość zasnuła się pierwszymi oparami gryzącego dymu; czy stało się to już wtedy, gdy mama po raz pierwszy usłyszała od magomedyków diagnozę? A może wcześniej, wraz z nogą podstawioną na szkolnym korytarzu i pogardliwym wyzwiskiem szlama, niosącym się echem wzdłuż zalanych słońcem ścian? – Pewnie nie muszę. Z-z-założę się, że już dawno je ma – odparł, palcami bezwiednie pocierając skroń. Może towarzystwo czworonoga wcale nie byłoby takim złym pomysłem – przynajmniej tak długo, jak długo jego córka nie zacznie znosić do domu wszystkich żyjątek, które napotka na swojej drodze.
Chętnie pozostałby dłużej w tej bańce lekkich opowieści, ale aktorem nie był najlepszym – i drobna zmiana w jego nastroju nie umknęła siedzącej naprzeciwko siostrze. Poniekąd miała rację, stare powiedzenie taty pasowało tutaj idealnie – choć wcale nie sprawiało, że było mu prościej. Nawet nie zorientował się, w którym momencie zaczął nerwowo wykręcać sobie palce, żałując, że oprócz szklanego kufla nie ma niczego, czym mógłby je zająć; zadane ściszonym głosem pytanie kupiło mu trochę więcej czasu – ale niewiele, i kiedy Lydia zadała własne, wciąż nie był pewien, od której strony powinien zacząć. Być może – od najważniejszego. – To dobrzy ludzie – sprostował, tym razem bez żadnych śladów zawahania w głosie. W mało rzeczy wierzył tak bardzo, jak w Zakon Feniksa – i w to, że jego członkami kierowały jedynie właściwe pobudki. – To, co w-wy-wypisuje o nich – urwał, by odszukać spojrzeniem oczy siostry; zerwij ten plaster szybko, Billy – o nas Walczący Mag, to stek b-b-bzdur. – Miał nadzieję, że o tym wiedziała; że pojawiające się na listach gończych twarze Hannah i Justine były wystarczającym powodem na podkopanie wiarygodności ludzi, którzy je rozwiesili. – Organizacja powstała z woli Dumbledore’a. Up-p-pewnił się, że tak się stanie, zanim umarł. Nie p-p-pytaj mnie jak, nie do końca to rozumiem. – Wzruszył ramionami; rozumienie w tym przypadku nie było mu potrzebne. – Ale w każdym razie już wt-t-tedy wiedział, że obok Grindelwalda powstanie trzecia siła. Rycerze Walpurgii. – Ostatnie słowa wypowiedział z odrazą. – To Zakon pomógł w jego p-p-powstrzymaniu. Grindelwalda. Anomalie były tego w-wy-wynikiem, ale udało się je p-p-powstrzymać, choć niektórych przez to straciliśmy. W tym Bathildę B-b-bagshot, która nam przewodziła – mówił dalej, wraz z każdym kolejnym słowem czując się lżej – choć nie potrafił pozbyć się wrażenia, że zbyt wiele omijał; że powinien wspomnieć o nazwisku każdego Zakonnika, który zginął lub zaginął, o każdym poświęceniu i o wszystkim, co dzięki nim udało się osiągnąć. Był pewien, że kiedyś to zrobi – ale to nie był jeszcze właściwy czas ani miejsce. – Po wszystkim d-d-dowodzenie objął Harold Longbottom. – Raczej nie musiał wyjaśniać, do kogo należało to nazwisko. – Oaza p-p-powstała na ruinach Azkabanu, tam było wcześniej źródło anomalii. To niezwykłe m-m-miejsce, Lily – otacza je magia, inna, silna. Dobra. Sp-p-prowadzamy tam ludzi, którzy nie mają dokąd pójść, którym zabrano wszystko. Chronimy tych, k-k-którzy nie są w stanie ochronić się sami. – Nie potrafił opisać tego lepiej, do oddania panującej w Oazie atmosfery brakowało mu odpowiednich słów; chociaż było to miejsce surowe, wciąż podnoszące się z gruzów, pełne smutku i żalu za tymi, którzy odeszli na zawsze, to można tam było znaleźć również coś innego: nadzieję. Tę samą, która sprawiała, że wioska wydawała się Billy’emu taka magiczna. – I walczymy. O to, w co w-w-wierzył Dumbledore, o świat, w którym czarodzieje i m-m-mugole nie będą musieli się bać o swoje życie t-tylko przez to, że w ich żyłach płynie nieodpowiednia krew. – Ona też w to wierzyła; nie miał co do tego żadnych wątpliwości. – Rycerze o nas w-w-wiedzą, a Malfoy to ich marionetka, więc okrzyknęli nas t-te-terrorystami. – Nie zdawał sobie sprawy, że jego palce zacisnęły się pięść, zwiniętą na stoliku pomiędzy nimi. Odetchnął lekko; wiedział, że po tym, co powiedział, nie było już odwrotu – ale i tak kiedy zadawał Lydii kolejne pytanie, robił to z ciężkim sercem – zaklinając w duchu los, by nie okazało się, że właśnie zabił własną siostrę. – W-w-wiesz, dlaczego mówię ci to wszystko, Lily? – Uśmiechnął się; słabo, bez wesołości – ale z troską i czułością. Z dumą – płynącą z tego, kim była. – Nie p-p-powstrzymam cię przed pomaganiem wszystkim dookoła, wiem o tym. Ale chciałbym, żebyś w-w-wiedziała, że nie musisz robić tego na własną rękę. – Pochylił się do przodu, żeby szorstkimi opuszkami palców dotknąć jej dłoni, jakby chciał się upewnić, że wciąż tam była. Oraz że postępował właściwie – i że wsparcie, jakie mogli zapewnić jej pozostali członkowie Zakonu Feniksa, nie miało zostać opłacone ceną najwyższą z możliwych.
Dałby wiele, żeby posiadać go teraz; choć z ludźmi, którzy byli mu bliscy, było nieco łatwiej, bo rozmawiał i obserwował zachowanie Lydii już tyle razy, że potrafił bez trudu wyłapać momenty, w których nie była z nim do końca szczera, to nawet to nie dawało mu umiejętności przenikania przez niedopowiedzenia. Znał ją już jednak na tyle, by nie naciskać – zdając sobie sprawę, że zapędzona w kozi róg, tylko szczelniej obuduje się trudnym do przeniknięcia milczeniem. W tej materii byli do siebie podobni, być może zwyczajnie potrzebując czasu na przetrawienie trapiących ich spraw, zanim stałyby się zdatne do wyciągnięcia ich na światło dzienne. Wciąż – żałował, że nie wiedział, jak jej pomóc. – Będę cię t-t-trzymał za to słowo – zastrzegł, unosząc wyżej brew. A później: – Coś cię dręczy – dodał jeszcze, niby mimochodem, nie robiąc z tego krótkiego zdania pytania – a zwyczajnie dzieląc się dokonaną obserwacją, pozostawiając siostrze pełne pole do manewru: odpowiedzi lub puszczenia jego uwagi mimo uszu. Chciał, by wiedziała, że mogła na nim polegać bez względu na wszystko, chciał jej pomóc – ale zaakceptowałby obie opcje, wiedząc doskonale, że zaufanie działało w obie strony, a on tego mu powierzonego trochę ostatnio nadużył: nie mówiąc jej o Zakonie, o misjach, na które znikał, ani o tym dlaczego twarze ich przyjaciół widniały na porozwieszanych na ulicach plakatach, wraz z ceną wyznaczoną za ich życia.
To o tym chciał dzisiaj porozmawiać – o tym, że wciąż była nadzieja, nawet jeśli już w tamtym momencie okupiona okropną ceną. Nie o bezsilności wyzierającej z przeklętego artykułu; Lydia miała rację, nic nie mogli zrobić – ale przecież istniały miejsca, w których wciąż pomóc byli w stanie. Oaza była jednym z nich. – Oburzające – odpowiedział ze śmiechem, kręcąc głową w geście udawanego zaskoczenia, kiedy zasugerowała mu, że mógł nie być wystarczająco rozrywkowym towarzystwem dla sześciolatki. – Dopiero co sami n-n-narzekaliśmy, że dorośli niczego nie r-ro-rozumieją. Kiedy właściwie się nimi st-t-taliśmy? Czy to jakiś podstęp? – Zmarszczył brwi, jakby naprawdę intensywnie się nad tym zastanawiał. Czasami naprawdę mu się to zdarzało – patrzeć wstecz, starając się wychwycić moment, w którym jego beztroska niegdyś rzeczywistość zasnuła się pierwszymi oparami gryzącego dymu; czy stało się to już wtedy, gdy mama po raz pierwszy usłyszała od magomedyków diagnozę? A może wcześniej, wraz z nogą podstawioną na szkolnym korytarzu i pogardliwym wyzwiskiem szlama, niosącym się echem wzdłuż zalanych słońcem ścian? – Pewnie nie muszę. Z-z-założę się, że już dawno je ma – odparł, palcami bezwiednie pocierając skroń. Może towarzystwo czworonoga wcale nie byłoby takim złym pomysłem – przynajmniej tak długo, jak długo jego córka nie zacznie znosić do domu wszystkich żyjątek, które napotka na swojej drodze.
Chętnie pozostałby dłużej w tej bańce lekkich opowieści, ale aktorem nie był najlepszym – i drobna zmiana w jego nastroju nie umknęła siedzącej naprzeciwko siostrze. Poniekąd miała rację, stare powiedzenie taty pasowało tutaj idealnie – choć wcale nie sprawiało, że było mu prościej. Nawet nie zorientował się, w którym momencie zaczął nerwowo wykręcać sobie palce, żałując, że oprócz szklanego kufla nie ma niczego, czym mógłby je zająć; zadane ściszonym głosem pytanie kupiło mu trochę więcej czasu – ale niewiele, i kiedy Lydia zadała własne, wciąż nie był pewien, od której strony powinien zacząć. Być może – od najważniejszego. – To dobrzy ludzie – sprostował, tym razem bez żadnych śladów zawahania w głosie. W mało rzeczy wierzył tak bardzo, jak w Zakon Feniksa – i w to, że jego członkami kierowały jedynie właściwe pobudki. – To, co w-wy-wypisuje o nich – urwał, by odszukać spojrzeniem oczy siostry; zerwij ten plaster szybko, Billy – o nas Walczący Mag, to stek b-b-bzdur. – Miał nadzieję, że o tym wiedziała; że pojawiające się na listach gończych twarze Hannah i Justine były wystarczającym powodem na podkopanie wiarygodności ludzi, którzy je rozwiesili. – Organizacja powstała z woli Dumbledore’a. Up-p-pewnił się, że tak się stanie, zanim umarł. Nie p-p-pytaj mnie jak, nie do końca to rozumiem. – Wzruszył ramionami; rozumienie w tym przypadku nie było mu potrzebne. – Ale w każdym razie już wt-t-tedy wiedział, że obok Grindelwalda powstanie trzecia siła. Rycerze Walpurgii. – Ostatnie słowa wypowiedział z odrazą. – To Zakon pomógł w jego p-p-powstrzymaniu. Grindelwalda. Anomalie były tego w-wy-wynikiem, ale udało się je p-p-powstrzymać, choć niektórych przez to straciliśmy. W tym Bathildę B-b-bagshot, która nam przewodziła – mówił dalej, wraz z każdym kolejnym słowem czując się lżej – choć nie potrafił pozbyć się wrażenia, że zbyt wiele omijał; że powinien wspomnieć o nazwisku każdego Zakonnika, który zginął lub zaginął, o każdym poświęceniu i o wszystkim, co dzięki nim udało się osiągnąć. Był pewien, że kiedyś to zrobi – ale to nie był jeszcze właściwy czas ani miejsce. – Po wszystkim d-d-dowodzenie objął Harold Longbottom. – Raczej nie musiał wyjaśniać, do kogo należało to nazwisko. – Oaza p-p-powstała na ruinach Azkabanu, tam było wcześniej źródło anomalii. To niezwykłe m-m-miejsce, Lily – otacza je magia, inna, silna. Dobra. Sp-p-prowadzamy tam ludzi, którzy nie mają dokąd pójść, którym zabrano wszystko. Chronimy tych, k-k-którzy nie są w stanie ochronić się sami. – Nie potrafił opisać tego lepiej, do oddania panującej w Oazie atmosfery brakowało mu odpowiednich słów; chociaż było to miejsce surowe, wciąż podnoszące się z gruzów, pełne smutku i żalu za tymi, którzy odeszli na zawsze, to można tam było znaleźć również coś innego: nadzieję. Tę samą, która sprawiała, że wioska wydawała się Billy’emu taka magiczna. – I walczymy. O to, w co w-w-wierzył Dumbledore, o świat, w którym czarodzieje i m-m-mugole nie będą musieli się bać o swoje życie t-tylko przez to, że w ich żyłach płynie nieodpowiednia krew. – Ona też w to wierzyła; nie miał co do tego żadnych wątpliwości. – Rycerze o nas w-w-wiedzą, a Malfoy to ich marionetka, więc okrzyknęli nas t-te-terrorystami. – Nie zdawał sobie sprawy, że jego palce zacisnęły się pięść, zwiniętą na stoliku pomiędzy nimi. Odetchnął lekko; wiedział, że po tym, co powiedział, nie było już odwrotu – ale i tak kiedy zadawał Lydii kolejne pytanie, robił to z ciężkim sercem – zaklinając w duchu los, by nie okazało się, że właśnie zabił własną siostrę. – W-w-wiesz, dlaczego mówię ci to wszystko, Lily? – Uśmiechnął się; słabo, bez wesołości – ale z troską i czułością. Z dumą – płynącą z tego, kim była. – Nie p-p-powstrzymam cię przed pomaganiem wszystkim dookoła, wiem o tym. Ale chciałbym, żebyś w-w-wiedziała, że nie musisz robić tego na własną rękę. – Pochylił się do przodu, żeby szorstkimi opuszkami palców dotknąć jej dłoni, jakby chciał się upewnić, że wciąż tam była. Oraz że postępował właściwie – i że wsparcie, jakie mogli zapewnić jej pozostali członkowie Zakonu Feniksa, nie miało zostać opłacone ceną najwyższą z możliwych.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Otworzyła już nawet usta, lekko rozchyliła wargi, bo krótką zachętą podsunął jej swoje ramię, na którym mogła się oprzeć, ale ostatecznie się powstrzymała. Może nie dzisiaj, Billy. Może za chwilę. Daj mi kilka sekund na zebranie odwagi, która pomoże przy przyznawaniu się do podejmowania nieodpowiedzialnych kroków, decyzji lawirujących między tym, co legalne, a tym, co zwyczajnie rozsądne. Wzięła głęboki wdech, jakby próbując odroczyć moment wypowiedzenia tych słów, co było walką z wiatrakami.
– Kiedy ci opowiem, obiecuję. Jak to wszystko się uspokoi – domyślała się, że to wcale nie pozwoli mu odetchnąć z ulgą, ale nie miała nic lepszego do zaoferowania, poza samą prawdą, oczywiście, ale na tę nie była jeszcze gotowa. Zajęła się z powrotem ich rozmowę, w głębi ducha dziękując bratu za podobne posunięcie – znajomość własnych upodobań i potrzeb weszła im w krew. Przy wspomnieniu o niepowstrzymanej sile dorastania zaśmiała się naprawdę szczerze, bo rozbawiło ją to ogromnie: to, jak celnie trafił w sedno sprawy, nad którą sama się czasem zastanawiała. Próbowała odnajdywać jeszcze magię dzieciństwa w drobnostkach przyłapywanych na gorącym uczynku obecności wśród chaosu – w smaku domowego karmelu grzanego na starej patelni, w ciepłych swetrach robionych przez mamę w deszczowe, wietrzne wieczory, w zapachu pieczonego ciasta drożdżowego, w wiśniach nabitych na opuszki palców i w konkursach, kto najszybciej je pochłonie i nie skrzywi się przy tym ani razu. Latem podobne znaki stawały się bardziej wyraźne, pokrzepiały szybciej, a nadzieja wydawała się bytem zbyt realnym, by mogła zaraz uciec i już nie wrócić. Upiła pokaźny łyk kremowego piwa, doskonale wiedząc, że pianka unosząca się nad napojem przyklei się ponad górną wargą i stworzy twór podobny do wąsów wujka Bazylego, który, ilekroć przyjeżdżał z ciotką Ofelią do domu Moore’ów, wiecznie deklamował pod bujnym zarostem litanie na temat odpowiedzialności i dorosłości. Groteskowo wydęła wargi, a brzmieniu swojego głosu nadała udawanego basu, przerysowanego tak samo, jak pokaz, który dawała. – Bądź poważny, Billy, chłopcy w twoim wieku nie latają już na miotłach całymi dniami! Henry, nie jesteś smarkiem, żeby ci koszulina ze spodni wyłaziła! Lydio, umorusałaś się wiśniową marmoladą, czy tak zachowują się dojrzałe dziewczynki? – zaśmiała się, chusteczką ocierając spod nosa kremowy wąs, zerkając na Billy’ego, jakby szukała w blasku jego oczu i w rozchylonych wargach śladu zapomnienia o zmartwieniach – gdy je zobaczyła, zza jej ust ponownie wypadł letni dźwięk chichotu. – Tylko nie mów do niego per „panie Psie”, to niemiłe.
Płynność gestów i głosów, jaka towarzyszyła im przy zmianie tematu z tak niesamowicie lekkiego na wymagający pełnego skupienia, w pewnym sensie jej imponowała. Potrafili rozmawiać o wszystkim, nie bojąc się, że jedno z nich nie potraktuje poważnie drugiego, wyśmieje, wywróci pobłażliwie oczami. A mimo to wciąż miała przed nim tajemnice, jak widać – vice versa. Każde następne słowo zdawało się odsłaniać coraz więcej, ale najważniejsze powiedział już na samym początku. My. Już nie oni, już nie pusto zakreślona grupa ludzi o nieznanych personaliach. Stał w ich szeregach. I to tego nie chciał jej powiedzieć wcześniej – czyli razem ryzykowali swoje życie i zupełnie o tym nie wiedzieli. Nie zdenerwowała się, bo czuła, że nie powinna, że w ten sposób zdradziłaby samą siebie. Słuchała go z uwagą, ale też ze spokojem przejmującym rysy twarzy, dającym tylko miejsce łagodnemu skupieniu i trwającej wciąż pod jasnymi włosami analizie.
– Dumbledore umarł dobrych kilka lat temu, jeszcze zanim zaczęła się wojna. Sądziłam, że to jakiś rodzaj… bojówki stworzonej w czasie walk – słowa wydobyły się z niej same, nie chciała mu przerywać. Szybko dostała odpowiedź. Grindelwald i Rycerze Walpurgii. Zaczynała powoli układać sobie z elementów historię, jakąś genezę, pewnie nieco zafałszowaną, ale rysującą się w… dobrych barwach, tych ciągniętych dłonią malarza, który serce ma po właściwej stronie, a poglądy zakorzenione głębiej, niż sięgały idee o świecie pozbawionym brudnej krwi. – Bathilda Bagshot – szepnęła, z wrażenia unosząc wysoko brwi. Teraz dostrzegała moc działania Zakonu, ich wpływy i siłę zagarniania do siebie wielkich osobistości, którym, miała nadzieję, zależało na życiu i dzieleniu się nim z innymi. Przypomniała sobie o twarzy Harolda Longbottoma poruszającej się w niewolniczych granicach listu gończego; cena wyznaczona za jego głowę, tę otoczoną siwizną i wielokrotnością blizn, była najwyższa, co w języku wroga znaczyło – najbardziej nam zagrażający. W dodatku anomalie – teraz w końcu pojęła, że Zakon Feniksa to było coś więcej niż tylko kilku ludzi zgromadzonych pod jednym imieniem w walce o pewniejsze jutro. Mieli odwagę, by zrobić ten dodatkowy krok do przodu, na który większość społeczeństwa nie mogła się zdecydować, nie czuła się do tego na siłach. Azkaban. Oaza. Spojrzała na delikatnie pękające z wolna drobne bąbelki zgromadzone w kremowej piance, układając to, co usłyszała. – I mieszkasz tam z Amelką? Nic wam tam nie grozi? Anomalie… one całkiem stamtąd uciekły? – musiała być pewna, musiała, bo przecież chodziło o życie jej brata, jego córki, a jej bratanicy – rodziny. Powoli nabrała powietrza do płuc i tak samo wolno je stamtąd wypuściła, to pomogło jej zebrać myśli. – Ja… rozumiem. Rozumiem, Billy. I też mam ci coś do powiedzenia – zmarszczyła lekko brwi, a gdy jego dłoń dotknęła jej własnej, kciukiem pogładziła ją uspokajająco. Jestem tutaj. I opowiem ci o tym, co mnie dręczy. – To, co robię, to nie tylko dostarczanie paczek żywnościowych do mugolskich rodzin stacjonujących chwilowo poza granicami Londynu, gdzie ja też mogę czuć się bezpiecznie. Mam kontakt z bojówkami mugolaków, które rozsiane są po całej stolicy. Jestem ich łączniczką, przekazuję raporty, rozkazy, ostrzeżenia, medykamenty, czasem Proroka i Walczącego Maga, bo zdarza się, że nie mają dostępu do nawet takich informacji, a muszą trzymać palec na pulsie. Więc nie, nie trzymam się z dala od Londynu, ale tak – uważam na siebie. Potrafię chować się przed wścibskimi oczami patroli – nie wiedziała, że niedługo wiara w tę umiejętność zostanie mocno zachwiana, a świat udowodni jej, że to, co potrafi, to wciąż za mało. – Nie biorę udziału w bezpośrednich walkach, je omijam szerokim łukiem, ale czasem zdarza się, że ludzie potrzebują ochrony. Robię, co mogę – odwzajemniła ten uśmiech: tak samo słaby, ale całkiem szczery, skruszony. – Jeśli Zakon Feniksa im pomoże, to… to może kolejny dzień będzie dla nich odrobinę lżejszy. I ja i ty będziemy mieli na siebie oko – kąciki ust uniosły się nieco bardziej w górę, zakreśliły niemal pełny łuk, nagromadzenie emocji odzwierciedliło się w jej oczach, gdy delikatnie zalśniły wilgocią w świetle świecy stojącej między nimi. – Co by tata powiedział, Billly…
Byłby z nich dumny? Może. Czy zamartwiałby się na śmierć o swoje dzieci, które właśnie szły ramię w ramię na wojnę? Na pewno.
– Kiedy ci opowiem, obiecuję. Jak to wszystko się uspokoi – domyślała się, że to wcale nie pozwoli mu odetchnąć z ulgą, ale nie miała nic lepszego do zaoferowania, poza samą prawdą, oczywiście, ale na tę nie była jeszcze gotowa. Zajęła się z powrotem ich rozmowę, w głębi ducha dziękując bratu za podobne posunięcie – znajomość własnych upodobań i potrzeb weszła im w krew. Przy wspomnieniu o niepowstrzymanej sile dorastania zaśmiała się naprawdę szczerze, bo rozbawiło ją to ogromnie: to, jak celnie trafił w sedno sprawy, nad którą sama się czasem zastanawiała. Próbowała odnajdywać jeszcze magię dzieciństwa w drobnostkach przyłapywanych na gorącym uczynku obecności wśród chaosu – w smaku domowego karmelu grzanego na starej patelni, w ciepłych swetrach robionych przez mamę w deszczowe, wietrzne wieczory, w zapachu pieczonego ciasta drożdżowego, w wiśniach nabitych na opuszki palców i w konkursach, kto najszybciej je pochłonie i nie skrzywi się przy tym ani razu. Latem podobne znaki stawały się bardziej wyraźne, pokrzepiały szybciej, a nadzieja wydawała się bytem zbyt realnym, by mogła zaraz uciec i już nie wrócić. Upiła pokaźny łyk kremowego piwa, doskonale wiedząc, że pianka unosząca się nad napojem przyklei się ponad górną wargą i stworzy twór podobny do wąsów wujka Bazylego, który, ilekroć przyjeżdżał z ciotką Ofelią do domu Moore’ów, wiecznie deklamował pod bujnym zarostem litanie na temat odpowiedzialności i dorosłości. Groteskowo wydęła wargi, a brzmieniu swojego głosu nadała udawanego basu, przerysowanego tak samo, jak pokaz, który dawała. – Bądź poważny, Billy, chłopcy w twoim wieku nie latają już na miotłach całymi dniami! Henry, nie jesteś smarkiem, żeby ci koszulina ze spodni wyłaziła! Lydio, umorusałaś się wiśniową marmoladą, czy tak zachowują się dojrzałe dziewczynki? – zaśmiała się, chusteczką ocierając spod nosa kremowy wąs, zerkając na Billy’ego, jakby szukała w blasku jego oczu i w rozchylonych wargach śladu zapomnienia o zmartwieniach – gdy je zobaczyła, zza jej ust ponownie wypadł letni dźwięk chichotu. – Tylko nie mów do niego per „panie Psie”, to niemiłe.
Płynność gestów i głosów, jaka towarzyszyła im przy zmianie tematu z tak niesamowicie lekkiego na wymagający pełnego skupienia, w pewnym sensie jej imponowała. Potrafili rozmawiać o wszystkim, nie bojąc się, że jedno z nich nie potraktuje poważnie drugiego, wyśmieje, wywróci pobłażliwie oczami. A mimo to wciąż miała przed nim tajemnice, jak widać – vice versa. Każde następne słowo zdawało się odsłaniać coraz więcej, ale najważniejsze powiedział już na samym początku. My. Już nie oni, już nie pusto zakreślona grupa ludzi o nieznanych personaliach. Stał w ich szeregach. I to tego nie chciał jej powiedzieć wcześniej – czyli razem ryzykowali swoje życie i zupełnie o tym nie wiedzieli. Nie zdenerwowała się, bo czuła, że nie powinna, że w ten sposób zdradziłaby samą siebie. Słuchała go z uwagą, ale też ze spokojem przejmującym rysy twarzy, dającym tylko miejsce łagodnemu skupieniu i trwającej wciąż pod jasnymi włosami analizie.
– Dumbledore umarł dobrych kilka lat temu, jeszcze zanim zaczęła się wojna. Sądziłam, że to jakiś rodzaj… bojówki stworzonej w czasie walk – słowa wydobyły się z niej same, nie chciała mu przerywać. Szybko dostała odpowiedź. Grindelwald i Rycerze Walpurgii. Zaczynała powoli układać sobie z elementów historię, jakąś genezę, pewnie nieco zafałszowaną, ale rysującą się w… dobrych barwach, tych ciągniętych dłonią malarza, który serce ma po właściwej stronie, a poglądy zakorzenione głębiej, niż sięgały idee o świecie pozbawionym brudnej krwi. – Bathilda Bagshot – szepnęła, z wrażenia unosząc wysoko brwi. Teraz dostrzegała moc działania Zakonu, ich wpływy i siłę zagarniania do siebie wielkich osobistości, którym, miała nadzieję, zależało na życiu i dzieleniu się nim z innymi. Przypomniała sobie o twarzy Harolda Longbottoma poruszającej się w niewolniczych granicach listu gończego; cena wyznaczona za jego głowę, tę otoczoną siwizną i wielokrotnością blizn, była najwyższa, co w języku wroga znaczyło – najbardziej nam zagrażający. W dodatku anomalie – teraz w końcu pojęła, że Zakon Feniksa to było coś więcej niż tylko kilku ludzi zgromadzonych pod jednym imieniem w walce o pewniejsze jutro. Mieli odwagę, by zrobić ten dodatkowy krok do przodu, na który większość społeczeństwa nie mogła się zdecydować, nie czuła się do tego na siłach. Azkaban. Oaza. Spojrzała na delikatnie pękające z wolna drobne bąbelki zgromadzone w kremowej piance, układając to, co usłyszała. – I mieszkasz tam z Amelką? Nic wam tam nie grozi? Anomalie… one całkiem stamtąd uciekły? – musiała być pewna, musiała, bo przecież chodziło o życie jej brata, jego córki, a jej bratanicy – rodziny. Powoli nabrała powietrza do płuc i tak samo wolno je stamtąd wypuściła, to pomogło jej zebrać myśli. – Ja… rozumiem. Rozumiem, Billy. I też mam ci coś do powiedzenia – zmarszczyła lekko brwi, a gdy jego dłoń dotknęła jej własnej, kciukiem pogładziła ją uspokajająco. Jestem tutaj. I opowiem ci o tym, co mnie dręczy. – To, co robię, to nie tylko dostarczanie paczek żywnościowych do mugolskich rodzin stacjonujących chwilowo poza granicami Londynu, gdzie ja też mogę czuć się bezpiecznie. Mam kontakt z bojówkami mugolaków, które rozsiane są po całej stolicy. Jestem ich łączniczką, przekazuję raporty, rozkazy, ostrzeżenia, medykamenty, czasem Proroka i Walczącego Maga, bo zdarza się, że nie mają dostępu do nawet takich informacji, a muszą trzymać palec na pulsie. Więc nie, nie trzymam się z dala od Londynu, ale tak – uważam na siebie. Potrafię chować się przed wścibskimi oczami patroli – nie wiedziała, że niedługo wiara w tę umiejętność zostanie mocno zachwiana, a świat udowodni jej, że to, co potrafi, to wciąż za mało. – Nie biorę udziału w bezpośrednich walkach, je omijam szerokim łukiem, ale czasem zdarza się, że ludzie potrzebują ochrony. Robię, co mogę – odwzajemniła ten uśmiech: tak samo słaby, ale całkiem szczery, skruszony. – Jeśli Zakon Feniksa im pomoże, to… to może kolejny dzień będzie dla nich odrobinę lżejszy. I ja i ty będziemy mieli na siebie oko – kąciki ust uniosły się nieco bardziej w górę, zakreśliły niemal pełny łuk, nagromadzenie emocji odzwierciedliło się w jej oczach, gdy delikatnie zalśniły wilgocią w świetle świecy stojącej między nimi. – Co by tata powiedział, Billly…
Byłby z nich dumny? Może. Czy zamartwiałby się na śmierć o swoje dzieci, które właśnie szły ramię w ramię na wojnę? Na pewno.
jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty
przez czas, przez czas - przeklęty
– W porządku – odpowiedział po prostu, kiwając głową – rozumiejąc, że pewne rzeczy potrzebowały poukładania i wygładzenia ostrych krawędzi, zanim bezboleśnie dałoby się wyciągnąć je na światło dzienne. To nie było idealne rozwiązanie, sam odczuł to na własnej skórze, zbyt długo chowając w sobie problemy i troski, które przez długie tygodnie zjadały go od środka – ale jeśli Lydia czuła, że potrzebowała czasu, to nie miał zamiaru jej go odmawiać. Zapewnienie, że na siebie uważała, póki co musiało mu wystarczyć; do czasu, kiedy nie zdecyduje się chwycić za wyciągniętą w jej stronę dłoń. Billy nie zamierzał jej cofać – bez względu na to, jak długo miałaby wisieć samotnie w powietrzu.
Nie potrafił nie zaśmiać się w głos na widok pokaźnego, piwnego wąsa, dumnie zdobiącego filigranową twarz siostry, w połączeniu z teatralnie zniekształconym głosem wyglądającego tak abstrakcyjnie, jak tylko mogła wyglądać Lydia przebrana na wuja Bazylego. Jeśli próbowała w ten sposób odwrócić jego uwagę od niewygodnego, kanciastego tematu, to bezsprzecznie jej się to udało – zmuszając go do zapomnienia o kwestiach istotnych, a skupienia się na szybkim przełknięciu wypitego piwa, w desperackiej próbie uchronienia siostry przed opluciem. Udało się, ale przypłacił to łzami napływającymi do oczu i atakiem kaszlu – zgiął się wpół, częściowo się śmiejąc, częściowo odkasłując, palcami prawej ręki wciąż przytrzymując kufel, podczas gdy lewa, zwinięta w pięść, zasłaniała usta. Kilka głów odwróciło się w ich stronę, posyłając im jednak spojrzenia bardziej rozbawione niż oburzone; kątem oka widział, jak Theodoric pokręcił głową, uśmiechając się jednak pod nosem. – Wasza m-m-matka musi mieć cierpliwość słodkiej H-he-helgi, gdybym JA miał piątkę takich urwipołciów… – zawtórował Lydii, gdy już udało mu się złapać nieco oddechu, również starając się naśladować tubalny głos czarodzieja – ale końcówka zdania znów utonęła w krótkim ataku niekontrolowanego kaszlu, więc po prostu się zaśmiał i wzruszył ramionami, prostując się i wierzchem dłoni ocierając zgromadzone w kącikach oczu łzy. – Tęsknię za nimi cz-cz-czasami. Mam nadzieję, że jakoś się t-t-trzymają – powiedział wreszcie, nieco już poważniejąc. Utrzymywanie stałego kontaktu z rodziną nie było dla nich proste – większość z nich, podobnie jak on sam i Lydia, mieli na tyle dużo mugolskich krewnych, że znaleźli się w bezpośrednim zagrożeniu nasilających się z każdym dniem prześladowań; Billy od jakiegoś czasu świadomie starał się do nich nie pisać, o ile nie było to absolutnie konieczne, żeby nie ściągnąć na nich niepotrzebnej uwagi – chociaż jego twarz nie zdobiła jeszcze ścian londyńskich kamienic, nie miał pewności, czy dotychczasowe starcia nie wyjawiły już jego tożsamości i powiązań wrogom.
Wypatrywał momentu, w którym ściągnięcie ukrywających się członków rodziny do Oazy będzie możliwe. I względnie bezpieczne. – Dobrze, d-d-dobrze, obiecuję się dowiedzieć najpierw, jak ma na imię – powiedział. Mógł się tego spodziewać – że Lydia, zamiast wesprzeć go w łamiącej się stanowczości, stanie po stronie Amelii i porzuconego psiaka. – Mam nadzieję, że n-n-nie jest jakimś olbrzymem, w tej chacie już i tak trudno się ob-b-brócić – dodał, pozwalając, by jego myśli na dobre już podryfowały w kierunku wypełnionej magią wyspy – oraz do tego, w jaki sposób powstała. Stamtąd do Zakonu Feniksa i wojny nie było już daleko.
Dostrzegał bez trudu malujące się na jej twarzy emocje, kiedy potykając się, wypowiadał kolejne słowa, w charakterystycznym dla siebie tempie brnąc przez opowiadaną historię – wdzięczny, że mu nie przerywała, choć niewypowiedziane pytania musiały ledwie mieścić się na języku. Gdy wspomniała o śmierci Dumbledore’a, kiwnął głową, żałując, że nie jest w stanie wyjaśnić jej tego dokładniej – nie było go na stypie profesora Slughorna, gdy rodziła się organizacja, ani przez parę miesięcy później, kiedy stawała się tym, czym była dzisiaj – o jej początkach, niepowtarzalnych w swej niezwykłości, było mu więc dane jedynie słyszeć. – Zakon powstał dwa lata t-t-temu, ale nie byłem z nimi od początku – doprecyzował, podejrzewając, że słowa Lydii brały się głównie z potrzeby nadania historii przynajmniej szczątkowej chronologii. – Dumbledore musiał… w jakiś sp-p-posób przewidzieć, co się stanie. – W jaki – nie mieściło mu się w głowie, ale nigdy nie miał wątpliwości co do siły i mądrości, jakie posiadał czarodziej – ani co do tego, jak bardzo przydałyby im się one teraz.
Nie dziwiło go pytanie o Oazę, jemu samemu jeszcze kilka miesięcy temu trudno było ją sobie wyobrazić. Gdy opowiadała mu o niej Hannah, brzmiała jak coś zaczerpniętego wprost z baśni – a chociaż rzeczywistość przedstawiała się dużo mniej barwnie, to samej Oazie nie odbierało to ani odrobiny wyjątkowości. – Wątpię, czy w W-w-wielkiej Brytanii istnieje teraz bezpieczniejsze miejsce – przytaknął, starając się przelać tę pewność w wypowiadane głoski, żeby zagłuszyć odbijającą się w spojrzeniu siostry troskę. – Anomalie zniknęły, ale p-p-pozostała po nich magia. Dobra, biała, czuć to w p-p-powietrzu, w ziemi, w skałach. Musisz sama to z-zo-zobaczyć. – Być może biegły numerolog potrafiłby wprawniej ubrać to w słowa, on – nie był w stanie.
Podobnie jak nie umiał powstrzymać reakcji na zdania, które chwilę później wypłynęły spomiędzy zwilżonych kremowym piwem warg Lydii – zdania, których co prawda do pewnego stopnia się spodziewał, już wtedy, gdy uparcie unikała odpowiedzi na jego pytania, ale które – wypowiedziane na głos – i tak sprawiły, że zaschło mu w ustach. Sięgnął bezwiednie po kufel, upijając łyk wciąż chłodnego, korzennego napoju. I słuchał: o informacjach i rozkazach przenoszonych pomiędzy bojówkami, o nielegalnych wydaniach gazet i pakunkach spoczywających w drobnych dłoniach jego siostry, z których każdy jeden mógł kosztować ją życie. O tym jednak myśleć nie chciał – o tym, co mogłoby się wydarzyć, co mogłoby pójść nie tak, wiedząc doskonale, że jeśli zacznie, sam zapędzi się w kozi róg; Lydia była cała – z tego, co mógł ocenić na pierwszy rzut oka, była też zdrowa – i być może tylko to się liczyło. Westchnął cicho, lekki dotyk siostry koił nerwy – a on przez przedłużający się moment po prostu milczał, balansując gdzieś pomiędzy strachem a dumą. – Wiesz – odezwał się w końcu, przełamując chwilowy bezruch; choć w kącikach warg i oczu kryło się napięcie, jego głos był go pozbawiony – brzmiąc raczej spokojnie, wolny od nagany, tylko trochę zabarwiony przez rysujący się na ustach, smutny uśmiech. – Chyba ob-b-boje musimy jeszcze popracować nad szczerością. – Gdzieś po drodze musieli ją zagubić; być może wtedy, gdy on pozostawił ją sam na sam z chorobą mamy, albo gdy na długie miesiące zaszył się z pogrążonym w żałobie ojcem w warsztacie; a może dopiero ostatnio – znikając z kraju i nie pozwalając jej sobie pomóc, choć nie miał żadnych wątpliwości, że by to zrobiła. – A Zakon – robimy, co m-m-możemy. Z tobą na pewno będziemy w stanie zrobić w-w-więcej. – Jeszcze parę minut wcześniej nie wiedział, jak bardzo ktoś taki jak Lydia, mógł być dla organizacji cenny – choć nie wiedział jeszcze, jakie uczucia budziła w nim ta rewelacja. W Londynie było znacznie bardziej niebezpiecznie niż na jego obrzeżach; czy zdoła ją ochronić, jeśli powinie jej się noga? Będzie musiał. I to nie tylko ze względu na martwiącego się o swoje dzieci ojca. – Staram się nie m-m-mówić mu wszystkiego. Nie chcę, żeby czuł się bezsilny. – Bo co mógłby zrobić, pozbawiony magicznych zdolności, stojąc naprzeciw tych, którzy im zagrażali? Wolał o tym nie myśleć.
Odchylił się nieco na krześle, opierając plecy o drewnianą poprzeczkę. Przez chwilę po prostu milczał, odwzajemniając spojrzenie Lydii, przekazujące mu więcej, niż mogły unieść słowa – dopiero po paru sekundach odzywając się ponownie. – Dokończ piwo. – Wskazał głową na kufel, samemu sięgając po swój. – Zab-b-bieram cię na wycieczkę. Po drodze wszystko ci opowiem – poprosił, upijając łyk słodko-gorzkawego napoju – i czując się tak, jakby część ciężaru podniosła się z jego barków. Na jego miejscu pojawił się inny, moszcząc się w okolicach serca – ale póki co starał się go ignorować, myśląc o tym, że wreszcie będzie mógł pokazać jej to wszystko, co od tygodni zajmowało jego myśli.
| zt x2
Nie potrafił nie zaśmiać się w głos na widok pokaźnego, piwnego wąsa, dumnie zdobiącego filigranową twarz siostry, w połączeniu z teatralnie zniekształconym głosem wyglądającego tak abstrakcyjnie, jak tylko mogła wyglądać Lydia przebrana na wuja Bazylego. Jeśli próbowała w ten sposób odwrócić jego uwagę od niewygodnego, kanciastego tematu, to bezsprzecznie jej się to udało – zmuszając go do zapomnienia o kwestiach istotnych, a skupienia się na szybkim przełknięciu wypitego piwa, w desperackiej próbie uchronienia siostry przed opluciem. Udało się, ale przypłacił to łzami napływającymi do oczu i atakiem kaszlu – zgiął się wpół, częściowo się śmiejąc, częściowo odkasłując, palcami prawej ręki wciąż przytrzymując kufel, podczas gdy lewa, zwinięta w pięść, zasłaniała usta. Kilka głów odwróciło się w ich stronę, posyłając im jednak spojrzenia bardziej rozbawione niż oburzone; kątem oka widział, jak Theodoric pokręcił głową, uśmiechając się jednak pod nosem. – Wasza m-m-matka musi mieć cierpliwość słodkiej H-he-helgi, gdybym JA miał piątkę takich urwipołciów… – zawtórował Lydii, gdy już udało mu się złapać nieco oddechu, również starając się naśladować tubalny głos czarodzieja – ale końcówka zdania znów utonęła w krótkim ataku niekontrolowanego kaszlu, więc po prostu się zaśmiał i wzruszył ramionami, prostując się i wierzchem dłoni ocierając zgromadzone w kącikach oczu łzy. – Tęsknię za nimi cz-cz-czasami. Mam nadzieję, że jakoś się t-t-trzymają – powiedział wreszcie, nieco już poważniejąc. Utrzymywanie stałego kontaktu z rodziną nie było dla nich proste – większość z nich, podobnie jak on sam i Lydia, mieli na tyle dużo mugolskich krewnych, że znaleźli się w bezpośrednim zagrożeniu nasilających się z każdym dniem prześladowań; Billy od jakiegoś czasu świadomie starał się do nich nie pisać, o ile nie było to absolutnie konieczne, żeby nie ściągnąć na nich niepotrzebnej uwagi – chociaż jego twarz nie zdobiła jeszcze ścian londyńskich kamienic, nie miał pewności, czy dotychczasowe starcia nie wyjawiły już jego tożsamości i powiązań wrogom.
Wypatrywał momentu, w którym ściągnięcie ukrywających się członków rodziny do Oazy będzie możliwe. I względnie bezpieczne. – Dobrze, d-d-dobrze, obiecuję się dowiedzieć najpierw, jak ma na imię – powiedział. Mógł się tego spodziewać – że Lydia, zamiast wesprzeć go w łamiącej się stanowczości, stanie po stronie Amelii i porzuconego psiaka. – Mam nadzieję, że n-n-nie jest jakimś olbrzymem, w tej chacie już i tak trudno się ob-b-brócić – dodał, pozwalając, by jego myśli na dobre już podryfowały w kierunku wypełnionej magią wyspy – oraz do tego, w jaki sposób powstała. Stamtąd do Zakonu Feniksa i wojny nie było już daleko.
Dostrzegał bez trudu malujące się na jej twarzy emocje, kiedy potykając się, wypowiadał kolejne słowa, w charakterystycznym dla siebie tempie brnąc przez opowiadaną historię – wdzięczny, że mu nie przerywała, choć niewypowiedziane pytania musiały ledwie mieścić się na języku. Gdy wspomniała o śmierci Dumbledore’a, kiwnął głową, żałując, że nie jest w stanie wyjaśnić jej tego dokładniej – nie było go na stypie profesora Slughorna, gdy rodziła się organizacja, ani przez parę miesięcy później, kiedy stawała się tym, czym była dzisiaj – o jej początkach, niepowtarzalnych w swej niezwykłości, było mu więc dane jedynie słyszeć. – Zakon powstał dwa lata t-t-temu, ale nie byłem z nimi od początku – doprecyzował, podejrzewając, że słowa Lydii brały się głównie z potrzeby nadania historii przynajmniej szczątkowej chronologii. – Dumbledore musiał… w jakiś sp-p-posób przewidzieć, co się stanie. – W jaki – nie mieściło mu się w głowie, ale nigdy nie miał wątpliwości co do siły i mądrości, jakie posiadał czarodziej – ani co do tego, jak bardzo przydałyby im się one teraz.
Nie dziwiło go pytanie o Oazę, jemu samemu jeszcze kilka miesięcy temu trudno było ją sobie wyobrazić. Gdy opowiadała mu o niej Hannah, brzmiała jak coś zaczerpniętego wprost z baśni – a chociaż rzeczywistość przedstawiała się dużo mniej barwnie, to samej Oazie nie odbierało to ani odrobiny wyjątkowości. – Wątpię, czy w W-w-wielkiej Brytanii istnieje teraz bezpieczniejsze miejsce – przytaknął, starając się przelać tę pewność w wypowiadane głoski, żeby zagłuszyć odbijającą się w spojrzeniu siostry troskę. – Anomalie zniknęły, ale p-p-pozostała po nich magia. Dobra, biała, czuć to w p-p-powietrzu, w ziemi, w skałach. Musisz sama to z-zo-zobaczyć. – Być może biegły numerolog potrafiłby wprawniej ubrać to w słowa, on – nie był w stanie.
Podobnie jak nie umiał powstrzymać reakcji na zdania, które chwilę później wypłynęły spomiędzy zwilżonych kremowym piwem warg Lydii – zdania, których co prawda do pewnego stopnia się spodziewał, już wtedy, gdy uparcie unikała odpowiedzi na jego pytania, ale które – wypowiedziane na głos – i tak sprawiły, że zaschło mu w ustach. Sięgnął bezwiednie po kufel, upijając łyk wciąż chłodnego, korzennego napoju. I słuchał: o informacjach i rozkazach przenoszonych pomiędzy bojówkami, o nielegalnych wydaniach gazet i pakunkach spoczywających w drobnych dłoniach jego siostry, z których każdy jeden mógł kosztować ją życie. O tym jednak myśleć nie chciał – o tym, co mogłoby się wydarzyć, co mogłoby pójść nie tak, wiedząc doskonale, że jeśli zacznie, sam zapędzi się w kozi róg; Lydia była cała – z tego, co mógł ocenić na pierwszy rzut oka, była też zdrowa – i być może tylko to się liczyło. Westchnął cicho, lekki dotyk siostry koił nerwy – a on przez przedłużający się moment po prostu milczał, balansując gdzieś pomiędzy strachem a dumą. – Wiesz – odezwał się w końcu, przełamując chwilowy bezruch; choć w kącikach warg i oczu kryło się napięcie, jego głos był go pozbawiony – brzmiąc raczej spokojnie, wolny od nagany, tylko trochę zabarwiony przez rysujący się na ustach, smutny uśmiech. – Chyba ob-b-boje musimy jeszcze popracować nad szczerością. – Gdzieś po drodze musieli ją zagubić; być może wtedy, gdy on pozostawił ją sam na sam z chorobą mamy, albo gdy na długie miesiące zaszył się z pogrążonym w żałobie ojcem w warsztacie; a może dopiero ostatnio – znikając z kraju i nie pozwalając jej sobie pomóc, choć nie miał żadnych wątpliwości, że by to zrobiła. – A Zakon – robimy, co m-m-możemy. Z tobą na pewno będziemy w stanie zrobić w-w-więcej. – Jeszcze parę minut wcześniej nie wiedział, jak bardzo ktoś taki jak Lydia, mógł być dla organizacji cenny – choć nie wiedział jeszcze, jakie uczucia budziła w nim ta rewelacja. W Londynie było znacznie bardziej niebezpiecznie niż na jego obrzeżach; czy zdoła ją ochronić, jeśli powinie jej się noga? Będzie musiał. I to nie tylko ze względu na martwiącego się o swoje dzieci ojca. – Staram się nie m-m-mówić mu wszystkiego. Nie chcę, żeby czuł się bezsilny. – Bo co mógłby zrobić, pozbawiony magicznych zdolności, stojąc naprzeciw tych, którzy im zagrażali? Wolał o tym nie myśleć.
Odchylił się nieco na krześle, opierając plecy o drewnianą poprzeczkę. Przez chwilę po prostu milczał, odwzajemniając spojrzenie Lydii, przekazujące mu więcej, niż mogły unieść słowa – dopiero po paru sekundach odzywając się ponownie. – Dokończ piwo. – Wskazał głową na kufel, samemu sięgając po swój. – Zab-b-bieram cię na wycieczkę. Po drodze wszystko ci opowiem – poprosił, upijając łyk słodko-gorzkawego napoju – i czując się tak, jakby część ciężaru podniosła się z jego barków. Na jego miejscu pojawił się inny, moszcząc się w okolicach serca – ale póki co starał się go ignorować, myśląc o tym, że wreszcie będzie mógł pokazać jej to wszystko, co od tygodni zajmowało jego myśli.
| zt x2
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Strona 2 z 2 • 1, 2
Bar "Ambasada"
Szybka odpowiedź